Magazyn pokój adwokacki#2

Page 1

p o k ó j a d w o k a c k i

ma

#2 wrzesień/październik 2016

azyn

ISSN 2451-3008

A n d r z e j

ISSN 2451-3008

#prawo #prawa #prawu #prawo #oprawie #zprawem #prawo! #prawnicy #prawników #rawnikom #prawników #oprawnikach #zprawnikami #prawnicy!


2


3


Co ty robisz, po co dzielić świat na 'my' i 'oni'? skąd pewność, że i nas nie zaliczą do 'nich' [Hifi Banda - Puszer Remix 1, feat. Pyskaty, Numer Raz, Kaszalot, Rak, Tede] Podejrzliwość to cecha charakteru. Osoby obarczone nią w nadmiarze, nie zwykły oceniać rzeczywistości obiektywnie. Zawsze zakładają, że ludzie, których spotykają mają intencje inne od deklarowanych, a zdarzenia, które są ich udziałem nie są przypadkowo negatywne. Podejrzliwi chętnie dzielą ludzi na „my” i „oni”. Podejrzliwi – my – to osoby prawe, dążące do zaprowadzenia ładu i porządku w świecie. Podejrzewani – oni – to ci, którzy dążą do zrealizowania niecnych celów. Mogą to być sędziowie – nie od dziś wiadomo podejrzliwym, że podejrzewani są nieuczciwi, chronią własnych przywilejów i czują się bezkarni. Mogą to być komornicy, którzy nigdy nie oddają, a zawsze zabierają. Mogą to być także adwokaci, nieetyczni, zachłanni i dzięki temu bogaci. Rzecz w tym, że w oczach podejrzliwego, podejrzewanym może być każdy, a w czasach, gdy podejrzliwi mają wpływ na kreowanie rzeczywistości, warto ze szczególną troską pielęgnować w sobie obiektywizm. Pan mecenas Krzysztof Piesiewicz, który jako autor gości na łamach Magazynu po raz drugi i mam nadzieję, że nie ostatni, powiedział kiedyś, że między zawodem adwokata (moim wyuczonym i praktykowanym) i dziennikarza (nieśmiało wykonywanym faktycznie) jest wiele podobieństw, a jedno z nich polega na przyjmowaniu pełnomocnictwa. Na mocy tegoż pełnomocnictwa – człowiek powierza adwokatowi swój los, czytelnik zaś – dziennikarzowi – przywilej czerpania wiedzy z opisywanej przez niego rzetelnie rzeczywistości i dawania możliwości po temu, aby poprzez teksty uczestniczyć w kreowaniu – także demokratycznego państwa. Starając się realizować obowiązki płynące z łączenia roli adwokata, jako obrońcy prawa i nomen omen – sprawiedliwości oraz dziennikarza, na kartach Magazynu, słowami Autorów i Rozmówców wywodzących się z różnych zawodów prawniczych i tym samym reprezentujących różne punkty widzenia, podejmuję próbę pokazania Czytelnikom w jakim punkcie dziejowym jesteśmy. Pytam także o to, czy wymierzanie sprawiedliwości, wpisane w kompetencje władzy


sądowniczej, nadal spoczywa w jej rękach. W ocenie autorytetów zasady rządzące demokratycznym państwem prawa, jakim zgodnie z zapisami Konstytucji jest Polska, są zagrożone w stopniu niespotykanym od lat. Mówi o tym dobitnie pan profesor Andrzej Zoll opisując sytuację w Polsce jednym krótkim zdaniem wypowiedzianym w podsumowaniu rozmowy. Kwestię tę podnosi także dr Robert Gwiazdowski zastanawiając się, czy sądy mogą orzekać wprost na podstawie Konstytucji oraz czy prymat wieść winna litera, czy też duch prawa. Wojciech Klicki zwraca zaś uwagę na to, że strach, którym chętnie karmi nas władza, stanowi pierwszorzędny grunt po temu, aby przeforsować każdy zamysł ustawodawcy. Apl. adw. Zuzanna Warso porusza temat mowy nienawiści, a sędzia Arkadiusz Krupa, nie tylko akwarelą, kreśli obraz Polski stanowiącej podatny grunt dla nietolerancji, ksenofobii, nacjonalizmu i pseudonarodowych racji. Profesor Teresa Gardocka oraz sędzia Jarosław Gwizdak pochylają się zaś nad językiem prawniczym, który sam sobie jest wrogiem dla uczestników wymiaru sprawiedliwości, zaś dziennikarz Wojciech Tumidalski jako obserwator wskazuje na odchodzenie przez prawników od pewnych reguł. O pewnych uniwersalnych, lecz narażoych na pokusy wartościach, traktują także teksty adw. Michała Stambulskiego oraz adw. Marka Niedużaka.

Grzegorzem Fertakiem odważnie rozprawiającym się ze środowiskowymi przywarami, adw. Justyną Mazur, żelazną ale i piękną pierwszą damą bydgoskiej palestry oraz z adw. Małgorzatą Korzuch, która zdecydowała się podjąć wyzwanie kandydowania na funkcję prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej. Na koniec dodam jeszcze jedno. Piotr Balicki, bohater „Krótkiego filmu o zabijaniu”, którego postać nakreślił wespół z Krzysztofem Kieślowskim mój Mistrz – adw. Krzysztof Piesiewicz, w scenie egzaminu adwokackiego, na pytanie o to, dlaczego chce być adwokatem stwierdził, że „uprawiając ten zawód można chyba naprawić błędy ogromnej maszyny, która się nazywa aparatem sprawiedliwości. Na pewno można próbować naprawić.” Chciałabym, abyśmy wszyscy niezależnie od faktycznie wykonywanego zawodu, byli dzisiaj adwokatami starającymi się możliwie najwnikliwiej poznać rzeczywistość i zająć wobec niej stanowisko, dla którego wytyczne stanowić winna ustawa zasadnicza i wyrażone w niej zasady. Ja zaś, mogąc jako dziennikarz - za sprawą tekstów publikowanych na łamach Magazynu - nakreślić Państwu, obraz aktualnej rzeczywistości wyrażam nadzieję, iż z tego obowiązku wywiązałam się należycie oraz wdzięczność, że mam możliwość poznawania i rozmawiania z osobami, których w żadnym innym zawodzie nie mogłabym spotkać.

Uwadze koleżanek i kolegów adwokatów polecam rozmowy z adw. Jackiem Dubois, który rzeczowo i z miłością do Adwokatury analizuje jej aktualny stan, z adw. adwokat Joanna Parafianowicz

od

R

edakcji

5


p o k ó j a d w o k a c k i

ma

#2 wrzesień/październik 2016

azyn

Władysław Bartoszeski

8

Rozmowy nie będzie

Wojciech Klicki

18

Strach przed strachem

sędzia Arkadiusz Krupa

22

Ślepym Okiem Temidy

Rafał Fronczek

26

Idzie nowe

adw. Krzysztof Piesiewicz

30

Fotografia metafisica

adw. Małgorzata Kożuch

34

Rozmowa

adw. Marek Niedużak

44

Czym jest konflikt interesów

prof. Andrzej Zoll

50

Rozmowa

prof. Teresa Gardocka

60

Rozważania o języku prawniczym

Wojciech Tumidalski

64

Z ław publiki

adw. Jacek Dubois

66

Rozmowa

apl. adw. Weronika Murek

76

O śmierci niepraktycznej prawnie

r. pr. Martyna Majewska

88

Warszawskie synagogi więzienne

adw. Michał Stambulski

92

Così fan tutte. Etyka adwokacka w skapitalizowanym świecie

adw. Sylwia Gregorczyk-Abram adw. Robert Gwiazdowski adw. Grzegorz Fertak

96

Współpraca z NGO, co w zamian?

102 Orzekanie na podstawie Konstytucji 106 Fertak

adw. Joanna Wędrychowska

112 Tydzień z życia adwokata

sędzia Jarosław Gwizdak

116 Pouczenie. Pouczę? Nie...

Patryk Mikiciuk

120 Rozmowa

#adwokaturajesttakżekobietą adw. Justyna Mazur apl. adw. Zuzanna Warso adw. Weronika Hołowczyc

126 Rozmowa 132 Ludzie, którzy nienawidzą kobiet 138 „...human rights are women's rights ...

Kultura prawna apl. adw. Maksymilian D. Czornyj r. pr. Piotr Dobrowolski

6

142 Adwokat Włocha 160 Fotografie


redaktor naczelna, wydawca, grafika, foto: JOANNA PARAFIANOWICZ, (adwokat) www.pokojadwokacki.pl, nasz@pokojadwokacki.pl adres redakcji do doręczeń: adw. Joanna Parafianowicz Kancelaria Adwokacka ul. Zakrzewska 16 lok. 35, 00-737 Warszawa Magazyn Pokój Adwokacki zostal wpisany do Rejestru Dzienników i Czasopism prowadzonego przez Sąd Okręgowy w Warszawie Wydział VII Rejestrowy pod nr PR 19888 ISSN 2451-3008 Magazyn Pokój Adwokacki (Online) zarejestrowano w międzynarodowym systemie informacji o wydawnictwach ciągłych prowadzonym przez Bibliotekę Narodową i oznaczono symbolem: ISSN 2451-3008. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane przez autorów, stnaowią one bowiem wyraz ich osobistych poglądów.

7


A

jak a u t o r y t e t

Są osoby, z którymi chciałabym porozmawiać o Adwokaturze. Każda z nich to niekwestionowany Autorytet. Marzy mi się, aby w kolejnym Magazynie ukazała się rozmowa z Panem Mecenasem Janem Olszewskim. Tymczasem, polecam Państwu rozmowę, której nie było i zachęcam do lektury odpowiedzi na pytania, których nie zadałam. Porozmawiajmy o adwokaturze i o adwokatach w pana życiu. Mam szczególną tremę, ponieważ nie jestem adwokatem, nigdy nim nie byłem, ani nawet nie zamierzałem być, a przemawiam właśnie do adwokatów. Muszę dodać, że zawsze miałem wśród adwokatów wielu przyjaciół – nawet najbliższych przyjaciół. Mimo to czuję się trochę speszony. Chciałbym, ażeby mój udział w Państwa święcie miał charakter refleksji osobistej człowieka, który z adwokaturą w życiu się wielokrotnie stykał. W jakich okolicznościach? Gdybym żył w bardziej praworządnych czasach, to być może byłbym ulubionym klientem adwokatów, ponieważ w sumie straciłem wolność na 8 lat. Ponieważ jednak żyłem w czasach mało praworządnych, to specjalnie efektywnym klientem adwokatury nie mogłem być. Czasy po temu nie były sprzyjające, a procesów cywilnych unikałem jak mogłem. Wychowany byłem w warszawskim domu inteligenckim, w którym największym autorytetem był wuj mojej matki, rejent Adam Śleszyński. Uchodził on jeszcze w R o z m o w y n i e b ę d z i e: W ł a d y s ł a w B a r t o s z e w s k i

8


pokoleniu Witolda Bayera za sumienie prawników. Był, podobnie jak adwokat Bayer, orientacji mocno prawicowej. Przeżył wojnę i wkrótce po niej zmarł – w sędziwym wieku. Dla mnie wuj rejent był takim ciotecznym dziadkiem, ale dla mojej matki „wujem autorytetem”. Mieszkał niedaleko stąd, przy Kapucyńskiej. Tam, niedaleko od sądów mieszkało w latach międzywojennych i zapewne wcześniej wielu prawników. Poza wujem nie miałem w tym czasie z prawnikami do czynienia. Nigdy nie myślałem o tym, aby zostać prawnikiem. Miałem być dziennikarzem lub – jak się da – pisarzem; humanistą wolnego zawodu. Niemniej jednak wychowanie, które wyniosłem z normalnej warszawskiej rodziny urzędniczej (ojciec był przez 47 lat urzędnikiem Banku Polskiego, zaś matka księgową w elektrowni miejskiej), wpływało na to, że zawody prawnicze były przeze mnie otoczone ogromnym szacunkiem. Adwokat, to pana zdaniem, zawód czy rodzaj powołania? W świadomości mojej pozostało do dziś przekonanie, że adwokat to powołanie podobne jak u kapłana, pedagoga i lekarza. Nie jest to bowiem jedynie zawód. Czy możemy mówić o powołaniu weterynarza czy chemika (choć szanuję te zawody)? Może. Na pewno profesje takie jak adwokacka w rozumieniu ludzi dawnej formacji należały do powołań. Nieprzypadkowo będąc wierzącym katolikiem, zacząłem od przykładu kapłana, bo to wysoki przykład. Wiemy, że jeśli kapłan jest z powołania, to wspaniale. Podobnie jest z pedagogiem, lekarzem i adwokatem. Zapewne każdy z nas chciałby, żeby te wszystkie zawody były związane z prawdziwym powołaniem i głęboką motywacją. Ciśnie mi się myśl, że do zawodów, które ucierpiały na prestiżu w latach totalizmów, należał też zawód dziennikarza i pisarza. Przed wojną zdołałem ledwie dojść do matury. Moje najgorętsze przeżycie z tego

okresu związane było z adwokatem, a dokładnie był to udział w ślubie mojej ciotecznej siostry, w której kochałem się od 10. roku życia, choć była ode mnie o 9 lat starsza. Na studiach prawniczych poznała młodego adwokata i wkrótce wyszła za niego za mąż. Owym adwokatem był Witold Urbanowski z Radomia – w pewnym sensie stał się on wkrótce pierwszym adwokatem w rodzinie. Byłem na ich ślubie w kościele Zbawiciela. Był to z tego okresu najboleśniejszy ślub, w jakim uczestniczyłem. Moja dość bliska kuzynka, i ukochana zarazem, przeprowadziła się z mężem do Radomia. Dodać muszę, że w 1940 r. Niemcy zamknęli go w obozie koncentracyjnym, gdzie przebywał do końca wojny. Wyszedł sterany i niedługo potem zmarł. W czasie wojny nastąpił zupełny przełom w moim życiu, a także w moich wyobrażeniach o adwokaturze i doświadczeniach z adwokatami. Właśnie od tego okresu zawód adwokata kojarzy się mi ze wspaniałymi przykładami ludzi; z pamięcią o bardzo mi bliskich, a nawet najbliższych osobach. Właśnie to określa dzisiaj moją świadomość – blisko 87-letniego człowieka, który miał czas poznać bardzo wielu ludzi. Pierwsze poważne spotkanie z adwokaturą... Pierwsze moje poważniejsze zetknięcie z adwokaturą, to obóz koncentracyjny w Auschwitz. Przywieziono mnie tam kilka tygodni po transporcie 47 adwokatów warszawskich, zatrzymanych w ramach prewencyjnej akcji AB prowadzonej w Krakowie, Radomiu, Warszawie i w całej tzw. Generalnej Guberni wobec inteligencji polskiej. Adwokaci odgrywali w niej według Niemców poważną rolę negatywną. Byli wśród nich ludzie bardzo różnych poglądów, których łączyło to, że wyraźnie opierali się zarządzeniom aryzującym adwokaturę i ograniczającym prawa człowieka. Dawali temu wyraz w rozmowach z władzami niemieckimi. Oczywiście Niemcy wytypowali sobie różnych ludzi, żeby uderzyć w adwokaturę, żeby złamać kręgosłupy.

9


A

foto: Michał Mutor, Agencja Gazeta

10


Metoda normalnie stosowana. Wydaje mi się, że obok księży i wykładowców wyższych uczelni, to adwokaci byli w Polsce szczególnie dotkniętą grupą inteligencji. W skali Polski bywało różnie, ale z pewnością należeli do szczególnie prześladowanych, co oczywiście automatycznie budziło szczególną uwagę i szczególną życzliwość dla tego zawodu ludzi jako tako inteligentnych, bo skoro tak ich okupant zwalcza, to muszą być to ludzie dobrzy i Polacy godni zaufania – ot taki wydaje się normalny proces myślowy. Wróćmy do adwokatów. Jak wspomniałem, z grupą adwokatów stykałem się na terenie obozu w Auschwitz jesienią i zimą 1940–1941, choć dość wybiórczo. Pamiętam, że wielu z nich umarło, wielu zostało przeniesionych do innych obozów, gdzie było wtedy troszkę mniej źle, by nie użyć słowa „lepiej”. Wielu przeżyło i po pewnym czasie wyszło, by w znacznej części angażować się w działania konspiracyjne. Wielu jednak nie przeżyło . Z obozu zwolniono mnie w 1941 r. – po jesieni, zimie i wiośnie. Muszę przyznać, że miałem niesłychane szczęście, gdyż w chwili ujęcia byłem pracownikiem Polskiego Czerwonego Krzyża, który po wywiezieniu mnie do Auschwitz zaczął interweniować m.in. w Genewie itd. W związku z tym, że nie znajdowałem się na listach ludzi poszukiwanych (przed wojną miałem 17 lat), byłem dla Niemców kompletnie nikim. Skoro jednak mieszkałem w inteligenckiej dzielnicy na Żoliborzu, to podczas obławy zabrano i mnie. Spośród 14 osób zabranych ze mną z bloku mieszkalnego na Żoliborzu w chwili mojego wyjścia z obozu żyło nas jeszcze tylko trzech. Wyszedłszy na wolność, mimo przebytych chorób i upokorzeń, chciałem trafić do konspiracji. Czekała mnie jednak kwarantanna, gdyż ten kto wyszedł z niemieckich rąk, czy z obozu, nie mógł iść od

razu do konspiracji. Około roku trwała owa kwarantanna, czyli „oglądanie” ludzi, którzy kandydowali do konspiracji. Dopiero w 1942 r. zostałem zaprzysiężony w Armii Krajowej. Zaprzysięgał mnie prawnik w obecności adwokata. Ów prawnik to Eugeniusz Czarnowski – późniejszy więzień procesu moskiewskiego z 1945 r., zaś adwokatem, który stał się od tego dnia moim bezpośrednim zwierzchnikiem, był dr Kazimierz Ostrowski z Krakowa, syn byłego wiceprezydenta miasta Krakowa. Działał on w podziemiu od 1939 r. Początkowo, do 1942 r., w Krakowie. Po ucieczce drugim wyjściem – w chwili, gdy przed wejściem frontowym jego mieszkania przy Grodzkiej róg Poselskiej stali esesmani – w Warszawie. Nie był tu znany, ale mimo to już wkrótce zaczął odgrywać poważną rolę w konspiracji i to w Komendzie Głównej AK. On właśnie został moim szefem i głównym wychowawcą. Przyjacielem Ostrowskiego i jednym z moich kolegów w konspiracji był adwokat dr Adam Dobrowolski z Krakowa (właściwie z Wielopola) – znany po wojnie jako znawca prawa gospodarczego i przemysłowego oraz działacz różnych środowisk gospodarczych. Przed wojną był natomiast normalnym krakowskim adwokatem. W czasie wojny był krótkotrwałym więźniem Auschwitz, a potem przez lata działaczem podziemia. Ci dwaj ludzie byli dla mnie w tym czasie w konspiracji najbliżsi. Poznałem w tych czasach również innych prawników i adwokatów, np. Wacława Szyszkowskiego i Bogdana Sałacińskiego, bardziej znanego pod pseudonimem Andrzej Pomian. W 1944 r. opuścił on Polskę i był kurierem w Waszyngtonie (niewielu już pamięta zdanie „tu mówi Andrzej Pomian z Waszyngtonu”). Po wojnie pozostał w Stanach Zjednoczonych. Byli to ludzie wybiegający ponad przeciętność, aktywni nie tylko zawodowo, ale i społecznie. Część z

11


A nich związana była z Obozem Narodowym, ale np. Ostrowski był piłsudczykiem, zresztą Adam Dobrowolski również (przed wojną był nawet radnym OZN-u w Krakowie). Oprócz wymienionych – nieżyjących już wybitnych prawników – niemałą rolę odegrali też w moim życiu adwokaci, z którymi zetknąłem się w czasie mojej pracy w latach 1942–1944 w kierowanej przez Delegaturę Rządu na Kraj Radzie Pomocy Żydom „Żegota”. Dodać muszę, że po śmierci Ireny Sendlerowej jestem ostatnim żyjącym członkiem „Żegoty”. Wiceprezesem Rady był adwokat Leon Feiner z Krakowa – socjalista żydowski z BUND-u.

Czy jako polityk spotykał pan profesor na swojej drodze adwokatów? W mojej karierze politycznej byłem, o czym zresztą chyba wszyscy wiedzą, raz w życiu członkiem partii politycznej – Polskiego Stronnictwa Ludowego. Moim szefem politycznym był adwokat Stefan Korboński, szef Okręgu Warszawskiego PSL, a moim szefem branżowym – jako dziennikarza zatrudnionego w organie Stronnictwa „Gazeta Ludowa” – szef Wydziału Prasy i Wydawnictw Kazimierz Bagiński.

Podsumowując…

Nie był on co prawda prawnikiem, ale więźniem brzeskim i klientem adwokatów, bardzo znanym działaczem politycznym lewego skrzydła ludowego (wcześniej w PSL „Wyzwolenie”). Rzeczywistym jednak moim zwierzchnikiem był szef terytorialny Stronnictwa, czyli wspomniany wybitny adwokat i działacz społeczny Stefan Korboński. Złączyła mnie potem z nim wieloletnia przyjaźń – aż do jego śmierci, a zmarł w kwietniu 1989 r., po obradach okrągłego stołu, a przed pamiętnymi wyborami. Nie doczekał przełomu w polskim życiu politycznym. Odszedł na progu wolności.

W skrzydle wojskowym AK miałem nad sobą aż do wybuchu Powstania Warszawskiego Kazimierza Ostrowskiego, zaś w skrzydle cywilnym wiceprezesów „Żegoty” adwokatów Feinera i Reka. Jak widać, miałem w tym czasie z adwokatami dość dużo do czynienia. Pomijam już innych kolegów mojego pokolenia, studentów tajnego uniwersytetu – jeszcze nie adwokatów, choć kandydatów na adwokatów. Znałem ich wielu i trudno by ich nawet dzisiaj wymieniać. Mam ich jednak w

Z konspiracyjnego PSL-u prowadziła droga do stalinowskiego kryminału. Nie mogę powiedzieć, że była wówczas jakaś szansa korzystania z fachowej opieki adwokatów, bo ci, których wybierała moja rodzina, nie mieli do mnie dostępu. Miałem kontakt z sędziami i oczywiście prokuratorami, a z adwokatami raczej minimalnie. Spotkałem jednak wspaniałych adwokatów w celach. Wymienię tylko Jana Sendka, Witolda Bayera i Kazimierza Glińskiego. Jak wiadomo, Bayer i Gliński związani byli zdecydowanie z ruchem

Wydaje mi się, że należał on do tego lepszego skrzydła BUND-u, bo to, co wygadywał w rozmowach w cztery oczy o Związku Radzieckim, nie było bynajmniej dobre, ale różni ludzie byli w tej formacji. Drugim równoległym wiceprezesem był młody jeszcze adwokat z „Wici” Tadeusz Rek. Był on w Auschwitz, ale tam nie spotkaliśmy się. Po wojnie był przez kilka lat wiceministrem sprawiedliwości i człowiekiem nowego establishmentu.

12

dobrej pamięci. Wielu spotykałem w więzieniach również po wojnie.


Władysław Bartoszewski

narodowym. Spotykałem się również z adwokatami spoza Warszawy, jak Nowotyński z Wołynia – należący do Komitetu Ziem Wschodnich, którego aresztowano po tzw. „repatriacji do Polski”. Z jednymi przebywałem krócej, z innymi dłużej – nie miałem na to wpływu, ale powstały znajomości, które miały daleko idące później konsekwencje. Z więzienia mokotowskiego wyszedłem stosunkowo szybko, bo po półtora roku bezowocnego śledztwa, w czasie którego „cierpiałem na zanik pamięci”. Przez półtora roku próbowano ze mnie coś wydobyć, ale działanie solidarne kolegów z „Żegoty”, w tym adwokatów Żydów, spowodowały, że zostałem zwolniony w sposób dość osobliwy. Do dziś mam kartę zwolnienia z więzienia śledczego. Nie jest na niej powiedziane z jakiego artykułu siedziałem, ani na jakiej podstawie zostałem zwolniony. Czy pod jakimkolwiek względem pobyt w więzieniu mógł być pozytywnym doświadczeniem? Muszę przyznać, że pobyt w więzieniu śledczym na Mokotowie obfitował w spotkania interesujących ludzi, w tym wielu adwokatów, a oprócz nich przedwojennych i wojennych oficerów, lekarzy. Wtedy właśnie zaprzyjaźniłem się na całe życie ze wspomnianym adwokatem Witoldem Bayerem. Obserwowałem i wspierałem jego wielki eksperyment tworzenia Ośrodka Badawczego Adwokatury i inne ambitne działania w Zespole Adwokackim przy Wspólnej 35. Widywaliśmy się wielokrotnie, rozmawialiśmy na najróżniejsze tematy. W areszcie, który Bayer przechodził dość ciężko, próbowałem podnosić go trochę na duchu. Odsiedział w nim trzy lata do 1949 r. Po kilkunastomiesięcznym pobycie na tzw.

wybiegu, bo trudno uznać ów pobyt poza więzieniem za wolność, gdyż była ograniczona, zostałem ponownie aresztowany i osadzony na Mokotowie. Czy tym razem wiedział pan profesor – z jakiego powodu? Tym razem powiedzieli mi przy pierwszym przesłuchaniu, że „musimy się przyznać”. Pamiętam nazwisko oficera, który oświadczył mi tonem pełnym ubolewania: „popełniliśmy wobec was wielki błąd. Nie trzeba było was zwalniać. Mielibyście już część odsiedzianą, no a tak to zaczyna się wszystko na nowo i to się dla was źle skończy, bo pouczycie 10 lat”. Powiedział mi to pierwszej nocy. Wykorzystałem to po dwóch i pół roku bezskutecznego śledztwa, gdyż do niczego się nie przyznałem. Tymczasem oskarżono mnie o szpiegostwo. Proces odbywał się w więzieniu, czyli – jak mawiano – „na kiblu” (starsi adwokaci jeszcze wiedzą, że mówiono o takim „kiblowy proces”). Odbywał się bez udziału rodziny oraz obrońców z wyboru. Przydzielili mi tylko jako obrońcę z urzędu Zygmunta Grossa. Było to zupełne zaskoczenie, gdyż jego o wiele lat młodsza żona – Hanna Szumańska (córka znanego adwokata i obrońcy w procesie brzeskim, zamordowanego w Oświęcimiu), z którą wziął ślub już po wojnie, była moją koleżanką z AK, o czym on wiedział. Ja nie znałem go, ale wiedziałem o małżeństwie z Hanią. Gross spotkał się ze mną i pod nadzorem strażników usiłował rozmawiać, a ja go uspokajałem: „Panie Mecenasie, niech pan będzie całkowicie spokojny. Ja bardzo niewiele pamiętam, jakiegoś szoku doznałem, do niczego się nie przyznaję, do niczego się nie poczuwam. Niech pan oformi prawnie, to co ja będę mówił. Ja się będę bronił sam”. Po rozmowie pochylił się, aby

13


A pozbierać papiery, które wypadły mu z akt. Pochyliłem się i ja, żeby mu pomóc i korzystając z chwili szepnąłem mu: „Niech się pan kłania Hani i powie jej, że jestem jaki byłem”. Ze związku adwokata Zygmunta Grossa i Hani Szumańskiej urodził się syn Jan Tomasz Gross – dziś dość dyskusyjny w polskim krajobrazie publicystycznopolitycznym, choć wnuk wybitnego mecenasa Wacława Szumańskiego. Po wyjściu z kryminału poprosiłem mojego przyjaciela adwokata Kazimierza Ostrowskiego o opinię na temat adwokata Zygmunta Grossa. Powiedział mi: „Wiesz, on może przez pomyłkę akta zanieść do Filharmonii zamiast do sądu, bo jest bardzo roztargniony, ale człowiekiem jest dobrym. Jak nie musi – to nie zaszkodzi. A tobie zaszkodził?” Odpowiedziałem: „Nie, zupełnie mi nie zaszkodził i wspominam go bardzo serdecznie, między innymi dlatego, że usiłował przedstawiane przeze mnie racje odważnie powtarzać, choć było to źle widziane”. W procesie dostałem wtedy 10 lat. Dlaczego o tym mówię. Otóż, kiedy w ostatnim słowie prokurator zażądał dla mnie 10 lat więzienia (akt oskarżenia, który zachował się w IPN, zatwierdziła czerwonym atramentem prokurator Helena Wolińska), powiedziałem: „Wysoki Sądzie! Właściwie rezygnuję z merytorycznych wypowiedzi, gdyż już pierwszej nocy po aresztowaniu dowiedziałem się, że dostanę 10 lat. Śledztwo trwało 2,5 roku. Nie moją jest rzeczą oceniać wyniki śledztwa, bo nie jestem prawnikiem. Jeśli jednak teraz pan prokurator żąda dla mnie 10 lat, a mnie to powiedziano pierwszej nocy, to wydaje mi się, wszelkie wypowiedzi moje są zupełnie dla Wysokiego Sądu zbyteczne, bo nie odegrają żadnej roli”. Nie obrażono się na mnie, ale za godzinę wezwał mnie oficer śledczy i powiedział mniej więcej tak:

14

– Kto wam powiedział o tych 10 latach? – Kapitan Piotr Tymiński – odpowiedziałem – Skąd znacie nazwisko? – A co, nie macie takiego? – Ale skąd znacie nazwisko? – A to moja tajemnica – powiedziałem. Dostałem 8 lat. Wezwał mnie ponownie ów oficer śledczy i powiedział: – Tacy byliście mądrzy, a nie dostaliście 10 lat, ale 8 lat. A ja mu na to: – No tak, ale Wysoki Sąd nie zaliczył mi półtora. Czyli wychodzi prawie na jedno. Tak żeśmy sobie rozmawiali jak niefachowiec z fachowcem. Dla młodszych adwokatów mogą to być ćwiczenia mentalności tamtych czasów. I w czasie tego pobytu w więzieniu miałem wielkie szczęście poznać znakomitych ludzi, a przede wszystkim zaprzyjaźnić z adwokatem Witoldem Lisem-Olszewskim. Na Mokotowie przebywałem z nim przez wiele miesięcy. Był on komendantem NOW Okręgu Radomskiego, a przed wojną prokuratorem we Lwowie. Wspaniały człowiek, z którym utrzymywałem bliskie kontakty do jego śmierci i pozostaje jedną z tych postaci, o których nigdy nie zapominam. Zapewne niektórym starszym adwokatom jest on jeszcze znany. Poznałem też, głównie dzięki Ostrowskiemu, wielu młodszych adwokatów, jak Andrzej Rozmarynowicz. (...) Poznawałem ich stopniowo. Wspomnieć muszę tu, iż o tym, że Kazimierz Ostrowski po rozwiązaniu AK był w „NIE” wiedziało tylko dwóch ludzi: Kazimierz Moczarski i ja. Ani Moczarski ani ja nie pamiętaliśmy o tym fakcie i dlatego Ostrowski mógł być obrońcą w sądach wojskowych w czasie, kiedy my siedzieliśmy (wynikało to z przedwojennej znajomości z działaczem komunistycznym, któremu


Władysław Bartoszewski

udzielił wówczas porady prawnej, a teraz tamten był szefem nadzoru sądownictwa wojskowego i kazał wpisać Ostrowskiego na listę obrońców wojskowych), a potem przez lata bronić w procesach politycznych, np. w procesie Franciszka Niepokólczyckiego. Co wydarzyło się po opuszczeniu więzienia na Mokotowie? Gdy wyszedłem, stałem się sprawdzonym przyjacielem, niezawodnym w godzinach próby. Przyjaźń z Ostrowskimi przeniosła się na zmarłą już jego córkę, a potem na wnuczkę. Opowiadał pan profesor o doświadczeniach w roli oskarżonego. Czy z wymiarem sprawiedliwości w tamtym czasie miał pan do czynienia także w inny sposób? W więzieniach komunistycznych byłem tylko raz świadkiem. Doprowadzono mnie z celi i usiłowano użyć jako świadka oskarżenia w procesie „Miecza i Pługa”. Zachowałem się w taki sposób, że adwokat Winawer, który bronił jednego z oskarżonych, opowiedział o mnie Zofii Rudnickiej z Żegoty wł. Pauliny Husman z Drohobycza (potem prawej ręce Leona Chajna) jako fenomenie, bo zostałem przed sąd doprowadzony w drelichu jako więzień karny. Jako świadek oskarżenia zostałem zapytany o personalia, po czym zapytałem pokornie: „Wysoki Sądzie, czy ja mógłbym złożyć oświadczenie”. „No proszę” – powiedzieli. „Chciałem oświadczyć, że ja żadnej z tych osób co tu siedzą nie znam, w życiu ich nie widziałem, nie wiem jak się nazywają, nic o nich nie wiem. Chciałbym, żeby Wysoki Sąd nie trudził się zadawaniem mi pytań w sprawach, których, szkoda czasu, o których ja nic nie powiem”. Zaraz potem wyrzucono

mnie z sali. Adwokat Winawer opowiedział swoim znajomym o przypadku więźnia politycznego, który ma 8 lat za szpiegostwo i który się tak zachował. Rozeszło się więc, że ja sobie siedziałem i uzyskiwałem zaufanie u różnych ludzi. Kiedy przyszedł Polski Październik i wielu ludzi wyszło z więzień, w tym Kazimierz Moczarski, to Aniela Steinsbergowa wciągnęła mnie na świadka obrony we wznowionym procesie Moczarskiego. Wówczas, tj. w grudniu 1956 r. poszedłem na Leszno i pozwoliłem sobie opowiedzieć, jakimi metodami werbowano ludzi, m.in. jak werbowali oficerowie gestapo do składania zeznań przeciwko działaczom podziemia, a ponieważ Moczarski siedział za współpracę z Niemcami z tego samego dekretu, z którego skazano esesmanów, to trzeba było podejmować tematy trochę poboczne. Sąd był wtedy szalenie łagodny. Był to Sąd Wojewódzki, gdyż kolaboracja nie podlegała sądownictwu wojskowemu. Sąd na Lesznie i przewodniczący Ziemba zachowywali się przyzwoicie. Mogłem mówić, co chciałem. Wtedy znów zyskałem sobie sympatię pewnej grupy. W tym czasie przyszedł do mnie adwokat Winawer i powiedział: „Wie Pan, pan nie dostał żadnego odszkodowania. Może ja dla pana wyprocesuję odszkodowanie”. I wkrótce uzyskał siedemdziesiąt kilka tysięcy złotych polskich odszkodowania. Potem z Winawerem byliśmy w bardzo dobrych stosunkach. Gdy przyszły już działania nowej opozycji, moim czołowym obrońcą był adwokat Jan Olszewski. Bronił mnie w 1979 r. przed Komisją ds. Wykroczeń w Warszawie w II instancji. Uzyskaliśmy najgorszy możliwy wyrok (chciałem zamienić wysoką grzywnę na

15


A areszt – bez skutku, choć sądzonemu razem ze mną Naimskiemu udało się), ale Mecenas Olszewski, bardzo sympatyczny człowiek, przemawiał od serca i wygłosił wspaniałą mowę. Bardzo miło to wspominam. Do dziś bardzo go lubię, niezależnie od poglądów i posunięć politycznych, które może mnie tylko trochę dziwią. Dodać muszę, że zawsze uważałem go za człowieka lewicy. Mecenas Olszewski jest przecież siostrzeńcem Okrzei. Poznałem go przez Jana Józefa Lipskiego. Wymieniam go serdecznie. Do moich autentycznych przyjaciół zaliczam także Wiesława Chrzanowskiego, z którym mnie w życiu wiele łączyło. Adwokatem miał on ciągle zostać, ale z powodów politycznych minister odmawiał wpisu. Wyspecjalizował się z prawa spółdzielczego i zajmował różnymi sprawami spółdzielczości – najczęściej społecznie. Czy o kimś jeszcze chciałby pan profesor wspomnieć? Już w wolnej Polsce trafiłem w jednej kadencji do Senatu, gdzie szczególnie zaprzyjaźniłem się z adwokatem Krzysztofem Piesiewiczem, z którym zawsze się dobrze rozumiałem i do dziś zawsze myślę o nim bardzo serdecznie. Na koniec chciałbym wrócić jeszcze do PSL-u. Jak wspomniałem, Stefan Korboński nie żyje już od prawie dwudziestu lat. Nie żyją też Karol Pędowski i Józef Fabijański – niegdyś radcowie prawni PSL-u. Żyje natomiast mój miły, nieco starszy kolega, ostatni poseł PSL wybrany 1947 r. wśród tych 28, których mimo fałszerstwa dopuszczono do Sejmu na pokaz – Stanisław Laskowski. Ma ledwie dziewięćdziesiąt kilka lat i mieszka na Żoliborzu. Udziela się mało, bo nawet nie był na kongresie PSL-u, ale żyje i podobno głowę ma trzeźwą. Mieliśmy z nim też niemało różnych wspaniałych przeżyć w przeszłości. To spotkanie jest jak przyspieszony wykład historii adwokatów, a co za tym idzie – także adwokatury. Przepraszam za nadużycie czasu. Mówiłem dużo, ale szybko.

Rozmowy, której nie było, nie przeprowadziła Joanna Parafianowicz, wykorzystując przy tym fragmenty wystąpienia pana profesora Władysława Bartoszewskiego wygłoszonego podczas obchodów 90-lecia Odrodzonej Adwokatury Polskiej w 2009 r. , spisanego przez Adama Redzika

16


Sąd Okręgowy Warszawa Praga

17


P

r

a

w

n

i

k

W ostatnim odcinku czwartego sezonu House of Cards, gdy wydaje się, że władza Franka i Claire Underwood sypie się jak tytułowy domek z kart, postanawiają oni wykorzystać ostatnie narzędzie jakie im zostało: strach. Lęk konsoliduje społeczeństwo wokół władzy, jest klasyczną metodą rządzenia. Coraz łatwiej dostrzec tę metodę także w państwach demokratycznych. Lipiec 2016 – konwencja Republikanów w Cleveland zatwierdza nominację tej partii dla Donalda Trumpa w zbliżających się wyborach na Prezydenta USA. Wiele przemówień (np. Rudolpha Gulianiego) poświęconych jest bezpieczeństwu w USA: Amerykanie czują się zagrożeni, czują, że nigdy nie było tak groźnie, jak dziś – przestępczość rośnie, a terroryści czają się na każdym kroku. Na pytania dziennikarzy dociekających źródeł przekonania o wiszącym nad USA zagrożeniem nie pada jednak odpowiedź. Wpływowy republikański polityk Newt Gingrich naciskany przez dziennikarkę CNN dysponującą statystykami FBI pokazującymi spadek liczby przestępstw, odpowiedział jedynie, że ważne dla niego są uczucia zwykłych Amerykanów. Zapomniał jedynie dodać, że często to politycy kreują uczucia zwykłych ludzi, także we własnym interesie: utrzymania lub zdobycia władzy. Opłacalność dla polityków demokratycznych wzbudzania strachu jest zaskakująco zbieżna z celami, jakie przyświecają terrorystom. Terroryzm służy bowiem realizacji celów politycznych poprzez użycie lub groźbę użycia przemocy. Jak twierdzi dr Krzysztof Liedel, Dyrektor Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas, „warunkiem sine qua non istnienia terroryzmu jest strach, a warunkiem sine quo non wzbudzenia strachu Strach przed strachem

18


dyskusji minister Mariusz Kamiński przekonywał, że „codziennie wybuchają w Europie bomby, a my robimy wszystko, żeby przygotować nasze państwo, by do tego nie doszło”. Jego zastępca Maciej Wąsik dodawał w Senacie: „Nie chciałbym wywoływać psychozy, (…) ale przypominam: za polską zachodnią granicą, a wraz z Niemcami jesteśmy w strefie Schengen, jest 1,5 miliona przybyszów z krajów... no, islamskich”.

W o j c i e c h K

l

i

c

k

i

jest zakomunikowanie ludziom, że mają się czego bać”. Terroryści realizują swoje cele siejąc strach. Na fali „sukcesów” terrorystów unoszą się też politycy, którzy w imię bezpieczeństwa podkręcają środki nadzoru, a siebie przedstawiają jako tych, którzy twardą ręką odeprą zagrożenia. Z perspektywy wartości państw demokratycznych i praw człowieka sedno problemu leży więc w tym, by władza skutecznie przeciwstawiała się nowym zagrożeniom, jednocześnie nie rezygnując z innych wartości, które obowiązana jest bronić. Ustawa antyterrorystyczna Kilka miesięcy temu dowiedzieliśmy się, że w Polsce niezbędna jest ustawa antyterrorystyczna, która przygotuje służby specjalne do przeciwdziałania zagrożeniom. Przyjęto ją w pospiesznym tempie (np. z pominięciem konsultacji publicznych) uniemożliwiającym głębszą dyskusję. Uzasadniane to było koniecznością zabezpieczenia lipcowych wydarzeń w Polsce: szczytu NATO i Światowych Dni Młodzieży. W trakcie sejmowej

To zaawansowany poziom straszenia. Odnotuję, że w trakcie krótkich prac legislacyjnych doszło do dwóch zagrożeń terrorystycznych: zdetonowania bomby we wrocławskim autobusie oraz próby podłożenia ładunku wybuchowego pod policyjny radiowóz w Warszawie. Było to niespotykane zwiększenie częstotliwości takich zdarzeń, które niewątpliwie wpłynęło na nastroje społeczne i stosunek Polaków do proponowanej ustawy. Krytycy ustawy: organizacje pozarządowe, Naczelna Rada Adwokacka czy Rzecznik Praw Obywatelskich nie podważali konieczności walki z terroryzmem. Domagali się jedynie, by nowe uprawnienia służb – o ile w ogóle konieczne – były poddane niezależnej kontroli. Chodziło m.in. o uprawnienie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego do prowadzenia quasikontroli operacyjnej bez konieczności uzyskania zgody sądu. Zgodnie z nowymi przepisami wystarczy, by „istniała obawa”, że osoba niemająca polskiego obywatelstwa może prowadzić działalność terrorystyczną. Działanie to nie jest poddane jakiejkolwiek kontroli: ani uprzedniej, ani następczej. Tymczasem nie ma jakichkolwiek argumentów, by uznać konieczność uzyskania choćby następczej zgody sądu na prowadzenie kontroli operacyjnej za przeszkodę w realizacji zadań służby. Co gorsza, poza oczywistym odebraniem

19


P tym osobom prawa do prywatności, uderza to również w ich rozmówców. Na istotny z perspektywy adwokatury aspekt tego problemu zwróciła uwagę adw. Małgorzata Mączka-Pacholak reprezentująca Komisję Praw Człowieka przy NRA podczas zorganizowanego przez obywateli „wysłuchania obywatelskiego” w sprawie projektu. Jej zdaniem omawiany przepis „pozbawia tajemnice zawodowe jakiejkolwiek ochrony, dopuszczając jej naruszanie niesprecyzowanymi przesłankami, które mogą w praktyce prowadzić do bardzo wielu nadużyć”. Rządzący pozostali jednak głusi na te argumenty: ustawa weszła w życie 2 lipca. A, co ważne, możliwość niekontrolowanego podsłuchiwania to tylko jeden element z długiej listy zarzutów wobec ustawy. We wniosku do Trybunału Konstytucyjnego w tej sprawie Rzecznik Praw Obywatelskich zakwestionował konstytucyjność aż 9 przepisów ustawy. Jednak Polacy, także ci oburzający się na inne działania obecnej władzy, nie protestowali masowo przeciwko tym rozwiązaniom. Czyżby retoryka strachu poskutkowała i Polacy uznali, że skoro nowe rozwiązania uzasadniane są bezpieczeństwem, to należy zgodzić się na wszystko? Co dalej? Dr Krzysztof Liedel twierdzi, że „konieczność stawienia czoła terroryzmowi to konieczność stawienia czoła strachowi, który on wywołuje”. Stawia on słuszną, aczkolwiek pozornie trudną do zaakceptowania tezę, która odpowiedzialność za walkę z terroryzmem przerzuca na zwykłych obywateli. Jego zdaniem „walka z terroryzmem, w jednym ze swoich najważniejszych wymiarów, to walka na poziomie jednostkowym. To walka z przekonaniem pojedynczego człowieka, że terroryzm grozić może wszędzie i każdemu”. Ten strach to również dobry grunt dla władzy, która dzięki niemu przy aplauzie, a przynajmniej braku społecznego sprzeciwu, może przeforsować każde rozwiązanie – byleby było uzasadnione względami bezpieczeństwa. Tymczasem uprawnienia przyznawane służbom specjalnym do walki z terroryzmem powinny być regulowane z niezwykłą precyzją i ostrożnością. W atmosferze strachu nie ma na to miejsca, atmosfera ta czyni nasz świat dusznym i nieprzyjaznym dla wartości będących podstawą państw demokratycznych. Być może to właśnie miał na myśli Franklin Delano Roosevelt, który w 1933 r. w swojej mowie inauguracyjnej powiedział, że „jedyną rzeczą, której musimy się bać, jest sam strach”. Wojciech Klicki, prawnik w Fundacji Panoptykon, członek Obywatelskiego Forum Legislacji przy Fundacji Batorego

20


21


Ślepym Okiem Temidy - To wódka? Słabym głosem zapytała Małgorzata (…) - Na litość boską Królowo - zachrypiał czy - ośmieliłbym się nalać damie wódki? To czysty spirytus. Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata Ja ośmieliłem się nalać. Wprawdzie nie wódki, lecz koniaku, ale przynajmniej gramatura i zawartość alkoholu taka sama. I siedzi teraz dama obok mnie, dumnie sącząc Koniak Babel w dumnej cenie 80 dinarów za kieliszek. Jak łamać konwenanse, to na całego. Więc i ja też sączę koniak, popijam winem (a jakże, białe Moje Wino), a Novy Sad przetacza się przed oczami barwną kawalkadą postaci, oparami dymu papierosowego, czarną kawą i fałszywymi akordami ulicznych grajków… Urlop to cudowna sprawa. Rzecz to oczywista, a zdanie poprzednie to truizm. Zerwijmy, zatem z truizmami drogi Czytelniku. Fakty są takie. Urlop na Bałkanach, z plecakiem na plecach, od Zadaru przez Trogir, Mostar, Sarajewo, Kotor, Novy Sad i Belgrad to nie tylko przyjemna wycieczka. To obcowanie z byłą Jugosławią. To ślady wojen, cmentarze wojennych bohaterów i portrety zbrodniarzy na poniektórych ścianach. To rozmowy z ludźmi, którzy pamiętają bombardowania, ruiny i zgliszcza. I z ludźmi, którzy tego nie pamiętają, a ich cenzus pamięci historycznej zamyka początek osi czasu na Facebooku... Novy Sad tętni życiem. Tylko zdjęcia w różnych częściach miasta przypominają zbombardowane mosty, po których dzisiaj bezpiecznie przesuwają się kawalkady pojazdów i tłumy pieszych. Za to w Mostarze o przeszłości, i to jakże nieodległej przypominają całkiem realne cmentarze ofiar wojny. I jakże realne przestrzeliny po pociskach na ścianach budynków, ruiny zbombardowanych kamienic. Nawet Wielki Most, starannie przecież odbudowany każe przypomnieć o gradzie pocisków obracających w gruzy coś, co zdawałoby się być monumentem od Stuleci. Ale współczesny Mostar to dokładnie tak samo tętniące życiem miasto jak Novy Sad. I równocześnie miasto jakże inne… W Mostarze wieże meczetów prężą swe dumne szyje w

22

S ę d z i a


cieniu wielkiej góry zwieńczonej krzyżem większym chyba niźli ten, na Giewoncie. To miejsce, w którym głos muezinów wzywających do modlitwy miesza się z dźwiękiem kościelnych dzwonów. A wszystkie te dźwięki mieszają się z muzyką wszelkiej maści, od rocka, poprzez techno, skończywszy na otomańskim disco-polo, dobiegającą z rozlicznych knajp, barów, dyskotek i pubów. A na nekrologach wiszą obok siebie krzyże, półksiężyce i czerwone gwiazdy… Tu na ulicach nie dziwią kobiety w burkach lub hadżibach przechadzające się tuż obok kusząco roznegliżowanych dziewcząt, żwawym krokiem spieszących poznać miłość kolejnej nocy… W tym miejscu zamawiając plejskavicę i kawę człowiek jest wdzięczny tureckiemu okupantowi, wszak bez niego te miejsce byłoby całkiem inne. Dama obok mnie dopija koniak, zamawia wino. Białe oczywiście. Ja dopijam wino, zamawiam koniak oczywiście.

Novy Sad tętni życiem, pewnie tak samo tętni życiem i Mostar. I podobnie sponiewierane kulami Sarajewo. Nie rzecz wszakże w tym, jaki alkohol się zamawia, wszystko przecież dla damy. I dla zmysłów wyostrzenia, tak samo jak swe zmysły ostrzą miejscowi. Bo tak naprawdę rzecz w tym, że Bałkany uczą pokory i dystansu. I jakże mocno uczą optymizmu oraz wiary w to, że pomimo wszelkiego okrucieństwa wojny można być człowiekiem. Trzeba być człowiekiem… To miejsce, w którym islam, prawosławie i katolicyzm przenikają się wzajemnie. To miejsce, w którym ofiary wojny mijają się z oprawcami, oprawcy z ofiarami, hadżiby z nagością. To tygiel, w którym nurt życia ma kolor różnych nacji, poglądów i religii, tygiel, w którym tak naprawdę ukształtował się jakże wyjątkowy świat. Świat wolny od jednolitych narodowo, kulturowo i homogenicznych społeczności. Świat wolny od jednolitości poglądów i światopoglądu.Bałkany to także żywy dowód na to, jak łatwo w ten żywy organizm wsadzić granat nacjonalizmu i religijnego fundamentalizmu. Wystarczy wyciągnąć zawleczkę i poczekać na efekt... I już teraz zaczynam obawiać się, że w Polsce zawleczkę nacjonalizmu i narodowych wartości wciąż ktoś chce na siłę wyciągnąć... Wszak wrogowie są na wschodzie, wrogowie na zachodzie, wrogowie lewacy. Wrogowie ci w burkach i od kebabów. Symbol Polski Walczącej na bluzie i na skarpetkach… Polska dla Polaków. Ja jednak patrząc na współczesne Bałkany wciąż łudzę się, że można inaczej. Być może naiwnie, ale szczerze i niezmiennie.

A r k a d i u s z K

r

u

p

a

Proponuję damie spirytus. Odmawia. Ale ja z chęcią się napiję. Za Polskę choćby odrobinę podobną do Bałkanów. Za Polskę, w którą nikt nie wsadzi granatu nietolerancji, ksenofobi, nacjonalizmu i pseudonarodowych racji. Zdrowie !

23


24


!

Pokój adwokacki organizuje pierwszą edycję plebiscytu pn. „Adwokacki patron roku, którym to tytułem zostanie uhonorowany adwokat, który w sposób szczególny swoją postawą, aktywnością, chęcią i umiejętnością dzielenia się wiedzą zawodową wyróżnił się na tle innych adwokatów mających zaszczyt i nie lada obowiązek pełnić funkcję patrona aplikanta adwokackiego. Od Państwa zależy, komu tytuł zostanie przyznany. Kandydatów można zgłaszać do 8 października 2016 r. przesyłając propozycję wraz z uzasadnieniem na adres mailowy: nasz@pokojadwokacki.pl Skład kapituły plebiscytu: adw. Andrzej Zwara - prezez Naczelnej Rady Adwokackiej), adw. Rafał Dębowski - sekretarz Naczelnej Rady Adwokackiej, Marcin Warchoł - Wiceminister Sprawiedliwości, Bartosz Pilitowski (Fundacja Court Watch Polska), apl. adw. Dagmara Miler, apl. adw. Magdalena Robaszyńska - redaktor naczelny Młodej Palestry, adw. Joanna Parafianowicz - przedstawiciel organizatora, redaktor naczelny Pokoju Adwokackiego i Magazynu Pokój Adwokacki oraz adw. Ewa Krasowska - rzecznik dyscyplinarny Naczelnej Rady Adwokackiej.

25


K o m o r n i k

Minęły dwa miesiące od konferencji prasowej, na której przedstawiono założenia nowej ustawy o komornikach sądowych oraz poinformowano o trwających pracach nad ustawą o kosztach egzekucyjnych. Do dzisiaj jednak zaprezentowany projekt ustawy ustrojowej nie trafił do konsultacji społecznych, co trudno zrozumieć mając na względzie, że jest to zupełnie nowa i kompleksowa regulacja tak ważnego obszaru funkcjonowania państwa, która powinna zostać poddana ocenie wielu środowisk, w czasie pozwalającym na analizę tak obszernego projektu, a następnie weryfikację zgłoszonych uwag i ewentualną korektę przyjętych rozwiązań. Opierając się na dotychczasowych doniesieniach można stwierdzić, że projekt ustawy o komornikach sądowych przewiduje bardzo istotne zmiany w obszarze ustrojowym. Czynności egzekucyjne mają być wykonywane przez komorników osobiście i samodzielnie, a zlecanie ich asesorom będzie możliwe wyłącznie w celu przygotowanie do zawodu, z istotnymi ograniczeniami co do zakresu oraz wartości egzekwowanego świadczenia. Komornik ma przy tym ponosić całą odpowiedzialność za prawidłowe działanie asesorów, jak również innych zatrudnionych lub przybranych do czynności osób. Komornik ma działać głównie w swoim rewirze. Możliwość przyjmowania dodatkowych spraw egzekucyjnych ma być traktowana jako premia. Obniżone zostaną obecne limity - do poziomu 2,5 tys. wszystkich spraw, komornik będzie mógł przyjmować sprawy z wyboru wierzycieli, jeżeli wskaźnik zaległości nie będzie wyższy niż sześć miesięcy. Żeby przyjmować sprawy z wyboru wierzyciela powyżej tego poziomu, musi wykazać się wskaźnikiem skuteczności powyżej 35 %, przy czym górnym limitem będzie 5 tys. spraw. Wybór komornika będzie ograniczony do obszaru właściwości sądu Idzie nowe

26


Jeżeli złożony zostanie wniosek o odwołanie przez któregokolwiek z prezesów sądów (rejonowego, okręgowego lub apelacyjnego), Minister Sprawiedliwości będzie mógł w takim postępowaniu zawiesić komornika w czynnościach. Minister Sprawiedliwości będzie również miał prawo zawiesić komornika w czynnościach na każdym etapie postępowania dyscyplinarnego. R

a

f

a

ł

F r o n c z e k

wskaźnikiem skuteczności powyżej 35 %, przy czym górnym limitem będzie 5 tys. spraw. Wybór komornika będzie ograniczony do obszaru właściwości sądu apelacyjnego. Komornicy będą mogli podejmować dodatkowe zatrudnienie na wzór regulacji obowiązujących sędziów tj. wyłącznie w obszarze dydaktycznym lub naukowodydaktycznym. Obowiązywać ich mają również identyczne jak sędziów ograniczenia w zakresie inwestowania w działalność gospodarczą. Zwiększy się nadzór prezesa sądu rejonowego, który będzie mógł na 30 dni odsunąć od czynności komornika rażąco naruszającego prawo i bezpośrednio wnioskować do Ministra Sprawiedliwości o odwołanie komornika ze stanowiska. Przewiduje się też zwiększoną odpowiedzialność prezesa i możliwość odwołania go przez Ministra Sprawiedliwości w przypadku niewłaściwie sprawowanego nadzoru nad komornikiem. Minister Sprawiedliwości będzie miał możlimożliwość wszczęcia z urzędu postępowania administracyjnego i odwołania ze stanowiska komornika, który rażąco naruszył prawo.

Wprowadzone ma zostać rozróżnienie zastępstwa komornika na krótkotrwałe, trwające do 30 dni, ustanawiane przez prezesa sądu rejonowego, gdzie zastępcą będzie mógł być komornik lub asesor z co najmniej dwuletnim stażem i długotrwałe, ustanawiane przez prezesa sądu apelacyjnego, gdzie zastępcą będzie mógł być wyłącznie komornik. Komornicy będą uprawnieni do wnioskowania o zastępstwo wyłącznie w określonych sytuacjach, zachowując prawo do wypoczynku na zasadach określonych w przepisach prawa pracy. Rzecznik dyscyplinarny, którego będzie powoływał i odwoływał Minister Sprawiedliwości będzie corocznie składał sprawozdanie ze swojej działalności, a nieprzyjęcie takiego sprawozdania będzie skutkować jego odwołaniem. Przewiduje się też zmiany w strukturze samorządu komorniczego oraz jego organów. Członkami samorządu mają stać się również asesorzy, dla których przewiduje się udział w składzie organów samorządowych ¼ miejsc w Krajowej Radzie Komorniczej i po jednym miejscu w radach izb komorniczych. Asesura zostanie ograniczona czasowo do 6 lat, po upływie których asesor nie będzie mógł być ponownie powołany na to stanowisko i będzie zmuszony otworzyć własną kancelarię lub odejść z zawodu. Minister Sprawiedliwości ma uzyskać większy wpływ na kształcenie przyszłych komorników – będzie opracowywał program szkolenia aplikantów. Zmiany obejmą też procedurę. Zakłada się, że komornik nie będzie mógł dokonać

27


K zajęcia, gdy zostanie mu przedstawiony dowód, że zajęte przedmioty nie stanowią własności dłużnika. Powierzenie dozoru zajętej dłużnikowi ruchomości innej osobie niż dłużnik będzie mogło nastąpić tylko wyjątkowo i wyłącznie pod kontrolą sądu. Ewentualne odebranie dozoru ma nastąpić w drodze postanowienia, którego uzasadnienie będzie musiało zawierać wskazanie przyczyn odjęcia dozoru, a o takiej czynności komornik będzie niezwłocznie zawiadamiał sąd. Wprowadzony zostanie obowiązek doręczenia dłużnikowi formularza skargi na czynności komornika. W przypadku złożenia skargi po terminie lub w przypadku nieusunięcia braków formalnych, sąd odrzu--cając skargę, jeżeli stwierdzi uchybienia, będzie zobowiązany do wydania z urzędu stosownych zarządzeń komornikowi. Wszystkie czynności komornika w terenie mają być obowiązkowo nagrywane, a zarejestrowany przy czynnościach obraz i dźwięk będą dołączane do akt sprawy. Jak już wspomniałem trudno odnosić się do prezentowanych założeń bez znajomości treści ustawy, dlatego z niecierpliwością oczekujemy upublicznienia projektu. O ile trudno zrozumieć dlaczego istniejący projekt ustawy o komornikach sądowych nie trafił jeszcze do konsultacji społecznych, to z pełną akceptacją natomiast należy się odnieść do opóźnienia finalizacji prac nad projektem ustawy o kosztach egzekucyjnych. Brak jasności co do statusu komorników jako podatników podatku VAT, jak również istotne zmiany jakie zachodzą w obszarze prowadzenia działalności egzekucyjnej wymagają gruntownych analiz i dużej

28

rozwagi przy opracowywaniu tej kluczowej z punktu widzenia funkcjonowania egzekucji ustawy. A obraz sytuacji po pierwszym półroczu bieżącego roku nie napawa optymizmem. Aktualnie funkcjonują 1 544 kancelarie (1 489 komorników), w których zatrudnionych jest 1 870 asesorów, 750 aplikantów i ponad 10 tysięcy pracowników. To niemal 100 kancelarii więcej niż funkcjonowało na początku tego roku. Kancelarie, które nie otrzymują żadnego finansowania z budżetu, utrzymują się z opłat uzyskanych w skutecznych sprawach egzekucyjnych. Sytuacja finansowa kancelarii zależy więc bezpośrednio od wpływu spraw egzekucyjnych. Niestety wpływ spraw, który od lat dynamicznie wzrastał uległ załamaniu. Zanotowany w I półroczu 2016 roku wpływ nieco ponad 2 mln spraw był aż o 40% niższy od wpływu spraw notowanego w I półroczu 2015 roku. Wpływ ten zmalał zarówno w ujęciu bezwzględnym, jaki i przeciętnie, w przeliczeniu na jedną kancelarię komorniczą, co wynika z faktu powstawania nowych kancelarii w warunkach faktycznego spadku liczby spraw. Odnotowaliśmy zatem wzrost liczby komorników i gwałtowne zatrzymanie się trendu do ustawicznego wzrostu wielkości kancelarii mierzonej wpływem spraw. Przeciętna wielkość kancelarii zmniejszyła się o blisko 40%. W ponad połowie kancelarii zanotowano spadek wpływu spraw, przeciętnie aż o ponad 60% w porównaniu do wpływu notowanego w pierwszym półroczu ubiegłego roku. Tak radykalny spadek wpływu wiąże się z istotnym pogorszeniem warunków finansowych tych kancelarii, któremu siłą rzeczy towarzyszy redukcja zatrudnienia.


Tego zjawiska nie można nie uwzględnić przy opracowywaniu nowych regulacji. Warto przy tym wspomnieć, że utrwalany do niedawna mit o średnim dochodzie komornika nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Z niezależnej analizy przygotowanej na podstawie danych za I kwartał 2016 wynika, że faktem jest znaczące zróżnicowanie dochodów osiąganych przez poszczególne kancelarie komornicze. 30% kancelarii osiąga miesięczny wynik finansowy brutto poniżej 5 tys. złotych, a 40% poniżej 11 tys. złotych brutto. Zróżnicowanie to widoczne jest zarówno ze względu na wielkość kancelarii (czyli liczbę prowadzonych spraw), jak i ze względu na położenie geograficzne. Gdyby przyjąć, że ustawodawca zdecyduje się na obniżenie opłat np. o wartość podatku VAT wówczas średni dochód komornika prowadzącego kancelarię o wpływie do 1,5 tys. spraw rocznie spadnie do 4 tys. zł brutto. Taka zmiana najmocniej dotknęłaby kancelarie komornicze o wpływie do 3 tys. spraw rocznie, a więc 3/4 kancelarii w Polsce. Trzeba też podkreślić, że wielkość kancelarii działającej w Polsce wschodniej jest ponad dwukrotnie mniejsza od przeciętnej. Zyskowność takich kancelarii wynosi średnio 19%, a miesięczny dochód wyniósł średnio 7,2 tys. zł brutto. Kancelarie z tego regionu są najbardziej wrażliwe na ewentualne zmiany wysokości opłat. Tylko wliczenie podatku VAT do opłat egzekucyjnych w obecnej sytuacji skutkowałoby spadkiem dochodu do poziomu 3 tys. brutto, a ewentualne powiązanie tego czynnika z obniżeniem wysokości opłat egzekucyjnych powstaniem straty finansowej. Warto też podkreślić, że wysokość opłat egzekucyjnych obowiązujących w Polsce jest niższa niż w krajach znajdujących się w podobnej sytuacji gospodarczej. W tych okolicznościach jakiekolwiek obniżenie opłat, również związane z ewentualnym wliczeniem podatku VAT w ich obecną wysokość, byłoby posunięciem nieodpowiedzialnym, prowadzącym do niewydolności finansowania systemu egzekucji sądowej i z całą pewnością spowodowałoby, że w ciągu najbliższych dwóch lat konieczne byłoby ich podniesienie.

Rafał Fronczek, komornik, Prezes Krajowej Rady Komorniczej

29


A d w o k a t

Podróżując, odwiedzam domy moich przyjaciół. Mam zwyczaj – za przyzwoleniem gospodarzy – szperać w księgozbiorach. Niedawno w podróży natrafiłem na fascynujący album ze zdjęciami Herberta Lista. Fotografie z lat 1930-60. Ten wspaniały artysta związany był duchowo z ówczesnym nurtem surrealistycznym – szczególnie z Andre Bretonem. Ale kiedy przeglądam te przejmujące stopklatki, wymienianie kierunków, szufladkowanie wydaje mi się zupełnie nieistotne – wręcz zbędne. One żyją poza nurtami, poza klasyfikacją – są po prostu przejmujące i piękne. Uwagę przykuwa wstęp napisany przez Guntera Metkena zatytułowany: Fotografia metafisica. Fotografia metafizyczna. Czy to możliwe, by dotykać tych spraw za pomocą szklanego walca i celuloidowej taśmy? Inny tekst na wstępie tego albumu to opis dokonań Lista, pisany przez Michela Turniera zatytułowany Fotographe du silence. Metafizyka i cisza. Takie są te fotografie, metafizyczne i pokazujące skupienie. Przenikliwe i poruszające. Określenie metafizyka i cisza to bardzo, bardzo stosownie użyte pojęcia do tych fantastycznie przejmujących prac artysty fotografika. Kreatora współczesnego obrazu wykonywanego przez naświetlanie taśmy. Przez obiektyw pokazujące obiektywną rzeczywistość. Czy ona jest obiektywna? Czy metafizyka może być obiektywna? Czy one istnieją w tych zdjęciach? Odpowiedź jest oczywiście pozytywna. Jest w nich metafizyczność oraz jest i obiektywizm wynikający z natury rzeczy. Z użytych narzędzi. Jest jednak też Fotografia metafisica

30


K r z y s z t o f P i e s i e w i c z

niepowtarzalność, ulotność, zatrzymanie ułamków sekundy – rzeczywistość w stopklatce. Nieodtwarzalna, nie do odtworzenia. Tak jak nie do odtworzenia jest ta sekunda wstecz z życia każdego człowieka. Uchwycenie fotografią przemija. W tym może zawiera się ta wielka siła i tajemniczość, magiczność fotografii. Fotografii, która tak silnie wtargnęła w naszą kulturę, będąc znakiem, może nawet symbolem opisu współczesnego nam życia, rzeczywistości, losów i kondycji ludzi. Fotografie – miliony uderzeń migawki w milionach miejsc na świecie. Tysiące, miliony odbitek ilustrujących nasz ludzki i nieludzki świat. Czy odzwierciedlają one nasz świat w sposób rzeczywisty i czy prawda jest ich cechą dominującą? Otóż przeglądając album Lista, przekonuję się, że tak może być, że fotografia i ruszające się stopklatki mogą przekazywać coś więcej niż tylko fizyczną stronę naszej egzystencji. To ważne, bowiem świat, życie tu i teraz dokumentowane są właśnie tymi środkami.

Tymi coraz sprawniejszymi aparatami ze szklanym urządzeniem zwanym obiektywem. Dokumentowanie rzeczywistości. Miliony fotografii, które pozostawiamy po sobie dla przyszłych pokoleń. One będą główną formą opisu współczesnych nam preferencji, gier i zabaw, szaleństw, zbrodni, radości, rozpaczy, wynalazków, odkryć, obłędnych przedsięwzięć, by wykraść ogień, by pędzić w nieznane… Cały XX wiek obfotografowany obrazkami z celuloidowej taśmy. Czy tak jest na pewno? Kiedy przeglądam prace Lista wiem, że nasze zbiory fotograficzne mają takie strefy, gdzie ta dokumentacja nie istnieje. Album, który mam przed sobą, rozpoczyna się fotografiami w 1930 r. w Hamburgu. Zdjęcia pełne niepokoju, światłocieni. Wszystko jest w porządku, ale jest też dziwność tego porządku. Zdjęcia plaży nad Bałtykiem. To niemieckie tereny. O ile mogę rozpoznać, to oczywiście okolice nieopodal polskiej granicy. Myślę, że niedaleko od rzeki Piaśnicy, która była granicą, gdzie położone są Dębki. Może to Biała Góra, Łeba. Łodzie rybackie. Pnie drzew wyrzucone przez morze. Starzy ludzie pod parasolami, biegające dzieci. Zatrzymane kadry. Cień od prażącego słońca. Spokój. Jednak na sąsiednim zdjęciu widzę twarz młodzieńca. Stoi w oknie świeżo wybudowanego domu. Patrzy z optymizmem w przyszłość. Muskularny blondyn z chustą przewiązaną na szyi. Zaczesane włosy z jasnymi smugami od słońca. On wie, gdzie ma iść. Wie, że droga już wytyczona. Ale zaraz potem zdjęcie z 1934 r. Młodzi ludzie na plaży w maskach. Stoją na wietrze jakby skryci. Na sąsiedniej stronie fotografia knajpy. Butelka wódki. Przy stole człowiek z makijażem clowna. Wąsy, melonik, spadający kosmyk włosów na oczy. Czy to karykatura znanej już wtedy postaci? Jest smutny. Obok niego na ścianie fotografia muskularnego młodzieńca. Tatuaże, ramiona dociśnięte uwypuklają tors.

31


32


A Rok 1936. Znowu młodzieniec patrzy w niebo. Wyraźne rysy aryjskie. Uniesiona broda do góry. Ostrzyżony równo. Jasne włosy. Widać, że jest pewien jutra. List przenosi nas do Paryża. Rok 1937. Pomnik Niemiec. Wielki monument. Raptem uciekamy ze zdjęciami do Grecji. Ateny, Santorini, Korfu, Delphy. Inne twarze, inna fizyczność, inny pejzaż. Dowód na klęskę, na skamieniałość dawnej świetności. Kreta. Twarz młodego Kreteńczyka o pięknych rysach z oczami pełnymi smutku i wyrzutu, ale i dumy. Piękno ludzkiego ciała wyłaniające się z kawałków powalonych rzeźb w smugach ostrych promieni słonecznych. Paryż 1938. Stary człowiek z kocem na kolanach siedzi w parku i zachłannie czyta gazetę. W oddali widać szofera stojącego przy samochodzie i czekającego na swojego pana. Dobrobyt i spokój, ale i niepokój w paryskim parku. Przeskok. Monachium 1946. Zima, śnieg, ruiny. Staruszka idąca w łachmanach z torbą na plecach. Nędza i klęska. Rzeźby siłaczy, rycerzy leżą roztrzaskane w wypalonych wielkich budowlach. Rzymski wojownik z obciętą głową na cokole przed spalonym wielkim gmachem. Monachium 1956. Dwoje starszych ludzi – zmęczone twarze, zamknięte oczy. Rzym 1949. Wielkie schody pną się do góry. Cała płaszczyzna fotografii. Kończą się tam, gdzie kończy się fotografia. Kilka osób pnie się do góry. Na końcu albumu portrety, Cocteau, Pisasso, Magnani, Auden. Oczy. Uchwycenie osobowości. Zarejestrowanie w stopklatce tego wszystkiego, czego ci ludzie dokonali. Przeglądając ten album, wiem, że ruszające się zdjęcia i zatrzymane kadry mogą w rękach przenikliwego artysty dotykać tego, czego nie widać. Uczuć, nostalgii, lęków, dążeń, pragnień… Tego, co wewnątrz. Tego, co tajemnicze, do końca nienazwane. Mogą oddać ducha czasu. Nie należy się bać tego środka wyrazu. Herbert List pstryknął migawką około sto lat po wynalezieniu fotografii. Niedawno minęło sto lat po wynalezieniu fotografii. Całkiem niedawno minęło sto lat, od kiedy człowiek zaczął te stopklatki poruszać jedna za drugą i nazwał to kinem. Czy współczesne kino jest tym, czym są fotografie Lista? Tak dobrze chyba jeszcze nie jest. Ale tak bywa. List udowadnia, że środki wyrazu fotografii i filmu mogą być bardzo wydajne. To optymistyczne. Wystarczy stopklatki tylko dobrze używać, w dobrej sprawie i z talentem. Dotyczy to również oczywiście telewizji. To jednak temat na osobną pisaninę. Krzysztof Piesiewicz, adwokat, scenarzysta, polityk

33


R

o

z

m o w

a

Kandyduje pani mecenas na funkcję prezesa NRA. Dlaczego? Decyzja o kandydowaniu była wynikiem refleksji i doświadczeń wyniesionych podczas pracy w Naczelnej Radzie Adwokackiej kierowanej przez prezesa Andrzeja Zwarę oraz dwóch wiceprezesów Jacka Trelę i Jerzego Glanca. W tym miejscu wskażę na trzy elementy, które postrzegam jako ważne, jakkolwiek motywów było znacznie więcej. Pierwszy, to sposób wewnętrznego funkcjonowania Naczelnej Rady Adwokackiej, który w moim przekonaniu wymaga zmian w aspekcie funkcjonalnym i kosztowym. Zmian, których nie są w stanie wygenerować aktualni przywódcy. NRA wymaga leadera, który byłby w stanie generować koncepcje kierunkowe pracy NRA. Aktualnie można zauważyć, że dochodzi do realizowania interesów pojedynczych członków, z pominięciem zasady kolegialności. W najlepszym razie można mówić o administrowaniu. Dyskusja bywa gaszona u jej zarania. Drugi, to przekaz publiczny, jaki środowisko adwokatów generuje na forum publicznym oraz skupienie się niemal wyłącznie na pracach legislacyjnych, z głębokim zaniedbaniem obszaru stosowania prawa, a także realnych problemów codziennego wykonywania zawodu przez adwokatów. Ten obszar wydaje mi się kluczem do szeregu problemów, które niszczą obraz budowany rzeczywistymi wysiłkami codziennej pracy zawodowej dwudziestu tysięcy koleżanek i kolegów. Trzeci, to autorefleksja dotycząca kompetencji, doświadczenia zawodowego i tego, Rok wyborczy w Adwokaturze:adwokat Małgorzata Kożuch

34


co moja osoba może wnieść do sfery publicznej gdybym została wybrana na funkcję prezesa Naczelnej Rady Adwo-kackiej. Trzy kadencje pracy w NRA, w tym członkostwo w prezydium w kadencji 2007-2010, gruntowna znajomość spraw zagranicznych oraz krajowych w obszarze samorządowym, kompetencje negocjacyjne i mediacyjne potwierdzone na forum międzynarodowym i krajowym oraz stabilna sytuacja osobista (mąż i dorastające dzieci) i zawodowa (sprawnie funkcjonująca kance-laria) sprawiają, że gotowa jestem poświęcić niemal całkowicie moją aktywność zawo-dową sprawom adwokatury, łącznie z moż-liwością zmiany zawodowego centrum życiowego na Warszawę. Czy adwokatura jest gotowa na przywództwo kobiety? Adwokatura nigdy nie była gotowa na przywództwo kobiety i chyba nie jest gotowa także dziś.

społeczeństwa mogła zostać wspaniale zagospodarowana. To co miałam możliwość obserwować, to raczej administrowanie adwokaturą, a nie budowanie i umacnianie jej potencjału intelektualnego, społecznego, finansowego i kulturotwórczego. Brak rzeczywistego leadera powoduje, że próby wsparcia wizerunkowego stają się zabiegiem technicznym, którego brzmienie szybko wygasa. Nie widać solidarności zawodowej adwokatów. Wręcz przeciwnie - inicjatywa i potencjał generowany przez poszczególnych dziekanów Izb - zanika na forum krajowym. Daleka jestem od wskazania wąskiej grupy współpracujących, która istnieje. Pragnę jednak pokazać, że blisko połowa Polski zarządzana jest przez dziekanów, których głos jest pomijany, mimo iż obszar ich geograficznej właściwości uzasadnia zmierzenie się na forum krajowym z wyzwaniami, które napotkali. Zwłaszcza, że problemy te nie są obce pozostałym.

Mam wrażenie, że nigdy nie dała wyrazu wsparcia kobiecie w wykonywaniu jej funkcji, takiego jaki dostrzegam przy męskiej solidarności. Jednakże ów brak gotowości nie przeszkadzał w wyborze na prezesa NRA adw. Marii Budzanowskiej oraz adw. Joanny Agackiej-Indeckiej. W obu także wypadkach Adwokatura zapisała piękne karty działalnością wskazanych kobiet, mimo iż obie panie prezes odeszły w tragicznych okolicznościach, przy czym owa tragiczność miała różny wyraz i wymiar. Kobieta nosi w sobie spojrzenie holistyczne. Jest także trudnym partnerem negocjacyjnym, gdyż bywa „nierozgryzalna” przez mężczyzn. W trudnych czasach, te cechy mogą być kluczem do sukcesu i całkiem nowej strategii.

Za sukces ostatnich lat należy uznać wsparcie finansowe dla izb, które pozwoliło na stabilizację jednostek terenowych oraz zbudowanie zaplecza do sprawowania funkcji. Jeżeli jednak oceniać podstawowy akt dotyczący funkcjonowania samorządu, to ustawa prawo o adwokaturze, która została przyjęta, nie sprostała potrzebom czasu dotyczącym otwarcia na formy wykonywania zawodu przez młodych adwokatów oraz tych, których kariera zaczyna tracić dynamizm.

Jaka jest pani ocena ostatnich 2 kadencji władz w adwokaturze? Co udało się osiągnąć, a jakie istotne sprawy pominięto?

NRA mimo kilkukrotnie podjętych prób nie sprostała wyzwaniu uregulowania kwestii pośrednictwa w internecie, realiom świadczenia usług drogą elektroniczną przez kancelarie i para kancelarie, a nawet nie zmierzyła się z wyzwaniami dotyczącymi reklamy. Co więcej, nie zdobyła nowych rynków, przegrywając kolejne batalie.

Ostatnie lata to czas narastających szans, gdyż dynamika zmian stanu liczebnego Adwokatury oraz świadomości prawnej

Wprowadzone zmiany utrwalają istniejący układ, a wydłużenie okresu kadencji organów przy dalszym nieefektywnym zarządzaniu, może tylko pogłębić frustrację szeregowych członków.

35


Za największą jednak porażkę uznaję fakt, że adwokatura nie pokazała, że stoi przy człowieku, który mierzy się z arbitralnością działań władzy, utratą dobrego imienia. Nie pokazała także gotowości do budowania mostów, w tak kluczowych sprawach jak problem frankowiczów, procesy inwestycyjne, kultura dialogu politycznego, dziennikarstwo publiczne i prawnicze. Co chciałaby pani mecenas osiągnąć, jako prezes NRA? Gdyby przypadł mi zaszczyt sprawowania funkcji prezesa, to za podstawowe uznałabym zreformowanie sposobu funkcjonowania NRA, nie w aspekcie normatywnym, bo w obecnych ramach NRA może funkcjonować, ale w aspekcie funkcjonalnym i kosztowym. Prezes jest moderatorem rzeczywistej władzy, która spoczywa w rękach dziekanów. Z tego względu za podstawowe uważam wsłuchanie się w głos kolegium dziekanów. To w izbach jest rzeczywista władza oraz w izbach powinna być wydatkowana znakomita większość środków finansowych, które gromadzi NRA. Sens współdziałania jest jednak istotny.

36


Rozproszenie władzy osłabia jej siłę polityczną, co jako negocjator potrafię docenić. Druga kwestia to delegowanie kompetencji pomiędzy członków elekcyjnych NRA. Sprawne zarządzanie to kierowanie grupą ok. 8 osób. Takie są realia oparte na doświadczeniu i badaniach. Powierzanie funkcji wymaga jednak spokojnego i skonsultowanego planu, a nie jak obecnie, pozostawieniu spraw własnemu biegowi. Wykonywanie mandatu członka NRA tylko w akcie głosowania, to zbyt mało. Mandat członka NRA wykonuje się w pracy pomiędzy posiedzeniami NRA, na tych ostatnich stawia się kropkę nad „i”, decydując o kluczowych rozstrzygnięciach. W wymiarze społecznym i percepcji publicznej, chciałabym przyczynić się do zbudowania przekonania, że Adwokatura istnieje, aby system nie krzywdził człowieka. Niezależność i tajemnica zawodowa są środkami do celu, a nie celem samym w sobie. Jak w ocenie pani mecenas Adwokatura powinna działać, aby być pozytywnie postrzegana przez społeczeństwo? Budowanie wizerunku Adwokatury opiera się na prawości jej członków. Adwokaturze i adwoka-tom należy otworzyć usta, aby mogli mówić co robią i dlaczego kontestują decyzje sądowe. Społeczeństwo jest gotowe płacić wskazaną cenę za usługi profesjonalne, łatwo dostępne i pozwalające utrzymać godność człowieka zmuszonego, a niekiedy upokorzonego, koniecznością podejmowania działań prawnych. Nie spotykam się z odmową zapłaty honorarium, gdy klient widzi nakład pracy, który został włożony w prowadzenie sprawy. Organy adwokatury powinny wspomóc adwokatów indywidualnych, jak i same przyczyniać się, do budowania mostów ponad podziałami. Dotyczy to zarówno koncepcji politycznych, jak i spraw publicznie

dyskutowanych o wymiarze społecznym. Adwokatura jest różnorodna tak jak społeczeństwo. Prezentowane są w niej wszystkie opcje polityczne. Klucz do zbudowania wizerunku to działania na rzecz człowieka, którego dotyka problem prawny, a nie dyskutowanie o problemie per se. Nie wątpię, że trzeba werbalizować wartości, ale można to czynić wyłącznie wtedy, gdy nie traci się z oczu konkretnego człowieka. Jako prezes chciałabym kierować się zasadami prostymi: „Jeżeli dostrzegę lepsze – uczynię” oraz nieustająco stawianym pytaniem „Jakie z tego dobro dla Adwokatury?”. Czy możliwe jest sprawne zarządzanie ponad 20-tysięczną grupą zawodową, której członków - w zależności od miejsca wykonywania zawodu różni niemal wszystko - charakter prowadzonych spraw, tryb pracy, finanse? Wolny zawód wymaga stabilnych podstaw prawnych, stale aktualizowanych do warunków gospodarczych i społecznych. Dynamika zmian społecznych i różnorodność możliwych form wykonywania zawodu, a także przekazu publicznego na ten temat, wymaga zmierzenia się z realiami, a nade wszystko faktem, że adwokatura sądowa stanowi tylko pewien procent całej społeczności adwokatów. Z tego powodu nie dostrzegam, że więcej jest podziałów terytorialnych, niż elementów łączących. Przeciwnie, uważam, że różnorodność możliwych form wykonywania zawodu nakazuje postawić sprawę jasno: jeden model tego zawodu nie będzie odpowiadał wszystkim zainteresowanym. Formy dotarcia do klienta w dużym mieście wymagają innej aktywności niż w mniejszych społecznościach, gdzie każdy zna każdego. W tym zakresie pytanie, zadane mi przez jedną ze słuchaczek, na konferencji na temat konkurencji - czy adwokat może zamieszczać

37


R

o z m o w a

informacje o swojej działalności w gazecie parafialnej, uważam za istotne. Docelowymi klientami pytającej pani mecenas - są odbiorcy gazety parafialnej. Informacja o działalności powinna trafić do tego konkretnego klienta w sposób adekwatny do potrzeb i oczekiwań. Samorząd ma stwarzać, negocjować, umacniać i rozszerzać warunki do wykonywania zawodu. Zarządzać można organami kolegialnymi, zespołami ludzi, ale in gremio adwokaci wykonują wolny zawód a rolą samorządu jest zapewniać ku temu optymalne podstawy. Czy widzi pani jakiś sposób na rozwiązanie kwestii patronatu, zważywszy na fakt, że więcej jest dziś aplikantów niż adwokatów uprawnionych do pełnienia tej roli? Myślę, że kwestia posiadania patrona, to kwestia racjonalnej decyzji adepta prawa, by nauczył się nie tyle prawa, ile tego jak wykonywać zawód. Jak prawo uczynić mieczem i tarczą, aby człowiek nie został skrzywdzony, a adwokat miał satysfakcję z pracy i należny dochód. Tradycyjny patronat, w formie nieodpłatnej staje się w wielu izbach reliktem. W dużych izbach niekiedy bywa formą wyzysku młodego człowieka, który przecież także potrzebuje środków aby się utrzymać. Zmiana struktury rynku usług prawnych oraz system prawny wymaga pracy zespołowej. Myślę, że powinniśmy stworzyć warunki do patronatu grupowego i uczyć młodych ludzi pracy w zespołach, ale nad jedną sprawą. To efektywnie wypełni lukę rynkową, tymczasowo zagospodarowaną przez radców prawnych. Myślę, że napływ do zawodu obserwowany w ostatnich latach

38

wyhamowuje. Za dwa trzy lata powrócimy do stanu normalności, gdy liczba nabywających uprawnienia do zawodu zrówna się z liczbą osób odchodzących z zawodu lub lokujących się w innych zawodach prawniczych. Czy adwokaci nadal wykonują wolny zawód, skoro znaczna część z nich choć formalnie „współpracuje”, to w praktyce świadczy usługi niemal w układzie podległości służbowej? Kwestia niezależności zawodowej ma swój aspekt zewnętrzny i wewnętrzny. Nie jest pożądana sytuacja, w której adwokat uzależnia się od jednego klienta, jednego zleceniodawcy, bez względu na to, czy to podmiot publiczny, czy prywatny. Portfolio usług powinno dawać każdemu „odskocznię”, by przy zmiennych wiatrach humorów klienta nie zostać bez zleceń. Pewnym rozwiązaniem jest wprowadzenie stosunku pracy między adwokatami. To pozwoliłoby utrzymać integralność. Aspekt wewnętrznej niezależności, to umiejętność konfrontowania klienta z autonomiczną oceną prawną, niekiedy pokazującą, że pewna koncepcja lansowana przez klienta – po prostu się nie uda. Klienci płacą za uczciwość i profesjonalizm. Sprzedawanie marzeń przez adwokatów uważam za błąd. W jaki sposób i czy ten sposób jest w ogóle potrzebny - można wspierać kobiety adwokatów w okresie ciąży i macierzyństwa? Solidarność zawodowa koleżanek i kolegów jest niezbędna, w każdym wypadku przerwy w pracy. Ponieważ ciąża i macierzyństwo przypadają


adwokat Małgorzata Kożuch

zazwyczaj u progu kariery zawodowej wsparcie w postaci ulg w składkach lub przynajmniej odroczenia ich płatności, uważam za możliwe i zasadne. Trudności finansowe w tym okresie są bowiem bardziej odczuwalne. Samoorganizacja się kobiet adwokatów przy wsparciu izby oraz próba wynegocjowania np. zwolnienia z urzędówek, dyżurów aresztowych, czy możliwość wypracowania wakacji sądowych dla matek i ojców z dziećmi w wieku szkolnym, to zadanie dla samorządu. Czy Adwokatura powinna zabierać głos w sprawach stricte kobiecych, tj. np. w kwestii prawa do aborcji? Jakie stanowisko można w tej sprawie zająć? Adwokatura ma obowiązek zabierać głos we wszystkich sprawach społecznie istotnych, w który człowiek poddany jest opresji działania prawa. Nie w tym jednak rzecz by głosić zależnie od indywidualnych przekonań, że aborcja powinna lub nie powinna być legalna. Takie stanowisko mogą zajmować tylko poszczególni członkowie adwokatury, zgodnie z ich internalnym systemem wartości. Adwokatura, jako samorząd, ma natomiast podkreślać, że bez względu jaka była decyzja lekarza, kobiety czy mężczyzny, adwokat będzie stał u boku i mierzył się stojąc u boku konkretnego człowieka, z problemem prawnym, przed którym stanął. Czy widzi pani mecenas rozwiązanie pozwalające na udzielanie wsparcia tym koleżankom i kolegom, którzy z różnych względów popadli w trakcie kariery zawodowej w trudności finansowe? Czy zasada koleżeństwa obliguje samorząd do

tego, aby udzielać im pomocy? Pytanie to zależy od pierwotnej odpowiedzi, czy Adwokatura pozostaje i chce pozostać wspólnotą wartości, idei i poczucia wzajemnej solidarności, czy też zamierza podążać śladami społeczeństwa europejskiego, które coraz bardziej się atomizuje, stawiając ponad wartościami wspólnymi - wartości jednostkowe. Osobiście, czuję ścisłą przynależność do wartości europejskich, wywodzonych jednakże z chrześcijańskich korzeni Europy, a nie ruchów oświeceniowych. Z tego względu uważam, że Adwokaturę stać na to by utrzymywała fundusz wzajemnej pomocy. Pragnę zwrócić uwagę, że coraz więcej kolegów i koleżanek popada w problemy psychiczne, depresyjne, niekiedy dotyczące używek, alkoholu. Znane mi są przypadki korzystania przez byłych adwokatów z domów opieki społecznej. Istnienie funduszu wsparcia może ciężar pomocy rozłożyć w ten sposób, że będzie on bardziej efektywny. Ważne, by system był elastyczny, środki dystrybuowane rozważnie oraz aby istniała możliwość ich alokacji. Adwokaci prowadzą ożywioną dyskusję w internecie - na tematy adwokackie, poruszają wiele kwestii personalnych. Można mieć niekiedy wrażenie, że temperatura tychże dyskusji jest bardzo gorąca. Czy jest na to jakaś recepta? Myślę, że najważniejsza jest kindersztuba. Internet, przy wszystkich korzyściach, które kreuje dla swoich użytkowników, jest także miejscem, gdzie rozpowszechniana informacja tylko pozornie jest anonimowa, a

39


R

o z m o w a

publiczne wysuwanie kwestii personalnych – bezkarne. Wyrządzania zła innym ludziom należy unikać. Zdania i wypowiedzi wyjęte z kontekstu, mogą zmieniać, zniekształcać i fałszować obraz człowieka. Zło tak wyrządzone, jest niemal nieusuwalne. To jak zbieranie płatków rozsypanego pierza. Prawie nigdy się nie udaje.

Wprowadzenie takich filmików do internetu, rozbiegówek filmowych, czy jako przerywników w programach telewizyjnych, przyniosłoby w mojej ocenie stukrotnie lepsze efekty, a przynajmniej wyostrzyłoby wrażliwość na oszustów.

W tym zakresie niezwykle ważne jest stałe przypominanie, że w sprawach wątpliwych należy milczeć, a sprawy personalne załatwiać w kręgu zainteresowanych.

Dream team Naczelnej Rady Adwokackiej - gdyby było to możliwe, a pani mecenas zostałaby prezesem NRA, kogo widziałaby pani mecenas obok siebie?

Sprawy osób publicznych, także z Adwokatury, należy załatwiać publicznie tylko wtedy, gdy znamy odpowiedź na pytanie – jakie z tego dobro? Gdy odpowiedź nie jest znana lub nie znamy spektrum faktów, należy kierować się zasadą domniemania prawości w działaniach człowieka.

Prezes musi działać z osobami, które zostaną wybrane do NRA. Mój dream team to kolegium dziekanów, które współpracuje ze sobą i z prezesem. Zakładam, że 80% mojej pracy indywidualnej jako prezesa – poświęciłabym współpracy z dziekanami, by sprawy, które w izbach mają znaczenie dla indywidulanych adwokatów, były szybko rozwiązywane. Aby zakres odwołań, skarg, donosów, etc.., które wpływają do Prezydium NRA, do Ministra Sprawiedliwości i do prasy, po prostu został na przedpolu wyeliminowany.

Uchwała programowa KZA w Katowicach wskazywała na potrzebę zwrócenia uwagi władz naczelnych na kwestie dbałości o wizerunek adwokatury. Jednym z przejawów realizacji tych założeń była ogólnopolska kampania bilbordowa. Jak ocenia pani mecenas to przedsięwzięcie i czy adwokatura potrzebuje tej formy promocji? Kampania bilbordowa ma swoich gorących zwolenników i równie zaciekłych oponentów. Z braku innych pomysłów - miała miejsce. Uważam jednak, że nie jest to forma podstawowa, która ma zdolność zmiany wizerunku. Jej koszt jest relatywnie wysoki, a efekty łatwe do przekreślenia. Znacznie bardziej podobała mi się kampania zainicjowana także w Izbie Katowickiej –

40

polegająca na promocji krótkich filmików, wizualizujących potrzebę zasięgnięcia porady u adwokata.

Odnośnie członków elekcyjnych, chciałabym aby byli nieco inni, niż ja sama. Tylko wtedy można generować potencjał. Nade wszystko chciałabym by mieli czas dla spraw Adwokatury, gotowi byli podjąć wysiłek, by uczyć się rzeczy nowych, zwłaszcza negocjacji, komunikacji, a w efekcie byli zdolni do budowania porozumienia. Zależy mi na posiadaniu konstruktywnych hamulców w zespole, aby pomysły niedojrzałe – przedwcześnie nie widziały światła dziennego. Chciałabym,

aby

przynajmniej

kilkoro


adwokat Małgorzata Kożuch

członków NRA, biegle władało językami obcymi i było rzeczywistym wsparciem dla prezesa na forum międzynarodowym. Czy system komisji działający przy NRA sprawdza się czy wymaga modyfikacji? Jeśli tak, to w którym kierunku? Obecna sytuacja bliska jest patologicznej. Niewątpliwie struktura zadań decentralizowanych - wymaga zmiany. Uważam, że komisje mają spełniać zadania wskazane przez prezesa, prezydium lub NRA in gremio. Zaledwie kilka komisji powinno mieć charakter stały. Inne powinny być powoływane ad hoc, dla celów zadaniowych. Budżet powinien być skrojony do programów, a nie program do budżetu. Oczywiście zależność jest dwukierunkowa, ale nie można pozorować działalności dysponując ogromnymi pieniędzmi. Wyobrażam sobie np., że w sytuacji „problemu frankowiczów” powstaje komisja ad hoc, która przeprowadza dwu – trzy dniowe szkolenie dla zainteresowanych indywidualnie adwokatów, podczas którego przedyskutowane są możliwe opcje modelu rozwiązań. Takie szkolenie, to kreowanie rynku zbytu na konkretne usługi. Ze strony NRA wychodzi komunikat, że są adwokaci, którzy są przygotowani do prowadzenia rozmów, negocjowania, mediowania etc. W efekcie uniknęlibyśmy sytuacji, gdy klienci błąkają się po kancelariach szukając specjalisty, a adwokaci odmawiają – zasłaniając się zalewem innych spraw, rząd miota się między coraz gorszymi projektami, a adwokatura milczy, udając, że problem jej nie dotyczy. Czy samorządy adwokacki i radcowski

powinny zostać połączone? Jeśli tak, to na jakich zasadach? Jeśli nie - dlaczego? Pytanie brzmi nie tyle czy, ale po co? Majątki obu samorządów są odrębne i mają charakter prywatny – są bowiem pochodną składek członkowskich. Ingerencja publiczna musiałaby być uzależniona od spełnienia testu proporcjonalności celu i działań, które podjęte są dla jego realizacji. Niewątpliwie doszłoby do ingerencji w prawo własności. Struktura izbowa obu samorządów nie jest paralelna oraz nie jest zbieżna ze strukturą sądów apelacyjnych. Wg niektórych, podkreśla to niezależność zawodów prawniczych od sądownictwa. Oczywiście połączenie zawodów mogłoby przynieść efekt skali. Większa grupa zawodowa – większe siły nacisku. Ten efekt można jednak osiągnąć działając wspólnie i w porozumieniu przez oba samorządy, ale bez łączenia. Z przyjemnością podejmę próbę negocjowania np. polis ubezpieczeniowych dla adwokatów z mec. Bobrowiczem, który także ubiega się o wybór na prezesa samorządu zawodowego. Niewątpliwie, mimo iż coraz więcej łączy oba zawody – istnieją nadal nieusunięte różnice, np. dotyczące form wykonywania zawodu. Utrzymywanie teorii o niezależności radcy prawnego zatrudnionego w przedsiębiorstwie czy spółce np. Skarbu Państwa, uważam za fikcję. TSUE pozbawia takie osoby prawa wykonywania funkcji pełnomocnika sądowego. Tego kierunku Adwokatura musi uniknąć. Na chwilę obecną jestem zwolennikiem decyzji oddolnej, z możliwością sondażowego ustalenia ewentualnego kierunku.

41


R

o z m o w a

Czy w ocenie pani mecenas zakaz reklamy powinien zostać utrzymany czy jest to zbędny balast? Jeden z naszych kolegów zawodowych powiedział, powołując się na badania publiczne, że reklama jest przereklamowana. Większość klientów trafia do nas z rekomendacji prawników i innych klientów. W moje ocenie art. 10 EKPCz i art. 54 Konstytucji RP, a także fakt, że ustawodawca nie chroni konsumentów przed firmami odszkodowawczymi, ubezpieczeniowymi, paramedycznymi etc., przemawia za otwarciem się także na reklamę. Adwokatom należy otwierać usta i dostosowywać środki komunikacji społecznej, dla dobra tego społeczeństwa, do tego w jaki sposób społeczeństwo się komunikuje. Aktualnie akty wewnątrz-samorządowe nie definiują nawet pojęcia reklamy, jednak jej zakazują. Uważam, że dozwolona powinna być wszelka informacja publiczna o prowadzonej przez adwokata działalności, o ile nie zawiera ona zwrotów ocennych (typu najlepsza, najtańsza, jedynie skuteczna), nieweryfikowalnych w łatwy i dostępny sposób. Reklama mogłaby być dozwolona pod warunkiem, że klient pozyskuje informację, że ma do czynienia z reklamą. Formą tego jest na przykład informacja wypracowana w mediach wizualnych, tak zwana informacja o „lokowaniu produktu” lub zwrot na powierzchni reklamy – „reklama”.

42

przestrzeni publicznej. Jak, wedle oceny pani mecenas, można rozwiązać kwestię taksy adwokackiej? Taksa adwokacka ma swoje modele europejskie. Zawężenie dyskusji do stawki za sprawę jest niekorzystną strategią. Jedna z technik negocjacji sugeruje stosowanie taktyki, która jest elementem wewnętrznego ładu przeciwnika – negocjatora. Skoro rząd, dla własnych ekspertów działających przy komisjach rządowych przewiduje kilkudziesięciu lub kilkusetzłotowe stawki za posiedzenie, to dlaczego obywatel, któremu ten sam rząd proponuje pomoc eksperta, ma uzyskać eksperta opłacanego w stawkach niejednokrotnie niegodziwych. Model, który uważam za pożądany to stawka godzinowa stała, ustalona rozporządzeniem, a obrońca lub pełnomocnik mógłby wskazywać ilość przepracowanych godzin, z prawem sądu do ich „przykrojenia”. Uczciwy sędzia potrafi oszacowań, jaki nakład pracy sam włożył w sprawę i potrafi docenić, nakład pracy pełnomocnika, czy obrońcy. Oczywiście możliwe są tu personalne animozje, ale im mogłaby zapobiegać lub je minimalizować stawka minimalna, w pewnym typie spraw, a także tryb kontroli instancyjnej lub poziomej.

Komu miałaby służyć reklama?

Czy system doskonalenia zawodowego adwokatów i szkolenia aplikantów odpowiada aktualnie potrzebom środowiska? Jeśli nie - dlaczego i czy można ten stan rzeczy zmienić?

Reklama służy obu stronom, nadawcy reklamy i jej odbiorcy. Szkodzi wizualnie

Oba systemy nastawione są na utrwalanie wiedzy, już raz wdrukowanej. W mojej ocenie


adwokat Małgorzata Kożuch

doskonalenie zawodowe, jak i szkolenie aplikantów, powinno być w głównym zakresie nastawione na umiejętności miękkie, czyli argumentację w postępowaniach sądowych i sposób komunikowania się z klientem. Szkolenie powinno objąć przekaz werbalny, jak i podkorowy, wizualny i technologiczny. Potrzebni są nam reporterzy sądowi, którzy mogliby rekrutować się z aplikantów. Z obecnego zakresu szkoleń z oczywistych względów należy umocnić szkolenia dotyczące środków zaskarżenia, apelacji, kasacji, skargi kasacyjnej, skarg do TK, do ETPCz wg zakresu ustawowego egzaminu zawodowego oraz tematów prawa materialnego dyktowanych ad hoc lub w ramach specjalizacji. Szkolenie z etyki w wymiarze co najmniej 2 godzin rocznie - powinno dotyczyć wszystkich. Aplikanci, z uwagi na koszty, które ponoszą obligatoryjnie, powinni uzyskiwać produkt najwyższej jakości. Za zasadne uważam także uczynienie pionu szkolenia zawodowego aplikantów oraz doskonalenia zawodowego adwokatów, elementem stałym struktury samorządu, wydzielonym i zawodowym. Nie dostrzegam potrzeby rotacyjności funkcji w obszarze, który oparty jest na sprawnym administrowaniu. Dziękuję za rozmowę. To ja dziękuję :-)

r o z m a w i a ł a: a d w o k a t J o a n n a P a r a f i a n o w i c z

Małgorzata Kożuch, adwokat, członek Izby Adwokackiej w Krakowie, doktor nauk prawnych (specjalizacja z zakresu prawa międzynarodowego i europejskiego) w Katedrze Prawa Europejskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Członek Naczelnej Rady Adwokackiej. Przewodnicząca Komisji Praktyk Rynkowych i Konkurencji NRA.

43


A d w o k a t

Wszyscy adwokaci wiedzą, że powinniśmy unikać konfliktu interesów. Kodeks Etyki Adwokackiej zabrania nam świadczenia pomocy prawnej w sytuacji, gdy wynik sprawy może dotyczyć nas samych, naszej rodziny albo majątku (§ 21). Nie możemy też podejmować się spraw, jeśli – między innymi – wcześniej udzieliliśmy pomocy prawnej stronie przeciwnej w tej samej albo związanej sprawie, czy też jeśli osoba, przeciwko której ma toczyć się dana sprawa, już jest naszym klientem (§ 22). Zagadnienie konfliktu interesów jest jednak jasne tylko „na pierwszy rzut oka”. Już nawet przy pobieżnej analizie pojawia się bowiem bardzo dużo pytań, na które brak odpowiedzi w Kodeksie Etyki Adwokackiej czy też w przepisach prawa. Czy, na przykład, mogę podjąć się sprawy, jeśli wcześniej udzieliłem pomocy prawnej stronie przeciwnej w sprawie związanej, ale między tymi dwoma sprawami minęło wiele lat? Albo jeśli mój dotychczasowy klient zgodzi się na przyjęcie przeze mnie tej nowej sprawy od jego przeciwnika procesowego, to czy neutralizuje to ryzyko konfliktu interesów? Innym przykładem jest kwestia tego, czy konflikt interesów dotyczy tylko mnie indywidualnie, czy obejmuje także innych adwokatów z którymi prowadzę kancelarię? Zanim przejdę dalej, pozwolę sobie zauważyć, nie bez pewnej dozy złośliwości, że zasadniczy problemem z konfliktem interesów wydaje się być następujący. Wielu ludzi o nim mówi, ale bardzo niewielu zastanawia się, o co tak naprawdę w nim chodzi. Konflikt interesów jest rozumiany trochę tak, jak pornografię rozumiał sędzia amerykańskiego Sądu Najwyższego Potter Stewart: „I know it when I see it”. Nie ukrywam, że ambicją tego krótkiego artykułu, jest pogłębić tę refleksję.

C z y m

44

j e s t

k o n f l i k t

i n t e r e s ó w ?


różnych klientów).

M

a

r

e

k

N i e d u ż a k

Wypada więc zacząć od definicji. Nie zawierają jej przepisy polskiego prawa, ani też Kodeksu Etyki Adwokackiej. Takiej definicji nie wypracowało również orzecznictwo. Niestety, ale sądy zbyt często poprzestają na konstatacji, że w danym stanie faktycznym mamy do czynienia z „oczywistym” stanem konfliktu interesów. Pozostaje zatem odwołać się do dorobku doktryny. Ten również nie jest bardzo obszerny, ale pozwala przyjąć, że istotą sytuacji konfliktu interesów jest kolizja niedających się pogodzić obowiązków. Polega ona na tym, że adwokat jest zobowiązany realizować interesy, których jednoczesne osiągnięcie nie jest możliwe. Zmusza to adwokata do ważenia tych interesów, co samo w sobie jest naganne, a poza tym rodzi ryzyko, że jeden z nich uzyska prymat nad drugim. Trzeba też dodać, że o konflikcie można mówić zarówno wtedy, gdy kolizja dotyczy własnego interesu adwokata oraz interesu mu powierzonego (interesu klienta), jak również wtedy, kiedy kolizja obejmuje różne, powierzone adwokatowi interesy (interesy

Dlaczego taka sytuacja dotyka szczególnie adwokatów? Bo nasi klienci powierzają nam swoje sprawy. Bo występując w ich imieniu i na ich rzecz podejmujemy decyzje oraz udzielamy porad, które bezpośrednio przekładają się na ich prawa i obowiązki. Tego typu zależność wymaga zaufania. Konfliktu interesów należy unikać, bo niszczy zaufanie, które jest fundamentem należytego świadczenia pomocy prawnej (czyli należytej reprezentacji – nie tylko w procesie – interesów naszych klientów). W jednym ze swoich wyroków Sąd Najwyższy stwierdził, że prowadzenie obrony dwóch współoskarżonych, których interesy kolidują, prowadzi do „unicestwienia roli obrońcy w procesie karnym” (wyrok z 26 października 1971 r., V KRN 375/71, OSNKW 1972, Nr 2, poz. 36). Należy podzielić to stanowisko. Działanie w sytuacji konfliktu interesów „unicestwia” naszą możliwość działania w charakterze profesjonalnego reprezentanta interesów klienta. Z tego samego względu – czyli z uwagi na potrzebę ochrony zaufania – adwokat musi wystrzegać się już samego tylko ryzyka, że w toku podjętych działań ujawni się konflikt interesów. By znów odwołać się do orzeczenia Sądu Najwyższego „już sama możliwość powstania sprzeczności interesów procesowych współoskarżonych uniemożliwia adwokatowi prowadzenie jednoczesnej obrony tych osób” (wyrok z 21 marca 2013 r., III KK 256/12, Biul. PK 2013, Nr 4). Jest to bardzo ważna konstatacja, bo ujawnia formalny charakter przewinienia dyscyplinarnego polegającego na udzielaniu przez adwokata pomocy prawnej w sytuacji konfliktu interesów. Bez znaczenia są tu skutki podjętych działań. Nie ma tu więc znaczenia, na przykład to, czy ważąc interes własny oraz interes klienta, adwokat wybrał interes klienta. Albo to, że działania podjęte w sytuacji kolizji interesów

45


A dwóch różnych klientów nie doprowadziły do negatywnych skutków procesowych dla żądnego z nich. Liczy się natomiast to, że adwokat działający w takiej sytuacji - zawsze - będzie narażony na podejrzenia i zarzuty, które niweczą zaufanie co do prawdziwych motywów podjętych przez niego działań. W tym miejscu warto też zwrócić uwagę na relacje pomiędzy obowiązkiem unikania konfliktu interesów a obowiązkiem dochowania tajemnicy zawodowej. Bardzo rozpowszechniona jest opinia, że naganność działania przez adwokata w sytuacji konfliktu interesów polega w gruncie rzeczy na tym, że może on wykorzystać informacje uzyskane od jednego z swoich klientów na korzyść innego. Ta opinia nie jest w pełni uzasadniona. Jak była mowa powyżej, istotą sytuacji konfliktu interesów jest kolizja niedających się pogodzić obowiązków. A zatem by doszło do konfliktu interesów, adwokat nie musi w ogóle posiadać jakichś szczególnie wrażliwych informacji. Niemniej przyznać trzeba, że w praktyce bardzo często działanie w sytuacji konfliktu interesów wiąże się, czy też współwystępuje, z ryzykiem naruszenia tajemnicy zawodowej. Nie przesądza to o naganności działania w takim układzie, ale na pewno zwiększa jej natężenie. Chciałbym teraz wrócić do trzech pytań postawionych powyżej. Czy mogę podjąć się sprawy, jeśli wcześniej udzieliłem pomocy prawnej stronie przeciwnej w sprawie związanej, ale między tymi dwoma sprawami minęło wiele lat? W obecnym kształcie przepisy Kodeksu Etyki Adwokackiej nie odnoszą się wprost do odległości czasowej pomiędzy sprawami klientów, których interesy mogą stać w kolizji. Posługują się jedynie pojęciem „sprawy związanej” (ze sprawą innego, dotychczasowego klienta adwokata). Wydaje się jednak, że zachodzi pewna relacja pomiędzy nagannością działania w sytuacji konfliktu interesów na linii klient – klient, a upływem czasu pomiędzy sprawami tych dwóch różnych klientów. Taką intuicję wyraził Sąd Najwyższy w postanowieniu z 30

46


47


A marca 2006 r. (SDI 1/06, OSNSD 2006, Nr 1, poz. 75). „Sąd Najwyższy konstatuje, że sformułowanie <<w sprawie z nią związanej>> użyte w § 22 ust. 1 lit. a Zbioru Zasad Etyki Adwokackiej i Godności Zawodu, dotyczy sytuacji, gdy stwierdzone przesłanki podmiotowo - przedmiotowe oraz ramy czasowe uzasadniają przyjęcie związku pomiędzy tą sprawą a sprawą, w której adwokat nie powinien występować”. Jest bowiem rzeczą naturalną, że upływ czasu niweluje, choć zapewne stopniowo, wagę informacji uzyskanych w poprzednio prowadzonej przez adwokata sprawie. Podobne przeświadczenie leży też u podstaw – choć jest to przykład dotyczący innej profesji – ograniczeń czasowych w umowach o zakazie konkurencji podpisywanych przez menadżerów. Tak więc o ile kwestii zawartej w rozważanym pytaniu nie da się przesądzić w sposób generalny i abstrakcyjny w oderwaniu od realiów konkretnego stanu faktycznego, to moim zdaniem można przyjąć, że upływ czasu rozluźnia „związek” pomiędzy dwoma sprawami różnych klientów. To z kolei stopniowo niweluje stan konfliktu interesów. Czy jeśli mój dotychczasowy klient zgodzi się na przyjęcie przeze mnie nowej sprawy od jego przeciwnika procesowego, to czy neutralizuje to ryzyko konfliktu interesów? Pod rządami Kodeksu Etyki Adwokackiej nie ma takiej możliwości. Klient nie może „zrzec się” ochrony swojego interesu poprzez umożliwienie swojemu adwokatowi podejmowania działań na rzecz innego

48

klienta, z którym może być w sporze. Niemniej, warto podkreślić, że takie unormowanie nie jest jedynym słusznym rozwiązaniem. Amerykańskie Model Rules of Professional Conduct, przyjęte przez American Bar Association, dopuszczają, by prawnik działał na rzecz nowego klienta w sprawie związanej z tą, jaką prowadził wcześniej dla kogoś innego. Warunkiem jest jednak uzyskanie zgody wcześniejszego klienta na piśmie, przy czym zgoda ta musi być świadoma (oparta na pełnej informacji „informed consent, confirmed in writing”). Podobne rozwiązanie przewiduje też Kodeks Etyki Radcy Prawnego. Amerykańska czy „radcowska” regulacja jest więc znacznie bardziej liberalna i, jak można sądzić, lepiej przystosowana do realiów rozwiniętego rynku świadczenia usług prawnych. Pozwala bowiem na ochronę interesów klienta w takich granicach, jakie sam uzna za stosowne. W polskich, adwokackich warunkach takiej możliwości nie ma. Nie można jednak wykluczyć, że kiedyś się to zmieni. Tego typu ewolucję zdają się przechodzić poglądy na ochronę tajemnicy zawodowej. Tradycyjny pogląd stanowił, że nikt, nawet sam klient, nie ma prawa zwolnić adwokata z obowiązku dochowania poufności. Dziś coraz częściej uważa się, że klient może zezwolić adwokatowi na ujawnienie informacji objętych tajemnicą (np. w sytuacji, gdy jest to jedyny dostępny


adwokat Marek Niedużak

środek dowodowy na okoliczność, której wykazanie służy interesom klienta). Czy konflikt interesów dotyczy tylko mnie indywidualnie, czy obejmuje także innych adwokatów z którymi prowadzę kancelarię? Żaden przepis prawa czy Kodeksu Etyki Prawniczej nie pozwala rozciągnąć konfliktu interesów z adwokata na jego wspólników czy współpracowników w ramach kancelarii. Nie da się jednak ukryć, że w tym zakresie normy nie nadążają za praktyką. Wszystkie duże firmy prawnicze (i nie tylko prawnicze) przeprowadzają tzw. conflict searches odnosząc konflikt interesów nie tylko do swoich poszczególnych adwokatów, ale do całej organizacji. Również Kodeks Etyki Prawników Europejskich przyjęty przez Radę Adwokatur i Stowarzyszeń Prawniczych Europy i znajdujący zastosowanie do polskich adwokatów w relacjach transgranicznych, przewiduje, że jeśli prawnicy działają w ramach organizacji, postanowienia zakazujące świadczenia pomocy prawnej w sytuacji konfliktu interesów odnoszą się do organizacji i wszystkich jej wspólników.

ryzyko wymieniania się współpracujących prawników macjami.

przez infor-

By ponownie odwołać się do konkurencji w niebieskich żabotach, są orzeczenia dyscyplinarne samorządu radcowskiego, które za konflikt interesów uznają prowadzenie sprawy przeciwko stronie, której wcześniej świadczono pomoc prawną w sprawie powiązanej, w sytuacji, gdy sprawy te prowadzili różni prawnicy tej samej kancelarii. Kończąc dodać też trzeba, że wiele międzynarodowych firm doradczych czy prawniczych, nie chcąc rezygnować z wielu zleceń, stara się połączyć wymóg utrzymania zaufania z pracą dla wielu klientów, których interesy nie zawsze są w pełnej harmonii. Robi to rozdzielając zespoły pracujące dla różnych klientów i utrzymując między nimi zakaz komunikacji (tzw. polityka chińskich murów).

Nie da się bowiem ukryć, że sytuacja w której adwokaci z jednej kancelarii świadczą pomoc klientom o sprzecznych interesach, budzi pewne podejrzenia. Po pierwsze, jest ryzyko, że adwokaci będą stawiać jeden z powierzonych im interesów wyżej niż inny (w domyśle – interes tego klienta, który płaci więcej).

Marek Niedużak adwokat, doktor nauk prawnych

Po drugie, taka sytuacja tworzy realne

49


R

o

z

m o w

a

Czym dla pana profesora jest „sprawiedliwość”? Bliskie jest mi to, jak pojęcie i zjawisko sprawiedliwości rozumiał i opisywał Arystoteles, a zatem – każdemu, co mu się należy. Podobnie rzecz się ma z poglądem wyrażonym przez Ulpiana – ius est ars boni et aequi – prawo jest sztuką tego, co dobre i słuszne. W moim przekonaniu sprawiedliwość stanowi, bo stanowić powinna, aksjologiczny fundament prawa. Czy w pana ocenie, Polska jest zatem krajem sprawiedliwym? Musimy oddzielić kilka spraw. Trzeba sobie zadać bowiem pytanie co to znaczy, że „Polska jest”? Jeśli miałoby to oznaczać sytuację, w której nie zdarzałyby się rozstrzygnięcia władzy, obojętne której, lecz takie, które ocenić należałoby jako niesprawiedliwe, to oczywiście nie sposób powiedzieć, aby Polska była krajem sprawiedliwym. Natomiast, jeżeli weźmiemy Konstytucję, to jej art. 2. wyraźnie mówi o tym, że Polska jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Z punktu widzenia przyjętego przez Konstytucję wzorca postępowania obowiązującego wszystkie władze i według celu dla nich wyznaczonego, Polska jest państwem, w którym sprawiedliwość ma być urzeczywistniona. profesor Andrzej Zoll

50


51


R

o z m o w a

Ma być. Jest? Nie mogę powiedzieć, że jest zawsze. Tak dużego kwantyfikatora tutaj się dać nie da. Myślę jednak, że mało jest państw na świecie, w odniesieniu do których byłoby to możliwe. Odwołał się pan profesor do art. 2 Konstytucji. Czy wobec sytuacji związanej z Trybunałem Konstytucyjnym można stwierdzić, że mamy obecnie co najmniej subtelny kryzys demokratycznego państwa prawnego? Nie, nie powiedziałbym o subtelnym kryzysie. Ten stan rzeczy nazwałbym pełzającym zamachem stanu przeciwko Konstytucji. Grupa sprawująca władzę jej bowiem nie respektuje uważając za ciało obce. Na marginesie, niedawno miałem okazję rozmawiać z prezesem pewnej krakowskiej fundacji, która planowała wprowadzenie do szkół zajęć z zakresu wiedzy o Konstytucji. Jednakże, w ocenie urzędnika Ministerstwa Edukacji Narodowej, zrealizowanie planu nie było możliwe z uwagi na to, że Konstytucja „nie jest nasza”. Oczywiście, nie była to ocena wyrażona na piśmie. Jest to jednak przykład pewnego sposobu patrzenia na sprawę, akcentowanego w rozmaitych wypowiedziach, także przedstawicieli władzy. Pamiętajmy zaś, że przykład zwykle idzie z góry. Na tejże górze zaś Konstytucja jest lekceważona. Waży ją sobie lekce Prezydent Andrzej Duda nie przyjmując ślubowania od 3 prawidłowo wybranych sędziów. Sędziów, o których prawidłowości wyboru przez Sejm wypowiedział się Trybunał Konstytucyjny, w dodatku, co jak wiemy nie jest normą, w wyroku, który został opublikowany.

52

Zauważyć wypada, że w orzeczeniu wyraźnie stwierdzono, że obowiązkiem Prezydenta jest odebranie ślubowania od sędziów, co Prezydent całkowicie zlekceważył. Nie można także pomijać tego, że zgodnie z art. 190 Konstytucji, wyroki Trybunału Konstytucyjnego są powszechnie obowiązujące i ostateczne. To nie Pani Premier lub jakakolwiek inna osoba w państwie może decydować o tym, czy wyrok Trybunału zostanie opublikowany, czy nie oraz, czy jest on wydany prawidłowo, czy też nie. Zupełną oczywistością jest zaś to, że nikt nie posiada kompetencji do tego, aby oceniać, czy wyrok Trybunału wyrokiem w istocie jest. Może to złe rozwiązanie? Nie, bo choćby taką instytucję kontrolną wprowadzić zawsze pozostanie pytanie o to, kto miałby kontrolować kontrolującego. Dzisiaj jednakże taką koncepcję, tj. chęć wskazania takowej instytucji zdaje się lansować prezes Jarosław Kaczyński. Trafnie opisał to Wojciech Sadurski – wskazał na powiązanie z koncepcją Stanisława Erhlicha, a zatem mistrza i promotora pracy doktorskiej prezesa Kaczyńskiego. W okresie PRL będąc nieco zawiedzionym sytuacją w kraju, szczególnie wydarzeniami po 1968 r., Stanisław Ehrlich lansował tezę o konieczności tworzenia centrów decyzyjnych – politycznych, niezależnych od organów państwowych. W moim odczuciu jest to także przewodnia myśl prezesa partii rządzącej, który twierdzi, że władza decydująca o kierunku rozwoju państwa ma być poza strukturą sejmu, senatu, rządu, rzecz jasna – poza strukturą władzy sądowniczej. W tej koncepcji


profesor Andrzej Zoll

istotnego uszczerbku doznaje także zasada trójpodziału władz. Można odnieść wrażenie, że tworzenie takiego zewnętrznego centrum dowodzenia już się odbywa, choć na dzień dzisiejszy jest ono jednoosobowe. To jednoosobowo bowiem podejmowane oraz konsultowane są najważniejsze decyzje w państwie, oficjalne struktury władzy jedynie te rozstrzygnięcia potwierdzają, wdrażają. Dość łatwo mogę sobie wyobrazić zatem, że w ocenie prezesa partii to nie Trybunał rozstrzyga, które orzeczenia są wyrokami, jakie orzeczenia są ostateczne – to jest bowiem kompetencja centrum dowodzenia, które tak się składa, że tworzy on sam. Zwróćmy bowiem uwagę, że przed wydaniem przez Trybunał Konstytucyjny wyroku z dnia 11 sierpnia 2016 r., prezes Kaczyński zapowiedział, że orzeczenie nie będzie opublikowane. Tak też się stało. Panie profesorze, jeśli pana koncepcja jest prawidłowa, to mielibyśmy, a być może już mamy, do czynienia z sytuacją, w której jedyna faktycznie sprawująca władzę w państwie osoba, nie ponosi odpowiedzialności za swoje działania, jak choćby Premier czy Prezydent. Nie jest tak do końca. Proszę zwrócić uwagę, że w polskim prawie karnym struktura sprawstwa jest dosyć rozbudowana, mamy do czynienia ze sprawstwem kierowniczym i polecającym. Pewne elementy określające podmiot, które ustawodawca wymaga aby miały miejsce, o ile mielibyśmy mówić o odpowiedzialności karnej, nie muszą wystąpić, żeby za sprawstwo odpowiadać. Jednakże, zarówno sprawca kierowniczy jak i polecający musi posiadać pewne cechy, których ustawodawca wymaga od sprawcy. Nie zapominajmy także, że pan prezes Kaczyński jest posłem, a co za tym idzie – także funkcjonariuszem publicznym.

Problem do rozstrzygnięcia polegać winien jedynie na ustaleniu, czy sprawca kierowniczy lub polecający może odpowiadać przed Trybunałem Stanu. Co do tego można mieć wątpliwości. Nie ma ich jednak w odniesieniu do sądu powszechnego. Koncepcja o ewentualnej odpowiedzialności za sprawstwo kierownicze lub polecające nie wydaje się być powszechnie dyskutowana publicznie. Mam wrażenie, że przebija się ona powoli do świadomości, pisała o tym bodaj redaktor Ewa Siedlecka. Czy pana zdaniem sytuacja, z którą mamy obecnie do czynienia, a zatem z jednej strony – Trybunał, który funkcjonuje zgodnie z kompetencjami, z drugiej – Premier, który wybiera orzeczenia do publikacji, z trzeciej – Prezydent, który od sędziów wybranych nieprawidłowo odbiera ślubowanie, nie robi tego zaś w odniesieniu do sędziów prawidłowo wybranych – jest możliwa do rozwiązania? Nie widzę takiej możliwości. mogłyby być jedynie wybory.

Receptą

Ale na nie przyjdzie nam poczekać jeszcze 3 lata. Trudno też spodziewać się istotnych zmian, skoro ostatnie sondaże wskazują na ponad 41% poparcie dla partii rządzącej. Jest to problem. Uważam jednak, że dla Polski nie są problemem osoby, które są dzisiaj u władzy, lecz te, które dokonują wyborów. Niedawno czytałem ErnstaWolfganga Böckenförde – pisze on o paradoksie demokratycznego państwa prawa, że ono może istnieć tylko wtedy, jeżeli obywatele są związani z demokracją.

53


Wszystko zależy bowiem od pewnego modelu kulturowego, który charakteryzuje daną społeczność. Jeśli nie jest ona zainteresowana w obronie demokracji, to państwo demokratyczne nie ma racji bytu. Myślę, że z tym problemem mamy obecnie do czynienia w Polsce. Programem 500 + znakomicie odwrócono bowiem uwagę gros społeczeństwa od pewnych wartości. Konieczne wydaje się jednak podkreślenie, że ta część społeczeństwa była przez władzę od lat zaniedbywana przez poprzednie rządy. Spójrzmy prawdzie w oczy, dla wielu obywateli to, co się dzieje z Trybunałem Konstytucyjnym, jest to sprawa zupełnie

54

obojętna. Nie widzą związku między swoimi codziennymi sprawami, a Trybunałem? Zupełnie nie widzą. Podobnie jak nie dostrzegają związku między zasadami demokratycznego państwa prawa, jego zabezpieczeniami i mechanizmami, które mają bronić tej struktury państwa przed próbami władzy – osłabienia lub likwidacji określonych organów, a ich prawami i wolnościami. Tymczasem ta zależność jest całkowicie


profesor Andrzej Zoll

naturalna. Nie ma demokratycznego państwa prawa bez praw i wolności obywatelskich, bez ochrony praw podstawowych i obywatelstwa. Tak samo, jak nie ma tychże praw i gwarancji dla nich bez demokratycznego państwa prawnego. Myślę, że dojdzie w pewnym momencie w naszym społeczeństwie do bardzo głębokiego rozczarowania. Nie sądzę jednak, aby miało to nastąpić szybko. Dlaczego? Z prostego powodu. Działania, które mają na celu podeprzeć społeczeństwo finansowo, zapewnić ludziom byt, wobec tego, że choć należało je w jakiejś formule podjąć już wcześniej, a nie zrobiono tego, usypiają czujność. Problem powstanie dopiero wówczas, gdy źródło, z którego zaspokajane są te potrzeby, wyschnie. Nieuniknione jest także i to, że w sytuacji nieuniknionego kryzysu, przedstawiciele władzy, aby się przy niej utrzymać, sięgną po znane historii rozwiązania, tj. ograniczanie swobód i wolności, represje. Dziś możemy już to powoli zauważać w odniesieniu do mediów. Ustawa inwigilacyjna? Zgadza się. Zwróćmy także uwagę, że po Trybunale Konstytucyjnym przychodzi czas na Rzecznika Praw Obywatelskich. Także i ta niezależna instytucja wywołuje niezdrowie zainteresowanie, jest chęć jej zlikwidowania. To wszystko z czym mamy aktualnie do czynienia będzie eskalowało, a pierwszym organem, który będzie sięgał po bardziej drastyczne formy wpływania na rzeczywistość będzie Minister Sprawiedliwości. Obawiam się w niedalekiej przyszłości ograniczania wolności słowa, prawa do krytyki, cenzury mniej lub bardziej jawnej, a zatem – kryzysu tych norm i

wartości, do których powinni byliśmy się jako społeczeństwo przywiązać. Czy nie ma pan profesor wrażenia, że nasze społeczeństwo nieprzyzwyczajone do wartości demokratycznego państwa prawa tęskni za tym, co było w Polsce przez 50 lat? Być może jest tak, że w gruncie rzeczy demokracja nakłada na społeczeństwo pewną odpowiedzialność, a odpowiedzialność jest ciężarem, który nie każdy chce nosić na swoich barkach. Mam skojarzenie z tym, o czym pisał Erich Fromm, tj. z ucieczką od wolności, która bywa postrzegana jako zbędny balast. Bardzo trafne spostrzeżenie. O tym samym pisał bardziej nam współczesny ksiądz Józef Tischner – nieszczęsny dar wolności. Jako wolni ludzie jesteśmy obciążeni odpowiedzialnością. Ludzie się przed tym bronią, a wolność i odpowiedzialność idą zawsze w parze. Tyle wolności, ile odpowiedzialności i odwrotnie. Młodsze pokolenia być może o tym nie wiedzą z własnego doświadczenia, ale niewątpliwie chłoną przekaz płynący od rodziców, że choć miniony system miał zasadnicze wady, to w gruncie rzeczy żyło się wówczas łatwiej. Każdy "nie miał" tyle samo? Tak, poza tym każdy miał pracę, wszystko było przewidywalne. Nie było odpowiedzialności, w takim rozumieniu jak dzisiaj, nie było tzw. wyścigu szczurów, było spokojnie. Dzisiejsza rzeczywistość jest dla wielu osób męcząca. Trzeba także przyznać, że osoby sprawujące władzę przez minione 8 lat nieco to niezadowolenie społeczeństwa zlekceważyły. Nie wystarczyło prowadzenie polityki ciepłej wody w kranach. Należało dać większą ochronę tej części społeczeństwa, która nie była w stanie nadążyć za zmianami,

55


R

o z m o w a

szybkim postępem. Pamiętam, jak premier Jerzy Buzek powołał Radę, która miała za zadanie opracować perspektywy rozwoju Polski na najbliższe kilkanaście lat. Wówczas pani Anna Radziwiłł, która pełniła funkcję Wiceministra Edukacji Narodowej twierdziła, że około 20% populacji to są jednostki niezdolne do zdania matury. Skoro tak – należy takim ludziom stworzyć jakąś szansę, a nie pozostawiać ich samym sobie. Co zaś zrobiono w okresie transformacji? Zlikwidowano szkoły zawodowe. Gdy zaczynała się polska transformacja, jeśli pamięć mnie nie myli, bodaj 7% społeczeństwa to były osoby z wyższym wykształceniem. Dzisiaj ten odsetek kilkakrotnie wzrósł, ale warto zadać sobie pytanie co i czy cokolwiek to dało poza tym, że dziś skończenie studiów nie daje już jakiejkolwiek gwarancji legitymowania się stosowną wiedzą. Dyplom coraz częściej jest papierkiem, który nie niesie za sobą większej wartości. Obawiam się, że istotna część absolwentów uczelni wyższych nie jest przygotowana do wykonywaniu takiego czy innego zawodu. Dzisiaj za ten stan przychodzi płacić cenę. Niezadowoleni, zawiedzeni, czy rozczarowani ludzie, którzy widzą, że mimo włożonego wysiłku nie mają większych perspektyw, mają podstawy do negowana znanej im rzeczywistości społecznej. Zapowiadana dobra zmiana trafiła na podatny grunt. Na marginesie, ja także oczekiwałem pewnej poprawy sytuacji. Uważam, że nikt rozsądny nie może dziś w Polsce kwestionować zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości w wyborach i wynikającego z tego faktu prawa

56

tej opcji politycznej do urządzania Polski na swoją modłę. Tyle tylko, że powinno się to odbywać w ramach prawa i z poszanowaniem Konstytucji. Podkreślić wypada bowiem, że partia ta, choć sprawuje władzę, nie otrzymała legitymacji do zmiany ustawy zasadniczej. Poza tym, choćby taki mandat miała – w pierwszej kolejności musiałaby Konstytucję zmienić, a dopiero potem działać, jak miało to miejsce w wypadku Węgier. W Polsce tymczasem, wprawdzie nie dokonano zmiany Konstytucji, ale się jej nie przestrzega powtarzając przy tym, że nie jest nasza. Czyja jest zatem? Nie wiem, ale na tych samych zasadach mówi się o tym, że III RP nie jest legitymizowana. Partia rządząca nie ma legitymacji do zmiany Konstytucji, ale jak refren podnoszony jest argument, że przeprowadzane przez większość parlamentarną zmiany to w istocie nic innego jak realizacja woli suwerena. To jest ogromne nadużycie. Po pierwsze, demokracja polega na tym, że także władza ustawodawcza może działać wyłącznie na podstawie i w granicach prawa, a zatem także na podstawie Konstytucji. Konstytucja wyznacza podstawy dla działania ustawodawcy, a nie naród bezpośrednio, jako suweren. Nie obowiązuje u nas bowiem demokracja bezpośrednia lecz pośrednia. Nadto, ów suweren, któremu niejako nadaje się obecnie uprawnienie do podejmowania rozstrzygnięć ponadkonstytucyjnych, to jest


profesor Andrzej Zoll

18% elektoratu. To nie tylko nie jest większość, ale znaczna mniejszość ogółu wyborców. Tym samym choć nie można kwestionować uprawnienia partii sprawującej władzę do rządzenia krajem, to nie jest to równoważne z poglądem, iż naród – suweren wyposażył ją do sprawowania władzy absolutnej i łamania Konstytucji. Co sprawuje dziś rządy w Polsce – prawo czy siła? Zdecydowanie wykorzystuje się siłę. Jak dalece może ta sytuacja zabrnąć? Problem Polski polega na tym, że nie wiemy co planuje pan Jarosław Kaczyński. W swoich wypowiedział nie zarysował nic ponad to, o czym mówiliśmy wcześniej – nie znamy jego wizji państwa. Nie wiem, czy ktokolwiek oprócz pana prezesa, o ile on sam jakiś plan ma, wie w jakim kierunku jako kraj zmierzamy. Jedyne, co jest poza sporem, to dążenie do uzyskania pełni władzy – sposób jej zagospodarowania to jednak tajemnica podobnie jak i to, czy jest jakakolwiek wola samoograniczania się zgodnie z zasadą legalizmu, o której stanowi Konstytucja w art. 7. To co mnie dodatkowo niepokoi, to nadawanie znanym dotychczas pojęciom nowych znaczeń. Odnoszę wrażenie, że w ustach polityków choćby „demokracja” stanowi dziś inne zjawisko niż to, którego jesteśmy nauczeni. „Suweren” to także nowe pojęcie w stosunku do brzmienia art. 4. Konstytucji. To wprowadza w błąd. Cynicznie? Zdecydowanie

tak

bym

to

określił.

Dodatkowo w mojej ocenie ze sposobu sprawowania władzy przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości mógłby być dumny nie kto inny jak Carl Schmitt, twórca decyzjonizmu i koronny prawnik III Rzeszy. Co bowiem kwestionuje Jarosław Kaczyński? Legalizm wyrażony w art. .7. Konstytucji oraz zasadę, że porządek prawny ma się opierać na abstrakcyjnych i generalnych normach. Może abstrakcyjne i generalne normy nie są nikomu potrzebne do szczęścia? Taki właśnie pogląd głosił Carl Schmitt i takie podejście odrzucał twierdząc, że „ten przywódca” (a wiemy o kim pisał) i jego wola staje się najwyższym prawem, a decyzje przez niego podejmowane stają się normą postępowania. W jednej ze swoich wypowiedzi Schmitt wskazał, że sędzia wydając wyrok, nie powinien sobie zadawać pytania „co mówi ustawa” będąca nieidealnym odzwierciedleniem porządku prawnego, lecz „jaki wyrok w tej sprawie by wydał Führer?”. Niekiedy słuchając wypowiedzi przedstawicieli obecnego rządu miewam wrażenie, że oni także zadają sobie analogiczne pytanie „co by na to powiedział przywódca?”. Na przykład rzecznik prasowy rządu zapytany o to, czy orzeczenie Trybunału Konsty-tucyjnego z 11 sierpnia br. to wyrok czy nie? Zgadza się. To jest oczywiście jeden przykład, ale i zarazem wyraz pewnego zjawiska – normy tworzy wola przywódcy, a nie przepis ustawy – klasyczny przykład decyzjonizmu. Tak właśnie buduje się państwo totalitarne. Przychodzi mi do głowy banalne pytanie – co pan prezes Kaczyński w sobie ma, że potrafi

57


R

o z m o w a

zawładnąć umysłami? Nie sposób mu odmówić charyzmy. A umiejętności manipulacji? Także. Ludzie wiele rzeczy przyjmują za dobrą monetę. Weźmy choćby sprawę Trybunału Konstytucyjnego i powód, dla którego zakwestionowano prawidłowość wyboru sędziów w październiku ubiegłego roku i podejmowano uchwały pod osłoną nocy – Platforma Obywatelska, zdaniem partii rządzącej, dokonała skoku na Trybunał Konstytucyjny ustawą czerwcową i skutki tegoż zamachu należało odwrócić. To jest niebywale cyniczne wyjaśnienie. Nie neguję rzecz jasna tego, że faktycznie PO dołożyła starań, aby niejako przejąć dwa miejsca w Trybunale, które się jej nie należały. Ta sytuacja to jednakże niewątpliwy pretekst do tego, aby rozprawić się z samym Trybunałem Konstytucyjnym, a nie – nieprawidłowością procedowania Sejmu ubiegłej kadencji. Dziwi mnie z resztą to, że w dyskursie publicznym pomija się podobne zakusy Prawa i Sprawiedliwości mające miejsce już w 2007 r. W czerwcu tamtego roku wpłynął bowiem do Sejmu projekt ustawy o Trybunale Konstytucyjnym – w najistotniejszych punktach był on zbieżny z ustawą z 22 grudnia 2015 r. Do uchwalenia projektu nie doszło z uwagi na rozwiązanie Sejmu, ale proponowane zmiany wyraźnie wskazywały kierunek, w jakim ta partia już wówczas zmierzała, tj, do pozbawienia Trybunału niezależności i paraliżu jego prac, np. poprzez wprowadzenie zasady rozpatrywania spraw wedle kolejności wpływu. Dziś

58

mamy tego owoce i nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której np. Minister Sprawiedliwości kierowałby w rozmaitych sprawach wnioski o zbadanie zgodności ustaw z Konstytucją całkowicie uniemożliwiając Trybunałowi procedowanie w pozostałych sprawach. Do opinii publicznej jednakże fakt złożenia projektu ustawy o Trybunale w 2007 r. się nie przedostał, a winą obarczono wyłącznie większość parlamentarną Sejmu ubiegłej kadencji. Podobna argumentacja była zdaje się używana w odniesieniu do nowej ustawy o służbie cywilnej, przez co zamiast pewne sprawy uregulować lub uszczelnić – np. tryb przeprowadzania konkursów – w istocie konkursy zlikwidowano. Mam wrażenie, że jest to postępowanie, które można opisać w ten sposób, że zło zwyciężyć można jedynie złem. Oczywiście, zamiast naprawiania tego, co naprawy wymaga. Swoją drogą, porusza pani problem służby cywilnej, który od samego początku był skażony brakiem dobrej woli, aby go w cywilizowany sposób rozwiązać. Pamiętam, że w czasie gdy pełniłem funkcję Prezesa Trybunału Konstytucyjnego byłem niezwykle miło zaskoczony, gdy zatelefonował do mnie premier Cimoszewicz i zaproponował wskazanie dwóch niezależnych kandydatów do Rady Służby Cywilnej. Pomyślałem, że zaczyna się dobry czas, w którym ponad wyznawaną ideologię i sympatie polityczne stawia się kompetencje i profesjonalizm. Niestety, wskazane przeze mnie osoby były kwiatkami do kożucha pośród osób


profesor Andrzej Zoll

pochodzących lub związanych z SLD lub PSL i nie mogły przeforsować jakichkolwiek roz-wiązań, o ile nie były one zbieżne z linią jednej lub drugiej partii. Byłem tą sytuacją rozczarowany, ale mogę powiedzieć, że później było jeszcze gorzej. Po każdych wyborach dokonywano wymiany kadr od najwyższych stanowisk poczynając, na sekretarkach kończąc. Na tym zaś ma polegać służba cywilna, że urzędnicy nie mają służyć władzy, mają być sługami państwa i obywateli. Jak jednym zdaniem opisałby pan profesor aktualną sytuację w Polsce? Stadnina Koni w Janowie Podlaskim. Tylko koni żal. Przyszło nam żyć w ciekawych czasach? W dramatycznych. Wszystko zaś zaczęło się w listopadzie ubiegłego roku, gdy Prezydent ułaskawił Mariusza Kamińskiego. Już wtedy mówiłem o tym, że demokracja jest w kryzysie, choć wiele osób było zdania, że te poglądy, to wyraz histerii z mojej strony. Okazało się, że jednak bliżej panu profe-sorowi do proroka niż histeryka? Tak, ale nie odczuwam z tego powodu żadnej satysfakcji. Wolałbym się mylić. Dziwi mnie to, że nie umiemy się temu wszystkiemu przeciwstawić. To, co nas otacza, ta machina zmian zmierzających do unicestwienia demokratycznego państwa prawa idzie bezrefleksyjnie naprzód jak walec. Wierzę w to, że my prawnicy będziemy umieli się temu przeciwstawić. Nie ma pan profesor oporów przed wypowiadaniem niepopularnych poglądów. Najlepszy okres mojego życia przypadł na czasy PRL. Nie mogę powiedzieć, abym wówczas spał na styropianie, nie byłem prześladowany, a jedyna realnie odczuwana przeze mnie represja, to było zablokowanie mojej nominacji profesorskiej po habilitacji na 10 lat. Nie jestem jednak kombatantem w rozumieniu, jakie się temu pojęciu nadaje. Byłem natomiast przez całe życie w opozycji i pewne mechanizmy przećwiczyłem. Dzisiaj jestem osobą, która ma już pewien czas za sobą, rola w której mogłem przyczynić się do rozwoju demokratycznego państwa prawa została już przeze mnie odegrana. Jeśli coś mi pozostaje, to komentować bieżące wydarzenia tak, jak serce i rozum podpowiada. r o z m a w i a ł a: a d w o k a t J o a n n a P a r a f i a n o w i c z Andrzej Zoll, profesor nauk prawnych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiel-lońskiego, w latach 1991–1993 prezes przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej, sędzia i w latach 1993–1997 prezes Trybunału Konstytucyjnego, w latach 2000–2006 Rzecznik Praw Obywatelskich

59


Rozważania o języku prawniczym O języku prawniczym można mówić w różnym sensie. Po pierwsze, o języku ustaw, zwanym niekiedy językiem prawnym. Po drugie, o języku, jakim posługują się prawnicy w zawodowym dyskursie, używając nazw i zwrotów nie występujących w przepisach prawnych i tylko częściowo zrozumiałych dla postronnych, czasem też poprawianych przez nich jako niezgodne z przyjętymi wzorcami języka potocznego. Redaktorzy np. często poprawiają zwrot "przywrócenie stanu poprzedniego" na "przywrócenie do stanu poprzedniego", bo to drugie wydaje się im poprawne językowo. Po trzecie, istnieje język odnoszący się do prawa, używany przez tych, którzy na własnej skórze odczuwają jego działanie, swoisty slang świata przestępczego, gdzie istnieje "pudło w zawiasach", "czapa", i podobnie barwne określenia. To trzecie wymieniam, żeby uświadomić, że ten slang również dotyczy prawa. Język ustaw to domena legislatorów. Prawnicy są przekonani, że musi spełniać bardzo wysokie wymagania co do precyzji, ale z drugiej strony wielu prawników od lat żyje z tego, że język ustaw precyzyjny nie jest. Na studiach prawniczych uczymy, że pierwsza zasada wykładni brzmi: to samo znaczy to samo, a co innego - co innego. A w życiu wiemy, że to w zasadzie nieprawda. Ustawa używa słów "powinien" (np. art. 55 par. 2 k.p.k.), co znaczy "musi", bo brak pod aktem oskarżenia odpowiedniego podpisu stanowi brak formalny i skutkuje zwrotem aktu oskarżenia do uzupełnienia. W art. 72 k.p.k. użyte zostało słowo "należy", co również oznacza, że organ musi wezwać tłumacza, gdy osoba nie włada językiem polskim. W art. 80 użyto słowa "musi" i to naprawdę oznacza, że musi, pod rygorem uchylenia wyroku z przyczyny braku obrońcy w toku postępowania. W art. 112 k.p.k. jest słowo "sędzia (...) może", które jednak oznacza, że sędzia musi, bo jak wyobrazić sobie, że sędzia, który głosował za uniewinnieniem oskarżonego, będzie następnie głosował za wymierzeniem mu jakiejkolwiek kary. W ustawie karnej procesowej występują dwa różne słowa - wniosek i żądanie -, które w języku potocznym oznaczają zupełnie co innego. Wniosek oznacza, że ktoś powinien się do złożonego wniosku ustosunkować, rozpoznać i wydać odpowiednią decyzję,

60

P

r o f e s o r


niekoniecznie po myśli wnioskodawcy. Żądanie, zgłoszone przez uprawnionego, musi zostać uwzględnione, bez oceniania racji żądającego. Otóż, czytając ustawę, np. Kodeks postępowania karnego widzimy, że wcale tak nie jest. Złożenie wniosku o ściganie przestępstwa ściganego na wniosek, jest żądaniem, bo wiąże organ bez badania merytorycznych racji pokrzywdzonego, co wynika wprost z art. 12 k.p.k. i odpowiednich przepisów części szczególnej kodeksu karnego, ale są też przepisy, gdzie słowo "żądanie" oznacza wniosek, któremu można odmówić i to na podstawie bardzo ogólnie sformułowanych kryteriów (tak np. przy żądaniu dopuszczenia do czynności śledztwa w art. 315 lub w art. 317). Przyczyny takiego stanu rzeczy należy szukać w zaszłościach historycznych, pewne przepisy przepisuje się z kodeksu do następnego kodeksu, ale też w braku założeń wstępnych przy konstruowaniu ustawy, które powinny z góry przypisać odpowiednie słowa do różnych sytuacji, by później nie było kłopotów z interpretacją przepisów. Ustawa z pewnością byłaby wówczas jaśniejsza, ale też straciłaby

T

e

r

e

s

a

G a r d o c k a

pewien historyczny smaczek. Nie można by już zadawać studentom zadania - czy, a jeżeli tak, to w jakim zakresie sformułowanie "aż do stopnia pomiędzy dziećmi rodzeństwa", użyte w art. 40 k.p.k. różni się od pojęcia "osoba najbliższa" zdefiniowanego w art. 115 par. 11 k.k. ? Oczywiście, "aż do stopnia pomiędzy dziećmi rodzeństwa" przepisano z k.p.k. z 1928 roku, kiedy nie było jeszcze ustawowej definicji osoby najbliższej. Zresztą definicja osoby najbliższej w swej końcowej części (oraz osoba pozostająca we wspólnym pożyciu) właśnie przechodzi historyczną ewolucję. Po latach twierdzenia na podstawie analizy językowej właśnie, że wspólne pożycie oznacza nieformalne małżeństwo (możliwe wedle Konstytucji tylko między osobami różnej płci), Sąd Najwyższy w tym roku zmienił pogląd i stwierdził, że zwrot ten oznacza również pożycie osób płci tej samej. Zapewne słusznie. Wprawdzie słowo "pożycie" oznacza niewątpliwie coś innego niż wspólne życie, mówimy przecież o "życiu rodzinnym" ale o "pożyciu małżeńskim", jednakże ostatnie lata ujawniły wcale nie odosobnione zjawisko nie wspólnego życia, a właśnie wspólnego pożycia osób tej samej płci, zatem i rozumienie zwrotu ustawowego uległo zmianie. Jednocześnie pojęcie wspólnego pożycia użyte zostało w ustawie o leczeniu niepłodności z 2015 roku w odniesieniu do możliwości skorzystania z procedury zapłodnienia wspomaganego (in vitro), więc wykładnia, przyjęta przez Sąd Najwyższy na tle przypadku prawa do odmowy złożenia zeznania w procesie, ma i w tej ustawie zastosowanie. I mamy kłopot, który, zdaje się, prawodawca zamierza rozwiązać przez zmianę definicji ustawowej osoby najbliższej, usuwając z niej "osobę pozostającą we wspólnym pożyciu". Bez takiej zmiany definicji, przy przyjęciu, że to samo znaczy to samo, nie można by prawnie odmówić prawa do procedury in vitro pozostającej we wspólnym pożyciu parze osób tej samej płci. Wymaganie bezwzględnej określoności przepisów wydaje się mieć największe

61


P znaczenie w prawie karnym, w związku z gwarancjami praw oskarżonego, chociaż w innych dziedzinach prawa również jest ważne. Kodeks karny nie jest w tym względzie bez wad, dlatego Sąd Najwyższy tak często zajmuje się wykładaniem, czy to samo to to samo czy co innego i zdarza się, że uznanie, jak jest, ma kapitalne znaczenie dla odpowiedzialności karnej. W ostatnich latach dotyczyło to przestępstwa rozboju (art. 280 k.k.) i art. 130 kodeksu wykroczeń. Odpowiedź na pytanie, czy "przemoc wobec osoby" i "gwałt na osobie" to to samo czy co innego absorbowała Sąd Najwyższy kilka razy, i wreszcie zdecydowano, że to to samo, wbrew brzmieniu. Przesądziła wykładnia historyczna, i wcale nie jestem przekonana, że słusznie. Przy takiej wykładni sprawca zaboru 5 złotych z użyciem przymusu wobec osoby, np. przytrzymaniu za szalik podlega karze kryminalnej od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia (rozbój mniejszej wagi - art. 283 k.k.), przy odmiennej - maksymalnej karze za wykroczenie, czyli 30 dni aresztu. Mniejszy jest kłopot z przepisami o ugruntowanym już bycie w ustawie. Gorzej z pisaniem przepisów, które mają ująć w znamiona nowe zjawisko, które według ustawodawcy powinno zostać odrębnie spenalizowane . Obecnie w kodeksie karnym dobry przykład takiego nowego opisu stanowi art. 224a, zawierający następującą treść: Kto wiedząc, że zagrożenie nie istnieje, zawiadamia o zdarzeniu, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób lub mieniu w znacznych rozmiarach lub stwarza sytuację, mającą wywołać przekonanie o istnieniu takiego zagrożenia, czym wywołuje czynność instytucji użyteczności publicznej lub organu ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia mającą na celu uchylenie zagrożenia, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8. Uff!!! Chodzi o coraz bardziej uciążliwe dla życia społecznego przypadki telefonów np. do sądu lub szkoły, że w budynku jest bomba, o której telefonujący wie, że jej nie ma. Pewnie można prościej, ale to musi potrwać. Język przepisów karnych miewa też zabarwienie emocjonalne. Najłatwiejszym przykładem jest, że wraz ze zmianą dominującej opcji politycznej w przepisach prawa "płód" zmienia się w "dziecko poczęte". Niby to samo, a przecież wrażenie czytającego jest inne. Język, jako narzędzie prawnika na każdym etapie działania, wart jest szczegółowej analizy w różnych gałęziach prawa, i wcale nie chodzi o przytaczanie dykteryjek typu "w rozumieniu niniejszej ustawy rak jest rybą". Chodzi o kwestie znacznie poważniejsze.

Teresa Gardocka, doktor habilitowany nauk prawnych, profesor nadzwyczajny, profesor Uniwersytetu SWPS

62


dworzec kolejowy we Wrocławiu,

63


D ziennikarz

Sąd od strony ław publiczności wygląda osobliwie. Jest sędzia, który zwraca się głównie do stron postępowania, do podsądnych, świadków. Niekiedy tylko zauważa, że za barierą oddzielającą część sali dla stron, jest też ktoś na widowni. A dziś nie jest to już częste. Minęły czasy, gdy trudno było znaleźć miejsce na ławach publiki. Nie zdarza się już, jak przed czy po wojnie, że na proces w sprawie zbrodni, która dotknęła kogoś z bliskich, sąsiadów, przychodzi rodzina, znajomi, cała kamienica, ulica... Żeby dać wsparcie, albo chociaż po to, by zobaczyć tych okropnych oskarżonych na własne oczy, a potem dzielić się wrażeniami. Opowiadać jaki straszny był to zbrodniarz, jak prokurator ostro przemawiał, a pan mecenas jaki wymowny, a jaki przystojny. To także do tych ludzi - a nie tylko do sądu - prawnicy kierowali swe przemówienia, a sędzia uzasadniał wyrok. Może też dzięki temu owe uzasadnienia były bardziej syntetyczne i zrozumiałe dla ogółu, a nie tylko dla fachowców? Teraz jest inaczej. Na ławach publiczności spotkać można albo rodzinę podsądnych – rozprawa to przecież rzadka okazja, by zobaczyć swych bliskich bez formalnego widzenia - albo dziennikarzy. I w zasadzie to tyle. Pamiętam jeszcze "sądowych kibiców", ludzi, zwykle starszych, którzy przedpołudnia spędzali na salach rozpraw. Sporo wiedzieli, jeśli się ich znało, można było wypytać o szczegóły jakiejś rozprawy i być pewnym, że ich informacje są dobre, a spóźniony reporter jakoś sobie poradzi z korespondencją z sądu. Z końcem lat 90. minionego wieku „sądowych kibiców” już nie ma. Zresztą czasem nawet ochroniarz wpuszczający do gmachu zdziwiony pyta człowieka, po co przychodzi do sądu, jeśli nie musi, nie ma wezwania. Rozprawy niby są jawne, ale nawet sędziowie w pierwszej chwili węszą raczej podstęp niż zakładają, że ktoś po prostu chciał posłuchać Z ław publiki

64


przebiegu rozprawy. A niedawno zmarły mec. Maciej Dubois, legendarny dziekan stołecznej palestry, sam wspominał, że do sądu zmykał ze szkoły na wagary. „Sąd to był niezwykły teatr” – opowiadał mi. Ale to już było. W o j c i e c h T u m i d a l s k i

Dzisiaj ludzie kształtują swoje wyobrażenie o Trzeciej Władzy na podstawie prawniczych seriali - lepszych lub gorszych. Niektóre są zagranicznej produkcji, co skutkuje np. tym, że potem w sądzie można zobaczyć, jak świadek - niezadowolony z treści zadanego mu pytania, krzyczy: sprzeciw! Są i polskie produkcje fabularne lub dokumentalne, z których widz czerpie wiedzę o polskim procesie i gdy już przyjdzie do sądu zeznawać jako świadek wdaje się np. w wymianę zdań z oskarżonym.

Prawnicze seriale, choć ogólnie robią dobrą , bo oswajają ludzi z myślą, że sąd to nic złego i czasem trzeba się w nim pojawić w nadziei na sprawiedliwe rozstrzygnięcie swej sprawy, to pokazują też prawników od nieco dziwnej strony. Można np. zobaczyć jak mecenas ubrany w togę w sądowym bufecie pije kawę z sędzią lub prokuratorem - także w todze. Pewnie chodzi o to, aby widz był pewien, że akcja toczy się w gmachu sądu, ale w realu to przecież nie do pomyślenia! Może jednak coś jest na rzeczy? Nie tak dawno, we wzmiankowanym już realu widziałem, jak pewien stołeczny adwokat (wiem na pewno, że to nie aktor) z togą przerzuconą przez przedramię (prawe) wsiadł do autobusu na przystanku oddalonym co najmniej o pół kilometra od najbliższego sądu, izby adwokackiej czy innej instytucji, w której nosi się togę. Wysiadł kilka przystanków dalej, przy warszawskim Placu Zamkowym, czyli też w niemałej odległości od sądu, np. Sądu Najwyższego. Toga prezentowała się elegancko, ale chyba nie powinniśmy jej oglądać jako pasażerowie autobusu. I jeszcze jedno: kto zauważył, że napisałem: toga przerzucona przez prawe przedramię? Dla tych z Państwa Mecenasów, którzy to zarejestrowali oklaski. Oznacza to, że wiecie, iż togi, teczki itp. adwokat w prawej ręce nie nosi. Bo jeśli nosi, nie ma szansy elegancko uścisnąć dłoni osoby, z którą się wita.

Wojciech Tumidalski jest dziennikarzem Polskiej Agencji Prasowej

65


R

o

z

m o w

a

Co dziś myśli Adwokatura? Co myślą adwokaci o adwokaturze, o sobie samych, o świecie wokół? Adwokatura jest rozżalona. Z jakiego powodu? Powodów po temu jest wiele. Z pewnością adwokaci młodszego pokolenia mogą być rozżaleni z przyczyn ekonomicznych. Jest w nich niezaspokojony głód wywołany tym, że w 2004 r. coś im dano i coś niejako obiecano. Dano łatwy dostęp do aplikacji adwokackiej, obiecano zaś – kojarzony z zawodem dobrobyt, poważanie i szacunek społeczny. Młodzi ludzie mieli prawo przypuszczać, że na końcu drogi przepustką do sukcesu będzie uzyskanie tytułu zawodowego. Tymczasem, drzwi do Adwokatury zostały otworzone jedynie pozornie. Ustawodawca nie uprzedził, że mogą one prowadzić do nikąd, a wizja sukcesu zawodowego i finansowego – może się okazać ułudą. Nikt nie wspominał wówczas o skutkach nasycenia rynku profesjonalistami. Nadto, samorząd adwokacki został pozbawiony możliwości przygotowania się do planowanych – rewolucyjnych zmian, choćby poprzez wypracowanie nowych pól aktywności zawodowej, na których adwokaci mogliby się realizować. Tym oto sposobem powstał tygiel, który wrze do dzisiaj przy akompaniamencie rozgoryczenia wywołanego przez to, że wiele osób po prostu nie może zrealizować swoich marzeń. Marzeń, które na etapie podejmowania decyzji o wyborze zawodu były częścią planu na przyszłość.

adwokat Jacek Dubois

66


W moim przekonaniu, powodem rozżalenia adwokatów jest także wspólne oczekiwanie środowiska, aby Adwokatura była wielka, a zdanie adwokata wiele znaczyło. Moje pokolenie pamięta ją właśnie taką. Zawód adwokata faktycznie był zawodem zaufania publicznego, potwierdzały to wyniki badań opinii publicznej, w których w rankingu zaufania i popularności zajmowaliśmy pierwsze miejsca. Dzisiaj sytuacja wygląda zupełnie inaczej, spadliśmy na samo dno. To może wywoływać i z pewnością wywołuje frustrację. Wszyscy chcielibyśmy także mieć Adwokaturę mądrą, z którą wszyscy się liczą, Adwokaturę dobrze zarządzaną. Tymczasem, mam wrażenie, że drepczemy w miejscu i nie umiemy ruszyć naprzód. Dopóki nie zaczniemy dbać sami o siebie, nie stworzymy modelu realizowania interesów Adwokatury przez jej władze, dopóty będziemy mieli niekończącą się historię niemocy. Jak moglibyśmy zadbać sami o siebie? Jeśli szuka się istoty problemów i sposobów ich rozwiązania, należy zacząć od przyjrzenia się uważnie samemu sobie. Starając się ustalić dlaczego jesteśmy jako środowisko tu, gdzie jesteśmy, musimy otwarcie powiedzieć, że Adwokatura jest sama sobie winna. Wychodzę z założenia, że Adwokatura w tym kształcie samorządowego zarządzania wyśmienicie się spełniała w latach 70-tych, 80-tych jako społecznikowski samorząd, w którym adwokaci obok pracy zawodowej działali społecznie. Wówczas funkcjonowało to bez zarzutu, ale dzisiaj jesteśmy w zupełnie innej epoce. Doprowadziliśmy do sytuacji, w której osoba stojąca na czele samorządu, niezależnie od tego czy mówimy o Prezesie NRA, czy też o Dziekanie Izby, jest urzędnikiem, a nie osobą, która kształtuje umysły i serca. Pierwszą rzeczą, od której bym zaczął byłoby zatem oddzielenie funkcji administrowania Adwokaturą od funkcji dbania o jej wizerunek i podejmowania najistotniejszych dla Niej decyzji. Stworzyłbym instytucję kanclerza, na wzór rozwiązań funkcjonujących na uczelniach

wyższych. Osoba pełniąca tę funkcję zajmowałaby się wyłącznie administrowaniem i bieżącym zarządzaniem. Tego rodzaju aktywność, jak dbanie o budynki, bieżące finanse, czy umowy związane z codzienną działalnością Rady nie powinna w ogóle zaprzątać głowy Dziekana. W mojej ocenie – nikt, kto oczekuje swego rodzaju przygody intelektualnej, zawodowej lub po prostu samorządowej, nie chce się takimi obowiązkami zajmować. Administrowanie zabija ambicję u takiej osoby. Oczywiście, trzeba powiedzieć, że są także postaci wielkie, gotowe wziąć na siebie odium codzienności po to, aby czynić rzeczy wielkie dla Adwokatury, ale koniec końców, mam wrażenie, że giną w tym wszystkim. Zmiany, które pan mecenas proponuje wymagają nowelizacji lub nowej ustawy. Oczywiście, ale kto powinien wystąpić z propozycją takiej zmiany w ramach Adwokatury, jeśli nie ona sama? To my powinniśmy znaleźć dla siebie najlepsze rozwiązanie i dążyć do jego realizacji. Drugim problemem, który dostrzegam w łonie samorządu jest etatyzm adwokacki. Mamy działaczy samorządowych, którzy z samorządu żyją, np. piastując określone funkcje, prowadząc wykłady. Dla takich osób, dostanie się do organów Adwokatury to być albo nie być. Jak zatem zachowują się tacy Koledzy? Przede wszystkim chcą być przyjaźni wobec wszystkich, bowiem tylko w ten sposób mogą sobie zapewnić wybór na kolejną kadencję. Uśmiechają się, potrząsają ręką i nie podejmują żadnych decyzji, które mogłyby być kontrowersyjne. W związku z tym, Adwokatura stała się niesłychanie grzeczna, miła i ułożona, przypominając pannę na wydaniu, która pragnie się przypodobać wszystkim kawalerom. Ja takiej Adwokatury nie cenię, nie lubię i nie chcę. Uważam, że najmądrzejszą rzeczą, jaką

67


powinniśmy zrobić byłoby zmniejszenie o ¾ liczebności organów samorządu adwokackiego i przesunięcie kompetencji na pracowników etatowych. Nadto warto zastanowić się nad tym, aby obok Rady, której liczebność powinna być znacznie zmniejszona, a która dziś zajmuje się głównie sprawami administracyjnymi, powstało ciało doradcze wobec Dziekana

68


adwokat Jacek Dubois

władne do wspierania go w podejmowaniu najistotniejszych decyzji, złożone z mądrych i odważnych ludzi, którzy mogą poszczycić się sukcesami w zawodzie.

reprezentantami jak równy z równym. Winna mieć taką siłę i tak słyszalny głos, aby o jej przychylność i akceptację zabiegano. By taki stan osiągnąć niezbędne są trzy elementy.

Dziś, o losach Adwokatury mówią osoby, które adwokacko nie są szczególnie znaczące, zaś pole do działania znajdują w samorządzie. W tej wielkiej Adwokaturze, którą pamiętam Dziekanami byli najwybitniejsi adwokaci. Jestem zaś przekonany, że wielu adwokatów nie umie dziś wskazać nazwisk osób zasiadających w organach samorządu, nie wspominając o tym, że osoby te nie są także rozpoznawalne medialnie.

Po pierwsze?

Niegdyś w Pokoju Adwokackim zamieszczony został link do jednego ze wspólnie napisanych przeze mnie i Mecenasa Krzysztofa Stępińskiego felietonów, w którym w dość prostych i raczej żołnierskich słowach wypowiedzieliśmy swoją opinię na temat władzy wykonawczej. Pojawiły się wówczas głosy, których sens w pewnym uproszczeniu sprowadzał się do tego, że nie powinniśmy wypowiadać poglądów, które mogą resort urazić, bowiem z tego powodu Adwokatura nie będzie mogła uzyskać tego, o co w tymże resorcie zabiega. Do czego zatem doszliśmy? Doszliśmy do tego, że w opinii nas samych Adwokatura powinna chcieć i umieć się komuś przypodobać, aby móc liczyć na to, że otrzyma cokolwiek w zamian, choćby był to tylko ochłap. Ja to widzę inaczej. Pamiętam jak czasopismo Fakt zaczęło krytykować jednego z ministrów. Po kilku artykułach minister dzwonił błagając, by tę akcję skończono. Uznał Fakt za silnego przeciwnika, najzwyczajniej na świecie się przestraszył i uległ. Jeśli Adwokatura będzie silna, następstwem tego będzie liczenie się z nią. Nie będzie musiała prosić o nic Państwo, ale będzie mogła rozmawiać z jego

Adwokatura powinna mieć rozpoznawalnych przywódców. Dziś tak nie jest. Obawiam się, że gdyby przeprowadzono sondaż społeczny i zadano respondentom pytanie o to, jak nazywa się prezes Naczelnej Rady Adwokackiej, wyniki nie byłyby dla niego samego zadowalające. Skoro zaś przywódca Adwokatury nie jest rozpoznawalny, to wydaje mi się, że możemy mówić o zmarnowaniu okresu dwóch kadencji. Przeciętny Polak poproszony o wskazanie nazwiska znanego mu adwokata wskaże niewiele nazwisk, najpewniej będzie to Roman Giertych, ewentualnie Ryszard Kalisz. Z całą pewnością nie będzie to jednak nikt z samorządowych działaczy. Co to oznacza? Że w opinii publicznej samorząd adwokacki nie istnieje, poza momentami, kiedy staje się chłopcem do bicia. Po drugie? Jeżeli Adwokatura ma mówić donośnym głosem, to nie chodzi wyłącznie o to, aby był to głos działaczy samorządowych, lecz także polityków wywodzących się z naszego środowiska zawodowego, którym Adwokatura jest bliska sercu, i którzy skłonni są o jej pozycję zabiegać. Wedle mojej wiedzy aktualnie mamy około 15 adwokatów zasiadających w Parlamencie. Czy mamy adwokackie koło parlamentarne powołane nieformalnie, by dbać o Adwokaturę? Nie mamy. W naszym interesie powinno leżeć zjednoczenie adwokatów– parlamentarzystów po to, aby niezależnie od

69


R

o z m o w a

przynależności partyjnej i związanych z nią różnic, w sprawach najistotniejszych dla Adwokatury mówili jednym głosem. Oni powinni być naszą siłą, niezależnie od tego, kto w danym momencie sprawowałby władzę. Niestety nie dostrzegam, poza senatorem Aleksandrem Pociejem, żadnego parlamentarzysty, który byłby kojarzony z tego, że jest adwokatem. Mamy jedynie Kolegów znanych z tego, że są czyimiś dziećmi, krewnymi lub aktywnymi działaczami partyjnymi.

już na innym etapie swojej drogi, brały udział w najważniejszych wydarzeniach samorządowych i zabierały tam głos.

Czy nie jest jednak tak, że adwokaci wybierający drogę kariery parlamentarnej powinni mieć w sobie mimo wszystko przekonanie, że w pierwszej kolejności są przede wszystkim adwokatami, a reszta to pochodna?

Byłem wychowany na książce francuskiego adwokata Fernanda Payena pt. „O powołaniu adwokatury i sztuce obrończej”.

Tak być powinno, ale skoro tak nie jest, zadajmy sobie pytanie – dlaczego? Dlaczego zatem? Moim zdaniem dlatego, że Adwokatura z jednej strony - nie zabiega o tych, którzy mogliby być jej siłą. Odwołam się znowu do lat 90-tych – senatorami byli wówczas adwokaci Wende i Piesiewicz, którzy przychodzili na wszystkie zgromadzenia Izby i ponad wszelką wątpliwość nosili Adwokaturę w sercu. Z ich deklaracji i zachowań wynikało jasno, że są przede wszystkim adwokatami, a dopiero później – politykami. Wtedy zetknąłem się po raz pierwszy z przypadkiem adwokackiej hucpy, głupoty i dążenia do samozagłady – w czasie jednego wyborów żaden z wymienionych adwokatów nie został wybrany, o ile dobrze po tylu latach pamiętam, na funkcję delegata na Krajowy Zjazd Adwokatury. Uważam, że Adwokatura powinna zabiegać oto, aby osoby będące

70

Ówczesna Adwokatura o to z własnego wyboru zabiegać nie chciała. Szczęście, że ani mec. Wende, ani mec. Piesiewicz nie byli ludźmi takiego kalibru, aby zmienić swoje nastawienie do tak bliskiego im zawodu. Śmiało można jednak powiedzieć, że Adwokatura zrobiła wówczas wszystko, aby pozbawić swój głos doniosłości.

Autor opisując palestrę na początku XX wieku prowadził poważne dywagacje na temat tego, kto w przypadku śmierci Dziekana Izby Adwokackiej, miałby otwierać kondukt pogrzebowy – prezydent Republiki, czy nowy Dziekan Izby. Payen zastanawiał się zatem nad tym, która z wymienionych osób jest w tej sytuacji bardziej predestynowana do tego zaszczytu. Jaki z tego płynie wniosek? Tamta Adwokatura cieszyła się uznaniem, bowiem mówiła głosem ludzi mądrych, wpływowych i znaczących. Jeżeli środowisko i samorząd gromadzi takie osoby, ich opinie powinny wpływać na umysły decydentów. Klasa polityczna powinna pytać Adwokaturę o jej zdanie. Rządzący powinni się obawiać tego, że jeśli złamią prawo, donośny głos Adwokatury im to boleśnie wypomni. Tymczasem – aktualnie nikt Adwokatury o nic nie pyta, a nawet, jeżeli sama Adwokatura myśli inaczej, to jej głos nie jest słyszalny.


Mamy zatem ponad 20-tysięczną grupę zawodową o najwyższych predyspozycjach i możliwościach intelektualnych, która jest cicha i wewnętrznie skonfliktowana. Jakie są przyczyny takiego stanu rzeczy? Poza tym, że samorząd działa na zasadach właściwych innej epoce, niestety także odeszliśmy od dobrych adwokackich zasad. Wychowano mnie w przekonaniu, że adwokat jest wolnym zawodem, w którym nikt nie może mieć na nas wpływu – z tej zasady wynikał zakaz pracy etatowej – aby nikt nie mógł nami sterować, naciskać. Dziś, choć świat istotnie się zmienił od czasu, gdy wspomnianą regułę wprowadzono, adwokat ma być dalej taki sam – niezależny, choć w wielu przypadkach jego klientem stało się Państwo – poprzez stałe zlecenia lub zasiadanie w radach nadzorczych spółek skarbu państwa. O ile dla klienta bez znaczenia jest to, czy adwokat pracuje dla takiego podmiotu w innej sprawie, bo jeśli istnieje konflikt, to po prostu wybiera innego

71


R

o z m o w a

adwokata, o tyle taka okoliczność niesie istotne zagrożenia dla samej Adwokatury. Zadanie Adwokatury to kontrola przestrzegania praworządności przez Państwo i walka o prawa człowieka, które są narażone na ciągłe naruszanie przez Państwo. Skoro Państwo może te prawa naruszać, a rolą Adwokatury jest obrona tych praw, to należy zadać sobie pytanie, kto jest naturalnym wrogiem Państwa? Adwokatura? Zgadza się. Należy zatem wyobrazić sobie sytuację, w której samorząd Adwokatury jest obsadzony osobami, które są opłacane przez państwo z tego tytułu, że zasiadają w radach nadzorczych spółek państwowych, przez co stają się ekonomicznie zależne. Mamy do czynienia z konfliktem. Zadaję sobie zatem pytanie – czy Adwokatura milczy, dlaczego że uważa, iż wszystko jest w porządku, czy dlatego, że nie ma nic do powiedzenia, czy też dlatego, że jej reprezentanci popadają w konflikt interesów? Uważam, że kandydując na określone stanowiska samorządowe powinniśmy informować, czy jesteśmy od Państwa zależni, czy nie. Oczywiście, praca dla Państwa nie jest niczym niewłaściwym, jednakże ja wybierając spośród kandydatów chciałbym wiedzieć, czy będą oni reprezentować Adwokaturę, czy też – stać na straży interesów Państwa w strukturach Adwokatury. Na dzień dzisiejszy uważam, że upojna cisza po stronie naszego samorządu z czegoś musi wynikać… Jeżeli nie będziemy patrzeć przez pryzmat tego, jakie ograniczenia i uwarunkowania mogą cechować naszych przedstawicieli,

72

musimy się liczyć z tym, że Adwokatura nadal może być milcząca w sytuacjach, gdy przyzwoitość obliguje do zabrania głosu. Zwróćmy także uwagę na to, że Adwokatura doprowadziła do tego, że ma złą prasę, a to z tego powodu, że wiele osób w naszym środowisku narusza zasady etyki. Jeżeli Adwokatura ma coś znaczyć, musi posiadać umiejętność samooczyszczania się, do czego potrzebne jest prężnie działające sądownictwo dyscyplinarne. Trzeba też zaznaczyć, że w przypadku ataków medialnych na Adwokaturę, nasza reakcja jest zwykle spóźniona. W sprawach medialnych przypominamy chowającego głowę w piasek strusia. Tymczasem obowiązkiem Adwokatury jest szybkie badanie spraw i zajęcie co do nich stanowiska. Nie robiąc tego dajemy pole dla domysłów, a nie dajemy na zewnątrz potrzebnego komunikatu. Jakiego? Że zarzuty kierowane pod adresem adwokata nie mają podstaw i w takim przypadku Adwokatura powinna udzielić mu ochrony albo, że do naruszenia przepisów prawa bądź zasad etycznych faktycznie doszło i w związku z tym Adwokatura powinna wyciągnąć wobec winnego odpowiednie konsekwencje. Trzeciego wyjścia nie ma. Swoją drogą, mec. Mikołaj Pietrzak miał wspaniały pomysł, aby Adwokatura uczestniczyła w charakterze obserwatora w sprawach sądowych dotyczących członków korporacji. Pomysł się nie przyjął? Idea monitorowania postępowań miała na celu zapewnienie ochrony przede wszystkim adwokatom narażonym na represję Państwa za swoją bezkompromisową postawę w prowadzonych sprawach, stawanie w obronie


adwokat Jacek Dubois

wartości i zasad. Niestety zbyt wielu z nas staje się oskarżonymi w sprawach o pospolite przestępstwa. I choć wówczas monitoring spełniać mógłby także swoje cele, stawałby się działalnością dla środowiska wstydliwą. Pamiętam Adwokaturę lat 80-tych, zatrzymania adwokatów, grożenie im postępowaniami dyscyplinarnymi i usunięciem z palestry... Wtedy Adwokatura była opiekuńcza i stawała murem za swoimi członkami. Dawało to poczucie bezpieczeństwa w podejmowaniu trudnych decyzji. Nie jestem przekonany, czy dzisiejszy samorząd daje poczucie takiego bezpieczeństwa, a w mojej ocenie to jedno z jego podstawowych zadań. W czym leży największe nieszczęście dzisiejszej Adwokatury? W braku wyrazistości, odwagi, w tym, że nie mówimy jednym głosem w sprawach adwokackich. Dziwi mnie też to, że Adwokatura nie stworzyła miejsca, w którym byłaby słyszalna. Mamy rzecz jasna Palestrę, którą cenię i która liczy się naukowo, ale nie jest głosem środowiska na zewnątrz. Przychodzą mi do głowy także kolejne pytania. Dlaczego Adwokatura nie kusi się o publikowanie swoich ocen w zakresie ważnych dla państwa i prawa bieżących spraw przedstawiając mądrze swoje stanowisko? Dlaczego Adwokatura sama nie kreuje swojej opiniotwórczej roli? Dlaczego nie weszła w kontakt ze stacjami telewizyjnymi po to, aby adwokaci jako najwyższej klasy fachowcy komentowali wydarzenia, które zachodzą w państwie? Brakuje pomysłu na systemowe zagospodarowanie opiniotwórczego głosu naszego środowiska? Oczywiście. Proszę zwrócić uwagę, że choć

sędziowie nie mogą komentować wielu spraw, ich głos wybrzmiewa głośno. Przy okazji Nadzwyczajnego Zjazdu Sędziów wypowiadali się najbardziej znamienici przedstawiciele tego środowiska, jak choćby prof. Andrzej Zoll i prof. Ewa Łętowska, zaś ze strony Adwokatury, choć w jej szeregach jest wiele wybitnych nazwisk, była cisza. Dlaczego? Adwokatura nie zabrała głosu, bo jej przedstawiciele wyszli szybko z sali. Krótko mówiąc, Adwokatura sobie poszła. Z drugiej strony na izbowych zgromadzeniach lub na Krajowym Zjeździe Adwokatury brakuje obecności ważnych postaci życia publicznego, przedstawicieli nauki prawa. Dlaczego? Dlatego, że bycie przyjacielem Adwokatury nie jest dziś w cenie, nie opłaca się. A to wszystko wynika z tego, że jest o nas cicho, a nasi przedstawiciele nie są rozpoznawalni. Aktualnie media co najmniej oswoiły się z niektórymi nazwiskami, ba - są w stanie bezbłędnie przyporządkować je do twarzy… To wrażliwy temat, ale nie sposób nie zauważyć, że z pozycji całkowitego braku rozpoznawalności i zainteresowania naszym środowiskiem w krótkim czasie doświadczyliśmy klęski urodzaju na tym polu. Rzeczywiście, to dla mnie osobiście trudna sprawa. Poznałem mec. Grzegorza Majewskiego pod koniec lat 90-tych i po wysłuchaniu jego przemówienia sądowego pomyślałem, że to jest ktoś, kto będzie wspaniałym adwokatem, kto zrobi nieprawdopodobną karierę zawodową. Przez kolejne lata, przy jednoczesnej przyjaźni, śledziłem rozwój praktyki Grzegorza i muszę stwierdzić, że nie myliłem się w swojej pierwszej ocenie. Mec. Majewski stał się wybitnym adwokatem i samorządowcem, miałem

73


R

o z m o w a

nadzieję, że będzie także Dziekanem na miarę XXI wieku, który przywróci najlepsze czasy polskiej palestry i odnowi jej oblicze. Szkoda, że to wszystko się wydarzyło... Jestem ostatnią osobą, która skłonna byłaby do rzucania oskarżeń i uważam, że Dziekan mimowolnie znalazł się w epicentrum rozgrywki politycznej, której odłamki uderzają w warszawski samorząd. Grzegorz Majewski stał się przez to ubocznym celem ataku politycznego. Życzę mu i całej Adwokaturze, aby udało mu się oczyścić ze stawianych medialnie zarzutów. Inną kwestią jest to, czy Dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej powinien zajmować się długami, czy powinien kupować roszczenia. Moim zdaniem – absolutnie nie. Mam do Grzegorza Majewskiego żal o to, że nas o tym nie uprzedził kandydując na funkcję Dziekana pozbawiając nas przez to możliwości oceny sytuacji i podjęcia decyzji, być może o dokonaniu tego samego wyboru, ale – ze świadomością ryzyka. Jesteśmy zaś w sytuacji, w której zadajemy sobie pytania. O to, co nam wypada, a co nie? Nie powinniśmy mieć wątpliwości – naszym zadaniem jest zajmowanie się Adwokaturą, a nie biznesem. Szkoda też, że Adwokatura nigdy nie zajęła stanowiska wobec reprywatyzacji. Dzisiaj, gdy działania naszych Kolegów wydostały się na światło dzienne, ponosimy tego gorzkie konsekwencje. Adwokatura powinna zadbać o to, by jej przedstawiciele nie byli narażeni na pokusy finansowe. Kogo stać na bycie Dziekanem i przywódcą Adwokatury, skoro nikt kto ma dobrze funkcjonującą kancelarię i rodzinę, nie zrezygnuje dla obecnie proponowanej pensji? Stać nas to, albo osoby bardzo zamożne, albo takie, które szybko pieniądze zdobywają. To zaś łączy się z pokusami. Doprowadziliśmy do sytuacji absurdalnej, tj. do tego, że porządni ludzie nie będą przewodzić

74

Adwokaturze z prostego ekonomicznego powodu. Bo ich na to nie będzie stać? Tak. Muszę dodać, że w mojej ocenie Adwokatura skompromitowała się w sprawie Grzegorza Majewskiego, która to sprawa stała się najistotniejszą sprawą całego środowiska. Postawę i działania Adwokatury powinna cechować zasada praworządności i w zaistniałej sytuacji powinniśmy odnajdywać analogie do procesu sądowego. Nie obowiązuje w nim przecież domniemanie winy, lecz zasada domniemania niewinności. Konieczne jest badanie stanu faktycznego i na jego podstawie – podejmowanie decyzji. Sprawa Grzegorza Majewskiego powinna być przez nas samych przynajmniej wstępnie zbadana, najdalej w ciągu tygodnia. Argumenty o tym, że nie mamy do tego odpowiednich narzędzi to stanowisko osób, które nie potrafią podejmować decyzji, a być może, które nie powinny być w miejscu, w którym są. Wymarzony przeze mnie przywódca Adwokatury znalazłby z pewnością lepszy sposób na to, aby zadbać o wizerunek całego środowiska, zależny w dużej mierze od sposobu załatwienia tej sprawy. Adwokatura powinna zająć w niej jasne stanowisko i zdecydować. Jeśli Grzegorz Majewski naruszył bliskie nam zasady – musi ponieść konsekwencje, być może najdalej idące. Jeśli jednak został niesprawiedliwie potraktowany i oszkalowany przez media, mamy obowiązek stanąć w jego obronie. Adwokatura tymczasem jest bierna i chowa głowę w piasek, wykorzystując do tego system kuluarowych nacisków, przez co społeczeństwo już wie, że ma do czynienia ze strusiem. Jak postrzegana jest Adwokatura powołana przecież do obrony, jeśli nie wymaga, by zasady procesu były przestrzegane i nie jest w stanie ani obronić, ani oskarżyć swoich


adwokat Jacek Dubois

przedstawicieli? Nie jesteśmy w tym wszystkim wiarygodni. Zostawmy proszę sprawę mec. Grzegorza Majewskiego. Czy dostrzega pan mecenas pola aktywności samorządu, które budzą pana zdziwienie? Owszem. Dziwi mnie to, że do pełnienia zaszczytnych funkcji w samorządzie pretendują osoby, które nie zdążyły jeszcze wiele osiągnąć zawodowo. Tymczasem, kolejność powinna być odwrotna, zaś wybór powinien stanowić gratyfikację za to, że w danej dziedzinie jesteśmy wybitni. Adwokatura nie potrzebuje krzykaczy, lecz odważnych i wielkich ludzi, którzy mają jej coś do zaoferowania. W zamian zaś należy im dać narzędzia i możliwości do godnego sprawowania funkcji, bez potrzeby narażania na pokusy. Jakie cechy powinien mieć Dziekan? Dziekan powinien być mądry, odważny, stanowczy i gotowy do realizowania celów ważnych dla Adwokatury, a nie oczekujący poklasku lub uważający, aby komukolwiek nie nadepnąć na odcisk. Taki człowiek musi mieć w sobie siłę do podejmowania decyzji, także tych trudnych i wywołujących niekiedy opór środowiska. Jest to jednak konieczne, aby Adwokatura się odnowiła. Czy w sytuacji, w której aktualnie jesteśmy, dostrzega pan mecenas osoby godne pełnienia funkcji Dziekana? Może szanując tradycje rodzinne i doświadczenie pana ojca, rozważy pan mecenas kandydowanie? Mój ojciec zaszczepił we mnie ogromną miłość do Adwokatury, jej wartości i zasad. To dzięki jego fascynacji, ja także zajmuję się prawem karnym. Nie chciałbym jednak powielać jego życiorysu. Moje zaangażowanie w sprawy

Adwokatury okazuję w inny sposób – ucząc aplikantów, pisząc o prawie. Najbardziej zaś lubię służyć Adwokaturze zasiadając każdego dnia na ławie obrończej. Uważam, że jest wiele godniejszych osób, które doskonale by się w tej funkcji sprawdziły. Kto? Mikołaj Pietrzak. To krótka lista nazwisk :) Uważam, że wyśmienitym Dziekanem byłby Tomasz Wardyński, którego cechuje odwaga, mądrość, doświadczenie i umiejętność zarządzania. Może warto by było pomyśleć o osobie, która aktywnie zetknęła się z polityką i jest przez to rozpoznawalna? Przed kilku laty wskazałbym na Ryszarda Kalisza... Dziś bałbym się, bo mimo mojej osobistej sympatii nie jestem przekonany, czy nie byłaby to kandydatura spóźniona, gdy okres jego aktywnej politycznej świetności minął... Nie chciałbym, aby Adwokatura była postawiona w roli nieszczególnie atrakcyjnej panny, do której kawaler przychodzi z tego wyłącznie powodu, że inne, bardziej atrakcyjne dziewczęta nie wyraziły zainteresowania zalotami.

Adwokatura to jest miłość, która powinna trwać całe życie.

rozmawiała: adwokat Joanna Parafianowicz

Jacek Dubois, adwokat, autor książek dla dzieci, wykładowca szkolenia aplikantów

75


A plikant adwokacki

„Z wszystkiego co napisałem liczą się tylko książki: „Wyrok”, „Palacz”, Przemiana”, „Kolonia karna”, „Lekarz wiejski” i opowiadanie „Głodomór” (…). Jeśli powiadam, że owe pięć książek i opowiadanie się liczy, to nie chcę przez to rzec, by wznowiono je drukiem, mojemu prawdziwemu życzeniu odpowiada, aby poszły całkiem w zapomnienie”. R. Karst, Drogi samotności. Rzecz o Franzu Kafce, Warszawa 1960

O śmierci niepraktycznej prawnie

76


sumiennie zapisanych rękopisów, zeszytów, karteluszków, w których brak jest jasnego rozgraniczenia między jedną historią a drugą, w których brak także tytułów i wobec których nie ma spisu treści – porządkując spuściznę przyjaciela Max Broda staje się nie tylko wykonawcą jego testamentu, ale także pierwszym interpretatorem twórczości Kafki, pierwszym jego tłumaczem, oraz – w pewnym stopniu – współautorem jego dzieł. W e r o n i k a M

u

r

e

k

Historia testamentu Franza Kafki jest dość dobrze znana: większość czytelników zna na poły legendarną już opowieść o krnąbrnym wykonawcy testamentu, Maxie Brodzie, który nie bacząc na wyraźną prośbę Franza Kafki, aby spalić wszystkie pozostawione przez niego utwory, nie tylko ich nie niszczy, ale w dodatku jeszcze przygotowuje do wydania i decyduje o ich opublikowaniu.

Polegając tylko i wyłącznie na własnej intuicji oraz smaku Broda układa luźne zapiski, rozdziały i części tak, by – wedle jego oceny – pasowały do siebie i tworzyły dzieło w sposób najpełniejszy. Nie bez znaczenia w tym wszystkim będzie także to, iż Broda przepuszcza chociażby kolejność rozdziałów poprzez swój światopogląd, a o tym z jak wielką swobodą przystępował do pracy nad przygotowywaniem dzieł Kafki do druku niechaj zaświadczy fakt, iż nowela pt. „Ameryka” przez samego autora zatytułowana została „Zaginiony”. Przytaczam krotko historię spuścizny i testamentu Franza Kafki, bo jest ona dobrym punktem wyjścia do przedstawienia kilku uwag dotyczących natury osobistego prawa autorskiego związanego z zachowaniem integralności dzieła.

Aż po dziś dzień kafkolodzy toczą spory odnośnie do tego, czy Kafka wybrał na wykonawcę swojego testamentu Maxa Brodę – przyjaciela, nauczyciela, ale i ogromnego admiratora twórczości dlatego, iż ufał, że ten owe utwory na pewno spali, czy może wybrał on Brodę właśnie dlatego, iż wiedział, że ten, jako miłośnik kafkowskiej prozy i osoba, która Kafkę do pisania i publikowała gorąco namawiała, owych utworów spalić nie będzie w stanie.

Już na gruncie ustawy pr. aut. z 1926 r. przewidywano środki prawne mające na celu ochronę swojego rodzaju dobrej sławy dzieła; art. 62 zd. 3 stanowił, iż o naruszeniu prawa i „krzywdzie osobistej” twórcy możemy mówić w momencie, gdy do utworu wprowadza się zmiany czy skróty, które jego rzeczywistą treść zniekształcają i które ową „dobrą sławę dzieła” naruszają, także poprzez powodowanie obniżenia jego wartości.

Prawdy o rzeczywistej intencji Kafki już nigdy nie poznamy; znamy za to dalszy część historii. Max Broda decyduje się na wydanie dzieł Kafki i – co więcej – przyjmuje na siebie trud przygotowania ich do druku. Jak bardzo karkołomne jest to zadanie człowiek sobie uświadamia, gdy tylko wyobrazi sobie stos

W jaki sposób miałoby to następować, ustawa precyzyjnie nie wskazywała, natomiast w doktrynie przyjmowano, iż chodzi tutaj o działania będące np. opieczętowaniem utworu komentarzem, który sprawia, iż wydźwięk dzieła staje się wypaczony czy zdeformowany, a także o

77


A zastosowanie skrótu, który dzieło wypacza, czy rozpowszechnienie utworu w taki sposób, który będzie godził w jego „renomę” - tj. w formie niestarannej, niestosownej, niewłaściwej, a także w nieodpowiednim kontekście. Część autorów postulowała konstrukcję praw podmiotowych powołanych właśnie do ochrony prawa do dobrej sławy. Zwolennikami tej idei byli np. J. Błeszyński czy J. Barta i R. Markiewicz. Prawo do dobrej sławy dzieła miało wedle tej koncepcji pełnić funkcję prawa do rzetelnego wykorzystania utworu – przeciwnicy takiego rozwiązania wskazywali na to, iż brak jest wyraźnej potrzeby rozgraniczania autorskich praw osobistych i autorskich dóbr osobistych, ponieważ działanie naruszające cześć dzieła, narusza zarazem cześć twórcy, a w takim wypadku twórca mógłby żądać ochrony opierając się na przepisach kodeksu cywilnego. Niezależnie od tego założenia, wskazywano także, iż każdy przypadek tego typu naruszenia godzącego w ogólnie pojmowane „dobre imię”, należy zaliczyć do jednej z funkcji prawa do integralności. Artykuł 16 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych wprowadza owe prawo do integralności utworu w ustępie trzecim, określając je prawem „do nienaruszalności treści i formy utworu oraz jego rzetelnego wykorzystania”. W ujęciu pozytywnym więc mamy do czynienia z uprawnieniem do dokonywania zmian, które twórca uzna za stosowne oraz wykorzystywaniem dzieła w taki sposób, jaki autor uzna za najlepszy i najbardziej adekwatny. Dodatkowo pozytywny aspekt prawa do integralności ujmuje także sposobność uprawnienia wskazanych osób do wprowadzania zmian do utworu, zaś w jego aspekcie negatywnym leży możliwość żądania od innych osób tego, by

78

wykorzystywały utwór w taki sposób, który będzie zgodny z jego charakterem, przeznaczeniem oraz ogólnie przyjętymi zwyczajami, a także by nie naruszały jego treści, ani jego formy. Inaczej rzecz ujmując prawo do integralności jest prawem do nietykalności dzieła i oznacza, iż autor może żądać tego, by jego utwór był publikowany i rozpowszechniany dokładnie w takiej formie, jaką nadał mu twórca. Prawo to nie jest prawem bezwzględnym, co oznacza, iż ustawa dopuszcza wyjątki, których zaistnienie będzie skutkowało możnością odstępstwa od dyspozycji ustanowionej przez artykuł 16 pr. aut. Wynika to z analizy artykułu 49 ust. 2 pr. aut., który przyznaje następcy prawnemu autora możliwość wprowadzania zmian, które miałyby mieć charakter „oczywiście konieczny”, a twórca „nie miałby słusznej podstawy, aby im się sprzeciwić”. Obydwie przesłanki: „oczywista konieczność” oraz „brak słusznej podstawy sprzeciwu” muszą zaistnieć jednocześnie, przy czym ocena tego czy mamy do czynienia z zaistnieniem „oczywistej konieczności” winna być osądzana w sposób obiektywny, to znaczy taki, który nie będzie ufundowany na kryteriach estetycznych, a jedynie na kryteriach technicznych. Wydaje się, iż ów obiektywny charakter, którym musi cechować się ocena przesłanek, nie wyłącza jednocześnie konieczności osądzania każdego stanu faktycznego jako konkretnej sytuacji osadzonej w konkretnych okolicznościach. Wobec powyższego należałoby zawsze brać pod uwagę nie tylko rodzaj utworu (czy też, pisząc precyzyjniej: jego kwalifikację użytkową), ale także przyczynę, dla której wprowadzane są rzeczone modyfikacje oraz, w konsekwencji to, jakie mogłyby być efekty ich niewprowadzenia. Prócz wymienionych okoliczności w doktrynie wskazuje się także


aplikant adwokacki Weronika Murek

czasami konieczność wzięcia pod uwagę takich czynników jak to, czy użytkowanie utworu w sposób określony w zawartej umowie jest możliwy bez przeprowadzania rzeczonych zmian, a także czy w momencie, w którym umowa została zawarta, obie strony zdawały sobie sprawę z konieczności modyfikacji. Do najbardziej typowych modyfikacji dopuszczalnych mocą dyspozycji art. 78 ust. 2 pr. aut. będą modyfikacje związane z wprowadzeniem skrótów oraz zmian w artykułach prasowych. Chodzi tu o takie przekształcenia w korpusie tekstu, które umożliwią uzyskanie wielkości najbardziej adekwatnej dla wielkości kolumny w gazecie. Wśród innych dopuszczalnych a typowych zmian wymienić można także korektę błędów – czy to ortograficznych czy stylistycznych – o ile nie są one zamierzone przez autora. Przykładem tego typu może być rozdział sześćdziesiąty dziewiąty „Gry w klasy” Julio Cortázra, który roi się od literówek i błędów ortograficznych, a poprzez który autor zaprasza czytelnika do (nomen omen) gry; tak stylistycznej jak fabularnej, a będącej konsekwentnym realizowaniem założeń jego literackiej filozofii. O ile nie było wątpliwości, iż korekta błędów – poza wymienionym powyżej przypadkiem błędów będących wynikiem celowego i przemyślanego działania autora – nie będzie naruszeniem prawa do integralności, o tyle niejednoznacznie przedstawiała się kwestia związana z wprowadzeniem takich zmian do tekstu np. przez wydawcę. O ile bowiem umyślne wprowadzenie błędów do tekstu należy ocenić jako niedopuszczalne, o tyle zakwalifikowanie tego działania jako czynu naruszającego prawo do integralności utworu będzie zależało od tego, jakiego rodzaju, kalibru i natężenia będą to błędy. Wynika to z orzeczenia Sądu Najwyższego z 16 września 1986 r., który zadysponował, iż „błędy interpunkcyjne, które nie mogą mieć

wpływu na treść merytoryczną utworu i nie wpływają na odbiór artykułu u czytelnika, choćby nawet budziły negatywne uczucia u autora, nie mogą być uważane za wywołujące ujmę dla autorskich praw osobistych. Dlatego też błędy takie nie stanowią wystarczającej podstawy do skutecznego orzeczenia ochrony autorskich dóbr osobistych”. Wobec powyższego rozumowania należy przyjąć, iż skoro ochrona więzi z autorem jest celem nadrzędnym, brzmienie artykułu 16 ust. 3 ust. pr. aut. należy rozumieć i stosować rozszerzająco, co oznacza, iż nie tylko wprowadzenie zmian – bez wnikania już, jaki byłby ich charakter – byłoby naruszeniem prawa do integralności, ale także działania mające na celu zaprezentowanie utworu w postaci niepełnej, wybiórczej, w niewłaściwej kolejności czy w nieodpowiednim kontekście. Także okoliczność zmian, którym twórca nie miałby słusznej podstawy się sprzeciwić musi być oceniana obiektywnie, co oznacza, iż ocena „słuszności” takiej podstawy musiałaby być dokonywana za pomocą parametrów „przeciętnej i typowej” reakcji. Jak bowiem wskazano powyżej, nie każda zmiana wprowadzana do korpusu tekstu jest naruszeniem prawa do integralności. Orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Krakowie wskazuje, iż musi to być zmiana zrywająca lub osłabiająca więź twórcy z utworem. Aby obiektywna ocena naruszeń była możliwa, należy przyjąć istnienie swoistego rodzaju uśrednionego bytu, według którego dokonywałoby się osądu tego, co jest „słuszne” czy „konieczne”. Interesujące w tym względzie wydaje się być podejście zaproponowane przez A. M. Niżankowską, która dowodzi, iż należałoby poddać pod dyskusję zasadność dokonywania takich ocen przez przykładanie szablonu „przeciętnego, rozsądnie i uczciwie

79


A myślącego człowieka”, albowiem w dziedzinie prawa autorskiego mamy do czynienia z sytuacją szczególnego rodzaju, w której rzeczone „uśrednienie” winno zasadzać się na nieco innych „parametrach wyjściowych”. A. M. Niżankowska wskazuje tutaj rozwiązanie stosowane w judykaturze niemieckiej, a polegające na zastosowaniu miernika „estetycznego wrażenia, jakie dzieło wywiera na przeciętnym, ale wyczulonym na sztukę i ze sprawami sztuki obeznanym człowieku”. W doktrynie polskiej próbowano także wypracowania innego jeszcze podejścia do zagadnienia owego „bytu uśrednionego” - i tak na przykład A. Wojciechowska uważała, że kryterium najbardziej obiektywnym będzie „opinia przedstawicieli określonego środowiska”. B. Kordasiewicz postulował, iż poza miernikiem rozsądnie i uczciwie myślącego człowieka, winno się także brać pod uwagę czynnik zwyczajów środowiskowych, a określenie „momentu natury obiektywnej” miałoby być wypadkową obu tych czynników. J. Barta i R. Markiewicz pozostawali przy mierniku „przeciętnego obywatela”. Tak ustawa o prawie autorskim z roku 1926, jak i ustawa z 1956 roku przewidywały okoliczności, których zaistnienie wyłączało bezprawność naruszenia prawa do integralności – co do zasady treść przepisów niewiele się od siebie różni – czy to w ustawie z 1926 roku czy 1956; zmiany polegają właściwie na pewnych korektach stylistycznych. Ustawa z 1994 roku po raz pierwszy expressis verbis stanowi, iż – poza wskazanymi powyżej okolicznościami – zmiany wprowadzane do korpusu dzieła są niedopuszczalne i że dana regulacja znajduje swoje zastosowanie także wobec tych dzieł, do których majątkowe prawa autorskie już wygasły.

80

Różnice w pojmowaniu esencji prawa do integralności w różnych systemach prawnych związane są z brakiem jednego dominującego rozwiązania dotyczącego ujmowania prawa autorskiego. Powszechnie przyjmuje się trzy modele: model amerykański, to znaczy taki, który przyznając pełną ochronę majątkowych praw autorskich (motywując to interesem publicznym), nie przewiduje w ogóle ochrony autorskich praw osobistych po śmierci twórcy, przyjmując tym samym, iż trwają one tylko tak długo, jak długo staje podmiotu owych praw. Drugim modelem jest model monistyczny, w którym przyjmuje się, że skoro prawo autorskie – bez rozróżniania na to czy byłoby ono osobiste czy majątkowe – bierze początek u tego samego źródła, którym jest twórczość; należy je traktować jako całość. Charakterystyczną cechą będzie tu więc założenie, iż autorskie prawa osobiste trwają dokładnie tyle samo, ile trwają prawa majątkowe. Przykładem systemu prawnego, w którym przyjmuje się taki model są Niemcy; tutaj zarówno prawa osobiste jak i majątkowe wygasają w 70 lat po śmierci twórcy.Trzecim modelem jest model dualistyczny, występujący w Polsce, Francji czy Hiszpanii, przyjmuje za zasadę założenie, według którego na prawo autorskie składa się i prawo majątkowe i prawo osobiste, natomiast nie są one (jako części składowe) traktowane jednolicie. Każdy z tych modeli ufundowany jest na odmiennym zapatrywaniu na to, w czym przejawia się interes publiczny oraz w jaki sposób jest on chroniony prawami autorskimi. W modelu monistycznym przyjmuje się, że w istocie przedmiotem ochrony, którą roztacza prawo do integralności już po śmierci autora, nie będzie bynajmniej więź pomiędzy twórcą a dziełem, ale właśnie powszechny interes


foto: Paweł Karnowski

81


A polegający na utrwaleniu dorobku kulturalnego w nietkniętym stanie. Dość powszechnie przyjmuje się w doktrynie niemieckiej, iż nie należy stawiać znaku równości pomiędzy kształtem osobistych interesów twórcy za jego życia, jak po śmierci; więź zadziergnięta pomiędzy autorem a jego dziełem ulega rozluźnieniu i ustępuje miejsca interesowi publicznemu. Inne założenie legło u podstaw modelu dualistycznego, w którym przyjmuje się koncepcję wieczności praw osobistych. Prawo francuskie opowiada się za poglądem, według którego więź w niezmienionym kształcie trwa tak długo, jak długo dzieło jest, czy też może być objawione publiczności; ilustracją tego założenia będzie słynne zdanie Horacego: Non omnis moriar; autor żyje tak długo, jak długo żyje jego dzieło. O ile bowiem ustawodawca niemiecki zakładał, iż swoboda w tworzeniu „z wykorzystaniem inspiracji” przyznawana artystom, będzie pożyteczna dla rozwoju kultury, o tyle ustawodawca francuski lękał się nadużywania owej wolności przez twórców miernych, a szukających poklasku i dopuszczających się przeto nawet i bezczeszczenia dzieł uznanych. Czynnik interesu publicznego przejawia się nie tylko w rozmaitym ujmowaniu kształtu prawa do integralności dzieła, ale także w różnicach pomiędzy modelami, w jaki poszczególne systemy prawne rozwiązują kwestie dziedziczności autorskich praw osobistych oraz sposobu ich wykonywania. Tak w Niemczech jak i w Wielkiej Brytanii – by podać tylko te dwa przykłady – przyjmuje się, iż następcy prawni mogą wykonywać swoje prawa w sposób swobodny, tj. wedle tylko swojego uznania i bez konieczności uwzględniania jakiegokolwiek – czy to państwowego czy instytucjonalnego – nadzoru.

82

Kwestia ta wzbudzała i wciąż wzbudza szereg kontrowersji, nierzadko bowiem zdarza się, iż spadkobiercy wykonujący prawo do integralności działają wbrew woli zmarłego (czy wyrażonej czy domniemanej), nie oglądając się na zachowanie czci i dobrego imienia twórcy, a dbając tylko o własne korzyści, czy to natury ekonomicznej czy związanej z chęcią wybielenia swojej postaci (jak to często ma miejsce w przypadku decyzji o udostępnieniu dzienników czy powieści autobiograficznych). Ze sporym odzewem społecznym spotkał się przypadek Sylvii Plath i jej męża, Teda Hughesa, który po śmierci żony stał się jej spadkobiercą i jako taki miał prawo do zarządzania jej spuścizną. Opinia publiczna nie mogła przejść do porządku dziennego nad faktem, iż osobie, której powszechnie zarzucano, iż swoim postępowaniem przyczyniła się do śmierci Sylvii (czy też – w innej wersji: nie zrobiła niczego by śmierci tej zapobiec) - przysługiwało teraz prawo do zarządzania spuścizną pozostawioną przez Plath. To właśnie Ted Hughes przygotowuje do druku najsłynniejszy tomik poetki pt. „Ariel”, on też decyduje o tym, które wiersze i w jakiej kolejności znajdą się w zbiorze oraz – co nawet ważniejsze – które wiersze z owego tomu zostaną wyłączone. Będą to przede wszystkim te utwory, które opisują ich małżeństwo. Całą kolekcję Hughes opatruje wstępem, w którym nie tylko próbuje wytłumaczyć fenomen twórczości Plath, ale przede wszystkim chce „uściślić pewne informacje o jej życiu.” Zadanie okazuje się jeszcze trudniejsze, niż sądził. Niezależnie od problemów, które trapiły ich małżeństwo, zawsze wysoko cenił Plath jako poetkę, uważał, że jako osoba bliska – i w dodatku uznany poeta - jest powołany i uprawniony do interpretowania jej artystycznych dokonań, jednocześnie jednak ciążyło na nim odium


aplikant adwokacki Weronika Murek

kogoś, kto przyczynił się do tragedii Sylvii Plath. Ażeby wybrnąć z tej sytuacji, Hughes powołuje we wstępie do tomiku „Ariel” dwie osoby: pierwszą z nich jest Hughes redaktor, Hughes - badacz i glosator, drugą zaś Hughes - bohater literacki, którego sam nazywa „T. H.” albo „jej mężem”. Także pierwsze wydanie Dzienników Sylvii Plath nosi na sobie ślady wprowadzonych przekształceń i modyfikacji; mimo wszystko jednak, jak zauważa biograf Hughesa, Janet Malcolm, nawet w tak skróconej i zmienionej wersji utwór pozostaje niezwykle intymny i można się dziwić, dlaczego Hughes w ogóle zdecydował się na ich publikację. Częściowa odpowiedź na to pytanie przychodzi dzięki lekturze listów, które siedem lat po śmierci Sylvii Hughes wymieniał z jej matką. Opisuje on w nich dom, który widział kiedyś na północy Anglii, a który bardzo mu się podoba. Bardzo chciałby go mieć, ale nie ma na niego funduszy, a nie chce sprzedawać dwóch innych posiadłości; uważa bowiem, iż obie stanowią świetną inwestycję, poza tym mają dla niego wartość sentymentalną. Znacznie prościej byłoby wszak „spieniężyć wszystko, co możliwe, (…) wydać w Ameryce – zapytuje, jaki jest stosunek pani Plath do tego pomysłu, jednocześnie nadmieniając, iż warto aby pamiętała, że za kilka lat powieści nie da się już sprzedać” albowiem będzie stanowiła ona li i jedynie „ciekawostkę dla studentów”. W tym samym liście Hughes wyznaje także, iż gdyby nie kłopoty podatkowe, nigdy nie zdecydowałby się na publikację dzienników żony. Większa od chęci wzbogacenia się jest u Hughesa tylko dbałość o własny wizerunek: gdy uznaje on bowiem, iż jeden z brulionów, w którym znajdują się zapiski Sylvii przedstawia go w tak złym świetle i czyni to niemal w całej swojej rozciągłości, tak iż cenzura poszczególnych fragmentów byłaby

niewystarczająca, decyduje się go spalić. Jako wykonawca spuścizny, „właściciel rękopisów” i „pełniący obowiązki kustosza” w świetle kanadyjskiego prawa nie narusza on prawa do integralności, albowiem nawet takie działania, które godziłyby w dobre imię twórcy nie są uznawane za naruszające takie prawo. Nie mniej jaskrawym przykładem tak swobodnego wykonywania praw przez spadkobierców autora może być przypadek Ernesta Hemingwaya i jego książki pt. „Ruchome święto”. Można by właściwie zaryzykować stwierdzenie, iż dzieło to było redagowane i modyfikowane częściej po śmierci autora niż za jego życia, nawet, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż Hemingway podchodził do pisania niezwykle poważnie i każde zdanie cyzelował, dopóty nie osiągnął doskonałości w formie i treści przekazu. Decyzję o publikacji książki podjęła czwarta żona pisarza, przygotowując tekst w taki sposób, ażeby w sposób pozytywny opisywał on pierwszą żonę, a w negatywnym drugą. Wiele lat później, przy wznowieniu wydania, kolejną wersję przygotowuje wnuk Hemingwaya, który z kolei komponuje tekst w taki sposób, ażeby w lepszym świetle ukazać pierwszą żonę pisarza (swoją babkę); dodaje także rozdziały, które zniknęły z książki w procesie redakcyjnym przeprowadzonym przez czwartą żonę przy przygotowywaniu pierwszego wydania. O ile przypadek modyfikacji wprowadzanych do dzieła E. Hemingwaya związany był ze swojego rodzaju walką podejmowaną przez spadkobierców walczących o uzyskanie kontroli nad literackim wizerunkiem realnych postaci sportretowanych przez autora w powieści, o tyle przypadek E. Dickinson dotyczy bezpośrednio podejmowania ingerencji związanych z warstwą sensu stricte literacką czy stylistyczną. Po śmierci

83


A poetki jej siostra Lavinia nie tylko nie niszczy wierszy E. Dickinson, ale decyduje o ich upublicznieniu, znajduje wydawcę i wraz z nim wspólnie „redaguje” tak, ażeby „szokująco niekonwencjonalne epitety” zastąpić określeniami nieco bardziej „utartymi”, wygładzając także „chropowatość wersyfikacji i intonacyjne załamania, dziwaczną interpunkcję i pisownię (niezliczone myślniki i słowa pisane z dużych liter) oraz przystosować całość do ogólnie obowiązujących reguł”. Jak widzimy więc intencje spadkobierców autorów bywają różne, a w reżimie prawa amerykańskiego czy kanadyjskiego zakres wprowadzanych zmian i modyfikacji potrafi być niezwykle daleko idący. Powracając do kwestii rozmaitego pojmowania interesu, który jest chroniony autorskimi prawami osobistymi, należy przyjrzeć się ewolucji, jakiej doznawało polskie prawo autorskie na przestrzeni lat. Pomocne w ustaleniu celu i kierunków ochrony wydaje się być prześledzenie założeń, które przyświecały autorom już w momencie przygotowywania projektu ustawy pr. aut. z 1926 r. F. Zoll, wprost przyznawał, iż termin „autorskich praw osobistych” nie oddaje sedna koncepcji, którą przyjmowano. W jego ocenie francuski termin droit moral był bardziej adekwatny, jako, że składał się z trzech istotnych elementów, zapewniając ochronę tak osobistym prawom autora, jak i prawom przyznawanym następcom prawnym zmarłego (czy to powołanych przez samego twórcę czy to powołanych z mocy ustawy), a także prawom przysługującym społeczeństwu, które na mocy tych uprawnień mogłoby zapobiegać i represjonować wszelkie działania polegające na wprowadzaniu zniekształceń w tkanki utworu albo mające na celu wprowadzające w błąd oznaczenie autora.

84

Według F. Zolla uznanie prawa publicznego do czuwania nad kształtem dzieła i sposobem, w który wykonywane jest prawo do integralności wynika z istnienia interesu publicznego w tym, aby dzieło zachować w niezmienionym kształcie jako część dziedzictwa kulturalnego społeczeństwa. S. Wróblewski wskazywał, iż przyjmując taki tok rozumowania, należy skonstatować, iż bezzasadne jest konstruowanie praw podmiotowych rozciągających się na okres po śmierci autora – skoro bowiem zakłada się, że ochrona owych praw leży w gestii prawa publicznego, skuteczniejsze wydaje się być realizowanie owej ochrony za pomocą sankcji karnych. Ostatecznie jednak, poprzez zmianę wprowadzoną dnia 13 kwietnia 1935 r., ustawodawca decydował, iż ani Prokuratoria Generalna ani Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego nie posiadają uprawnień związanych z wykonywaniem osobistych praw autorskich, a jedynie reagować mogą w momencie, kiedy dochodzi do naruszenia. Według zapisów ustawy, sąd nie posiadał uprawnienia pozwalającego na badanie tego, czy w rzeczonej sprawie będziemy mieli do czynienia z takim naruszeniem osobistych praw autorskich, które jednocześnie będzie naruszało interes publiczny. Nie ma w polskiej doktrynie zgody, co do tego jaki kształt winny otrzymać osobiste prawa autorskie po śmierci twórcy. E. Modrzejewski twierdził, że ochrona, którą zapewniają owe prawa nie powinna ulegać zmianie ani żadnym modyfikacjom, to znaczy, powinna przedstawiać się dokładnie tak, jak przedstawiała się za życia twórcy. Z poglądem tym zgadza się J. Mazurkiewicz. Podnosi on, iż prawo do zachowania dzieła w niezmienionym kształcie jest wartością tak zacną i uniwersalną, że nie powinno tracić na znaczeniu wraz z upływem czasu, w istocie


aplikant adwokacki Weronika Murek

czas nie powinien mieć wpływu na to czy jest i jak dalece jest respektowana. Inaczej kształtowały się poglądy W. Serdy, który uważał, że czas ma w istocie niebagatelne znaczenie dla kształtu, który przyjmuje prawo do integralności, byt owego prawa rozgraniczał bardzo wyraźnie poprzez moment śmierci – od tej bowiem chwili na znaczeniu zyskiwał interes społeczny i to właśnie on, według koncepcji W. Serdy, określał będzie kształt, w jakim prawo będzie przysługiwało osobom powołanym do wykonywania tego prawa po śmierci twórcy. J. Barta i R. Markiewicz, mimo przyjmowanego przez siebie założenia o wieczności więzi pomiędzy twórcą a utworem i w konsekwencji wieczności ochrony autorskich praw osobistych, zgadzają się z koncepcją „erozji” tej ochrony po śmierci twórcy, twierdząc, iż w miarę biegu czasu ochrona słabnie, ustępując miejsca ochronie interesów publicznych, właśnie tych związanych z ochroną dziedzictwa kulturowego. J. Błeszyński podzielił byt osobistych praw autorskich na trzy części; pierwsza z nich rozciąga się na okres życia twórcy, druga na okres po jego śmierci, trzecia zaś na okres po wygaśnięciu praw majątkowych. W podobny sposób przedstawiało się rozwiązanie wypracowane przez doktrynę francuską, która dzieliła „życie dzieła” na cztery etapy, z których pierwszym będzie etap życia autora, drugim - etap trwający od śmierci autora do momentu wejścia utworu do domeny publicznej, trzecim etapem będzie moment, w którym dzieło już trafiło do domeny publicznej, natomiast cały czas jeszcze żyją spadkobiercy autora umocowani zarówno do ochrony tego prawa jak i do wykonywania go. Czwartym etapem proponowanym przez doktrynę będzie etap rozpoczynający się w momencie, w którym dzieło wchodzi do domeny publicznej, a w

którym nie żyje już żaden ze spadkobierców autora. Rozdział proponowany przez doktrynę francuską znajduje swoje uzasadnienie w rozgraniczeniu różnych funkcji, jaką spełnia ochrona osobistych praw autorskich w miarę upływu czasu. O ile bowiem kształt prawa do integralności za życia autora przybiera taką postać jaka wynika z brzmienia ustawy o prawie autorskim, o tyle w drugim etapie – tj. tym, który rozpoczyna się wraz ze śmiercią autora – funkcją prawa do integralności jest przede wszystkim troska o zachowanie dzieła w niezmienionej postaci z uwagi na „wierność pamięci zmarłego autora”; tym samym prawo to przybiera raczej kształt obowiązku, a nie uprawnienia. Jak jednak zauważa A. M. Niżankowska, doktrynie francuskiej nie chodzi o „czynienie z dzieła swoistej relikwii”, ale raczej o zwrócenie uwagi na to, czy czynione modyfikacje nie niszczą lub nie naruszają „ducha dzieła”. W etapie trzecim mamy do czynienia z sytuacją, w której dzieło jest już w domenie publicznej, ale jednocześnie cały czas żyją spadkobiercy, którzy mają zarówno uprawnienia do ochrony, jak i do wykonywania prawa do integralności. W etapie czwartym – gdy dzieło jest już w domenie publicznej i nie żyje żaden ze spadkobierców – ochrona koncentruje się na dziełach sławnych, takich, które weszły już do kanonu i jako takie mogą i powinny być traktowane inaczej. Owo inne traktowanie zasadza się w istocie na tym, iż według doktryny francuskiej każda próba nowej adaptacji albo nowego odczytania i interpretowania dzieła kanonicznego – choćby była zniekształcona – powoduje ponowne pochylenie się nad całością oryginału, tj. „przyczynia się do refleksji nad oryginałem” i tym samym nierzadko odświeża pamięć o nim, a i przyczynia się do wzbogacenia wiedzy o

85


A danym dziele. Kwestia tego, czy prawo do integralności ulega owej erozji, czy może trwa po wsze czasy w całej swojej krasie i rozciągłości, ma praktyczne znaczenie przede wszystkim dla oceny tego czy doszło do naruszenia prawa do integralności już po śmierci autora i czy dokonując takiej oceny należy brać pod uwagę dokładnie takie same zasady, którymi posiłkowano się przy ocenie naruszeń dokonywanych przez osoby trzecie jeszcze za życia autora, czy też dopuszczalne byłoby stosowanie nieco mniej surowych kryteriów oceny. Odnosząc się do rzeczonych kryteriów oceny, A.M. Niżankowska podnosi, iż rozważając tę kwestię, należy przede wszystkim rozstrzygnąć, jakie wykorzystywanie utworu uznać będzie można za naruszające integralność – posiłkując się w tym miejscu artykułem 16 ust. o pr. aut. z 1994 r. skonstatować możemy w drodze definicji negatywnej, iż działaniem naruszającym będzie wykorzystanie nierzetelne. Składające się na prawo do integralności, prawo do rzetelnego wykorzystania utworu nie będzie tym samym co prawo do nadzoru nad sposobem wykorzystywania utworu. J. Barta i R. Markiewicz przypisują to prawo tylko i wyłącznie eksploatacji utworu mającej miejsce w dziełach zależnych oraz utworach niesamoistnych. Wzmiankowana nierzetelność pochodzić może na stwarzaniu sugestii w opracowaniu, iż omawiany albo przywoływany utwór ma inny kształt lub formę, co „wprowadzałoby w błąd odbiorców dzieła zależnego”. A.M. Niżankowska wskazując, że nie ma w ustawie definicji legalnej, w której pojęcie „rzetelnego wykorzystania” znalazłoby rozwinięcie, przyjmuje, że odpowiedzi na to

86

zagadnienie należy szukać w artykule 49 ust. 1 pr. aut. z 1994 r., w którym opisany jest sposób odpowiedniego korzystania z utworu. A.M. Niżankowska identyfikuje ów „sposób wykorzystania” właśnie z „rzetelnym wykorzystaniem”, wskazując ponadto, że oceny takiej należy dokonywać każdorazowo, posiłkując się takimi czynnikami jak charakter, przeznaczenie dzieła oraz przyjęte zwyczaje, biorąc pod uwagę stan faktyczny „z chwili oceniania”, nie zaś „z jakiegokolwiek innego momentu” Przyjęcie takiego założenia zmusza do rozstrzygnięcia dylematu związanego z tym w jaki sposób upływ czasu i zmiana obyczajów będzie wpływała na ocenę wykorzystania utworu. A.M. Niżankowska konkluduje, iż mimo wieczności ochrony osobistych praw autorskich, nasza ocena „rzetelności” będzie się zmieniała, ponieważ „immanentną cechą” zwyczajów jest właśnie ich zmienność powodowana upływem czasu. Dla zilustrowania owej zależności wskazuje na przypadek posłowia otwierającego książkę: jeśli mamy do czynienia bowiem z posłowiem do utworu, którego autor wciąż żyje, jego zgoda na zamieszczenie posłowia jest konieczna. Inaczej zgoła przedstawia się sprawa po śmierci twórcy, bowiem opatrzenie posłowiem takiego utworu będzie zgodne z powszechnym zwyczajem i tym samym już żadnego pozwolenia na takie działanie uzyskiwać nie trzeba. W tym miejscu zauważyć także należy, iż nie tylko zwyczaje zmieniają się z biegiem czasu, inna stawać się może także recepcja dzieł samego autora, może się zmieniać moda, a także powszechne zapatrywania estetyczne. Każdy z tych czynników należy wobec tego starannie rozważyć przymierzając się do dokonania oceny tego, w jaki sposób wykorzystywane jest dzieło i czy dochodzi do


aplikant adwokacki Weronika Murek

naruszenia jego integralności. Inną kwestią będzie natomiast ocena tego, czy doszło do naruszenia prawa do integralności poprzez wprowadzenie zmian do korpusu tekstu. A.M. Niżankowska wskazuje, iż w tym przypadku należy dokonać rozróżnienia związanego z tym, kto dokonuje takiej zmiany. Jeśli bowiem zmiana wprowadzona byłaby do tekstu przez osobę trzecią, tj. niebędącą następcą prawnym autora, bez wątpienia mielibyśmy do czynienia z naruszeniem prawa do integralności. Sytuacja ta będzie się przedstawiała nieco inaczej, gdy będziemy mieli do czynienia z dziełem będącym już częścią domeny publicznej, wówczas również osoby niebędące następcami prawnymi twórcy uzyskają prawo dokonywania zmian w korpusie tekstu, pod warunkiem, iż zmiany te będą spełniały wymogi „oczywistej konieczności” i jednocześnie nie będzie sytuacji, w której autor „miałby słuszną podstawę” owym zmianom się sprzeciwić. Takie samo prawo i takie same obwarowania tyczą się następców prawnych, którzy wraz ze śmiercią twórcy zyskują uprawnienie do wprowadzania zmian, przy dopełnieniu warunku zaistnienia obu wymienionych powyżej elementów. A. M. Nizankowska wskazuje że także przy ich ocenie należy brać pod uwagę upływ czasu i zmiany zwyczaju które to skutkować mogą tym, iż działanie, które tuż po śmierci autora musiałoby zostać ocenione jako naruszające integralność, w kilkadziesiąt lat po śmierci niekoniecznie takimi wciąż będzie. Założenia takie prowadzą nas do przyjęcia koncepcji, według której ustawodawca – podzielając zapatrywania sporej części doktryny – ustanawia, iż przyjęcie „petryfikacji” dzieła oraz sytuacji jego „absolutnej nietykalności”, do której miałoby dojść wraz z momentem

śmierci autora, mogłoby być szkodliwe dla dobrego imienia twórcy oraz dzieła samego w sobie, prowadziłoby do niemożności „zmiecenia z niego narosłego przez całe lata kurzu czasu i odmłodzenia go”.

Weronika Murek, aplikant adwokacki, autorka opowiadań i sztuk teatralnych. Absolwentka Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej 2015 za Feinweinblein, nominowana do Paszportu Polityki.

87


R adca

prawny

Współpracując już wcześniej z Pokojem Adwokackim miałam okazję pisać o adwokatach wywodzących się z mniejszości narodowych żyjących w międzywojennej Polsce. Nie wahałam się więc długo, gdy Pokojowy spiritus movens Joanna Parafianowicz poprosiła mnie o krótki tekst do wrześniowego numeru. Po błyskawicznych negocjacjach wybrałyśmy temat wiążący się z przygotowywaną przeze mnie rozprawą doktorską i nawiązujący do zbliżającego się wielkimi krokami święta Rosz Haszana, czyli żydowskiego Nowego Roku. Moja praca poświęcona jest zaspokajaniu potrzeb religijnych żydów osadzonych w warszawskich więzieniach i zakładach karnych. Siłą rzeczy, znaczna jej część opiera się na materiałach archiwalnych, publikacjach z epoki, zbiorach udostępnianych w warszawskich archiwach oraz w Bibliotece Narodowej. I o ile łatwo było odnaleźć regulacje i informacje dotyczące katolików, to informacje dotyczące żydowskich więźniów nie są wcale proste do odszukania, przede wszystkim, ze względu na ograniczone istniejące zasoby. Tym większą radość przyniosły kolejne znaleziska i informacje. W Warszawie, w okresie od 1918 r. do 1939 r. istniały trzy więzienia: przy ul. Długiej, ul. Pawiej, ul. Rakowieckiej oraz Areszt Centralny przy ul. Daniłowiczowskiej. Najprawdopodobniej niewielkie sale modlitw funkcjonowały we wszystkich opisanych powyżej miejscach. Najprawdopodobniej, gdyż najmniej informacji zachowało się na temat „Centralniaka” czyli Aresztu przy Daniłowiczowskiej; z całą pewnością bożnice funkcjonowały we wszystkich więzieniach, przy czym na Pawiaku istniały dwie odrębne Warszawskie synagogi więzienne

88


prowadzono tam szerszą działalność.

M a r t y n a M a j e w s k a

sale modlitewne: dla kobiet osadzonych w więzieniu kobiecym czyli tzw. Serbii oraz w części, w której przebywali mężczyźni. Jak wynika z informacji podawanych przez ówczesne Ministerstwo Sprawiedliwości, wszystkie więzienia, w których przebywała większa liczba osadzonych wyznania mojżeszowego wyposażone były w zwoje Tory, które, najprawdopodobniej, fundowane były przez Gminy Wyznaniowe lub też przez prywatnych darczyńców działających indywidualnie albo za pośrednictwem towarzystw dobroczynnych. Warszawskie synagogi więzienne były utrzymywane i wyposażane w niezbędne sprzęty oraz modlitewniki przez funkcjonujące w tym czasie w stolicy Towarzystwo Wspomagania Więźniów Tomchej Assurim, które prowadziło także koszerną kuchnię zaopatrującą osadzonych w koszerne posiłki. Pierwszą siedzibą Towarzystwa była ul. Nalewki 28; nie można jednoznacznie stwierdzić czy był to wyłącznie adres rejestrowy (adres biura) czy też faktycznie

Na pewno tam mieściła się pierwsza kuchnia zaś kolejną koszerną kuchnię otwarto przy ul Zamenhoffa 10. Zaopatrzenie i prowadzenie kuchni koszernej było istotnym wydatkiem budżetowym Tomchej Assurim ponieważ wg doniesień prasowych wydawała ona w święta żydowskie posiłki dla ok. 1.500 osadzonych. Swoje działania Towarzystwo finansowało dzięki darowiznom instytucji, zbiórkom publicznym, jak również dzięki datkom osób prywatnych i Gminy Warszawskiej. Początkowo Tomchej Asurim zajmowało się wyłącznie kwestiami religijnymi: dietą koszerną, posługą religijną z czasem zajęło się pomocą postpenitencjarną i pomocą rodzinom osadzonych, ale na wzór Stowarzyszenia Patronat, planowano także utworzenie funduszu pożyczkowego udzielającego jednorazowych pożyczek osobom opuszczającym więzienie do wysokości 50 zł. Ale wróćmy do samych synagog więzienych. Wbrew pozorom nie były one duże sale mieściły ok. 30-40 osób. W każdej z nich znajdował się zwój Tory przechowywany do przeznaczonej wyłącznie do tego celu Aron ha-Kodesz czyli ozdobnej szafie umiejscowionej na wschodniej ścianie pomieszczenia. W synagogach więziennych znaleźć można było niewielki pulpit do czytania Tory, a także wieczne światło – Ner Tamid – zawieszone przed Aron ha-Kodesz. Więźniowie mogli zostawić tu swoje modlitewniki, tałesy i tefiliny. Tomchej Asurim przekazywało również do więziennych bożnic oraz tam, gdzie nie było urządzonych sal modlitewnych sidury (modlitewniki) opatrzone własną pieczęcią, arównież zabiegało o możliwość organizowania modlitw i nabożeństw z okazji Szabatu oraz świąt. W okresie świątecznym, na podstawie ustaleń z administracją więzienną, osadzonym zapewniano posiłki koszerne oraz

89


R specjalne posiłki świąteczne. Towarzystwo zabiegało również o przepustki dla rabina lub osób mających prowadzić modlitwy oraz – co odnotowywała prasa żydowska - ułatwiało zawarcie małżeństwa czy też … uzyskanie rozwodu. Synagoga na Pawiaku była, co najmniej raz, miejscem uroczystości ślubnych. Nie dało się niestety ustalić, kto wydał zezwolenie na uroczystość, jednak faktem odnotowanym przez warszawską prasę żydowską był ślub Jeszaji Najmana z panną Frajdą Rotfeld. W uroczystościach ślubnych, oprócz rodzin nupturientów i przedstawicieli Tomchej Asurim, udział brali również przedstawiciele administracji więziennej. Z kolei w przypadku więzienia na Rakowieckiej mamy do czynienia z wnioskiem skierowanym przez Tomchej Assurim do naczelnika więzienia o umożliwienie przeprowadzenia na terenie więzienia procedury rozwodowej pomiędzy osadzonym tam mężczyzną, a pozostającą na wolności żoną, która zainicjowała postępowanie. Niestety nie dało się odtworzyć danych pary. Rosz Haszana to żydowski Nowy Rok, jest to również moment upamiętnienia zakończenia procesu tworzenia świata i stworzeniem człowieka. Jest również Dniem Sądu, momentem refleksji nad naszymi działaniami, relacjami z innymi i z Bogiem oraz czasem naprawienia wyrządzonych szkód, przeproszenia skrzywdzonych przez nas osób. Jest to też dzień modlitwy i spożywania tradycyjnego posiłku. Zapewnie i w tym czasie pensjonariusze warszawskich więzień mogli liczyć na pomoc i wsparcie Członków Tomchej Assurim.

Martyna Majewska, radca prawny

90


Sąd Okręgowy Warszawa Praga

91


A d w o k a t

Śmiech Mozarta W operze Mozarta Così fan tutte dwójka młodych oficerów chwali cnoty swoich narzeczonych. Słysząc to cyniczny filozof Don Alfonso zakłada się z nimi, że potrafi dowieść niewierności ich dam. Pod jego kierownictwem oficerowie przebierają się i próbują uwieść swoje przyszłe małżonki. Plan się powodzi i narzeczone są gotowe porzucić swoich ukochanych dla nowopoznanych mężczyzn. Cała intryga wychodzi na jaw. Oficerowie przegrywają zakład i wpadają w gniewną rozpacz. Rozwiązanie przynosi Don Alfonso, radośnie tłumacząc kochankom, że nie ma powodów do rozpaczy ponieważ nikt nie jest winny – przecież „wszyscy tak robią!” (wł. Così fan tutte!). Ta opera i jej wesoła muzyka przypomina mi się kiedy czytam kolejne wypowiedzi medialne przedstawicieli władz Adwokatury na temat udziału adwokatów w stołecznej reprywatyzacji. Wypowiedzi te opierają się na trzech rodzajach argumentów: 1) to skomplikowane 2) wszyscy tak robią 3) to polityka. Zanim przyjrzymy się każdemu z tych argumentów, przeprowadźmy eksperyment myślowy i spróbujmy wyobrazić sobie podobną argumentację dot. kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego: Powoływanie sędziów TK to skomplikowany prawnie problem. Jest w nim wiele kruczków i nie ma co się dziwić, że ktoś z tego skorzystał. Partia rządząca nie robi nic czego inne partie by nie robiły. Albo chciałyby robić. Nie można kogoś winić za wieloletnie zaniedbywania ustawodawcy w precyzyjnym określeniu przepisów dot. powoływania sędziów czy publikowania wyroków. Tak w ogóle to jest problem polityczny, partie opozycyjne mszczą się za przegrane wybory. Così fan tutte.Etyka adwokacka w skapitalizowanym świecie

92


Opiera się raczej na żądaniu zaufania dla rzekomo posiadanej wiedzy tajemnej. Od adwokatów można by jednak wymagać umiejętności tłumaczenia skomplikowanych problemów prawnych na zrozumiały język. Tym bardziej, że jeśli ktoś zaczyna już o tym mówić to udowadnia, że można zwięźle i zrozumiale mówić o problemie bez żądania zaufania na słowo?

M

i

c

h

a

Por. Prof. Ewa Łętowska: Własność nie jest święta, 14.02.2015, http://wyborcza.pl/ magazyn/1,124059,17405654,Prof__Ewa_L etowska__Wlasnosc_nie_jest_swieta__CYK L.html, Ł. Kowalczyk, Jak się kamienice odzyskuje. Bedeker reprywatyzacyjny, http://kulturaliberalna.pl/2016/08/30/ kowalczyk-slowniczek-reprywatyzacja/).

ł

S t a m b u l s k i

Jednak przyjmijmy, że problemy reprywatyzacyjne są na tyle prawnie skomplikowane, że przekraczają granice pojmowania przeciętnego obywatela, a nawet prawnika.

Coś nam tu nie gra, prawda? Można oponować, że to nieuprawnione zrównanie sytuacji. Kryzys wokół TK jest konfliktem instytucji państwowych dot. podstaw ustrojowych państwa. Podmiotem działania jest instytucja. Natomiast przy reprywatyzacji działają głównie jednostki, zainteresowane maksymalizacją swoich zysków, nawet kosztem samorządów. Zgoda, jednak opiera się to na założeniu, że adwokat niczym nie różni się od przeciętnego obywatela. Jest takim samym homo oeconomicus. Jeśli tak jest, to jak wytłumaczyć wyróżnioną ustrojowo pozycję adwokatury i jej misję kształtowania sfery publicznej? Innymi słowy, czy od przedstawicieli i przedstawicielek palestry nie powinniśmy wymagać więcej? Dalej, czy standardy etyczne są równe dla każdego adwokata i adwokatki czy dla przedstawicieli samorządu powinny być one wyższe? Trust me, I’m a lawyer Podkreślanie

skomplikowania

tematyki

Czy w takim razie głos Adwokatury, zgodnie z jej misją, nie powinien zabrzmieć i wskazać sposoby uproszczenia obecnego stanu prawnego? Jeśli w swojej praktyce adwokaci spotykali się z niesprawiedliwością reprywatyzacyjną to czy nie powinni, poprzez samorząd, próbować wpływać na ustawodawstwo? Jeśli takie próby były podejmowane to, z wielu względów – w tym „wizerunkowych” - powinny one zostać nagłośnione. Czym innym jest działanie adwokata, który reprezentując swojego klienta powinien wykorzystać na jego korzyść wszystkie dostępne prawnie sposoby (nawet kosztem samorządu czy Skarbu Państwa), a czym innym działanie Adwokatury, która powinna „współdziałać w ochronie praw i wolności obywatelskich oraz w kształtowaniu i stosowaniu prawa”. Można zaryzykować twierdzenie, że istnieje znaczna dysproporcja pomiędzy liczbą adwokatów zaangażowanych w skup i dochodzenie roszczeń reprywtyzacyjnych a liczbą adwokatów zaangażowanych w ruch lokatorski. I dysproporcja ta mówi nam coś o środowisku adwokackim. Czy powinniśmy się dziwić, że adwokaci sami

93


skupują roszczenia? Przecież każdy chce zarobić... Jednak powinniśmy etycznie odróżnić sytuację w której adwokat reprezentuje swojego klienta. Wtedy anything goes (co jest zgodne z prawem). Co innego, gdy sam stosuje metody swojego klienta. Rozważmy abstrakcyjną sytuację. Adwokat dostaje dwie propozycje inwestycyjne. Jedna to prowadzenie dochodowego klubu ze striptizem. Druga to skup roszczenia do nieruchomości w centrum i eksmisja lokatorów w celu wyburzenia budynku i postawienia wieżowca albo kolejnej galerii handlowej. Gdzie powinien zainwestować i jakimi kryteriami się kierować? Czy ma znaczenie, że adwokat działa w samorządzie? Jeżeli ktoś powie, że prowadzenie klubu go-go jest niemoralne to jak nazwać hurtowe eksmitowanie ludzi? Szanse etyki w skapitalizowanym świecie W przeciwieństwie do władz palestry cieszą mnie dyskusje, nawet te złośliwe, nad udziałem adwokatów w reprywatyzacji warszawskiej. Dyskusje te nieuchronnie zmierzają w stronę dyskusji nad etyką adwokacką. Dyskusji realnych, bo obecny stan namysłu etycznego w adwokaturze można by określić mianem etyki kombatanckiej. Opiera się ona na ciągłym podkreślaniu etycznych przymiotów adwokatów, bez dokładnego określenia na czym miałyby one polegać. Wynikać one jednak mają z historii adwokatury, szczególnie z próby procesów politycznych doby PRL-u. Etycznym punktem odniesienia są „osobowości” adwokackie (cokolwiek to słowo miałoby znaczyć). A sposobem osiągnięcia etycznej dojrzałości jest naśladownictwo tych osobowości. Jakby bezkrytyczne chodzenie na kolanach i chłonięcie każdego słowa „osobowości”, dzięki swoistej osmozie, gwarantowało właściwą postawę etyczną. Etyka taka pełni często rolę zasłony dymnej, ukrywając oportunizm i brak refleksji. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że etyka

94


A kombatancka nie przystaje do współczesnego świata. Opiera się ona na konflikcie pomiędzy minimalnymi prawami jednostki a władzą polityczną. Jednak konflikt ten, wbrew temu co mówią ogrywający po raz kolejny swoją młodość dawni dysydenci i ich młodsi koledzy, którzy na tę młodość się nie załapali i teraz przeżywają cudzy sen, nie jest już dominujący we współczesnym świecie prawnym. Być może kiedyś wróci. Obowiązek pamięci o przeszłości jest ważny, jednak każde pokolenie ma swoją sytuację etyczną i prawo do jej definiowania. Obecnie głównym problemem etyki adwokackiej jest konflikt pomiędzy misją a kapitałem. Z jednej strony mamy dumne hasła uczestnictwa w życiu publicznym dla dobra zbiorowości. Z drugiej wykorzystywanie coraz bardziej skomplikowanego systemu prawnego dla zarabiania pieniędzy. Jeśli dołożymy do tego umasowienie zawodu i związane z tym rosnące rozwarstwienie otrzymamy nierozwiązywalny konflikt wartości i interesów, który aktualizuje się w konkretnych sytuacjach, jak np. reprywatyzacja. W takich momentach potrzebujemy innego rodzaju uzasadnienia dla wyboru reguły działania. Nie wystarczy powiedzieć, „bo tak wszyscy robią” albo „bo takie są reguły”. Niezbędne jest uzasadnienie samej reguły działania. Skoro dajemy Adwokaturze określone przywileje, to dlatego, że wymagamy od niej więcej. Inaczej mówiąc, musi być możliwe pokazanie, że przyjęte reguły są w interesie wszystkich, a nie tylko dostarczają korzyści wybrańcom. W tym sensie, jeśli Adwokatura nie zabiera głosu i nie próbuje wpływać na zmianę niesprawiedliwych przepisów lub reguł działania adwokatów, to kiwa obywateli w interesie kapitału. A tego nie da się usprawiedliwić. Adwokatura i jej przywileje zaczynają być kwestionowane. Rozwiązanie może być jedno: o ile indywidualni adwokaci mogą być traktowani jako zwykli, żądni zysku przedsiębiorcy, o tyle Adwokatura jednoznacznie powinna opowiedzieć się po stronie dobra wspólnego. Tylko tak potrafi legitymizować swoje istnienie. Ostatnie wydarzenia wskazują, że relacja ta jest zaburzona. Zamiast zajęć z etyki adwokackiej, polegających na talmudycznym odczytywaniu KEA (liczenie drzew tak, że lasu nie widać) i podkreślaniu, że adwokat powinien się ładnie ubierać i wszystkim mówić dzień dobry (tyle zapamiętałem ze swoich zajęć), pora na realne dyskusje etyczne, w których nie ma jednej, z góry założonej, poprawnej odpowiedzi. Są za to konflikty i sprzeczne żądania. Dlatego mam nadzieję, że kwestia stołecznej reprywatyzacji będzie w najbliższym czasie tematem zajęć etyki adwokackiej na szkoleniach aplikantów w całej Polsce. Michał Stambulski, adwokat, doktorant na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Wrocławskiego

95


W s p ó ł p r a c a z N G O, c o w z a m i a n ? Zarówno samorządy zawodowe jak też sami prawnicy podejmują szereg inicjatyw o charakterze pro bono. Pomagają zarówno studenci prawa w ramach Klinik Prawa działających na uniwersytetach, adwokaci i radcowie prawni niezależnie od tego czy prowadzą indywidualne kancelarie, czy pracują w tzw. kancelariach sieciowych, pomagają też prawnicy na emeryturze, czego doskonałym przykładem jest tegoroczny zwycięzca konkursu "Prawnik Pro Bono" będący 86-letnim, emerytowanym radcą prawnym, udzielającym darmowych parad prawnych na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Co nami kieruje? Uważam, że jest to poczucie odpowiedzialności za innych, szczególnie słabszych, wrażliwość etyczna, a także etos zawodowy. Szczególną funkcję odgrywa też poczucie wyjątkowej misji w rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, którą winni mieć prawnicy. Istotna rola środowiska prawniczego i jego pozycja, jako podmiotu inspirującego aktywność obywateli i misja kształtowania ładu społecznego, wynika także z jego szczególnie cennej wiedzy i kompetencji, które powinny być wykorzystane. Działania o charakterze pro bono przybierają różne formy, począwszy od uczestnictwa w cyklicznych akcjach organizowanych przez samorządy zawodowe takich jak np. "Dzień Bezpłatnych Porad Prawnych", poprzez prowadzenie spraw sądowych, czego doskonałym przykładem jest Program Spraw Precedensowych prowadzony przez Helsińską Fundację Praw Człowieka, do bardziej systematycznej pomocy polegającej na stałym wsparciu np. organizacji pożytku publicznego. Poniżej będę starała się przekonać Czytelników dlaczego trzeba i warto pomagać organizacjom pozarządowym oraz, że kapitał zwrotu z takiej pomocy jest niebagatelny.

A d w o k a t

96


Bez wątpienia, organizacje pozarządowe mają duże znaczenie w życiu społecznym, stanowią też istotny element społeczeństwa obywatelskiego i demokracji. Wypełniają przestrzeń między instytucjami państwa, a światem życia pojedynczych obywateli. To dzięki nim obywatel nie musi być skazany na sytuację "sam na sam" z państwem. To one są w stanie "patrzeć na ręce" państwu. Dostarczają struktur dla wspólnego działania, zaspokojenia wspólnych potrzeb. To one tworzą kanały reprezentacji i rzecznictwa interesów społecznych poszczególnych grup oraz mechanizmy ich uzgadniania. Od nich możemy uczyć się wspólnego działania i praktykować reguły demokratyczne. To tam możliwe jest działanie na rzecz dobra wspólnego - nie z nadania czy polecenia władzy, ale po prostu dlatego, że uznajemy jakieś sprawy za ważne dla nas i dla innych (Frączak P., Rogaczewska M, Wygnański K, 2005. "Głos w dyskusji na temat wizji rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce"). Z tych względów organizacje te wymagają wieloaspektowego, kompleksowego wsparcia. Adwokaci i radcowie prawni powinni wykazywać gotowość i umiejętność współpracy z

S

y

l

w

i

a

Gregorczyk-Abram

innymi podmiotami o respekt dla prawa, szacunek dla innego człowieka, podejmować wolną debatę na temat praw i wolności będących naszym wspólnym dobrem oraz współdziałać na rzecz naszych wspólnych interesów (Taka też jest definicja społeczeństwa obywatelskiego przyjęta przez Frączak P., Rogaczewska M, Wygnański K, 2005. "Głos w dyskusji na temat wizji rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce"). Uczestnictwo to powinno być świadome, powinno wynikać z poczucia odpowiedzialności i potrzeby działań zmierzających do ochrony fundamentalnych praw człowieka. Prawnicy wykonując wolny zawód w sposób niezależny, właśnie z tej przyczyny obdarzani są zaufaniem ze strony klientów. Zaangażowanie samorządów prawniczych w działalność na rzecz organizacji pozarządowych wspierających społeczeństwo obywatelskie taki wizerunek zawodu zaufania publicznego umocni. Z punktu widzenia celowości wspólnych działań samorządów prawniczych i organizacji pozarządowych, przy prowadze-niu działalności pro bono niezwykłym atutem organizacji pozarządowych jest precyzyjna znajomość potrzeb ich podopiecznych i adresatów tej pomocy, dzięki czemu bezpłatna pomoc prawna trafia rzeczywiście tam, gdzie jest najbardziej potrzebna. Samorządy prawnicze nie mają możliwości ani takiej wiedzy na temat wspieranych środowisk, aby taką selekcję potrzeb samodzielnie prowadzić. Bezsprzecznie organizacje pozarządowe mają bardzo wiele do zaoferowania środowisku prawniczemu. Często dysponują ekspercką wiedzą w danej dziedzinie. Posiadają kompleksowe materiały z określonego obszaru, nierzadko korzystają ze źródeł i doświadczeń innych organizacji zajmujących się podobną tematyką za granicą. Monitorują sprawy sądowe prowadzone w danym obszarze budując cenną bazę doświadczeń zbieranych latami, którymi dzielą się z prawnikami

97


A podejmującymi współpracę. Wydają przewodniki i skrypty, śledzą i porządkują orzecznictwo (także międzynarodowe), piszą raporty, wydają publikacje. Wreszcie, co ma rolę niebagatelną, organizacje pozarządowe mają możliwość składania tzw. opinii przyjaciela sądu w toczących się postępowaniach sądowych. Wszystko to może być niezwykle przydatne w pracy zawodowej adwokata czy radcy prawnego. Wszyscy prawnicy, którzy pracują na zasadzie pro bono dobrze wiedzą, że taka działalność przynosi korzyści nie tylko osobom wymagającym wsparcia prawnego, ale także im samym. Daje poczucie satysfakcji z bycia potrzebnym, szczególnie gdy skutecznie udaje się zmienić czyjeś życie na lepsze. Często jest to szansa na podjęcie się spraw, których prawnicy prawdopodobnie nie mieliby okazji prowadzić w ramach swojej codziennej praktyki . Dla wielu osób, które, na co dzień zajmują się np. wyłącznie zamówieniami publicznymi, czy prawem gospodarczym, podjęcie się sprawy z innej dziedziny jest wyjściem poza strefę komfortu i daje możliwość osobistego rozwoju. Środowisko prawnicze mogłoby także uczestniczyć w szkoleniach organizowanych przez organizacje pozarządowe. Przykładowo, osobom niezwiązanym ze środowiskami tzw. mniejszościowymi, często mimo dobrej woli brakuje kompetencji do niestygmatyzującego kontaktu i udzielania adekwatnej pomocy. Wiedzę taką posiadają organizacje działające na rzecz praw grup narażonych na wykluczenie. Dotychczasowe doświadczenia uczą, że nie można skutecznie pomóc osobom, których życiowe problemy, specyficzna społeczna sytuacja są niezrozumiałe dla prawnika świadczącego pomoc prawną. Taka wiedza buduje zaufanie, które jest niezbędne w relacji klient – prawnik, pozwala właściwie i skutecznie

98

nieść pomoc prawną. Pozwala też zrozumieć, jaki wysiłek podjęła osoba potrzebująca pomocy zwracając się o nią w sprawach często bardzo intymnych i bolesnych. Pozwala także umiejętnie zachęcić pokrzywdzonego do wytrwania w dochodzeniu swoich praw. Współpraca z organizacjami pozarządowymi to również doskonała okazja do promocji zarówno indywidualnych prawników i prawniczek jak też wizerunku adwokatury. Wypowiedzi w mediach, umieszczanie na stronie internetowej organizacji czy w portalach społecznościowych informacji o sprawie oraz o pełnomocniku/czce, który/a ją prowadzi, wspólne wydawanie publikacji, uczestnictwo w organizowanych przez organizację konferencjach – są dobrą okazją do promocji. Siła przyciągania uwagi odbiorców przez media i portale społecznościowe jest ogromna zaś informowanie przez nie o sprawie niewątpliwie kreuje wizerunek zaangażowanego w nią prawnika jako specjalisty w danej dziedzinie. Może się to okazać szczególnie atrakcyjne dla młodych prawników poszukujących swojego miejsca na niełatwym rynku pracy. Z kolei osoby w trudnym położeniu, które uzyskały nieodpłatne wsparcie prawne często później w różnych sprawach wracają do prawnika, który im pomógł, bo nabrały do niego zaufania, przekonały się o skuteczności jego działań i chętnie tym doświadczeniem dzielą się ze znajomymi. Organizacje pozarządowe często organizują wydarzania takie jak seminaria czy konferencje dotyczące szeroko rozumianych praw człowieka. Udzielenie przez radę czy izbę wsparcia takim wydarzeniom choćby w postaci patronatu, podniesie rangę wydarzenia, a także zwiększy postrzegalność izby, jako podmiotu aktywnie


99


A zaangażowanego w obronę praw człowieka. Wszystkie te działania edukacyjne, tak ze strony rad i izb jak i ze strony organizacji pozarządowych, przy udziale samorządów prawniczych, wzmacniają pozytywny wizerunek zawodu prawnika ale także podnoszą świadomość prawną obywateli. Jak wynika z licznych badań opinii społecznej, także przeprowadzanych z inicjatywy samorządów, jest ona nadal bardzo niska. Ma to negatywny wpływ także na zapotrzebowanie na usługi prawne. Polacy nie identyfikują pojawiających się w ich życiu problemów, jako takich, które mają aspekt prawny, w których rozwiązaniu może pomóc profesjonalista - prawnik. Także wiedza o sposobie funkcjonowania zawodu adwokata czy radcy prawnego jest niewielka, a nierealne wyobrażenia o kosztach usług prawniczych stanowią niesłusznie barierę do korzystania z nich. Każde działania w zakresie edukacji prawnej we współpracy z organizacjami pozarządowymi są zatem jak najbardziej korzystne dla samorządów prawniczych. Dotychczas jedynie sporadycznie organizacje pozarządowe były zauważane jako potencjalny partner do współpracy przez środowisko prawnicze. Tym samym, organizacje nie szukały pomocy samorządów nie czując się zaproszonymi do takiej współpracy. Aby pokazać otwartość samorządów zawodowych na współpracę z organizacjami pozarządowymi konieczny jest jasny komunikat ze strony samorządów o tym, że są gotowe na taką współpracę. W tym kontekście słusznym postulatem wydaje się wyznaczenie, tak jak ma to miejsce dzięki inicjatywie Wicedziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie pełnomocniczki do spraw kontaktu z

100

organizacjami pozarządowymi. Rolą pełnomocniczki jest koordynacja kontaktów pomiędzy poszczególnymi członkami izby a organizacjami pozarządowymi i proponowanie wspólnych działań. Funkcja pełnomocniczki powstała w maju 2016 roku i za wcześnie jest na podsumowania, bez wątpienia jednak, aktywności proponowane przez pełnomocniczkę wspartą przez poszczególne Sekcje Prawa działające przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie wzbudzają zainteresowanie izbowych Koleżanek i Kolegów. Wielu z nich chce dołączyć do inicjatyw, które mają być przeprowadzone dla organizacji pozarządowych lub wspólnie z nimi. Mam nadzieje, że te działania przełożą się na czynny udział adwokatury w propagowaniu i wspieraniu inicjatyw mających wpływ na postawy i zachowania społeczne, będą realnym wsparciem przejawów różnorodnych form obywatelskiej aktywności. Najwyższa pora, aby zauważyć się nawzajem, dostrzec wspólne cele, podjąć współpracę i dobrze ją zorganizować.

(W tekście wykorzystano fragmenty artykułu autorstwa i adwokatki Sylwii GregorczykAbram i radczyni prawnej Magdaleny Witkowskiej stworzonego na potrzeby projektu Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego "Pro Bono dla Równościwspółpraca samorządów prawniczych i organizacji pozarządowych", Warszawa 2016).

Sylwia Gregorczyk-Abram, adwokat Izby Adwokackiej w Warszawie


101


Orzekanie na podstawie konstytucji Sędziowie Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego zadeklarowali, że będą orzekać na podstawie wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Nawet tych niepublikowanych. Nie wiem do końca czy tak można, bo jednak Konstytucja wspomina coś tam o „ogłaszaniu” orzeczeń Trybunału w „dzienniku urzędowym”. Dobrze, że twórcy Konstytucji nie wpadli na pomysł, żeby orzeczenia sądów też jakiś organ gdzieś ogłaszał. No, ale gdyby prawo było jednoznaczne musielibyśmy zająć się, na przykład, glazurnictwem. Obowiązuje nas jednak domniemanie racjonalności ustawodawcy. I ono jest jednoznaczne. Co prawda ustawodawca co rusz daje nam nowe, „niezbite” dowody swojej nieracjonalności, ale domniemanie o jego racjonalności ma charakter iuris ac de iure – jest niewzruszalne. Na podstawie ustawy o Trybunale Konstytucyjnym z 29 kwietnia 1985 roku Trybunał sam „wydawał” „zbiory” swoich orzeczeń. Z jakiegoś jednak powodu „racjonalny ustawodawca” postanowił w konstytucji, że będzie to czynił „organ” w „organie urzędowym”. A zgodnie z podstawowym założeniem racjonalności, ustawodawca nie mógł tak po prostu zmienić istniejącego wcześniej stanu prawnego bez żadnego powodu. Co prawda jeden z twórców konstytucji zapewniał, że oni „nie przypuszczali, że będą nami rządzić złoczyńcy”, ale to tak, jak byśmy powiedzieli naszemu „suwerenowi” – to znaczy mandantowi – że gdy pisaliśmy dla niego umowę nie przypuszczaliśmy, że jego kontrahent nie wywiąże się ze swoich zobowiązań albo będzie chciał go wręcz oszukać. Nie przypuszczałem, że będą nami rządzić złoczyńcy, podobnie jak nie przypuszczam,

A d w o k a t

102


że kontrahent mojego klienta jest oszustem, ale umowę piszę tak, jakbym był pewien, że on nim jest. Podpowiem więc inne rozwiązanie – wynikające wprost z konstytucji, której wielkim fanem nie jestem, ale może się przydać. Otóż wszyscy sędziowie – także z sądów rejonowych – mogą orzekać wprost, bezpośrednio na jej podstawie. Wiem, że wielu sędziów – zwłaszcza tych, którzy zaczęli orzekać przed 1997 rokiem – zbyt dokładnie jej nie przestudiowało. Ba – skłonny jestem nawet przypuszczać, że i dziś dla prawników przygotowujących się do egzaminu sędziowskiego (adwokackiego, czy radcowskiego, nie mówiąc już o prokuratorskim), konstytucja nie jest ustawą, do której przywiązują jakieś znaczenie „zasadnicze”. W sumie się nie dziwię. Uchwalona „w imię

R

o

b

e

r

t

Gwiazdowski

Boga”, którego być może nie ma, ustanowiła „demokratyczne państwo prawa”, które w dodatku „realizuje zasady sprawiedliwości społecznej”. Ciekawe ilu sędziów czytało co miał, na temat tej sprawiedliwości, do powiedzenia niejaki Arystoteles albo Akwinata? Jest jednak parę innych artykułów konstytucji, które brzmią bardziej jednoznacznie. Orzekanie bezpośrednio na ich podstawie by się z pewnością przydało. Może Sąd Najwyższy w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej nie orzekłby, że ustawę Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej o przejęciu na własność Państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej należy interpretować nie zgodnie z jej literą, ale „zgodnie z jej duchem”?! Tak, tak, to nie żart – tak stwierdził Sąd Najwyższy. Nie da się wykluczyć, że stało się tak, gdyż roszczeń dochodzili bezpośredni spadkobiercy przedwojennych właścicieli. W sprawach, w których występowali nabywcy roszczeń do znacjonalizowanych gruntów warszawskich unosił się nad sądami jakiś inny „duch” – a właściwie to może nawet ten sam, tylko w przebraniu. Na przykład w przebraniu „kuratora osoby nieznanej z miejsca pobytu” i to nawet studwudziestoletniej. Może nie zalegalizowałby państwowego paserstwa przyjmując, że umowa sprzedaży przez gminę nieruchomości przejętej przez gminę w wyniku wywłaszczenia dokonanego z naruszeniem prawa, nie może zostać unieważniona? Może sędziowie Naczelnego Sądu Administracyjnego nie uznaliby za zgodną z konstytucją konfiskatę 75% pieniędzy podatnika zarobionych za granicą w czasie stanu wojennego, których wwóz zadeklarował wracając w 1990 roku do kraju (co potwierdzały stosowne zaświadczenia straży granicznej) i trzymał przez piętnaście lat na rachunku bankowym?

103


Może w końcu sam Trybunał nie uznałby odpowiedzialności zbiorowej podatników za nierozliczenie podatku VAT przez ich kontrahenta za zgodną z konstytucją? Każdy z nas ma w zanadrzu więcej takich przykładów może nawet bardziej drastycznych, więc pewnie podzielicie moją radość z deklaracji, że sędziowie będą już teraz przestrzegali konstytucji?

Robert Gwiazdowski, adwokat, doktor habilitowany nauk prawnych, ekspert w dziedzinie podatków Centrum im. Adama Smitha

104


wewnętrzne patio Sądu Okręgowego w Warszawie

105


R

o

z

m o w

a

Panie Mecenasie, porozmawiajmy o pionie dyscyplinarnym w Adwokaturze. Jak on dziś wygląda? Zatrzymał się około 30 lat temu i od tej pory niewiele się zmieniło. Problem polega na tym, że w czasach, gdy nasze środowisko było grupą zawodową o charakterze niejako elitarnym, podstawowym zadaniem, jeśli nie – dążeniem, które zostało nam jeszcze z okresu poprzedzającego wprowadzenie w 1982 r. ustawy Prawo o adwokaturze charakteryzującym się niezwykle restrykcyjnym podejściem do zasad wykonywania zawodu i w szczególności relacji finansowych z klientem, była ochrona adwokatów. W owym czasie, takie podejście miało sens bowiem nie było anonimowości, wszyscy adwokaci się ze sobą znali, jeśli nie osobiście, to choćby ze słyszenia, a jak wiadomo wszelkie wieści rozchodziły się lotem błyskawicy w bufecie Sądów na Lesznie. Dzisiaj mamy zaś do czynienia ze zjawiskiem tak ogromnej masowości, a co za tym idzie anonimowości, że założenie, iż pion dyscyplinarny ma za zadanie chronić, straciło na aktualności, zaś głoszenie takich haseł odbieram jako ukłon w stronę populizmu i nieodpowiedzialności. Spójrzmy choćby na liczby – ile osób odbywa aplikację, ile osób przystępuje do egzaminu, a ile po uzyskaniu wyniku pozytywnego – wpisuje się na listę adwokatów. Ogromna część tych ludzi nie płaci za aplikację, nie reguluje opłat z tytułu udziału w egzaminie, zalega ze składkami – znaczny odsetek wykazuje się co najmniej lekceważeniem wobec wysyłanych z tego tytułu wezwań i monitów. Oczywiście, nie jest to największe przewinienie wobec etyki, ale skoro w takich sprawach nierzadko można odnieść wrażenie, że samorząd nie jest przez jego członków poważany, to w jaki sposób poważany może być w sprawach większej, jeśli nie – wielkiej wagi?

adwokat Grzegorz Fertak

106


Skoro tak jest, to dlaczego tyle osób podejmuje wysiłek zostania adwokatem, nie chcąc uszanować zasad, jakie są przyjęte w samorządzie? To jest pytanie, które ja także nie raz sobie stawiam i często dochodzę do wniosku, że wielu adwokatom i aplikantom po prostu nie jest z samorządem po drodze. Oczywiście rozumiem rozmaite sytuacje życiowe, rozumiem także i to, że wielu koleżankom wydaje się niekiedy, że wykonywanie tego zawodu jest nie do pogodzenia z macierzyństwem, ale tak się składa, że my także kiedyś byliśmy młodsi i my także chcieliśmy zakładać rodziny. Zdaje się jednak, że pan mecenas nigdy nie urodził dziecka? :) Może tych rozterek mężczyzna nie umie zrozumieć z oczywistych względów? Jest pani doskonale poinformowana ;) Ale matka moich dwojga dzieci także jest adwokatem i z praktyki zawodowej nie zrezygnowała. Można zatem. To oczywiście były inne czasy, być może mieliśmy kiedyś inne oczekiwania od życia. Niemniej, nie raz były momenty, w których jako rodzice bywaliśmy w sytuacjach podbramkowych, które dzisiaj z powodzeniem rozwiązujemy dzięki telefonom komórkowyam. Pamiętam sytuację, gdy pani z pokoju adwokackiego biegała po sądzie i szukała sali, w której jestem, bo z przedszkola mojego dziecka zadzwoniono z informacją, że córka dostała gorączki. Nie miałem telefonu, nie mogłem zadzwonić po żonę, aby ona się tym problemem zajęła, skoro ja siedziałem w sali 252 z klientem. Kto pojechał po córkę? Ja, ale to była sytuacja, którą sędzia w tamtym czasie po prostu rozumiał. Jako rodzic musiałem rozwiązać problem. Eufemistycznie rzecz ujmując nie jestem pewien, czy dzisiaj byłoby to możliwe. Jest to jednak w dużej mierze kwestia relacji między ludźmi. Dzisiaj, mimo ułatwień technicznych, nie zawsze jest z tym dobrze.

Wiem, że mój pogląd najpewniej nie należy do popularnych, ale uważam, że zawód adwokata jest zawodem wymagającym i jeśli ktoś nie może temu podołać, musi w pewnym momencie zadać sobie pytanie o to, co dalej. Nie da się wykonywać zawodu wolnego, z wszelkimi jego korzyściami i utrudnieniami, równocześnie oczekując pełnego zabezpieczenia socjalnego i komfortu. Są to bowiem wykluczające się pojęcia. Zawód adwokata wymaga od nas określonego zaangażowania, a zaangażowanie to nie odbywa się bez strat i jak wszystko w życiu ma swoją cenę. Nie jest tajemnicą, że przyjmując sprawę klienta do prowadzenia, biorąc na siebie odpowiedzialność za los człowieka, nawet po przyjściu do domu - mamy ten problem w głowie – w najlepszym wypadku, w najgorszym – zamiast bawić się z dziećmi, siadamy do lektury akt i przygotowujemy się do sprawy. Wolny zawód nie oznacza, wbrew dość powszechnie obowiązującemu przekonaniu, że możemy pracować wtedy, gdy mamy na to ochotę i tyle, ile nam serce podpowiada. To jest praca całodobowa, która co do zasady nie zna zjawiska wolnego weekendu. Wolność polega zatem na tym, że nikt nam takiej pracy 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu nie może zakazać. Apelację piszemy w przewidzianym terminie od daty doręczenia wyroku z uzasadnieniem, a nie wtedy, gdy czujemy wewnętrzny imperatyw. Sądu nie interesuje to, że odebraliśmy korespondencję w dniu wyjazdu na wakacje. Klienta – tym bardziej. To jest duża odpowiedzialność wymagająca zaangażowania i dyspozycyjności. Jest to zatem kwestia wyboru. A wracając do pionu dyscyplinarnego… Możemy pójść w dwóch kierunkach – albo zadbać o realne przestrzeganie zasad i przywrócenie elitarności zawodu adwokata, albo o przestrzeganie tych zasad nie dbać i zgodzić się na to, co jest. W tym drugim przypadku jednakże, za chwil kilka ktoś może zadać sobie pytanie o to, w jaki sposób

107


R

o z m o w a

samorząd adwokacki wykonuje swoje ustawowe obowiązki. Proszę pamiętać, że ustawodawca przekazał samorządowi pewną cząstkę imperium, w zakresie współkształtowania środowiska zawodowego, które wspólnie tworzymy. Nie jest to wyłącznie nasze uprawnienie, lecz ogromny obowiązek, z którego musimy się wywiązywać. Nie może nas zatem dziwić, że wspomniany ustawodawca, niezależnie od tego, kto w danym momencie dzierży berło władzy, ma prawo zapytać jak wywiązujemy się z tego zadania. My zaś musimy się w jego realizacji dostosować do zmiennej rzeczywistości, także i tej, w której adwokaci wykazują się coraz większą kreatywnością w zakresie nieetycznych działań. Jakieś przykłady kreatywności? Fałszowanie dokumentów uprawniających do występowania w sprawach. Czy dobrze rozumiem, że zdarzają się przypadki, w których adwokat nie umocowany do występowania w sprawie sporządza dokument pełnomocnictwa? Niezręcznie mi to potwierdzać, bo boję się, że podsunę tym niektórym kolegom nowe pomysły. Muszę przyznać, że choć moje doświadczenie z pionem samorządowym trwa od 30 lat, z niektórymi zjawiskami spotykam się po raz pierwszy od niedawna. Niestety zauważam też tendencję, że jeśli ktoś raz wejdzie na ścieżkę postępowania zasługującego na naganę, kroczy nią dziarsko i konsekwentnie dalej. Znam sprawy, w których adwokaci są obwiniani o działanie na szkodę klienta i doprowadzenie go do szkody w gigantycznym rozmiarze.

108

Zdarza się, że adwokaci straszą swoich klientów lub wchodzą w relacje, w których w strukturach korporacyjnych rozmaitych podmiotów zaczynają się ścierać dwie frakcje i następuje zmiana składu osobowego organu. Bywa wówczas, że adwokat nie przyjmuje tej zmiany do wiadomości i proceduje w oparciu o wypowiedziane mu następnie przez ten organ w nowym składzie pełnomocnictwo utrzymując, iż nie mogło dojść do wypowiedzenia go, bowiem udzielone było przez inne osoby i tylko one mogą stosunek pełnomocnictwa rozwiązać. To nie są jednostkowe przypadki. Jak środowisko powinno się do takich zachowań odnosić? To jest pytanie, na które w mojej ocenie, nieco unikamy odpowiedzi. Tak nie może być. Brutalnie rzecz ujmując, takich osób po prostu nie powinno być na listach adwokatów. Rynek tej sytuacji nie zweryfikuje? Nie, rynek niczego nie zweryfikuje. Rynek nie będzie nam kształtował zasad wykonywania zawodu. Pytanie, czy faktyczne standardy odpowiadają założeniom teoretycznym? Moim zdaniem musimy się w tej materii jednoznacznie określić, odnosząc się równocześnie do środowiska radców prawnych, którzy mogą korzystać z pośredników przy wyszukiwaniu klientów, zasiadać w spółkach kapitałowych, prowadzić knajpy, pralnie i inne biznesy i nie stanowi to dla nich problemu. Pytanie zatem jest takie – gdzie nas to różnicowanie doprowadzi oraz jak powinniśmy się odnosić do kolegów, którzy są wpisani zarówno na listę adwokatów jak i radców prawnych? Dzisiaj, choć powinniśmy, to nie umiemy


adwokat Grzegorz Fertak

rozstrzygnąć problemu polegającego na przykład na tym, że adwokat wykonujący zawód radcy prawnego zasiada w zarządzie spółki kapitałowej. Koledzy zaś stoją na stanowisku, że skoro jako adwokaci nie mają do tego prawa, to tego rodzaju aktywność prowadzą jako radcy prawni. W mojej ocenie jest to kpina z przyjętych w naszym środowisku zasad. Czy nie pilnując faktycznego przestrzegania reguł, które pana zdaniem odpowiadają za elitarność, stawiamy się w istocie w gorszym położeniu w stosunku do radców prawnych? Oczywiście. To jest z założenia przegrana pozycja, skoro konkurować możemy tylko historią – ani uprawnieniami, ani liczbami, po prostu niczym. Musimy zatem szukać naszej wartości i odrębności w stosunku do środowiska radców prawnych, gdzieś indziej. W mojej ocenie – właśnie w zasadach i wartościach. Adwokatura ma sens jedynie wtedy, gdy jesteśmy w stanie czytelnie i zarazem pięknie odróżnić się od kolegów radców. Nie tylko tym, jakie czynności zawodowe wykonujemy, ale także tym, że dzięki przestrzeganiu pewnych rygorystycznych zasad jesteśmy w istocie nieco innymi ludźmi. Tylko taka sytuacja ma sens. Godzi się lub się nie godzi? – to jest pytanie, które powinniśmy sobie stale zadawać dokonując redefinicji naszego środowiska, a przekonany jestem, że od tego nie uciekniemy. Ba, nie możemy uciekać. Rzeczywistość, która nas otacza wymaga od nas nowego zdefiniowania tego, co robimy i kim jesteśmy.

Nie w kontekście zaufania do klienta, działania dla jego dobra lub szacunku do sądów – bowiem te kwestie są oczywiste, lecz w relacji do zjawiska polegającego na tym, że na skutek faktycznego braku selekcji, ogromna rzesza ludzi, która pojawiła się w tym zawodzie, nie ma wpojonych podstawowych zasad i reguł. Często nie ze swej winy lub zaniedbania, lecz w wyniku tego, że nie było osób, od których mogliby się uczyć. Zadaniem samorządu jest pochylenie się nad kwestią patronatu – nie tylko w zakresie formalnego zapewnia, że dany aplikant jest do kogoś przypisany, lecz doprowadzenia do tego, aby patron czuł faktyczną odpowiedzialność za ukształtowanie człowieka. Przy takiej relacji liczby adwokatów do aplikantów nie sposób tego obowiązku wypełnić należycie. Uważam jednak, że niezależnie od zmian ustawodawczych także samorząd te kwestie zaniedbał. Czy w ocenie pana mecenasa, nasze środowisko jest zdolne do tego, aby dokonać rachunku sumienia, szczerze żałować za grzechy i wdrożyć zmiany, także te trudne lub niewygodne? Nie mamy wyjścia. Musimy to zrobić, albo nas nie będzie. Niezbędne jest jednak dokonanie zmian w ustawie Prawo o adwokaturze. Proszę zwrócić uwagę, że w czasach, gdy była ona uchwalana podstawową formą wykonywania zawodu był zespół adwokacki, których dziś ze świecą szukać. Należałoby się także zastano-wić nad zmianami w zakresie odbywania aplikacji oraz sposobu i momentu, w którym powainna odbywać się selekcja

109


R

o z m o w a

osób, które mają chęć wykonywania tego zawodu.

składki, to jest wiele sposobów aby tę sytuację rozwiązać współdziałając z Radą.

Choć wiem, że to niepolityczny pogląd, jestem przekonany, że powinno dojść do wzmocnienia funkcji eliminacyjnej w samorządzie.

Chodzi o całkowity brak szacunku dla zasad, które dobrowolnie przyjęliśmy wstępując do Adwokatury.

Po prostu nie sposób godzić się dłużej na to, że w tym zawodzie działają osoby, które powinny go omijać szerokim łukiem. Jeśli adwokat wpisany na listę nie odbiera przez rok kierowanej do niego korespondencji, zalega w składkach, nie opłaca ubezpieczenia, to jakie środki samorząd może podjąć w stosunku do takiej osoby, aby ją zdyscyplinować? Taka osoba swoją postawą wyraźnie daje sygnał, że z samorządem nie ma ochoty mieć nic do czynienia. Skoro tak, to czy rzeczywiście musi ten zawód wykonywać? Moim zdaniem – nie, jednakże w sytuacjach, gdy przed Sądem Dyscyplinarnym wnoszę o wymierzenie wobec takiej osoby kary najsurowszej, czyli wydalenia z Adwokatury, podnosi się larum, bo za składki byłaby to kara zbyt surowa. Nie chodzi tu jednak o składki, tylko o całokształt postawy.

Na dzień dzisiejszy musimy zatem stworzyć nowe mechanizmy i nowe wzorce ocen, bowiem całkiem nowa w stosunku do realiów, w których uchwalono ustawę, jest nasze położenie. Jeśli nie podejmiemy rękawicy i nie wyprostujemy pewnych postaw, zachowań i zasad, możemy równie dobrze machnąć ręką na to wszystko, co w mojej ocenie może stanowić o naszej wyjątkowości i zacząć robić biznes, póki się da. Nie chciałbym, aby doszło do sytuacji, w której wobec naszej bierności, będziemy mieli okazję ronić krokodyle łzy wobec tego, że jest już za późno na refleksję.

Jak samorząd ma rozmawiać z adwokatem, który nie wyraża chęci rozmowy z samorządem? Tu przecież nie chodzi o to, że nie ma we mnie zrozumienia dla różnych kolei losu, bo jeśli adwokat w danym momencie nie może rozmawiała: adwokat Joanna Parafianowicz Grzegorz Fertak, adwokat, I zastępca Rzecznika Dyscyplinarnego Izby Adwokackiej w Warszawie

110


wnętrze Sądu Okręgowego Warszawa Praga w Warszawie

111


A d w o k a t

Poniedziałek Zaczyna się pracowicie - plan na dziś - posiedzenie w Sądzie Rejonowym oddalonym o 375 km od Warszawy. Oczywiście w piątek telefon do Sądu, termin aktualny. Na miejscu po wywołaniu sprawy okazuje się, że sekretariat Sądu zapomniał zawiadomić pokrzywdzonych i dopiero przed chwilą się zorientował. Miło ze strony Sędziego, że przeprosił za sytuację. Po 45 sekundach opuszczam salę rozpraw, jeszcze tylko 4 godziny drogi i będę w domu. Mój klient, prowadzący własny biznes, ma trudność z mentalnym ogarnięciem sytuacji, że jedzie się zupełnie bez sensu gdzieś na drugi koniec Polski i finalnie nikt za to nie odpowiada. Telefon. Pan z firmy windykacyjnej grozi mi skierowaniem sprawy na drogę sądową za niezapłacony rachunek za telefon stacjonarny w 2007 roku. Przecież to nic nie szkodzi, że nie mam telefonu stacjonarnego. Po 15 minutach miły pan proponuje mi uznanie długu i spłacanie go w promocyjnych, niskich ratach z oprocentowaniem miesięcznym jedynie 15%. Pan nie słyszał o czymś takim, jak odsetki maksymalne. Wtorek Przedpołudnie w Kancelarii, sprawdzam Portal informacyjny. Wyznaczono mi termin rozprawy apelacyjnej o godzinie... 00:30. Nie będzie przynajmniej problemu zzaparkowaniem pod Sądem. Tydzień z życia adwokata

112


artykuł o najpopularniejszych pojazdach leasingowanych przez prawników zestawienie otwierają Opel Astra i Hyundai i30 - jak wiadomo pojazdy stanowiące synonim luksusu i wystawnego stylu życia, absolutnie nieosiągalne dla większości społeczeństwa. Środa

J o a n n a Wędrychowska

Sprawa karna z urzędu. Klient ma do mnie pretensje, że ta sprawa tak długo trwa (przecież w „Prawie Agaty” odraczają do jutra, a on czekał cztery miesiące od wniesienia aktu oskarżenia!). Świadek wchodzi na salę chwiejnym krokiem. Sąd pyta o spożyty alkohol. Świadek: ależ wysoki sądzie, przecież ja jestem trzeźwy. Nic dzisiaj nie piłem! Sąd: a wczoraj? Świadek: pół litra czystej wieczorkiem…

Rozprawa w sądzie gospodarczym. Godzinne opóźnienie, to i tak dobrze bo w sali obok już półtorej godziny. Mam ciekawą książkę - może poczytam.

Sąd wzywa ochronę. Ochrona nie ma alkomatu, policjanci którzy przyjechali z konwojem też nie mają. Policjant dzwoni po patrol, czekamy, policjant pilnuje świadka. Po 20 minutach przyjeżdża patrol. 1,2 promila. Świadek ukarany grzywną 1500 zł. Sąd odracza rozprawę.

Niestety pojawia się problem - światło na korytarzu jest na czujniki ruchu - po minucie gaśnie. Trzy Panie Mecenas próbują ustawić piramidę z torebek żeby utrzymać włączone światło, ale nie udaje się. Problem rozwiązuje Pan Mecenas ze wzrostem z metr dziewięćdziesiąt - siada na wprost czujnika ruchu i jak machnie nogą, to światło się włącza.

Oskarżony pyta, czy skoro skończyliśmy wcześniej, to mogę mu napisać, oczywiście za darmo, odpowiedź na pozew w sprawie o eksmisję. „Oczywiście, że na dzisiaj, no tak teraz pani siądzie i napisze, co nie?”. A jak nie, to może chociaż poszłabym z jego synem na wesele córki szwagra. Fajny chłopak, tylko jeden wyrok ma, za jakiś tam rozbój. Wcześniej prowadził się bardzo dobrze, w poprawczaku spędził tylko półtora roku.

Niestety, gdy wywołują sprawę Pana Mecenasa, to znowu siedzimy w półmroku. Czytać się nie da, więc przeglądam na komórce artykuły w internecie. Ministerstwo sprawiedliwości obniży stawki dla adwokatów za urzędówki, bo nie będzie zadowalać bogatych elit prawniczych. Obok

Wychodzę z Sądu i odbieram smsa od oburzonej klientki. „Jest Pani niepoważna. W ogóle nie ma z Panią kontaktu. Już 3 razy dzwoniłam”. Fakt – dzwoniła dziś o 9:05, 9:35 i 10:05, jak byłam na Sali sądowej. W zeszłym tygodniu zdzwaniałyśmy się tylko 3 razy

113


A (rozmawiałyśmy po 20-30 minut) i spotkałyśmy się raz, ale miałam dla niej „tylko półtorej godzinki i nie obejrzała Pani w ogóle albumu ze zdjęciami mojego Stasia z występów z przedszkola. Jak Pani ma być dobrze przygotowana do sprawy o alimenty, skoro Pani nic nie wie o moim dziecku?” Czwartek Dzwonię do Biura Obsługi Interesanta Sądu zamówić akta.

jak kształtuje się hierarchia aktów normatywnych w Polsce Klientka z urzędu napisała do mnie list - 9 stron A4 pisanych odręcznie. Po lekturze okazuje się, że Pani chciała mi tylko podziękować za zajęcie się sprawą i poinformować, że jest osobą skrzywdzoną (choć nie ma to żadnego związku z jej sprawą). Piątek

Dzwoni do mnie przeciwnik mojego klienta. BOI: ale te akta są niedostępne dzisiaj Podejrzewa, że mogę prowadzić sprawę Ja: to poproszę na jutro albo na poniedziałek. mojego klienta bez wynagrodzenia i oburzony BOI: to niemożliwe, one jeszcze długo nie tym faktem deklaruje, że złoży na mnie skargę będą dostępne. Mają dużo tomów i panie z do Okręgowej Rady Adwokackiej. Przeciwnik sekretariatu muszą opisać okładki. ma również do mnie pretensje, że on nie Ja: ale już miesiąc opisują…. rozumie tego, co ja do niego piszę, bo zostało BOI: przecież to niedługo, okładki to tak ze to napisane "pokrętnym prawniczym języ3-4 miesiące. kiem". Ja: ale ja w sumie potrzebuję tylko ostatni tom, czy nie dałoby się go obejrzeć? Kończę półtoragodzinne spotkanie z klientem. BOI: nie, system nie pozwala zamówić. Klient jest oburzony, że ma zapłacić za poradę Ja: to czy mogę w takim razie prosić o prawną, skoro w jego sprawie nic nie da się przełączenie do Wydziału, zapytam. zrobić. Jestem beznadziejnym adwokatem, BOI: nie ma takiej możliwości. Obowiązuje skoro jakaś tam uchwała 7 sędziów Sądu zarządzenie o zakazie przełączania do Najwyższego to dla mnie jakiś problem. A poza Wydziału tym w kawie było za dużo mleka. Klient krzyczy Ja: czy mogłaby w takim razie zrobić Pani na asystentkę, wychodzi trzaskając drzwiami. notatkę z naszej rozmowy i przekazać prośbę do Wydziału? Po roku i 4 terminach rozprawy zakończyłam BOI: nie, tylko pracownicy sekretariatu mogą urzędówkę z zakresu ubezpieczeń społecznych. robić notatki służbowe. Ale tylko Prowadzenie sprawy zajęło mi około 20 godzin. hipotetycznie, bo nie mogą rozmawiać z Sąd zasądził mi wynagrodzenie w kwocie 90zł + interesantami, więc nie robią i notatek VAT. Dzwonię do zakładu fryzjerskiego, Ja: ale czy to nie jest ograniczenie prawa do umawiam się na usługę „Farba + Strzyżenie + obrony? Mój klient jest oskarżony i przez Modelowanie”. Cena: 180 zł. Jeszcze jedna wiele tygodni nie znamy treści aktu taka urzędówka i zarobię na fryzjera. oskarżenia? BOI: ale prawo do obrony jest w konstytucji, a mnie obowiązuje zarządzenie prezesa, a nie konstytucja! Joanna Wędrychowska, adwokat Izby Adwokackiej w Warszawie Obrońca obiecuje sobie sprawdzić dokładnie,

114


115


S ę d z i a

„Jesienią zawsze zaczyna się szkoła, a w knajpach zaczyna się picie”. Tyle wieszcz Muniek. O piciu w Pokoju nie przystoi. A o szkole, pouczeniach, edukacji i komunikacji? Jak najbardziej. Niedawno odwiedziła mnie dwójka aplikantów z Krajowej Szkoły Sukcesu i Powodzenia w Krakowie. Gotowi do działania, do egzaminu, do dalszej, wytężonej pracy. Patrząc na ich zapał, ufność i wiarę we własne możliwości, w to, że świat stoi przed nimi otworem, a wymiar sprawiedliwości czeka z niecierpliwością, poczułem niepokój. Nie chciałem niszczyć ideałów, konfrontować ich wyobrażeń z codziennością orzeczniczą i „ligową młócką” doświadczaną przez każdego z nas. Miło porozmawialiśmy, życzyłem powodzenia, ale uzyskana odpowiedź na jedno z pytań bardzo mnie zaniepokoiła. Dowiedziałem się, że we wspomnianym „Oxfordzie Temidy” praktycznie nie odbywają się zajęcia z zakresu umiejętności „miękkich”, psychologia występuje jedynie w zakresie psychologii sądowej, nie ma szkoleń z pracy w zespole, przeciwdziałania stresowi czy wypaleniu zawodowemu. Te umiejętności w dalszym ciągu uznawane są za nieprzydatne sędziom. Wciąż wierzy się we wszechmoc sędziego, jesteśmy bądź co bądź dworkinowskimi Herkulesami, poradzimy sobie nie tylko z dwunastoma pracami, ale będzie ich znacznie, znacznie więcej…

P o u c z e n i e. P o u c z ę ? N i e . . .

116


Uznajemy, że pisząc uzasadnienia wypełnione „ugruntowanym poglądem teorii i judykatury”, cytując in extenso poglądy Sądu Najwyższego sensu largo zdobędziemy kolejne pozycje w rankingu zaufania. Ba, weźmiemy je szturmem!

J a r o s ł a w G w i z d a k

Żyjemy w czasach komunikacji błyskawicznej, naskórkowej; bada się ruch gałki ocznej aby konstruować strony internetowe, ogląda się YouTuberów, followuje influenserów ze Snapchata, gdyż jak mówią naukowcy „żyjemy w czasach wtórnej przedpiśmienności”. Wiemy również, że połowa społeczeństwa nie przeczytała w 2015 roku żadnej książki, a uczniowie poproszeni przez nauczycielkę nauczania wczesnoszkolnego o przyniesienie na lekcję gazet czytanych w domu, przynoszą ochoczo gazetki… ofert z supermarketu.

Oczywiście, biegłość orzecznicza, umiejętność interpretacji przepisów, analizy stanu faktycznego, podejmowanie decyzji i ich uzasadnianie to kluczowe kompetencje dla sędziego. Kompetencje te posiadło z pewnością 99% sędziów. Ale jak komunikują się ze społeczeństwem? Jak przekazują do ich wiadomości wydane orzeczenia? „Ludzie nas nie rozumieją” to jeden z najczęstszych argumentów wypowiadanych przez sędziów pytanych o niskie wskaźniki zaufania publicznego do trzeciej władzy. Chcę jasno powiedzieć, że nie uzależniam wprost jakości wymiaru sprawiedliwości od słupków poparcia, jednak głos opinii społecznej uważam za istotny. Zapytani, dlaczego nas „ludzie nie rozumieją” nie jesteśmy w stanie wskazać jednoznacznej diagnozy, winimy media, polityków, pozostałe korporacje prawnicze i wszystkich innych. Nie dostrzegamy w sobie nawet części odpowiedzialności za brak zaufania.

A my? My dalej piszemy, piszemy, piszemy. Jestem prezesem sądu, raz w tygodniu osobiście przyjmuję obywateli w ramach skarg i wniosków. Niemal sześcioletnie doświadczenie związane z tą aktywnością pozwala mi zaryzykować tezę, że 80% skarg i wniosków wynika z niezrozumienia tekstów, orzeczeń czy pouczeń kierowanych przez sądy. Obywatel nie jest w stanie przyswoić i zrozumieć trzech stron A4 zapisanych drobną czcionką gdzie pojawiają się niemal wszystkie przepisy procedury cywilnej. W sprawach karnych jest jeszcze gorzej, bo od chwili rozpoczęcia uprawiania przez orzeczników trójboju proceduralnego (nowelizacja, nowelizacja nowelizacji, nowelizacja…) podstawowym działaniem sędziów przy wstępnej analizie akt jest badanie kogo, jak i o czym pouczać… Skarżący, dowiedziawszy się ode mnie o swoich prawach i uprawnieniach proce0duralnych przestają winić zły sąd, grozić „Transburgiem”, „Stralsundem” (chodzi oczywiście o Strasburg), czują się wreszcie

117


S podmiotami postępowania. Co trzeba zrobić? Edukować oczywiście. Ale konieczna jest moim zdaniem całkowita rekonstrukcja systemu sądowych pouczeń, użycie chociażby infografik, schematów, ustalenie maksimum treści przekazywanych przez sąd przy pierwszym doręczeniu. Każda inicjatywa czyniąca sądy bardziej komunikatywnymi przyczyni się do wzrostu zaufania do trzeciej władzy, zbuduje szacunek do państwa. Z wielkim podziwem i nadzieją obserwuję działającą na Uniwersytecie Wrocławskim Pracownię Prostej Polszczyzny, działającą w interesie „prostej polszczyzny - języka do szybkiej lektury, ale przede wszystkim – języka klarownych myśli, szczerych intencji i prostej formy”. Wierzę, że właśnie taki język służyć będzie władzy i obywatelom. Również, a może przede wszystkim, trzeciej władzy.

Jarosław Gwizdak, sędzia, prezes sądu, Obywatelski Sędzia Roku 2015

118


119


R

o

z

m o w

a

nie pracuję, lecz przeżywam nieustanną przygodę Patryk Mikiciuk

120


Nie wykonujesz wyuczonego zawodu prawnika i wedle mojej wiedzy nigdy tego nie robiłeś. Skąd zatem decyzja o wyborze takich, a nie innych studiów? Moja siostra i mój tata studiowali prawo. Nieszczególnie zastanawiałem się nad dokonaniem innego wyboru, co więcej – w pewnym momencie byłem przekonany, że prawnikiem zostanę nie tylko w teorii, ale i w praktyce, jednak wszystko się przewartościowało wtedy, gdy poszedłem do pracy. Zacząłem wcześnie, pracowałem dużo i próbowałem sił w przeróżnych branżach zaczynając od produkcji filmowych, przez kaskaderkę, dublerkę, organizowanie wystaw i koncertów. Mam wrażenie, że jako bardzo młody chłopak naprawdę sporo z siebie dawałem. Bodaj zaś na drugim roku studiów przez przypadek trafiłem do redakcji Panoramy i zostałem reporterem. Zostałem rzucony od razu na głęboką wodę, a dano mi dokładnie 2 dni na wdrożenie się. Ten moment całkowicie odmienił moje podejście, z kogoś kto próbuje wszystkiego, stałem się osobą pracującą niemal 24 godziny na dobę. Praca w informacjach niesamowicie wciąga – jest się cały czas blisko wydarzeń, od rana do nocy przychodzą depesze, niesamowita szkoła życia, którą każdy powinien przejść. Tak to jednak wyglądało, że po około 1,5 roku w Panoramie, nic już nie było takie samo, ja też nie. Kiedy ta przygoda dobiegła końca miałem już całkiem spore doświadczenie w branży dziennikarskiej. Mam poczucie, że w tym co robiłem, byłem naprawdę dobry. Później, z bycia niejako twarzą programu, przeszedłem do produkcji i to także przyniosło mi niewiarygodną satysfakcję. Uczucie, gdy tworzy się coś od samego początku, zupełnie z niczego, jest niesamowite. I tak oto wciągnął mnie inny, niż pierwotnie zakładałem, świat, a prawo siłą

rzeczy odeszło na dalszy plan. Jesteś magistrem nauk prawnych? Tak, ale kiedy byłem młodszy - nie kusiło mnie, aby na tę drogę powrócić, a dzisiaj jestem na to za stary, aby w ogóle brać to pod uwagę. Poza tym, gdy pomyślę o tym, że miałbym teraz uczyć się do egzaminu na aplikację, przechodzić przez nią i zdawać egzamin, to wolałbym zatrudniać prawników ;) Nigdy nie myślałeś o tym, że nie wybierając tej drogi, nie masz szansy pomagać ludziom i wyciągać ich z dołów życiowych lub dosłownie z dołka? Był taki moment, że tak o tym myślałem, ale prawda jest taka, że robiąc to, co robię, robię dokładnie to, co kocham najbardziej na świecie. Żyję w świecie motoryzacji, jeżdżę najpiękniejszymi samochodami, a każdy dzień jest inny niż poprzedni. W gruncie rzeczy, nie pracuję, lecz przeżywam nieustanną przygodę. Czy mam zatem czego żałować? Niekoniecznie. Prawnicy są nudziarzami? Mam wielu przyjaciół prawników… Nie, nie są nudni. Są fajnymi i wartościowymi osobami, ale czasami mam wrażenie, że żyją nie swoim życiem, a ich własne zbyt często przecieka im przez palce. Czy prototyp legendy polskiej motoryzacji – Warszawy – New Warsaw trafi do produkcji? Nie, bo byłoby to zbyt drogie. Dzisiaj nikomu się taka inwestycja nie opłaca, choć teoretycznie wszystko jest możliwe. Swoją drogą zastanawia mnie jak to jest, że w PRL’u, gdy zdobycie kawałka zwykłej blachy graniczyło z cudem, powstawały u nas genialne szybowce, a dzisiaj – nie dzieje się nic. Wydaje mi się, że kiedyś ludzie mieli w sobie więcej zacięcia i pasji, bo chcieli coś

121


R

o z m o w a

osiągnąć. Teraz, gdy zatrudniam młodych ludzi, to na ogół stykam się z zupełnie niezrozumiałym dla mnie światem. Jakim? Światem ludzi, którzy chcą przyjść na godzinę 10 do pracy, za 2 minuty 16 być przy wyjściu chwytając za klamkę, z roszczeniowym stosunkiem do świata i przekonaniem, że ukończyli studia, więc wszystko już wiedzą. To jest guzik prawda, niczego nie wiedzą. Absolwent dziennikarstwa na ogół nie umie pisać, ba – nie potrafi prawidłowo przygotować notatki prasowej lub nadać tytułu. Myślisz, że absolwenci prawa, umieją więcej niż absolwenci dziennikarstwa? Choć z tą branżą nie miałem wiele do czynienia, to – nie sądzę. Te studia mają charakter teoretyczny, nie uczą praktyki, a przecież w zawodzie prawnika nie chodzi o to, żeby recytować z pamięci przepisy, lecz umieć je zastosować w praktyce. Masz 35 lat, a mówisz o wcale nie tak dużo od siebie młodszych ludziach tak, jakbyś już był co najmniej na emeryturze. Przyznaję, że ja również miewam podobne refleksje. Jak sądzisz, z czego to wynika – jesteśmy malkontentami, czy może faktycznie ludziom coś się po prostu wydaje? Gdy zaczynałem, wszystko za co się brałem, robiłem na 100% za przysłowiowe 2 zł. Uczyłem się i to było dla mnie najistotniejsze, bo wiedziałem, że to wszystko będzie się rozwijało, że ja będę się rozwijał i że nie stoję w miejscu. Dziś wokół mnie są ludzie młodsi ode mnie o ok. 10 lat i są to w znacznej mierze osoby, którym się zdaje, że wszystko robią świetnie, są genialne, nie muszą się już niczego uczyć, bo przecież już umieją i wiedzą. Przykro mi, ale z takim podejściem czeka ich sroga konfrontacja z rzeczywistością. Czy ta konfrontacja czegoś ich nauczy? Z tego, co widzę pewnie około połowę – tak. Druga połowa to nadal będą niespełnione dupki, ludzie żyjący w niespełnieniu i niezadowoleniu ze świata. A wystarczy chcieć coś osiągnąć i dawać z siebie wszystko. To proste. rozmawiała: adwokat Joanna Parafianowicz Patryk Mikiciuk, prawnik z wykształcenia, dziennikarz motoryzacyjny z wyboru, na antenie TVN Turbo prowadzi "Automaniaka"

122


123


A adwokatura

124


j e s t t a k ż e k o b i e t ą

W tej części Magazynu zapraszam do lektury 3 tekstów kobiet, o kobietach i ze szczególną dedykacją dla kobiet, tj. do rozmowy z Dziekanem Okręgowej Rady Adwokackiej w Bydgoszczy, adw. Justyną Mazur oraz felietonów adw. Weroniki Hołowczyc z Wrocławia i apl. adw. Zuzanny Warso z Warszawy.

125


R

o

z

m o w

a

Z naturą nie wypada dyskutować adwokat Justyna Mazur

126


Pięknie pani mecenas wygląda. Nie ukrywam, że przeglądając pani zdjęcia w internecie pani, wygląd zwrócił moją uwagę. Jest pani silną kobietą, to widać. Jednocześnie da się zauważyć jednak, że jest pani bardzo kobieca. Nie zawsze daje się te dwa elementy pogodzić, tymczasem doskonale odzwierciedla pani mecenas hasło #adwokaturajesttakżekobietą. Dziękuję bardzo, choć muszę szczerze powiedzieć, że to hasło nie wywołało we mnie początkowo większego entuzjazm. Popieram kobiety, zawsze tak było, ale z hasłem miałam ochotę polemizować. Odebrałam je bowiem jako zachętę do tego, aby kobietami wykonującymi zawód adwokata interesować się wyłącznie z uwagi na płeć. Uważam zaś, że kobiety w naszym środowisku należy promować i ośmielać do aktywności po prostu dlatego, że są świetnie wykształcone, pracowite, doskonale zorganizowane, łączą praktykę zawodową z prowadzeniem domu i opieką nad dziećmi. Tymczasem, miewam wrażenie, że mimo tych oczywistych zalet i umiejętności kobiety kroczą nadal o krok za mężczyznami. Zastanawiam się z czego to wynika. Widziałam mem przedstawiający kobietę i mężczyznę, oboje stoją przed lustrem. Ona – w zbyt luźnych spodniach, on w zdecydowanie za ciasnych. Kobieta mówi do siebie – ojej, wyglądam grubo, mężczyzna dochodzi do wniosku, że ubranie najpewniej skurczyło mu się w praniu. Na tym banalnym, ale i odzwierciedlającym pewne różnice przykładzie można dojść do wniosku, że wszystko, co nas ogranicza jest w głowie. Oczywiście, ale skoro wiemy, że tak właśnie jest, powinniśmy pokazywać i promować kobiety, to co osiągnęły i w ten sposób zachęcać inne panie do aktywności. Moim zdaniem jedne z najpiękniejszych kart historii adwokatury zapisały właśnie kobiety. Prezes Maria Budzanowska i Joanna Agacka-

Indecka, choć żyły w odmiennych czasach i warunkach społeczno-politycznych – dzielnie walczyły o adwokaturę i wiele im zawdzięczamy. Bazując choćby na tych dwóch przykładach – czerpmy z nich i bądźmy śmielsze. Może kobiety mają za zadanie grać pierwsze skrzypce w adwokaturze wtedy, gdy jesteśmy w kryzysie? Podoba mi się ten tok myślenia ;) Czy pani zdaniem nadszedł już czas, w którym kobieta mogłaby przejąć stery? Cóż, obie wymienione panie prezes niewątpliwie dały dowód tego, że są w stanie unieść ciężar przewodzenia adwokaturze. Niedawno spotkałam się z poglądem, swoją drogą – wypowiedzianym przez kobietę adwokata, że aby być postrzeganą przez pryzmat profesjonalizmu, a nie atrakcyjności płciowej, kobiety powinny całkowicie odciąć się – także wizualnie, poprzez ubiór, lub brak makijażu – od zewnętrznych atrybutów kobiecości. Czy pani zdaniem rzeczywiście jest to konieczne? Nie, nie zgadzam się z takim sposobem myślenia. Nie uważam, żeby jakikolwiek sens miało przywdziewanie maski lub munduru kogoś innego. Jestem kobietą i nie chcę tego ukrywać. Bycie kobiecą nie jest przecież równoważne epatowaniu wdziękami, to z pewnością jako nieprofesjonalne może uchodzić. Swoją drogą, klienci nigdy nie dali mi do zrozumienia, że nie uważają mnie za profesjonalistę, że z uwagi na to, że jestem kobietą, jak zauważyła pani na wstępie – nie odcinającą się od kobiecych akcentów – uważają mnie za adwokata, nazwijmy to popularnym dzisiaj określeniem, „gorszego sortu”. Co innego jednak, koledzy… W mojej

127


R

o z m o w a

rodzimej Izbie kobiet jest bardzo wiele w organach samorządu. Nie było tak jednak zawsze. W 2007 r. ja i mec. Czerska zostałyśmy wybrane na stanowisko członka Okręgowej Rady Adwokackiej. Wcześniej zaś – jedna kobieta zasiadała w Radzie w latach 50-tych, kolejna w latach 70-tych. W kolejnych latach w ORA nie było żadnej pani. Początkowo starsi koledzy mówili o nas „te dziewczynki z Rady”.

nych zatrudniane są chętniej kobiety, ponieważ w odróżnieniu od mężczyzn, nie mają one problemu z oddaniem strzału – do kobiety.

W tym określeniu i nastawieniu było niewątpliwie nieco kpiarstwa. Wiele jednak zmieniło się, gdy okazało się, że mamy niemało do zaoferowania. Myślę, że nasza aktywność niejako przetarła szlaki innym kobietom i zachęciła je do spróbowania swoich sił. Cieszę się z tego.

Jestem już także babcią!

Mówi pani mecenas o 2007 r. i sytuacji, w której gruntownie wykształceni koledzy adwokaci nazywają swoje równie wykształcone koleżanki „dziewczynkami z Rady”. Jak to się dzieje, że takie określenia funkcjonują w tym świecie? W mojej Radzie już nie funkcjonują, pozbyliśmy się tego problemu. Nie umiem jednak odpowiedzieć na to pytanie. Tak nie powinno być. Może chodzi o rywalizację, może o poczucie zagrożenia, być może jest to kwestia stereotypów. A może jest to też nasza – kobiet zasługa, że zawsze robimy wszystkiego sześć razy więcej niż mężczyźni i po prostu ciągle musimy im, ale nie tylko im – sobie samym także, coś udowadniać? Niewątpliwie kobiety potrafią się doskonale wspierać, motywować, przyjaźnić. Bądźmy jednak szczere – potrafimy być też najbardziej zaciekłymi wrogami i srogimi komentatorami – niestety także wobec innych kobiet. Słyszałam, że ponoć w służbach specjal-

128

Cóż, z naturą nie wypada dyskutować;) Jest pani aktywna zawodowo, już drugą kadencję sprawuje pani funkcję dziekana, jest pani mamą…

To tym bardziej – jak te wszystkie pola aktywności można pogodzić i nie oszaleć? Wszystko jest kwestią dobrej organizacji, priorytetów i czasu. Po urodzeniu syna nie pracowałam 3 lata, bo czas z dzieckiem był dla mnie najważniejszy. Powrót nie był prosty, ale trzeba to też uczciwie powiedzieć – kiedyś zarówno praca adwokacka jak i samorząd funkcjonowały w nieco innym – wolniejszym trybie. Nie było tylu wydarzeń integracyjnych i konferencji, choć wszyscy się znaliśmy. Dzisiaj mój syn jest dorosły i zarządzanie czasem jest o niebo łatwiejsze. Staram się jednak tak wszystko planować, aby codziennie być w Okręgowej Radzie, w kancelarii i w domu, a od niedawna także u mojej wnuczki. 3 lata poświęcone dziecku w dzisiejszych realiach rynkowych brzmią jak wyrok dla praktyki zawodowej. Obawiam się, że mało kto może sobie na taki komfort pozwolić. To prawda, dzisiaj po takiej przerwie należy zaczynać niemal od zera. Nie warto rezygnować z zawodu. Tym bardziej nie warto rezygnować z rodziny. Niestety trzeba zatem dokonać jakiegoś wyboru. Takim koniecznym wyborem wydaje się być


foto: adwokatura.pl

129


R

o z m o w a

oddawanie w pewnym momencie dziecka pod opiekę babci lub opiekunki i kontynuowanie praktyki. Całkowite zamknięcie kancelarii na tak długi czas, to niemal cywilna śmierć. Czy dostrzega pani mecenas jakiś sposób lub narzędzie, dzięki któremu samorząd adwokacki mógłby wesprzeć kobiety w okresie ciąży lub macierzyństwa? Nie pytam tu o częściowe zwolnienie z obowiązku płacenia składki samorządowej, bo nie wydaje mi się, aby zmiana z 250 zł na 150 mogła istotnie zmienić rzeczywistość. Może nie zmienić istotnie, ale z drugiej strony, takie drobne wyrazy wsparcia, zwłaszcza jeśli sytuacja finansowa jest trudna, mogą życie niewątpliwie ułatwić. Nie jestem pewna, czy istnieje możliwość rzeczywistego ulżenia koleżankom, wszystkie działania nie rozwiązują problemu kompleksowo. Nadto, warto zauważyć, że trudności dotykają nie tylko kobiet adwokatów, ale także tych startujących w zawodzie. W naszej Izbie mieliśmy kilka wolnych pokoi w budynku ORA, postanowiliśmy je zatem udostępnić zainteresowanym nieodpłatnie na rok, choć umowy były zawierane na 2 lata. Myślę, że to była dla nich istotna pomoc, a ponadto sytuacja niewątpliwie pozwalała na to, aby zżyli się z tym miejscem. Obie strony wydają się być zadowolone, choć powstaje problem dodatkowych miejsc dla nowych adwokatów. Oczywiście te rozwiązania nie usuną wszelkich problemów, ale wydaje się, że mogą ich liczbę nieco zmniejszyć pozwalając na rozwinięcie skrzydeł, choćby na starcie.

130

Co dla pani mecenas znaczy i czy lubi pani pojęcie feminizmu? I lubię i nie lubię tego słowa. Lubię, bo cenię sobie niezależne kobiety, które mają możliwość i chcą pracować, realizować się, korzystać ze swoich praw. Nie lubię, bo łączy się z nim pewien stereotyp – kobiety, która wrogo odnosi się do mężczyzn. Czy zatem w pani rozumieniu, feminizm nie jest przeciwko czemuś lecz jest za czymś? Tak można to ująć. W czym, jeśli w czymś w ogóle, kobieta – adwokat różni się od mężczyzny – adwokata? Chyba w umiejętności wysłuchania klienta. Większość mężczyzn tego nie potrafi, a w wielu przypadkach człowiek, który przychodzi do nas z problemem oczekuje czegoś więcej niż tylko porady prawnej. Nam - kobietom naturalnie przychodzi wyjście naprzeciw takiemu oczekiwaniu. W żadnym razie nie umniejsza to profesjonalizmowi. Po prostu umiemy słuchać.

Justyna Mazur, adwokat, Dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Bydgoszczy


foto: adwokatura.pl

131


L u d z i e, k t ó r z y n i e n a w i d z ą k o b i e t (hejt - obraźliwy lub agresywny komentarz zamieszczony w Internecie; źródło: Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego) Bagno 24 lipca na stronie „Sterniczki w Krytyce Politycznej” ukazuje się wywiad z posłanką na Sejm RP. Mówi między innymi o seksistowskich komentarzach, które słyszy na sejmowych korytarzach. Fragmenty wywiadu trafiają na inne portale internetowe. Tego samego dnia parlamentarzystka publikuje na Facebooku zdjęcie książek, które zabiera na wakacje. „Zainspirowani” wywiadem użytkownicy wysyłają wiadomości i umieszczają pod zdjęciem liczne komentarze. Niektóre z nich są zwyczajnie prymitywne, inne wulgarne. Jeszcze inne zawierają groźby przemocy i gwałtu. 4 sierpnia w internetowym wydaniu Dużego Formatu ukazuje się felieton „Rzeźnia”. Autor, Wojciech Tochman, nazywa komentarze użytkowników „zbiorową przemocą seksualną”. Na Facebooku publikuje album z ilustracjami do felietonu. To zdjęcia osób komentujących post posłanki razem z treścią komentarzy. Tego samego dnia Facebook blokuje konto dziennikarza. Jest to „kara” za ujawnienie na swoim profilu nienawistnych komentarzy. Komentarze nadal dostępne są pod postem parlamentarzystki. Z doniesień prasowych wynika, że polityczka kieruje pozwy przeciwko osobom, które wysyłały do niej obraźliwe treści. Składa również zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Mniej więcej w tym samym czasie dziennikarka The Guardian ogłasza, że wycofuje się z mediów społecznościowych. Decyzje podjęła po otrzymaniu kolejnych gróźb gwałtu

A plikant adwokacki

132


i śmierci, tym razem skierowanych pod adresem jej 5-letniej córki. Ofiarą internetowych ataków na ogromną skalę staje się również odtwórczyni jednej z głównych ról w remake’u amerykańskiego filmu z lat 80-tych „Pogromcy duchów”. Internautom ewidentnie nie spodobało się, że tym razem główne role zostały odegrane przez cztery kobiety. Nasz hejt powszedni To tylko trzy przykłady z ostatnich kilku tygodni. Kobiety są ofiarami internetowych ataków każdego dnia, od dawna. Według często cytowanych badań Pew Research Center z 2014 roku, 26 procent kobiet w wieku 18-24 lata doświadczyło online stalkingu, a 25 procent było ofiarami molestowania w sieci. Z danych zgromadzonych przez amerykańską organizację Working to Halt Online Abuse, na przestrzeni

Z u z a n n a W

a

r

s

o

lat 2000-2012 kobiety były ofiarami 72,5 procent udokumentowanych przypadków nękania. Internetowy hejt nie dyskryminuje; w sieci atakowani są zarówno mężczyźni jak i kobiety. Nękanie kobiet przybiera jednak specyficzny charakter. Kobiety częściej atakowane są za to jak wyglądają, krytykowane i ośmieszane są ich ciała i seksualność. Ataki dotykają sfery intymnej i prywatnej i przybierają różne formy: seksistowskich komentarzy, zawstydzania kobiet z powodu zachowań uważanych przez atakującego za wyuzdane lub niemoralne (ang. slutshaming), niechcianego zainteresowania o charakterze seksualnym, stalkingu, gróźb gwałtu, czy tzw. porno-zemsty (ang. revenge-porn) czyli publikacji intymnych materiałów dotyczących byłej partnerki bez jej zgody. Bez względu na formę ataków, ich cele są podobne – upokorzyć, uprzedmiotowić lub ośmieszyć kobiety, zniszczyć ich reputację, podważyć pozycję, umiejętności i opinie, zastraszyć, sprawić, że będą się czuły bezbronne. Innymi słowy ukarać je za to, że ośmieliły się przekroczyć granicę tradycyjnie przypisywanych im ról, odniosły sukces albo chcą aktywnie działać w sferze publicznej. Konsekwencje seksistowskiej mowy nienawiści są często bagatelizowane, na co uwagę zwracają nawet przedstawiciele organizacji międzynarodowych zajmujących się prawami człowieka. Thorbjørn Jagland, sekretarz generalny Rady Europy słusznie podkreśla: „seksistowska mowa nienawiści ma druzgocące skutki dla dziewcząt i kobiet, ale nie jest traktowana poważnie, uważa się ją za mniej dotkliwą niż inne rodzaje mowy nienawiści”. Podobnie Snežana SamardžićMarković, dyrektorka generalna ds. demokracji Rady Europy, zwraca uwagę, że mowa nienawiści skierowana wobec

133


A mniejszości etnicznych lub grup religijnych słusznie wywołuje oburzenie i może podlegać sankcjom karnym; jednocześnie seksistowska mowa nienawiści często tratowana jest albo jako coś normalnego, albo w kategoriach żartu. W Polsce do tej pory nie przeprowadzono kompleksowych badań na temat skali zjawiska, jednak dostępne dane oraz obserwacja rzeczywistości online pozwalają stwierdzić, że ofiarami seksistowskiej mowy nienawiści najczęściej padają dziennikarki i blogerki, polityczki, jak również działaczki organizacji pozarządowych. Migrantki i uchodźczynie są ofiarami mowy nienawiści motywowanej więcej niż jedną przyczyną. Przytulić ofiarę, napiętnować sprawcę Wiele osób, w tym także prawników, wciąż podziela pogląd, że ze względu na skalę zjawiska walka z hejtem i przestępstwami popełnianymi online to walka z wiatrakami. Tej opinii nierzadko towarzyszy rozczarowanie i brak wiary w skuteczność działań podejmowanych przez internetowych pośredników. To co spotkało red. Wojciecha Tochmana, któremu za reagowanie na przemoc zablokowano konto na serwisie społecznościowym, rzeczywiście może wywoływać pusty śmiech. Mimo tych wątpliwości osoby, które same są ofiarami i decydują się reagować na hejt przekonują, żeby nie rezygnować i zgłaszać organom ścigania incydenty wyczerpujące znamiona przestępstwa. Także pośrednicy deklarują gotowość rozwijania narzędzi i metod radzenia sobie z hejtem. Nie jest to jednak miejsce, żeby szczegółowo omawiać dostępne środki prawne i strategie reagowania na mowę nienawiści. W szczególności biorąc pod uwagę, że okazja, aby zgłębić te wątki nadarzy się już niebawem, o czym za chwilę.

134

Stosunkowo nowym zjawiskiem, na które chciałabym zwrócić uwagę, są oddolne ruchy i kampanie. Ich celem jest wsparcie ofiar albo napiętnowanie i ośmieszanie autorów hejtu. Jedną ze strategii niwelowania skutków albo opanowywania spustoszenia jakie sieje internetowy hejt jest skierowanie w stronę ofiary fali życzliwości. Taki cel przyświeca platformie HeartMob (iheartmob.org), koordynującej pomoc i wsparcie dla ofiar internetowych ataków. Druga, bardziej kontrowersyjna metoda, to potępienie sprawców poprzez dalsze upublicznienie ich wizerunków i obraźliwych wypowiedzi. Taki pomysł mieli twórcy bloga „Hejty na Fejsie”, którzy publikowali memy ze zdjęciami z nienawistnymi komentarzami „hejterów”. Powstało pytanie – czy można swobodnie dysponować ogólnodostępnymi zdjęciami i komentarzami opublikowanymi na portalu społecznościowym? Blog zniknął już wprawdzie z internetu, jednak metoda, którą posłużyli się jego twórcy, nadal stosowana jest przez innych, a wiele osób wciąż zadaje pytanie, jak daleko można posunąć się w “walce” z hejtem. Czy reagowanie na nienawiść samo w sobie może być źródłem negatywnych konsekwencji społeczenych albo prawnych? Czy możliwe jest zatrzymanie spirali hejtu? Już niedługo Zespół do spraw kobiet przy Naczelnej Radzie Adwokackiej zorganizuje w Warszawie konferencję, podczas której oprócz problemu hejtu wobec kobiet, poruszone zostaną między innymi kwestie źródeł hejtu, dopuszczalnych form reagowania na mowę nienawiści oraz dostępnych środków prawnych. Więcej szczegółów wkrótce. Stay tuned.

Zuzanna Warso, aplikant adwokacki



A d w o k a t

To nie będzie tekst o prawie. To nie będzie tekst o polityce. To będzie tekst o kobiecie – prawniczce i polityku. Kandydatce na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, która ponad dwadzieścia lat temu, podczas IV Światowej Konferencji w sprawie Kobiet (konferencja pekińska) rozpoczęła swoją walkę o prawa kobiet. To będzie także poniekąd tekst o adwokaturze, a raczej o jej żeńskiej części (bo przecież #adwokaturajesttakżekobietą) i o tym, czy wypowiedziane ponad dwie dekady temu słowa mają wpływ na to, w którym miejscu współczesne kobiety, a wśród nich adwokatki, znajdują się dzisiaj? 26 października 1947 r. - Hillary Clinton przychodzi na świat. Wychowuje się w średnio zamożnej rodzinie w Park Ridge, Illinois, na przedmieściach Chicago. W dzieciństwie uczęszcza do publicznych szkół, jest harcerką. Po ukończeniu liceum rozpoczyna naukę w Wellesley College i już wtedy angażuje się w działalność społeczną. Następnie zostaje przyjęta na wydział prawa w Yale, gdzie jest jedną z „...human rights are women's rights and women's rights are human rights, once and for all”

136


środowisko zawodowe, aż po zwykłe relacje międzyludzkie. Przemówienie zostaje przyjęte niezwykle entuzjastycznie, a wypowiedziane wówczas słowa „...human rights are women's rights and women's rights are human rights, once and for all” staje się hasłem, które jest wielokrotnie cytowane w literaturze, pod którym organizuje się wiele konferencji dotyczących praw kobiet na całym świecie. W e r o n i k a H o ł o w c z y c

zaledwie 27 kobiet na roku. Po studiach uczestniczy w pracach komisji badającej aferę Watergate, niewiele później przenosi się do Arkansas gdzie m.in. naucza prawa oraz postępowania karnego. Kontynuuje także pracę jako prawnik w kancelarii Rose Law Firm, gdzie wkrótce zostaje pierwszą kobietą partnerem. Ślub z Billem Clintonem, a następnie jego wybór na gubernatora Arkansas czynią z Hillary Clinton pierwszą damę, która w swojej działalności przede wszystkim kontynuuje walkę o prawa rodzin oraz dzieci. Jako pierwsza dama Stanów Zjednoczonych, po zwycięstwie Billa Clintona w wyborach prezydenckich w roku 1992 oraz 1996, prowadzi działania zmierzające do zapewnienia wszystkim Amerykanom ogólnie dostępnej opieki medycznej. 1995 r. - Hillary Clinton przewodniczy amerykańskiej delegacji na IV Światowej Konferencji w sprawie Kobiet w Pekinie, pod egidą ONZ. Wygłasza wówczas kilkunastominutowe przemówienie, podczas którego podkreśla znaczenie kobiet w różnych aspektach życia, począwszy od ogniska domowego, po

Hillary Clinton podkreśla, że ta ONZ-owska Konferencja skupia uwagę świata na najbardziej ważkich zagadnieniach dotyczących kobiet, tj. dostępie do edukacji, opieki zdrowotnej, pracy oraz wynagrodzeniu za nią, podstawowych prawach człowieka oraz na uczestnictwie kobiet w życiu politycznym krajów, z których pochodzą. Zdaniem Clinton, jeżeli kobiety mają szansę pracować oraz zarabiać jako równe partnerki, ich rodziny rozkwitają. A gdy rozkwitają rodziny, rozkwitają także narody i społeczności. Rodziny polegają na matkach oraz żonach, które dają im wsparcie emocjonalne oraz opiekę. Ale, co istotne, w coraz większym wymiarze rodziny polegają na kobietach także jako źródłach dochodu, niezbędnych do wychowania dzieci oraz do zapewnienia opieki najbliższym krewnym. Tak długo, jak dyskryminacja i nierówności będą powszechne, tak długo, jak dziewczynki oraz kobiety będą cenione mniej, będą gorzej wynagradzane, pozbawione czy ograniczane w dostępie do edukacji, narażone na przemoc, tak długo potencjał, aby uczynić państwa i świat dobrze prosperującym, wolnym od konfliktów miejscem, nie zostanie zrealizowany. Efektem Konferencji jest podpisanie tzw. Platformy Działania – dokumentu wskazującego na dwanaście obszarów o kluczowym znaczeniu dla walki z dyskryminacją kobiet oraz określającego działania, które w ciągu najbliższych lat mają podjąć rządy, instytucje międzynarodowe, organizacje pozarządowe, aby wyznaczone w nim cele osiągnąć. Wśród nich znajduje się m.in. zapewnienie równego dostępu do

137


A oświaty, zapewnienie kobietom równego dostępu i pełnego udziału w strukturach władzy i procesach decyzyjnych, zapewnie-nie równości i niedyskryminacji kobiet w prawie i praktyce. 2016 r. - Hillary Clinton kandyduje na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. W Polsce ponad 40% adwokatów stanowią kobiety. Wybory prezydenckie w USA to aktualnie najważniejsze z nadchodzących międzynarodowych wydarzeń politycznych. Z uwagi na radykalnie różne wizje kontrkandydatów, ich wynik będzie determinował obraz świata na najbliższe dziesięciolecia. Hillary Clinton staje w szranki z kontrowersyjnym Donaldem Trumpem, stając się nierzadko celem jego personalnych ataków. Gdy Hillary Clinton walczy o głosy w wyborach prezydenckich, polskie adwokatki walczą o miejsca w organach samorządowych. Są wykształcone, przebojowe, niezależne. Ale walczą nie tylko o władzę. Walczą o swoich klientów na salach sądowych, walczą o to by pogodzić rolę matek i żon, z rolami businesswomen zarządzającymi własnymi kancelariami, czasami walczą ze stereotypami (choć z tym na szczęście coraz rzadziej). Nie walczą między sobą. Wiedzą, że solidarność i współpraca, zaprowadzą je dalej, niż kręte ścieżki wyścigu szczurów. Nie boją się sięgać po więcej, ani walczyć o swoje prawa, nawet gdy czasami spotykają się z pobłażliwymi uśmiechami. Mają pomysły, są innowacyjne, nie boją się ryzyka. Jak wiele z tego zawdzięczają Hillary Clinton? Jedni powiedzą, że nic, nieco odważniejsi, że niewiele. Ja myślę, że całkiem sporo. Nawet jeśli Clinton nie wygra wyborów prezy-denckich, to już dziś zdaniem wielu wygrywa z Trumpem merytorycznie, przewyższając go siłą argumentów, kulturą osobistą, niechęcią wobec taniej sensacji i demagogii. Wydaje się także, że wygrywa walkę, którą zapoczątkowała ponad 20 lat temu podczas konferencji w Pekinie. Walkę o silne i samodzielne kobiety, które nie boją się mówić tego, co myślą i sięgać po to, czego pragną. To, w którym miejscu znajdują się dziś polskie kobiety to wynik wielu czynników – transformacji ustrojowej, przystąpienia Polski do UE, to także wynik zmian naszej mentalności i ogromnej determinacji. Ale to także zasługa kobiet takich, jak Clinton. Teraz i na nas ciąży obowiązek, by wykonać taką pracę, aby następne pokolenia w ogóle nad istnieniem problemu dyskryminacji nie musiały się zastanawiać, aby nie zaprzepaścić tego, co już osiągnęłyśmy. Nauczone niezależności, pewne swoich zalet i umiejętności, zadbajmy o to, by oczywistym było, że o naszej pozycji, o naszym zawodowym powodzeniu decydują wyłącznie kompetencje - nigdy płeć. Zmieniajmy świat, nawet jeśli to ma być tylko jego mały fragment. Wspierajmy się i motywujmy, tak jak motywują nas wielkie kobiety tego świata. Dajmy przykład naszym siostrom, córkom, przyjaciółkom. Któraś z nich może przecież być kolejną Hillary Clinton… Weronika Hołowczyc, adwokat

138


139


K p

r

a

w

u

l

t

u

r

a n

a

adwokat Joanna Parafianowicz

140


Nie samym prawem prawnik żyje. Wielu z nas łączy pracę zawodową z innymi pasjami. O takich osobach będzie w Magazynie niemało. W tym i w kolejnych numerach Magazynu przeczytać będzie można także publikowaną w odcinnach powieść pt. Adwokat Włocha autorstwa aplikanta adwokackiego Izby Adwokackiej w Lublinie Maksymiliana D. Czornyj, autora kilkunastu publikacji naukowych z zakresu prawa międzynarodowego publicznego i prawa konstytucyjnego, ze szczególnym uwzględnieniem Włoch i San Marino. Opowiadania pana mecenassa ukazywały się min. w: Akcencie, Aspiracjach, Korespondencji z Ojcem, Kozirynku, Kurierze Galicyjskim — Lwów, PKPzinie, Rzeczpospolitej Kulturalnej — Londyn, Szafie, Tarnowskim Kurierze Kulturalnym, Toposie. Co w książce? Nic na temat romansu pod słońcem Toskanii :) Całkiem zaś niemało o tym jak wybrać najlepsze włoskie wino, oliwę, grappę czy ocet (prawne regulacje dotyczące m.in. etykiet), jak kupić we Włoszech nieruchomość (skoro w Polsce rolnej nie można, a rolną jest prawie każda) oraz, czy warto płacić podatki. Będzie też co nieco o tym, dlaczego na gruncie prawa wloskiego gwałt jeszcze nie tak dawno zastępował miłosne starania, a zdrada żony była czymś gorszym od zdrady męża. Dla miłośników historii, prawa i Włoch, jak znalazł. Do tego, jak na niepoprawną wielbicielkę Italii przystało, kilka moich zdjęć z wakacji spędzonych tamże. Zapraszam także do zapoznania się z sylwetką radcy prawnego Piotra Dobrowolskiego, którego bez reszty pochłania fotografowanie oraz, rzecz jasna, z jego fotografiami.

141


A plikant adwokacki

Wstęp Miasteczko Bellano rozciąga się u wybrzeża jeziora Como będąc ostatnim przyczółkiem lokalnej kolei. Dalej skrzy się już jedynie olśniewająca panorama lazurowej wody i sunących po zboczach Alp cieni chmur. Jest to miasteczko wyjątkowo piękne, pełne kamiennych domów krytych czerwoną dachówką i ludzi, którzy ponad wszystko cenią spokój. Niestety od kiedy u wybrzeża zaczęły cumować drogie jachty austriackiej i włoskiej bohemy w serca mieszkańców Bellano wdarło się pierwotne dla ludzi gór rozdrażnienie. Niemoc przepędzenia turystów i głośnych żeglarzy pogłębiła frustrację mocniej niż austriacka okupacja Tyrolu. Nic dziwnego, że jeden z Bellańczyków wniósł do urzędu do spraw ochrony środowiska skargę na szum lokalnego wodospadu Orrido. Wszak siły natury zagłuszały jego radio i telewizor, przeszkadzając w kibicowaniu zmaganiom włoskich piłkarzy na Mistrzostwach Świata. Do tego pozbawiona komentarza porażka, obwieszczona nawet nie rozpaczliwym jękiem płynącym ze stadionu, a jedynie wizualnym wynikiem. Tego było za wiele. Lokalni urzędnicy do problemu podeszli z prawdziwie szwajcarską precyzją. Do Bellano ściągnięto specjalistyczny sprzęt, zmierzono poziom hałasu wywoływany przez huk wodospadu i przyrównano go do dopuszczalnych norm. Wszystko stało się jasne. Wodospad musiał ponieść karę, wystawiono więc mandat w wysokości kwoty równej jak alpejskie szczyty - 1032 euro i bez taryf ulgowych, wręczono go burmistrzowi miasteczka.

Adwokat Wł ocha

142


Maksymilian

D.

C z o r n y j

Szczęście w nieszczęściu, że Orrido jest wodospadem niewielkim, gdyż przy Niagarze cały magistrat musiałby pójść z torbami. Słysząc taką historię nie sposób pozostać obojętnym na uroki włoskiego prawa i biurokracji. Nawet najbardziej surowy w obejściu Sardyńczyk musiał parsknąć rubasznym śmiechem wyspiarza i wykpić swoją wielką ojczyznę. Włochy być może absurdem stoją, ale ma on swoje lokalne, jakże frywolne wydanie. Receptura espresso jest prawem co prawda niepisanym, ale równie przestrzeganym jak omertà czy uwielbienie dla mammy. Zastosowanie ciśnienia odmiennego od dziesięciu barów, przepuszczenie niewłaściwej porcji wody i jej podgrzanie do wykraczającej poza przyjęte standardy temperatury są usankcjonowane surowiej niż morderstwo z premedytacją czy zamach na organy państwowe. Biada też temu, kto stanie na bakier odwiecznym zwyczajom i zechce odnaleźć się w gąszczu przepisów i w odmętach biurokracji. Z całą pewnością we Włoszech prawo

pozwala wiele zrozumieć. Cóż z tego, że nie objęto jego mackami espresso i spaghetti, a Sycylia zdaje się istnieć na jego krawędzi, kiedy gwarantuje niezmienność smaku takich rarytasów jak pomidory wezuwijskie, czosnek z Polesano czy ocet balsamiczny z Modeny. Wymieniać można by bez końca, ale to dzięki nieprzebranym przepisom i to nie kulinarnym, gdziekolwiek byśmy się nie udali szynka parmeńska (prosciutto di Parma) i parmezan (parmigiano reggiano) będą smakowały nieodmiennie tak samo. Tak to bywa, że nawet piłka nożna, czyli we Włoszech sport ze wszech miar narodowy, rozwinęła się dzięki regulacjom prawnym. Podobnie rzecz się miała z winiarstwem, truflarstwem i Bóg jeden umiałby wymienić wszelkie areały lokalnych specyfików, które swój rozwój i unikatowość zawdzięczają pieczołowicie sporządzanym przez ustawodawcę przepisom. Nie dziwi to w kraju, w którym pośród ojców założycieli doszukać się można adwokata, rozwodnika i liberała, który przez całe życie zgłębiał zagadnienia konstytucyjne. W kraju, którego najstarszy znany obywatel przyczynił się do kilku procesów i poważnego sporu międzynarodowego o mały włos niezakończonego rewizją granic. Nie dziwi to, gdy obserwuje się kolejne procesy włoskiego premiera, kapitana wielkiego wycieczkowca czy mafijnych bossów, które stały się kolejnym hitem rodzimej produkcji oglądanym chętniej i tłumniej niż hollywoodzkie szlagiery. Można takie przypadki mnożyć bez końca, rozczulając się nad dolą i niedolą żyjącego w okowach regulacji ludu. Nie trzeba jednak tytana ani herosa, aby dostrzec, że Włosi z tym problemem radzą sobie lepiej niż z przepisami ruchu drogowego i wynajdywaniem miejsca na zatłoczonej plaży. Niestosownym wydaje się przykład sycylijskich organizacji mafijnych, ale warto wspomnieć o tamtejszym etatowym odśnieżaczu, o weterynarzu mającym kontrakt o pracę w wymiarze minuty tygodniowo, czy rzeszach niepłacących

143


A podatków, lecz wyczekujących stosownych abolicji. O wszystkich tych i wielu, wielu innych osobliwościach Włoch jest ta książka. Poza tym znalazło się w niej miejsce na kilka wskazówek dla wszystkich, którym Italia mogłaby być ojczyzną, domem lub ziemią obiecaną. Napisać przy tym, że człowiek nie cielę i musi spełniać swoje marzenia, to jak napisać, że Rzym korkiem stoi, Florencja turystą, a Mediolan szykiem mody. Zresztą o każdym z tych miast też zostało wspomniane. Niektórych może dziwić układ tekstu, jego pozorny chaos i zagmatwanie, ale przyjmijmy to na karb włoskiego splątania sacrum i profanum, a nie nieudolności autora. Poza tym są pewne tematy, które pojawiały się naturalnie po wielokroć podczas pisania kolejnych rozdziałów, a faux pas jest przerywać snucie tak frywolnej opowieści. Mam nadzieję, że wciągnie ona każdego jak Włoch nitkę wybornego spaghetti. Mianem wprowadzenia Sytuacja I. Zabytkowy budynek sądu umieszczonego w XVII-wiecznym pałacu. Nowoczesne wnętrze, czytniki kodów, automaty, rozdzwonione telefony i zapach tandetnych wykładzin. Do tego szum zmagających się z upałem klimatyzatorów. Otwierają się drzwi do małego gabinetu. W środku jest biurko, a za nim niski, wyjątkowo spocony mężczyzna w rozchełstanej koszuli i krótkich spodenkach. Zdziwicie się, że właśnie widzicie urzędnika zajmującego jedno z najlepszych stanowisk w mieście. Albo w okolicy w ogóle. Oto giudice di pace - sędzia pokoju. Kilka godzin pracy dziennie,

144

zazwyczaj od godziny dziewiątej do południa, od poniedziałku do czwartku. Do tego całkiem godziwe zarobki. Sytuacja II. Przysadzisty renesansowy pałac w ścisłym centrum miasta. Zachowany w pierwotnym stanie, o majestatycznych wnętrzach i potężnych salach z fatalnym nagłośnieniem. Oprócz tego szereg mniejszych gabinetów ściśniętych w historycznych komnatach podzielonych karton-gipsową płytą. Zapach wilgoci, pleśni i potu petentów. Przed drzwiami do jednego z takich gabinetów kłębi się tłum adwokatów ze swymi klientami. Sędziowie do pracy podchodzą wyjątkowo ambitnie i przez dwa dni w tygodniu odwalają całą robotę. Dzięki temu mają upragniony przez wszystkich system pracy, z pięciodniowym weekendem. Zgodnie ze schowaną w foliowej koszulce rozpiską, posiedzenie sędziego rozpoczyna się o dziewiątej. Drzwi otwierają się najwcześniej kwadrans później, a całe zgromadzenie hurmem wpada do środka. Adwokaci przeciskając się rzucają na biurko sędziego teczki z aktami. W tej kolejności będą rozpatrywane ich sprawy. Oczywiście przy asyście wszystkich pozostałych, zgromadzonych za ich plecami komentujących ich chamstwo, grubiaństwo i brutalność w walce na łokcie. Oto posiedzenie przed sądem poważniejszym niż sędzia pokoju. Sytuacja III. Wielka sala sądowa. Eleganckie fotele dla składu sądzącego, potężny stół i flaga włoska. Z tyłu, na ścianie złocony napis: „La legge è uguale per tutti” - prawo jest równe dla wszystkich. Po sali kręcą się osoby


oczekujące na kolejne sprawy, ale nie ma żadnego sędziego. Wchodzimy do małego, przyległego pomieszczenia. To właśnie tu, przy wysłużonym stole siedzi sędzia, wciąż formalne małżeństwo i adwokaci. Oto zawezwanie do pojednania się. Znudzony sędzia patrzy na rozwodzących się ponad szkłami obsuniętych na koniec nosa okularów. - Pojednali się? - pyta retorycznie, po czym głośno wypuszcza powietrze. Chwila ciszy. - Nie? - dopytuje sędzia. - Nie? Próba pojednania jest zakończona niepowodzeniem. Adwokaci nie odzywają się, pomni na wciąż tkwiący w ścianie pocisk. Dwa lata wcześniej,

145


A niedoszły rozwodnik zirytował się natarczywością słynącej z antymatrymonialnych poglądów (rozwiedzionej) pani mecenas. Oddał do niej pięć strzałów, z których trzy okazały się celne. W konsekwencji zamiast powrotu do stanu wolnego, trafił do zamkniętej celi, a pani adwokat do szpitala. Kiedy obudziła się z trwającej blisko dwa miesiące śpiączki, niezwłocznie powróciła na salę sądową już nie tylko jako piewca rozwodów, ale i zagorzała feministka. Oto Tribunale - wydział cywilny. O wydziale karnym w tym miejscu pisałby zapewne Alfred Hitchcock, ale skoro nie jest to powieść grozy ani dreszczowiec, adekwatne dla niego szmoncesy zostawię na później. Nie chcąc powodować u Czytelnika przesytu, ani wyłożyć wszystkich kart na stół, przemilczane zostaną i inne wydziały niemniej ciekawe niż wnętrza krypt kapucynów w Palermo. O nich będzie poniżej. Rozdział I. – Czas Sędzia: - Ostrzegam świadka, aby mówił tylko to, co widział na własne oczy, a nie to, co słyszał od innych. Kiedy pan się urodził? - Niestety, tego nie mogę powiedzieć, Wysoki Sądzie. Wszystko, co o tym wiem, słyszałem od innych... Przytoczone we wprowadzeniu sytuacje miały zobrazować, że z punktu widzenia sądzących i sądzonych, Włochy są państwem niezwykłym i egzotycznym jak pracoholik na Sycylii. Owi sądzący i sądzeni stanowią przy tym wybornie reprezentacyjną grupę przedstawicieli narodu włoskiego. Zgodnie z informacjami urzędu statystycznego w 2014

146

roku, przed sądami na pilne rozpatrzenie oczekiwało ponad pięć milionów spraw. Czas postępowania do chwili wydania prawomocnego wyroku wynosił pięć lat w sprawach cywilnych, a siedem w sprawach karnych. Opieszałość nie zniechęca przy tym mieszkańców Półwyspu Apenińskiego do sądzenia się, oczekiwanie to wszak jedna z ich etnicznych konkurencji. Nic dziwnego, że Włosi najbardziej na pieńku mają z pracodawcami i pracownikami, członkami rodziny, zarówno zmarłymi (sprawy spadkowe) jak i żyjącymi (rozwody i separacje) oraz... sąsiadami. Kargul i Pawlak mogliby nazywać się Rossi i Ferrari, a cała historia toczyć się w uroczej scenerii toskańskich pagórków, czy przepastnych klifów Kalabrii. Spory sąsiedzkie to ponad 10% wszystkich spraw, w których uczestniczy blisko pół miliona osób. Im dalej na południe, tym ich liczba wzrasta w tempie odwrotnym do deklarowanego zaufania do władzy sądowniczej. Co ciekawe, w listopadzie Izba Handlowa miast Monza i Branza regularnie przeprowadza Tygodnie Pojednania. W 2014 roku akcja odbywała się po raz jedenasty, ukazując fiasko dziesięciu poprzednich edycji. Włoska swarliwość, na przestrzeni dwóch tysięcy lat od rozpadu rzymskiego triumwiratu i kolejnych bratobójczych wojen, osiągnęła szczyty wyrafinowania. Dantejski galimatias jest tak widoczny, że premier Matteo Renzi za punkt honoru uznał reanimowanie skostniałego systemu sądowego. Postawienie pacjenta na nogi byłoby dla milionów włoskich wyborców doskonałym sygnałem, że Italia przetrwała kryzys. Z tym, że wraz ze zwycięstwem państwa, nastanie kryzys tak opiewanego zawodu sędziego. Włoski sędzia zostanie


147


148


aplikant adwokacki Maksymilian D. Czornyj

zgnębiony, stłamszony i będzie się słaniał z wycieńczenia. Gdyby prezydent Napolitano był młodszy mógłby się martwić, że ktoś stanie w szranki ze śmiercią w wyścigu o jego życie. Podpisanie dekretu skracającego sędziowskie urlopy z czterdziestu pięciu do trzydziestu dni i określającego termin wakacji sądowych na od 6 do 31 sierpnia, a nie jak dotąd od 1 sierpnia do 15 września jest bardzo ryzykowną decyzją. W ogóle, ostatnimi czasy tempo, pory i terminy nabrały we Włoszech szczególnego znaczenia. A wszystko to w kolebce historii, gdzie kilka miesięcy czy lat nie powinno robić żadnej różnicy. Należy pamiętać, że najstarszy, wciąż istniejący w Italii (i prawdopodobnie na świecie) wydział prawa znajduje się na Uniwersytecie w Bolonii. Przyjmuje się, że tamtejsza alma mater powstała w 1088 roku, choć oficjalny, znany akt założycielski został wydany przez Fryderyka Barbarossę w 1158 roku. Kawał czasu i tradycji, łechtający Włochów silniej niż spływająca z apenińskich płaskowyżów tramontana. Wydział wykształcił się prawdopodobnie z grup zagranicznych studentów badających prawo w związku ze stosowaną zasadą zbiorowej odpowiedzialności obcokrajowców. Wykwalifikowali się oni w zagadnieniu tak dobrze, że z czasem otrzymali oddzielne kompetencje, a zbiorowa odpowiedzialność została zniesiona. Pomagający im uczeni z Bolonii stali się wykładowcami nowopowstałej uczelni, a sami zyskali ochronę prawną równą ze szlachtą. Co więcej, uniwersytet gwarantował wszystkim studentom niezależność od jakiejkolwiek władzy zewnętrznej. Nie wiadomo, czy przez życzliwość profesorów, czy też zwykłą modę, kandydaci na prawników pchali się na Uniwersytet Boloński drzwiami i oknami. W połowie XII wieku było ich około dziesięciu tysięcy, co stanowiło jedną trzecią mieszkańców miasta. Warto wiedzieć, że kilka wieków później wiedzę z zakresu prawa kanonicznego zgłębiał w Bolonii sam Mikołaj Kopernik. Podobno włoskie niebo nakłoniło go do prowadzenia obserwacji astronomicznych, dzięki czemu mógł wstrzymać słońce i ruszyć ziemię. Mając spuściznę prawniczą jeszcze dłuższą niż uniwersytecką, bo sięgającą czasów starożytnych, czas dla Włochów nie powinien odgrywać większej roli. Tradycyjnie, wszelkie sprawy sądowe na Półwyspie Apenińskim ciągnął się długo i żmudnie, pozwalając zapracowanym sędziom wszechstronnie rozważyć zawsze nadmiernie zawiłe okoliczności. Skrupulatnego zbadania wymagają z całą

149


A pewnością sprawy rozwodowe, których czas trwania stawia Włochy w ścisłej europejskiej czołówce. Tym bardziej dziwi przeforsowany projekt Izby Deputowanych, aby czas przymusowej separacji skrócić z trzech lat do dwunastu miesięcy (a w przypadku zgody małżonków do jedynie sześciu miesięcy!). W tym przypadku czas jest przecież wyjątkowo potrzebny.

tematyki rozdziału należy się właśnie w tym miejscu, pewna uwaga. Prawo to zwyczaj. A raczej zwyczaj to prawo. Zwyczajowe szczęśliwe zakończenia swoją tradycję mają jak widać nie byle jaką, tak samo jest z piciem wina. Z tym, że winne zwyczaje się z czasem zmieniały i choć dziś za nocne hulanki dostać można mandat to kilkadziesiąt lat temu było inaczej. Nie mówiąc już o czasach rzymskich!

Aby to wytłumaczyć, należy przytoczyć starożytną rzymską maksymę potwierdzającą, że winę za rozwód ponoszą obie strony... żona i teściowa. Żonę, jako wybór (czasem) świadomy, włoski mężczyzna jeszcze zazwyczaj przecierpi. Większym problemem jest jednak teściowa, która nigdy nie dorówna mammie, stanowiąc dla Włocha personifikację wszelkiego zła. Długie postępowanie rozwodowe wielokroć pozwalało sytuację przeczekać i zgodnie z inną maksymą, że nikt nie trwa wiecznie, doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.

Georg Bernard Shaw miał ponoć w życiu dwie wielkie miłości – gawędzenie i jedzenie. Zawsze jednak powtarzał, że przy jedzeniu powinno się milczeć, co z uwagi na jego usposobienie wywoływało zdziwienie przyjaciół. Zapytany dlaczego tak uważa pisarz ani chwili nie zastanawiał się nad odpowiedzią.

A przecież we Włoszech szczęśliwe zakończenia to narodowa specjalność. Szczęśliwie zakończył się nieszczęśliwy okres po upadku Rzymu, szczęśliwie dobiegł końca okres rozbicia Italii, szczęśliwie zakończyła się nawet I Wojna Światowa, co to tak źle się zaczęła, a potem rządy Mussoliniego i kolejna wojna światowa. Szczęśliwy finisz miał okres czerwonego terroru, zastąpionego terrorem mafijnym, który też finalnie zastąpiły czasy pokoju. Nawet huczne bunga bunga dzięki niebieskiej tabletce premiera miały swój szczęśliwy koniec, choć tak naprawdę przyczyniły się do jego upadku. Można mieć pewność, że kryzys gospodarczy też się szczęśliwie zakończy bądź to efektownym bankructwem, bądź rozejdzie się po kościach jak wino po żołądku. O winie będzie jeszcze później, ale z racji

150

„Nie lubię rozmów przy stole, bo zwycięża w nich zawsze ten, kto ma najmniejszy apetyt.” Ponad wszelką wątpliwość potwierdza to rezultaty badań genetyków i antropologów wskazujące, że Georg Bernard Shaw zaiste nie był Włochem. Ci natomiast, z łączeniem obu czynności nie mają żadnego problemu. Nie wynika to z braku apetytu, bo o nim słychać na każdym rogu (buon appetito! buon appetito!) Zapewne zawdzięczają to odziedziczonym po starożytnych przodkach genom. Gwarne rzymskie uczty trwały całymi godzinami, a w ich czasie nie tylko znajdowano chwile na jedzenie i rozmowy, ale także na drzemkę czy nieprzecenione ars amandi. Na wszystko przychodziła pora po wypitych kilku łykach praprzodków współczesnego wina, a że jak dobrze wiadomo słowa pijanego to myśli trzeźwego, – więc wszystko odbywało się zapewne ku ogólnej radości. Radość ta była być może jednostronna, bo Rzymianki wina konsumować nie mogły. Niewykluczone, że właśnie dlatego starożytni zasłynęli z upodobania do


151


A przedstawicieli swojej płci. Wbrew przyzwyczajeniom współczesnych Włochów, picie czystego wina było traktowane przez starożytnych jako barbarzyństwo. Nie bez znaczenia jest przy tym fakt, że tylko najlepsze wina przechowywano w amforach i dzbanach, a odpowiednik dzisiejszego wina stołowego leżakował najczęściej w świńskich pęcherzach. Nic dziwnego, że ceniono wszelkie przyprawy i dodatki. Mulsum, bo o nim między innymi mowa, stanowiło mieszankę wina z miodem, która była jednym z najpopularniejszych trunków rzymskiego plebsu. Rozdawano go z okazji niesławnych igrzysk, fałszowanych wyborów i innych uroczystości, bo obok chleba zapewniać miał równie oddane, jeśli nie żarliwsze poparcie. Wina te przechowywano przy przewodach kominowych i piecach, aby podać je następnie lekko ciepłe, w formie przypominającej współczesnego grzańca. Często odparowane, dość gęste, musiały daleko się jednak różnić od niego walorami smakowymi. Katon podawał, że mulsum nadaje się idealnie jako popitek encytum – słodkiej przekąski, którą przyrządzano poprzez wyciskanie ciasta przez wąski otwór wprost do głębokiego tłuszczu. Zrobienia takiej uczty mającej dwu tysiącletni rodowód można się bez problemu podjąć. Skuszeni aromatem, a po chwili głębokim smakiem napitku i popitku musimy jednak nadal być czujni. Aby nie dostać wspomnianego już mandatu, warto przytoczyć niewłoską, acz platońską uwagę, iż wino czyni ubogiego bogatym w fantazję, a bogatego biednym w rzeczywistość. Nikt, kto o tym będzie pamiętał (i nie zaniecha przy tym czytania tej książki) nie powinien mieć scysji z prawem. Jednakże większa biada tym, którzy znieważą

152

tradycję kulinarną Półwyspu Apenińskiego. Pomimo wszelkich kontrastów i barbarzyńskiej różnorodności istnieje kilka ponadczasowych dogmatów, którym przeciwstawienie skutkowałoby natychmiastowym orzeczeniem co najmniej kilku dób w dybach lub na banicji. Skoro mowa o czasie, choć ciągnie się jak spirale rozgotowanego fusilli, ma przecież nieznany rodowód. Kiedy myślimy o Włoszech, od razu przychodzi nam do głowy włoskie jedzenie. Gdyby chcieć utworzyć rozległy łańcuch skojarzeniowy, nieco dalej, pewnie zaraz po samochodach i ubraniach, a być może przed Mussolinim pojawiłby się Renesans. Nieważne czy to konotacja z Leonardem da Vinci, Rafaelem Santim czy skutek alfabetycznej wyliczanki - ważne, że skojarzenie jak najbardziej słuszne. A gdyby zestawić ów renesans i włoskie jedzenie? Zapewne w większości przypadków jakąkolwiek asocjację w tym zakresie zastąpiłoby całkowite rozjaśnienie, szkoda że w postaci carta blanca. Przecież ten renesans był tak dawno... Przecież nie wiadomo co się wtedy podawało do stołu nawet w Polsce (skoro babcia nie mówiła – a na pewno nie mówiła). Najlepszą drogą do odkrycia włoskiej kuchni sprzed blisko pół tysiąclecia jest potężne dzieło Bartolomeo Scappiego "Opera dell'arte del cucinare" ("Dzieło na temat sztuki gotowania") – sześciotomowy zbiór około tysiąca przepisów kuchni watykańskiej. Nie można bowiem zapomnieć, że Scappi był kucharzem kilku kolejnych papieży, a Pius V zwykł go nazywać "Michałem Aniołem kuchni". Czasy to były niebezpieczne, więc zgodnie z etykietą wszelkie dania przed papieskim podniebieniem, próbowało mnogie grono testerów. Smak miał drugorzędne znaczenie, sednem było wykrycie ewentualnej trucizny i padnięcie


aplikant adwokacki Maksymilian D. Czornyj

trupem w imię tego, by trupem nie padł sam Ojciec Święty. Jak to w każdym kryminale, ofiary się zdarzały, a szefowie kuchni kończyli a to na stosie lub w więziennych lochach, a to zadławieni własnoręcznie sporządzoną strawą. Ich wina była znana tylko Bogu i muzom, ale odpowiedzialność zbiorowa obligowała do popełnienia szczytnego samobójstwa w rezultacie zaskakująco sprawnie przeprowadzanych procesów. W końcu trybunały sygnowały się wolą boską, a tej nikomu nie wolno było się przeciwstawiać. Szczęście sprzyjało Scappiemu i przez całą swoją karierę nie struł ani siebie ani (przy najmniej oficjalnie) żadnego papieża. Wielki wybór dań to nieskończone źródło inspiracji także dzisiaj. Choć wykonanie części przepisów byłoby dość trudne i pracochłonne jest doskonałym tematem na inną opowieść. Ba, tysiąc opowieści! Za najlepszą zachętę do cierpliwego szukania przepisów może służyć fakt, że Bartolomeo Scappi gotując po śmierci Pawła III dla członków konklawe czynił to tak dobrze, że ponoć z tylko tego powodu obrady trwały ponad dwa miesiące! Do czasów dzisiejszych przetrwały także inne podręczniki kucharskie renesansowych włoskich stolników. Są to między innymi „Composizioni di vivande et apparecchio generale” Cristoforo Messisbugo, który tworzył (to w tym kontekście chyba doskonałe słowo) dla książąt d'Este, władców Ferrary. Rodzina książęca była tak zachwycona, że protegowała stolnika cesarzowi Karolowi V, który nadał mu tytuł hrabiowski. W tej smakowitej spuściźnie literackiej znajduje się także pozycja „La singolar dottrina”, autorstwa Domenico Romoliego, który działał pod wdzięcznym przezwiskiem Panunto. Trudno dziś ustalić, czy to od przezwiska kucharza powstało regionalne

określenie ukochanych i przyrządzanych na mnóstwo sposobów przez Romoliego bruschett, czy też od tych to bruschett ono się wzięło. Cóż jednak jak nie etymologiczne zagadki może stanowić w tym wypadku lepszą zachętę do podjęcia się próby samodzielnego wypieku? Jak na tacy widać, że źródła, i to jakże sycące, dotyczące włoskiej kuchni renesansowej są dostępne i znane. Niestety, potwierdzają tylko fakt, że już pięćset lat temu (a może przede wszystkim wtedy) Włochy nie stanowiły gastronomicznego monolitu. Sztuka kulinarna była wbrew prawidłom okresów kultury zależna od regionu, księstwa, miasteczka i państewka. Gdyby szukać wspólnych płaszczyzn, można wskazać na elitarność zup, które bezwzględnie stanowiły pokarm klas wyższych. W zamożnych domach używało się przy tym dużo cukru, którym obtaczano sery i pieczenie. Sałatki natomiast, podawane po daniu mięsnym, miały ostatecznie zaspokoić głód. Dodawano do nich wszystko, co mogło się zmarnować i nie zostało wykorzystane do innych potraw, nie pomijając w tym zwierzęcych mózgów i wątrób. Rozbieżności kulinarne, rozbieżności prawne i mentalne mają swoją wielką tradycję. Adwokat Włocha musi być najedzony jeszcze bardziej od swojego klienta. Większość z Czytelników na pewno pamięta rubaszność mecenasa De Marzi z „Rozwodu po włosku” Pietra Germiego. Radość z jedzenia i picia przekładały się na zdolność wygłaszania homeryckich tyrad przed sądem. Zresztą z filmami i prawem różnie bywa, a mają one swoje ponadczasowe znaczenie. Począwszy od Ala Pacino, którego rodzina pochodziła z sycylijskiego Corleone i jego kreacji w „Adwokacie diabła”, poprzez filmy i seriale mafijne bardziej kreujące

153


A rzeczywistość niż na niej oparte, aż po współczesne produkcje kryminalne, włoska kinematografia ma się tak świetnie, jak Sycylijczyk w trakcie sjesty. Jeszcze lepiej (czytaj: bardziej dochodowo) ma się kinematografia amerykańska z partycypacją Włochów. Głośna była sprawa zatrzymania w 2012 roku prominentnego członka Camorry stawiającego policjantom opętańczy opór, by móc dokończyć oglądanie odcinka „Rodziny Soprano”. Po nitce do kłębka, kilka miesięcy później ujęto jego kuzyna, zatopionego w lekturze „Łowcy mafiosów” Andrei Galliego. To tylko proste przykłady na to, że sztuka w każdej formie to nieodłączna część życia Włocha. W końcu, czym maleńki Franco za młodu przesiąknie, tym na starość Francesco trąci. Otoczeni zabytkami, nauczeni dwóch tysięcy lat estetyzmu, choćby najbardziej zdeprawowani rozumieją i lubią sztukę. Czym dla Włochów są jednak te dwa tysiąclecia? Niniejszą opowieść można by bowiem rozpocząć w 3300 roku przed naszą erą, na oblodzonym zboczu szczytu Simlaun w Tyrolu Południowym, czy też jak wolą italofile w Górnej Adydze. Jest to teren do dnia dzisiejszego trudno dostępny, poorany stromymi ścianami opadającymi wprost do soczystych dolin, od strony włoskiej dziki, a austriackiej wydarty naturze na potrzeby narciarskie. Właśnie w tej okolicy swojego żywota dokonał Oetzi, znany także jako człowiek lodu, będący pierwszym Włochem, z którego powodu sprawa trafiła do sądu. Genetycy biegli w zagadnieniach spadkowych stwierdzili, że jego dalecy zstępni do dnia dzisiejszego mogą zamieszkiwać Tyrol oraz Sardynię i Korsykę. Jednakże wcale nie o spadek w tej sprawie chodziło. Wszakże Oetzi jak na dzisiejsze standardy nie

154

był człowiekiem majętnym. Odziany w niedźwiedzie i kozie skóry, noszący buty zrobione z miękkich traw owiązanych łykami, bardziej przypominał zaniedbanego kloszarda niż myśliwego. Liczył około 160 centymetrów wzrostu, ważył niecałe pięćdziesiąt kilogramów. Był brązowookim szaty-nem, którego wygląd choć odbiegający od wyglądu dzisiejszych uwodzicieli, ale potwierdzał odwieczną hardość wszelkiej maści górali. Oetzi miał przy sobie plecak, torbę wykonaną z brzozowej kory, taszczył także wielki łuk oraz wypełniony strzałami kołczan. Poza tym uzbrojony był w wysłużony nóż i toporek. 19 września 1991 roku na wysokości ponad trzech tysięcy dwustu metrów dwoje niemieckich turystów natrafiło na jego szczątki. Ciepłe odzienie nie uchroniło człowieka lodu przed grotem niecnie wystrzelonej w plecy strzały. Oetzi zmarł najprawdopodobniej zaraz po ugodzeniu, jednakże marny koniec jedynie niewiele skrócił jego żywot - mawia się, że słynny wędrowiec poza dziurą w plecach, chorował na chorobę wieńcową, boreliozę oraz nie tolerował laktozy. Szczęśliwym trafem śmierć w zwaliskach lodowych nie przeszła bez echa i nie pozostawiła bohatera naszej historii bezimienną ofiarą zawału, zatoru czy laktozowego zachłyśnięcia się na legowisku w jaskini. Blisko pięć i pół tysiąclecia po swojej śmierci Oetzi został wywołany w sądzie i szkoda, że był jedynie niemym świadkiem własnego odkrycia. Bo właśnie o znaleźne potoczyła się sądowa batalia, a skoro wynosiło ono 25% w stosunku do wartości odkrycia należało człowieka lodu odpowiednio wycenić. Wycena znaleźnego dokonana przez władze Południowego Tyrolu - 10 milionów lirów, czyli obecnie nieco ponad 5 000 euro, została


aplikant adwokacki Maksymilian D. Czornyj

przez odkrywcę – niejakiego Herr Simonsa bezwzględnie odrzucona. Choć nie był on Włochem, podczas swych licznych podróży zdążył odpowiednio zarazić się lokalnym jestestwem i bez wahania skierował sprawę do sądu w Balzano. Pan Simons był daleko bardziej życzliwy Oetziemu, jego wartość szacując na ponad milion dolarów, a dla siebie wnosząc o zapłatę jedynie 300 000. Sąd podzielił zdanie odkrywcy i przyznał mu pełną wysokość żądania. Jakież musiało być jego zdziwienie, gdy sprawa trafiła przed sąd wyższej instancji! Zdruzgotany tą wieścią Simons ponownie wyruszył w góry, idąc szlakiem nieopodal szczytu Simlaun, gdzie to przed ponad dekadą natrafił na szczątki o tak zmiennej wycenie. Nigdy nie dowiemy się czy to klątwa Oetziego, czy też nieuwaga lub wiek alpinisty uczyniły tę wyprawę jego ostatnią, po której to ciała pana Simonsa poszukiwano przez kilka dni. Wartością człowieka lodu zainteresowana pozostała żona zmarłego. Jak to często bywa, to nie mężczyznom, a właśnie kobiecie udało się doprowadzić tę sprawę do końca, choć wysokiego niemalże jak szczyty alpejskie - bo przed samym włoskim Sądem Najwyższym. Działając ad maiorem Dei gloriam, z całym swym majestatem zasądził on na rzecz Frau Simons 150 000 euro, co okazało się ją całkowicie satysfakcjonować. Kwota wydać by się mogła duża, jednak Oetzi był sprawcą jeszcze większego, bo międzynarodowego skandalu. Oto Włochy i Austria rościły sobie prawa do szczątków wędrowca, a skoro te leżały w pasie granicznym sprawa stała się kwestią honoru. Być może dlatego, że z tym sporem nie były bezpośrednio związane pieniądze, a jeno kwestia obywatelstwa, raz jeszcze Italia dumnie podniosła swą flagę i oto jednoznacznie przyznano, że - miejsce

śmierci, miejscem urodzenia - a Oetzi bezsprzecznie był Włochem i we Włoszech ofiarnie poległ. Chodzą słuchy, że Austriacy zarzucili walkę o prawa spadkowe, przekonani, że uciekający zbrojny, który poległ od rany w plecy rzeczywiście musiał być wojem italskim. I w tym wypadku prawdy nie poznamy nigdy. Osobiście, z pojęciem czasu w prawdziwie włoskim wydaniu zapoznałem się mieszkając w maleńkim hotelu na wyspie Ischia. Prowadziła go pochodząca z Neapolu rodzina składająca się z mammy, papy, kilku wujków i ciotek, a do tego obfitej gromady dzieci. Nie wiem jak biznes mógł być dochodowy, bo większość pokoi okupowała bliższa lub dalsza familia, która z całą pewnością żyła na garnuszku uprzejmości właścicieli. Chcąc czerpać ze słońca, morza i zbawiennego dla ciała i duszy klimatu, już pierwszego poranka popełniłem wielki błąd. Zmęczony podróżą spałem kamiennym snem do godziny ósmej z minutami, a kiedy wreszcie podniosłem się z łóżka wpadłem w popłoch. Przespałem, to co na wyjazdach lubię najbardziej – poranek, wschód słońca, orzeźwiające chwile wypełnione koncertowaniem cykad, zapowiadających rychłe nadejście potężnego upału. Szybko ubrałem się, zakładając pod spodnie od razu kąpielówki, żeby nie musieć wracać do pokoju. Wziąłem torbę plażową i z duszą na ramieniu pognałem w stronę budynku jadalnianego, którego lokalizację wybadałem już w nocy, zaraz po przyjeździe. Gubiąc klapki przebiegłem kamienną ścieżką okraszoną towarzystwem oleandrów, pini i oblepionych kwieciem bugenwilli. Zapach powalał, ale koncert cykad dobiegał końca, było już duszno i lepko. Wśród podeschniętych trawników, złowieszczo wiły się gumowe węże spryskiwaczy,

155


pomrukujących przy rytmicznych wyrzutach wody. Pomyślałem, że ogrodnik albo inny nadzorca terenów musiał zaspać, bo za podlewanie o tej porze i przy takiej temperaturze w Polsce dostałbym już po łapach. Wszakże poza ogrodnikiem musieli zaspać także pozostali goście hotelowi, gromadka dzieciaków, które bawiły się całą noc i wszyscy inni ludzie. Poza mną, jedynymi żywymi stworzeniami na terenie hotelu zdawały się być umykające spod moich stóp płochliwe jaszczurki i wylegujące się w cieniu roślin koty. Do tego pojedyncze, wypalone słońcem motyle i kompletna pustka. Kiedy wreszcie dopadłem do drzwi jadalni, spotkała mnie kolejna niespodzianka. Dopiero wtedy zobaczyłem napisaną odręcznie kartkę: „aperto 8.30/9 - …”. Ruchoma godzina otwarcia musiała być uzależniona od intensywności nocnych pląsów obsługi i jej snów wobec oczywistego braku godziny zamknięcia. Zerknąłem na zegarek i uznając, że warto zaczekać jeszcze parę minut bez przekonania nacisnąłem klamkę. Ku memu zdziwieniu drzwi otworzyły się. Wszedłem do klimatyzowanego wnętrza, pełnego pustych koszy przygotowanych na dostawę pieczywa, stosików dżemów i ustawionych na długim stole dzbanów na mleko. Nad wejściem umocowana była flaga włoska, obok niej na sznurku nawleczono kiście winogron mających chyba lokalnie znaczenie jemioły. Wobec braku kogokolwiek, mogłem pocałować jedynie figurkę Matki Boskiej ustawioną w rogu pomieszczenia. Mój humor polepszył wielki ekspres kawowy, zajmujący miejsce prawdziwego gospodarza, na podwyższeniu u wezgłowia stołu śniadaniowego. Zrobiłem sobie kawę, wyskrobałem kilka dżemików, schrupałem parę twardych jak kamień sucharów, następnie wypiłem jeszcze jedną kawę, szklankę soku z automatu i uznałem śniadanie za skończone. Kiedy wychodziłem, w drzwiach minąłem się z kelnerem wwożącym do środka dwa wielkie pojemniki słodkich rogalików, pieczywa

156


tostowego i bułeczek. Kelner ten był najbardziej zaspanym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Oczy miał otworzone nadludzkim wysiłkiem, obcierał pot z czoła i pchał wózek z minął Jezusa Chrystusa uginającego się pod ciężarem krzyża. Spojrzał na mnie zaskoczony, jeszcze bardziej wybałuszył oczy, ale nie znalazł już siły na otworzenie ust. Wykonał jedynie gest pośredni pomiędzy skinięciem głową a pokręceniem nią, tak jak się kręci widząc człowieka skaczącego po linie albo wchodzącego do klatki pełnej lwów. Jednym słowem dziwaka. Nie odwracając się, wypadłem na wyraźnie już dojrzewający skwar. Rozejrzałem się po okolicy i wypatrzyłem niekończącą się otchłań wąziutkich schodków. Wszystko wskazywało, że prowadzą w stronę morza, były ocienione kruszącym się murem, więc bez wahania to w ich stronę skierowałem swe kroki. Kiedy byłem już blisko, minął mnie szusujący na rowerze karabinier, którego dyszenie i sapanie słychać było z tak daleka, że nie musiał używać ani dzwonka ani syreny. Zatrzymał się u szczytu schodów, zszedł ze swojego archaicznego bicykla przypominającego te zwane „holenderkami” i sprowadził go po kilku stopniach. Kiedy zauważył, że idę za nim obrzucił mnie czujnym spojrzeniem, którego znaczenia mogłem domyślić się chwilę później. Po kilkudziesięciu metrach schody zakręcały pod kątem dziewięćdziesięciu stopni odsłaniając piękny widok lekko zmąconego morza, majaczącego wcale nie za górami i za lasami kontynentu i oszalałego w białej gorączce nieba. Naprzeciwko znajdował się rozległy taras hotelowy z kilkoma stolikami, krzesłami i leżakami. Ustawiona też była lada z dozownikami piwa, ułożonymi piramidalnie szklankami i kieliszkami. Oczywiście przybytek ten był jeszcze nieczynny, ale ku memu zdziwieniu przy jednym ze stolików siedział właściciel hotelu. Niski, pucołowaty południowiec, odpalający papierosa od papierosa, jakby od stężenia dymu zależne było jego życie. Karabinier oparł rower o ladę, wycałował się z właścicielem jak z najlepszą kochanką i wymienił kilka słów. Ja tymczasem beztrosko podziwiałem panoramę, leniwie sunące jachty i dominującego nad Neapolem Wezuwiusza. Kiedy nasyciłem się tą chwilą przerwy od schodzenia, do właściciela hotelu i karabiniera dołączył trzeci mężczyzna. Był to obwieszony złotem, mocno zbudowany, ale całkiem przystojny dwudziestokilkulatek. Przywitanie było równie serdeczne, po czym właściciel nie zwracając na mnie żadnej uwagi, podał mu sporą kopertę, a drugą wręczył przedstawicielowi prawa. W tym momencie odegrał się odpowiednik powitalnego, uściskowo całuśnego rytuału i towarzystwo się rozeszło. Właściciel powrócił do stolika i popielniczki, karabinier stękając wciągał rower po stopniach, a dwudziestokilkulatek

157


A wyprzedził mnie i zbiegł po schodach w tym samym kierunku w jakim i ja się wybierałem. Zdając sobie sprawę z tego, czego mogłem być świadkiem, naszły mnie pewne wątpliwości, co do kąpieli w zaplanowanym miejscu. Od razu pomyślałem o betonowych butach, o kąpieli z rybkami i nawet o głowie konia w łóżku. Starając się jednak zachować postawę „nic nie widziałem, nic nie słyszałem” krok po kroku podążyłem na dół. Ta sama postawa zmusiła mnie do odtworzenia swojego poranka kolejnego dnia i przez wszystkie dni wyjazdu. Właściciel, karabinier i młody mężczyzna też go odtwarzali nie siląc się na żadne udawanie czy maskowanie, traktując mnie jak powietrze. Ktoś, kto wstawał tak wcześnie jak ja, nie mógłby być wiarygodnym świadkiem. Musieli mnie mieć za zupełnego wariata. W tamtych stronach czas i prawo mają swoją odrębną, endemiczną definicję. Nie mniej endemiczne definicje czasu ma każde włoskie miasteczko i wieś. 600 kilometrów na północ od dymiącej korony Wezuwiusza, kilka lat po hotelarskiej przygodzie na Ischii, miałem pracować w parmeńskiej kancelarii. Ktoś kiedyś powiedział, że Włoch, który ma do pracy na dziewiątą, pięć po dziewiątej zaczyna się do niej spieszyć. Pomny na te słowa, mając być o ósmej trzydzieści, zjawiłem się kilka minut po czasie. Na dźwięk dzwonka jednak nadal nikt się nie odzywał. Dreptałem, truchtałem, ale nic się nie działo. Otworzono mieszczącą się w tym samym budynku kawiarnię, zjawili się pierwsi zaspani klienci, dowieziono prasę, a ulice zaczął obmiatać dwuosobowy klub emeryta. Szef zjawił się po prawie godzinie. Zdziwiony moją punktualnością, zaprowadził mnie na stanowisko pracy, wytłumaczył kilka kwestii po czym obdarował stertą dokumentów.

158

Kiedy zniknął w swoim gabinecie zgłębiłem się w teczkach, papierach i zdjęciach. Nie zdążyłem ich jeszcze dobrze porozkładać, nie za bardzo wiedziałem jeszcze co jest co, a już usłyszałem za sobą kroki. „Myśli, że napisałem!” Tylko to przychodziło mi do głowy, więc w popłochu rozrzuciłem wszystko dokoła siebie sprawiając wrażenie całkowicie pochłoniętego lekturą. Wtedy stało się. Wielka dłoń mojego szefa wylądowała na moim ramieniu, wywołując niepokojący dreszcz niekompetentnego pracownika. Zrobiłem usprawiedliwiającą minę, rozłożyłem dłonie w geście większej bezradności niż George Bush po zamachach w Nowym Yorku i czekałem na ripostę. Szef obszedł moje biurko. Z pogardą popatrzył na bałagan, na moje notatki i wreszcie na mnie. Bałagan, notatki, ja. I takie spojrzenie dwa albo trzy razy. Wreszcie jego usta ułożyły się w minę przypominającą wyrażenie uznania pomieszane z sardonicznym uśmiechem. Musiałem być bardziej nadgorliwy od bałkańskich i słowiańskich emigrantek parających się na ziemi Oktawiana vel. Festina Lente [czytaj: spiesz się powoli] różnorakich zawodów. - Czas na kawę – powiedział jowialnie. – Idziemy. Nie było jedenastej i już pierwszy fajrant. Nieźle! Poczłapałem za nim do kawiarni, której poranne życie obserwowałem dwie godziny wcześniej. Wypiliśmy kawę, przejrzeliśmy gazety, pobrylowaliśmy w towarzystwie innych, którzy to o tej samej porze przyszli by pobrylować w towarzystwie naszym i wróciliśmy do kancelarii. Znów zakopałem się w papierach.


aplikant adwokacki Maksymilian D. Czornyj

Pracowałem intensywnie i ambitnie, gdy znów usłyszałem kroki szefa. Tym razem byłem już przekonany, że oczekuje rezultatów i dostanę ochrzan za flegmatyzm w walce z systemem. Tymczasem szef obszedł moje biurko, podwinął rękaw koszuli i zastukał palcem w szafirowe szkło zegarka. „Jasna cholera, jestem stracony…” Znów usprawiedliwiająca mina, bezradnie rozłożone ręce i… ponowne rozbawione zdziwienie na jego twarzy. - Sjesta – obwieścił ziewając. – Od piętnastu minut! Dochodziła trzynasta, pracując okazałem się zdeprawowany bardziej od Alego Agcy czyhającego na życie papieża. Założyłem płaszcz i poszedłem do domu. Mieszkałem niecałe dwa kilometry od kancelarii, więc odległość z wielką przyjemnością pokonywałem na piechotę. Zapach kawy, unoszący się z kominów dym, kręcący wokół restauracji ludzie. Do tego klimat starego miasta, krętych i wąskich uliczek, w których gąszczu mogłem się ukryć przed wszystkimi myślami. Po drodze chciałem kupić kilka rzeczy na obiad zapominając, że sjesta dotyczy nie tylko pracowników kancelarii. Z wyjątkiem branży gastronomicznej sjestowało przecież całe miasto. Rozgoryczony wykorzystałem wszystko, co miałem w lodówce, zjadłem i położyłem się spać. Zawsze lubiłem taką przerwę w ciągu dnia, więc byłem doskonale przyzwyczajony do krótkiej drzemki. Nauczony doświadczeniem, mając wrócić na piętnastą do pracy, o piętnastej wyszedłem z domu. Najwidoczniej byłem całkiem pojętny, bo przyszedłem równocześnie z szefem. Znowu zasiadłem do pracy, przedarłem się przez jeden z tomów akt i smakując

miejscową atmosferę wyglądałem za okno. Tym razem kroki szefa nie wywołały we mnie zdenerwowania ani nie pospieszyły. Zerknąłem na zegarek. Mijała właśnie siedemnasta i słychać było bicie dzwonów pobliskich kościołów. Zawsze lubiłem ten dźwięk i analizując tonacje zastanawiałem się skąd dokładnie mogą dobiegać. - Koniec na dzisiaj – te słowa wyrwały mnie z zamyślenia. – Mam o piątej spotkanie. - Już minęła piąta – odezwałem się wskazując na zawieszony na ścianie schwarzwaldzki zegar. Szef musiał przywyknąć do mojego dziwactwa, bo niewzruszonym tonem odparł: - No właśnie. Dlatego zaraz wychodzę. Do dzisiaj wydaje mi się, że we Włoszech ludzie są szczęśliwsi, bo nie mają czasu na pracę. Ważniejsza dla nich jest poranna kawa, gazeta, sjesta i spotkanie z przyjaciółmi. Czas jest tylko rzeczą względną, która wyznacza pewien rytm dnia z dokładnością piania koguta. Czas jest wskazówką, ale nie batem. Nie jest śmiercią wymachującą kosą w rytm upływających sekund i pozwala cieszyć się życiem. Nic dziwnego, że we Włoszech średnia długość życia jest jedną z najwyższych w Europie i na świecie. Nikt mnie nie przekona, że jest to kwestią jedynie śródziemnomorskiej diety i dobrych genów. Maksymilian D. Czornyj, aplikant adwokacki Izby Adwokackiej w Lublinie Książka dostępna jest tu: http://www.publio.pl/adwokat-wlochamaksymilian-dymitr-czornyj,p142559.html

159


F o t o g r a f ia Absolwent Wydziału Prawa i Administracji w Poznaniu. Radca prawny. Poznaniak "z importu", kaliszanin z pochodzenia. Na co dzień prowadzi własną kancelarię radcowską. Zawodowo zajmuje się tematyką prawa nieruchomości i prawa rodzinnego. "Po godzinach" wypełnia czas historią wojskowości, rekonstrukcją historyczną, jeździectwem, triathlonem i polskimi kryminałami. Fotografować zaczął w czasach negatywów i slajdów, kiedy o fotografii cyfrowej nikt jeszcze nie słyszał. Do dziś jest wierny tradycyjnym technikom, przenosząc obrazy na błonę fotograficzną za pomocą starych aparatów, pamiętających lata 30-te czy 40-te. Ostatnio jednak pochłonęła go fotografia mobilna, wykonywana przy pomocy smartphone' a.

R adca

160

prawny


P

i

o

t

r

Dobrowolski

161


162


163


ul tu ra p r a w n a

K

164


165


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.