3 minute read

Być matką na kwarantannie – pisze Anna Ołów - Wachowicz

Next Article
KRONIKI

KRONIKI

Anna Ołów - Wachowicz

Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz.

Advertisement

Być matką na kwarantannie

Ferie. Cudowny wynalazek w środku roku, wentyl bezpieczeństwa, pomyślany po to, aby człowiek, któremu przyszło być matką nie sfiksował już do reszty. W sam raz po karuzeli, jaką były święta, nadchodzą upragnione dla matki dwa boskie tygodnie, kiedy za pomocą wszelkich dozwolonych prawnie w Polsce środków ma prawo pozbyć się potomstwa z domu i czekać na nie z utęsknieniem. I otóż w tym roku wentyl się zatkał. Z powodu Sami Wiecie Czego. Świat stoi na głowie, a w naszym kraju Monty Python siedziałby bezrobotnie, bo wszystkie najlepsze skecze już się dzieją. Ferie są w całej Polsce. Cała Polska jest w domach. Wszystkie dzieci są w domach. Wszystkie stoki, hotele, aquaparki są w czarnej doopie. Musimy się bardzo kochać, bo się właściwie nawet na chwilę nie rozstaniemy. Czuję się jak szympansica w naturalnym środowisku: ciągle to samo drzewo w dżungli i młode uwieszone na sierści 24/7. Pod choinkę dostaliśmy nowe Monopoly i Scrabble… Nienawidzę też Super Farmera i Chińczyka. Dotarliśmy chyba do końca Netfliksów. Wczoraj oglądaliśmy dokument „Czego nauczyła mnie ośmiornica”, siedząc jak pęczek warzyw na jednej kanapie. Metabolizm nam zwolnił poświątecznie, a w lodówce jeszcze dwa słoiki maminego bigosu i szuflada pierogów w zamrażarce. Znikąd nadziei. Co roku o tej porze pozwalałam sobie na niepopularną szczerość i cieszyłam się otwarcie z malutkiego urlopu od dzieci. Ach jak to, matka Polka z TAKIMI uczuciami?! Że jak się ma dzieci, to trzeba kochać, a nie takie oburzające tezy wygłaszać, że raz na jakiś czas trzeba potomstwo sprzedać, żeby we śnie tego szczęścia nie podusić. Kocham, kocham. Ale czasem bym udusiła. Ehh, a w zeszłym roku… Machając na dworcu chusteczką, w tłumie innych mam wzruszonych wyjazdem pociech na obóz w Karpaczu, z trudem hamowałam radosną chęć objawienia tymczasowego zespołu Tourette’a: heeeeell yeah, …@#$%^&*!!!! – wrzeszczał sobie człowiek do środka i w sekundę po zobaczeniu tylnych świateł pociągu wyrywał z dworca jak prosiak zbiegły z ubojni. Pędem przez pół miasta, zatrzymując się tylko na Shellu po prosecco i do domu. Rzucić się w płaszczu na kanapę, twarzą w świeżo wyprane poduchy. Yes! Tak będę leżeć aż zgniję! Czemu pragnęłam ferii bez dzieci? Punkt pierwszy, czyli gnicie z pilotem, którego nikt nie wyrywa. Punkt drugi: ignorowanie rozważania czy myć tę szybę ze śladami paluchów, czy nie myć. Punkt trzeci: nadrabianie zaległości kulturalnych w świętym spokoju. Książka, gazeta, film. Punkt czwarty: regularna stołówka zamknięta, je się cokolwiek. Punkt piąty: święty spokój, zero ludzi, zero huku miasta, czas dla siebie. Zaraz zaraz. Ale o co mi teraz chodzi? Z pilotem gniję, ślady ignoruję, rzucanie się ze szmatą przeszło mi około grudnia. Książka, gazeta i film są na porządku dziennym, aż uszami wychodzą. Spokój, cisza, izolacja. To co ja tam miałam na tych feriach bez dzieci robić? Przecież to jasne: to samo co do dziś na naszej Wielkiej Narodowej Kwarantannie. Poleżeć na wszystkich dostępnych kanapach, połazić we flanelowej piżamie do 11.55, pozaczynać kolejne książki, chodzić spać o trzeciej nad ranem i tak się nie wstaje świtem. Jeść salami na zmianę z płatkami śniadaniowymi. Nie wychodzić do miasta, nie zadawać się z hałaśliwymi tłumami. Zawsze tego chciałam! Oj, jak to trzeba uważać na życzenia, bo mogą się, skubane, spełnić. Dobra, dawajcie te ferie. Dam radę. Przynajmniej raz dziennie powyrywam te swoje domowe warzywa z piżam i wywiozę do najbliższego lasu. Nie, no nie na zawsze. Tylko, żeby się wyganiały i nabrały kolorów. Chociaż może…

This article is from: