EDYCJA CYFROWA / DIGITAL EDITION
ZIEMIA NICZYJA JAN KAZIMIERZ BARNAÅš WOJCIECH KAMERYS
TŁUMACZENIE / TRANSLATION BY ALEKSANDRA KRAJEWSKA GAJA STAROŃ PROJEKT GRAFICZNY / DESIGNED BY WITEK GRETZYNGIER FOTOGRAFIE / PHOTOGRAPHY © JAN KAZIMIERZ BARNAŚ, 2019 © WOJCIECH KAMERYS, 2019 WWW.BRAVEBOYSTUDIO.COM AK ADEMIA SZTUK PIĘKNYCH IM. WŁADYSŁAWA STRZEMIŃSKIEGO W ŁODZI / THE STRZEMIŃSKI ACADEMY OF FINE ARTS IN LODZ INSTYTUT FOTOGRAFII I MULTIMEDIÓW / INSTITUTE OF PHOTOGRAPHY AND MULTIMEDIA
WPROWADZENIE
Ziemią niczyją jest obszar leżący pomiędzy pozycjami stron konfliktu, to teren niekontrolowany, teren potencjalnej konfrontacji, obszar pozornie pozbawiony właściwości, przestrzeń do zawłaszczenia, zatem pełna potencjalnych napięć, pozornie amorficzny obszar przejścia. Niewielu się tam wybiera i jeszcze mniej wraca. Ci, którym się udało, przynoszą historie o tym, czego doświadczyli, przekraczając różnego rodzaju granice. Ziemia niczyja w dobie postinternetu, w dobie hybrydowych, niewidzialnych wojen, może czaić się wszędzie. Dwóch młodych artystów, studentów Akademii Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi, odnalazło ją w Kazachstanie i Izraelu. Fotografowie przejechali tysiące kilometrów po tych dwóch krajach. W efekcie powstały cykle czarno-białych widoków, gotowych do zawłaszczenia. Ich prace są obiektywnym zapisem i osobistą interpretacją fragmentów rzeczywistości. Wciągają widza w przestrzeń pustki i osamotnienia, wprowadzają w nieznany, groźny i dziwny świat, czekający na odkrywców jego potencjalnych znaczeń. Dagmara Bugaj
JAN KAZIMIERZ BARNAÅš
WSTĘP
Zamykam oczy. Wszystko, co do tej pory zdaje się tak dalekie... Nie czuję nic poza chłodnym wiatrem na twarzy i gorącym piaskiem pod nogami. Przez jeden moment uwolniłem się od natarczywych myśli…
~~~
Widząc po raz pierwszy poprzez malutkie okienko samolotu skąpany w światłach brzeg Tel Avivu wyłaniający się zza chmur, nie spodziewałem się jeszcze, jak wiele wniesie w moje życie ten mały skrawek ziemi…
~~~
Historia, którą chcę wam opowiedzieć zaczyna się o wiele wcześniej niż możecie się spodziewać. Niedawno skończyłem 12 lat. Nade wszystko staram się być najzwyczajniejszym ze zwyczajnych chłopców w moim małym świecie. Nigdy nie przekraczam wytyczonej przez moją małą społeczność linii norm przyjętych za słuszne. Zawsze grzeczny, uczynny, piątkowy uczeń. Dziś jednak coś we mnie pęka. Wiem, że nic już nie będzie takie, jak kiedyś. Świat, który znałem wczoraj przestał istnieć bezpowrotnie. Ewangelista Marek, pisząc o powątpiewujących Nazaretanach, przytacza słowa Jezusa, który miał wtedy powiedzieć: Tylko w swojej ojczyźnie, wśród swoich krewnych i w swoim domu może być prorok tak lekceważony. Prorokiem ani mędrcem nie jestem, ale słysząc te słowa zrozumiałem, że dopiero gdzieś daleko od domu będę miał szansę zaistnieć na nowo. Wierzyłem, że uda mi się poskładać coś, czego poskładać się nie da, i wrócę jako ktoś inny, by w końcu zostać wysłuchanym. Myliłem się…
11
SZABAS
Mam 27 lat i właśnie pobieżnie wytłumaczyłem się celnikowi z celu mojej podróży do Izraela. Wkładam do portfela wizę, trzykrotnie sprawdzając czy na pewno jest tam bezpieczna i nic złego się jej nie przytrafi, gdyż, jak powiedział uprzejmy żołnierz, bez ważnej wizy mogę mieć kłopoty. Miód na uszy 27-letniego, znerwicowanego człowieka ze znerwicowanej Europy. Upewniwszy się jeszcze czterokrotnie, co razem czyni sprawdzeń siedem (w kontekście ziemi obiecanej ale i polskiej ikonografii filmowej może zabrzmieć znajomo lub też śmiesznie), opuszczam lotnisko Ben Gurion. Jest piątek – Szabas – w judaizmie siódmy ostatni dzień tygodnia (z hebrajskiego jom ha-szwii), będący według kalendarza żydowskiego dniem wypoczynku. Pomijając trudności z dotarciem do miejsca spoczynku poprzedzone podróżą windą szabasową po przypadkowych piętrach, byłem na miejscu.
~~~
Pierwsze, co pamiętam z poranka rozpoczynającego nie tylko nowy tydzień, ale i moją podróż, to śpiew mężczyzn dobiegający z ulicy. Niski ton głosu jednego z nich zdawał się zapraszać mnie do współprzeżywania czegoś ważnego… Mijam spokojne twarze, splatam się z tłumem, łączy nas bliżej nieokreślony cel.
12
HANNAH
Hannah urodziła się w 1935 roku w Białej Rawskiej nie opodal Łodzi. Niczego nie pragnęła tak bardzo, jak być zwyczajnym dzieckiem. Nie było jej jednak dane łatwe życie. Lepianka, której przeznaczeniem było przetrzymywanie ziemniaków. Dwa lata w Warszawie bez choćby jednego spojrzenia za okno. Ciemna szafa. Zaginięcie ojca. Obóz… W najgorszych chwilach jej jedynym pocieszeniem była myśl, że tak naprawdę jest małym, kolorowym motylkiem latającym po olbrzymich, pustych połaciach. Gdzieś w jej głowie zrodziła się najpiękniejsza z ziem niczyich. Ziemia nieskażona złem, gdzie ludzie mogą być wolni bez względu na swoje pochodzenie, kolor skóry, religię… Ziemia obiecana skrojona na miarę malutkiej dziewczynki. 14 maja 1948 roku zgodnie z decyzją ONZ marzenie Hanny i wielu innych spełniło się. Siedem miesięcy później dociera do Izraela. Deklaracja niepodległości Izraela mówi między innymi: „...Państwo Izrael otwarte będzie dla żydowskiej imigracji z Diaspory i będzie wspierać rozwój kraju dla pożytku wszystkich jego mieszkańców. Zbudowane będzie na podstawach wolności, sprawiedliwości i pokoju – tak jak je widzieli prorocy Izraela. Państwo żydowskie zapewni wszystkim swoim mieszkańcom równość społeczną i polityczne prawa niezależnie od wyznania, rasy i płci. Gwarantować będzie wolność wyznania, sumienia, słowa, edukacji i kultury. Chronić będzie miejsca święte wszystkich religii ... Wyciągamy przyjazną dłoń do wszystkich sąsiadujących z nami państw i ich narodów, oferując pokój i zgodne sąsiedztwo. Zwracamy się z wezwaniem do ustanowienia więzów współpracy z niezależnym narodem żydowskim zamieszkałym na swojej ziemi. Państwo Izrael gotowe jest wziąć udział we wspólnym wysiłku rozwoju całego Bliskiego Wschodu...” Niestety wiele z jej podstaw legnie w gruzach… Rozpoczyna się wojna pomiędzy Izraelem a Arabią. Następnie wojna sześciodniowa, ataki terorystyczne, masakra izraelskich sportowców w Monachium, wojna Jom Kipur, wojna kamieni, masakra Grobowca Patriarchów w Hebronie, Intifada Al-Aksa, Operacja Płynny Ołów… 19 lipca 2018 roku parlament Izraela przyjmuje ustawę Prawo o żydowskim państwie narodowym, zgodnie z którą państwo to jest państwem wyłącznie żydowskim bez języka arabskiego jako drugi język urzędowy.
13
Ziemia niczyja, zrodzona w wyobraźni Haneczki, nie jest tą ziemią, którą widzimy dziś… Tak jak jest piękna, tak też jest rozdarta. Należy do wszystkich i do nikogo zarazem.
~~~
Jest 27 października 2018 roku. Pomiędzy Izraelem a Palestyną trwa obustronny atak rakietowy. Jedyną panią tych ziem od kilku tysięcy lat jest śmierć...
Jestem tu.
14
JEROZOLIMA
Rytmiczne kroki powoli przesuwających się ludzi połączone z szeptami zdają się łączyć w bliżej nieokreśloną muzykę. Jest w tym wszystkim jakaś magia oczekiwania. Jestem częścią tłumu, a mimo to z każdym krokiem zanurzam się coraz głębiej w samotności, skupiając się jedynie na własnej drodze. Mój oddech zwalnia, staje się miarowy. Doświadczam czegoś na kształt transu. Droga ucieka niepostrzeżenie, ludzie dookoła przestają być ważni, czas przestaje mieć znaczenie. Na moment zapominam o otaczającym mnie świecie, a jednocześnie, jak nigdy dotąd staję się jego częścią… Mimowolnie współuczestniczę w przedziwnym tańcu Chasydów…
~~~
Wąskie uliczki Jerozolimy, prowadzące mnie kilka godzin wcześniej do Ściany Płaczu, tym razem stają się niezwykle wyraźne. Każdym porem mojej skóry, każdą cząstką mnie chłonę zapachy i dźwięki, czując swego rodzaju harmonię, jak gdybym nareszcie pogodził się z sobą samym. Uczucie, które mi wtedy towarzyszyło pozostanie przy mnie do samego końca. Całym sobą wierzę, że pewnego dnia powróci…
~~~
Niebo tej nocy było wyjątkowo gwiaździste.
15
HA-NEGEW
Wyschniętym korytem rzeki, porośniętym zeschniętymi już o tej porze roku roślinami, podążam w kierunku krateru Ramon. Kamienne do tej pory podłoże powoli ustępuje miejsca miękkiej nawierzchni, dając mi jasno do zrozumienia, iż dotychczasowa droga wcale nie była taka ciężka. Stopy zapadają się w miękkim piasku pustyni Negew tak, jakby nie stawiał żadnego oporu. Powoli przestaję być pewny, czy na pewno wybrałem dobrą drogę. Ciemne skały, przypominające potężne hałdy węgla, mieszają się z kolorami nieco żywszymi od żółci, brązów aż po czerwienie zauważalne w pobliżu krateru. Głęboki na 300 metrów krasowy krater Ramon powstały w wyniku erozji ziemi nie przypomina żadnego z dotychczas widzianych przeze mnie miejsc na ziemi. Jest w nim coś nieludzkiego, nieprzyjaznego, a zarazem pociągającego. Wszędzie dookoła tylko piasek, przedziwnie uformowane skały w rozmaitych kolorach i wyschnięte koryta rzek. Dziś nie ma tu nikogo. Jakby zarówno to miejsce jak i ta chwila znajdowała się poza miejscem, czasem, kontekstem kulturowym, czy nawet naszą planetą. Powoli zapominam o wczorajszym dniu, jakby przestał być ważny. Jedyne, co powinienem z niego zachować, to towarzyszące mi przez chwile uczucie samotności, bycie samemu na tej planecie. Jedyne, co łączy mnie ze światem policzalnym, osadzonym w czasie jest droga ekspresowa numer 40 (Kefar Sawa – Ketura). Staram się być od niej daleko.
16
MASADA
Twierdza Masada, będąca symbolem oporu, wzniesiona przez dynastię hasmonejską, a umocniona przez Heroda w 37 roku p.n.e., wyjątkowo nie stawiała mi oporu do samego końca. Mimo to strome ścieżki, prowadzące na szczyt samotnego płaskowyżu w kształcie rombu, każdym stopniem wykutym w skale zdają się opowiadać tragiczną historię twierdzy znajdującej się 410 metrów nad poziomem Morza Martwego. Twierdzy, według Machabeuszy czy też wdzięcznego jej za schronienie Heroda, nie do zdobycia. W 73 roku p.n.e. była ona jednym z trzech ostatnich punktów oporu przeciw Rzymianom. 5000 żołnierzy rzymskich oraz 9000 niewolników i jeńców zmierzyło się z 960 sykariuszami, to jest najbardziej radykalnym odłamem zelotów, którzy byli zdania, że oddanie się do niewoli oznacza wyparcie się Boga. Kiedy obrońcy dostrzegli bezcelowość dalszej obrony, zgodzili się na propozycję zbiorowego samobójstwa. Każdy mężczyzna zabił żonę i dzieci, następnie wylosowano dziesięciu zelotów, którzy pozbawili życia swoich towarzyszy. Z ostatniej dziesiątki wybrano jednego mężczyznę, który zabił pozostałych i wreszcie sam popełnił samobójstwo. Pozostawione nietknięte zapasy żywności miały uświadomić Rzymianom, że nie wzięli twierdzy głodem. Po jej zdobyciu znajdował się tam rzymski posterunek, potem stacjonowali bizantyjscy mnisi aż w końcu najazd perski zakończył serię tragicznych historii, czyniąc Masadę ziemią niczyją… Po dziś dzień na jej ruinach izraelscy żołnierze składają przysięgę wojskową, wypowiadając słowa: Masada nigdy więcej nie zostanie zdobyta.
~~~
Jak mało które miejsce na ziemi, ta mała ziemia niczyja – ziemią niczyją pozostać powinna.
17
YAM SUF
Poprzez pustynię Judzką, dzieloną przez Izrael i Autonomię Palestyńską, podążam w kierunku zachodniego brzegu Morza Martwego. Stanowiąca, wraz z pustynią Negew, 60% terytorium Izraela Judea od wieków jest jedną z najokazalszych ziem niczyich. To tu najprawdopodobniej Jezus przebywał przez 40 dni, wystawiany na próbę i kuszony przez diabła. Pustynia w duchowości biblijnej jest miejscem próby, samotności, podejmowania decyzji czy też spotkania z Bogiem. Dlatego też przez wieki stanowiła miejsce pobytu tysięcy pustelników pragnących umocnić się w Panu, sięgnąć w głąb siebie czy też po prostu uciec od całego świata.
~~~
Mijam dziesiątki beduinów. Jednych z ostatnich wolnych ludzi. Dziś już im nie zazdroszczę.
Nie oczekuję rozstąpienia się wód morza czerwonego. Jedyną osobą, od której chciałem do tej pory uciec byłem ja sam. Dziś to rozumiem. Jestem tu, choć mógłbym być tam, gdzie zawsze. Gdzieś tam daleko jest moja własna ziemia niczyja, która pewnego dnia da mi schronienie.
~~~
18
Zamykam oczy… Wszystko, co do tej pory, zdaje się tak dalekie… Nie czuję nic poza chłodnym wiatrem na twarzy i gorącym piaskiem pod nogami. Przez jeden moment uwolniłem się od natarczywych myśli…
19
WOJCIECH KAMERYS
***
Wypłowiałe trawy, obrastające wzniesienie torowiska, rozpływały się w abstrakcyjne linie mieniące się w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Blask świateł pełzł po trakcji ku górze, aby po chwili, przez pokryte drobnym pyłem okna, paść na twarze pasażerów śpiących na pryczach. Pociąg w równym tempie mijał hektary stepu, wił się między niewielkimi wzniesieniami i powracał na jednostajny odcinek dziesiątek kilometrów prostej trasy. Rozciągające się po horyzont płaty wypalonych barw wzmagały odczucie ogromnego marnotrawstwa ziemi. Wrażenie pewnej nienaturalności sytuacji stawało się coraz mocniejsze, potęgowane przez mijane co 23 minuty oparte na okalających stokach betonowe konstrukcje, które najprawdopodobniej pełniły funkcję oddzielającą trasę od żywych organizmów. Były to jedyne dowody na ludzką aktywność architektoniczną na trasie kilkuset kilometrów, poza czterema gospodarstwami mijanymi na przedmieściach Karagandy. Odrapany zegar, wiszący tuż nad drzwiami przedziału, wskazywał godzinę szóstą. Drzwi przedziałów, wychodzących na korytarz ciągnący się linią wzdłuż okien powoli, stawały otworem, ukazując bliźniacze kuszetki przewidziane na dwie osoby. Jasnoniebieskie zasłony w oknach powiewały razem z podmuchami chłodnego wiatru wpadającymi przez uchylone okno. Z otwartych przedziałów wychodziły dwójkami umundurowane postacie, złote ornamenty na uniformach odbijały poranną krwawoczerwoną łunę światła.
51
***
Silny wiatr podrywał do góry skrawki materiału przywiązane do drewnianych pali pełniących funkcję prowizorycznego ogrodzenia. Białe tkaniny tańczyły na wietrze, aby na krótką chwilę opaść, złapać oddech i znów wzbić się w nieskoordynowany lot. Płaskowyż dookoła Mizaru rozciągał się aż po widnokrąg, przedzielony tylko gruntową drogą dwa kilometry dalej oraz prowizoryczną linią energetyczną. Złote barwy palonych na słońcu traw otaczały malutkie wzniesienie mieniące się rdzawą czerwienią i czystym złotem. Cmentarz nie był odwiedzany od bardzo długiego czasu. Między wąskimi alejkami przelatywały sterty wyblakłych toreb niechlubny dowód na obecność człowieka w tym miejscu. Niegdyś pełne blasku zdobienia bramy były pokryte gęstym nalotem zielonkawej śniedzi. Układ architektoniczny nie charakteryzował się żadnymi zasadami; istniał jako bliżej nieskoordynowany, chaotyczny układ murów i murków, mający tylko jedną wspólną cechę – rodzaj budulca. Orientacyjny środek był również jego najwyższym miejscem. Ceglany pył oraz drobne drobinki piachu pokrywały każdy element tego przybytku. Stanowiły funkcję maski, naturalnej rzeczy w tym miejscu, w tej przestrzeni, w tym czasie. Odciski butów pozostawiane na tej powierzchni szybko zanikały, rozwiewane w nagłych podmuchach wiatru i przysypywane nową warstwą impregnatu. Trawy wdzierały się między tablice nagrobne. Sprawiały wrażenie kurtyny mającej na celu ukrycie bohatera przed pierwszym aktem. Natura przejęła to miejsce, choć może od zawsze była jego nieodłączną częścią. Szczyty wszystkich kamieni grobowych, ozdobionych złotymi księżycami, świeciły w promieniach zenitu. ِميِح ّ َرلا ِنَـ مْح ّ َرلا ِه ّللا ِمْس ِب „W imię Boga Miłosiernego, Litościwego”; 1:1, Al-Fatiha
52
***
Niewyraźny zarys postaci poruszał się szybko między ciasnymi uliczkami oświetlonymi przez wystawy sklepowe. Poranna mgła unosiła się tuż nad ziemią rozwiewana przy każdym najmniejszym ruchu. Miasto jeszcze spało. Pojedyncze światła w odległych wieżowcach zanikały na tle ciemnego nieba. Zakapturzony mężczyzna przystanął na chwilę, by przyjrzeć się kilku plakatom wyborczym rozwieszonym na murze podmiejskiej szkoły. Z aprobatą lekko pokiwał głową. Skręcił w prawo w ulicę Auezova, która ciągnęła się kilka kilometrów dalej, aż po park miejski o tej samej nazwie. Odgłos jego kroków odbijał się echem między niskimi budynkami, po chwili zagłuszany przez delikatny szelest wody przepływającej przez progi akumulacyjne tuż pod mostem. Rzeka Bolshaya Almatinka miała swoje źródła między szczytami górskimi w Parku Narodowym Ile-Alatau. Biegła w dół krętą, zawiłą drogą, przeciskając się przez ciasne zapory, gryząc kamień, zabierając ze sobą martwe drzewa, które porzucała zaraz po wejściu na niższe partie wniesień. Wpływała do miasta od południa i została uznana za naturalny jego podział, początkowo czysto teoretyczny, a od czasu przeniesienia stolicy na północ kraju stała się wyznacznikiem podziału społecznego. Mężczyzna minął most i skręcił w lewo w szeroką ulicę usypaną ze żwiru. Wiatr unosił nad drogą pył z pękających kamieni przez większość dnia, co widać było na framugach i szybach budynków po obu stronach.Za zakrętem, tuż nad kilkoma starymi drzewami zostały zawieszone rury gazowe jako dowód wdzięczności miasta dla pracującego społeczeństwa. Postać stanęła kilkanaście kroków dalej, sięgnęła po klucze i przekręciła zamek. Spod drzwi garażowych powoli wypływały snopy światła. Oświetlały zniszczone buty, spodnie niegdyś będące częścią stosunkowo dobrze skrojonego garnituru, koszulę flanelową pamiętającą czasy świetności Ałmaty, całość pod długim płaszczem prochowym w kolorze bladej kości słoniowej, działającym niczym kamuflaż w zakurzonych uliczkach miasta. Mężczyzna stał w wejściu warsztatu samochodowego, chłonąc ciepło z wnętrza. Kilka przecznic dalej dzwony kościelne wybiły trzy długie C. Drzwi powoli się zamykały zagarniając ze sobą świetliste promienie, opadając wzniosły w powietrze chmurę bladozłotego pyłu. Szaroniebieski pas mgły trwał niewzruszenie przy powierzchni drogi. Dźwięki dzwonów umilkły, choć echo dalej wybrzmiewało w ślepych uliczkach dookoła osiedla. Pobliski szum wody wzywał do siebie, działając jak magnetyczna północ na busolę.
53
W oddali zaświeciły gwiazdy bądź światła w oknach nowych apartamentowców. Łuna znad bogatych osiedli, otaczając ciemną strefę starych zabudowań, układała się półokręgiem na planie miasta, którego epicentrum znajdowało się kilka przecznic od odrapanego mostu i pustej ulicy żwirowej z ukrytym warsztatem samochodowym. Światła w oddali zamigotały. iewyraźny zarys postaci poruszał się szybko między ciasnymi uliczkami. Poranna mgła unosiła się tuż nad ziemią.
54
***
Sznur samochodów pełzł w kierunku zachodnim, ku odległym zabudowaniom, jedyną drogą dwupasmową w promieniu dwudziestu kilometrów. Podróż z przedmieść do centrum Ałmaty trwała pół godzinyx łącznie z przystankiem na nieoznakowanej stacji benzynowej obsługiwanej przez podstarzałego mężczyznę z pokaźnym wąsem. Jedynym elementem wyróżniającym się spośród szarych fasad rozpadających się budynków po obu stronach drogi były niebieskie flagi zawieszone w oknach większości domów niczym wizerunki świętych czy portrety liderów państwowych, co również dało się zauważyć w części domostw. Ślepe posłuszeństwo oraz jednoczesna cicha chęć zmian rysowała się na twarzach ludzi wyglądających zza okien czy ukrytych za przyciemnioną szybą samochodową, ze średnią wieku trzydzieści jeden lat, średnią pensją na poziomie jednej czwartej minimalnej płacy w Polsce oraz średnią gęstością zaludnienia sześciu osób na kilometrze kwadratowym. Kilka minut później kilkuletnia Toyota camry po kilku stłuczkach bez przedniego zderzaka, który najwyraźniej był zbędną częścią karoserii, zatrzymała się pod przeszklonym hotelem. Kierowca przyjął dwa niebieskie banknoty, obydwa oznaczone numerem pięćset, po czym odjechał. Cienie powoli kładły się na prawej stronie mężczyzn stojących przed hotelem. Mężczyzn uboższych o równowartość dwóch litrów benzyny w kraju ojczystym. W oddali słońce odbijało się w szybie taksówkarza. Bogatszego o pół średniej dniówki.
55
***
Kilkanaście kilometrów za Ałmaty, daleko od miejskiego krzyku, zdawało się słyszeć szepty dochodzące z wąskich ścieżek łączących trasy turystyczne pod górą S’ymbulaq. Ostatnia na tej trasie zamieszkana drewniana chatka leżała kilkadziesiąt metrów nad ośrodkiem narciarskim. Kwiecień przyniósł ze sobą falę trzydziestostopniowych upałów, jednak chatkę pokrywała gruba warstwa śniegu, a ślady butów łączące domek z najbliższą drogą widniały nietknięte na powierzchni. W oddali między drzewami co kilka minut pojawiały się małe wagony kolejki liniowej kierującej się na taras widokowy na szczycie. Masyw górski sprawiał wrażenie niewzruszonego ludzką obecnością na jego terenach. Samo miasto u stóp góry było niegroźne, błahe. Szczyty błyszczały w blasku słońca, podobne do dobrze naostrzonych włóczni, stanowiąc granicę między leniwym ludzkim organizmem a wszechobecną masą fasady niebieskiej. Kilka minut ciszy – symboliczny pokłon przed mocą i potęgą natury – wzmagało uczucie zagubienia jednostki i próby odnalezienia połączenia z czymś większym, czymś potężniejszym od samego siebie. Kult Wielkiego Nieba wywodzący się z wierzeń mongolskich czerpiących z religii Chin, był wszechobecny na terenach państwa od stuleci. Wierzenia koczowników stały się legendami, historiami opowiadanymi dzieciom przed snem. Przymierze Władcy Nieba i Bogini Ziemi miało symbolizować harmonię, w jakiej społeczeństwo miało egzystować. Troska i opieka nad naturą owocowała płodnością ziemi. W oddali mały chłopiec poślizgnął się na śniegu, zanosząc się śmiechem. W oddali, tuż nad jego głową, światło odbijało się w żelaznych obiciach kominów przemysłowych elektrowni. Chmury dymu szybowały na północ, popędzane przez masy powietrza pełznące po szczytach góry, nabierające prędkości między pasami leśnymi, aby finalnie opaść z całą swoją mocą na przedmieścia i poszybować w stronę centrum i dalej. Chłopczyk przewrócił się po raz drugi próbując stawiać kolejne kroki po stromej, utwardzonej drodze. Niebieska czapka zsunęła mu się na oczy zostawiając tylko popękaną od zimna buzię, umorusaną czekoladą w tubce. Buzię wciąż pełną uśmiechu. Złoty ornament z orłem unoszącym słońce nadrukowany na materiale mienił się ciepłym blaskiem.
56
***
Pierwszy łyk czarnej kawy z wielbłądzim mlekiem powoli otwierał zaspane oczy dwóch mężczyzn siedzących przy małym okrągłym stoliku. Łuna światła emanowała ciemną żółcią. Wpadała przez przezroczyste zasłony w oknach, z których rozciągał się widok na całe miasto budzące się z nocnego letargu. Ostatnie dwadzieścia lat Astany cechowało się jej ogromnym rozwojem. Przeniesienie stolicy na północ kraju, do złotego miasta, dało niespotykaną okazję poprawienia sytuacji gospodarczej i zyskania na arenie międzynarodowej. Miasto od zawsze było największym, po tej stronie Kazachstanu, polis w promieniu kilkuset kilometrów. W tym momencie stało się równie ważne jak posowiecka Ałmaty. Rzeka Iszym naturalnie rozdzieliła miasto na część reprezentacyjną oraz mieszkalną. Osiedla rodzinne niedaleko centrum były utrzymywane w czystości. Im dalej od wieży Bayterek – symbolu miasta, dumnego posągu słońca na piedestale przypominającym ogromny złoty puchar, tym osiedla stawały się przerzedzone aż do granicy z dystryktem staromiejskim. Różnica między nową Astaną a starą jej częścią była diametralna. Przedsięwzięcie wybudowania nowego miasta pośrodku uśpionego stepu w jak najszybszym tempie, budynków sięgających wysokości kilkudziesięciu pięter, sporządzenie planu zagospodarowania i zasadzenia zieleni miejskiej pochłaniały ciągle niebotyczne kwoty. Mężczyźni dopili kawę i weszli do windy, zjechali kilkanaście pięter niżej i wyszli z budynku. Silny podmuch wiatru przywitał ich tuż za progiem, niosąc ze sobą drobinki wszechobecnego piachu. Bayterek stał dumnie kilka kilometrów dalej odbijając słońce, które pojawiło się tuż nad widnokręgiem. Promienie światła błąkały się między złotymi elewacjami najwyższych wieżowców, ślizgały się po niebieskich szybach, aby paść po chwili na chodnik szerokiego deptaka łączącego centrum handlowe Khan Shatyr z Pałacem Prezydenckim Ak Orda stojącym kilka metrów dalej. Złote ref leksy migotały na ukrytych twarzach tłumu, wkradały się między poły czarnych marynarek. Słońce wzeszło już na dobre. W oddali zegar miejski wybił godzinę dziewiątą.
57
***
Cztery strzeliste wieże wyłaniały się zza lasu wieżowców, ukryte w cieniu dwóch światowych banków i kilku korporacji. Biel i złoto łączyły się w jeden spójny odcień blasku światła, stając się latarnią dla wiernych, przyciągając do siebie zbłąkanych wędrowców. Strzeliste baszty strzegły złotej kopuły przykrywającej ogromny budynek pośrodku pustego placu. Mimo wietrznej pogody w dziedzińcu powietrze stało nieruchomo, a każdy krok odbijał się głośnym echem między ścianami, które finalnie znikało za półotwartymi drzwiami meczetu. Ogrom świątyni jednocześnie paraliżował ciało i uwalniał umysł. Gdy stało się w jej środku z zamkniętymi oczami, dało się słyszeć lekki świst wiatru dochodzący ze szczytu przybytku, błąkający się pod kopułą. Każdy najmniejszy ruch szeleścił w czterech ścianach, stawał się intruzem w domu ciszy. Złoto i kość słoniowa mieniły się w zdobieniach, lekki zapach stęchlizny, bądź starych ziół pobudzał umysł do kontemplacji. Kontemplacji o przyszłości, możliwościach i konsekwencjach planowanych działań. Chwila powszechnie nazywanego rachunku sumienia stała się chwilą medytacji i finalnego oczyszczenia umysłu, wyzbycia się gniewu, jednoczesnym zadośćuczynieniem samemu sobie, aby otworzyć oczy jako carte blanche. Przybytek stał się na krótką chwilę medium pobudzającym długo skrywane problemy czy pytania. Został narzędziem w rękach człowieka, którego stworzył. Powietrze na dziedzińcu stał niewzruszenie ignorując postać wychodzącą ze świątyni. Czterech gwardzistów o złotych hełmach stało na straży w bezruchu. Tylko blaski światła w złoceniach dawały znać o jakimkolwiek upływie czasu, zmieniając barwę z porannej czerwieni na wczesnopołudniową żółcień. Wiatr niosący ostre drobinki piasku atakował przechodniów koło ulicy Syghanaq, raniąc wysuszoną od ostrego słońca skórę.
58
***
Szerokie pasmo wschodniego szlaku prowadzącego z przedmieść Karagandy w stronę Karkaraly zostało przysypane warstwą pyłu, unoszonego przy najmniejszym ruchu. Pustka ciągnęła się przez kilkadziesiąt kilometrów, aż do Parku Narodowego, spotykając na swojej drodze kilka małych osad. Zakapturzona postać szła równym krokiem, wznosząc pod stopami tumany kurzu. Gorące powietrze stało w miejscu, czekając na najmniejszy powiew wiatru. Trawy dookoła szlaku leżały nieprzytomne, pozbawione zbawiennej wilgoci. Zanosiło się na burzę, choć bezchmurne niebo zdawało się o tym nie wiedzieć. Zgarbiony mężczyzna sprawiał wrażenie wyjątkowo sprawnego jak na swój wiek. Zdecydowany, równy krok przypominał wytrenowany chód podczas parad wojskowych. Na twarzy pełnej bruzd, powstałych na skutek silnego wiatru, świeciły oczy dalej wypełnione pierwiastkiem energii. Płaty materiału zarzucone na ramiona i głowę chroniły przed wdzierającym się piaskiem i słońcem oraz wisiały wzdłuż ciała, przygniecione ciężarem worka zarzuconego na plecy. Postać pokonała kolejne wzgórze nie zwalniając kroku. Trasa wschodniego szlaku musiała być pokonywana przez niego stosunkowo często pomimo znikomej widoczności na wydeptanej głównej drodze pokrytej teraz warstwą pyłu. Widnokrąg na zachodzie powoli zachodził czernią zwiastując nadchodzącą ulewę. Pojedyncze ziarenka piasku poruszały się w dołach wydając przy tym cichy szelest. Delikatny podmuch poruszył materiałem zakrywającym twarz wędrowca. Mężczyzna uśmiechnął się kątem ust, zmrużył oczy i przyśpieszył kroku. Podmuchy wiatru przybierały na sile, unosząc ległe trawy. Pierwsze krople, nieobecne po tej stronie państwa od kilku tygodni, opadały na ziemię, spływały w powolnym wyścigu po płachcie materiału. Z oddali nadchodziły pierwsze dźwięki grzmotów, które szalały nad Karagandą. Krople zamieniły się w regularny deszcz powodując drastyczny spadek temperatury. Drobny pył zniknął, a z nim sylwetka mężczyzny, który niezmiennym równym krokiem szedł szerokim pasmem wschodniego szlaku. W oddali dało się zobaczyć majaczącą postać posuwającą się dalej w stronę zielonej plamy na widnokręgu, oddalonej od niej o kilka kilometrów. Zasłona deszczu ukryła całą sytuację w szarej masce nieostrości wymazując ślady obecności po tej stronie stepu, ukrywając odciski butów. Pola trawy kołysanej na wietrze czerpały z kropel wody, wsiąkających w grunt.
59
***
Szeroki plan górzystego krajobrazu wyłonił się zza ściany liściastych drzew otaczających ogród botaniczny w zachodnim dystrykcie Ałmaty. Ścieżka zdawała się ciągnąć bez końca. Ostre kawałki kamieni wbijały się w stopy znacznie utrudniając marsz. Linia energetyczna dzieliła widnokrąg na dwie symetryczne części kompozycyjne wypełnione błękitem i wyblakłą rdzawą czerwienią. W oddali majaczyły pojedyncze krzewy stanowiące typowy rodzaj roślinności dla środowiska stepowo-górzystego. Poskręcane, twarde gałęzie tworzyły własne sieci obronne trzonu rośliny. Nieliczne mięsiste partie magazynowały zebraną wodę. Na środku planu pojawiło się małe zabudowanie. Niskie zadaszenie rzucało zbawienny cień, a otwarta konstrukcja łapała najmniejsze powiewy wiatru. Słońce dopiero wniosło się ponad horyzont rozciągając projekcje obiektów w nieproporcjonalne ciemne plamy na ziemi. W oddali pojawił się błyszczący punkt zniekształcony przez nagrzane powietrze. Zbliżający się do przystanku. Niewielki pojazd kołysał się na wybojach nierównej, żwirowej drogi. Niewyraźne twarze w oknach chwiały się w rytmie ruchów maszyny kierującej się na północ. Marszrutka zatrzymała się nie opodal przystanku. Zgrzyt otwieranych drzwi zakłócił wszechobecną ciszę. Pojazd po chwili ruszył unosząc za sobą chmurę rdzawego pyłu, zza którego wyłoniła się sylwetka młodej kobiety trzymającej kurczowo dłoń dziecka ewidentnie zagubionego pośród otaczającego kłębowiska. Ruszyli ścieżką wyłożoną ostrymi kamieniami raniącymi stopy w stronę zielonej granicy drzew otaczającej zachodni dystrykt. Trasa zdawała się ciągnąć bez końca. Długie cienie dwóch postaci rysowały się czarnym śladem za nimi. Ich twarze świeciły w pełnym słońcu ukazując wychudzone rysy kobiety otoczone kruczoczarnymi pasmami włosów wypadających z upięcia z tyłu głowy. Chłopiec o obłych rysach niestrudzenie dotrzymywał kroku matce. Równo z nią stawiał krok za krokiem. Nie chciał okazywać zmęczenia przez najkrótszą chwilę. Cień rysujący się pod kłębami zielonych liści przywitał ich z radością. Otoczył chłodnym powiewem wiatru i wpuścił przez wąskie przejście między pniami do miasta. Słońce na horyzoncie wznosiło się coraz wyżej oświetlając odległe wzniesienia górskie. Mały błyszczący punkt zamajaczył na granicy widnokręgu. Kołyszący się pojazd wił się po wyboistej drodze. Za frontową szybą chwiała się niewielka niebieska flaga ze złotym ornamentem orła podtrzymującego słońce.
60
***
Rozległe równiny migotały 10 000 metrów pod pokładem samolotu kierującego się na południowy wschód. Małe okienko ukazywało niewielki wycinek ogromu ziem niezamieszkałych od dziesięcioleci. Tereny sprawiały wrażenie nad wyraz dziewiczych, nietkniętych, stanowiących odrębny ekosystem. Mimo wszechobecnych na tej szerokości geograficznej dużych amplitud temperatur dobowych, dało się zauważyć wielość gatunków roślinnych w pełni przystosowanych do panujących warunków, dysponujących własnym systemem obronnym przed szkodnikami. Po chwili w oknie pojawiła się srebrna serpentyna będąca drogą gruntową, najprawdopodobniej ciągnącą się kilkadziesiąt kilometrów między dwoma małymi osadami. Jedyny ślad ludzkiej obecności, który w szerszym kontekście stał się intruzem natury pełniącej władzę nad rozległym stepem. Masa chmur przesłoniła widok ukrywając ziemie pod woalem materialnych kłębów wilgoci. Słońce chyliło się ku zachodowi. Żółć powoli przechodziła w jasną czerwień przebijając się przez niższe partie obłoków. Kilka chwil później czerwień znikła ustępując miejsca wszechogarniającej szarości przechodzącej w granatową czerń zwiastującą noc. Kilka jasnych punktów w oddali zwiastowało zbliżanie się do okręgu Almackiego.
61
***
Niewielka dorożka leniwie błąkała się po zapomnianej szosie mijając niskie zabudowania. Świt przywitał Karagandę ciepłym powiewem wiatru odkrywając dawno niewidziany uśmiech na twarzy mężczyzny trzymającego lejce. Stara klacz prowadząca powóz wyglądała mizernie, lecz niestrudzenie posuwała się krok za krokiem wedle wskazań staruszka. Słońce dopiero wschodziło. Cisza między zabudowaniami tętniła rytmicznym stukotem podków Miasto było znane głównie z przemysłu wydobywczego. Egzystowały tu również prężnie działające fabryki mechaniczne jako główny ośrodek produkcji w państwie. Zakłady porozmieszczane w formacji pierścienia okalającego kilkukilometrowe centrum Karagandy tworzyły swego rodzaju organizm ludzkiej aktywności. Były dla mieszkańców miasta jedyną nadzieją na godną egzystencję. Tuż za okręgiem przemysłowym rozpoczynały się wielkie osiedla biedoty miejskiej żyjącej między granicą ubóstwa a godności. Zabudowania rozrzucone na terenie kilku kilometrów kwadratowych przypominały nieskoordynowany układ pomieszczeń połączonych ze sobą korytarzem o podłodze z kamienia, ścianach z drzew i panoramicznego sufitu ukazującego nieboskłon. Staruszek minął ostatnie kominy pobliskich cieplarni i skręcił w wąską uliczkę przedmieść przeciskającą się między niskimi, ubłoconymi budynkami. Ze strony miasta dało się słyszeć poranną modlitwę dochodzącą z minaretu. Niedaleko zabrzmiał dzwon pobliskiego klasztoru krążąc echem wewnątrz osiedla. Dorożka zatrzymała się. Koń zaparskał głośno upominając się o zapłatę w postaci czegokolwiek zdatnego do jedzenia. Mężczyzna zsunął się z powozu, teatralnie się przeciągnął i ziewnął. Otworzył sąsiednią bramę zbitą z kilku niepasujących do siebie desek, ale ewidentnie spełniających swoje zadanie. Staruszek, dorożka i koń zniknęły z ulicy pozostawiając po sobie jedynie ślady w grząskim gruncie. Nad dachami osiedla unosiły się resztki porannej mgły radiacyjnej. Małe okienko na drugim piętrze zabudowań zakonu było jedynym widokiem na główną część slumsów. Chmary ludzi krążyły wokół klasztoru licząc na posiłek. Niewielka brama z dębowego drewna stała otworem wpuszczając światło na niewielki brukowany dziedziniec.
62
***
Marszrutka wiła się leniwie po wyboistej drodze rytmicznie unosząc się i opadając na napotkanych wzniesieniach. Widnokrąg od długiego czasu nie zmienił swojej formy. Emanował ogromem błękitu i wszechobecną bladą żółcią popękanej ziemi. Rysy występujące w równoległych układach liniowych co jakiś czas zbiegały się ku głównemu punktowi erozji tworząc główny punkt kompozycyjny. Błękit powoli przemieniał się w granat zwiastując nadejście zmroku. W oddali pokazały się niespodziewane gęste chmury wiszące posępnie nad Ałmaty. Porywiste podmuchy wiatru zdawały się nie mieć wpływu na burzowe niebo. Zsuwały się bezwładnie ze szczytów Tien Szan i opadały półokręgiem na miasto. Światła rozległych zabudowań błyszczały coraz mocniej na horyzoncie pełniąc funkcję latarni nawigacyjnej dla siwego staruszka za kierownicą. Ponury grzmot rozniósł się echem między odległymi wzniesieniami górskimi. Poruszył niektóre lżejsze luźne kamienie na spękanej drodze, pobudził zmęczonego kierowcę. Krople deszczu opadały na grunt, momentalnie pochłaniane przez spragnione spękania skalne. Ostatnie promienie słońca przebiły się przez otaczające chmury, aby zniknąć na kolejne ciemne godziny. Marszrutka wiła się leniwie po wyboistej drodze rytmicznie unosząc się i opadając na napotkanych wniesieniach. Jestem tu, choć jednocześnie mogłoby mnie nie być.
63
„Tym, co mkną, lecą i płyną” – Emily Dickinson Przekład Stanisław Barańczak
Podróżowanie jest czymś więcej niż przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni. Podróż nie musi mieć celu, jej istotą jest nieustanny ruch. Bezruch jest końcem każdej wędrówki. Dla wędrowca – homo viator – podróż jest przede wszystkim doświadczaniem świata jako stającej się na naszych oczach rzeczywistości. Bez wielkiego toposu życia jako wędrówki nie sposób wyobrazić sobie zachodniej kultury i sztuki. Podróż jest epicką formą, która najpełniej oddaje ducha naszej cywilizacji, ponieważ, jak twierdził Claudio Magris, odzwierciedla prowizoryczność i incydentalność naszego bycia i doświadczania. Fotografię, podróż i życie łączy wspólne pojęcie drogi.1 Droga z pojęcia topograficznego zamienia się w alegorię wskazującą na zasadę organizacji świata i ludzkiego losu. Jest przestrzenią szczególną, nie należy do nikogo, jest rodzajem nie-miejsca. Na drodze, w drodze, wszyscy jesteśmy wędrowcami. Wydaje się, że obecnie najważniejszym elementem ekwipunku podróżnika jest aparat fotograficzny, a rejestrowanie celem samym w sobie. „Świat wydaje się znacznie bardziej pociągający wizualnie niż społecznie.”2 Fotografowanie drogi, jest w swej istocie próbą „ocalenia istnienia przez ocalenie jego zewnętrznego wyglądu.”3 Rzeczywistość, płynnego jak rzeka, świata materii – tak widział go Heraklit z Efezu – fotografia zamienia w sekwencję aktów obserwacji. Z otaczającej nas czasoprzestrzeni zostają tylko prostokątne drobiny. Fotografia ma „z natury mentalny status fragmentu.”4 Dla prawdziwego podróżnika – fotografa – artysty, wyzwaniem nie jest pokonanie drogi, ale zmaganie się z żywiołem czasu i pamięcią. To co widzi, i czego doświadcza musi zostawić ślad na zdjęciach. Wydaje się, że to niewiele, ale jak twierdził Thoreau, nie można powiedzieć więcej niż się widzi. Świat mediowany przez zdjęcia jest nie tylko obrazem spektaklu reżyserowanym przez fotografa. „Fotografia zawsze niesie ze sobą znaczenie, wykraczające poza intencję czy wpływ autora.”5 Poza wernakularnie odczytywanym odzwierciedleniem rzeczywistości, fotografia zawiera ogromną ilość istotnych sensów, tak głęboko ufundowanych w obrazie, że wymykają się każdej próbie językowego uchwycenia. Fotografia „to nasze zmieniające się spojrzenie na świat – a niekiedy spojrzenie na
1
Jest to trawestacja zdania: Filozofię, podróż i życie łączy wspólne pojęcie drogi. T. Gadacz, Filozofia podróży –
2
J. Brodski, Pochwała nudy, Kraków 2016, s. 124.
filozofia jako podróż, Podkowiański Magazyn Kulturalny, nr 54-55 3
A. Bazin, Ontologia obrazu fotograficznego, w: Film i rzeczywistość. Wybór tekstów, Warszawa. 1963, s. 10.
4
S. Sontag, Myśl to forma odczuwania, Kraków 2014, s. 69.
5
Ch. Cotton, Fotografia jako sztuka współczesna, Kraków 2002, s. 226.
113
nasze własne spojrzenie.”6 Trawestując Susan Sontag można powiedzieć, że fotografia jest tekstem, który trzeba odczytać ale jest też projektem, konstrukcją którą trzeba zbudować7. Należy nie tylko postawić pytanie: na co patrzę? ale również jak patrzę? i co widzę? Należy podjąć próbę ujawnienia pejzażu niejawnego, dyskretnego i zarzuconego. O tym, że te zdjęcia są głęboko osobistymi opowieściami o dokumentalnym charakterze, świadczą dołączone przez autorów teksty w których na pierwszy plan wysuwa się postawa i przeżycia autorów. Jest to artystyczna strategia stojąca w opozycji do tradycyjnie rozumianych widoków z podróży, pozwalająca na wprowadzenie elementów przypominających o wielkich historycznych narracjach. Każdy obraz, nie tylko fotograficzny, jest opowieścią o medium. Podróż fotografa odbywa się również w głąb fotografii. Artyści, prezentujący swoje prace w tej publikacji, celowo używają czarno-białych negatywów i małoobrazkowych aparatów. Pamiętajmy jednak, że aparaty nie zmieniają świata, „lecz jego znaczenie. Ich zamiary są natury symbolicznej”8. Niemal archaiczna, oparta na światłoczułości soli srebra, technika rejestracji daje wyjątkowe możliwości ekspresji, ale jest również rodzajem manifestacji sposobu rozumienia fotografii. Powstałe w ten sposób obrazy tracą swoją przeźroczystość w spektaklu świata. Są spotkanymi w podróży wędrowcami mediów. Redukcja do czerni i bieli, nieostrości oraz ziarnistość tych fotografii nie są tylko próbą osiągnięcia emocjonalnie nacechowanego odrealnienia. Twórcy zdają się odwoływać do stwierdzenia wyrażonego przez Gottfrieda Boehma w książce O obrazach i widzeniu: „Utrata oczywistości nierzadko otwiera oczy.”9
Marek Domański
6 H. Belting, Antropologia obrazu. Szkice do nauki o obrazie, Kraków 2007, s. 258. 7
Zob.: S. Sontag, Pod znakiem Saturna, Kraków 2014, s. 124
8 W. Flusser, Ku filozofii fotografii, Katowice 2004, s. 33 9 G. Boehm, O obrazach i widzeniu. Antologia tekstów, Kraków 2014, s. 124
114
ENGLISH TRANSLATION
PREAMBLE
No-man’s land is the area between the two opponents’ locations, it’s an uncontrollable area, an area of potential confrontation, an area seemingly devoid of properties, it’s an appropriatable space, therefore full of potential tensions, it’s a seemingly amorphous transition area. Few go there and even fewer come back. Those who do, bring stories of what they have experienced while crossing different types of borders. In the post-Internet era, the era of hybrid and invisible wars, no man’s land can lurk everywhere. Two young artists, students of the Władysław Strzemiński Academy of Fine Arts in Łódź, found it in Kazakhstan and Israel. The photographers travelled thousands of kilometres throughout these two countries, creating a series of black-and-white landscapes, ready to be appropriated. Their works are an objective record and personal interpretation of fragments of reality. They engross the viewer into the void space of desolation, and lead to the unknown, threatening and strange world, awaiting the discoverers of its potential meanings. Dagmara Bugaj
JAN KAZIMIERZ BARNAÅš
INTRODUCTION
I close my eyes. Everything that has seemed so distant… I feel nothing but the cool wind on my face and the hot sand under my feet. For a moment, I broke free of intrusive thoughts…
~~~
Seeing the Tel Aviv shore bathed in lights emerging from behind the clouds, for the first time through the tiny window of the plane, I did not expect what this little patch of earth would bring into my life…
~~~
The story I want to tell you begins much earlier than you might expect. I recently turned 12 years old. Above all, I try to be the most ordinary of boys in my little world. I never cross the lines of norms accepted by my small community. Ever the polite, helpful, straigh-A student. However, today something within me just snaps. I know that nothing will ever be the way it used to be. The world that I knew yesterday ceased to exist. The evangelist Mark while writing about the doubtful Nazarethians, quotes the words of Jesus, who said: Only in his hometown and in his own household is a prophet without honour. I am neither a prophet nor a wise man, but hearing these words, I realized that it was only somewhere far from home that I would have a chance to exist again. I believed that I would be able to put together something that can’t be put together and that I would come back as someone else and, finally, I would be heard. I was wrong…
123
SABBATH
I am 27 years old and I just had to justify my trip to Israel to a customs officer. I put my visa in my wallet, checking three times to make sure it’s safe there and nothing bad will happen to it, because, as a polite soldier said, without a valid visa I might be in trouble. Music to the ears of a 27-year-old, neurotic man from neurotic Europe. Having made sure four more times that the visa is safe, adding up to seven check-ups total (it may sound familiar or funny in the context of the promised land and of Polish film iconography), I left the Ben Gurion airport. It is Friday – Shabbat – the seventh last day of the week in Judaism (from Hebrew yom hashvi’i), a day of rest according to the Jewish calendar. Leaving aside the difficulties of getting to my resting place preceded by stopping on random floors inside a Sabbath elevator, I got there.
~~~
The first thing I remember from the morning was the start not only of anew week, but also of my journey, is the sound of men singing on the street. The low timbre of voice of one of them seemed to urge me to experience something important… I walk past calm faces, I’m infused with the crowd, we’re connected by an undefined purpose.
124
HANNAH
Hannah was born in 1935 in Biała Rawska near Łódź. She didn’t want anything more than to be an ordinary child. However, she was not meant to have an easy life. A mud hut intended for keeping potatoes. Two years in Warsaw without one look through the window. Dark closet. Missing father. The camp… In the worst moments, her only consolation was the thought that she was a small, colourful butterfly flying over huge, empty tracts. Somewhere in her head, the most beautiful of no man’s lands was born. A land not contaminated by evil, where people can be free regardless of their origin, skin colour, religion… A promised land tailored to fit a little girl. May 14, 1948 in accordance with the UN decision, the dream of Hanna and many others came true. Seven months later, it reaches Israel. Israel’s declaration of independence states: ’The State of Israel will be open for Jewish immigration and for the Ingathering of the Exiles; it will foster the development of the country for the benefit of all its inhabitants; it will be based on freedom, justice and peace as envisaged by the prophets of Israel; it will ensure complete equality of social and political rights to all its inhabitants irrespective of religion, race or sex; it will guarantee freedom of religion, conscience, language, education and culture; it will safeguard the Holy Places of all religions (…) We extend our hand to all neighbouring states and their peoples in an offer of peace and good neighbourliness, and appeal to them to establish bonds of cooperation and mutual help with the sovereign Jewish people settled in its own land. The State of Israel is prepared to do its share in a common effort for the advancement of the entire Middle East’. Unfortunately, many of the declaration’s foundations will fall apart… The war between Israel and Arabia begins. Then the six-day war, terrorist attacks, the massacre of Israeli athletes in Munich, the Yom Kippur war, the war of stones, the massacre of the Patriarchs Tomb in Hebron, Intifada Al-Aqsa, Operation Liquid Lead … On July 19 2018, the Israeli parliament adopts the Basic Law: Israel as the Nation-State of the Jewish People, asserting that the state is an exclusively Jewish state, without Arabic as the second official language.
125
No man’s land, born in Haneczka’s imagination, is not the land we can see today… As it is beautiful, it is also torn. It belongs to everyone and to no-one at the same time.
~~~
It is October 27, 2018. A bilateral rocket attack is underway between Israel and Palestine. Death had ruled these lands for thousands of years… I am here.
126
JERUSALEM
Rhythmic steps of people moving slowly combined with whispers seem to merge into music. There is some kind of magic of anticipation in all this. I am part of the crowd, and yet, with each step, I immerse myself deeper and deeper into solitude, focusing only on my own path. My breathing slows down and becomes steady. I’m experiencing some kind of a trance. The road escapes imperceptibly, people around me are insignificant, time ceases to matter. For a moment, I forget about the surrounding world, and, at the same time, more than ever, I become a part of it… Unwittingly, I engage in the strange Hasidic dance…
~~~
The narrow streets of Jerusalem that lead me a few hours earlier to the Western Wall, become extremely clear this time. I absorb the smells and sounds with every pore on my skin, every particle of me, I feel harmony, as if I’d finally reconciled with myself.
The feeling that accompanied me then will remain with me until the very end. I believe with all my heart that one day it will return…
~~~
The sky was exceptionally stellar that night.
127
HA-NEGEV
I am heading towards the Ramon crater through a dried-up riverbed, overgrown with plants that are already dead at this time of year. The stone road gives way to a soft surface, making it clear to understand that, up until now, the route hasn’t been overly arduous. My feet sink into the soft sand of the Negev desert, meeting no resistance. I am less and less certain that I have chosen the right path. Dark rocks, reminiscent of huge heaps of coal, have splashes of more vivid colours like yellows, browns and reds that are noticeable near the crater. The 300 meters deep Ramon karst crater formed as a result of soil erosion. It does not resemble any of the places I have seen on earth so far. There is something simultaneously feral, hostile and enticing about it. There are only sand, strangely formed rocks of various colours, and dry riverbeds around. There is nobody here today. As if both this place and this moment were outside space and time, outside the cultural context, or even our planet. I am slowly forgetting yesterday, as if it became insignificant. The only thing I should keep from yesterday is the feeling of solitude that followed me for a moment, the feeling of being forlorn on this planet. The only thing that connects me with the ascertainable world, the world set in time, is the express-way number 40 (Kefar Sawa – Ketura). I try to stay long way from here.
128
MASADA
Masada Fortress, a symbol of resistance, erected by the Hasmonean dynasty and fortified by Herod in 37 BC, unusually, did not resist me every step of the way. Still, the steep paths that lead 410 meters above the level of the Dead Sea, to the top of a lonely diamond-shaped plateau, seem to tell the tragic story of the fortress with each step carved into the rock. A Fortress that’s, according to the Maccabees or grateful for shelter Herod, impossible to conquer. In 73 BC it was one of the last three points of resistance against the Romans. 5,000 Roman soldiers and 9,000 slaves and prisoners of war faced 960 sikhushas, which is the most radical faction of zealots who convinced that surrendering to slavery meant disavowing God. When the defenders saw the futility of further defence, they agreed to collective suicide. Each man killed his wife and children, then ten zealots were picked to slay their comrades. One man from the last ten was chosen to kill the remaining nine zealots and then he committed suicide. The food supplies left untouched were supposed to make the Romans aware that they did not starve the zealots out. After conquering the Fortress, the Romans turned it into their outpost, after Romans, the Byzantine monks resided in the Fortress, and, finally, the Persian invasion ended the series of tragic events, making Masada a no man’s land… To this day, Israeli soldiers take their military oath in its ruins, saying: Masada shall not fall again.
~~~
Unlike any other place on earth, this small no man’s land should remain as such.
129
YAM SUF
I am heading towards the western shore of the Dead Sea across the Judean desert, shared by Israel and the Palestinian Authority. For centuries, along with the Negev Desert, constituting 60% of the territory of Israel, Judea has been one of the most magnificent no man’s lands. It was here that Jesus most likely stayed for 40 days, put to the test and tempted by the devil. The desert, in biblical spirituality, is a place of trials, loneliness, making decisions or meeting God. That is why, for centuries, it was a place of residence for thousands of hermits wanting to dedicate themselves to the Lord, to reach deep inside themselves or simply to escape from the outside world.
~~~
I walk past dozens of Bedouins. Some of the last free people. Today, I do not envy them.
I do not expect The Red Sea to part. The only person I ever wanted to run away from was myself. Today, I understand it. I am here, although I could be where I have always been. Somewhere far away is my own no man’s land that will give me shelter one day.
~~~
130
I close my eyes… Everything that has happened seems so distant… I feel nothing but the cool wind on my face and hot sand under my feet. For a moment I am free of intrusive thoughts…
131
WOJCIECH KAMERYS
***
Faded grasses overgrowing the elevation of the track melted into abstract lines shimmering in the first rays of the rising sun. The glow of the lights crawled up the traction, so that after a while, through the windows covered with fine dust, it could fall on the faces of passengers sleeping on their bunks. The train was passing hectares of steppe at a steady pace, it wriggled between small hills and returned to a continuous part of tens of kilometres of a straight route. The patches of burnt colours stretching to the horizon increased the sensation of a huge waste of land. The impression of a certain unnatural situation was becoming stronger, compounded by concrete structures leaning on the hillsides appearing every 2 to 3 minutes; these structures most likely functioned as a separation between the route and living organisms. This was the only evidence of human architectural activity on the route of several hundred kilometres, except for four farms seen in the suburbs of Karaganda. The shabby clock hanging just above the compartment door showed six o’clock. The doors of the compartments, coming out into the corridor, running slowly along the windows, stood open, revealing twin couches designed for two people. The light-blue curtains on the windows fluttered along with gusts of cool wind coming through the window that was ajar. Uniformed figures were emerging in twos from the open compartments, gold ornaments on the uniforms were reflecting the morning blood-red glow of light.

135
***
Strong wind lifted up scraps of material tied to wooden piles acting as a makeshift fence. White fabrics were dancing in the wind, only to drop briefly, catch their breath, and take off again in an uncoordinated flight. The plateau around Mizar stretched all the way to the horizon, separated only by a dirt road two kilometres away and a makeshift power line. The golden colours of the grass burning in the sun surrounded the tiny hills shimmering with rusty red and pure gold. The cemetery had not been visited for a very long time. Heaps of faded bags flew between narrow alleys as a shameful evidence of human presence in this place. The ornamentation of the gates, once full of splendour, now was covered with a thick coating of greenish patina. The architectural layout did not manifest any rules; it existed as a more or less uncoordinated, chaotic arrangement of walls, having only one thing in common – the type of building material. The indicative landmark was also its highest place. Brick dust and small sand particles covered every inch of this sanctuary. They functioned as a mask, a natural thing in this place, belonging in this space at that time. Footprints left on this surface quickly disappeared, dispersed in sudden gusts of wind and covered with a new layer of waterproofing. Grasses burst between the tombstones. They were giving the impression of a curtain designed to hide the hero from the first act. Nature had taken over this place, although it might have always been an integral part of it. The tops of all the tombstones, decorated with golden moons, shone in the zenith rays. ِميِح ّ َرلا ِنَـ مْح ّ َرلا ِه ّللا ِمْس ِب “In the name of Allah, the All-Gracious, the Especially-Merciful”; 1:1, Al-Fatiha
136
***
An indistinct outline of a figure moved quickly between the narrow streets lit by shop windows. The morning mist was rising just above the ground, dispelled with even the slightest movement. The city was still asleep. Some single lights in distant skyscrapers faded against the dark sky. A hooded man paused for a moment to look at several election posters hung on the wall of a suburban school. He nodded approvingly. He turned right onto Auezova Street which stretched a few kilometres to a city park of the same name. The sound of his footsteps echoed between the low buildings, then drowned out by the soft rustle of water flowing through the accumulation thresholds just below the bridge. The Bolshaya Almatinka River had its source between the mountain peaks in the Ile-Alatau National Park. It ran down a winding, curving road, squeezing through tight barriers, it was biting stones, taking dead trees with it, abandoning them as soon as it entered the lower parts of the hills. It flowed into the city from the south and was used as its natural division mark, initially purely theoretically, but since the capital’s relocation to the north of the country, it had also become an indicator of social division. The man crossed the bridge and turned left into a wide street made of gravel. The wind carried dust from cracking stones over the road for most of the day; the evidence of that was seen on the door-frames and shafts of buildings on both sides of the road. Around the bend, just above several old trees, gas pipes were hung as a proof of the city’s gratitude to the working society. The person stood a few steps away, reached for the keys and turned the lock. Light slowly shafted out from under the garage doors. It lit up damaged shoes, trousers that were once part of a relatively well-tailored suit, a flannel shirt that remembered Almaty’s heyday, all under a long powder coat in pale ivory, acting like camouflage in the dusty streets of the city. The man was standing in the entrance of the car workshop, absorbing warmth from its interior. A few blocks away, church bells tolled three long C-s. The doors slowly closed, taking away the luminous rays; before, the light had been falling onto the air particles, creating a cloud of pale golden dust. The gray-blue fog belt continued to move unfazed just above the surface of the road. The bells ceased, though the echo continued in the dead end streets around the neighbourhood. The nearby noise of water was calling to itself, acting like a magnetic north on a compass.
137
In the distance, stars, or maybe lights, shone in the windows of new apartment buildings. The glow from rich settlements, surrounding the dark zone of old buildings, formed a semi-circle on the city plan, epicentre of which was located a few blocks away from the shabby bridge and an empty gravel street with a hidden garage.
The lights flickered in the distance. The indistinct outline of the figure moved quickly between the narrow streets. The morning mist was rising just above the ground.
138
***
A string of cars crawled westward towards distant buildings; it was moving on the only two-lane road within a radius of twenty kilometres. The journey from the suburbs to the centre of Almaty lasted half an hour, including a stop at an unmarked gas station served by an elderly man with a moustache of considerable size. The only element that stood out from the grey facades of the crumbling buildings on both sides of the road were blue flags hung in the windows of most houses; it resembled images of saints or portraits of state leaders, and those could also be seen in some of the houses. Blind obedience and – at the same time – a quiet desire to change appeared on the faces of people looking out of windows or hidden behind a tinted car window, with an average age of thirty-one years, an average salary at the level of a quarter of the minimum wage in Poland, and an average population density of six people per square kilometre. A few minutes later, a few-year-old Toyota Camry, after a few bumps without a front bumper, which apparently was an unnecessary part of the body, stopped under a glass hotel. The driver accommodated two blue banknotes, both marked with number five hundred, and then drove away. Shadows were slowly falling on the right side of the men standing outside the hotel. Men, who were poorer by the equivalent of two litres of gasoline in their home country. In the distance, the sun reflected in the taxi driver’s window. Taxi driver, who was richer by the half of the average day’s pay.
139
***
A dozen or so kilometres beyond Almaty, far from the city’s cries, you could hear the whispers coming from the narrow paths connecting the tourist routes at the bottom of Shymbulak Mountain. The last inhabited wooden hut on this route was placed several dozen meters above the ski resort. April brought a thirty-degree heat wave, but the cottage was covered in a thick layer of snow, and the footprints connecting the house with the nearest road were intact. In the distance, every few minutes, a small cable car cars appeared between the trees, leading to the observation deck at the top. The mountain range gave the impression of being unshaken by the human presence on its territory. The city at the foot of the mountain was itself harmless and insignificant. The peaks glistened in the sunlight, similar to well-sharpened spears, forming the border between the lazy human body and the omnipresent mass of the blue facade. A few minutes of silence – a symbolic bow to the power of nature – increased the feeling of being lost and trying to find a connection with something bigger, something more powerful than itself. The ubiquitous and present for centuries Cult of Heaven derived from Mongolian beliefs based on the religions of China. Nomadic beliefs had become legends, stories told to children before bedtime. The Alliance of the Lord of Heaven and the Goddess of Earth was to symbolize the harmony, in which society was to exist. Care for nature resulted in fertility of the earth. In the distance, the little boy slipped in the snow, laughing. Somewhere not far away, just above his head, the light was reflected on the iron lining of industrial power plant chimneys. Clouds of smoke soared north, driven by masses of air creeping along the tops of the mountain, gaining speed between the forest belts to finally fall with all their power onto the suburbs, and soar towards the centre, and even further. The boy fell down second time trying to take next steps on a steep, paved road. The blue cap slipped over his eyes, showing only a part of his face, cracked from cold and smudged with chocolate from a tube. A face still full of smile. The gold ornament with the eagle bearing the sun printed on the material glowed with a warm glow.
140
***
The first sip of a black coffee with camel milk slowly opened the sleepy eyes of two men sitting at a small round table. The glow of light exuded dark bile. It fell through the transparent curtains on the windows, which overlooked the whole city waking up from the night’s lethargy. Astana’s last twenty years had been marked by its great development. Moving the capital north of the country, to the golden city, gave an unprecedented opportunity to improve the economic situation and gain its position internationally. The city had always been the largest polis on this side of Kazakhstan within a radius of several hundred kilometres. At that moment, it became as important as the post-Soviet Almaty. The Isze River naturally divided the city into a representative and residential part. Family neighbours near the centre were kept clean. The further away from the Bayterek tower – the symbol of the city, a proud statue of the sun on a pedestal reminiscent of a huge golden cup, the more thinned settlements became, as far as to the border with the Old Town district. The difference between the new Astana and its old part was colossal. The undertaking to build a new city in the middle of the dormant steppe as quickly as possible, buildings reaching a height of several dozen floors, drawing up a development plan and planting urban greenery – it was consuming roof-hitting amounts of money. The men finished their coffee and entered the elevator, went down several floors below and left the building. A strong gust of wind greeted them right outside the door, carrying particles of the ubiquitous sand. Bayterek stood proudly a few kilometres away, reflecting the sun that appeared just above the horizon. Rays of light wandered between the golden facades of the highest skyscrapers, sliding on the blue windows to fall on the pavement of the wide promenade connecting the Khan Shatyr shopping centre with the Ak Orda Presidential Palace standing a few meters away. Golden reflections flickered on the hidden faces of the crowd, creeping between the halves of black jackets. The sun had risen for good. In the distance, the city clock struck nine.
141
***
Four soaring towers emerged from behind the forest of skyscrapers, hidden in the shadow of two world banks and several corporations. White and gold combined into one coherent shade of light, becoming a beacon for the faithful, attracting stray wanderers to itself. Towering bastions guarded the golden dome covering the huge building in the middle of an empty square. Despite the windy weather, the air stood still in the courtyard, and every step echoed loudly between the walls that finally disappeared behind the mosque’s half-open door. The temple’s enormity simultaneously paralysed the body and freed the mind. When one stood inside it with closed eyes, one could hear a slight whistle of wind coming from the top of the tabernacle, wandering under the dome. Even the smallest movement rustled in four walls, and became an intruder in the house of silence. Gold and ivory glimmered in the decorations, a slight musty smell or old herbs stimulated the mind to contemplate. To contemplate about the future, possibilities and consequences of planned activities. The moment of the commonly called examination of conscience became a moment of meditation and final cleansing of the mind, getting rid of anger, at the same time making amends to your own self in order to open your eyes as a carte blanche. The tabernacle quickly became a medium stimulating long-hidden problems or questions. It became a tool in the hands of the humans it had created. The air in the courtyard stood firmly, ignoring the figure coming out of the temple. Four guards with gold helmets were standing still during their shift. Only the glares of light on the chrysanthemums would indicate any passing time, changing the colour of morning red to the early afternoon yellow. The wind carrying sharp sand particles attacked pedestrians near Syghanaq Street, wounding their skin that was dried from the intense sunlight.
142
***
A wide band of the eastern trail leading from the suburbs of Karaganda towards Karkaraly was covered with a layer of dust, carried with the slightest movement. The void stretched for several dozen kilometres, up to the National Park, meeting several small settlements on its way. A hooded figure walked steadily, raising clouds of dust under their feet. Hot air was standing still, as if it was waiting for the slightest breeze. The grass around the trail lay unconscious, devoid of salutary moisture. It looked like a storm was coming, though the cloudless sky didn’t seem to know about it just yet. The hunched man looked exceptionally fit for his age. The determined, steady walk resembled a trained gait during military parades. On the face full of furrows caused by strong wind, his eyes were still filled with the element of energy. Patches of material thrown on the shoulders and head protected him from the encroaching sand and sun, and hung along the body, crushed by the weight of the sack thrown on the back. The character climbed another hill without slowing down. The route of the eastern trail had had to be visited by this man relatively often despite the poor visibility on the trampled main road now covered with a layer of dust. The horizon in the west was slowly setting in black, heralding the coming downpour. Individual grains of sand moved in the pits making a soft rustle. A gentle breeze moved the material covering the wanderer’s face. The corner of his mouth bore a smile, he narrowed his eyes and quickened his pace. The gusts of wind grew stronger, raising the fallen grass. The first drops of rain, absent from this side of the state for several weeks, fell onto the ground, flowing in a slow race on the piece of material. The first sounds of thunder that raged over Karaganda came from afar. The drops turned into a regular rain causing a drastic drop in temperature. The fine dust disappeared, and took the silhouette of the man who was walking steadily down the eastern trail along. In the distance, one could see a delirious figure moving further towards a green spot on the horizon located a few kilometres away. The curtain of rain hid the whole situation in a grey mask of defocus, erased traces of presence on this side of the steppe and blurred shoe prints. The fields of grass rolled in the wind drew on water droplets that soaked into the ground.
143
***
A wide plan of the mountainous landscape emerged from behind the wall of deciduous trees surrounding the botanical garden in the western district of Almaty. The path seemed endless. Sharp pieces of stone stuck into the feet, making it difficult to walk. The power line divided the horizon into two symmetrical compositional parts filled with blue and faded rust red. Some bushes, which were typical for the steppe-mountainous environment, loomed in the distance. Twisted hard branches formed their own defensive networks. Few fleshy parts stored the collected water. Small buildings appeared in the centre of the plan. A low roof cast a salutary shadow and the open structure caught the slightest breeze. The sun had only just risen above the horizon, extending projections of objects into disproportionate dark spots on earth. A glistening point appeared in the distance, distorted by the heated air. It was approaching the stop. A small vehicle swayed on the bumps of the uneven gravel road. Blurred faces in the windows wavered in the rhythm of the machine’s northward movement. The machine stopped near the stop. The creaking of the opening door disturbed the ubiquitous silence. The vehicle moved after a moment, carrying a cloud of rusty dust behind it, from behind of which a silhouette of a young woman emerged, holding the hand of a child, obviously lost in the surrounding whirlpool. They walked along a path composed of sharp stones that hurt their feet; the path led towards the green border of trees around the western district. The route seemed to go on forever. Long shadows of the two figures formed a black trace behind them. Their faces glowed in the full sun revealing the emaciated features of the woman, surrounded by jet-black hair strands falling out of the hairpin on the back of her head. The boy with round features tirelessly kept pace of his mother. He was step by step with her. He didn’t want to show fatigue even for a second. The shadow beneath the swirls of green leaves greeted them with joy. It surrounded them with a cool breeze and let them through the narrow passage between the trunks into the city. The sun was rising above the horizon, illuminating distant mountain hills. A small shiny point loomed on the horizon. The rocking vehicle was writhing on a bumpy road. Behind the front window there was a small blue flag with a golden ornament of an eagle carrying the sun.
144
***
The vast plains flickered 10,000 meters below an aircraft that was heading south-east. A small window showed a small portion of the vastness of uninhabited for decades lands. The areas gave the impression of virgin and untouched lands constituting a separate ecosystem. Despite the ubiquitous high daily temperature amplitudes at this latitude, it was possible to notice a multitude of plant species, fully adapted to the prevailing conditions, having their own defence system against pests. After a while, a silver serpentine, which was a dirt road, appeared in the window, probably stretching several dozen kilometres between two small settlements. It was the only trace of human presence which, in a broader context, had become an intruder of nature in power over the vast steppe. The mass of clouds obscured the view, hiding the land under a veil of material puffs of moisture. The sun was already setting. The bile slowly turned to bright red, breaking through the lower parts of the clouds. A few moments later, the red disappeared giving a way to all-encompassing grey turning into navy blue black, heralding the night. A few bright spots in the distance heralded the approach to the Almaty district.
145
***
A small horse carriage lazily wandered along the forgotten road, passing low buildings. Dawn greeted Karaganda with a warm breeze, revealing a long-lost smile on the face of the man holding the reins. The old mare leading the carriage looked miserable, but tirelessly moved step by step, according to the old man’s instructions. The sun was just rising. The silence amongst the buildings pulsated with the rhythmic clatter of horseshoes. The city was known mainly for its mining industry. There were also mechanical factories thriving, functioning as the main production centre in the country. The plants were arranged in the shape of the ring encircling the centre of Karaganda, several kilometres long, and they formed a kind of a living organism mimicking human activity. They were the only hope for a dignified existence for the city’s residents. Just behind the industrial district, great settlements of the urban poor people living on the verge of poverty and dignity began. Buildings scattered over several square kilometres resembled an uncoordinated arrangement of rooms connected to each other by a corridor with a stone floor, walls of trees and a panoramic ceiling showing the sky. An old man passed the last chimneys of nearby greenhouses and turned into a narrow suburb street squeezing between low, muddy buildings. The morning prayer coming from the minaret could be heard from the city. The bell of a monastery sounded nearby, echoing inside the estate. The carriage stopped. The horse barked loudly, demanding payment in the form of anything suitable to be eaten. The man slid off the carriage, staggered theatrically and yawned. He opened the neighbouring gate, created from several boards that did not match, but were clearly doing their job. The old man, the horse carriage and the horse disappeared from the street, leaving only traces in the muddy ground. Remains of morning radiation fog hung over the roofs of the estate. A small window on the second floor of the convent had the only view on the main part of the slums. Swarms of people circled the monastery, hoping for a meal. A small oak wood gate stood open to let the light into a small cobbled courtyard.
146
***
The vehicle wriggled lazily along the bumpy road, rhythmically rising and falling on the hills it encountered. The horizon had not changed its form for a long time. It emanated with the vastness of blue and the ubiquitous pale yellow of cracked earth. Scratches appearing in parallel linear systems from time to time converged towards the main point of erosion, creating the main point of composition. Blue slowly turned into a navy blue, heralding the arrival of darkness. In the distance, unexpected dense clouds hung gloomily above Almaty. Gusty blows of wind seemed to have no effect on the stormy sky. They slid down from the peaks of Tien Shan and fell in a shape of semi-circles onto the city. The lights of the vast buildings shone more and more on the horizon, functioning as a beacon for a grey-haired old man at the wheel. Gloomy thunder echoed between distant mountain hills. It moved some lighter loose stones on the cracked road, and made the tired driver excited. Drops of rain fell onto the ground, immediately absorbed by thirsty rock cracks. The last rays of the sun broke through the surrounding clouds to disappear for the next dark hours. The vehicle wriggled lazily along the bumpy road, rhythmically rising and falling on the encountered bumps. And there I was, though, at the same time, I might not have been there at all.
147
“Some things that fly there be” – Emily Dickinson
Travelling is more than migrating through time and space. Travel does not need a purpose, its essence is constant movement. Stillness is the end of every journey. For a wanderer – homo viator – a journey is, first of all, experiencing the world as reality becoming before our eyes. Without the great topos of life as a journey, it is impossible to imagine Western art and culture. Travel is an epic form that best captures the spirit of our civilization, because, as Claudio Magris claimed, it reflects the makeshift and incidental nature of our being and experiencing. Photography, travel and life are connected by a common concept of the road.1 The road from the topographical concept turns into an allegory, indicating the principle of the organisation of the world and human fate. It is a special space, it does not belong to anyone, it is a kind of non-place. On the road, we’re all wanderers. It seems that, currently, the most important element of the traveller’s equipment is a camera, and recording is a purpose in itself. “The world seems much more appealing visually than socially.”2 Photographing the road is, in essence, an attempt to “save existence by saving its external appearance.”3 The reality of the world, fluid like a river – as Heraclitus of Ephesus saw it – photography turns into a sequence of acts of observation. Only rectangular particles remain from the space-time that surrounds us. Photography has “the inherently mental status of a fragment.”4 For a real traveller – photographer – artist, the challenge is not to beat the road, but to contend with time and memory. What they see and experience must leave a mark on the pictures. It doesn’t seem like much, but as Thoreau claimed, you can’t say more than you see. The world mediated by photos is not only a picture of the spectacle directed by the photographer. “Photography always carries meaning that goes beyond the intention or influence of the author.”5 Apart from the vernacularly interpreted reflection of reality, photography contains a huge number of significant meanings, so deeply ingrained in an image, that they elude every attempt at linguistic capture. Photography “is our changing view of the world – and sometimes our own view.”6 Travestying Susan Sontag, one can say that photography is a text that needs to be read, but it is also
1
This is the travesty of the sentence: Philosophy, travel and life are connected by a common concept of the road.
2
J. Brodski, Praise boredom, Kraków 2016, p. 124.
T. Gadacz, Travel philosophy – philosophy as travel, Podkowiański Magazyn Kulturalny, no. 54-55 3
A. Bazin, Ontology of photographic image, in: Film and reality. Selection of texts, Warszawa. 1963, p. 10.
4
S. Sontag, Thought is a form of feeling, Kraków 2014, p. 69.
5
Ch. Cotton, Photography as contemporary art, Kraków 2002, p. 226.
6 H. Belting, Image anthropology. Sketches for the study of the image, Kraków 2007, p. 258.
151
a project, a construction that needs to be built.7 You should not just ask: what am I looking at? but also how do i see? and what do i see? One should attempt to reveal the hidden, discrete and abandoned landscape. The fact that these photos are deeply personal stories of a documentary nature, is evidenced by the texts attached by the authors where their mindset and experiences come to the fore. It is an artistic strategy opposing the traditionally understood travel landscapes, allowing the introduction of elements reminiscent of great historical narratives. Each image, not just a photographic one, is a story about a medium. The photographer also travels deep into photography. Artists presenting their work in this publication use black and white negatives and 35mm cameras intentionally. Remember, however, that cameras do not change the world, “but its meaning. Their intentions are symbolic.”8 The almost archaic recording technique based on the photosensitivity of silver salts, gives unique possibilities of expression, but it is also a kind of manifestation of a certain way of understanding photography. The resulting images lose their transparency in the spectacle of the world. They are media wanderers met on a journey. Reducing these photographs to black-and-white, the blurring and graininess of the images – it is not just an attempt to achieve emotional detachment from reality. The creators seem to refer to the statement expressed by Gottfried Boehm in the book On images and vision: “The loss of obviousness often opens your eyes”9
Marek Domański
7
See: S. Sontag, Under the sign of Saturn, Kraków 2014, p. 124
8 W. Flusser, Towards the philosophy of photography, Katowice 2004, p. 33 9 G. Boehm, On images and vision. Anthology of texts, Kraków 2014, p. 124
152
153