Biuletyn podProgowy
kwiecień 2011
Wywiady
Peter Hammill Nick Barett
Recenzje
VDGG, Long Distance Calling, Klimt, Millenium,...
Fotorelacje
Australian Pink Floyd
Ankiety
Paradidle Gitara Bas
Propozycje
Ulver Paatos Amplifier
Rock i alchemia Hypnos 69
kwiecień 2011
Spis treści
kwiecień 2011/01
Temat z okładki 19 Rock i Alchemia – Hypnos 69
Wywiady
Otwarty umysł szesnastolatka rozmowa z Nickiem Barettem Żartobliwa powaga rozmowa z Peterem Hammillem
15 9
Recenzje 11
Copernicus Forge Of Clouds Klimt Long Distance Calling Millenium Utopianisti Van Der Graff Generator
Ankiety
biuletyn podProgowy
Wojciech Biliński Eddie Mulder Łukasz Olenderek
18 24 27
Kalendarium Koncerty Nowości Darmocha Fotorelacja Rekomendacje
5 7 17 13 25 28
3
Nota redakcyjna
Kontakt progrock@progrock.org.pl www.progrock.org.pl 501 655 103
Wraz z pierwszymi oznakami nadchodzącej wiosny poczuliśmy w sobie pragnienie powołania do życia czegoś, co będzie się znacznie różniło od zwykłych form działalności portalu poświęconego szeroko rozumianej muzyce. Po kilku dniach „burzy mózgów” i dniach wcielania pomysłu w życie, oddajemy w Wasze ręce wstępny projekt czegoś, co traktujemy jako zalążek czegoś większego, przyszłościowego, co rysuje się nam w zasięgu naszych możliwości. Nowe technologie to również nowe wyzwania, którym chcemy sprostać - iPody, iPady, czytniki ebooków czy nawet tradycyjna forma drukowanego czasopisma to media tylko pozornie zarezerwowane dla profesjonalistów, od lat znakomicie radzą sobie na tych polach hobbyści-zapaleńcy, żeby przytoczyć chociażby anglojęzyczny Shindig!, który przebył drogę od ręcznie kopiowanego biuletynu do szeroko znanego w świecie pisma. Nieograniczony nakład (który jest zaletą formy cyfrowej) i darmowe rozpowszechnianie pozwoli nam dotrzeć do dużej liczby czytelników, co będzie z pewnością atrakcyjną formą promocji muzyków, ale również autorów naszych tekstów i sponsorów (reklamodawców), których gorąco namawiamy do współpracy. Dodatkowym atutem jest również fakt, że pismo można w łatwy sposób przechowywać, przesłać zaprzyjaźnionej osobie czy np. wydrukować konkretny jego artykuł. Zaczynamy skromnie, korzystając z dostępnych tekstów, ale jeśli znajdziemy osoby chętne wesprzeć nasze działania, to będziemy sukcesywnie wzbogacać biuletyn o nowe działy i teksty dedykowane, aby uzyskać postać pełnoprawnego pisma o muzyce ambitnej. Muzyce, o której warto pisać i inspirować nią naszych czytelników. Mamy pomysły i możliwości, aby stworzyć nowoczesne i godne zainteresowania pismo o muzyce. Dołączcie do Nas już teraz! Wszelkie pytania i propozycje proszę kierować na adres progrock@progrock.org.pl Marcin Łachacz
kwiecień 2011
kwiecień 1962 – po raz pierwszy swój sygnał nadała polska publiczna stacja radiowa, nazwana jako Program III Polskiego Radia czyli popularna “Trójka”. 1966 – David Bowie wydaje swój debiutancki, solowy singiel, zatytułowany Do Anything You Say. 1950 – w Lublinie urodził się Romuald Lipko, kompozytor i multiinstrumentalista, znany choćby z grupy Budka Suflera. 1969 – Jim Morrison, lider i frontman The Doors został aresztowany przez FBI za obsceniczne gesty, jakich dopuścił się podczas koncertu w Miami. 1964 – w Birmingham, w Anglii powstała grupa The Moody Blues. 1994 – w do dziś niewyjaśnionych do końca okolicznościach zmarł Kurt Cobain, założyciel, gitarzysta, frontman i kompozytor zespołu Nirvana. 1947 – w Dusseldorfie w Niemczech urodził się Florian Schneider, multiinstrumentalista i kompozytor zespołu Kraftwerk. 1981 – w Chicago zmarł jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów i autorów tekstów, Krzysztof Klenczon. 1961 – w stolicy Irlandii urodził się Mark Colbert Kelly, znany przede wszystkim jako klawiszowiec Marillion. 1973 – debiut zespołu Queen w dużej sali Marquee Theater w Londynie.
} } } } }
1956 – w angielskim Cheshire urodził się Geoff Mann, jedna z najbardziej charyzmatycznych postaci sceny rocka neoprogresywnego. Był współzałożycielem Twelfth Night. 1970 – Keith Emerson i Greg Lake, rozpoczęli poszukiwania perkusisty do swego zespołu. Jak wiemy został nim później Carl Palmer, a zespół przyjął nazwę Emerson Lake & Palmer.
}
1967 – zespół The Rolling Stones, przedostając się za tzw. „żelazną kurtynę”, zawitał do Polski, grając koncert w Sali Kongresowej Było to historyczne wydarzenie, o którym wrzało na całym świecie. Mówi się, że grupa, zamiast gaży w przedstawiających dla nich zerową wartość, złotówkach otrzymała zapłatę w postaci ogromnej ilości polskiej wódki.
}
1947 – w Bielsku-Białej urodził się Leszek Zerhau, znany później pod pseudonimem scenicznym jako Jacek Lech, wokalista zespołu Czerwono-Czarni. Zmarł 25 marca 2007 roku w Katowicach, na skutek powikłań spowodowanych rakiem przełyku.
biuletyn podProgowy
}
01
02
03 04 05
07
09
11
13
15
06 08
10 12 14
16
{
1967 – The Beatles kończą nagrywanie albumu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. 1982 – w angielskim Coventry, podczas koncertu w klubie General Wolfe Club w składzie Marillion zadebiutował basista, Pete Trewavas.
{ { { { { { {
1952 – w północnoirlandzkim Belfaście urodził się Robert William Gary Moore, gitarzysta i wokalista min. zespołów: Thin Lizzy i Colosseum II. 1962 – w brytyjskim Otley urodził się basista Craig Adams, członek m.in. The Sisters Of Mercy, The Mission i The Cult.
1968 – zespół Pink Floyd oświadczył o wykluczeniu ze struktur grupy gitarzysty Syda Barretta.
1947 – w londyńskiej dzielnicy Holloway urodził się Steve Howe, jeden z najwybitniejszych i najbardziej charakterystycznych gitarzystów w historii rocka progresywnego. 1971 – zespół Caravan In The Land Of Grey and Pink.
1970 – w następstwie decyzji o odejściu z zespołu, jaką podjął Paul McCartney, uznaje się datę 10 kwietnia 1970 jako dzień rozpadu zespołu The Beatles.
1940 – w Chicago urodził się Herbie Hancock, amerykański kompozytor i pianista jazzowy. 1990 – odkryte przez astronomów asteroidy numer 4147, 4148, 4149 i 4150 otrzymały nazwiska członków legendarnego składu The Beatles: Lennon, McCartney, Harrison i Starr. 1945 – w angielskim Weston urodził się Richard Hugh Blackmore, znany po prostu jako Ritchie Blackomore, brytyjski gitarzysta, współzałożyciel zespołów Deep Purple, Rainbow i Blackmore’s Night.
1964 – w Chrzanowie urodził się współzałożyciel zespołu Sztywny Pal Azji, Leszek Nowak. W zespole przede wszystkim śpiewał, a także grał na gitarze i fortepianie.
5
kwiecień 2011
kwiecień 1964 – w Ravennie, w stanie Ohio urodził się Maynard James Keenan, wokalista zespołu Tool. 1974 – w Sztokholmie urodził się Lars Mikael Åkerfeldt, lider, wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów w zespole Opeth. 1942 – w angielskim Fatfield urodził się Alan Price, klawiszowiec legendarnego zespołu The Animals. Obok udziału w słynnej grupie, wspomagał także solowe projekty Erica Burdona. 1976 – w holenderskim Tilburgu urodził się Rudolf Adrianus Jolie, gitarzysta formacji Within Temptation.
} }
1959 – w Blackpool, w Anglii urodził się charyzmatyczny frontman i założyciel The Cure, Robert Smith. 1997 – zespół Marillion wydaje album zatytułowany This Starnge Engine. Temat przewodni płyty nawiązuje do tragedii ludzkiej, jaka miała miejsce podczas zatonięcia promu pasażerskiego „Estonia” na Bałtyku.
}
1949 – w Plymouth, w Anglii urodził się David Cross, skrzypek i kompozytor, znany przede wszystkim z występów na początku lat 70. w zespole King Crimson. 1975 – na Islandii urodził się Jón Þór Birgisson, gitarzysta i wokalista postrockowej grupy Sigur Rós.
}
1958 – w Dalkeith, w Szkocji urodził się Derek William Dick, czyli popularny Fish, w latach 1981-1988 frontman zespołu Marillion. Jest wokalistą, kompozytorem, autorem tekstów, a nawet aktorem. Obecnie Fish, wraz z Tommym Iommi, Ianem Andersonem oraz Garry Moore’m stał się współwłaścicielem słynnej rozgłośni Planet Rock.
}
1976 – David Bowie został zatrzymany przez służby bezpieczeństwa w pociągu jadącym ze Związku Radzieckiego do Polski. Przyczyną zatrzymania był fakt posiadania przez artystę książek opisujących nazizm. 1988 – zespół Queensryche wydaje album zatytułowany Operation: Mindcrime.
}
1945 – w Kent urodził się Hugh Colin Hopper, basista w grupach The Wilde Flowers, Soft Machine, oraz u boku Roberta Wyatta. 1948 – urodził się niemiecki gitarzysta i skrzypek, Michael Karoli, udzielający się min. w zespole Can, będącym jedną z najważniejszych grup w kanonach tzw. krautrocka.
}
6
17
19
21
18
20
22
23 24
25 26
{
1981 – po nagraniu albumu, zatytułowanego Drama zespół Yes ogłosił swój pierwszy rozpad.
{
1967 – w Nowym Jorku urodził się Michael Stephen Portnoy, wirtuoz gry na perkusji, znany najbardziej z występów w zespole prog-metalowym Dream Theater, ale również Transatlantic, Neal Morse czy Liquid Tension Experiment. 1992 – na stadionie Wembley w Londynie odbył się koncert poświęcony pamięci Freddiego Mercury’ego.
{ { {
1951 – w Sheffield, w Anglii urodził się Paul Carrack, klawiszowiec, kompozytor oraz wokalista, znany ze współpracy z Mike’m Rutherfordem przy okazji projektu Mike & The Mechanics. Muzyk udzielał się również w zespołach: Ace i Roxy Music. 1957 – w miejscowości Versailles, we Francji urodził się Boris Peter Bransby-Williams, w latach 1984-1993 perkusista zespołu The Cure. 1963 – w Los Angeles urodził się Billy Gould, basista, kompozytor i autor tekstów, związany z zespołem Faith No More. 1959 – w Żorach na Śląsku urodził się Stanisław Sojka, znany polski wokalista jazzowy i popowy, pianista, gitarzysta, skrzypek, kompozytor, aranżer. 1984 – w wieku 79 lat, na Florydzie zmarł Count Basie, słynny amerykański pianista i kompozytor jazzowy, kojarzony głównie ze sceną big beatu.
27 28
{
1972 – zespół Wishbone Ash wydaje swój najbardziej rozpoznawalny album, zatytułowany Argus. 1999 – zespół The Verve ogłosił swój rozpad.
29 30
{
1958 – w Poznaniu urodził się Grzegorz Stróżniak, klawiszowiec, wokalista, aranżer i kompozytor zespołu Lombard. 1985 – Phil Collins wydaje solowy singiel, zatytułowany Sussudio, który w niedługim czasie stanie się wielkim przebojem.
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011 Fish
Roger Waters live w Polsce
Roger Waters z okazji 30. rocznicy wydania albumu The Wall rusza w 2011 roku w historyczną trasę koncertową obejmującą 30 europejskich miast.
The Wall Rogera Watersa będzie wędrować poprzez ponad 25 europejskich miast, aby uczcić 30. rocznicę wydania albumu, a fakt, że Roger Waters wspomniał o tym, że to może oznaczać jego ostatnią wielką trasę koncertową już świadczy o tym, że będą to jedne z najgorętszych biletów dekady. Show rozpoczyna się od obalonego muru, który w trakcie pierwszej połowy jest odbudowywany. Druga część jest z kolei grana z murem zbudowanym w całości. Roger Waters opracowuje nowe dynamiczne grafiki video i wizualizacje przedstawiające historie i utwory, używając muru jako ogromnego ekranu. Show z Rogerem Watersem przedstawia pełen obraz wielkości przedsięwzięcia i pełną skalę efektów specjalnych takich, jak oryginalna scenografia Geralda Scarfe’a, katastrofy lotnicze, kwadrofoniczne dźwięki, pirotechnika, gigantyczne dmuchane postacie, projekcje
video i wiele innych wyszukanych efektów. W skład zespołu Rogera podczas tej trasy wchodzą: Dave Kilminster (gitara), Snowy White (gitara), G. E. Smith (gitara), Jon Carin (keyboard), Harry Waters (keyboard), Graham Broad (perkusja), Robbie Wyckoff, Jon Joyce (wokal), Michael Lennon (wokal), Mark Lennon (wokal), Kipp Lennon (wokal).
Asymetry Festiwal III
29.04 Oranssi Pazuzu [FIN] Lloyd Turner [IT] Weedeater [USA] Zoroaster [USA] Neuro Music Winner 1#
29.04-03.05 – Wrocław – Firlej
„30 lat temu kiedy pisałem The Wall, byłem przestraszonym młodym mężczyzną” – wspomina. „W tym czasie przyszło mi do głowy, że może historia mojego strachu i straty z towarzyszącym nieuchronnie poczuciem śmieszności, wstydu i kary, stanowi alegorię wielu szerszych kwestii takich jak: nacjonalizm, rasizm, seksizm, religie, cokolwiek! Wszystkie te kwestie i ‘izmy’ są kierowane tym samym strachem, który kierował moim życiem w młodości”.
źródło: Live Nation
30.04 Electric Wizard [UK] Julie Christmas [USA] The Secret [IT] Kokomo [DE] Dirk Serries (Microphonics) [BE] 01.05 Godflesh [UK] Jucifer [USA] The Orange Man Theory [IT] Oozing Goo [DE] Final [UK] Neuro Music Winner 2# 02.05 Aranis [BE]
biuletyn podProgowy
The Wall, zawierające takie klasyki Pink Floyd jak Comfortably Numb, Another Brick in the Wall Pt. 2, Mother, Run Like Hell, czy Young Lust, rozbrzmiewało wraz z milionami fanów na całym świecie, stając się jednym z największych albumów w historii. Ogromna popularność od samego momentu wydania sprawiła, że The Wall był najlepiej sprzedającym się albumem w 1980 roku w Stanach Zjednoczonych, gdzie nadal pozostaje w pierwszej piątce najlepiej sprzedających się płyt wszech czasów. W nadchodzącej trasie projekt The Wall osiąga status epokowego przedsięwzięcia, dając europejskim fanom Rogera Watersa i Pink Floyd wyjątkową okazję obejrzenia zespołu, który wykonuje The Wall na najnowocześniejszej i zaprojektowanej specjalnie na potrzeby tego projektu scenie. Ilustrator Gerald Scarfe, który pracował nad pierwszą trasą Pink Floyd i filmem z 1982 roku, w bieżącym roku ponownie współpracował z Watersem, aby, wprowadzając elementy takie jak dmuchane rekwizyty, uczynić The Wall doskonałym.
Gdzie i kiedy
Bydgoszcz – 15.04 – Love De Vive – Radio PiK Kalisz – 01.04 – Jelonek – Pod Muzami Opole – 02.04 – Qube + Votum – Come In Pleszew – 28.04 – Quidam – Kino Hel Poznań 05.04 – Ulver – Eskulap 12.04 – Archives Tarnów – 02.04 – Animation + Perihellium – TCK Wrocław 03.04 – Qube + Votum – Od Zmierzchu do Świtu 19.04 – God Is An Astronaut – Firlej Warszawa 08.04 – Jelonek – Stodoła 11.04 – Archives 18.04 – God Is An Astronaut – Progresja
01.04 – Wrocław, Od Zmierzchu do Świtu 02.04 – Zabrze, Kopalnia Guido 03.04 – Piekary Śląskie, Andaluzja 04.04 – Bielsko – Biała, Klimat 06.04 – Łódź, Dekompresja 07.04 – Zielona Góra, Kawon 08.04 – Sopot, Hotel Sheraton
J
“To będzie dla mnie niewiarygodne przeżycie. Szczególnie, że mój dziadek pracował w kopalni. Bardzo podoba mi sie pomysł występu w kaskach i z lampkami górniczymi” – Fish
j
Pendragon
fot. Claus Ableiter
12.04 – Poznań, Blue Note 13.04 – Gdańsk, Parlament 14.04 – Bydgoszcz, Filharmonia Pomorska 15.04 – Warszawa, Progresja 16.04 – Kraków, Loch Ness 17.04 – Bielsko-Biała, BCK 18.04 – Wrocław, Firlej 20.04 – Katowice, Teatr Śląski
Blackfield
14.04 – Warszawa, Progresja 15.04 – Kraków, Studio
7
W tym miejscu chcielibyśmy prezentować Wam miejsca szczególne i warte odwiedzenia, miejsca dysponujące sceną i organizujące ciekawe koncerty. Naszą wędrówkę po mapie Polski, którą można opisowo nazwać „tu usłyszysz muzykę na żywo”, zaczynamy od niedawno powstałego rzeszowskiego lokalu.
RED ZONE MOTORCYCLE’S PUB
powstał zupełnie spontanicznie z pomysłu kilku kumpli, motocyklistów wspólnie nawijajacych kolejne kilometry podczas wypraw po Polsce i Europie. Myśl była jedna: stworzyć miejsce gdzie skupiać się będzie życie braci motocyklowej, miejsce gdzie można pogadać o naszej pasji i zaplanować kolejną trasę, miejsce skąd można wyruszać i dokąd wracać... Brakowało nam punktu na mapie Rzeszowa, które oznaczało by “To tu spotykają się Motocykliści”. Łączy nas jeszcze jedna pasja – jest nią muzyka. Słuchamy rocka, który na co dzień nakręca nas do życia. “Knajpa motocykloworockowa” – któryś z nas rzucił pomysł. Ok – to jedziemy z tym pomysłem! Trwające ponad siedem miesięcy intensywne prace doprowadziły do powstania unikalnego na Podkarpaciu lokalu, w którym nawet wystrój opowiada o naszej pasji. Tu w powietrzu nieomal czuć etanol, paloną gumę i rock’n’rolla. Pub to nasza szczególna duma. Wprawdzie wystrój mówi jedno – moto, bike, ride... ale to miejsce nie tylko dla motocyklistów. Mile widziany tu będzie każdy gość. Jeśli więc chcesz zakosztować zajezimnego topowego browarka, zbajerowanego drina, albo innego napitku, jeśli chcesz dobrze i niedrogo zjeść, a przy okazji posłuchać ostrej muzy i poznać nowych fajnych przyjaciół nasz Pub to miejsce dla Ciebie!!! I co najważniejsze… Dysponujemy sceną z profesjonalnym systemem audio i oświetleniem, więc organizujemy koncerty, rozkręcamy tu też super imprezki. Zapraszamy młode zespoły rockowe, które szukają miejsca do prezentacji swojej twórczości. Nasza scena jest dla Was otwarta. Wystarczy kontakt z naszym menagerem muzycznym, który pomoże zorganizować koncert. Jeśli ciekaw jesteś efektu naszych wysiłków zapraszamy na ul. Torową 3 w Rzeszowie. A w kwietniu w RED ZONE MOTORCYCLE’S PUB zaprasza na następujące koncerty:
2 kwietnia • 20:00 Koncert ŚCIERAŃSKI, NAPIÓRKOWSKI, JAKUBEK, DĄBRÓWKA QUARTET 8 kwietnia • 20:00 Koncert ZDROWA WODA 15 kwietnia • 20:00 Koncert GIENEK LOSKA BAND 16 kwietnia • 20:00 Koncert NEONOVI 28 kwietnia • 20:00 Koncert ROB TOGNONI BAND Dodatkowo w każdy czwartek bywalcy Red ZONE MOTORCYCLE’S PUB zaprasza na imprezy, podczas których wyświetlane będą świetne koncerty w jakości HD. W kwietniu będą to m.in. występy Red Hot Chili Peppers (Woodstock 1994) oraz Depeche Mode (Tour of the Universe).
kwiecień 2011
Żartobliwa powaga
rozmowa z Peterem Hammillem rozmowę przeprowadził: Michał Seemann, współpraca: Paweł Tryba
V
an Der Graaf Generator wydali trzecią już płytę od momentu reaktywacji. A Grounding In Numbers prezentuje się na tyle odmiennie od poprzedniczek, że nie mogliśmy nie zapytać o jej kształt spiritus movens zespołu – Petera Hammilla. A że Mistrz w kontaktach z prasą pozostaje lakoniczny, elokwencję oszczędzając na teksty piosenek – A Grounding… nadal chyba pozostanie Enigmą do rozszyfrowania przez słuchacza. Na wstępie gratuluję nowej płyty! Jak by Pan opisał muzykę zawartą na tym albumie? Peter Hammill: Dość przełomowa, tak dla nas jak i dla czasów, w których powstała. O czym są teksty? Czy to ciąg dalszy niezbyt optymistycznych tematów takich jak nieuchronność śmierci, przemijanie – zawartych na albumie Trisector? Jest tam trochę podobnych tematów, jak również trochę zadowolenia i rozczarowań wynikających z obserwacji życia, trochę o rzeczach, których warto doświadczyć, dopóki się może. Tytuł A Grounding by Numbers jest wieloznaczny. Co konkretnie oznacza? Żartobliwą powagę, jak w każdym z naszych tytułów. Taką do nauki, zastanowienia i oderwania od ziemi. Czym różni się ten album od poprzednika Trisector? Jak wyglądała praca nad nim? Główną różnicą było dogrywanie dodatkowych ścieżek w prawdziwym studiu. Nowością było też oczywiście miksowanie przez Hugh Padghama. Dlaczego piosenki są tak krótkie? Fani zdecydowanie wolą dłuższe... Tak po prostu się to potoczyło tym razem. Tworzymy muzykę, która nam odpowiada, i jednocześnie sama się broni. Okładka ma dziwne znaki. To chyba symbole uziemienia i system binarny? Skąd pomysł na taką okładkę? Zgadza się. Jakimś cudem cały zespół, włączając oczywiście Paula Ridouta (grafik – przyp. P.T.) miał pomysły na element, które złożyły się na projekt graficzny. Niektóre fragmenty Highly Strung przypominają hippisowską psychodelię z końca lat 60. Ale w istocie są od niej bardziej skomplikowane! biuletyn podProgowy
W tekstach Snake Oil i pańskiego starego utworu Time For A Change odnajduję pewne podobieństwo – nauczanie traktuje pan tam jako metaforę tyranii. Prawdę mówiąc w „Snake Oil” chodziło mi raczej o kulty I zachowanie ich wyznawców. Fortepian w Splink brzmi niemal jak pozytywka. Dlaczego ten motyw melodyczny powraca znowu w utworze Medusa? To klaawesyn. Medusa była utworem, który powstał w studiu. Fragment korespondujący ze Splink to wcześniejsza wersja stworzona przez Hugh Bantona, którą Guy ponownie wykorzystał. Smoke zaskakuje funkowym rytmem. Tak, według nas brzmi całkiem słodko!
“Znacznie ciekawiej jest myśleć o przyszłości niż być niewolnikiem przeszłości i opartych na niej czyichś oczekiwań.” Jaką muzykę gra w tej chwili VdGG? Jak by Pan ją przedstawił komuś kto kompletnie nie zna zespołu VdGG? Nawet bym nie próbował, muzyka przemawia sama za siebie. Czy można się spodziewać jakichś niespodzianek repertuarowych podczas koncertów w 2011 roku? Może zagracie jakiś utwór w prehistorii zespołu? Podejrzewam, że mając na koncie nowy album skupimy się w pierwszej kolejności na najnowszym materiale.
Czy koncepcja power trio spełniła Pańskie oczekiwania? Bo czasami podczas koncertów, które słyszałem/widziałem, w niektórych piosenkach można odczuć brak jeszcze jednego instrumentalisty. Czy nie kusiło Pana by do zespołu wrócił np. Nick Potter albo Graham Smith. Hugh Banton i Pan mielibyście większą swobodę grania. Wciąż czerpiemy radość z odkrywania możliwości trio, w studiu I na scenie. Ponowne skaptowanie Nica albo Grahama byłoby krokiem ograniczającym, teraz mamy więcej wolności (i odpowiedzialności, rozkładającej się na trzech). Czy doczekamy się dvd koncertowego z rarytasami takimi jak Darkness, Whatever would Robert have said? z 1970 roku czy Lost z 1972 roku? A może jeszcze zachowały się jakieś rarytasy koncertowe? Nie sądzę. Pierwszy okres działalności VDGG obfitował w koncerty. Szkoda, że nie ma albumu koncertowego z tego okresu. Materiał wydawany na bootlegach jest wyśmienity. Czy nie kusiło zespołu by wydać jakiegoś koncertu z lat 19701976? Nie dokonano nigdy nagrań o zadowalającej jakości dźwięku. Największym atutem Trisectora z pewnością jest Over the Hill. Poemat na temat przemijania, z tą niesamowitą kodą w postaci (We Are) Not Here. Może warto dalej tworzyć dłuższe i ambitniejsze dzieła? Jak już powiedziałem, patrzymy na dostępny materiał i decydujemy, w którym czujemy się komfortowo jako Van Der Graaf Generator. Nie zwracamy uwagi na gatunki a już na pewno nie na to, z czego byliśmy znani wcześniej. Znacznie ciekawiej jest myśleć o przyszłości niż być niewolnikiem przeszłości i opartych na
9
kwiecień 2011 niej czyichś oczekiwań. Trzeba jednak powiedzieć, że choć piosenki na A Grounding… nie są tematycznie powiązane, w naszym zamyśle powinny być traktowane jako całość.
lowych). To niesamowite. Jak Pan to robi, że po tylu latach wciąż się Panu chce urozmaicać koncerty. Z jednej strony to ogromne wyzwanie dla fana – musi być na każdym koncercie, bo każdy jest inny. Och, nie byłbym aż tak zasadniczy! Ale to prawda, lubię zachowywać świeżość każdego wieczora, zarówno solo jak i z Van der Graaf Generator.
Na DVD Godbluff są krótkie przebitki gry Hugh Bantona na basie. Czy jest szansa, że Hugh Banton kiedykolwiek zagra jeszcze na tym instrumencie podczas koncertu VdGG? Myślę, że kiedyś na pewno. Największym wydarzeniem (i zaskoczeniem) to dla mnie wykonanie Goga. Siedziałem tuż przed sceną w Krakowie 22.04.2007. Ten utwór nigdy nie brzmiał tak złowieszczo i potężnie; a ściana dźwięku wytwarzana przez trzech instrumentalistów po prostu zwala z nóg. To najlepszy fragment trasy z 2007 roku. Dlaczego powróciliście do tego utworu? Patrz wyżej. To było interesujące wyzwanie! Czym się Pan kieruje przy wyborze czy dana piosenka trafi na album VdGG czy na album solowy Petera Hammilla? Jak wyżej. Dla ludzi z zewnątrz nie musi to być oczywiste, ale nie mamy żadnych problemów z identyfikacja piosenek dla VdGG i rzecz jasna jeśli czuję, że dany utwór jest odpowiedni dla zespołu, nie będę go włączał do solowego repertuaru. Jaki będzie Pana nowy album? Czy będzie to kolejna część – po „Singularity” i „Thin Air” – tematycznie umiejscowiona wokół śmierci, przemijania? A może zaskoczy nas Pan czymś zupełnie innym? Właśnie zaczynam nad nim pracować i sam czekam, by się tego dowiedzieć. Nagrał Pan w 1988 roku z Guy’em Evansem płytę Spur Of The Moment. W tym samym okresie ukazał się również Pana solowy album In A Foreign Town. Dlaczego nie ma na nim gry Evansa? Chciał Pan by był to album „samodzielny” czy zdecydowały inne przyczyny? Tak po prostu się stało. Spur… to bardzo specyficzne nagranie.
Czytałem w Internecie (gdzie niestety nie pamiętam), że Magog był tylko raz grany na żywo. Czy to prawda? Nie, nigdy go nie wykonywaliśmy.
Kto wie co “przyniesie
przyszłość? A koncerty z 2007 roku sprawiły nam wielką przyjemność.”
Jak obliczyłem utwór Still Life jest najczęściej graną piosenką na bis (i solo i z VdGG). Każda wersja jest niesamowita – czy to grana solo – tylko z fortepianem, czy też z VdGG z gitarą elektryczną. Dlaczego to tak bardzo ważny dla Pana utwór? W zasadzie ostatnio nie gram go już aż tak często w żadnym z moich wcieleń. Ale to naprawdę porządny utwór. Jak pamięta Pan współpracę z Robertem Frippem? Mógłby Pan coś opowiedzieć o sesji do jego solowej płyty Exposure? Podobno zaproszono Pana w zastępstwie za Daryla Halla? Bardzo szybka, nieprzerwana praca w Nowym Jorku, sprawiająca wiele radości i owocna. Tak, zastąpiłem wokale Darryla po tym, jak pojawiły się związane z nimi prawne utrudnienia. Jak wrażenia z koncertów w Polsce w 2007 roku? Kiedy ponownie usłyszymy VdGG albo Petera Hammilla na żywo w naszym kraju? Kto wie co przyniesie przyszłość? A koncerty z 2007 roku sprawiły nam wielką przyjemność. Czy słucha Pan współczesnej muzyki? Czy jest zespół albo wykonawca, którego Pan bardzo ceni? W zasadzie ostatnio słucham wyłącznie muzyki klasycznej. Albo raczej już od dawna. Dziękujemy bardzo za rozmowę. Dziękuję za pytania. Pozdrawiam.
Ma Pan w tej chwili w swoim repertuarze koncertowym około 80 piosenek (VdGG i so-
Miejsce dla reklamodawców i sponsorów 1/3 strony 1/2 strony 1/1 strony strona 2 i ostatnia
- 150zł - 200zł - 350zł - 500zł (netto)
wykonanie reklamy z powierzonych materiałów 100-200zł
10
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011 Van der Graaf Generator @ Bluesfest Ottawa, 2009
Van Der Graff Generator A Grounding In Numbers
Na żadną inną płytę nie czekałem z takim napięciem i zainteresowaniem; czekałem zastanawiając się co też Starsi Panowie Trzej wymyślą, nagrają, przedstawią swoim fanom. Czekanie się opłaciło. Znając już kilka utworów puszczanych w radiowej Trójce można się było domyślać jak będzie wyglądać album; można było – właśnie. Ale odbiór całości to już inna bajka. Od czasu reaktywacji zespołu w 2005 VDGG nagrał już 5 płyt – 3 studyjne i 2 koncertowe. Jak na weteranów to bardzo okazały dorobek. Panowie 60-latkowie chcą grać, robią to z radością, koncertują, zaskakując słuchaczy. A Groundign In Numbers też jest zaskoczeniem. Oczywiście in plus. Zatem... Trzy lata minęły od ukazania się ostatniej płyty studyjnej Trisector. Dokładnie pod datą 14 marca 2011 pojawia się nowy – 11 studyjny – album Van Der Graaf Generator A Grounding In Numbers. W niektórych krajach dzień i miesiąc wydania tej płyty będzie wyglądał następująco: 3.14, co jest najprostszym zapisem liczby Pi; a w przypadku A Grounding In Numbers nie jest to bez znaczenia. Sama płyta przynosi wiele skojarzeń z liczbami – nie dość, że tytuł można tłumaczyć jako Wprowadzenie do liczb (wiadomo, że Hammill zawsze nadaje wieloznaczne tytuły swoim albumom, więc inna możliwość to Uziemiony przez liczby – i tu liczby symbolizować mogą lata – np. życia). Również w kilku piosenkach z tego albumu liczby mają pewne znaczenie; a w jednej z nich – w Mathematics będą występować w roli głównej (ale o tym poniżej). Okładka – z pewnością o wiele ciekawsza niż to było w przypadku Trisectora – też może nieco nam podpowiedzieć w kwestii interpretacji tytułu; mamy bowiem na niej symbole ‘uziemienia’ prądu oraz bardzo małym druczkiem zapis kodu binarnego. Mimo swej prostoty – wręcz minimalizmu – okładka ta wydaje się jedną z najlepszych w dorobku zespołu. Ciekawostką jest fakt zatrudnienia do zmiksowania płyty Hugh Padghama, producenta wielu znanych wykonawców, m.in. Genesis, Bee Gees, Davida Bowie, Kate Bush, Clannad, Phila Collinsa. Na płycie mamy aż 13 utworów – co jak na Van Der Graaf Generator jest liczbą imponującą; 11 piosenek i 2 utwory instrumentalne. W większości są to dość krótkie utwory – aż 5 z nich ma czas poniżej 3 minut, co w przypadku zespołu biuletyn podProgowy
Hammilla jest niczym rewolucja. Najdłuższy utwór ma nieco ponad 6 minut. Kto by przypuszczał, że power trio pójdzie taką drogą? A więc po kolei... utwór po utworze, piosenka po piosence; moich kilkanaście przemyśleń. Album rozpoczyna się delikatną balladą – Your Time Starts Now, w której mamy spokojną partię organów, solo imitujące flet (czyżby tęsknota za Jaxonem? może piosenka jest skierowana do niego?). Kompozycja jak na VDGG piękna i urzekająca – ja jednak zdecydowanie wolałbym jednak jakiś dźwiękowy kop między oczy, który postawiłby mnie na nogi. Mathematics – tu mamy już nawiązania do tytułowych liczb – też się rozpoczyna niby balladowo, ale potem – głównie za sprawą śpiewanego refrenu (okraszonego fortepianem i organami) – utwór staje się dość melodyjny i wręcz przebojowy. Ciekawostką (wręcz sensacyjną i rzadką jak na płytę z muzyką rockową; ba! w ogóle na płytę z muzyką) jest tekst utworu. Hammill wyśpiewuje jeden z najpiękniejszych (jak by to powiedzieli matematycy) wzorów matematycznych (tak! wyśpiewuje) czyli tożsamość Eulera (por. wzór Eulera na pl.wikipedia.org). Sam pomysł na takie rozwiązanie rewelacyjny – Hammill wykonał go po mistrzowsku. Gdy usłyszałem początek Highly Strung to pomyślałem, no fajnie zespół poszedł na łatwiznę i zaczął grać disco (progdisco?). No bo to rytmiczne – wręcz dyskotekowe – wejście, ale na szczęście po kilku sekundach (dzięki Bogu!) mamy garść karkołomnych łamańców wszystkich instrumentów i niemelodyjny śpiew Petera Hammilla; w refrenie znowu zmiana nastroju – po prostu dyskoteka z kapitalnymi zaśpiewami Petera – można potańczyć... To będzie (już z pewnością jest) najbardziej kontrowersyjny fragment tej płyty. Chociaż gdyby panowie wydali go na singlu to hit murowany (skojarzenia z Another Brick In the Wall, Part 2 całkiem na miejscu). Po trzech piosenkach kolejny jest Red baron – jeden z dwóch instrumentalnych kawałków; piekielnie mroczny, dołujący, z perkusją wziętą jakby z B’boom King Crimson i dziwnymi nieokreślonymi odgłosami w tle. Bunsho – to prawdopodobnie piosenka o pisarzu japońskim Akutagawie (na podstawie jednej z jego powieści Kurosawa nakręcił Rashomona). Bunsho to też tytuł jednej z nowel tego pisarza oraz japońska epoka historyczna trwająca między 1466 a 1467. Van Der Graaf Generator tym razem uraczył nas średnim tempem w postaci nieco ciężkiego, rockowego utworu ze snującymi się jak wąż partiami gitar, podkładem organów oraz całą masą kapitalnie bijącej po uszach perkusji; na końcu można doszukać się nawet jakichś strzępów solówki Hammilla na gitarze. Takie oblicze zespołu powinno się wspaniale prezentować na koncertach.
Your Time Starts Now Mathematics Highly Strung Red Baron Bunsho Snake Oil Splink Embarassing Kid Medusa Mr. Sands Smoke 5533 All Over the Place skład: Peter Hammill (guitar, keyboards, vocals) Hugh Banton (organ, bass pedals, bass guitar) Guy Evans (drums)
W Snake Oil robi się trochę zamieszania; mamy jakby dwa oblicza tego Olejowego węża. Pierwsze z nich to pogodny organowo-fortepianowy wstęp i weselszy wokal Hammilla; drugie oblicze to twardo brzmiący fortepian, beznamiętny śpiew, brud organowy oraz ataki gwałtownej perkusji i ogólne ‘zatrzymanie’ akcji muzycznej; ten mroczniejszy nastrój narasta i narasta aż do znowu przyjemniejszego (jak na początku) zakończenia. Tekst utworu traktuje o kultach i zachowaniach ich wyznawców. Splink – drugi instrumentalny utwór; odrobinę psychodeliczny, nastrojowy (ale nie pogodny) z gitarą trochę w stylu Shadows i wtrącającymi się klawiszową katarynką o barwie klawesynu; Evans też się musiał napracować bębniąc swoje partie niczym minisolówki. Embrassing Kid zachwyca swoją tradycyjną, rockową prostotą; myślę, że to tęsknota do K-Group, no bo ten fajny riff gitary, czysto brzmiący bas. Po prostu rock. W końcówce Hammill rozśpiewuje się wielogłosami przez co piosenka nabiera nieco innego wymiaru.
11
kwiecień 2011 Medusa – znowu zmiana nastroju – posępna, monotonna i krótka piosenka; z brzdąkającą gitarą, z klawesynem, z jakąś mechaniczną perkusja i głosem Hammilla przepełnionym beznadzieją. Mr Sands (tytuł być może nawiązuje do zdania wypowiadanego na dworcach i w innych miejscach publicznych Would Inspector Sands please investigate a 1A on four; oznacza ono ni mniej ni więcej tylko to, że lepiej udać się ku wyjściu; jest podejrzenie zamachu) – rozpoczyna się chórem hammillowskich wokali, które wprowadzają w tę pogodniejszą piosenkę, a smakowite hammondowe przejścia nadają jej tempo; jednak jest to tylko zwykła piosenka bez jakiegoś szczególnego wzlotu, ale i bez wstydu. W Smoke początkowo słychać delikatne stukanie fortepianu, potem dzieje się trochę więcej – mamy niby dyskotekowy (funkowy?) rytm i znowu kapitalne klawisze z szeptanym, nieznacznie „postrzępionym” (stereo się kłania), a potem normalnym wokalem Hammilla. Smoke płynnie przechodzi w 5533 – bardziej zakręcony, skomplikowany, gęsty, z jazzującymi partiami basu i perkusji. W refrenie Hammill wymienia jakieś liczby. All Over the Place – znowu ten katarynkowy klawesynowy motyw, który wraz z fortepianem wspaniale gra unisono; potem utwór się rozkręca, mamy kilku „Hammillów” śpiewających, mamy i spokojniejsze momenty bez perkusji. Utwór za pierwszym razem może trochę razić i nie wchodzi, ale trzeba go więcej razy posłuchać, by wychwycić w nim więcej elementów. Trochę szkoda, że zespół nie pokusił się o więcej partii instrumentalnych, o wydłużenie jakimiś solówkami krótkich utworów. Jednakże partie klawiszowe Bantona są bardzo pomysłowe i ciekawe; Hammill
Forge Of Clouds Forge Of Clouds
No dobrze, miłośnicy neoprogesu mogą zacząć się bać. Najlepiej niech zaczną się bać wszyscy czytelnicy. Ja sam się boję, choć spośród redakcji mam z takimi klimatami najczęstszą styczność. Panie i panowie, przeżywamy prawdziwy rozkwit postmetalu na ziemiach polskich. Idzie nowe i jest złe. Głodne krwi i publiczności. Albo raczej: krwi publiczności. Kto lubi Neurosis, Rosettę czy Cult Of Luna ma powody do radości, reszta – wyłącznie do ewakuacji. Kolejnym przedstawicielem szerokiej ławy polskich – dzieci
12
także ‘pograł’ sobie na gitarze i fortepianie. Ciekawe jak te piosenki będą wyglądać na koncertach, bo nie mam wątpliwości, że wiele z nich nadaje się do wykonywania na żywo. Lecz widocznie zespołowi tym razem nie chodziło o improwizacje; VDGG po prostu nie ogląda się do tyłu, nie kopiuje siebie, nie nagrywa dwóch albumów takich samych czy też takich jakie oczekiwaliby fani bądź dziennikarze i krytycy. Zespół idzie do przodu własną drogą, rozwija się, wciąż poszukuje dla siebie odpowiedniej drogi. I dlatego obcowanie z każdym nowym albumem zespołu wciąż przynosi słuchaczowi kolejną porcję zaskoczeń. Nie jest to płyta łatwa w odbiorze – nie podoba się od razu. Ale czy którakolwiek płyta Hammilla, Bantona i Evansa od razu się podobała? Każdą trzeba smakować, pochłaniając każdy pojedynczy dźwięk. Ja po pierwszym odsłuchu byłem lekko skonternowany. Nie wiedziałem co myśleć. Ale po wielokrotnym przesłuchaniu uważam, że Van Der Graaf Generator nadal tworzy doskonałą muzykę – może A Grounding In Numbers nie jest arcydziełem na miarę H To He czy Still Life – ale jest płytą bardzo dobrą; płytą zawierającą cały wachlarz utworów, które na pierwszy rzut oka (ucha) mogą wydawać się zbitkiem różnorodności i eklektyzmu. Nic z tego – A Grounding In Numbers to zwarta, równa i naprawdę świetna płyta świetnego zespołu. Choć prawdziwie ocenić ten album jest trudno. Ale czas będzie tu jej sprzymierzeńcem. Mam nadzieję, że to nie ostatnie słowo VDGG; że za 3 lata (oby szybciej!) znowu nas czymś zaskoczyli.
“Zespół idzie do przodu własną drogą, rozwija się, wciąż poszukuje dla siebie odpowiedniej drogi. I dlatego obcowanie z każdym nowym albumem zespołu wciąż przynosi słuchaczowi kolejną porcję zaskoczeń”
Ocena moja płyty po kilkudziesięciu przesłuchaniach to 4, a nawet 4,5. PS. Już po napisanie ww recenzji dowiedziałem się, że Higly Strung ma być w kwietniu 2011 wydany (a jednak!) na singlu, w bardzo limitowanym nakładzie. Na stronie B ma się znajdować niepublikowana wcześniej kompozycja (piosenka?). Michał Seemann
Neurosis – jest Forge Of Clouds. Niedawno opublikowany (na razie tylko w sieci) imienny debiutancki longplay jasno przekonuje, że Ślązacy nie zamierzają brać jeńców. Pierwszy utwór, 151, jest bardzo do przodu - brutalność leje się z głośników, riffy są dosadne, zwolnienia gęste od narkotycznych oparów, wokal potępieńczy. Czyli średnia krajowa. Wraz z Queen Of The Garbage Throne i Ten poprzeczka zostaje zawieszona wyżej. Zespół kombinuje z brzmieniami, tworzy przestrzenne psychodeliczne krajobrazy, odrobina agresji pojawia się raczej na zasadzie kontrastu. Ale już Epinephrine dostarcza jej pod dostatkiem. Jego pierwsza część to w zasadzie czysty thrash metal, dopiero pod koniec trzeciej minuty do głosu dochodzi pierwiastek doomowo-psychodeliczny. Bardzo intrygująco wypada ponury, przygaszony początek Boot, ale kiedy robi się riffowo, nadal jest ciekawie – zespół nie zapomina o podniosłych, melodyjnych wokalizach, a pod koniec piątej minuty przestawia się na funeral
doom z wyjątkowo koszmarnie (w dobrym tego słowa znaczeniu) zniekształconym wokalem (chyba...). Początek Shame jest dość zwodniczy – melodyjna figura basu, prosta zagrywka na gitarze, bębnienie bez żadnego turbodoładowania, tylko ten wokal trochę pod włos. Dalej bas i gitary wdają się w ciekawy, jak najbardziej progrockowy dialog, by chwilę potem motyw basu w wersji barrrdzo zbrutalizowanej podchwyciła gitara, a śpiew przeszedł w histeryczny krzyk. Następująca potem kaskada riffów – poezja (taka dekadencka ma się rozumieć). Kto wie czy to nie najlepszy utwór jaki w ogóle usłyszałem w 2011 roku... Po eksperymentach czas na kolejną porcję wściekłości w Manual. Ale nie jest to jakieś latanie z siekierą bez sensu, tu każdy cios jest dokładnie przemyślany. Uwagę przykuwa zwłaszcza złowieszcza, beznamiętna melorecytacja w drugiej części. Blind Run stoi przeplataniem spokojnych (z pozoru) zwolnień i gitarowych ataków. Uff! Koniec seansu! Kubeł zimnej wody na łeb, tabletka alprazolamu
i mogę zanurzyć się w tym chorym świecie ponownie. A mam na to prawdziwą ochotę – jakkolwiek perwersyjnie by to nie zabrzmiało. Po większości płyt z tego nurtu muszę dla równowagi posłuchać czegoś żywszego, bo wpadam w jakieś dziwne odrętwienie. Forge Of Clouds mnie natomiast nie przymula, zespół sprzedaje w swoich riffach potężnego kopa. Naprawdę ciekawa płyta! Pomysłowa, dobrze skomponowana, a jednocześnie zachowująca undergroundową surowość, bez laptopów Neurosis, saksofonów Minsk, klawiszy Cult Of Luna – sam gitarowy konkret wystarczy Forge Of Clouds by stworzyć zestaw zacnych utworów. Jak dla mnie – z całej postmetalowej hałastry, jaka wyroiła się u nas ostatnio, Forge Of Clouds jest jednym z najciekawszych zjawisk i niewiele mu brakuje, by dzielić tytuł – numeru dwa – na krajowej scenie z Proghma-C (bo przeskoczyć Blindead póki co nikomu się nie udało). Daję czwórkę. Kiedy to wyjdzie na CD?! Paweł Tryba biuletyn podProgowy
kwiecień 2011 Klimt Agape
Każda polska post rockowa płyta, która nie wpisuje się w obowiązujący ostatnio schemat: obieramy kierunek na Neurosis/ Pelican i jedziemy! – to cenne urozmaicenie. Ukrywający się pod szyldem Klimt Antoni Budziński na pewno nie inspiruje się wspomnianymi brutalistami, wzorce ma szlachetniejsze. Lubicie klimaty shoegaze’owe? Takie z rejonów Slowdive? Albo esencjonalną dla post rockowego mainstreamu (jeśli coś takiego istnieje) twórczość God Is An Astronaut? Ja osobiście uwielbiam, więc i na twórczość Budzińskiego nie mogę pozostać obojętny. Przyznaję, z pierwszej płyty Klimt, Jesiennych odcieni melancholii z 2008 roku, słyszałem tylko fragmenty prezentowane w Trójkowych audycjach, ale dowiedziawszy się o wydaniu Agape puknąłem się w głowę i popędziłem do sklepu w dniu premiery. Czternaście nie za długich utworów – to już pewne odejście od standardów. Postrockowcy nader często nie uznają żadnych limitów czasowych. Nie zawsze wychodzą na tym dobrze, bo to, co przez trzy minuty czaruje, w dawce ośmiominutowej może już stać się po prostu monotonne. Klimt stawia na kawałki krótsze, ale czymś się wyróżniające, nie nagrywa na jedno kopyto. A i w tych ograniczonych ramach potrafi oczarować. Podstawę brzmienia stanowi oczywiście lejący się gitarowy sound, w zasadzie obowiązkowy u większości kapel z tego nurtu. Kompozycje instrumentalne przeplatają się z wokalnymi, które od biedy można nazwać piosenkami. Sam śpiew Budzińskiego, dobywający się zza ściany pogłosu, ma wiele wspólnego Neilem Halsteadem. W żadnym jednak razie nie nazwałbym Klimt czyimkolwiek klonem, bo jest na to zwyczajnie za dobry. Budziński czuje tę stylistykę, płynnie się w
niej porusza, a porównań do bardziej utytułowanych kolegów i tak nie da się uniknąć. Żeby dokładnie opisać co dzieje się na Agape, musiałbym opisać każdy utwór z osobna, bo każdy ma jakiś smaczek. Tylko po co uprawiać takie aptekarstwo? Przytoczmy tylko kilka przykładów, które wystarczą by stwierdzić, że Klimt ma masę fajnych pomysłów. Już otwierający stawkę utwór tytułowy brzmi nietypowo – jak na post rockowe standardy jest bardzo dynamiczny, żeby nie powiedzieć: jazgotliwy. Co ciekawe: urywa się nagle ni z tego ni z owego, a następująca po nim Dusza Jordana to rzecz z zupełnie innej bajki – delikatna fortepianowo-syntezatorowa etiuda. Rockowy żywioł pojawia się jeszcze w kilku miejscach, choćby w Skażonych przeszłością czy Na krańcach twojego wszechświata. Chodzenie po wodzie dzięki użyciu fletu ma zdecydowanie etniczny posmak, podobnie zresztą jak Lucid trącący chińską muzyką ludową. Klasycznie brzmi 16:16. Takie natchnione powłóczyste solówki mogliby nagrać God Is An Astronaut albo Mono. Pożegnanie to jednolity ambientowy nokturn. Ale jest też na Agape miejsce na brzdąkany na akustyku, niemal ogniskowy utwór Wanilia, któremu shoegaze’owego szlifu dodaje tylko produkcja. Teksty? Podnoszą na duchu, mają zdecydowanie pozytywne przesłanie – wystarczy zresztą spojrzeć na tytuły utworów – ale ich wyłuskanie zza dźwiękowych efektów wymaga trochę cierpliwości. Lubię takie płyty. Klimat mają lekki, wręcz oniryczny, ale wypełnia je wartościowa muzyczna treść, a nie bezsensowne plumkanie. Przy słuchaniu Agape czuję się zrelaksowany, jakbym na moment oderwał się od rzeczywistości, ale w tej błogiej nirwanie nie zanika aktywność moich szarych komórek. Klimt funduje zachwyt, ale nie zwalnia słuchacza od myślenia. I za to daję panu Budzińskiemu solidną czwórkę. Paweł Tryba
Long Distance Calling Long Distance Calling
Long Distance Calling po nagraniu dwóch ciepło przyjętych albumów mają już wyrobioną niezłą markę. Niemcy grają mocną, opartą na konkretnych
Darmocha 1. utwory i albumy warte zainteresowania, które artyści udostępniają nieodpłatnie w sieci
biuletyn podProgowy
Anti-Depressive Delivery, heavy-progowcy z Norwegii, udostępniają swój trzeci album, The Best Of AntiDepressive Delivery. Nie sugerujecie się tytułem, to nowy pobierz materiał, żaden składak. pobierz
riffach odmianę instrumentalnego rocka która może kojarzyć się z dokonaniami Pelican, ale w odróżnieniu od kwartetu z Illinois nie boją się elektroniki, a i samo brzmienie bardziej wygładzone, nie aż tak psychodeliczne jak u Amerykanów. Za to pięknie te kawałki jadą do przodu. To muzyka jakby stworzona do prowadzenia samochodu z odpowiednią ilością koni pod maską. Jeśli ktoś upodobał sobie transowe riffowanie naszego rodzimego Appleseed – też nie zawiedzie się na propozycji LDC.
Wszystko mi się na trzecim, imiennie zatytułowanym krążku Long Distance Calling zgadza. Jest cios i ciężar, są naprawdę zacne, jak najbardziej klasyczne gitarowe zagrywki, które mogłyby posłużyć za kanwę fajnym rockowym piosenkom gdyby tylko LDC nie upierali się grać bez wokalisty. Zresztą tak do końca się nie upierają. To już u nich tradycja, że do jednego utworu na płycie zapraszają śpiewaka z górnej półki. Na debiutanckiej Satellite Bay był to Peter Dolving z The Haunted, na Avoid The Light – Jonas Renske z Katatonii. Na Long Distance Calling w kompozycji Middleville głos daje John Bush (ktoś wie czy akurat w tym tygodniu facet jest w Anthrax?). I w tym momencie jakikolwiek pozór post rocka ulatuje – to jest po solidny rockowy kawałek, jak cała twórczość Niemców zresztą. Wciskanie LDC siłą do przegródki ‑post to trochę nieporozumienie. Tu nie ma zbędnych zabaw z przetwornikami, jest szlachetna gitarowa treść. Jak prezentują się pozostałe utwory? Też nieźle. Zespół zadbał o pewne zróżnicowanie materiału, dzięki któremu obok żwawych Into The Black Wide Open czy The Figrin D’an Boogie mamy relaksujące, synkopowane Timebends czy długachne Beyond The Void rozwijające się od floydowskiego ambientu w hard rockowy czad. Oczywiście należy wziąć poprawkę
2.
Odrobina fusion, flamenco z hiszpańskim rodowodem, eksperymenty brzmieniowe w stylu Paatos – tak można opisać zespół Unoma, udostępniający nieodpłatpobierz nie swoje trzy longplaye. pobierz
na specyficzną konwencję, w ramach której poruszają się LDC. Jeśli ją zaakceptujemy – trzecia płyta Niemców będzie dla nas łakomym kąskiem. Jeśli nie – może znudzić, zlać się w jedno p0twornie długie gitarowe solo. Mi osobiście stylistyka Długodystansowców odpowiada i w słuchaniu ich najnowszego dziecka znajduję sporą przyjemność. Dałbym temu albumowi mocną czwórkę, gdyby nie jeden istotny szczegół – jest bliźniakiem dwóch poprzednich płyt Niemców. Przydałoby się trochę przewietrzyć formułę, inaczej może się okazać, że przy utrzymaniu dotychczasowego tempa pracy panowie będą nam raz na dwa lata dostarczać kolejne odsłony tego samego krążka. Może fajne, ale coraz mniej świeże. Dlatego ostatecznie 3,5/5 i pewien niepokój odnośnie albumu numer cztery. Paweł Tryba
Utopianisti Utopianisti
Takiego rozpoczęcia roku się nie spodziewałem. Młody kompozytor i multiinstrumentalista Markus Pajakkala (rocznik 1986) nagrywa pod szyldem Utopianisti swoją debiutancką płytę. Zaprasza do nagrania małą orkiestrę, bo aż siedemnastu wyborowych muzyków, i prowadzi ją w mistrzowski sposób. Cały materiał zawarty na płycie to autorskie utwory Pajakkali, które powstawały w ciągu ostatnich pięciu lat. Dobrze, ktoś powie, nie raz już bywało, że zdolna młodzież sumę swych doświadczeń przekuwała na dzieło (niekoniecznie muzyczne) z jednej strony wybitne, z drugiej zaś jedyne w swej karierze lub jedyne warte uwagi. Zgoda. Ale czy to znaczy, że można pominąć tak fascynujące wydawnictwo? Czemu sceptycyzm, brak wiary w to, że dziś może powstawać cieka-
3.
Court to przedstawiciele prężnej sceny włoskiego rocka progresywnego. Dwa ich pierwsze albumy: And you’ll follow the winds’ rush ‘till their breath dwells i Distances pobierz są dostępne za darmo. pobierz
13
kwiecień 2011 wa muzyka, ma przesłaniać to, co jest godne naszej uwagi? Nie, nie dajmy się oślepić czarnowidztwu. Do rzeczy więc... Potraficie sobie wyobrazić big band dający ostro czadu? Muzyków klasycznych lub jazzowych pakujących się w butach w świat rockowy? Historia zna takie przypadki, warto tu choćby wspomnieć CCS Alexisa Kornera, hołd Gila Evansa dla Jimiego Hendriksa, czy – pozostając na naszym podwórku – Big Band Katowice, naszej słynnej i zasłużonej śląskiej uczelni muzycznej. Dodajcie zatem do takiej małej orkiestry kompozycje naznaczone duchem Franka Zappy i mniej więcej będziecie mieć pojęcie czym jest zjawisko nazwane Utopianisti. Zespół brzmi po prostu fenomenalnie: masywnie i potężnie, zarazem zaś niezwykle naturalnie. Udała się Markusowi Pajakkali trudna sztuka nie ‚przeprodukowania’ tak trudnego materiału i choć można się domyślać tylko ile pracy w studiu trzeba było wykonać, by powstała ta płyta (co też można na youtubie obejrzeć, odszukując filmik dokumentujący powstanie albumu), to w efekcie otrzymujemy płytę niezwykle świeżą, niemal w ogóle pozbawioną toporności, będącej często efektem dopieszczania zarejestrowanego materiału w nieskończoność. Nie przesadzę, jeśli powiem, że początek albumu powala. Po krótkim intro, otrzymujemy garść fantastycznych i porywających kompozycji. Plutonium First, Grain de l’ame, Avaruuden shamaanit – wszystkie trzy są niezwykle energiczne, oparte na dobrych riffach, zmienne, pełne partii improwizowanych a przy tym wszystkim niezwykle zwięzłe. Po nich przychodzi czas na Waltz for FZ. Walczyk ów jest ozdobą albumu i wspaniałym hołdem dla... W kilka sekund pojmiecie dla kogo. Kolejna kompozycja, to miniaturka Castro Brothers, w której ponure tło zostaje w błyskotliwy sposób skontrastowane z marszową partią ksylofonu i marimby. Zresztą, na Utopianisti cały czas się coś dzieje i potrzeba solidnego kronikarza, by wspomnieć wszystkie psychodelizujące wejścia instrumentów klawiszowych, czy porywające partie dęciaków (które, swoją drogą, dominują na tym albumie). Nie ma jednak róży bez kolców i nie zamierzam nikogo oszukiwać, że jest to wydawnictwo dosko-
4.
Chyba wszystkie nagrania, jakie zostały po szwedzkich Avant-progowcach z Myrbein. Album Myrornas Krig plus sporo rejestracji koncertowych. pobierz
14
nałe. W drugiej części albumu pojawiają się utwory może nie tyle słabsze, co bardziej przewidywalne, czy też nacechowane mniejszym poziomem inwencji. Co ciekawe, łączy je jedno — naznaczone są folkiem. Mam tu na myśli francuskie Bordeaux, klezmerskie Markus-sedan letkeampi klezmer, czy bałkańskie Hopeinen kyy. Na początku pewnym mankamentem Utopianisti wydawał mi się brak dominującego solisty, wokół którego obracałoby się całe to przedsięwzięcie. Mnogość przeróżnych partii solowych nie rekompensowała tego braku. Po pewnym czasie dotarło do mnie to, co było po prostu zbyt oczywiste. Głównym bohaterem jest sam Markus Pajakkala, bohaterem – dodajmy – schowanym za swoim dziełem. I nie chodzi mi tylko o to, że jako multiinstrumentalista pojawia się tu grając na perkusji, saksofonach, klawiszach, czy nawet śpiewając w jedynej na płycie piosence (Sull’on mies joka planeetalla). Rzecz w tym, że Utopianisti to Pajakkala. On stworzył ten zespół, dał mu swoje kompozycje, a następnie – jakby tego było mało – pokazał jak je wykonać, zostawiając muzykom swobodę jedynie w sferze poszczególnych solówek. Dlatego też album Utopianisti to prezentacja kunsztu i możliwości przede wszystkim jednego człowieka. W nawałnicy muzycznego chłamu, powodzi płyt do bólu wtórnych i – co gorsze – nudnych, dobrze mieć nadzieję na to, że, ujmując to aforystycznie, nie wszystko przeminie. Utopianisti to bez dwóch zdań bardzo dobry debiut. Niekonwencjonalny, ambitny, a zarazem łatwy w odbiorze. Jednocześnie Utopianisti odkrywa przed nami intrygujący talent, Markusa Pajakkalę, który – staram się w to wierzyć – dopiero się rozgrzewa, którego twórczość będzie jeszcze dojrzewać i ewoluować. Jeśli więc ta płyta trafi w wasze ręce, to... słuchać, słuchać i jeszcze raz słuchać. Jacek Chudzik
Copernicus
Cipher And Decipher Miałem już kilkakrotnie styczność z tym przedziwnym tworem i ogólnego zdania nie zmienię – to grupa zdolnych muzyków potrafiących niezgorzej improwizować, którzy z jakichś niezrozumiałych
5.
Amerykański Aetherius obraca się w rejonach progresywnego metalu. W sieci dostępny jestt nieodpłatnie ich debiutancki longplay All That I Need To Survive pobierz
dla mnie przyczyn od ponad 30 lat (oczywiście ze sporymi roszadami personalnymi; trzon bandu niezmiennie stanowią panowie Pierce Turner i Larry Kirwan) przygrywają facetowi, który ubrdał sobie, że jest poetą i wokalistą, podczas gdy w rzeczywistości sporo mu brakuje do jednego i drugiego. No ale nie ma zmiłuj. Skoro już kapelę ochrzczono od ksywki lidera – Josepha Copernicusa Smalkowskiego – to dziwnie byłoby teraz go wymienić. W kwestii muzycznej – nihil novi. Trzynastoosobowa grupa muzyków dowodzona przez Pierce’a Turnera płynnie przechodzi między bluesem, jazzem, rockiem i muzyką klasyczną. Słuchanie ich odjazdów to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że bogate instrumentarium stwarza duże możliwości brzmieniowe. Niestety, kiedy wchodzi wokal Smalkowskiego orkiestra siłą rzeczy jest w miksie wyciszana, by jęki, sapanie i skrzek lidera (z płyty na płytę coraz bardziej nawiedzone) brzmiały bardziej dobitnie. Tekstowo też bez zmian – mętne rozważania o cząstkach elementarnych i ich podstawowym znaczeniu dla całej rzeczywistości, przetykane charakterystyczną dla Copernicusa frazą Nothing nothing exists. Czy jemu kiedyś znudzi się wreszcie ten temat? Wątpię, zwłaszcza że tragedia w Japonii może dać temu dziwakowi asumpt do stworzenia nowego albumu (o zgrozo!). Zaskakujące, że Smalkowski wymyśla swoje strofy na gorąco, uprawia swoisty poetycki freestyle. [...]
MoonJune Records jak zwykle zadbało o odpowiednią oprawę krążka. Cóż jednak po eleganckim digipacku, skoro okładka i wszystkie, użyjmy tego słowa na wyrost, grafiki, wyglądają jakby stworzył je za pomocą programu Corel Draw pijany Stevie Wonder? A może te krechy to jakieś nawiązanie do teorii strun? Mniejsza o to. Najkrócej rzecz ujmując –
w obozie Copernicus bez zmian. W miarę kolejnych spotkań ze Smalkowskim i jego kamratami coraz mniej przeszkadza mi bredzenie lidera, a samej muzyki słucham ze sporą przyjemnością. Pełna recenzja: tutaj Paweł Tryba
Millenium White Crow
Niemal każdy zespół rockowy, który tworzy bardziej złożoną, ambitną muzykę, posiada w swym archiwum próbki ze swojej przeszłości. [...] Album White Crow przynosi 10 kompozycji. Choć to kompilacja, to jednak ich dobór jest nieprzypadkowy. Muzykom Millenium bardzo zależało na tym by kolekcja „białych kruków” brzmiała spójnie, zupełnie jak kolejny, regularny album w dyskografii zespołu. I rzeczywiście tak jest. Wszystkie kompozycje są profesjonalnie dopieszczone, nie ma tu ani jednej wersji demo. [...]
Płyta, co jest regułą w przypadku Lynx Music, jest wydana w sposób bardzo staranny. Zapakowana w zgrabny digipack, w którym królują jak gdyby archiwalne odcienie bieli, czerni i szarości. We wnętrzu pudełeczka uśmiechają się do nas, z pokrytego lakierem zdjęcia (nie widziałem jeszcze na polskich płytach takiego efektu) członkowie Millenium: Ryszard Kramarski, Piotr Płonka, Łukasz Gall, Krzysztof Wyrwa i Tomasz Paśko. Jest także oczywiście książeczka z tekstami. Pełna recenzja: tutaj Krzysztof Baran
7.
6.
Ako Doma – art rockowcy ze Słowacji do darmowego ściągnięcia udostępnili całą swoją trzypłytową dyskografię.
Obiymy Doschu i ich album Elehia – także na Ukrainie gra się rock progresywny! pobierz
pobierz
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011
Otwarty umysł szesnastolatka
rozmowa z Nickiem Barettem autor tekstu: Paweł Tryba
N
ick Barrett kipi na scenie entuzjazmem, może dlatego kiedy do niego dzwoniłem spodziewałem się zastać po drugiej stronie wulkan energii. Nick okazał się jednak człowiekiem rzeczowym i spokojnym, przy tym bardzo rozmownym. Wychodzi na to, że całą swoją pasję uwalnia na deskach. Właśnie o pasji rozmawialiśmy najwięcej – o tej przywołanej w tytule nadchodzącego albumu i o pasji życia. Nie mogę znaleźć związku miedzy okładką nowego albumu a tytułem Pasion. Jak według Ciebie te azteckie rzeźby oddają pasję? Pierwotnie okładka była ciut inna, były na niej te dwie głowy ze splecionymi językami i to właśnie była pasja, te języki jak gdyby się nawzajem pieściły. Ale grafik wrócił z innym pomysłem – iskierek latających pomiędzy rzeźbami. Stwierdziłem, ze wolę ten projekt od poprzedniego z językami. W Anglii mówimy, że kiedy miedzy ludźmi iskrzy – to właśnie jest pasja. W swoim blogu pisałeś, że prawdziwa pasja to także gotowość do poświęceń. Czy dostrzegasz ją u dzisiejszych Anglików? Można na to patrzeć z dwóch stron. Z jednej strony są tacy, którzy jadą do Afganistanu i giną, ale z drugiej strony wracam myślą do tego ducha, jakiego mieliśmy w czasie II wojny światowej, kiedy ludzie oddawali życie w walce o wolność, zatracały się społeczne granice w walce ze wspólnym wrogiem – nazistami. Ludzie musieli poświęcać tak wiele, nawet w domach, gdzie racjonowano żywność. Nie było luksusów, społeczeństwo musiało się trzymać razem – nie tylko żołnierze, wszyscy. Dziś mam wrażenie, że młodzież uważa wolność za coś oczywistego. Teraz widzę, że pojawia się nowa postawa – ludzie oczekują poszanowania swoich praw – mają prawa człowieka, mają inne rzeczy, które im się należą. Cała idea szacunku do samego siebie, poświęcenia, gdzieś odeszła, stajemy się egoistami. W Polsce też można to odczuć…. Wielka szkoda, bo kiedy byłem u was pierwszy raz, widziałem że ludzie w Polsce jeszcze tę postawę zachowali. Mieli etos dobrej pracy, rozumieli znaczenie wysiłku. Co Ty, jako artysta, musisz poświęcić by podtrzymać swoją pasję? Czasem ludzie myślą, że oczywiste rzeczy dadzą im szczęście – pieniądze, sukces, piękny biuletyn podProgowy
wygląd, ale ja tak nie uważam. Prawdziwe szczęście nie na tym polega. Weźmy muzykę – nasza ścieżka nie była łatwa, w pewnym momencie chcieliśmy spakować manatki z braku pieniędzy. Ale kiedy po trudnościach przychodzi coś dobrego – to napędza twoja pasję. O tym właśnie jest ten album, o tym opowiadają moje teksty. Nie można mieć łatwego życia, zadowalać się tym, co łatwo przychodzi, bo nie to czyni cię szczęśliwym. Szczęście da ci to, o co będziesz się starał, o co będziesz walczył. Coś w co będziesz wierzył i czego będziesz częścią. Samo bycie członkiem zespołu jest czymś wspaniałym. Przechodząc do samej muzyki – z próbek, które udostępniliście na stronie mogę wywnioskować, że nadal kroczycie ścieżką wytyczoną na albumie Pure, ale w niektórych momentach, zwłaszcza w Skara Brae, jeszcze głębiej brniecie w elektronikę.
“Szczęście da ci to, o co będziesz się starał, o co będziesz walczył. Coś, w co będziesz wierzył i czego będziesz częścią.” W elektronikę? Może tak to brzmi, sam nie wiem. Słyszałem ten materiał tyle razy, że ciężko mi go teraz ocenić. Nie chcieliśmy z rozmysłem uczynić go bardziej elektronicznym. Skara Brae brzmi jak Pure, ma to samo ostrze i jest bardzo nowoczesne, ale także melodyjne. Ciężko mi się z tobą zgodzić bądź nie. Słuchałem tej płyty tysiące razy i już sam straciłem poczucie jak brzmi.
Chórki w tle Empathy brzmią wyjątkowo agresywnie, niemal jak growl. To nadal Twój głos? Tak! (śmiech). Odkryłem tę możliwość niedawno. Zmultiplikowaliśmy ścieżki. W tym wykrzyczanym fragmencie: „Grow! Grow! Grow!” jest sześć moich wokali, jedna czy dwie ścieżki Scotta, chyba też Clive’a. Chcę przesuwać muzyczne granice. Jest teraz masa ciekawych kapel, jak wspomniany przeze mnie Stonesour czy choćby Rammstein. Bardzo interesujący zespół! Nie potrafię sobie wyobrazić muzyki z Waszych dwóch ostatnich wydawnictw granej akustycznie, jak zdarzało się Wam w przeszłości. Wrócicie kiedyś do koncertów unplugged? Nie wiem, nie kręci mnie to w tej chwili. W tamtych czasach wydawało mi się to dobrym pomysłem, bo było inne. Ale sądzę, że The Green And Pleasant Land sprawdziłoby się akustycznie. Podobnie jak Skara Brae. To niesamowite co można zrobić grając na akustyku. Nie myślałem o tym przy kilku ostatnich albumach, może to dobry pomysł? Ale to nie jest plan na chwilę obecną. Teraz wolę tworzenie nowych utworów niż przerabianie starych. Zmiany w brzmieniu Pendragon zaczęły się na Believe, na Pure poszliście jeszcze dalej. Co spowodowało, że akurat w tamtym momencie postanowiliście odmienić oblicze? Wszystko, czego mogliśmy dokonać w klasycznym progresywnym rocku, zrobiliśmy już w latach 90. Każdy artysta, nie tylko muzyk, kiedy czuje, że nie ma nic więcej do powiedzenia na danym polu, szuka wpływów, które ponownie dałyby mu bodziec, zainteresowały na tyle, by chciał stworzyć coś innego. Kiedy zmieniasz brzmienie znów czujesz ekscytację. Chciałem unowocześnić brzmienie, odejść od tego klasycznego soundu w duchu Genesis, Pink Floyd czy Camel. Słuchamy różnych rzeczy, na przykład Foo Fighters, Nirvany czy Stonesour, bardziej metalowych klimatów.
15
kwiecień 2011 To był świetny sposób na odzyskanie zainteresowania muzyką. Ale już Twoje zdjęcie w koszulce Slipknot było dla mnie szokiem. Takie brutalne brzmienia też lubisz? Dostałem ją za darmo od człowieka, który je robi. Pozwolił nam wziąć dla dzieci z magazynu trochę koszulek i toreb, także Slipknot. Ja dostałem koszulkę , która mi się spodobała. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię tego zespołu, bo za dużo go nie słuchałem, lubię natomiast Stonesour (te dwie grupy łączy osoba wokalisty Coreya Taylora – przyp. PT). Teraz znacznie chętniej zwracam uwagę na nową muzykę. Czy to przez Twojego syna? Po części tak, teraz przynosi do domu mnóstwo rapu. Zawsze się z tej muzyki naśmiewałem, wychodziłem z założenia, że jej nie lubię. Ale kiedy sporo się jej nasłuchałem, zaczęła mi się podobać. Dlaczego nie zachować tej samej otwartości umysłu, jaką miało się w wieku szesnastu lat? Byłem ciekaw czy dziś też jestem do niej zdolny, tak poznałem masę współczesnej muzyki. Pendragon ma silne związki z Polską. Lubisz może jakieś polskie progresywne kapele? Sporo słuchałem Riverside. Spodziewałem się, że wymienisz tę nazwę. Nie słuchałem dużo polskiej muzyki, znam kapele takiej jak Collage czy Satellite, ale Riverside wymieniam, bo prezentują bardziej nowoczesną odmianę rocka. To właśnie mi się podoba! Lubię zespoły, które przy nowoczesnym brzmieniu wciąż tworzą bardzo melodyjne utwory. Ich wokalista, Mariusz, wydał dwa solowe albumy pod szyldem… Lunatic Soul, zgadza się? Tam też umieścił bardzo interesujące utwory. Czy Twoje wycieczki po Anglii nie stanowią kolejnego źródła inspiracji? Kiedy już piszesz muzykę, piszesz ja niezależnie od okoliczności, także mieszkając w środku miasta, bez szans na wyrwanie się. Nie traktuję tych wypraw jako inspiracji, to raczej przerwa. Okazja by uwolnić umysł i ducha, odciąć się od wszystkiego, trochę swobodnie podryfować. Wracasz potem do pracy odświeżony, z nowymi pomysłami. Raczej nie udzielasz się w innych projektach. Czy dzieje się tak dlatego, że jako lider odpowiadasz też za biznesową stronę działalności Pendragon?
Tak! Kiedy ludzie pytają mnie co robiłem przez ostatnie trzy lata a ja odpowiadam: nagrałem album i grałem dużo koncertów, większość pewnie pomyśli, że nie zajmuje to tak wiele czasu. Ale zagranie koncertu pochłania znacznie więcej czasu, potrzeba na to około tygodnia przygotowań. Trzeba zagrać próby, upewnić się czy ma się wystarczającą ilość zapasowych strun, spakować bagaże, wylecieć w przeddzień występu. Tydzień starań dla dwóch godzin na scenie! Musiałeś więc świetnie się czuć jako członek zespołu Micka Pointera, kiedy kowerowaliście Script For A Jester’s Tear Marillion. O tak! Wiedziałem przez co przechodzi Nick organizując te występy, bo znam to z autopsji w Pendragon. I jeszcze mu utrudniałem zadanie żartując na ten temat. Obaj rozumiemy, że przygotowywanie koncertów bywa torturą. Dobrze się czułem jako szeregowy członek zespołu, bo musiałem po prostu grać na gitarze.
Lubię zespoły, “które przy
nowoczesnym brzmieniu wciąż tworzą bardzo melodyjne utwory.”
Pisaliście, że wkrótce nakładem Snapper Music wyjdą reedycje większości Waszych albumów. Mam rozumieć, że wciąż pozostaną jakieś niewznowione białe kruki? Najstarsze albumy, jak The Jewel i Kowtow będą dostępne wciąż tylko w naszej wytwórni. Nie oddaliśmy Snapper wszystkiego, nie chcę by wszystko, czym dysponujemy znalazło się w jednym miejscu. Nie będzie reedycji płyt live, a DVD, które wydaliśmy nakładem Metal Mind pozostaną w Metal Mind. Czy reedycje będą zawierały jakieś ciekawe bonusy? Nie wiem, wydaje mi się, że tylko szata graficzna będzie bogatsza. Nie lubię zachęcać fanów by kupowali jeszcze raz album, który już posiadają. Udostępnialiśmy nasz katalog Snapper stopniowo w ciągu kilku ostatnich lat i nie interesowaliśmy się dokładniej kwestią reedycji. To będą chyba te same wersje, tyle że dostępne szerzej, w skali ogólnoświatowej. Wspomniałeś wcześniej o Clivie i Scotcie. Czy wyobrażasz sobie Pendragon z innymi muzykami niż obecnie? Kilka lat temu zmieniliście perkusistę, ale z Peterem i Clive’em jesteście razem niemal od zawsze. Nie myślę nawet o innym składzie Pendragon. W ciągu kilu ostatnich lat znów zbliżyliśmy się do siebie. Dobrze się czujemy w swoim towarzystwie, rozumiemy się. Zabawne – dziś rano myślałem o tym, co zrobiłbym gdyby coś stało się któremuś z członków zespołu. Nie byłbym w stanie go nikim zastąpić.
Miejsce dla reklamodawców i sponsorów 1/3 strony 1/2 strony 1/1 strony strona 2 i ostatnia
- 150zł - 200zł - 350zł - 500zł (netto)
wykonanie reklamy z powierzonych materiałów 100-200zł
16
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011
Nowości
Ulver
z RockSerwisu
Wars of the Roses Pionierzy norweskiego czarnego metalu, uważani dziś za żywą legendę mrocznej muzyki dołączyli do grona artystów wytwórni Kscope, która wydała najnowszy album zespołu Wars Of Roses. Ostatnie dwa lata przyniosły grupie również wiele sukcesów koncertowych. Po debiucie w maju 2009r. na Norwegian Festival of Literature, muzycy występowali w Europie, zapełniając tak prestiżowe sale jak Queen Elizabeth Hall w Londynie, Volksbühne w Berlinie i Casa da Musica w Porto. Wszędzie zbierali znakomite recenzje i budzili zachwyt publiczności. Classic Rock Magazine tak opisywał koncert Ulver:
“
Występ zespołu jest surrealistyczny i surowy. To psychodeliczna podróż, niezwykłe doświadczenie, napędzane niepokojącą progresywną sztuką. Po takim wieczorze przez kilka dni nie ma się ochoty oglądać innego zespołu. Bo w zetknięciu z Ulver wszystko blednie.
”
Paatos
Breathing
Amplifier
The Octopus
biuletyn podProgowy
“
Ulver opisują śmierć naszej kultury na dwie dekady wcześniej zanim ktokolwiek inny zauważył jej nieuchronny koniec”. Cała płyta jest dużo bardziej przystępna niż dotychczasowe propozycje zespołu, choć nie zabrakło na niej typowych dla grupy niejasności i skomplikowanych rozwiązań. W sesjach wzięli udział goście ze świata muzycznej awangardy: Stephen Thrower z Coil i Cyclobe, kochający eksperymenty gitarzysta Stian Westerhus oraz brytyjskie legendy improwizacji Steve Noble i Alex Ward. Wszyscy odgrywają bardzo ważną rolę na płycie, doskonale wpasowując się w barokowe brzmienie pianina, instrumentów dętych, drewnianych, maszyn i drzemiących w nich duchów. Całość kończy utwór Stone Angels, długi epicki utwór, którego narratorem jest Daniel O’Sullivan. Tekst napisał znany amerykański poeta i tłumacz Keith Waldrop, znajomy Jorna H. Svaerena, autora większości materiału grupy. Album zmiksował znakomity producent John Fryer, który ma na swoim koncie współpracę z Depeche Mode, Cocteau Twins i Swans. Do spotkania z muzykami doszło przypadkiem przed studiem Crystal Canyon. Brzmi jak prawdziwe zrządzenie losu…
17
źródło: materiały promocyjne serwisu RockSerwis.pl
Długo oczekiwany trzeci album tego popularnego brytyjskiego zespołu rockowego jest dziełem wielkim w każdym znaczeniu i wymiarze tego słowa. Praca nad nim trwała trzy lata, a utwory zamieszczone na dwóch krążkach przypominają muzyczny kamień z Rosetty, który z każdym dniem, tygodniem i miesiącem odkrywa przed słuchaczem coraz więcej tajemnic. W 16 kompozycjach pobrzmiewają stylistyczne echa Led Zeppelin i Rush, a imponującą muzyczną wizję można przyrównać do The Wall Pink Floyd czy Operation: Mindcrime Queensryche. Sel Balamir, wokalista i gitarzysta zespołu powiedział, że elementem muzyki zespołu, na który większość słuchaczy zwraca uwagę, jest jej panoramiczny charakter. A ta bogata panorama obejmuje zarówno akustyczny Oscar Night, hard-rockowe w stylu Interstellar i Planet Of Insects oraz złowieszczy utwór tytułowy. Wszystkie utwory imponują rozmachem i mistrzowskim wykonaniem. Całość zasługuje na tym większe uznanie, że powstała bez wsparcia żadnej wytwórni płytowej. To dzieło prawdziwie niezależnego zespołu, trzech muzyków kierowanych wielką ambicją i wiarą we własne siły, którzy czerpią siłę z zainteresowania lojalnych fanów. To stałe dążenie do doskonałości przyniosło im również uznanie krytyków i prasy, m. in. NME, Kerrang!, Q, Rocksound i Metal Hammer.
Po dłuższej przerwie ten znakomity szwedzki zespół powraca do gry z najlepszym w dotychczasowym dorobku albumem – dojrzałym, dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach, pełnym zaskakujących zwrotów i rozmachu obiecanego w tytule (Oddychanie). Petronella, Huxflux i Peter pracowali nad nowymi kompozycjami przez blisko rok, zanim dołączył do nich nowy basista, Rockis. Już wspólnie nadali ostateczny szlif kilkunastu utworom, które wypełniają album. Breathing to prawdziwe odrodzenie tej niezwykle utalentowanej formacji, pełne fantastycznych melodii nad którymi dominuje mocny i krystalicznie czysty głos Petronelli. Zespół rozpoczął działalność w 1999r. jako sekcja rytmiczna towarzysząca Turid Lindqvist, szwedzkiej wokalistce folk-rockowej. Jego założycielami byli eks-członkowie grupy Landberk – Reine Fiske i Stefan Dimle oraz Ricard Nettermalm i Johan Wallen z zespołu Agg. Niebawem do grupy dołączyła Petronella Nettermalm (żona Ricarda), wokalistka i wiolonczelistka i powoli zaczęły powstawać nowe kompozycje. Debiutancki album zespołu, Timeloss ukazał się w 2002r., a dwa lata później drugi, Kallocain, zmiksowany przez Stevena Wilsona z Porcupine Tree. W międzyczasie grupę opuścił Reine Fiske, zastąpiony przez Petera Nylandera. Po premierze trzeciej płyty Silence Of Another Kind (z 2006r.) zespół otrzymał zaproszenie od Porcupine Tree do wspólnych występów; koncertował też bardzo dużo samodzielnie w całej Europie, promując swoje najnowsze dzieło. Część koncertów zarejestrowano, a wybrany z nich materiał ukazał się na albumie koncertowym Sensors w 2008r. W kwietniu 2009r. grupę opuścili Stefan Dimle i Johan Wallen, lecz w grudniu tego samego roku jej szeregi zasilił nowy basista Ulf “Rockis” Ivarsson.
Kulminacją 2010r. był występ w norweskiej Operze Narodowej. Ulver był pierwszym zespołem spoza grona szacownych norweskich artystów, który dostąpił zaszczytu zagrania na tej scenie. (W 2011r. wytwórnia Kscope wyda DVD z zapisem tego koncertu.) Zaproszenie to było niezwykłym osiągnięciem dla zespołu, który od początku swojej działalności był niezależny, nie związał się z żadną wytwórnią i radził sobie bez żadnego wsparcia marketingowego – z wyjątkiem swojej własnej wytwórni Jester Records. Większa wytwórnia, menedżer, trasy koncertowe – wszystko to jest dla muzyków zjawiskiem nowym, w którym niekoniecznie czują się swobodnie. Wyrazem związanych z tym niepokojów jest nowy album, Wars Of Roses. Od strony tematycznej album porusza te same problemy, które pojawiały się w utworach Ulver do tej pory: kondycję człowieka i chylący się ku upadkowi świat. Jednak tym razem patrzymy na to z lotu ptaka: członkowie zespołu kładą bowiem większy nacisk na kulturę i tradycję niż na bezbronność jednostki podkreślaną na wcześniejszych płytach. Julian Cope tak to podsumował:
kwiecień 2011
10 PYTAŃ Grupa, lub projekt muzyczny z którym obecnie jesteś związany? Grendel 96. W następnej kolejności będzie to solowa płyta Sebastiana Kowgiera, czyli projekt Waiting Room.
Wojciech Biliński
Grendel 96
Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać muzykiem? Czy od razu myślałeś o perkusji? Jak wyglądała Twoja muzyczna edukacja? Trudno stwierdzić. Gdzieś w połowie szkoły podstawowej zacząłem marzyć o stworzeniu zespołu rockowego. Muzyka była ważnym elementem w moim życiu, otaczała mnie zewsząd. Mój starszy brat zaraził mnie tą pasją i to dzięki niemu już jako dziecko miałem możliwość wejść w ten niesamowity świat, poznać wykonawców, których słucham i podziwiam do dziś. Zawsze ciągnęło mnie do bębnienia, pewnie dlatego, iż mój ojciec pogrywał na perkusji kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. Zamiłowanie do tego instrumentu mam chyba w genach. Budowałem sobie zestaw z poduszek, wałków i innych dziwnych rzeczy. Puszczałem jakąś płytę i próbowałem wystukać to, co dany perkusista. Tak to się zaczęło. W późniejszym etapie swego życia trafiłem do MDK. Kiedy zagrałem instruktor był w szoku, nie chciał uwierzyć, że za prawdziwym zestawem siedzę pierwszy raz w życiu. Domowe pukanie pod magnetofon dało rezultaty.. Występowałem w kilku zespołach by w późniejszym okresie, pod silnym wpływem dokonań Marillion, wraz z kolegą powołać do życia formację Grendel. Napisz coś o swoim zestawie perkusyjnym? Na początku był to duży zestaw Amati, własność miejscowego MDK. Kolejny to też Amati, ale już taki wypasiony na ramie, który kupiłem w komisie. Obecnie gram na bębnach Sonor Force 2007 Stage. Tomy: 8,10,12,14. Blachy mieszane – Paiste, Zildjan, Instambul, oraz Sabian. Używam naciągów Aquarian Performance II. Myślę o rozbudowie zestawu, na razie jednak nie ma na to funduszy. Jak często ćwiczysz grę na perkusji? Miałem krótki okres w którym trochę ćwiczyłem, lecz tak naprawdę nie mam do tego cierpliwości. Wiem, że to poważny błąd i często braki te dają o sobie znać. Ostatnio staram się nadrabiać zaległości. Kilka razy w tygodniu pojawiam się w Absinth Studio i coś tam sobie kombinuję.
w studio, choć z pewnością nie zawsze jest kolorowo. Zmęczenie wskrzesza frustracje, momentami człowiek traci pozytywne nastawienie. Kiedy jednak widzisz jak z dnia na dzień to co miałeś w swojej głowie zaczyna przybierać odpowiedni kształt, nie masz wątpliwości, że warto było przejść przez te chwilowe męki i „spadki napięcia”. Koncert i gra dla publiczności to…? Niesamowita przyjemność. Konfrontacja z publicznością. Uwalnia się wówczas masa emocji, takich których nie spotkasz w studio. No i jest to czas szaleństwa, oraz wesołej zabawy. Koncert to wolność, bez ograniczeń i kontrolowania się. Gdyby zaproponowano Ci koncert na dwa zestawy perkusyjne, z kim chciałbyś zagrać i dlaczego? Ian Mosley, Manu Katche, Mel Gaynor, Chris Maitland, Gavin Harrison, Mike Portnoy, Phil Collins, Vinie Colaiuta. Każdy z nich przedstawia swoją grą coś innego, coś co bardzo cenię. Nie wiem czy zdołałbym się wczołgać za zestaw i cokolwiek zagrać. Na sama myśl robi mi się słabo.
Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś i z którego jesteś szczególnie dumny? Dumny jestem z tego, że udało się pewne sprawy doprowadzić do końca, nagrać płytę, osiągnąć jakiś cel. W nawale obowiązków i problemów życia codziennego nie zawsze jest to takie proste. Co do samej gry – myślę, że na przygotowywanym właśnie albumie Grendel 96 znajdzie się kilka fragmentów, z których będę w miarę zadowolony. Zamkniemy całość – zobaczymy. Czy umiesz grać na innych instrumentach? Nie umiem. Kiedyś uczyłem się nawet grać na gitarze, trwało to kilka dni i dałem sobie spokój. Z moją systematycznością nie da rady. Zdarza się, iż po kilku piwkach pobrzdąkam sobie na klawiszu czy basie, graniem tego raczej nazwać niestety nie można. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką? Film i książka. Czytam właśnie książkę pt. Cud. Autorem jest Irving Wallace. Zbyt wiele nie powiem ponieważ jestem na początku.
Praca w studiu i sesja nagraniowa to …? Długotrwały, żmudny i wyczerpujący proces. Z drugiej zaś interesujące doświadczenie. Lubię pracę
18
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011
Rock i alchemia Hypnos 69 tekst: Krzysztof Michalczewski
Hypnos:
M
iał rację nasz wieszcz narodowy pisząc te słowa: “Niech nad martwym wzlecę światem w rajską dziedzinę ułudy: kędy zapał tworzy cudy, nowości potrząsa kwiatem i obleka w nadziei złote malowidła”. Przecież cuda się zdarzają. I właśnie taki fenomem miał miejsce w 1994 roku w prowincjonalnym miasteczku Diest (22.845 mieszkańców) w belgijskiej prowincji Brabancja Flamandzka. Wśród zwaśnionych Flamandów i Walonów powstał zespół o nazwie Starfall. Utworzyli go: bracia Steve (gitary, śpiew, space echo, theremin, mellotron) i Dave Houtmeyers (perkusja, kotły, Korg, pianino Rhodesa, glockenspiel) oraz Tom Vanlaer (bas, gitara barytonowa, Moog Taurus, organy Hammonda, pianino Rhodesa). Imponujące instrumentarium i wszechstronnie uzdolnieni muzycy, prawda? Zanim jednak to nastąpiło na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku Steve i Dave występowali w punkowym Massagraf. Stylistyka zaangażowanego politycznie punka nie do końca odpowiadała muzycznym aspiracjom braci. Natchnieni przez Wszechmogącego opuścili dotychczasowy zespół i założyli swój własny, wspomniany wyżej Starfall. Od 1992 roku Steve udzielał się jeszcze w grindcorowym Agathocles, którego szeregi opuścił w 1995. Nie zamierzał dłużej marnować swojego zapału i swojej energii na poboczne projekty, chciał całkowicie poświęcić się tylko jednemu pomysłowi. Nazwa Starfall dość szybko znudziła się muzykom i w 1995 zmienili ją na Hypnos 69 (na cześć grec-
biuletyn podProgowy
W mitologii greckiej Hypnos był personifikacją snu. Rzymski odpowiednik to Somnus. Syn Nyks (noc) i Erebu. Był bliźniaczym bratem Tanatosa (Śmierci), a także ojcem Morfeusza, Fobetora (Ikelosa) oraz Fantasosa.
Mieszkał pod grecką wyspą, w ciemnej grocie, przez którą przepływała Leta - rzeka zapomnienia. Wejście do groty Hypnosa porośnięte było makami oraz innymi hipnagogicznymi roślinami.
kiego boga snu, a liczba 69 ma symbolicznie wyrażać harmonię wszechobecną w muzyce grupy). W tym trzyosobowym składzie w 2000 roku grupa zadebiutowała winylową Ep-ką Where All The Ends Unite wydaną przez RocknRollRadio. Dla tej samej wytwórni w 2002 Hypnos 69 nagrał swój pierwszy pełnowymiarowy CD zatytułowany Timeline Traveller. Specjalizująca się w psychodelii niemiecka wytwórnia ElektroHasch wydała ten krążek raz jeszcze w 2006 roku z nieco zmienionym utworem A Neverending Enigma (tu składa się on z dwóch części). Z książeczki dołączonej do reedycji Timeline Traveller można dowiedzieć się, że współtworzyło ją czterech muzyków. Tym czwartym instrumentalistą jest Steven Marx (saksofony tenorowy i barytonowy, flet, klarnet, pianino Rhodesa, organy Hammonda, mellotron), którego zwerbowano do zespołu w 2003 roku tuż przed nagraniem płyty Promise Of New Moon. Nie uczestniczył on jednak w nagraniu Timeline Traveller, ani nie pracował przy reedycji tego krążka. Jego nazwisko dopisano, ponieważ był on już od trzech lat pełnoprawnym członkiem grupy, a poza tym Steve Houtmeyers chciał w ten sposób docenić jego wkład w przygotowanie innych płyt Hypnos 69. Obecnie Hypnos 69 nagrywa dla ElektroHash. Na dyskografię grupy składają się: Timeline Traveller (2001 i 2006), Promise Of New Moon (2003), The Intrigue Of Perception (2004), The Eclectic Measure (2007) i Legacy (2010).
69: nazwa drugiej operacji w alchemii przemiany
19
kwiecień 2011 “Siedem nauk dla zmarłych. Napisane przez Bazylidesa w Aleksandrii, mieście gdzie Wschód dotyka Zachodu. Sermo I
The Eclectic Measure
Z
20
marli powrócili z Jeruzalem, gdzie nie znaleźli tego, czego szukali. Domagali się przystępu do mnie i żądali ode mnie nauki, i tak ich nauczałem: Słuchajcie! Rozpoczynam od nicości. Nicość jest tym samym co Pełnia. W nieskończoności pełne znaczy tyle, co i puste. Nicość jest pusta i pełna. Możecie też równie dobrze powiedzieć coś innego o nicości, na przykład jakoby była biała albo czarna czy też jakoby nie istniała albo istniała. Nieskończone i wieczne nie ma żadnych właściwości, albowiem posiada wszystkie właściwości...”. Pochodzący z Syrii Bazylides był gnostykiem. Początkowo nauczał w Persji, a później w latach 130-140 naszej ery w Aleksandrii. Twierdził on między innymi, że istnieje najwyższy Bóg, któremu na imię Abraxas. Bóg ten stworzył pięć sił pierwotnych: ducha (nous), słowo (logos), opatrzność (phronesis), mądrość (sophia), potęgę (dynamis) i to on zesłał na ziemię Jezusa Chrystusa. W ikonografii przedstawiono go jako postać o ciele człowieka i głowie koguta, która zamiast nóg ma węże oplatające gałąź tworzącą podwójny krzyż, w jednej ręce trzyma ona bat, a w drugiej tarczę. Nogi w kształcie węża symbolizują ducha i słowo, bat służący do odpędzania demonów oznacza potęgę, tarcza odpowiada mądrości, a kogucia głowa jest wyobrażeniem opatrzności. Abraxas symbolizuje też siedem znanych w Starożytności planet oraz siedem stopni oświecenia człowieka. Ale to nie Bazylides jest autorem Siedmiu nauk dla zmarłych. Pod tym imieniem skrył się gnostyk współczesny, a mianowicie Carl Gustav Jung – szwajcarski psychiatra, przez jakiś czas przyjaciel i współpracownik Zygmunta Freuda, psychoanalityk, twórca psychologii analitycznej, autor między innymi określeń typu: introwersja, ekstrawersja, archetyp, cień, persona, animus i anima. Siedem kazań dla zmarłych to niewielki, składający się z siedmiu części, traktat, który pod względem formy i treści przypomina pisma gnostyków z przełomu I i II wieku naszej ery. Wyżej zamieszczony cytat jest fragmentem pracy zatytułowanej VII Sermones ad Mortuos, a pochodzącej ze zbioru Podróż na Wschód (wydawnictwo Pusty obłok, Warszawa 1989, s.28), w którym znalazło się kilkanaście tekstów autorstwa Carla Gustava Junga związanych z Orientem. Jung napisał Septem Sermones ad Mortuos w 1916 roku i chociaż miał już wtedy 41 lat, to nazywał ten tekst “grzechem młodości”. Za życia autora istniał on tylko w formie broszury, którą obdarowywał swoich znajomych i przyjaciół, ponieważ nie zgadzał się na wydanie tego dzieła w formie ogólnodostępnej książki. Nie było to z resztą konieczne, gdyż myśli zawarte w tym traktacie znalazły swoje rozwinięcie w późniejszych pracach Junga, zwłaszcza w tych dotyczących problemu indywiduacji człowieka. Septem Sermones ad Mortuos ogłoszono drukiem dopiero po śmierci Junga. Szkic ten kończy się anagramem, którego rozwiązania autor nie zdradził do końca swoich dni i który najprawdopodobniej nadal pozostaje nierozwiązany. W pierwszym kazaniu skrywający się pod imieniem Bazylidesa Jung naucza o Pleromie, która jest wszystkim i niczym, pusta i pełna, ma właściwości i ich nie ma; o człowieku, który jest częścią Pleromy, ale się od niej odróżnia, bo ma właściwości; o przeciwieństwach typu dobro-zło, jasne-ciemne, żywe-martwe, piękne-szpetne; o Stworzeniu. Z kazania drugiego dowiadujemy się, że jest Bóg najwyższy, który jest tym co wspólne Bogu i szatanowi, czyli jest aktywnością. Na imię mu Abraxas i jest on tym, co ciągle się staje i zmienia. Kazanie trzecie Bazylides poświęcił też Abraxasowi, który jest samym życiem i w którym jest dobro przypisywane Bogu i zło pochodzące od szatana. Kazanie czwarte zawiera naukę o dwóch bogo-diabłach, z których pierwszy jest płonącym erosem, a drugi rosnącym drzewem życia. W kazaniu piątym mówi się o tym, że świat bogów zaznacza się w płciowości i duchowości, mowa jest też o duchowości oraz płciowości mężczyzny oraz kobiety. W kazaniu ostatnim Bazylides przekonuje, że człowiek jest wrotami, przez które przechodzą dusze z większego świata
zewnętrznego do mniejszego świata wewnętrznego; a tworząc ten świat wewnętrzny człowiek staje się tym samym, czym jest Abraxas. A oto jakie wydarzenia poprzedziły napisanie Septem Sermones ad Mortous: “Zaczęło się od wewnętrznego niepokoju, nie wiedziałem jednak, o co chodzi, ani czego ode mnie ‘chciano’. Czułem wokół siebie osobliwie ciężką atmosferę – czułem się tak, jakby w powietrzu naokoło pełno było widm. Potem w domu zaczęło straszyć: najstarsza córka zobaczyła w nocy białą postać przeciągającą przez jej pokój. Druga córka – niezależnie od pierwszej – opowiedziała, że nocą dwa razy ktoś zdarł z niej kołdrę. Dziewięcioletni syn miał koszmar. Rano zażądał od matki kredek i – choć nigdy dotąd nie rysował – przedstawił swój sen na rysunku. Nazwał to „Obrazem rybaka”: środkiem płynie rzeka, na brzegu stoi rybak z wędką. Właśnie złowił rybę. Na głowie rybaka znajduje się komin, z którego buchają płomienie i unosi się dym. Z drugiego i brzegu, szybując w przestworzach, przybywa diabeł. Przeklina, oburzony, że kradną mu ryby. Nad rybakiem jednak unosi się anioł, który powiada: ‘Nie rób mu krzywdy, bo on łowi tylko złe ryby!’. Obraz ten syn namalował w sobotę. W niedzielę, o piątej po południu, u drzwi wejściowych rozległ się dzwonek. Był jasny letni dzień; w kuchni, skąd widać, co się dzieje na otwartym placu przed drzwiami, przebywały dwie służące. Ja sam znajdowałem się blisko dzwonka: słyszałem, jak dzwoni, widziałem, jak porusza się młoteczek. Rzuciliśmy się do drzwi, żeby zobaczyć, któż to taki – nie było nikogo! Osłupiali, spojrzeliśmy po sobie. Atmosfera była gęsta, proszę mi wierzyć! Byłem pewny: teraz coś się wydarzy. W domu jakby kłębiła się wielka rzesza – wielka rzesza duchów! Stały wszędzie, cisnęły się do drzwi, miało się wrażenie, że brak powietrza, by zaczerpnąć tchu. Naturalnie, nie dawało mi spokoju naglące pytanie: „Na miłość boską, a co to?”. Wtem duchy zakrzyknęły chórem: „Wracamy z Jeruzalem, gdzie nie znaleźliśmy tego, czegośmy szukali”. Słowa te odpowiadają pierwszym linijkom Septem Sermones ad Mortuos. I wtedy słowa jakby same zaczęły spływać na papier. W trzy wieczory rzecz była napisana. Gdy tylko zacząłem pisać, chmara duchów ulotniła się. Już nie straszyło. W domu zapanował spokój, atmosfera oczyściła się – aż do następnego wieczora, kiedy to w powietrzu znowu coś się zaczęło zbierać. I tak przez kolejne dni. Był rok 1916”. (Carl Gustav Jung, Wspomnienia, sny, myśli. Wydawnictwo Wrota, Warszawa 1999, s.196). Po zapoznaniu się z tym fragmentem wspomnień Junga trudno oprzeć się wrażeniu, że był on w tym czasie w bardzo poważnym kryzysie psychicznym. Wydaje się, że najważniejszym dokonaniem naukowym Junga jest teoria procesu indywiduacji. Oparł ją na obserwacji samego siebie i swoich pacjentów. Teoria ta w bardzo dużym uproszczeniu i skrócie przedstawia się następująco: indywiduacja to proces, który dzieje się w życiu każdego z nas. Polega ona na złączeniu w jedność naszej świadomości i nieświadomości. Według Junga przychodzimy na świat w stanie naturalnej nieświadomości i z niej wyłania się nasze świadome ja (ego). Nieświadomość jest znacznie większa od świadomości i dzieli się na nieświadomość indywidualną (to wszystko o czym z jakiś powodów wiedzieć nie chcemy, bo się tego boimy albo wstydzimy) i nieświadomość zbiorową (wspólna wszystkim ludziom i zawierająca instynkty oraz archetypy). Indywiduacja dzieli się na dwie części. Pierwsza z nich obejmuje pierwszą część życia, w czasie której kończymy szkoły, zdobywamy zawód, wchodzimy w związek małżeński, płodzimy potomstwo i osiągamy bezpieczeństwo finansowe, czyli adaptujemy się do wymogów życia zewnętrznego. W drugiej części przystosowujemy się do życia wewnętrznego, czyli zdobywamy wiedzę o sobie samym, by dotrzeć do jaźni – punktu centralnego łączącego świadomość z nieświadomością. Do tego celu, jakim jest jaźń, docierają tylko niektórzy, chociaż starają się wszyscy. Jaźń bywa też nazywana nadświadomością. Ten cel osiąga się przez poznanie i akceptację cienia – ciemnej strony naszej osobowości, tej o której wiedzieć nie chcemy. Kolejny etap to poznanie archetypu kobiety (anima) w przypadku mężczyzn i archetypu mężczyzny (animus) w przypadku kobiet, tak więc uświadomienie sobie pierwiastka płci przeciwnej w naszej psychice przybliża nas do poznania samych siebie. Poznanie persony, która jest maską okazywaną społeczeństwu i jednocześnie kompromisem między wymogami otoczenia biuletyn podProgowy
kwiecień 2011 a naszymi dążeniami, jest kolejnym krokiem w podróży w głąb siebie. Kolejny przystanek w podróży do jaźni to spotkanie z archetypem Starego Mędrca w odniesieniu do mężczyzn, a w przypadku kobiet archetypu Wielkiej Matki. Ta trudna i wyboista droga prowadzi nas wprost do jaźni, ale dotarcie do niej poprzedzone jest kryzysem na skutek „zalania” świadomości najprzeróżniejszymi, do niedawna nieuświadamianymi sobie, treściami. Nieświadomość zbiorową można traktować jako krainę zmarłych, a wyprawę do centrum psyche jako wędrówkę przez krainę cieni (Septem Sermones ad Mortuos). Właśnie o tym kryzysie czytamy we wspomnieniach Junga. Pogodzenie się z tym co nieświadome sprawia, że przestaje ono być niebezpieczne i przestaje zagrażać naszej integracji, a tym samym powoduje powrót do równowagi. Osiągnięcie punktu centralnego naszej psychiki, jakim jest jaźń, czyni każdego z nas pełnym człowiekiem. Jung potrzebował dowodów na prawdziwość swojej teorii. Szukał ich w pismach gnostyków i nie znalazł. Poszukiwał w pismach alchemików i odnalazł. Studia nad alchemią, którą traktował jako prepsychologię, zajęły mu dziesięć lat. Przekonał się, że dzieła mistrzów alchemii zawierają nie tylko magię, tajemne formuły i symbole, ale też opisy wewnętrznej przemiany jakiej podlega alchemik i która jest warunkiem koniecznym przeprowadzenia udanej transmutacji ołowiu w złoto. Okazało się więc, że indywiduacja jest procesem uniwersalnym i odwiecznym. Tak jak alchemię wywodzi się z gnostycyzmu, tak swoją psychologię głębi Jung wyprowadzał z alchemii. Spośród wielu teorii opisujących rozwój psychiczny człowieka (Sigmund Freud, Alfred Adler, Sandor Ferenczi, Otto Rank, Erik Ericson, Melanie Klein, Jacques Lacan, Karen Horney, Harry Stack Sullivan, Erich Fromm i inni) Steve Houtmeyers wybrał właśnie teorię jungowską. Dlaczego tę? A dlatego, że ma ona dla niego specjalne i osobiste znaczenie. Oto co pisze na temat naszkicowanej na kartach The Seven Sermons to the Dead jungowskiej koncepcji rozwoju psyche (całość procesów psychicznych Jung nazywał także duszą) Steve Houtmeyers – były punkowiec, założyciel Hypnos 69, multiinstrumentalista, autor tekstów i muzyki: “Album The Eclectic Measure powstał w oparciu o The Seven Sermons to the Dead autorstwa Carla Junga. Siedem nauk opowiada o jaźni jako androgynicznym bóstwie Abraxas i mówi o tym, że wiedza o samym sobie jest rezultatem przyswojenia przez świadomość treści zawartych w nieświadomości. Dzięki temu procesowi nasza dusza staje się jednością. Ta opowieść może pomóc tym wszystkim, którzy starają się dotrzeć do nieświadomości, tylko nie wiedzą od czego i jak rozpocząć swoje poszukiwania. A nie jest to takie proste, bo sama zmiana stylu życia i tego wszystkiego co robiłeś i o czym myślałeś zanim przyszedłeś na świat to za mało. To tak jak w sztuce, żeby stworzyć coś nowego, musisz zniszczyć stare. „The Eclectic Measure” jest o przeciwieństwach, o równowadze miedzy słońcem i księżycem, dobrem i złem, niszczeniem i tworzeniem. Kiedy już wszedłeś na tę kamienistą ścieżkę prowadzącą do nieświadomości, znajdziesz to czego szukałeś. Abraxas jest w każdym z nas.” (krótki tekst zamieszczony w książeczce dodana do płyty) Odniesienia do The Seven Sermons to the Dead można odnaleźć nie tylko w tekstach utworów z The Eclectic Measure, ale są one widoczne także na kartach broszury dołączonej do płyty. Na jej pierwszej stronie plastycy z Malleus Rock Art Lab umieścili postać boga Abraxasa w otoczeniu słońca i księżyca. Słońce symbolizuje duchowość męską, a księżyc kobiecą, bo Abraxas jak wiadomo ma naturę androgyniczną. Na kolejnych stronach przedstawili oni dwóch bogo-diabłów, jednego po postacią błogosławiącej ręki wychylającej się z chmury, a drugiego jako płomienie ognia wydostające się spod powierzchni ziemi. Na ostatniej znalazła się dwunożna i dwugogłowa postać (głowa biuletyn podProgowy
wilka i młodzieńca) symbolizująca Boga dobrego i boga szatana w otoczeniu symboli bogo-diabłów. I jeszcze w pudełku na płytę artyści z Malleus umieścili ilustrację przylegających do siebie połówek słońca i księżyca, idealnie pasujących do siebie i tworzących tym samym jedność. Carla Gustava Junga nazywa się czasami gnostykiem XX wieku. W niektórych swoich pracach Jung przywołuje idee gnostycyzmu z początków naszej ery, komentuje je, nadaje im dzisiejsze znaczenie oraz tworzy nowe mity (np. w Archetypach i symbolach). Analogicznie muzycy Hypnos 69 zasłużyli sobie na określenie psychodelików początku XXI wieku. Na swoich płytach wygrzebują z częściowego zapomnienia rocka psychodelicznego lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wskrzeszają go i nadają mu współczesne brzmienie. Tak jak Jung upodobnił swoje siedem kazań do tekstów gnostyków z przełomu I i II wieku naszej ery, tak muzycy belgijskiego Hypnos 69 nadają swojej muzyce cechy charakterystyczne dla rocka psychodelicznego sprzed wielu lat. I Jung, i Hypnos 69 kontynuują dzieło swoich mistrzów z bliskiej i odległej przeszłości. The Eclectic Measure nagrano w Artsound Studio Houthalen w Belgii na przełomie lipca i sierpnia 2006 roku. Tylko tych kilkanaście letnich dni wystarczyło muzykom Hypnos 69 do zarejestrowania naprawdę znakomitego materiału. Ten album opowiada o Człowieku i jego trudnej drodze do samopoznania i samorealizacji. Nie jest to długa opowieść, trwa ona 48 minut z sekundami i składa się z 10 również niedługich rozdziałów. Najdłuższy z nich trwa niespełna 8 minut, najkrótszy 1,5 minuty. Steve Houtmeyers ułożył do nich słowa i wymyślił piękne melodie. Osnową stylistyczną utworów z tego krążka jest klasyczna psychodelia, sporadycznie art rock i space rock. Jeśli w instrumentarium znalazły się: organy Hammonda, melotron, fortepian Rhodes, syntezatory analogowe, theremin, space echo, saksofony i klarnet, to można nagrać inny rodzaj muzyki? Raczej nie. To dobrze, że ta płyta nie ukazała się 35 lat temu, bo dzisiaj niewiele osób pamiętałoby o tej muzyce i o tej grupie, a tak wszystko jeszcze przed nią – sława, wywiady, czerwone dywany, blask reflektorów, pieniądze, luksusowe auta, a może nawet własny odrzutowiec. The Eclectic Measure to bardzo nastrojowa płyta. Nastrój poszczególnych utworów świetnie koresponduje z ich tekstem. Muzycy z dużą łatwością tworzą specyficzny klimat tajemniczego misterium, którego duch towarzyszy każdemu dźwiękowi. Umiejętnie i zgrabnie przechodzą od nastroju uroczystego i podniosłego do nastroju radości i uniesienia, nie popadając przy tym w niepotrzebny patos. Ta umiejętność tworzenia odpowiedniej atmosfery emocjonalnej wydaje się być specjalnością zespołu, co można zauważyć już na wcześniejszych płytach tej formacji. Chociaż każda z dziesięciu kompozycji jest odrębną całością, to realizatorzy nagrania zestawili je z sobą tak umiejętnie, że można odnieść mylne wrażenie, iż są one połączone w jedną nieprzerwaną suitę. Nie zabrakło tu pomysłowych i brawurowych popisów instrumentalnych, przede wszystkim Steve’a Houtmeyersa i Stevena Marxa. Sprawiedliwość trzeba oddać też pozostałej dwójce muzyków – gra Dave’a Houtmeyersa i Toma Vanlaera jest bardzo wyrazista, pełna energii i co najważniejsze – dobrze słyszalna. Większość swoich prac Carl Gustav Jung napisał trudnym, dość hermetycznym językiem i pod tym względem Septem Sermones ad Mortuos nie jest wyjątkiem. Muzycy Hypnos 69 podjęli się niełatwego zadania, jakim jest przybliżenie idei zawartych w tym pełnych aluzji traktacie przeciętnemu zjadaczowi chleba. Z tej próby wywiązali się koncertowo – nagrali płytę bardzo przystępną, również dla niezbyt psychologicznie i muzycznie wyrobionemu słuchaczowi.
Ten album “opowiada o Człowieku i jego trudnej drodze do samopoznania i samorealizacji”
1. I and You and Me (I) (1:26) 2. The Eclectic Measure (6:56) 3. Forgotten Souls (3:45) 4. My Ambiguity of Reality (1:55) 5. The Antagonist (3:56) 6. Halfway to the Stars (3:38) 7. I and You and Me (II) (6:25) 8. Ominous (but fooled before) (5:41) 9. The Point of no return (7:42) 10. Deus Ex Machina (6:57) Czas: 48:21 Skład: Steve Houtmeyers (Guitare électrique, Guitare acoustique, Vocals) Tom Vanlaer (Guitare basse, Moog synthesizer, Orgue Hammond) Steven Marx (Saxophone tenor, Saxophone baryton, Fender Rhodes) Dave Houtmeyers (Drums, Percussion, Tympani) CD Elektrohasch Records
21
kwiecień 2011
N
22
z początków naszej ery. Na ziemiach polskich alchemia też miała swoich zwolenników, a najsłynniejszymi z nich byli: Józef Struś, nadworny lekarz Zygmunta Augusta; Wojciech Oczko, lekarz Stefana Batorego; wojewoda sieradzki Olbracht Łaski i lekarz Michał Sędziwój, herbu Ostoja. Sir Isaak Newton w pierwszym rzędzie był alchemikiem, a dopiero później fizykiem, matematykiem, astronomem i filozofem. To on w XVII wieku przetłumaczył Tabula smaragdina z języka łacińskiego na angielski. Z tego przekładu pochodzi fragment: That which is Below corresponds to that which is Above, and that which is Above corresponds to that is Below, to accomplish the miracle of the One Thing. Temu zdaniu Steve Houtmeyers, założyciel Hypnos 69, przypisuje specjalne znaczenie i uważa je za najważniejsze w hermetycyzmie, dlatego posłużyło mu ono za motto płyty Legacy. W języku polskim tych kilkanaście słów mogłoby zabrzmieć następująco: jak na dole tako i na górze, jako na górze tako i na dole, by osiągnąć cud Jednej Rzeczy. W tekstach z Legacy jest znacznie więcej odniesień do tajemnej wiedzy renesansowych i późniejszych alchemików. Tytuł An Aerial Architect oparty jest pismach sir Isaaka Newtona. W utworze The Great Work Steve Houtmeyers czyta duże fragmenty przetłumaczonej na język angielski Szmaragdowej tablicy. Z kolei tytuł The Empty Hourglass (... the Empty Hourglass, symbol of Time run out) jest cytatem z prac Fulcanelliego – najsłynniejszego alchemika XX wieku. Fulcanelli to bardzo ciekawa, a zarazem tajemnicza postać, tylko nie jest pewne czy istniał (istnieje?) ktoś o takim nazwisku (pseudonimie?). Jego jedynym uczniem był pisarz i alchemik Eugene Canseliet. Twierdzi on, że poznał Fulcanelliego w Marsylii w 1916 roku i pod jego nadzorem dokonał udanej transmutacji ołowiu w złoto, z czego można wnosić, że znał on tajemnicę kamienia filozoficznego. W tym czasie Fulcanelli był już 80-letnim starcem. W 21 lat później, tj. w 1937 roku miał on dzwonić do Jakowa Bergera, asystenta Andre Helbronnera – francuskiego naukowca pracującego nad bronią atomową. Fulcanelli prosił Bergera, by ten namówił swego szefa do zaniechania badań nad rozszczepieniem atomu. W bardzo realistyczny sposób opisywał mu skutki działania uwolnionej energii atomu i przestrzegał przed skażeniem radioaktywnym. Helbronner nie posłuchał swojego asystenta i kontynuował badania. Wydaje się, że w tych opowieściach musi być ziarnko prawdy, ponieważ w czasie II Wojny Światowej wywiady wojskowe Niemiec i Stanów Zjednoczonych bezskutecznie poszukiwały Fulcanelliego po całej Europie, by wydrzeć mu tajemnicę produkcji złota i bomby atomowej oraz zmusić do współpracy. Mówi się, że Fulcanelli przeżył wojnę i w 1953 roku Canselliet widział go w jednym z zamków w okolicy Sewilli – odmłodzonego, u boku młodej kobiety i otoczonego wianuszkiem dzieci. Wygląda na to, że Fulcanelli nie tylko znał tajemnicę kamienia filozoficznego, ale umiał też sporządzić eliksir młodości i pewnie znał lekarstwo na wszystkie choroby, czyli panaceum. Zdaje się, że wielowiekowe starania starożytnych i nowożytnych alchemików zakończyły się sukcesem – istota kamienia filozoficznego, eliksiru młodości i panaceum przynajmniej dla niektórych nie jest już tajemnicą. Patrick Riviere, uczeń Canselieta, poświęcił Fulcanelliemu książkę zatytułowaną Fulcanelli, his true identity revealed (Fulcanelli. Prawdziwa tożsamość ujawniona). Na płycie Legacy Steve Houtmeyers przywołuje traktaty filozoficzne i alchemiczne z mniej lub bardziej zamierzchłych czasów. Cytuje ich treść i czyni do nich aluzje (tego typu napomknięcia i skojarzenia obecne są już na krążku The
Legacy
a pozór Legacy belgijskiego Hypnos 69 jest zwyczajną płytą. Ot, taką jakich wiele w sklepach płytowych, tych realnych i tych wirtualnych. Każdy dzień dostarcza jednak dowodów na to, że pozory często mylą. I tak właśnie jest w przypadku tego albumu. Tytuł tego krążka może wzbudzić pewien niepokój poznawczy. O jakie Dziedzictwo tu chodzi? Okładka tego skromnie wydanego digipacka przybliża do odpowiedzi na to pytanie i staje się punktem wyjścia do dalszych dociekań. Po jego rozłożeniu ukazuje się ilustracja wykonana przez grafików z włoskiego Malleus Rock Art Lab w charakterystycznym dla nich stylu. Przedstawia ona nagą kobietę zanurzoną po pas w wodzie. W ręce trzyma jabłko, jej długie włosy wplotły się w konary drzewa, z którego zerwała ten owoc. Na jej twarzy maluje się strach. Strach przed kim? Przed Bogiem? Przed wiedzą? A może przed wiedzą o samej sobie? Wokół pnia owinął się Wąż – symbol mądrości. Rycina ta może przedstawiać fragment biblijnej historii Adama i Ewy, może też być odniesieniem do jednego z najstarszych hermetycznych mitów – mitu o Wężu i Rajskim Jabłku. Wąż kusił Ewę i obiecywał jej, że po zjedzeniu owocu z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego posiądzie wiedzę taką, jaką ma sam Bóg. W ujęciu psychoanalitycznym tą wiedzą jest samowiedza, czyli świadomość samego siebie. To samopoznanie polega na odkryciu samemu przed sobą właściwych przyczyn swojego działania i przyznaniu się samemu przed sobą, że jest coś we mnie takiego, czego nie mogę do końca kontrolować i co nie chce poddać się mojej woli. Jest to też przyznanie się do swojej niewiedzy i jednocześnie zaakceptowanie tego faktu. A czym jest wyżej wspomniany hermetyzm? W I wieku naszej ery w Aleksandrii pojawiło się bractwo, którego wierzenia, filozofia, reguły i praktyka zostały opisane w osiemnastu tekstach zwanych Hermetica albo Corpus Hermeticus. Od tytułu tego zbioru wziął się termin hermetyzm. Autorstwo tych traktatów przypisywano Hermesowi Trismegistosowi (Hermes Po Trzykroć Wielki lub Trzykroć Największy), bóstwu będącemu połączeniem egipskiego Thota i greckiego Hermesa. Hermesa Trismegistosa uznawano za pierwszego mędrca starożytności. Był on też symbolem wiedzy tajemnej i jednoczył w sobie religię, sztukę oraz naukę starożytności. Legenda głosi, że żył on trzy razy: pierwszy raz przed Potopem jako twórca astronomii, drugi raz jako konstruktor Wieży Babel i trzeci raz jako wynalazca alchemii oraz strażnik skarbu w zagubionym wśród pustynnych piasków pałacu Kamtar. Ta sama legenda mówi, że w jego grobie znaleziono rękopis Tabula smaragdina, który od wielu wieków jest podstawowym tekstem hermetyzmu i który między innymi zawiera przepis na kamień filozoficzny. Wspomniane wyżej teksty powstały w II i III wieku naszej ery, a imiona ich autorów zaginęły gdzieś w mrokach historii. Nie wiadomo dokładnie co działo się z tymi pismami na przestrzeni wieków, gdyż hermetyczne bractwo umiało strzec swoich tajemnic przed światem. W 1460 roku w tajemnicy przed Turkami osmańskimi, którzy od 1453 panowali w Konstantynopolu Corpus hermeticum wywieziono do Florencji. W 1471 roku Marsilio Ficino przełożył tekst tych traktatów z języka arabskiego na łaciński. Ówcześni okultyści, gnostycy i alchemicy szybko przyswoili sobie treść tego dzieła, a wśród tych ostatnich byli miedzy innymi Gordano Bruno i Phillippus Aureolus Theophtrastus Bombastus von Hohenheim, czyli Paracelsus (szwajcarski lekarz, uważany za ojca medycyny nowożytnej). Filozofię renesansowych alchemików nazwano hermetycyzmem aby odróżnić ją od filozofii alchemików
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011 Electric Measure), przekonując tym samym słuchacza, jak ważne dla niego są te dzieła. Skoro mają one dla niego tak doniosłe znaczenie, to dlaczego nie dołączył do płyty tekstów swoich utworów? Owszem, można je znaleźć w sieci, np. na oficjalnej stronie zespołu, ale najpierw należy uruchomić komputer, następnie połączyć się z internetem i odnaleźć adres właściwej strony. Tylko po co się trudzić? A może Houtmeyersowi chodzi właśnie o ten trud i w ten sposób zachęca do studiowania ksiąg alchemików? A co zrobić, jeśli ktoś kontestuje komputery i internet? Albo mieszka na zapadłej wsi lub na polinezyjskiej wysepce? Przecież są jeszcze biblioteki! W jednym z wywiadów Steve dość powściągliwie wypowiadał się na temat mitów, legend oraz pism Hermetyków i Hermetystyków, w końcu od odpowiedzi na jedno z pytań dobrze przygotowanego i dociekliwego dziennikarza wykręcił się stwierdzeniem, że o tak poważnych sprawach trudno opowiedzieć w 10 zdaniach. Czyżby w ten delikatny sposób bronił wiedzy tajemnej przed profanami? Wniosek nasuwa się sam – Steve Houtmeyers też jest alchemikiem. Tytułowe dziedzictwo oznacza nie tylko spuściznę po Hermesie Trismegistosie, po wielu anonimowych autorach, po sir Isaaku Newtonie i Fulcanellim. Symbolizuje ono również spadek po muzyce zespołów, które swoje największe tryumfy święciły w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Płytę Legacy można śmiało postawić na półce obok płyt Van Der Graaf Generator, Pink Floyd, King Crimson, Yes oraz Colosseum i to z kilku powodów: jest ona tak samo dobra jak tamte. Hypnos 69 gra muzykę bardzo podobną do muzyki wyżej wymienionych zespołów, nawet perkusji nadano takie samo głuche brzmienie, jakie można odnaleźć na longplayach nagranych czterdzieści lat temu. Słuchając Legacy można odnieść wrażenie, że jest to zagubiona i przypadkowo odnaleziona płyta dawno zapomnianej grupy. Wielu wytrawnych znawców rocka progresywnego miałoby poważny problem z określeniem roku, w którym dokonano tych nagrań. Mimo wielu podobieństw do zespołów sprzed trzydziestu - czterdziestu lat Hypnos 69 gra w typowym dla siebie, bardzo charakterystycznym i oryginalnym stylu, więc ewentualny zarzut naśladownictwa lub kopiowania mistrzów sprzed lat okaże się być nieusprawiedliwiony i mocno krzywdzący dla Belgów. Liderem zespołu jest Steve Houtmeyers – zaśpiewał on na płycie, zagrał na gitarach i kilku innych instrumentach, skomponował wszystkie utwory, do większości z nich napisał teksty (wyjąwszy wspomniany wyżej An Aerial Architect) i w imieniu zespołu udzielił prasie kilku wywiadów. Steve sam siebie określił słowem Przewodnik. W tej wszechstronności nie ustępują mu pozostali muzycy – grają na swoich podstawowych instrumentach i dodatkowo zasiadają do różnych „starożytnych” klawiatur. Steve Houtmeyers podkreślał w kilku swoich wypowiedziach, że jest szczególnie zadowolony biuletyn podProgowy
ze współpracy ze Stevenem Marxem. I trudno nie zgodzić się z tym zdaniem Przewodnika – dawno nie słyszałem tak brawurowej i fenomenalnej gry na rozmaitych instrumentach dętych (drewnianych i blaszanych) jak na Legacy. Bez Stevena Marxa Hypnos 69 byłby zupełnie innym zespołem. W siedemdziesięciu dwóch minutach muzycy zawarli to wszystko co najlepsze w rocku progresywnym (nie mylić z neoprogiem, bo jego tutaj nie ma). Nagrywając ten album chętnie korzystali oni z mellotronu, organów Hammonda, fortepianu elektrycznego, syntezatorów analogowych i thereminu. I stąd tak wiele na Legacy nastrojowych, muzycznych pejzaży, malowanych dźwiękami tych instrumentów. Chłodne zazwyczaj brzmienie mellotronu jest tutaj zadziwiająco ciepłe. Ekscytująco wypadają partie syntezatorów, przyjemnie dla ucha wibrują organy Hammonda. Dźwięki obu tych instrumentów tworzą atmosferę czegoś tajemniczego, nieodgadnionego i magicznego (My Journey to the Stars, The Sad Destiny We Lament). Na omawianym albumie aż roi się od kapitalnych i długich solówek na gitarach, saksofonach, klarnetach oraz flecie, zwłaszcza te na instrumentach dętych mogą słuchacza przyprawić o szybsze bicie serca i zawrót głowy. Trudno jednoznacznie zakwalifikować muzykę belgijskiego zespołu, albowiem na jego tegorocznej płycie znalazły się artrockowe, kilkunastominutowe i składające się z kilku części suity, z powtórzonym kilka razy oraz zagranym na różne sposoby tematem przewodnim (Requiem i The Great Work). Jest też jedna dziesięciominutowa kompozycja z długą częścią instrumentalną, również utrzymana w stylistyce art rocka (The Empty Hourglass). I są tu utwory krótsze, trwające od pięciu do sześciu minut. Jedne z nich nawiązują do estetyki psychodelicznej (My Journey to the Stars, The Sad Destiny We Lament), inny czerpie wprost z muzyki orientalnej (Jerusalem z wybornym solo na klarnecie). W niektórych fragmentach można usłyszeć jeszcze dalekie echo space rocka (An Aerial Architect i My Journey to the Stars) i fusion (An Aerial Architect i The Empty Hourglass). Piękne linie melodyczne, o które zadbał Steve Houtmeyers, uatrakcyjniają całą płytę i sprawiają, że słucha się jej z autentyczną przyjemnością. Znakomicie z roli producenta wywiązał się Dave Houtmeyers. Zadbał on o unikalne brzmienie grupy, o każdą dźwiękową subtelność, o każdą muzyczną delikatność, a przede wszystkim o dobrą słyszalność basu i perkusji. Legacy ukazała się cztery lata po The Ecletic Measure, a praca w studiu zajęła muzykom cztery miesiące (od września 2009 do stycznia 2010). Udało się im stworzyć perfekcyjny pod każdym względem album, który ma szansę zapisać się na trwałe w historii rocka progresywnego i dołączyć do tych, które określamy mianem dziedzictwo rocka.
Lista utworów: 1. Requiem [For A Dying Creed] (17:51) (a) Within This Spell (b) Visions/Within this Spell (Reprise) (c) A Requiem For You 2. An Aerial Architect (6:47) 3. My Journey To The Stars (6:53) 4. The Sad Destiny We Lament (4:57) 5. The Empty Hourglass (10:47) 6. Jerusalem (6:51) 7. The Great Work (18:27) (a) Nigredo (b) Albedo (c) Citrinita (d) Rubedo Czas: 72:33 Skład: Steve Houtmeyers (electric & acoustic guitars, vocals, Theremin, space echo) Tom Vanlaer (bass, Moog Taurus pedals, Hammond organ, Fender Rhodes) Dave Houtmeyers (drums, percussion, timpani, glockenspiel, Korg MS20, MS50 & SQ10 synthesizers) Steven Marx (tenor & baritone saxophones, clarinet, Fender Rhodes, Hammond, mellotron) CD Elektrohasch Records EH 145 (2010 Germany)
23
kwiecień 2011
11 PYTAŃ Eddie Mulder
Leap Day
Grupa, lub projekt muzyczny w którym obecnie występujesz? Jestem gitarzystą holenderskiego progresywnego zespołu Leap Day. Poza tym nadal jestem członkiem Trion, innego progresywnego projektu.
Wolisz pracować w studiu czy występować na scenie? W sumie to jedno i drugie. Obie te sytuacje to wyzwanie, by pokazać na co cię stać, co daje wielką satysfakcję.
Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać gitarzystą? Choć grać na gitarze zacząłem jako sześciolatek, to sądzę, że gitarzystą postanowiłem zostać w wieku lat dwunastu, po debiutanckim występie w roli basisty na dorocznym koncercie w mojej szkole muzycznej. 04. Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję? Myślę, że utwory, które wykonywałem tamtego wieczoru i sukces, jaki odnieśliśmy. To uzależnia od sceny.
Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś odbyć mały „jam session”? Nigdy o tym nie myślałem, bo pod tym względem jestem dość nieśmiały. Ale jeśli miałbym kogoś wymienić: Steve Hillage, Tony Emmanuel.
Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary? Pierwszą moją gitarą klasyczną była niemiecka gitara z nylonowymi strunami, której już niestety nie posiadam. Pierwszą elektryczną była Aria, imitacja Stratocastera. Dostałem ją chyba w wieku 13 lat. Miała wajchę tremolo (jak wszystkie stratocastery) i któregoś dnia tak bardzo odpłynąłem grając, że tę wajchę urwałem. Po tamtym wypadku nigdy już nie miałem gitary z tremolo.
Jakich gitar używasz teraz? Z gitar elektrycznych używam stratocasterów Galama. Mam dwa, są bardzo rzadkie. Musicie wiedzieć, że Anno Galama, ich twórca, jest moim przyjacielem odkąd miałem mniej więcej 17 lat (teraz mam 51), ale w związku z poważną chorobą kręgosłupa, której nabawił się w latach 80. żadnej już nie wykona. Pozostało więc kilkaset sztuk i dziś każdy, kto taką gitarę ma, skrzętnie ją przechowuje. Mają sporą wartość kolekcjonerską. Poza tym mam akustyczną cygańską gitarę wykonaną przez kanadyjskiego lutnika Michaela Dunna. To również bardzo dobry instrument. Zabawna historia wiąże się z akustyczna gitarą Epiphone C&W. Uwielbiam chodzić po pchlich targach, któregoś dniach znalazłem tam tę gitarę za jedyne 10 euro. Okazała się całkiem dobra, wiec użyłem jej w kilku miejscach na nowym albumie Leap Day Skylge’s Lair. Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać? Nie, jestem bardzo zadowolony z tych, które mam.
24
Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny? Jestem dumny z większości tego, co stworzyłem, ale wymienię kilka utworów które nagrałem, a które wciąż brzmią dla mnie OK. ( kolejność nieistotna): a) One For The Crow – Flamborough Head (z albumu One For The Crow) – (jako współtwórca) b) Higher Ground – Flamborough Head (z albumu Tales Of Imperfection) c) Frank – Trion (Pilgrim) (jako współtwórca) d) The Garden Pond – Flamborough Head (z albumu Looking For John Maddock) e) The Messenger – Leap Day (album Skylge’s Lair) f) Time Passing By – Leap Day (album Skylge’s Lair) (jako współtwórca) Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki? Tak i zawsze to robiłem, choć nie tylko rock progresywny. Pamiętam, że zacząłem tworzyć dość wcześnie, chyba już jako jedenastolatek, głownie dlatego, że zachęcał mnie do tego nauczyciel gry. Odkąd skończyłem 14 lat regularnie staram się wyrażać siebie w kompozycjach. Czy umiesz grać na innych instrumentach? Gitara jest moim głównym instrumentem, ale gram też na basie (m.in. w Trion) i uwielbiam uderzać w klawisze fortepianu, choć wystarczająco dobrze grać nie potrafię. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką? To nietypowe jak na muzyka, ale lubię uprawiać ogród: mam i ogródek kwiatowy, i warzywny. Praca rękoma w ziemi świetnie mnie relaksuje. Nauczył mnie tego ojciec i bardzo to hobby pielęgnuję. Możecie sobie wyobrazić jak czuję się w zimie. Każda oznaka wiosny mnie rozbudza. Cieszę się więc rozkwitaniem kwiatów i wzrostem warzyw: to przynosi satysfakcję i poprawia smak jedzenia! Poza tym lubię spacery: samotnie, z żoną i/lub z psem. Grzebanie przy samochodzie, wizyty na pchlich targach – bardzo lubię to wszystko. biuletyn podProgowy
kwiecień 2011
THE AUSTRALIAN PINK FLOYD 25.01.2011 Bydgoszcz – Łuczniczka Zdjęcia – Jan Włodarski
The Australian Pink Floyd Show to niepowtarzalna okazja, aby przekonać się na czym polega ponadczasowy fenomen Pink Floyd! Widzowie mieli okazję zobaczyć największe jak do tej pory show, podczas którego użyte zostały kinowe wizualizacje w systemie 3D, kwadrofoniczny system dźwiękowy, a także animacje wideo, nadmuchiwane postacie, lasery, widowiskowe wizualizacje i inne niesamowite efekty specjalne!
biuletyn podProgowy
25
kwiecień 2011
26
biuletyn podProgowy
kwiecień 2011
13 PYTAŃ Grupa, lub projekt muzyczny w którym obecnie występujesz? Gram obecnie w dwóch zespołach: ProgEnergy (progresywny rock & fusion) i The Company (rockowo-funkowy)
Łukasz Olendarek ProgEnergy
Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać muzykiem? Naukę gry na fortepianie rozpocząłem w wieku 8 lat Czy od razu myślałeś o gitarze basowej? Pierwszy raz gitarę basową wziąłem do rąk w wieku 15 lat, po ośmiu latach nauki gry na fortepianie.
Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję? Wiele zespołów stanowiło inspirację. Miałem ponad 10-letnią przerwę w grze na gitarze basowej. Do powrotu do czynnego uprawiania muzyki zainspirował mnie koncert Y. Malmsteena w 2005 r. w Katowicach.
sporym przeżyciem. Na polskim rynku chciałbym kiedyś zagrać z Krzysztofem Ścierańskim. Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny? Nie mam takiego utworu. Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki? Tak.
Czy umiesz grać na innych instrumentach? Na fortepianie. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką? Jestem zapalonym kibicem piłkarskim
Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary? Pierwszą gitarą był bas zrobiony w latach 80tych „lutniczo” przez kolegę – miał bardzo „heavy-metalowy” kształt. Szkoda, że nie dotrwał do dzisiaj . Pierwszym bardziej profesjonalnym basem był instrument wykonany w Gdańsku przez firmę Mayones jeszcze za czasów braci Kubinów. Jakich gitar używasz teraz? GMR Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać? Nie, ale chciałbym mieć więcej gitar, abym mógł swobodnie dobierać instrument do muzyki, którą gram w danym projekcie. Wolisz pracować w studio czy występować na scenie? Zdecydowanie scena to mój żywioł. Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś odbyć mały „jam session”? Wielu jest takich artystów, ale na pewno muzyczne spotkanie z Victorem Wootenem, Billy Sheehanem czy Rickiem Fierabracci byłoby biuletyn podProgowy
27
Rekomendacje Blindead Blindead nie lubią stać w miejscu. Swoim pierwszym albumem grupa zamanifestowała przynależność do sceny postmetalowej, na kolejnych wydawnictwach konsekwentnie poszerzając obraną formułę. Przy okazji wydania trzeciego longplaya zespołu, Affliction XXVII II MMIX stało się jasne, że trójmiejska ekipa nie jest już „polską odpowiedzią na Neurosis” – Affliction... wynosi Blindead do pozycji porównywalnej z tak utytułowanymi zespołami jak właśnie Neurosis, Cult Of Luna czy Minsk. Ich twórczość jest w postmetalowej niszy nową jakością. Umiejętne sięganie po nietypowe instrumenty i elektronikę, kompetencja instrumentalistów, potężny growl Patryka Zwolińskiego plus zestaw świetnych, połączonych w suitę kompozycji – wszystko to składa się w dzieło wciągające, ale też przez swoja mroczną aurę niebezpieczne dla przypadkowego odbiorcy. Nic dziwnego, skoro Affliction XXVII II MMIX w warstwie literackiej jest próbą wejścia w umysł pogrążającego się w autyzmie dziecka. W grubym digibooku oprócz płyty znajdziemy też rozwijające motywy tekstów Zwolińskiego opowiadania Piotra Kofty Rytm i korespondujące z lirykami niepokojące grafiki. Wszystko to w połączeniu z eksperymentalnym filmem Romana Przylipiaka My Little Bess, wyświetlanym podczas odgrywania przez grupę Affliction...na żywo dowodzi, że Blindead to wizjonerzy nie tylko na polu muzyki i podchodzą do swojej twórczości bardzo kompleksowo.
Appleseed Istniejący od 2000 roku poznański zespół Appleseed wydaje się być odzwierciedleniem zasady: „małymi krokami – do Wielkiego Celu”. Wypuszczone w 2002 roku demo i bardzo ciepło przyjęty mini album Broken Lifeforms z 2006 zwróciły uwagę progresywnej Polski na grupę płynnie łączącą stare (głównie przestrzenie Pink Floyd) z nowym (elektronika niczym u Archive). Czas dzielący Broken Lifeforms i niedawno wydany pierwszy longplay formacji, Night In Digital Metropolis, nie był okresem hibernacji. Muzycy własnymi siłami nagrywali i dopieszczali trzy kwadranse muzyki, która wymyka się klasyfikacjom. Niby nie minęła zespołowi fascynacja Floydami, elektronicznych inkrustacji również nie żałują, a jednak Night In Digital Metropolis wydaje się płytą inną od wcześniejszych dokonań kapeli. Dociążoną, z większym udziałem gitarowych – nader nośnych – riffów. Całości dopełnia chropowaty, ale melodyjny wokal Radka Grobelnego. Czyżby fascynacja Muse? A może wpływ Russian Circles, których polski występ zdarzyło się poznaniakom supportować? Czy po prostu naturalna ewolucja? W sumie nieważne. Night... jest dziełem pomysłowym i chwytliwym z jednej strony, z drugiej – mocnym i żywiołowym. Stawia Appleseed w pozycji, w której mogą bez żadnych stylistycznych zgrzytów zagrać razem z Riverside (jak również wystąpić w eliminacjach do najważniejszej postmetalowej imprezy w Polsce – Asymmetry Festival. Z artystycznego punktu widzenia Appleseed mogą teraz wszystko!
Perihellium Rock progresywny, jak wiemy, obecnie posiada całe mnóstwo rozmaitych odłamów. Jedne czerpią wybitnie z klasyki, z czasów, gdy ambitni artyści podnosili muzykę rockową do rangi sztuki. Są i tacy, którzy obok szacunku do historycznych mistrzów dorzucają pierwiastek współczesnego rozmachu i pędu, otaczającego nas świata. Matka Ziemia niestety za naszą sprawą powoli zmienia się w industrialną arenę, na której rządzą napięcia i wojny. Ludzkość staje się coraz bardziej wyrachowana, zimna, pozbawiona uczuć, nierzadko bezlistosną. Wizje S-F ukazywane przed laty w kasowych klasykach kinowych powoli zaczynają stawać się naszą rzeczywistością. Właśnie w takim świecie znalazł się tarnowski zespół Perihellium, wydając swój drugi album, zatytułowany The War Machines. Jeśli potężne, industrialne machiny, to iskry, połysk metalicznych elementów, moc i zapach pracującego oleju silnikowego. To wszystko znajdziecie na tym albumie. Ciekawe, wielowątkowe kompozycje, osadzone wybitnie w progresywnym metalu, poparte wysokimi umiejętnościami technicznymi oraz nietuzinkowymi tekstami, tworzącymi ciekawy, nieco mrożący krew w żyłach koncept to ogromne zalety tego materiału. Perihellium od ładnych kilku lat tworzą: Marcin Sułek (wokale), Gerard Wróbel (gitary i syntezatory), Bartek Bachula (bas) oraz Seweryn Błasiak (drums). W świetnym zgraniu tkwi właśnie ich siła. Po udanym debiucie, za jaki należy z całą pewnością uznać wydany w 2007 roku album The New Beginning, nowa pozycja w dyskografii brzmi bardzo dojrzale i właściwie, patrząc na nią z perspektywy przeciętnego fana prog-metalu, niewiele można jej zarzucić. Lepszym rozwiązaniem będzie rekomendowanie albumu The War Machines wszystkim tym, którzy lubią progresywne łamańce i metalowe iskry. Perihellium zabierze Was właśnie tam, gdzie lubicie z muzyką podróżować.
28
biuletyn podProgowy