4 minute read
Bobowina podrożała – pisze Anna Ołów-Wachowicz
ANNA OŁÓW-WACHOWICZ
Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz.
Advertisement
Bobowina podrożała
Jestem jesieniarą. Jak tylko lato się kończy i zaczynają deszczowe dni, zaczynam rozglądać się za kocem i marzę o zupie z dyni. Przez moment jesień jest całkiem znośna: złota, czerwona, kolorowa i na wypasie. Jabłka, gruszki i śliwki same się pchają do ciasta, a imbir do herbaty. Po lecie, które nie wymaga zbyt wiele odzienia (ale za to sporo wymaga od ciała, bo je w tym rozebraniu widać) nadchodzi pora miękko tekstylna. Swetry i szale aż się proszą, żeby się w nie okutać aż po czubek nosa i nie ukrywajmy: dają szansę na maskowanie wszystkiego, czego latem kusa kiecka nie daje rady maskować. Słońce, jeśli akurat jest, grzeje jeszcze troszkę i pięknie doświetla zdjęcia na insta. Jak sucho to można je robić w kopach kolorowych liści, wśród pól mgły i na pustych plażach. Wszystko będzie wyglądało doskonale. To jest wersja fotogeniczna jesieni. Druga strona jesieni przyjemna wcale nie jest i trudno ją porównać z czymkolwiek, takim jest złem. Kiedy z nieba kolejny dzień leje, SEC jeszcze nie odpalił pieca (i nie wiadomo, kiedy to zrobi, bo czasy są jakie są), kulimy się w wyziębionych murach i wywlekamy z kątów zakurzone farelki. Jesienna deprecha każe dosładzać herbatę z cytryną pudełkiem ptasiego mleczka. No, chociaż pięterkiem pudełka. Wszystkie wyszukane ciuchy mokną jednako, pies nie będzie wychodził na spacer, chyba oszalałaś, a poranne wstawanie w ciemności jest tak bardzo, oj jak bardzo wbrew ludzkiej naturze. Wszystko mówi, że dzień się jeszcze nie zaczął, jakie „do roboty” wobec tego? Siedźmy w domu. Albo coś w nim róbmy. Zawsze można, aż do śmierci. Tak jak pewien Włoch o nazwisku Giuseppe Paterno. Peppe to emerytowany robotnik kolejowy, który w wieku 98 lat wypracował sobie dyplom magistra historii i filozofii. A potem uznał, że skoro wykształcenie już zdobył, to zabiera się do pisania swojej debiutanckiej powieści. O masz, to zupełnie jak ja. Piszę tę swoją książkę i piszę, leniwa bułka. Zaczęłam kilka lat wcześniej niż senior Paterno, ale co z tego. Tak do setki będę pisała? Giuseppe się ogarnął, zatemperował ołówek i tworzy z kopyta. Twierdzi, że to piękna włoska jesień go inspiruje i mocne włoskie wino. Wino musi być naprawdę mocne, bo Giuseppe trzaska rozdział za rozdziałem. Zazdrość. To nie jest tak, że nie mam o czym pisać. Wręcz przeciwnie. Wstaję rano, popatrzę na to co bohaterowie mojej własnej domowej telenoweli tasiemcowej wyrabiają i już mam scenkę. Wychodzę z domu i zanim dojadę piątym objazdem do szóstego objazdu, podczas stania w zadumie (i w korku) nad wykopem, nad lejem lub wyrwą po ulicy tej czy tamtej – już mam kolejną scenkę. W pracy to już wiadomo. Nie trzeba w cyrku ani zoo pracować, żeby oglądać całą menażerię z jej historiami. Co człowiek to zdarzenie lub przemyślenie. A jeszcze mamy internet! Jakież by tam Agatha Christie miałaby używanie. Tworzyłaby historię za historią, zbrodnię za zbrodnią, intrygę za intrygą. Science-fiction, romanse, trillery – co się tylko chce. Internet dostarcza portretów, a jak na tacy. Tak więc, przyjmijmy, że też bym mogła. Giuseppe w siebie wierzy. Może nie jest najlepszy w internety, ale sam jest chodzącą życiową wikipedią. Niejedno widział, na przykład dwie wojny światowe: drugą i zimną oraz tę Kardaszianek z Hiltonównami o popularność celebrycką. A właśnie: ostatnio w Przekroju przeczytałam, że 14 czerwca nastąpił koniec kanadyjsko-duńskiej wojny o wyspę Hans. „Wojny whisky”, czyli najpiękniejszej wojny świata. Od 1971 r. trwał spór, który polegał na tym, że ekspedycje obu krajów usuwały sobie nawzajem z wyspy Hans flagi. Wywalając flagę przeciwnika wbijało się swoją oraz zostawiało butelkę naprawdę dobrego trunku. Przeciwnik przychodził, wywalał zastaną flagę, zabierał flaszkę, wbijał nową flagę i podkładał nową flaszkę. I tak przez 51 lat. Właśnie w czerwcu tego roku uzgodniono plan podziału wyspy. Szkoda, to był cudowny przykład tego, jak można prowadzić wojny. I że mocne wino oraz dobra whisky to pozytywy tego świata. Przy okazji jesiennych rozmyślań zdałam sobie sprawę, że należymy do tego długiego przedziału społeczeństwa, które będzie pamiętało królową Anglii. Wobec tego mogę napisać kiedyś: dawno temu, kiedy jeszcze żyła królowa itd. i będzie to całkiem fajny początek opowieści. Lepszy niż taki: dawno temu, kiedy nagle musieliśmy łyknąć tabletkę z jodkiem potasu, a ludzie jeszcze nie świecili w ciemnościach itd. Patrząc na z wolna opadające liście, chciałabym być może oddawać się refleksjom wzniosłym. Wzruszyć czytelnika słowem dobranym zręcznie i właściwie. Wycisnąć łzy i stanowić kamień milowy życia. Jak każdy pisarz. Aby jednak mówić o sobie per pisarz, to jednak trzeba troszkę więcej niż spisanie głupot i heheszków, jak to z zastanawiałyśmy się z koleżanką czy nie kupić swojemu awatarowi tych ciuchów Balenciagi, ale za drogo wychodziło. Czy, że prywatni Czesi jako pierwsi zrobili zrzutkę na czołg dla Zełenskiego i wywołuje to, jak zwykle uśmiech, choć nie powinno. Że Doda umawia się na randki w telewizji i zmieniła fryzurę. Że po trzydziestu latach znowu zewsząd słuchać Kate Busch, ale utwór „Running Up that Hill” jako podkład dźwiękowy do malowania hybrydy i pieczenia steku z kalafiora na Instagramie przyprawia już o zgrzytanie zębów. I że bobowina podrożała. Ot, dziwaczne problemy konsumpcyjnej cywilizacji. Tymczasem pójdę poleżeć jak ten jesienny liść. I nastawię nalewkę z gruszek, śliwek i innych. Mogą się przydać zarówno na problemy grzewcze, jak i twórcze.