3 minute read

Czasem złota, zawsze polska pisze Ania Ołów – Wachowicz

Anna Ołów - Wachowicz

Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz. Jako matka dwójki dzieci, doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że aby zjeść czupaczupsa, trzeba najpierw gnojka wydobyć z opakowania – a to, łatwe nigdy nie jest.

Advertisement

CZASEM ZŁOTA, ZAWSZE polska

Zima. Tzn. wczoraj była jeszcze jesień, złota i polska. Dziś jest tylko polska. Dziś zmarzłam w mojej popelinie na przystanku. Odpadł mi flek z obcasa – przed pracą, a mój ulubiony szewc zamknął zakład. Gwizdnął za mną luj spod Netto. Rozmazał mi się tusz. Samochód w naprawie. Kasztanem dostałam w głowę. Pani przede mną w aptece poprosiła o ekshumisan, a ja się nie roześmiałam. W mieście jesień, spadł mi nastrój. Stoję na przystanku, ciasno jest pod daszkiem, bo oczywiście leje i ludzie próbują się schować. W środku ścisku stoi grupka Rycerzy Zakonu Adidasa i Łyżwy z Orłem Białym. Kiedyś był to staropolski Zakon Rycerzy Ortalionu – trochę się pozmieniał status organizacji, ale zasady są nieśmiertelne i trwałe. Jednak dziś nawet oni, rycerze, są zmemłani. Żadnej zadymki, tkwią apatycznie w reszcie społeczeństwa i czekają na tramwaj. Wszyscy z twarzami wczorajszymi. Tramwaj nie jedzie, pewnie się coś przy stoczni zatkało, będzie opóźniony. Ścisk ludzki pod daszkiem przystanku przytupuje sobie niezadowolony, czas leci, woda kapie. Najbardziej środkowy rycerz w tłoku z trudem wydobywa z kieszeni bluzy czupaczupsa. Będzie go jadł. Z braku lepszych atrakcji, patrzymy. Jako matka dwójki dzieci, doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że aby zjeść czupaczupsa, trzeba najpierw gnojka wydobyć z opakowania – a to, łatwe nigdy nie jest. Rycerz dzielny też chyba miał doświadczenie, bo zabrał się z namaszczeniem do roboty. Pieczołowicie i delikatnie starał się łapami jak bochenki zakopiańskie okorować patyczek z lepidła, którym producenci tego lizaka przytwierdzają na wieki wieków folię tak, że trzyma daleko mocniej niż specjalistyczny klej w butach Gino Rossi. Szkoda, że ja nie wiem jaki to klej, bo bez tego szewca jednak bieda. Minuty mijały, otoczenie ze skupieniem pociło się razem z pracującym w pełnej koncentracji Rycerzem. Czupaczups się nie dawał. Rycerz zaczynał się już z lekka niepokoić, sapał i niejedna zła zgłoska zbierała mu się na końcu języka. Operował niczym Religa na otwartym sercu, takie emocje były. Kolegom udzielił się niepokój. Ze śmiertelną powagą czterech chłopa otaczało siłującego się z pięciocentymetrowym lizaczkiem gościa i komentowało jego wysiłek, wykazując pełne zrozumienie, że zadanie jest niełatwe. Reszta przystanku zapomniała, że tramwaj nawalił, wszyscy też skupiali się na akcji. Taka nasza narodowa cecha, że kibicowanie mamy w genotypie, to zawsze wciąga. Na końcu języka miałam: daj to, synku. Ale pojawiły się uzasadnione obawy, że w tych nerwach „synek” mi może coś powiedzieć, a ja zły humor już mam, dziękuję, postoję. Więc jednak nie interweniowałam. Ale już prawie. Wtem Rycerz Niepokonany zanurkował prawicą aż po łokieć do kieszeni dresu i wyciągnął taki majcher, że się natychmiast luz wokół niego zrobił. Tłum się cofnął, bo nie wiadomo było, komu się za tego lizaka w ryj dostanie. Z precyzją, która wiele dawała do myślenia, zoperował chłopak kosą folijkę w dwie sekundy i wsadził sobie natychmiast cukrową kulkę w paszczę, którą otworzył jeszcze tylko jednym kątem na niewyraźny przez lizak komentarz końcowy: „No kuhfa, wheście”. Tramwaj przyjechał. Zaraz jak tylko wsiedliśmy, wystartowali do nas kontrolerzy biletów i zaczęli siać postrach. Mobajlet mi się elegancko zawiesił, więc odczułam pewną nerwowość, matkobosko bilet nie skasowany! Ja jestem z tych, co wychodzą z każdego sklepu w stresie, że zabrzęczy bramka i trzeba będzie udowodnić, że to pewnie żelazo w krwioobiegu tak się daje wyczuć, bo ja jestem kobita na schwał, żadna anemia mi nie grozi, a poza tym, moralnie jestem jak łza, przecież przykazanie wyraźnie mówi: „siódme nie kradnij”. Obłęd jakiś. Mój irracjonalny stan lękowy okazał się zupełnie niepotrzebny, bowiem panu kontrolerowi potęga stanowiska i brawura tak uderzyły do głowy, że wypowiedział niewłaściwe zaklęcie w kierunku rycerza z majchrem: „W komunikacji się nie je”. „Że k..(urczątko), co?!”: odpowiedział rycerz, wyjąwszy z ust lizaka i wszyscy uczestnicy tego dialogu wysiedli na pętli Firlika, w tym kontroler musiał opuścić pojazd na wstecznym tyłem, popychany klatą rozrosłą rycerza. Jak widać, lizaczek nie podniósł nikomu poziomu cukru na tyle, żeby ta wredna jesień mogła zostać usprawiedliwiona. I widać, że słodycze nie pomagają. Szkoda. Chciałam zakończyć ten dzień tabliczką czekolady zjedzoną pod kocem. A tu jak? Jak się przed tą jesienią bronić.

This article is from: