Biuletyn podProgowy maj 2011

Page 1

Biuletyn podProgowy

WĹ‚oski Rock Progresywny Jazz Rock Wywiady

Vesa Lattunen

Recenzje

Tides From Nebula, Tom Sawyer, Pendragon, Presto Ballet, Ulver,...

Fotorelacje

Pendragon - KuĹşnia

Sylwetki

Neuschwanstein Pierrot Lunaire Haikara

Ankiety

Paradidle Gitara Bas

maj 2011


maj  2011

Nota redakcyjna

Kontakt progrock@progrock.org.pl

Kalendarzowa wiosna w pełni, ale noce są jeszcze chłodne, dlatego udaliśmy się do słonecznej Italii aby wygrzewać się w tamtejszym Słońcu i przesłuchać kilkudziesięciu znakomitych płyt, które tam powstały. Dwóch naszych redakcyjnych kolegów, subiektywnie, ale z pełną odpowiedzialności wybrało te spośród włoskich płyt, które uznali za najbardziej wartościowe. Inni szukali w tym czasie w nieco chłodniejszych rejonach Europy i przedstawiają Państwu sylwetkę niemieckiego zespołu Neuschwanstein oraz fińskiej Haikary, ten ostatni tekst wzbogacony jest wywiadem z liderem grupy Vesa Lattunenem. Obie grupy mają w swoim dorobku płyty absolutnie niezwykłe, o czy można przeczytać w odpowiednich artykułach. W sekcji recenzji mamy kilka nowości, np. recenzja albumu Earthshine polskiego kwartetu Tides From Nebula, ale również kilka recenzji płyt kanonicznych, o których nigdy nie powinno się przestać przypominać. Szczególnej recenzji doczekał się album Gudrun, włoskiej awangardowej formacji Pierrot Lunaire. Warto zagłębić się w lekturę tego tekstu a następnie poddać się muzyce zawartej na tej płycie. W kolejnych, stałych działach, można przeczytać o ważnych datach, które w maju będą miały swoje rocznice. W dziale Darmocha znów garść propozycji, które nie będą Cię nic kosztować a na koniec - fotorelacja Janka Włodarskiego z bydgoskiego koncertu Pendragona. Zapraszamy! Wszelkie pytania i propozycje proszę kierować na adres progrock@progrock.org.pl. Na ten adres można również przesyłać tekstu do kolejnych numerów naszego Biuletynu.

www.progrock.org.pl Marcin Łachacz 501 655 103

2

biuletyn podProgowy


maj  2011

Spis treści

maj 2011/02

Temat z okładki

Włoski Rock Progresywny Włoski Jazz Rock

Wywiady

Vesa Lattunen

14 17 10

Recenzje 19 Tides From Nebula Tom Sawyer Pendragon Presto Ballet Ulver ...

Sykwetki

Pierrot Lunaire Haikara Neuschwanstein

Ankiety

biuletyn podProgowy

8 9 12

Krzysztof Pakuła Daniel Solheim Jan Kaliszewski

11 13 27

Kalendarium Darmocha Fotorelacja

4 20 28

3


maj  2011

maj 1 maja 1968 – w South Heaven, w stanie Michigan urodziła się D’arcy Elizabeth Wretzky, basistka i wokalistka związana z zespołem The Smashing Pumpkins.

2 maja 1950 – w Rochester, w stanie Nowy Jork urodził się Louis Andrew Grammatico, czyli popularny Lou Gramm, perkusista i wokalista zespołu Foreigner. 1958 – w Szczecinku urodziła się Małgorzata Ostrowska, wokalistka i autorka tekstów współpracująca z zespołem Lombard.

4 maja 1951 – w Londynie urodził się Colin Bass, brytyjski basista zanany przede wszystkim z współpracy z Andy Latimerem w zespole Camel. 1951 – w miejscowości Terre Haute w stanie Indiana urodził się Robert Alan Deal, znany pod pseudonimem scenicznym Mick Mars, gitarzysta zespołu Mötley Crüe. 1964 – w Birmingaham, w Anglii zawiązała się grupa The Moody Blues.

5 maja 1963 – w Penetanguishene, w kanadyjskiej prowincji Ontario urodził się Kevin James LaBrie, wokalista zespołu Dream Theater. Do słynnego Teatru Snów dołączył w 1991 roku, zastępując za mikrofonem CharliegoDominici. 1978 – w Łodzi urodził się Piotr Rogucki, wokalista i frontman zespołu Coma.

6 maja 1972 – w Mysłowicach urodził się Artur Rojek, lider, kompozytor, wokalista i gitarzysta zespołu Myslovitz.

7 maja 1946 – w miejscowości Palo Alto, w Kalifornii urodził się Bill Kreutzmann, perkusista formacji Grateful Dead. 1961 – w walijskim Pontypridd urodził się Philip Anthony Campbell, brytyjski heavy metalowy gitarzysta, związany m.in. z grupą Motörhead.

4

8 maja

1947 – w Richmond, w Anglii urodził się Paul Samwell-Smith, założyciel, kompozytor i basista formacji The Yardbirds. 1951 – w Fort Campbell, w stanie Kentucky urodził się Chris Frantz, perkusista i producent związany min. z zespołem Talking Heads. 1953 – w holenderskim Amsterdamie urodził się Alexander Arthur „Alex” Van Halen, współzałożyciel i perkusista zespołu Van Halen. 1953 – w Memphis (stan Tennessee) urodził się William Beau „Billy” Burnette III, w latach 1987-1995 gitarzysta, wokalista i autor piosenek w zespole Fleetwood Mac.

9 maja 1962 – w Essex, w Anglii urodził się Dave Gahan, współzałożyciel i wokalista Depeche Mode.

10 maja 1946 – w angielskim Broughton urodził się Graham Keith Gouldman, multiinstrumentalista i kompozytor formacji 10cc. 1946 – w Worcester, w Anglii urodził się David Thomas „Dave” Mason, wokalista, multiinstrumentalista oraz współzałożyciel zespołu Traffic. 1957 – w Lewisham (Anglia) urodził się John Simon Ritchie, znany jako Sid Vicious, basista, wokalista i kompozytor Sex Pistols. 1960 – w stolicy Irlandii, Dublinie urodził się Paul David Hewson, czyli popularny Bono, założyciel, lider, wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów w zespole U2. 1961 – w miejscowości Paola, w stanie Kansas urodził się Daniel Edwin „Danny” Carey, perkusista i autor tekstów formacji Tool. 1973 – w izraelskim Ramat Gan urodził się Aviv Geffen. Od 2001 roku, razem z Stevenem Wilsonem, liderem Porcupine Tree, tworzył duet Blackfield. 1976 – w Dalserf, w Szkocji urodził się Stuart Leslie Braithwaite, multiinstrumentalista, wokalista, kompozytor i autor tekstów w post rockowym zespole Mogwai.

11 maja 1941 – w angielskiej miejscowości Walker, w okolicach Newcastle urodził się Eric Victor Burdon, słynny założyciel, lider, wokalista i muzyk zespołu The Animals. 2008 – zmarł John Rutsey, współzałożyciel i perkusista zespołu Rush w latach 1969-1974.

biuletyn podProgowy


maj  2011 12 maja 1945 – w angielskiej miejscowości Hunslow urodził się Ian Patrick McLagan, klawiszowiec i lider formacji: Small Faces oraz Faces. 1948 – w Birmingham, w Anglii urodził się Stephen Lawrence „Steve” Winwood, wokalista, multiinstrumentalista oraz autor tekstów grupy Traffic. Działał także z The Spencer Davis Group oraz Blind Faith. 1967 – w miejscowości Spokane, w stanie Waszyngton urodził się Paul D’Amour, basista, gitarzysta i wokalista, w latach 1990-1995 członek zespołu Tool.

13 maja 1951 – w Newcastle, w Anglii urodził się Paul Thompson, perkusista Roxy Music. 1967 – w Nowym Jorku urodził się Charles Michael „Chuck” Schuldiner, wokalista, autor tekstów, gitarzysta oraz kompozytor związany z zespołami: Death i Control Danied.

14 maja 1943 – w Szkocji urodził się John Symon Asher „Jack” Bruce, basista, kompozytor, autor tekstów a także wokalista zespołu Cream. 1952 – w Dumbarton w Szkocji urodził się David Byrne, współzałożyciel, kompozytor, muzyk, wokalista i autor tekstów związany między innymi z Talking Heads. 1959 – w angielskiej miejscowości Kendal urodził się Ronald Stephen Hoggarth, znany jako Steve Hogarth, wokalista zespołu Marillion. Z zespołem występuje od 1988 roku, gdzie zastąpił słynnego frontmana Fisha.

15 maja 1959 – w angielskiej miejscowości Ely urodził się Andrew William Harvey Taylor, znany pod pseudonimem scenicznym jako Andrew Eldritch, wokalista, autor tekstów oraz kompozytor zespołu The Sisters Of Mercy.

22 maja 1955 – w stanie Nowa Południowa Walia, w Australii urodził się Iva Davies, frontman formacji Icehouse. 1966 – w Nowym Jorku urodził się Kenneth Shaun Hickey, gitarzysta min: zespołu Type O Negative.

23 maja 1967 – w Abingdon, w angielskim hrabstwie Berkshire urodził się Phil Selway, perkusista zespołu Radiohead.

24 maja 1941 – w Duluth w stanie Minnesota urodziła się jedna z największych legend powojennej muzyki, także rockowej, Robert Allen Zimmerman, czyli Bob Dylan. 1960 – w Maidtone, w angielskim hrabstwie Kent urodził się Guy Fletcher, klawiszowiec i kompozytor zespołu Dire Straits. 25 maja 1948 – w niemieckim Hannover urodził się Klaus Meine, wokalista i frontman zespołu Scorpions. 1958 – w angielskim hrabstwie Surrey urodził się Paul Weller, wokalista i gitarzysta formacji The Jam. 26 maja 1948 – w stolicy stanu Arizona, mieście Phoenix urodziła się Stephanie Lynn „Stevie” Nicks, wokalistka Fleetwood Mac. 1954 – w niemieckiej miejscowości Herford urodził się Hartwig Schierbaum, znany później jako Marian Gold, wokalista, klawiszowiec i gitarzysta Alphaville. 1964 – w Brooklynnie, w stanie Nowy Jork urodził się Leonard Albert Kravitz, czyli Lenny Kravitz. 27 maja

16 maja 1946 – w miejscowości Wiborne Minster, w angielskim hrabstwie Dorset urodził się jeden z najważniejszych muzyków rocka progresywnego, Robert Fripp. Wirtuoz gitary i melotronu, kompozytor i lider King Crimson

17 maja 1949 – w miejscowości Sevenoaks, w angielskim hrabstwie Kent urodził się Bill Bruford, wirtuoz perkusji związany z kilkoma najważniejszymi w historii rocka progresywnego zespołami. Yes, King Crimson, Gong, Genesis, U.K. i Bill Bruford’s Earthworks.

18 maja 1949 – w miejscowości Perivale, w angielskim hrabstwie Middlesex urodził się Rick Wakeman, pianista – wirtuoz, kompozytor oraz producent, związany przede wszystkim z zespołem Yes. 1980 – w Macclesfield, w Anglii samobójstwo popełnił Ian Curtis, frontman post-punkowego zespołu Joy Division.

19 maja 1945 – w Londynie urodził się Peter Dennis Blandford „Pete” Townshend, wokalista, gitarzysta, autor tekstów oraz kompozytor zespołu The Who.

21 maja 1943 – w Notrh Shields, w Anglii urodził się Hilton Valentine, gitarzysta zespołu The Animals.

biuletyn podProgowy

1948 – w Budapeszcie urodził się Gábor Presser, instrumentalista i kompozytor słynnych, węgierskich zespołów rockowych: Omega (19671971) oraz Locomotiv GT (1971 do dziś). 29 maja 1937 – w Berlinie urodził się Irmin Schmidt, klawiszowiec oraz wokalista krautrockowego zespołu Can. 1945 – we Londynie urodził się Gary Brooker, założyciel, wokalista, pianista oraz kompozytor formacji Procol Harum. To właśnie spod jego pióra wypłynął słynny utwór zatytułowany „A Whiter Shade of Pale”. 28 maja 1910 – w stanie Teksas urodził się Aaron Thibeaux Walker, znany jako T-Bone Walker, amerykański gitarzysta bluesowy i jazzowy. Zasłynął jako prekursor gry na gitarze elektrycznej. 1963 – w Londynie urodził się Gavin Harrison, perkusista Porcupine Tree.

30 maja 1950 – w Lublinie urodził się Krzysztof Cugowski, współzałożyciel i wokalista jednej z legend polskiego rocka, Budki Suflera. 1964 – w Nowym Jorku urodził się Thomas Baptiste Morello, gitarzysta i kompozytor współpracujący z takimi grupami jak: Rage Against the Machine oraz The Audioslave. 31 maja 1948 – w angielskim Redditch, w hrabstwie Worcestershire urodził się John Bonham, perkusista Led Zeppelin. 1952 – w Berchtesgaden, w Niemczech urodził się Karl Bartos, muzyk legendarnej formacji Kraftwerk, pioniera muzyki elektronicznej i krautrocka.

5


maj  2011

felieton

N

ie oglądam futbolu. Zwłaszcza polskiego. Jakiś czas temu podjąłem takie właśnie postanowienie. Nigdy nie byłem fanem ligi. Spory ideologiczne (ach, te argumenty rozumu wypisywane na murach bloków) między drużyną IV okręgówki i III ligi zawsze były mi obce. Jednak reprezentację narodową darzyłem pewnym uczuciem. Nie wiem skąd się ono wzięło, ale ilekroć Polska z kimś grała, gotowy byłem trwać przy odbiorniku. I kibicować. Ba! Nawet ściskać kciuki i wierzyć, że nasi dadzą radę, nawet gdy grali przeciw Brazylii. Z czasem jednak mój zapał gdzieś się ulotnił. Zamiast niego pojawiła się irytacja. Nawet nie na samą zniedołężniałą reprezentację (wszak życzę jej jak najlepiej), ale na podejście polskich mediów do tematu piłki nożnej. Kto to widział transmitować każdy mecz towarzyski, relacjonować każdy trening zespołu, który nic w ciągu ostatnich 30 lat nie zdobył na arenach międzynarodowych, podczas gdy naszych medalistów z innych dyscyplin traktuje się po macoszemu. Niedawny przykład – Małysz i Kowalczyk zdobywają medale mistrzostw świata, ale w serwisach sportowych królują różne Lewandowskie, tylko dlatego, że rozegrali regularny mecz w barwach swojego klubu. Nawet treningów Adama Małysza nie transmitowano, nie mówiąc już o sparingach naszych „złotek”. O tym, że buduje się w całym kraju „Orliki”, zamiast hal do piłki ręcznej, czy profesjonalnych bieżni, już nawet nie chce mi się wspominać. Dlatego właśnie podjąłem postanowienie: nie będę oglądać reprezentacji dopóki sama czegoś nie osiągnie, dopóki przynajmniej własnymi siłami nie awansuje do turnieju głównego mistrzostw świata, czy Europy. Eliminacji siatkarzy, czy szczypiornistów – nawet jeśli są transmitowane – też nie oglądam. Permanentny brak czasu robi swoje. W przypadku piłkarzy nożnych dochodzi jeszcze jeden czynnik - szacunek względem samego siebie. Mam dość upokorzeń mojej – jak widać głupiej – wiary w ten zespół. Niech zasłużą na to, by im poświęcić uwagę. A póki co potrzebę kibicowania przenoszę na reprezentację curlingowców... Czas teraz zadać pytanie, które zapewne krąży u was pod sufitem już od dłuższego czasu: co ma piernik do wiatraka? Dlaczego w miejscu, gdzie powinno być o progu czytacie piłkarskie wynurzenia? Już spieszę wyjaśnić. Sprawa jest tyleż prosta, co oczywista. Rzecz w tym, że mam dość maruderów. Mam dość słuchania o tym, jak to w latach 70. muzyka była cudowna, a dziś jest do dupy. Jest cała rzesza słuchaczy z definicji nastawionych negatywnie do wszystkich współczesnych zjawisk muzycznych. Czasem cała sprawa rozbija się – w sposób banalny – o rok urodzenia, ze względu na który lata 70. i ich muzyka na zawsze zapamiętane zostały

6

jako cudowne lata młodości. Czasami zaś jest to zwykłe zamknięcie się w skorupie swoich przeświadczeń. Powody te są jednak mało istotne. Chodzi o konsekwencje, a raczej o bycie konsekwentnym. Polski futbol święcił największe tryumfy mniej więcej w tym samym okresie, który można uznać za najwspanialszy w historii rocka. W 1974 roku nasza reprezentacja, na czele z Grzegorzem Lato, zdobyła brąz na mistrzostwach świata, a fani rocka cieszyć się mogli z takich albumów, jak Red King Crimson, Mirage Camela, czy The Lamb Lies Down On Broadway Genesis. Rok wcześniej Floydzi wydali Ciemną stronę księżyca, rok później – Wish you were here. Chyba nie muszę wymieniać płyt, które ujrzały światło dzienne, gdy w 1972 roku zdobyliśmy złoto na olimpiadzie w Monachium... Jestem w stanie zrozumieć i przyjąć dogmat o świętości muzyki lat 70. i popłuczynach, czy też post-popłuczynach tej dzisiejszej. Chcąc być jednak człowiekiem poważnym, muszę być konsekwentny i... odrzucić uwielbienie dla dzisiejszej reprezentacji polskich kopaczy. Jeśli jednak jestem na tyle szalonym fanem narodowego futbolu, że ślinię się na myśl o każdym spotkaniu towarzyskim, a po kolejnej klęsce z potęgą rzędu San Marino, gotowy jestem skandować „nic się nie stało”, to powinienem również z nadzieją patrzeć na wszelkie rockowe nowości wydawnicze. Jasne, sporo wśród nich chłamu. Chodzi o to, żeby młode kapele obdarzyć choć połową zaufania, które kierujemy w stronę tych, którzy na piłkarskich boiskach wiecznie przegrywają. Bycie fanem rocka i kibicem piłkarskim nie wyklucza się. Nikt jednak nie powiedział, że uczciwe pogodzenie tych dwóch fascynacji jest łatwe. Istnieje jednak inne rozwiązanie naszego problemu, pozornie pośrednie i mniej radykalne. Na koniec wyjaśnić bowiem wypada jeszcze jedną rzecz – w końcu curling nie pojawił się tu zupełnie od czapy. Zarówno, gdy idzie o muzykę, jak i o sport, można być kibicem (fanem) lub miłośnikiem. Fan kupuje każde wydawnictwo swojego zespołu i wielbi każdy, nawet najbardziej nędzny, przejaw jego aktywności. Sportowy kibic kocha swój klub, swoją drużynę i to uczucie często przesłania beznadzieję, w jakiej tarzają się jego pupile. Miłośnik jest poniekąd bezideowcem, szuka przedmiotu, który jest na tyle interesujący, że przykuje jego uwagę. Słuchając muzyki nie kieruje się ramami jednego gatunku, nie ogranicza się do jednej dekady. Dobrych płyt szuka wszędzie. Konsekwentnie, miłośnik sportu zainteresowany jest dobrym widowiskiem, emocjami, pasjonującą rywalizacją. I dlatego właśnie od jakiegoś czasu zamiast śledzić polską piłkę kopaną, mimochodem podążam wzrokiem za tym kamykiem, który tak pięknie ślizga się po lodzie. Jacek Chudzik biuletyn podProgowy


maj  2011

Wileńskie motywy

Aron Blum, Muzeum Warmii i Mazur, 30.04.2011 Przyznaję się bez bicia – nie wiedziałem, że właśnie obchodzimy Rok Miłoszowski i pewnie nadal żyłbym w błogiej nieświadomości gdyby nie Aron Blum. Olsztyński basista od dawna nosił się z zamiarem nagrania swojej wersji psalmów, w przekładzie Czesława Miłosza właśnie. Materiał na album Tehilim czeka na rejestrację, sam artysta nie zdradził jednak nic odnośnie składu, z którym zamierza nagrać psalmy ani kto będzie recytował teksty wielkiego poety. Poczekamy-zobaczymy. Póki co Blum postanowił zaprezentować opracowania tradycyjnych litewskich melodii w połączeniu z fragmentami wspomnień Miłosza z najwcześniejszego, wileńskiego okresu jego życia. Kameralna uroczystość miała miejsce w Salach Kopernikowskich olsztyńskiego zamku. Każdy z wchodzących otrzymał kilka stron z fragmentami wierszy noblisty, jak żartował Blum – po powrocie z koncertu można się było pobawić w odnajdywanie ich w poszczególnych tomikach. Wszystkie przygotowane miejsca były zajęte, z czego basista był wyraźnie zadowolony biorąc pod uwagę datę (wszak sezon grillowy czas zacząć!). Oprócz sprawdzonych kompanów – klarnecisty Dominika Jastrzębskiego i perkusisty Prze-

biuletyn podProgowy

myslawa Knopika (który pojawił się dopiero w drugiej części koncertu) Blum zaprosił tym razem zacnego gościa. Arkadi Gotesman, wybitny perkusista urodzony na Ukrainie od ponad trzydziestu lat mieszka w Wilnie, gdzie wykłada w tamtejszym konserwatorium i nagrywa z różnymi jazzowymi składami – nie tylko lokalnymi. Oprócz tradycyjnego zestawu Gotesman rozstawił pokaźną ilość gongów, dzwonów i talerzy rozłożonych na pokrytym pluszem stole. Widać było, że nie zamierza się ograniczać. Zaczęli! Klarnet Jastrzębskiego był głównym nośnikiem melodii, podczas gdy Blum z Gotesmanem robili wszystko, by skomplikować warstwę rytmiczną. Gęsta gra Arona na basie to dla mieszkańców Olsztyna nie nowość, ale tym razem gość przyćmił poczynania lidera. Miotełki, pałeczki, czasem po prostu dłonie Gotesmana uwijały się jak szalone tworząc nieoczywiste struktury rytmiczne, a używanie wszystkich dodatkowych utensyliów tylko potwierdzało, że perkusista jest mistrzem w swoim fachu. Cały skład lawirował pomiędzy liryzmem i wręcz frenetyczną dzikością. Po długiej, ale nie mającej nic z pustej pokazówki solówce Gotesmana na stołeczku perkusisty zasiadł Przemysław Kno-

pik, zaś Gotesman przycupnął na… no właśnie, czym? Wyglądało jak zwykła skrzynia, ale Arkadi uderzeniami rąk i pałek wydobywał z niej wyraźne, dźwięczne tony. Proszę mi wybaczyć muzyczną ignorancję. Czteroosobowy skład zaprezentował jeszcze bardziej drapieżną muzykę. Knopik grał zdecydowanie bardziej siłowo (co dobrze korespondowało z koszulką ze Zwierzakiem z Muppet Show, którą nosił), a Gotesman ze swoim nietypowym instrumentarium wzmacniał jeszcze perkusyjną nawałnicę. Wrażenia pełnego odjazdu dopełniały charakterystyczne pozy Bluma, tylko Jastrzębski zachował jaką taką powściągliwość. Publiczność wymusiła brawami bis. Całość trwała niewiele ponad godzinę, ale tyle wystarczyło muzykom, by olśnić zgromadzonych. Nie jestem ekspertem od muzyki litewskiej i nie znam oryginalnych melodii – Blum i jego kompani postawili raczej na ich dekonstrukcję. Kilka obecnych na widowni starszych pań, zapewne pochodzących z Wilna, raczej nie rozpoznało utworów swojego dzieciństwa. Ale nie o to w tym koncercie chodziło – muzycy chcieli przenieść kresową tradycję na język muzyki jak najbardziej współczesnej, udowodnić że sprawdza się i w tym kontekście. I to udało im się znakomicie. Pozostaje czekać na Tehilim – byli już Herbert i Gajcy na rockowo, czemu więc nie Milosz w nowoczesnej jazzowej konwencji? Paweł Tryba

7


maj  2011

Pierrot Lunaire Gudrun (1977)

C

Arturo Stalteri piano, organ, spinet, cembalo, synth, Glockenspiel, acoustic guitar, recorder, tambourine, violin Gaio Chiocchio electric & acoustic guitar, mandoline, harpsicord, synth, Shaj Baja, zither tirolese, sitar, bell Jacqueline Darby voice Massimo Buzz drums (5, 7, 8) 1. Gudrun (11:27) 2. Dietro il silenzio (2:35) 3. Plaisir d’amour (4:43) 4. Gallia (2:11) 5. Giovane madre (3:47) 6. Sonde in profondit (3:33) 7. Morella (5:01) dodatkowo na wydaniu CD: 8. Mein Armer Italiener (5:15) 9. Gudrun (previously unreleased) (6:48) 10. Giovane madre (previously unreleased) (3:48) Czas: 49:08 Wydania: 1977, Italy, Vinyl LP, It , ZPLT 34000 1987, Japan, Vinyl LP, Edison, ERS-28014 1997, Italy, CD [Bonus Tracks], [Digipak], MP Records, MPRCD 008D 1997, Italy, CD [Bonus Tracks], [CD Sized Album Replica], MP Records MPRCD 008 2003, Italy, CD [CD Sized Album Replica], BMG Ricordi S.p.A., 74321983322

8

hciałbym poświęcić kilka zdań jednej z najbardziej niezwykłych i nowatorskich płyt w historii rocka progresywnego – albumowi Gudrun, który w 1976 roku nagrała włoska formacja Pierrot Lunaire. Wbrew powszechnemu mniemaniu muzyka włoska to, poza wspaniałą klasyką (Verdi, Paganini, Puccini itd.), nie tylko tandetne produkcje spod znaku San Remo, czy italo disco, w latach 70 na Półwyspie Apenińskim działało dobrze ponad sto świetnych, w większości bardzo oryginalnych grup rockowych Pierrot Lunaire (o ambicjach zespołu świadczy już sam fakt, iż nazwa ta to tytuł jednego z utworów wybitnego kompozytora austriackiego, twórcy techniki dodekafonicznej – Arnolda Schonberga) założył w roku 1973 klasycznie wykształcony pianista Arturo Stalteri. Składu dopełniło dwóch multiinstrumentalistów – grający na gitarze, basie i flecie Vincenzo Caporaletti oraz Gaio Chiocchio – gitarzysta specjalizujący się w grze na strunowych instrumentach dawnych i orientalnych (lutnia, cytra, sitar itp.). Znamienne, że w Pierrot Lunaire nie znalazło się miejsce dla perkusisty – rzecz niecodzienna jak na zespół, bądź co bądź, rockowy. Swój pierwszy album zatytułowany po prostu Pierrot Lunaire trio wydało w roku 74. Płytę zdominowały niekonwencjonalne, oniryczne ballady i pieśni, zaaranżowane głównie na instrumenty akustyczne, nierzadko nasycone klimatem włoskiej muzyki doby renesansu i baroku (wspaniałe partie szpinetu). Jednak czas największych eksperymentów miał dopiero nadejść… Po nagraniu debiutu zespół dokonał kluczowej zmiany w składzie. Na miejsce Caporalettiego zaangażował profesjonalną operową sopranistkę o francuskim rodowodzie – Jacqueline Darby. I już „w pełnym rynsztunku bojowym” przystąpił do batalii o drugą płytę. Nagrana na przełomie 75 i 76 roku Gudrun okazała się prawdziwym opus magnum grupy. I mimo że w chwili powstanie nie została należycie doceniona, a dziś jest juz prawie zupełnie zapomniana (znana tylko garstce rockowych paleontologów) pozostaje, jak już wspomniałem na wstępie, jednym z najbardziej fascynujących i odkrywczych przedsięwzięć w historii rocka progresywnego.

Mamy na niej bowiem do czynienia z karkołomną (ale zwycięską) próbą dokonania syntezy nie tylko rocka i klasyki, co czyniło większość najbardziej prominentnych przedstawicieli nurtu progresywnego (choćby Yes, King Crimson, Emmerson Lake And Palmer), ale też muzyki dawnej i współczesnej, europejskiej i orientalnej, popularnej piosenki i skrajnej awangardy. Doskonały przykład tej nieprawdopodobnie eklektycznej (a przy tym nie popadającej w chaos!) stylistyki Gudrun stanowi otwierająca album, dwunastominutowa kompozycja tytułowa. Po blisko dwuminutowym atonalnym wstępie (coś w stylu Warszawskiej Jesieni), słyszymy przepiękną, bezsłowną wokalizę Jacqueline, parafrazującą temat jednej z pieśni średniowiecznego francuskiego trubadura – Thibauta z Szampanii (to akurat w książeczce jest napisane – aż tak mądry to nie jestem), przekształconą chwilę później na nieco barokową modłę przez organy, flet i klawesyn. Potem następuje cała gama przeróżnych barw i nastrojów (np. niesamowity melorecytujący głos dziecka w czwartej minucie utworu), z których na pierwszy plan wybija się temat główny – operowy recytatyw Darby (po angielsku) balansujący gdzieś między Wagnerem a nowocześniejszymi, bardziej awangardowymi technikami śpiewu (gwałtowne wyjścia poza tonację), ze swoistego rodzaju basso continuo w tle uporczywy, ostinatowy akompaniament gitary basowej, powtarzanych progresji akordowych organów i skrajnie zdeformowanej, turpistycznej gitary elektrycznej. Temat ów ukazany jest w trzech krótkich, nieco odmiennych wariacjach (w drugiej Jacqueline „zjeżdża” w najniższe, ciemne rejestry swego głosu i z sopranu dramatycznego robi nam się nagle kontralt), przy czym część pierwszą od drugiej i trzeciej oddziela sekwencja fortepianowych kadencji Stalteriego. Rzecz kończy się, tak jak i zaczyna, czyli atonalną awangardą. Całość, mimo tego, iż większość utworu utrzymana jest w najbardziej konwencjonalnym z możliwych metrum 4/4, oszałamia bogactwem harmonicznym (od dawnych skal modalnych, poprzez tonacje mollowe, aż po schonbergowską skalę dwunastotonową, a nawet wątki free jazzowe w akom-

paniamencie fortepianu), aranżacyjnym (instrumenty archaiczne takie jak klawesyn i cytra tyrolska, sąsiadują z organami Hammonda i gitarą elektryczną) i kunsztem wykonawczym (wirtuozowskie arpeggia fortepianu Stalteriego, niesamowity, wokal Jacqueline). Pozostałe (siódemka) kompozycje są krótsze, co nie znaczy, że mniej intrygujące i urozmaicone. Mamy więc Gallię – eksperymentalne podejście do szacownej techniki kontrapunktu głosowego (wokal Darby został tu poddany wielokrotnym, studyjnym nakładkom), w wyniku czego powstało coś w rodzaju współczesnego, wielogłosowego kanonu. Mamy Giovane Madre – szaloną, instrumentalną jazdę w skrajnie zawiłym, zmiennym metrum (przeważa 13/8), z orientalną perkusją (zagrał na niej gościnnie Massimo Buzzi), ekstatycznym śmiechem Darby zamiast śpiewu i króciutkim, quasi renesansowym interludium na flet i szpinet. Mamy Mein Armer Italiener – gdzie po niemal hard rockowym, gitarowo-perkusyjnym wstępie (najostrzejszy fragment płyty), słyszymy słowa: „hey, sweetheart, sing the song”, a Jacqueline zaczyna śpiewać po niemiecku, lekko zachrypłym głosem ala Marlena Dietrich. Mamy Plasir D`Amour – osiemnastowieczny, francuski song zaśpiewany przez Darby ze stricte operowym rozmachem, do wtóru hipereksperymentalnego, elektronicznego akompaniamentu (Stalteri zastosował tu, skonstruowany specjalnie dla niego oscylator dźwięku, tak zwany waltsynt) z krótką dygresją w postaci refrenu z popularnej algierskiej pieśni (fantastyczne melizmaty Jaqcueline). Mamy minimalistyczną miniaturę fortepianową Dietro In Silenzio, gdzie pianista Pierrota rezygnuje – o dziwo – ze swych wirtuozowskich zapędów, budując utwór z ledwie paru dźwięków i równie ascetyczną, instrumentalną kompozycję Sande In Profondita – rodzaj dźwiękowego pejzażu, w którym wolną, nieco chorałową melodię organów uzupełniają dźwięki shaj baji – rodzaju afgańskiego sitaru. Mamy wreszcie majestatyczną, utrzymaną w duchu dawnej muzyki sakralnej (kłania się Monteverdi) pieśń Morella – Jacqueline śpiewa tu chyba najcudowniejszą, najbardziej uduchowioną partię na całej płycie – zespół nie byłby jednak sobą, gdyby tej pompatycznej kompozycji nie zakończył przekornie wesołą, rozpędzoną kodą w rytmie walca. Bezsprzecznie jedna z najbardziej niezwykłych płyt w historii proga. Można jej zarzucić, że jest nazbyt eklektyczna, że łączy skrajnie odmienne gatunki w dość schizofreniczny sposób, ale z pewnością jest niezwykle oryginalna i fascynująca. Jarosław Sawic biuletyn podProgowy


maj  2011

Haikara

K

olekcjonerzy chętnie tworzą rankingi, w których należy napisać listę albumów, które wzięliby ze sobą na bezludną wyspę (oczywiście bez refleksji nad tym, gdzie znaleźliby źródło energii, aby uruchomić sprzęt grający). Bez względu na to, jak długa miałaby być ta lista, umieściłbym na niej pierwszy album Haikary. Grupa, której nazwa w tłumaczeniu na polski oznacza „bociana”, została założona w 1971 roku przez Vesa Lattunena i Markusa Heikkerö. W tamtym okresie Vesa był członkiem orkiestry symfonicznej Lahti (gdzie grał na kontrabasie), Markus grał na perkusji i był artystą malarzem – fan Haikary z pewnością zna surrealistyczne okładki jej longplayów. Pierwszy skład Haikary był następujący: Vesa Lattunen: piano, organ, guitars, bass, vocal – Markus Heikkerö: drums, percussion – Vesa ‘Wellu’ Lehtinen, założyciel grupy Charlies: lead vocal, tambourine, cowbell – Harri Pystynen, również członek Lahti Symphony Orchestra: flute, tenor saxophone – Timo Vuorinen: bass. Autorem kompozycji Haikary był Lattunen, autorem tekstów Lehtinen. Haikara w roku 1972: Vesa „Wellu” Lehtinen, Harri Pystynen, Timo Vuorinen, Markus Heikkerö i Vesa Lattunen. Ich pierwszy, wyśmienity album jest kombinacją prog rocka, fińskiego folku, muzyki klasycznej i takich dodatków jak wojskowe marsze! To nie żart, Harri Pystynen przez rok grał w wojskowej orkiestrze dętej. Specyficzne marszowe rytmy można usłyszeć chociażby w otwierającym Köyhän Pojan Kerjäys [The Begging of The Poor Boy]. Najbardziej charakterystyczna dla Haikary jest wyróżniająca się sekcja dęta, która świetnie współgra z gitarą i organami. Wyróżniający jest również tworzący wzniosły nastrój wokal Lattunena. Moim ulubionym utworem jest Yksi Maa -Yksi Kansa [One Country - One Nation] z lekkim, delikatnym początkiem. W miarę rozwijania się utworu, muzyka ewoluuje w kierunku cięższego brzmienia gitary i sola saksofonu w marszowym finale. Całość ulega powtórzeniu. Cudowne! Jälleen On Meidän [Again Is Ours] jest wejściem na terytorium psychodelii z cięższymi gitarami, saksofonem i bardziej agresywnym wokalem. Ostatni utwór, Manala [Hell] jest trudny do opisania. Z pewnością jest to najbardziej złożona i dojrzała kompozycja – często porównywana z King Crimoson ery Larks’ Tongues in Aspic. Album Gefar został zarejestrowany bez udziału Vesa Lehtinena, który odszedł z grupy, zasilając Charlies. Jego miejsce zajęła Auli Lattunen – siostra Vesy. Jest wiele różnych opinii wśród fanów Haikary o tym albumie. Jedni widzą w nim jeden z największych albumów fińskiej sceny progresynwej,inni są rozczarowani tym, że grupa poszła w innym niż debiut kierunku. Prawdą jest, że Geafar jest inna niż pozostałe pozycje w dorobku Haikary. Muszę przyznać, że jest trudniejsza w odbiorze, ale robi wielki

biuletyn podProgowy

wrażenie. Najbardziej wyróżniającym się utworem jest czternastominutowa kompozycja tytułowa. Trzeci album, Iso Lintu [The Big Bird] (nagrany przy udziale Lahti Symphony Orchestra) niezasłużenie ma opinię albumu mało interesującego, złożonego w większości z popowych kompozycji. W rzeczywistości, jest to album mający więcej wspólnego z debiutancką płytą aniżeli z Gefar . Fakt, jest prostszy, mniej rozbudowany i nie może rywalizować z arcydziełem grupy, ale jest tam kilka bardzo udanych kompozycji z dozą romantyzmu, szczególnie w smutnym Kuinka Ollakaan [How About That], Romanssi [Romance] albo Aamu [Morning] (przypominającym Moonchild King Crimson). Romanssi jest częścią suity na grupę; taśmy z tymi nagraniami ciągle istnieją, tak więc może pewne dnia będziemy mogli ich wysłuchać. Grupa rozpadła się w w roku 1974 i pomimo tego, że Lattunenowi udało się skompletować kolejny skład zespołu, nie udało się zarejestrować następnego albumu – tylko dwa single, prezentujące prostą, popową muzykę. Haikara niespodziewanie odrodziła się z albumem Domino w roku 1998. Lattunen przeważnie gra na gitarze akustycznej. Długie partie zdominowane są przez saksofon Jana Schapera, którego gra przypomina Kenny G. Muzyka jest melodyjna i optymistyczna, za wyjątkiem najlepszego w mojej opinii prawie dziesięciominutowego utworu Gloria Deo, gdzie sekcja rytmiczna (Tommi Mäkinen – bas i Jukka Teerisaari - perkusja) wyróżnia się bardziej niż w pozostałych kompozycjach. Tak czy inaczej, wspaniale było usłyszeć Haikarę ponownie. Zrealizowany trzy lata później album Tuhkamaa [Ash-land] jest dla mnie bez wątpienia progresywnym albumem roku. Grupę wsparli dodatkowo: Hannu Kivilä (cello) i Saara Hedlund (vocals). W szczególności wiolonczela wniosła nowego ducha i zrównoważyła saksofon i gitarę. Jej niskie dźwięki w zestawieniu a niskim wokalem Lahtunena brzmią elektryzująco – jak Valtakunta [Kingdom] czy Klovni [Clown]. Najbardziej znaną kompozycją jest prawdopodobnie Kosovo – instrumentalna kompozycja z wykorzystanym efektem drum roll i wpływami bałkańskiego folku. Wyśmienity album. Następnie Haikara była zaangażowana w project muzyczny A Tribute to Finnish Progressive Rock - Tuonen Tytär” [Death’s Daughter] (gdzie zarejestrowali nową wersję utworu Yksi Maa -Yksi Kansa) i project Colossus A Finnish Progressive Rock Epic – Kalevala i kolejny The Spaghetti Epic oparty na sławnym westernie Sergio Leone Once Upon a Time in the West oraz Tuonen tytär II: A Tribute to Finnish Progressive Rock of the 70’s. Piotr Tucholski autor prowadzi blog http://haikara-prog.blogspot.com/

9


maj  2011

M

amy również miłą niespodziankę dla fanów Haikary – wywiad z liderem grupy Vesą Lattunenem. Vesa odpowiedział na kilka pytań i wyjaśnił wiele szczegółów z działalności grupy, począwszy od debiutu aż po ostatni ich projekt.

Piotr Tucholski: Szukając informacji o Haikarze, dowiedziałem się, że w swojej karierze grałeś na wielu instrumentach: gitarach, kontrabasie, keyboardzie i wielu innych. Który z nich jest (był) Twoim ulubionym? Vesa Lattunen: W trakcie komponowania i na scenie używam głównie keyboardu, wolę jednak gitary. Mój dyplom zrobiłem na kontrabasie. Pierwszy album Haikara uważany jest za prawdziwe arcydzieło. Ludzie doszukują się wpływów King Crimson, Van der Graaf Generator, Franka Zappy... wielkie nazwy. Ja znalazłem podobieństwa z muzyką rosyjskich kompozytorów: Prokofiewa, Musorgskiego. Pod czyim byłeś wpływem podczas komponowania albumu? Pierwszy album stworzyliśmy, kiedy byłem członkiem Orkiestry Symfonicznej z Lahti. Tam zapoznałem się z twórczością wszystkich wielkich kompozytorów klasycznych. Romeo i Julia Prokofiewa wywarła na mnie duży wpływ, ale myślę, że Sibelius nawet większy. Tak więc wpadłem na pomysł, aby połączyć te dwa rodzaje muzyki (klasyczną i rockową). Czy mógłbyś opisać atmosferę podczas prac nad debiutem? Czy zdawałeś sobie sprawę, że będzie to tak wybitny album? Byliśmy po raz pierwszy w studio nagraniowym i wszystko było takie nowe. Przede wszystkim ludzie z wytwórni mieli problemy aby sformułować naszą muzykę. Następnie album otrzymał dobre recenzje i nominacje z radia na „album roku”. Dla zespołu było to dużym zaskoczeniem. Obecnie, styl Haikary sklasyfikowany jest w szerokiej definicji rocka progresywnego. Jak kategoryzowano waszą muzykę we wczesnych latach 70.? Najbardziej zabawne określenie jakie słyszałem to “Saunaprog”. Oczywiście od samego początku było ono bardzo narodowe i bardzo fińskie. Wspominałeś, że w roku 1972 byłeś członkiem Orkiestry Symfonicznej w Lahti. Znane są przykłady muzyków, dzielących zainteresowania muzyką klasyczną i rockową, jak na przykład Rick Wakeman. Tym niemniej on porzucił karierę muzyka klasycznego i stał się sesyjnym muzykiem rockowym. Jak to się stało, że zdołałeś grać w dwóch tak różnych „zespołach” w tym samym czasie (koncerty, sesje nagraniowe, próby)? Nie miałem z tym problemu. Nawet wykorzystałem w jednym z koncertów Haikary połowę orkiestry symfonicznej (kompozycja Kuutamo). Jak bardzo odejście Vesa Lehtinena dotknęło grupę? No cóż, był on bardzo barwnym i oryginalnym wokalistą. Tak więc była to duża strata.

10

Drugi album, Geafar, znacznie odbiega od pozostałych dokonań Haikary. Tak jakbyś zaczął poszukiwania i poszedł w kierunku bardziej psychodelicznym. Jak oceniasz ten album teraz? To był bardzo ambitny album (wokalistką była moja siostra) i w pewnej płaszczyźnie cel był postawiony wyżej, niż mogliśmy sięgnąć. Na występach ciągle gramy jeden z utworów (Change). Być może było to psychodeliczne, ponieważ to był pierwszy raz, kiedy zacząłem malować „mind-picture” za pomocą muzyki. Trzeci album, Iso Lintu, jest bardzo niedocenionym albumem. Znalazłem opinię, wg której jest to pop rock, ale w rzeczywistości zamieszczone tam kompozycje przypominają atmosferę debiutu. Wygląda to tak, jakbyś po Geafar zdecydował powrócić do stylu, który przedstawiłeś na początku? Cóż, wytwórnia płytowa chciała krótkich utworów więc poszedłem na kompromis. Myślę, że Romanssi i Fur Hanna ciągle brzmią nieźle. Jako kompozytor – profesjonalista, potrafię tworzyć każdy rodzaj muzyki. Oczywiście styl progresywny jest mi najbliższy. Romanssi to część Kutamo, kompozycji na grupę i orkiestrę symfoniczną, która została również zarejestrowana. Czy widzisz realną szansę aby zostało to wydane w niedalekiej przyszłości (może na CD razem z Iso Lintu)? Negocjujemy z małą wytwórnią wydanie Iso Lintu na CD, ale bez Kuutamo. Są pod wrażeniem tego albumu, więc się okaże. Okładka Iso Lintu zdecydowanie różni się od surrealistycznych wizji Markusa Heikkerö. Dlaczego nie projektował on okładki również tego albumu? To był pomysł szefa wytwórni. Z tego też powodu na tym zdjęciu mam zamknięte oczy! Mieliście tournee po Niemczech Wschodnich w 1974 roku. Jak pamiętasz tamte czasy? To była wspaniała trasa. W niektórych miastach byliśmy pierwszą grupą rockową którą tam występowała. To było bardzo zabawne, ponieważ liderzy komunistycznej partii siedzieli w pierwszych rzędach. Mieliśmy przykazane, aby nie grać utworów Hendrixa, ponieważ tłum stawał się wtedy dziki. Na jednym z większych festiwali w Dreźnie z przodu sceny stali żołnierze z karabinami maszynowymi. Mieliśmy tłumacza, ale z jakichś przyczyn nie chciał przetłumaczyć Yksi Maa - Yksi Kansa (pamiętny slogan Hitlera: „Ein Folk - Ein Land!!!”) Znalazłem informacje, wedle których zespół rozpadł się podczas trasy koncertowej w roku 1974. Czy to prawda? Wydany rok później Iso Lintu ma w składzie nadal Heikkerö i Vuorinena.

Rozpad nastąpił po Iso Lintu. Jaka była przyczyna rozwiązania zespołu? Myślę, że główną przyczyną było to, że perkusista z basistą chcieli grać muzykę bardziej komercyjną, dzięki której mogliby zarabiać więcej pieniędzy. Tak więc kontynuowałem z Harrim Pystynenem (ponieważ to ja zarejestrowałem nazwę grupy) i on rzeczywiście wierzył w moją muzykę. Perkusista i basista próbowali za moimi plecami przejąć nazwę Haikara. Ostatnie koncerty odbyły się w naprawdę złej atmosferze. Czy mógłbyś mi powiedzieć czym się zajmowałeś w okresie kiedy Haikara była rozwiązana? Czy grałeś solo czy też z innymi muzykami? Oczywiście komponowałem dalej. Zrobiłem muzykę dla przynajmniej trzech sztuk dla teatru miejskiego w Lahti. Ponadto dawałem solowe koncerty (z gitarą akustyczną). Nawet teraz dajemy akustyczne koncerty w duecie pod nazwą Vesajake.

“Mieliśmy przykazane, aby nie grać utworów Hendrixa, ponieważ tłum stawał się wtedy dziki.”

Po długiej przerwie Haikara powróciła z czwartym albumem. Muzyka jest zdominowana przez saksofon Jana Schapera, co stanowi znaczącą róznicę w stosunku do wcześniejszych płyt, gdzie instrumenty wspaniale ze sobą współbrzmiały. Dlaczego zdecydowałeś się na taki krok? Przypuszczam, że potrzebowałem czegoś, co połączy album w jedną całość i saksofon altowy Jana doskonale się tutaj nadawał. A tak przy okazji, pomysł na chór mnichów na początku Gloria Deo przyszedł do mnie w czasie snu. Dla wielu fanów rocka progresywnego Tuhkamaa był najlepszym albumem roku 2002. Chciałbym zatem zapytać czy istnieje szansa, aby fani Haikary doczekali się niebawem kolejnego albumu? Mellow Records zadaje nam to samo pytanie. Myślę, że po Spaghetti Epic zaczniemy próby z nowym materiałem. Mam kilka tematów w głowie. Chciałbym podziękować Haikarze za niezwykłą podróż w lata 70. fińskiego rocka progresywnego i powrót do teraźniejszości. biuletyn podProgowy


maj  2011

11 PYTAŃ Krzysztof Pakuła

Lebowski

Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać muzykiem? Czy od razu myślałeś o perkusji? Jak wyglądała Twoja muzyczna edukacja? Taka wizja pojawiła mi się w ósmej klasie podstawówki, ale kompletowanie pierwszego zestawu perkusyjnego rozpocząłem w pierwszej klasie liceum. Co do edukacji to czysta amatorszczyzna poza fletem prostym w końcówce szkoły podstawowej na lekcjach muzyki i karkołomnym porywem na kontrabas w szkole muzycznej, zresztą krótkotrwałym ze względu na zbliżającą się maturę. Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję? Myślę że dużo namieszało mi w głowie Pink Floyd i The Wall a później gdy ich szerzej poznałem to cała ich twórczość miała na mnie ogromny wpływ. Napisz coś o swoim zestawie perkusyjnym (początki, stan obecny, plany na przyszłość) Na początku był to legendarny Polmuz sukcesywnie kompletowany, potem trafił się przepiękny niebiesko-metaliczny Szpaderski z głębokimi tomami i centralą 25”. Obecnie gram na zestawie Sonor Force 2001 i blachach głównie Sabiana. Zastanawiam się nad zmianą perkusji na coś na wyższym poziomie ale na razie bez konkretów. Jak często ćwiczysz grę na perkusji? Niestety nie ma co się czarować , wspólne próby z zespołem trudno nazwać systematyczną pracą nad techniką , ale mimo wszystko w jakimś stopniu rozwijają.

Koncert i gra dla publiczności to…? To zupełnie inny rodzaj tremy, która z reguły szybko odpuszcza (w odróżnieniu do pracy w studio). Swoboda i interakcja po między nami w zespole i między publicznością a nami, coś niepowtarzalnego. Gdyby zaproponowano Ci koncert na dwa zestawy perkusyjne, z kim chciałbyś zagrać i dlaczego? Bill Bruford, Manu Katche, Lenny White - to ważne postaci jeśli chodzi o moje postrzeganie perkusji ale, czy byłbym w stanie ramie w ramię zasiąść z którymkolwiek z nich na scenie, to już zupełnie inna historia. Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś i z którego jesteś szczególnie dumny? Wydaje mi się że jest jeszcze przede mną taki utwór i oby to przekonanie trwało jak najdłużej. Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki, piszesz teksty, aranżujesz utwory? Komponowanie niestety odpada z powodu braku odpowiedniej umiejętności posługiwania się instrumentem melodycznym. Teksty pisywałem dawnymi czasy, ale ze względu na instrumentalne formy którymi się posługujemy stały się zbędne. Czasem wtrącę swoje zdanie przy budowaniu czy aranżowaniu numerów. Czy umiesz grać na innych instrumentach? Jak już wspomniałem nie ułożyło się i bardzo żałuje bo zapewne tak już pozostanie. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką? Głównie film. ale to już nie to co dawniej gdy odwiedzałem Ińskie Lato Filmowe.

Praca w studio i sesja nagraniowa to …? Żmudny proces, czasem mocno frustrujący, ale w rezultacie po wielu próbach dający wiele satysfakcji. biuletyn podProgowy

11


maj  2011 bić szerszą karierę zespół musiał pożegnać się zarówno z melodeklamacjami, jak i z językiem niemieckim. Odszedł też Limpert, zastąpiony przez Rainera Zimmera. W latach 1974-77 zespół sporo koncertował, głównie we Francji i w Niemczech. Na jednym z takich koncertów dostrzegł ich lokalny promotor Uli Reichert i wkrótce został menadżerem grupy. Dzięki jego finansowej pomocy Neuschwanstein w październiku 1978 roku zarejestrował w studio Stommeln materiał na swój pierwszy album (ukazał się wiosną następnego roku). Ponoć swój wpływ na to wydarzenie miał także perkusista Scorpions Hermann Rarebell, co wynagrodzono mu możliwością zagrania w jednym utworze. To właśnie Rarebell załatwił zespołowi legendarne Dierks Studios w Stommeln, gdzie zespół nagrywał dla równie legendarnego producenta Dietera Dierksa. I tak powstała jedna z absolutnie najpiękniejszych niemieckich płyt

Neuschwanstein Kiedy po raz pierwszy usłyszałem zespół Neuschwanstein pomyślałem, że kolega robi mi głupi kawał, z głośników bowiem wyraźnie słyszałem Marillion i śpiewającego Fisha. Ale jednak nie - wsłuchuję się uważniej - tak, to nie Pan Ryba i jego kompania. Choć pod0bieństwo jest porażające i komuś mniej obeznanemu bez problemu można wmówić, że to właśnie nowo odkryte, pierwsze i nieznane nagrania Marillionu. Zespół Neuschwanstein nagrał swe urocze dźwięki w 1978 roku, a więc pięć (!!!) lat przed wydaniem Script For A Jester’s Tear. Muzycy działali jednak już od 1971 roku, kiedy to na uczelni w Saarland spotkali się dwaj studenci - pasjonaci rocka symfonicznego - Thomas Neuroth i Klaus Mayer. Wkrótce też postanowili swe pasje realizować w zespole nazwanym Neuschwanstein - nazwie zapożyczonej od znanego z baśniowej architektury zamku króla Ludwiga II położonego w bawarskich Alpach. Oprócz wspomnianej dwójki, w zespole pojawili się Udo Redlich - gitara, Uli Limpert - gitara basowa, perkusista Thorsten Lafleur i grający na skrzypcach Theo Busch. Po okresie grania utworów znanych grup angielskich panowie Neuroth i Mayer napisali muzyczną ilustrację do baśni Lewisa Carrolla Alicja w krainie czarów, a po czasie stworzyli spektakl oparty na tej muzyce, bogato oprawiony graficznie i wzbogacony niesamowitą ferią świa-

12

teł. Ten nagrany w 1974 roku materiał ukazał się na CD po raz pierwszy w 2002 roku i ponownie w 2009 (obie edycje wydane przez Musea Records, ta druga w zmienionej okładce). Płyta Alice in Wonderland to jednak nieco inna bajka niż późniejsze dokonania grupy. Wypełnia ją muzyka oparta głównie na brzmieniu instrumentów klawiszowych i okazjonalnie flecie, przez co dość mocno zbliża się do dokonań Camela, Focusa, czy nawet Jethro Tull (choćby w The Court of Animals). Nie ma żadnego wokalu, a jedynie dość skąpe melodeklamacje w języku niemieckim. Lokalny sukces był gwarantowany, co potwierdzi- ło zdobycie pierwszego miejsca na festiwalu rockowym w Saarbrucken. W międzyczasie Lafleura i Buscha zastąpili odpowiednio Hans Peter Schwarz i Rita Altmeyer (skrzypce, mellotron) - nie wzięła udziału w nagraniu płyty. Wkrótce miejsce Redlicha zajął Roger Weiler (z francuskiej grupy Lykorn grającej progresywnego rocka), a kilka miesięcy później drugim gitarzystą i wokalistą został Francuz Frederic Joos (także z Lykorn). Chcąc zro-

rockowych, która w tamtych trudnych dla ambitnego rocka czasach sprzedała się w nakładzie sześciu tysięcy egzemplarzy. Bogata muzyka, bezpośrednio nawiązująca do najlepszych płyt Genesis, będąca jednocześnie wczesną zapowiedzią ery neoprogressu lat osiemdziesiątych. Słychać tu jakby gitarę Hacketta, klawisze Banksa, camelowski flet. Kilka lat później grający tak samo Marillion trafił na znacznie podatniejszy grunt, stając się gwiazdą światowego formatu. Cóż, w życiu nie wszystko jest sprawiedliwe. O tym co robili poszczególni muzycy po rozpadzie grupy wiemy niewiele. Frederic Joos został ilustratorem, a Roger Weiler wziętym i uznanym publicystą. A najnowsze wieści dotyczące zespołu mówią o możliwym powrocie po latach i być może okazjonalnych koncertach. Sławomir Dziennik

biuletyn podProgowy


maj  2011

11 PYTAŃ Daniel Solheim

Nordagust

Ile lat miałeś, kiedy postanowiłeś zostać gitarzystą? Myślę, że około dwunastu-trzynastu.

Reine Fiske (Landberk), w sumie większość członków Landberk, Anglagard, Anekdoten i Sigur Ros.

Czy istnieje zespół albo utwór, który bezpośrednio wpłynął na Twoją decyzję? Pink Floyd - kiedy zobaczyłem w telewizji Live At Pompeii, zwłaszcza ten moment gdy Gilmour generuje to swoje brzmienie w „Echoes”. Deep Purple – kiedy usłyszałem koncertową wersję Lazy. Barclay James Harvest – sposób, w jaki John Lees grał na ich pierwszych płytach. Słyszałem tam tyle uczucia, to była dla mnie wielka inspiracja.

Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki? Tak, skomponowałem wiele utworów Nordagust, choć niektóre wspólnie z innymi członkami zespołu. Ale pisałem też wiele innych rzeczy: metal, rzeczy w stylu singer/songwriter, ambitne, ale przede wszystkim symfoniczny, atmosferyczny czy progresywny rock (często z wpływami muzyki klasycznej i folkowej).

Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary? Tak. Najpierw kupiłem kopię Ibaneza stratocastera, potem kopię Ibaneza Gibson ES, potem Hagstrom i jeszcze jednego Ibaneza – Steve Vai UsSA custom. Miałem też gitarę akustyczną Ovation i akustyk Washburn. Jakich gitar używasz obecnie? Amerykańskiego Fendera Stratocacastera z 1997 roku (jakaś edycja jubileuszowa, Gold Edition czy coś takiego) i akustycznej gitary Fendera. Czy jest jakiś model, na którym chciałbyś zagrać? Fender Stratocaster z 1997 roku.

Wolisz pracę w studio czy koncerty? Wybrałbym pracę w moim własnym studio, bo tam mam tyle czasu ile potrzebuję, mogę sobie przerwać żeby odpocząć, a potem zarejestrować idealne podejście (przynajmniej według mnie), ale czasem może to być nudne i frustrujące. Dobrą stroną grania na żywo jest fakt, że nie masz czasu znudzić się detalami. Kolejny plus to te krótkie chwile magii, kiedy wszystko wydaje się zgadzać i gdy czujesz, że zagrałeś znakomicie – ale to oczywiście może też przydarzyć się w studio. Z jakim muzykiem chciałbyś zagrać małe jam session? Jest wielu muzyków, z którymi chciałbym zagrać, ale prawdopodobnie więcej bym wtedy stał i słuchał niż sam grał, ale jeśli już mam wymieniać: Gavin Harrison (Porcupine Tree),

biuletyn podProgowy

Czy jest jakiś utwór, w którym zagrałeś, z którego jesteś szczególnie dumny? Gdybym miał wybrać którąś z moich kompozycji, to byłoby to „Elegy” albo może „In The Mist Of Morning”. Ale jeśli chodzi o partie gitary, to nie jestem z czegoś wyjątkowo dumny, bo nie skupiam się na grze aż tak bardzo. Gram te partie tak jak sądzę że powinny brzmieć. Troszeczkę dumy odczuwam z niektórych fragmentów „Forcing” i „Make me believe”, może też z głównych riffów w „Mysterious Ways” (ale może któregoś dnia moje gitarowe ego się zwiększy i stworzę jakąś emocjonalną gitarową muzykę na granicy moich możliwości wykonawczych). Czy umiesz grać na innych instrumentach? Tak. Zawsze powtarzam, że za rzadko gram na innych instrumentach, które potrafię obsługiwać, jak różne rodzaje keyboardów, kantele, dulcimer, flet poprzeczny, mandolina i wiele innych, których większość z czytelników nie określiłaby mianem instrumentów. Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką? Książki, filozofia mitologia, historia (o tyle, o ile może mieć związek z muzyką, często używam jej w tekstach, konceptach itp.). Inżynieria dźwięku (ale ona chyba ma związek z muzyką), fotografia, sztuki wizualne (które czasem też łączą się z muzyką, bo mogę użyć ich przy tworzeniu okładek, do zilustrowania muzyki itp.), spacery po lesie (ale to też wielka inspiracja do tworzenia muzyki) i czasem, ale nieczęsto: wędkarstwo i narciarstwo.

13


maj  2011

J

uż dawno doszedłem do wniosku, że wszelkie tego typu rankingi są subiektywnym punktem widzenia autora, nie ma więc żadnych podstaw aby i tą „złotą dwudziestkę” traktować inaczej. Tym bardziej, że „dwudziestka” będzie liczyła minimum 25 pozycji, a być może więcej… Włoski rock progresywny był ewenementem na światowej scenie rockowej, doczekał się uznania krytyki i publiczności, ma wiernych wielbicieli (ale i wrogów również…) na całym świecie. Było to tak unikalne i rozpoznawalne zjawisko, że doczekało się klasyfikacji jako oddzielny podgatunek w świecie rocka. Jednak chyba tylko w Japonii należycie doceniono jego wpływ na rozwój gatunku na świecie. Powstało tam nawet kilka wydawnictw zajmujących się promocją wyłącznie starej, włoskiej muzyki (seria Italiano Progresivo, albo Italian Rock). Od lat jestem wielbicielem włoszczyzny, a jako kolekcjoner – posiadam w swoich zbiorach ogromną większość płyt i zespołów zaliczanych do kanonu włoskiego rocka progresywnego. Do niektórych jednak nie

dotarłem, pomimo prawie 15-letnich polowań na wszystkich kontynentach. Nawet dziś, w dobie Internetu, zdobycie niektórych pozycji graniczy z cudem. Ale ponieważ sieci zostały zarzucone więc wcześniej czy później coś w nie wpadnie… Zacznijmy od określenia ram czasowych. Cały ten okres określany jest jako Złota Era. Obejmuje lata 1970 – 1979. Lata1970-1974 – to Złoty Wiek, 1975-1979 to Era Zmierzchu. Cudowne płyty psychodeliczne z lat 1964-1969 określa się jako powstałe w Pierwszym Czasie… Myślę, że wszystko co najlepsze we włoskim rocku progresywnym powstało w Złotej Erze, choć i po tym okresie ukazało się wiele wartościowych pozycji, jednak rangą i innowacyjnością nie są już w stanie dorównać poprzedniczkom, aczkolwiek słucha się ich wybornie… Zestaw, który zaproponuję, przedstawię w formie alfabetycznej, bo nie umiem określić jednoznacznie która z tych płyt jest najlepsza a która jedynie 5-ta lub 20-ta. (może jakieś głosowanie…?) autor: Aleksander Król

Alphataurus

Banco Del Mutuo Soccorso

Alphataurus (1973)

Darwin (1972)

Potężne brzmienie klawiszy (zarówno hammondy jak i syntezatory), świetna gitara, pokręcone rytmy. Czyż nie za to kochamy rock progresywny? Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

Druga wspaniałość, powszechnie uważana za największe dokonanie Banco. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/content/view/1315/50/

content/view/1313/50/

Banco Del Mutuo Soccorso Banco Del Mutuo Soccorso (1972) Genialny debiut! Jedna z najlepszych płyt w historii gatunku… Pierwsza z Wielkiej Trylogii Banco. Trylogii, która wstrząsnęła światem…

14

Banco Del Mutuo Soccorso Io Sono Nato Libero (1973) Trzecia odsłona wielkiej Trylogii Banco. Genialna. Recenzja: http://www.progrock.org.pl/ content/view/1316/50/

biuletyn podProgowy


maj  2011

Campo di Marte

Le Orme

Campo di Marte (1973)

Uomo di Pezza (1972)

Cudowna płyta. Hammondy, melotron i gitarowe szaleństwo. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

Trzecia, rewelacyjna płyta Le Orme. I chyba najlepszy rocznik…

content/view/4487/50/

De De Lind Io non so da dove vengo e non so dove (1973)

Le Orme Felona e Sorona (1973)

Jedyny, ale za to doskonały album, z fletem w roli głównej. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

Czwarta płyta, przez wielu uważana za największe dzieło Le Orme. I jedno z trzech najlepszych we Włoszech. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

content/view/4489/50/

content/view/4116/50/

Biglietto Per L’Iferno

Le Orme

Biglietto Per L’Iferno (1974)

Contrappunti (1974)

Jedna z najlepszych progresywnych płyt, kapitalne gitarowe, typowo włoskie granie.

Chyba najdojrzalsza płyta Le Orme. Piękne, ponadczasowe granie. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/ content/view/4090/50/

Edgar Allan Poe

Museo Rosenbach

Generazzioni (1974)

Zarathustra (1973)

Coś pomiędzy ELP , PFM i Yes. Kapitalna, mało znana, zapomniana, doskonała płyta.

Cudowna płyta. Gdybym musiał wybrać tą jedyną to byłaby jedną z głównych kandydatek. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/content/ view/1343/50/

Garybaldi Astrolabio (1973) Tylko dwa dwudziestominytowe utwory. Wspaniałe.

New Trolls Concerto Grosso (1971) Cudowne połączenie klasyki z hard rockiem I balladą, jedna z pierwszych płyt gatunku. Piękna. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/content/view/1428/50/

Il Baletto di Bronzo Ys (1972) Absolutny klasyk gatunku, wspaniałe klawisze. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/ content/view/1365/50/

Il Rovescio Della Medagia Contaminazione (1973) Trzecia płyta. Znakomita. Motywem przewodnim jest twórczość Jana Sebastiana Bacha. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/ content/view/1361/50/

Nuova Idea Clowns (1973) To może być zaskoczenie dla niektórych miłośników włoszczyzny, ale ponieważ ustaliliśmy że tego typu rankingi są subiektywne – trzymamy się tej wersji. Świetna płyta. Zaczyna się od cytatu z Atom Heart Mother i tak też się kończy. A po środku gitarowe, hard-rockowo-progresywne szaleństwo

Osanna Palepoli (1972) Świetna płyta, uważana przez wielu za największe osiągnięcie grupy.

Planetarium Le Orme Collage (1971) Druga w dyskografii, pierwsza z WIELKICH płyt Le Orme. Doskonała. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/ content/view/6320/50/

biuletyn podProgowy

Infinity (1971) Instrumentalna, bardzo piękna i niby-filmowa muzyka. Organy, fortepian, flet, gitara klasyczna (czasem elektryczna), melotron, odgłosy burzy – taaakie klimaty... Niesamowicie atmosferyczna płyta.

15


maj  2011 PFM

Semiramis

Per un Amico (1972)

Dedicato a Frazz (1972)

Doskonały, debiutancki album najpopularniejszej, włoskiej, progresywnej formacji grającej w stylistyce wczesnego Genesis z domieszką klasycznego King Crimson i ELP.

Genialna płyta, która ukazała się trochę „przez przypadek”, a nagrało ją kilku 17-latków. Niesamowite. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/ content/view/1363/50/

PFM

The Trip

Storia di un Minuto (1972)

Caronte (1971)

Doskonały, drugi album - wydany tylko we Włoszech

„Tak mogłoby brzmieć Deep Purple gdyby to John Lord zdominował grupę…” Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/ content/view/1355/50/

PFM Photos of Ghosts (1973) Chyba najbardziej znana płyta PFM. Fantastyczna.

Uff, ciężko było… A jest jeszcze ciężej bo brakło miejsca na kilka naprawdę świetnych płyt. Wymyśliłem więc listę dodatkową, obejmującą jeszcze płyty, które są równie dobre jak każda z listy głównej, ale ponieważ w „Złotej Dwudziestce” już upchałem 25 tytułów.Oddzielnie przedstawiamy Złotą Dziesiątkę włoskiego Jazz-rocka, który również był na światowym poziomie, a niestety w Polsce jest nadal słabo znany. A oto lista rezerwowa. Uważam że każda z tych płyt mogła by zastąpić każdą z listy głównej.

The Trip

Dalton

Procession

Atlantide (1972)

Riflessioni: idea D’infinito (1973)

Frontiera (1972)

Kapitalne, nieco emersonowskie granie, ale z większą wyobraźnią. Recenzja płyty: http://www.progrock. org.pl/content/view/1354/50/

Sensacyjnie świetna mieszanka hard rocka, proga, symfoniki , psychodeliki i folku. Recenzja płyty: http://www. progrock.org.pl/content/

Maxophone Maxophone (1975) Piękna, bajeczna płyta.

Samadhi Samadhi (1974) Kapitalny progress z elementami ballady i jazzu. Świetna produkcja.

Quella Vecchia Locanda

view/7193/50/

Celeste Principe di un Giorno (1976) Skrzypce, gitara, klawesyn, ksylofon, melotron , saksofon i bajeczny flet. Piękno zaklęte w te dźwięki jest wręcz porażające. Recenzja płyty: http:// www.progrock.org.pl/content/

Rewelacyjny album łączący hard rock z klasycznym progiem. Momentami wręcz powalający.

Metamorfosi Inferno Bajeczna płyta. Coś pomiędzy starym Genesis a Emersonem, albo Banco.

Flea Topi o uomini (1972) Kapitalne granie, typowo włoskie, progresywnorockowe.

view/1364/50/

Delirium

Quella Vecchia Locanda (1972)

Lo scemo e il Villagio (1972)

Cudowne mellotrony, hammondy i flety. Świetna gitara i kapitalna sekcja. Recenzja płyty: http://www.

Cudowne połączenie stylistyki Jethro Tull i VDGG, folku i proga. Recenzja płyty: http://www.progrock.org.pl/

progrock.org.pl/content/

content/view/7302/50/

view/1401/50/

16

biuletyn podProgowy


maj  2011

L

ata 70e na Półwyspie Apenińskim to nie tylko specyficzny przepis na rock symfoniczny takich firm jak Premiata Forneria Marconi, czy Banco Del Mutuo Soccorso, ale także ogromna pula zespołów obserwujących główny nurt rocka progresywnego ze sporego dystansu. Wśród niej znaleźć można pokaźną liczbę grup jazz rockowych. Jaki był w latach 70ych włoski jazz-rock? W większości bardzo podobny do dojrzałego, jazzowo, funkowo, progresywnego fusion prezentowanego w tamtych czasach przez niezliczoną ilość twórców

biuletyn podProgowy

na całym świecie. Niewiele było we Włoszech jazz-rocka absolutnie unikatowego. Większość tamtejszych kapel podążała szlakami wytyczonymi już przez innych, co jednak zupełnie nie przeszkadzało im w nagrywaniu płyt na bardzo wysokim poziomie. Poniżej chciałbym zaprezentować dziesięć albumów, które moim zdaniem mogą zachwycić, albo przynajmniej zainteresować każdego, komu stylistyka fusion jest choć trochę bliska. autor: Bartosz Michalewski

17


maj  2011 Dedalus Agorà 2 (1976) To bez dwóch zdań jedno z najlepszych jazz-rockowych dokonań zespołów włoskich. Niby jest tutaj dokładnie to, co na każdym albumie z takiej stylistyki, jednakże przy dokładniejszym zapoznaniu się z Dwójką nie trudno dosłuchać się inspiracji francuskim zeuhlem, szczególnie na poziomie rytmicznym. Sprawia to, że muzyka Agory bywa mroczna i transowa, tym niemniej jest znacznie bardziej przystępna aniżeli twórczość Magmy.

Area Arbeit Macht Frei (1973)

18

Dedalus (1973) Niezwykłe połączenie fusion i awangardy. Zespół z odwagą spogląda w stronę muzycznego eksperymentu, dbając jednocześnie o zachowanie formy głównonurtowego fusion. Ta dwoistość sprawia, że w muzyce Dedalusa słychać niesamowitą przestrzeń, w której zatopione są fascynujące, jazz-rockowe pasaże instrumentalne. Niezwykłą zaletą tego albumu jest to, że chociaż fanom awangardy nie wyda się on nazbyt stereotypowy, to jednak zwolennicy nieco prostszej muzyki nie powinni słuchając go czuć się zagubieni.

Etna Etna (1975)

Mediolańska Area to niewątpliwie najwybitniejszy przedstawiciel włoskiego jazz-rocka. Prezentowana przez nich muzyka przesycona jest duchem awangardy, radykalizmem free jazzu oraz inspiracjami bliskowschodnimi. Debiutancka Arbeit Macht Frei to najbardziej wyważona płyta, jaką zespół nagrał w latach 70ych, ale i tak, choć genialna, jest to muzyka raczej dla osób poszukujących wyzwań.

Za sprawą wielokrotnych zmian zarówno składu jak i nazwy zespół Etna pozostał tworem dość efemerycznym. Wielka szkoda, bo ich jedyny album jest w stanie zaciekawić najbardziej wybrednych słuchaczy. I chociaż prezentowana przez nich wersja jazz-rocka to w gruncie rzeczy wypadkowa stylów i pomysłów głównych światowych twórców tego gatunku, to jednak Etna porywa już od momentu wybuchu i nie nudzi się przez ponad 40 minut erupcji.

Arti & Mestieri

Napoli Centrale

Tilt (1974)

Napoli Centrale (1975)

Muzyka zespołu Mahavishnu Orchestra wywarła przemożny wpływ na niezliczoną ilość artystów. Jednymi z nich byli muzycy Turyńskiego Arti E Mestieri. Ich debiutancki album Tilt to mocny, bardzo Mahawiśniowy jazz-rock, przy czym głęboko zakorzeniony we Włoskim progresie. Nieskrępowana energia i nieustające napięcie zderza się tutaj ze specyficzną dla Włochów melodyjnością, czy nawet sielskością.

Intrygująca pozycja z pogranicza jazzu i rocka progresywnego. Jak często w wypadku włoskiego jazz-rocka bywa, niedostatki oryginalności skutecznie zasłania kapitalny groove i urokliwe brzmienie. I chociaż nikogo, kto ma jako takie pojęcie o tym, jak przedstawiało się fusion w połowie lat 70ych Napoli Centrale niczym nie zaskoczy, to jednak ta muzyka ma w sobie tyle ikry, że chce się do niej wracać.

Bauhaus

New Trolls Atomic System

Stairway to Escher (2003)

Tempi Dispari (1974)

Grupa Bauhaus (proszę nie mylić z brytyjską legendą gothic rockową) chociaż swój jedyny album nagrała w zasadzie już w roku 74, to niestety udało im się go wydać dopiero 30 lat później. Stairway to Escher to rasowe, w pełni instrumentalne fusion z niezwykle ciekawą, bardzo kanciastą grą gitary, która, co prawda, zdaje się być jedynym naprawdę oryginalnym elementem tej muzyki, jednakże poziom wydawnictwa jest tak dobry, że słuchacz szybko zapomina o jej wtórności.

Zapatrzenie się w jeden zespół na ogół nie popłaca, ale są wyjątki. Jednym z nich jest koncertowy album Tempi Dispari jednego z wcieleń legendarnej Genueńskiej grupy New Trolls. Stylistyka tej płyty to Soft Machine w czystej postaci i właściwie nic więcej. Tylko tak się jakoś złożyło, że włoscy kopiści znakomicie odtworzyli styl mistrzów. I chociaż jakość nagrania jest taka sobie, a muzycy zaliczyli kilka wpadek, to jednak całość wypada zjawiskowo i każdego fana Maszyny może tylko zachwycać.

Bella Band

Perigeo

Bella Band (1978)

Genealogia (1974)

Krótka, niewiele ponad półgodzinna dawka dość typowego dla drugiej połowy lat 70ych funkującego fusion. Chociaż zespół na swym jedynym albumie Ameryki nie odkrywa, to jednak ich granie jest na tyle wysokiej próby, że fani jazz-rocka powinni być zadowoleni. W końcu, nie każdy album musi zaskakiwać, żeby dobrze się go słuchało.

Grupa Perigeo jest wizytówką włoskiego fusion naprawdę nie bez powodu. Pierwsza połowa lat 70ych to w ich wykonaniu 4 fantastyczne albumy studyjne plus świetna koncertówka z Montreux. Genealogia to ich trzecia i prawdopodobnie najlepsza płyta. Stylistycznie zbliżona nieco do Oregon, ale bardziej od niego dynamiczna, sprawiająca często wrażenie niemalże pierwowzoru Brand X. Gdyby zespół ten pochodził ze Stanów, czy Wielkiej Brytanii były punktem odniesienia dla całego nurtu fusion. Tak się niestety nie stało, ale i tak dla włoskiego jazz-rocka jest to band absolutnie podstawowy.

biuletyn podProgowy


maj  2011

Pendragon

Passion (2011) Nick Barrett vocals, guitars keyboards & keyboard programming Peter Gee bass Clive Nolan keyboards & backing vocals Scott Higham drums & backing vocals Passion (5:27) Empathy (11:20) Feeding Frenzy (5:47) This Green And Pleasant Land (13:13) It’s Just A Matter Of Not Getting Caught (4:41) Skara Brae (7:31) Your Black Heart (6:46) Czas: 54:45

C

o to za recenzent, który zabiera się do pisania recenzji albumu po jednym przesłuchaniu? Tak właśnie pomyślałem, zapętlając jednocześnie Passion w odtwarzaczu. Bardzo niecierpliwie czekałem na ten album, a bilety na kwietniowy koncert kupiłem już w październiku ubiegłego roku. Tak, można powiedzieć, że jestem fanem i że mam do tej grupy wielki sentyment. To jednak nie zmienia faktu, że potrafię obiektywnie oceniać ich albumy. Jeśli kogoś interesuje, co tkwiło we mnie po tym pierwszym odsłuchu, to... Hmm, to samo co w przypadku Pure. Wysłałem bliskiej osobie esemesa: ”Raczej słabo, ale jeden kawałek rozpieprza”. Wtedy to był Freak Show, dzisiaj This Green And Pleasant Land. Po kolejnych odsłuchach (pięciu, sześciu...) krążek zyskuje. Dlatego właśnie nie należy się zrażać w razie gdyby ten pierwszy raz nie okazał się zbytnio udany. Zaczyna się dość nietypowo jak na Pendragon, ponieważ słyszymy zloopowaną perkusję elektroniczną, do której po chwili dołącza wokal i gitara Nicka, abyśmy przypomnieli sobie czego słuchamy. Tytułowy kawałek daje jasno do zrozumienia, że chłopaki bardzo cieszą się z poprzedniej płyty i chyba mają zamiar iść w kierunku wyznaczonym właśnie na niej. Dużo przesterowanych wokali, dość nietypowe syntezatory, wręcz metalowa ciężkość bębnów, w pewnym momencie spotkamy się nawet z czymś w rodzaju growlingu. Ok, ja naprawdę to lubię, ale przecież Pendragon zawsze sprawiał, że odpływałem przy pięknych melodiach i bajkowych opowieściach, lekkości brzmienia. Teraz to zespół niemal progmetalowy i już całkowicie inaczej się tego słucha. W dużym stopniu przyczynił się do tego nowy perkusista Scott Higham, którego pierwszy raz miałem okazję zobaczyć z zespołem przy okazji katowickiego koncertu w 2008 roku. Następny numerek na płycie to Empathy, trwający ponad 11 minut i posiadający świetny symfoniczny finał utwór. Wyszedłem na chwilę na papierosa, a kiedy wróciłem wydawało mi się, że leci Eraserhead z poprzedniej płyty. Kilka momentów jest wręcz wyciętych z niego żywcem.

Tom Sawyer Terrorist (2011)

Formację Tom Sawyer założyli ludzie, których nie można podejrzewać o dyletanctwo. Wokalista, klawiszowiec i basista w jednej osobie, Michał d’Obyrn jest dziennikarzem Radia Olsztyn, czyli dostęp do wszelakiej muzyki ma szeroki. Gitarzysta Artur Dyro ma już na koncie własny solowy biuletyn podProgowy

album, gdzie penetrował rejony fusion. Panowie są jedynymi stałymi członkami, ale uzupełniają ich trójmiejscy sidemani o wyrobionej renomie. Jaką muzykę zaproponował taki team na swoim pierwszym mini albumie? Pewną wskazówką może być już nazwa zespołu. Trudno zaprzeczyć - sporo w muzyce sopocko-olsztyńskiego duetu odniesień do Rush z ich melodyjnymi na swój szorstki, hardrockowy sposób zagrywkami gitary i nie zawsze spodziewanymi zakrętami melodii. Mógłbym też porównać Tom Sawyer do pewnego rodzimego zespołu, który bardzo cenię - Acute Mind. Cztery kompozycje wypełniające EPkę (pod numerem piątym znajduje się radiowa edycja utworu tytułowego) to w sam raz by ocenić potencjał grupy. A ten jest spory. Terrorist (Are You A Hero?) to naprawdę przebojowy kawałek, ale bez żadnego uciekania w pop - żywy rockowy numer którego refren opiera się na skon-

Później już robi się nietypowo za sprawą fajnych efektów gitarowych, chyba pierwszy raz przez Nicka używanych. Naprawdę bardzo dobry kawałek. Feeding Frenzy zaczyna się odrobinę orientalnie, za sprawą wstawek wokalnych, na podobieństwo tych z Believe, aby za chwilę uderzyć riffem, który mi osobiście kojarzy się z The Offspring - takie jaja. Potem kilka motywów zapożyczonych od Rammstein`a lub Fear Factory (soundtrack do pierwszej części Mortal Kombat), abym znów nie wiedział gdzie jestem. Wiem, że Nick Barrett przyznawał się do przeróżnych inspiracji muzycznych (Akon!), ale nie sądziłem, że da tego świadectwo tak szybko i to na płytach Pendragon. Tak proszę państwa. Dużo się pozmieniało. Cukier jest dwa razy droższy, ale oni zaskoczyli mnie w tym roku jeszcze bardziej. Nie chcę wydawać w tym momencie werdyktu, czy jest to pozytywne zaskoczenie. This Green And Pleasant Land uspokoił mnie. To przecież przez ten właśnie klimat pokochałem muzykę Pendragon. To właśnie ten numer powinien być tytułowym ponieważ właśnie on emanuje największymi pokładami emocji, pasji. To stary dobry Nick i reszta, lecz nie pozbawieni czegoś nowego. Najbardziej wyróżniającą rzeczą jest tu zastosowanie pociętego zmodyfikowanego wokalu. Zabieg ten jest przede wszystkim szeroko stosowany przez beatmakerów (producentów hiphopowych) z tej ambitniejszej szkoły (polecam nowy album CunninLynguists - Oneirology; rap nie musi być prostacki i płytki). To jodłowanie z końcówki można by sobie podarować. It’s Just A Matter Of Not Getting Caught. Numer piąty. W tej chwili mogę stwierdzić, że jest to najnudniejszy moment na płycie. Przyjemny bo przyjemny, ale zupełnie niewciągający i trochę bezpłciowy. Taki zapychacz. Skara Brae jest o wiele lepszy. Coś się dzieje. Zmiany tempa, charakterystyczne brzmienie Fendera, po raz kolejny lekko industrialne naleciałości, ciekawy refren. Solidny kawałek. Jedna rzecz w płytach Pendragon pozostała niezmienna - ostatni utwór na płycie zawsze jest tym najsubtelniej, najdelikatniej brzmiącym elementem zamykającym kolejne dzieło. Zazwyczaj z całkowicie akustycznym, sennym, prawie onirycznym duchem. Your Black Heart takim właśnie tworem jest. Do minuty mniej więcej trzeciej. Później przez chwilę ciężko oprzeć się wrażeniu, że płynie któryś album Floydów. Przepiękny kawałek, z przepiękną, finalną gitarową solówką. Album się kończy, a we mnie rodzi się pytanie: dlaczego, do cholery, tak mało uświadczyłem pasji podczas słuchania? Może z czasem ta muzyka bardziej do mnie dotrze? Może wystarczy dać jej trochę we mnie dojrzeć? Niewątpliwie jest to dobry album, mimo tych wszystkich dziwnych poszukiwań, które wydają mi się trochę nienaturalne, mimo nierówności i lekkiego rozczarowania całością. Jeśli Pure w moich uszach zasłużył na czwórkę w skali 1-5, to najnowszy album uplasuje się mniej więcej w tym samym miejscu, może o pół oczka niżej. To mało, jeśli biorę pod uwagę, że to przecież jeden z moich ulubionych zespołów i że po ostatnim ich wyczynie miałem ochotę na coś klasycznie pendragonowego. Istnieje jednak duże prawdopodobieństwo, że za jakiś czas Passion zasłuży na więcej. Może nawet to będzie już jutro i dojdę przy tym do wniosku, że kolejną recenzję znów pisałem zbyt pochopnie. Bartek Chocholski

trastowaniu lekko przetworzonego śpiewu ze świetną, od razu pozostającą w głowie partią gitary. Kolejne Belief and Desire nie jest już tak zwarte - łączy szerokie, rozlewne solówki z motorycznymi zwrotkami. Podoba mi się sposób, w jaki rozwija się GMF (Genetically Modified Frankenfood) zmierzając do efektownej gitarowej kulminacji. Największe zaskoczenie fundują panowie jednak w Kids on the Beach, gdzie zestawiono pogodną melodyjkę pod którą mogliby się podpisać The Rembrandts (brawa dla Rafała Szyjera za ubarwienie jej akustycznymi brzmieniami) z riffowaniem ze szkoły Roberta Frippa. Skrócona wersja Terrorist jako obliczona na odzew w radiowych notowaniach sprawdziła się nieźle - utwór zawędrował na szczyt listy przebojów Radia Olsztyn. Pod względem kompozytorskim i instrumentalnym jest dobrze, miejscami wręcz świetnie, jest jednak jeden element zaniżający średnią i

to element istotny - wokal. Michał d’Obyrn nie dysponuje wielką skalą głosu. Nie byłoby to jakimś wielkim mankamentem gdyby maskował ten fakt bardziej zróżnicowaną interpretacją. Tak jednak nie jest. Jego śpiew brzmi podobnie nawet w momentach gdy tekst dyktuje silniejszą ekspresję. Weźmy utwór tytułowy. Dear terrorist, my brother, I admire you keep cool in the baptism of fire. Are you really brave man, my brother? - te mocne słowa są przez wokalistę wręcz podśpiewywane, choć powinny być wykrzyczane z pasją. Mimo to na pytanie czy warto czekać na pełnowymiarową płytę Tom Sawyer odpowiem: jak najbardziej! Czy to czysty progres? Nie do końca, choć art rockowe ciągotki są w ich twórczości wyraźne. Ważne, że zespół potrafił przekuć swoje fascynacje w naprawdę udane utwory. Punktowej oceny za mini album jak zwykle nie wystawiam. Paweł Tryba

19


maj  2011 Jolly

The Audio Guide To Happiness (Part I) (2011)

Mniej więcej dwa lata temu wpadł mi w ręce debiut zespołu Jolly - Forty Six Minutes Twelve Seconds Of Music. Fajna płytka, obiecująca coś więcej w przyszłości. To właśnie jest owo coś więcej. Podobnie jak poprzednim razem amerykański kwartet nadał albumowi dziwaczny tytuł i nie wysilił się z okładką. Poza tym jest w tym samym stylu co dawniej, tyle że lepiej. Znów mamy do czynienia z hybrydą brzmień metalowych i delikatniejszego rocka, nadal zdarzają się Amerykanom - i to często - wycieczki w rejony bardziej psychodeliczne. Nadal świetną robotę wykonuje na swoich klawiszach Joe Reilly, którego partie, choć wtopione w całość, decydują o wyjątkowości stylu zespołu, dopełniając brzmienie. Czasem są to tylko ledwie słyszalne muśnięcia elektroniki, kiedy indziej keyboard przejmuje główny temat. Wokalista-gitarzysta Anadale też dobrze się spisuje. Niektórzy porównują jego śpiew do Mike’a Pattona, mi kojarzy się raczej (zwłaszcza w bardziej ekspresyjnych partiach) z Janem Jamte ze szwedzkiej Khomy. Gra Anadale na wieśle zdradza sporą erudycję, obeznanie z wieloma stylistykami. Tyloma, że nie potrafię sobie wyobrazić jak mógłby brzmieć jego solowy gitarowy krążek. Audio Guide... ma ambicje do miana albumu koncepcyjnego. W trakcie trwania płyty kilkakrotnie miły damski głos daje nam wskazówki jak się zrelaksować i osiągnąć szczęście. Oczywiście w uzyskaniu owego błogostanu mają nam pomóc obecne rzekomo w muzyce Jolly tony binauralne, czymkolwiek by one nie były (na 46:12 też sprzedawali podobną ściemę), ponoć korzystnie oddziałujące na pracę mózgu. Chyba przeprowadzę eksperyment kli-

Darmocha utwory i albumy warte zainteresowania, które artyści udostępniają nieodpłatnie w sieci

niczny i zbadam sobie EEG przed i po przesłuchaniu albumu. Od razu zastrzeżenie - żeby usłyszeć wszystko, co dzieje się na Audio Guide..., trzeba jej słuchać głośno i na dobrym sprzęcie. Wielopłaszczyznowość kompozycji (głównie dzięki inwencji Reilly’ego) i mnogość smaczków czynią z nowej propozycji Jolly muzykę do uważnego wsłuchiwania się. Zmiany estetyki następują kilkakrotnie w trakcie utworów. Fajne rockowe piosenki zostają przełamane wstawkami z kompletnie różnych bajek: ponurym riffowaniem którego nie powstydziłby się szanujący się zespół doomowy (Where Everything’s Perfect), solówką o jak najbardziej Gilmourowskiej proweniencji (Storytime) czy ambientem jak z lat świetności berlińskiej elektroniki (końcówka Still A Dream). Co istotne - na drugim longu Jolly wreszcie dorobili się utworu-wizytówki, który każdy zespół mieć powinien choć jeden. Joy jest niesamowicie chwytliwe, sam nie wiem kiedy zacząłem ten stosunkowo mocny przecież kawałek nucić przy pracach domowych. Nie jest to kompozycja zaprojektowana na przebój, ale ma wszystkie jego atrybuty. Jest też urozmaicenie stylu w postaci swingującego, luzackiego Pretty Darlin’. A wieńczące całość Dorothy’s Lament (programowego komunikatu Intermission nie liczę) to delikatny, zwiewny dream pop - zapachniało Islandią. Amerykanie nie są jakimiś wielkimi reformatorami. Ot, znaleźli swoją niszę i ją eksplorują. I bardzo dobrze, bo to co zespół tworzy jest gustowne, przemyślane i ma szansę trafić do szerokiego grona odbiorców. W ich przypadku równie dobrze możemy mówić o mainstreamowym rocku z progresywnym odchyleniem co o progresie z odchyleniem na mainstream. Stoją okrakiem między dwoma stylami, ale nie mam zamiaru się o to obrażać. Mam za to zamiar dać 4,5/5. Tak trzymać! Kiedy wyjdzie Audio Guide To Happiness (Part 2)? Paweł Tryba

Blackfield

Welcome To My DNA (2011, album studyjny) Ta płyta pojawiła się dość niepodziewanie. Krążyły newsy, że pan Wilson się sposobi, ale do nagrania

1.

Angielski psychodeliczny zespół Band Of Rain ma na koncie trzy longplaye, ale oferuje też na swojej stronie za darmo szereg nagrań rozproszonych. pobierz

20

albumu solowego, a tu proszę, pojawił się kolejny album sygnowany nazwą Blackfield. Choć nie do końca jestem pewien, czy słusznie. Wszystkie nagrania na płytę, poza Waving, skomponował bowiem Aviv Geffen, a rola pana Stefana ograniczyła się do pośpiewania, pogrania i udziału w produkcji całości. W gruncie rzeczy bardziej fair byłoby wydanie tego albumu jako solowego dzieła pana Aviva, z gościnnym udziałem Stevena Wilsona, zwłaszcza że, jak mi się wydaje, przejęcie niemal całkowitej odpowiedzialności za nowy repertuar Blackfield przez pana Geffena nie wyszło Welcome to My DNA na dobre.

Niejednokrotnie już deklarowałem, że jestem fanem Stevena Wilsona i że mam specjalna półeczkę poświęconą wszystkim jego projektom muzycznym, nic więc dziwnego, że posłuchanie nowej płyty Blackfield sprawiło mi przyjemność. Nie mogę jednak nie dostrzec, że omawiany album jest dość, nie bójmy się tego słowa, nudnawy. Wszystkie piosenki są, jak to się mówi, na jedno kopyto: melodyjnie, melancholijnie, łagodnie. Mdło wręcz. Poprzednie płyty Blackfield to było coś ożywczego, prog rock skrzyżowany z pop rockiem. Na Welcome to My DNA mamy już wyraźny dryf w stronę popu. Niestety. Powtórzę raz jeszcze: słucha się tego bardzo przyjemnie. Problem jest taki, że po wybrzmieniu ostatniej nuty niewiele się pamięta. Po dłuższym zastanowieniu można przypomnieć sobie urokliwą partię gitary i charakterystyczny śpiew Stevena Wilsona w Glass House, dobitny w warstwie tekstowej Go to Hell (ale tylko tekstowej, niestety), ładną partię gitary akustycznej w Waving i w Far Away, liryczne solo fortepianu i nieco ostrzejsze smyczki w moim ulubionym nagraniu z tej płyty: Dissolving With the Night. Broni się też Blood, dzięki odrobinie folkowych brzmień i zadziorniejszej gitarze,

2.

Afforested to brytyjski duet operujący w rejonach progresywnego folku. Ich EPka Wolf’s Heads And Woodlanders jest dostępna do bezpłatnego pobrania. pobierz

i może jeszcze Oxygen, z uwagi na zabójczo melodyjny refren. Można też zwrócić uwagę na ciekawie budowane napięcie (a raczej napiątko :-)) w DNA, choć to daleki krewny End of the World z płyty Blackfield II. Są więc na Welcome to My DNA ładne momenty. Ale, co ciekawe, album ten traci, gdy słucha się go w całości. Jakże wyraźne staje się wtedy, że wszystkie nagrania są zanurzone w tej samej lukrowanej, smyczkowo-chórkowej polewie. W okolicach połowy płyty słuchacz łapie się też na tym, że duet zaczyna powtarzać kompozycyjne rozwiązania. Dobrze, że całość trwa tylko niespełna 40 minut, dłuższa płyta mogłaby być trudna do strawienia. Zastrzegam: nie mam nic przeciwko pop rockowej dekadencji, w której celuje pan Aviv. Nawet jednak jego anglojęzyczny solowy album był bardziej różnorodny. I zaskakujący. Główną słabością płyty Welcome to My DNA jest natomiast jej przewidywalność. I jak tu ocenić taki album? Jako fan Stevena Wilsona serce mam rozdarte. Lubię śpiew pana Stefana i brzdęki jego gitary. Zawsze z przyjemnością ich posłucham, więc i po Welcome... pewnie będę sięgał. Jednak następnym razem lepiej będzie bardziej zrównoważyć wkład kompozytorski i zróżnicować zawartość albumu, tak jak to było na dwóch pierwszych blackfieldowych płytach. Welcome to My DNA, niestety, odstaje od nich poziomem. Szkoda. Ocena: 3,5/5 Michał Jurek

Blue Down Blue Down

Kilka dni temu otrzymałem przesyłkę z płytą jakiejś włoskiej kapeli, którą miałem zrecenzować. Współczesny rock nieczęsto wzbudza we mnie przyjazne uczucia, więc pukanie listonosza nie specjalnie

3.

Amerykańscy postmetalowcy Pax Cecilia udostępniają do ściągnięcia swój album Blessed Are The Bonds. pobierz

biuletyn podProgowy


maj  2011 mnie wzruszało… Skoro jednak obiecałem, to trudno – słowo się rzekło… Kocisko widząc że zmierzam w kierunku sprzętu natychmiast ruszyło w kierunku michy (łapówka za zwolnienie miejsca…), więc po krótkiej chwili mogłem spokojnie odpalić maszynerię.. Popłynęły pierwsze dzwięki. Przyglądałem się okładce – Blue Dawn – tak się nazywa owa tajemnicza włoska grupa. Wytwórnia zacna – Black Widow, która kilka fajnych płyt już wypuściła, sugerowała że może być nieźle… Początek rzeczywiście niezły, fajne instrumentalne intro, potem ostre łojenie z żeńskim wokalem, częste zmiany tempa, nieco sabbathowska gitara… Kolejny utwór, nieco wolniejszy, ale i bardziej monotonny. Spojrzałem na skład – wokal, gitara, bas i perkusja. Mało. Z takim instrumentarium trzeba być naprawdę dobrym i mieć świetne kompozycje żeby publika nie usnęła przy czwartym utworze… Jeszcze nie spałem , a kończył się utwór piąty więc nie było źle. To zdecydowanie nie „moja” muzyka więc nie będę się silił na mądre porównania – powiem krótko co mi się tu podoba a co nie. Podoba mi się gitara – lubię brzmienie GIBSONA, lubię mądrze grających gitarzystów, (nie im szybciej – tym lepiej…) a Paolo tak właśnie gra. Podoba mi się sekcja – dobrze zgrani, bez fajerwerków , ale fajne zagrane. Podobają mi się kompozycje, ale nie podoba mi się sposób rejestracji. Zespół powstał jesienią 2009 roku w Genui w Italii. Założycielami byli basista i Perkusista, szybko dokooptowali wokalistkę i gitarzystę. Ta płyta jest ich debiutem, więc być może brak doświadczenia sprawił że w studio zgubili coś co jest chyba ważniejsze niż doskonałe opanowanie instrumentów - zgubili emocje… Niby dzieje się tu bardzo dużo, bo są fajne połamane rytmy, są naprawdę niezłe kompozycje (np. znakomity dziewiąty That Pain), ale wszystko sprawia wrażenie nieco „odegranego” materiału, tak jakby zespół był już zmęczony jego ciągłym graniem. No i wokal…. Dla mnie zbyt schematyczny i monotonny.. Ale może jestem zbyt surowy. Cóż , stary już jestem, a mojej młodej przyjaciółce się podoba… Ich muzykę określiłbym jako gotyk z mocnymi wpływami klasycznego hard rocka z końca lat 70-tych. Jest jeszcze jedna rzecz bardzo charakterystyczna dla wszystkich włoskich kapel, zarówno tych współczesnych, jak i tych z lat 70tych – muzyka znacznie zyskuje po

4.

Alec Vanthournout jest Holendrem i to słychać. Takie delikatne neoprogreswyne dźwięki to domena mieszkańców Kraju Tulipanów. Ale tylko Alec wpadł na pomysł polaczenia ich pobierz z el-muzyką.

biuletyn podProgowy

kolejnych przesłuchaniach. Blue Dawn przesłuchałemW już 5 razy – zaczyna mi się naprawdę podobać. Aleksander Król

Ulver

Wars Of The Roses (2011, album studyjny)

Muszę przyznać, że do nowej płyty Ulver zabierałem się jak pływak sprawdzający miejsce, gdzie ma za chwilę pływać. Badając brzeg, powoli zanurzałem się w wodzie po łydki, później po kolana podejrzliwie i powoli badałem zawartość Wars of the Roses. Zespół przyzwyczaił mnie do tego, że jego twórczość ma ukryte dno, które dopiero po dość długim czasie spędzonym przy albumie można odkryć i w sposób właściwy sobie przyswoić. Trochę czasu zajęło mi więc żeby zanurzyć się całym ciałem w ulverowskich wodach i swobodnie po nich pływać. Dopiero wtedy, po długim czasie badawczym, mogłem rozpocząć recenzję Wars of the Roses. Albumu, którego nazwa pochodzi od wojny domowej w Anglii rozgrywanej w II połowie XV wieku zwaną w Polsce wojną dwóch róż. Już na samym początku zastanawiająca wydaje się szata graficzna albumu. Niezwykle skromna kremowa okładka (musiałem spytać koleżanki jak określić ten kolor bo wiadomo, mężczyzna jest ślepy jeśli chodzi o niektóre kolory) z wyrysowanym logo zespołu. Tak naprawdę nigdy nie wiadomo jakiej muzycznej zawartości oczekiwać, za kryjącą się pod taką okładką albumie. Płyta rozpoczyna się bardzo dziwnie. Po pierwszych sekundach utworu numer 1 (mówię całkiem szczerze) sprawdziłem czy włożyłem właściwą płytę do odtwarzacza. Na szczęście znana już linia wokalna która pojawiła się parę

5.

Zespół Luger stacjonuje w Hiszpanii, ale jako główne źródła inspiracji podaje luminarzy krautrocka, jak Can czy Neu!. Muzycy udostępniają swój imienny debiut. pobierz

sekund wcześniej utwierdziła mnie w przekonaniu, że to jednak Ulver. Swoisty szok jakie wywołały u mnie pierwsze sekundy February MMX pozostał i utrzymał się do końca czterominutowego utworu. Norwegowie niesamowicie mnie zaskoczyli i zaoferowali nam utwór, o którego autorstwo podejrzewałbym bardziej Porcupine Tree niż muzyków wykwalifikowanych w zabieranie słuchaczy w obszary mroku, smutku i beznadziejności. Szybkie, rytmiczne tempo, żywiołowość, polot. Nie tego po Ulver się spodziewałem mając w pamięci ostatnie dokonania zespołu. Powiem szczerze, że po początkowej niechęci do otwierającego krążek utworu naprawdę go polubiłem, chociaż od pozostałej części krążka w dość dużym stopniu muzycznie odbiega i się z nią nie spaja (ojejku już wypaplałem). Trzeba tutaj nadmienić, że na singiel ten utwór nadaje się znakomicie. Utworem numer dwa jest Norwegian Gothic. Nazwa wskazuje na to, że utwór może być poświęcony mrocznym, depresyjnym brzmieniom... i tak jest w rzeczywistości. Mamy do czynienia ze zderzeniem ze ścianą. O ile February MMXX był naprawdę żwawy i całkiem sympatyczny, to Norwegian Gothic rozwija się niezwykle ślamazarnie, nie ma nic z lekkości poprzednika. this is a history of pride and romance Wokal po chwili zanika oddając miejsce grze skrzypiec, których każdy najmniejszy dźwięk odczuwamy na własnej skórze. Tą eksperymentalną grę Ulver prowadzi jeszcze przez dłuższą chwilę, kiedy to znowu głos zabiera Kristoffer Rygg. Utwór jakby przyśpiesza, rośnie natężenie pozostałych instrumentów, którym w sukurs idą ze wszystkich stron dziwne odgłosy. Norwegian Gothic pozostawia nas w stanie zaciekawienia, zatrwożenia, a na pewno oczekiwania dalszego ciągu zdarzeń. No i przyszła pora na Providence. Utwór rozpoczyna piękne klawiszowe intro, ale prawdziwe uniesienie przynosi nam dopiero włączenie się do utworu niespodziewanego kobiecego głosu, który swą delikatnością i pięknem podnosi wartość utworu o parę pięter wzwyż. Tak dzieje się przez pierwsze trzy minuty, kiedy to po bardzo sentymentalnej części wchodzimy w eksperymentalne, ambientowe rejony i zaczynamy szaloną podróż w najodleglejsze rejony naszego umysłu. To trzeba Ulverowi oddać:

w tworzeniu muzycznego klimatu i kreowania świata wyobraźni u słuchacza jest prawdziwym mistrzem. Utwór trwa minut 8 i trzyma w napięciu od początku aż do samego końca. Ciekawym jest fakt, że taki sam tytuł nosił utwór zamykający debiutancki krążek Godspeed You Black Emperor. Kto wie czy to nie był zamierzony zabieg? Utworem numer 4 jest September IV, w którym to Ulver postanowił dać odrobinę odpocząć słuchaczowi. Kompozycja jest bardziej otwarta, bardziej przestrzenna, jest w niej więcej powietrza i nie tłamsi tak depresyjno-melancholijnym klimatem jak poprzednicy. To co po raz kolejny trzeba przyznać muzykom to fakt, że potrafią wyśmienicie łączyć elementy muzycznej układanki tworząc niezwykle ciekawe, barwne kompozycje. Wystarczy na przykładzie Czwartego Września zaobserwować w jaki sposób podany utwór zaczyna się, a w jaki kończy (szalony elektroniczno-psychodeliczny pościg), a nawet nie zauważamy kiedy następują te bądź co bądź karkołomne, drastyczne przemiany stylistyczne. Przechodząc do England fascynaci poprzedniego krążka Ulver pt. Shadows of the Sun na pewno znajdą coś dla siebie. Utwór od początku do końca zaklęty jest w przejmującą, dramatyczną atmosferę cierpienia, bólu, rozpaczy i wewnętrznego zniewolenia. Bez wątpienia jest to jeden z lepszych, o ile nie najlepszy utwór na płycie. Powala na łopatki swoją dramaturgią, atmosferą i batem jakim ugadza słuchacza. Ujadanie psów, emocjonalny wokal, depresyjna gra instrumentów... utwór trwa tylko niecałe 4 minuty, ale nie daje o sobie zapomnieć. Jazdę bez trzymanki po padołach ludzkiej egzystencji kontynuuje Island. Co prawda takiego emocjonalnego pokładu jak poprzednik ze sobą nie niesie, ale swoje zadanie czyli wstrząs słuchaczem w zupełności spełnia. Wyspa charakteryzuje się powolnym tempem, który wspomaga nastrój tajemniczości i zagadkowości. Koszmaru koszmaru tak w tym utworze śpiewa Rygg i coś w tym na pewno jest. W drugiej połowy Island Ulver porusza trochę bardziej swoje eksperymentalne zapędy. Słyszymy wiele naprawdę dziwnych, czasem wydających się może przeszkadzającymi, dźwięków. Wars of the Roses wieńczą najdłuższy, bo trwające niemal kwadrans Kamienne Anioły. Utwór

6.

7.

Rumuńska formacja Byron gra sympatyczny neoprogres. Na licencji Creative Commons udostępniają dwa swoje albumy. pobierz

After The Rain, mini album depresyjnych na Anatemiczną modłę panów z Sans Seraph dowodzi, że w Nashville gra się nie tylko country. pobierz

21


maj  2011 zbudowany jest w ten sposób, że klawiszowemu tłu oraz wydobywającym się ni stąd ni zowąd piekielnym dźwiękom towarzyszy recytacja tekstu utworu trwająca przez całe 15 minut. O ile poprzednie utwory w warstwie lirycznej były dość skromne, to Stone Angels odkupuje ten element z nawiązką. Tekst utworu jest poematem napisanym przez znanego amerykańskiego pisarza Keitha Waldropa. Tak naprawdę to właśnie ten utwór pokazuje prawdziwą siłę Ulver. Pomyślcie sami. Cały kwadrans (ciągłego mówienia tylko czasem przerywanego), w której muzyka odgrywa tylko rolę odległego tła (w smaczki trzeba się naprawdę wsłuchać), który ABSOLUTNIE się nie nudzi, a wciąga i totalnie nie pozwala od siebie odejść. Sam byłem wręcz zszokowany, kiedy to zastanowiłem się nad fenomenem Stone Angels. The worst death, worse than death, would be to die, leaving nothing unfinished. W ten oto właśnie sposób po niespełna 50 minutach kończy się najnowsza płyta Norwegów. Co zmieniło się w muzyce Ulver? Z pewnością płyta jest zdecydowanie bardziej lekka, otwarta, muzycznie przestrzenna niż Shadows of the Sun co absolutnie nie znaczy, że są to piosenki do tańca i na dyskotekę. Porównując jednak dwa kolejne krążki zespołu to ten pierwszy jest jednak bardziej mroczny, depresyjny i ciężki. Wars of the Roses w pewnym sensie przypomina mi trochę biały Lunatic Soul Mariusza Dudy z perspektywy muzycznego klimatu. Jednocześnie na interesującym nas krążku zespół bardziej zdecydowanie puścił wodzę fantazji dodając do swych utworów masę różnego rodzaju dźwięków, co wypadło niezwykle korzystnie. Nie okłamała nas też okładka płyty Norwegów: pozorna pustka ma obrazować muzyczną zwartość krążka, gdzie jak na standardy Ulvera jest sporo miejsca na oddech i własne muzyczne interpretacje dzieła (bo nie ma co ukrywać, że wystrój okładki ma jednak wpływ na to jak sobie wyobrażamy muzykę znajdującą się na każdym krążku i zawsze z podanym obrazem ją w swej świadomości identyfikujemy). Norwegowie w moim przekonaniu zrobili naprawdę fantastyczną robotę. Musze przyznać, że potrzebowałem naprawdę sporo czasu aby móc właściwie zrozumieć treść, przesłanie albumu oraz przyswoić i słysząc zrozumieć wszystkie otaczające mnie podczas słuchania krążka dźwięki. Ulver jednak przyzwyczaił nas do tego, że albumy które wydaje zawsze wypada oznaczyć naklejką: muzyka wymagająca. Bo właśnie wymagające jest Wars of the Roses. Wymagające dlatego, że trzeba spędzić naprawdę sporo czasu nad tym krążkiem

22

aby go odkryć jego drugie dno, jego wnętrze i duszę. Paweł Bogdan

Fantomas

ukształtował się tu już styl zespołu i mniej widoczne są nawiązania do klasyków takich jak Jethro Tull czy Genesis. Płyta jest delikatna i spokojna, ale jednocześnie nadal obecne są ciekawe zmiany tempa i nastroju.

Suspended Animation (2005)

Fantomas to generalnie rzecz ujmując bardzo interesujący projekt muzyczny. Co ciekawe jednak opnie o albumach grupy Mike’a Pattona należą najczęściej do dwóch możliwie najbardziej skrajnych grup. Jedne są niezwykle entuzjastyczne, inne przynoszą miażdżącą krytykę. Przyczyna tego stanu leży również w tym, że Fantomas produkował albumy bardzo nierówne. Jedne tak jak np. Director’s Cut to bardzo fajne, ciekawie zaaranżowane wersje utworów ze starych filmów inne jak np. Delirium Cordia to zbiór interesujących dźwięków, które trudno jest jednak określić jako muzykę. Suspended Animation należy według mnie do trzeciej kategorii, która grupuje wszystkie pozostałe dokonania Fantomasa. Tę kategorię można określić jak hałas. Album składa się z 30 bardzo krótkich (zwykle nie dłuższych niż 1,5 minuty) „utworów”. Jest to mieszanka krzyków, szybkich szaleństw na bębnach, gitarowego hałasu i dźwięków z kreskówek dla dzieci. Myślę, że nawet dla osób lubiących eksperymenty w muzyce (krautrock, free jazz, zeuhl czy różne odmiany szeroko pojętej awangardy) to co prezentuje Fantomas w Suspended Animation to zdecydowania zbyt dużo. W mojej opinii ten album zasługuje najwyżej na jedną gwiazdkę. Krzysztof Pabis

Album urzeka melodyką. Rozpoczyna go delikatny, można wręcz powiedzieć rzewny utwór oparty głównie o delikatne brzmienie skrzypiec i instrumentów klawiszowych. Drugi utwór przynosi odniesienia do muzyki barokowej. W tle pobrzmiewają partie chóru. Utwór trzeci to z kolei ciekawe zmiany nastroju i tempa począwszy od delikatności idącej jednak w kierunku coraz większej drapieżności. Un Giorno, un Amico charakteryzują dynamiczne skrzypcowe szaleństwa i świetna gra na perkusji oraz wspaniałe partie klarnetu. Utwór jest miejscami jazzujący, ale zdobią go także przepiękne fragmenty wokalne. Ostatni utwór rozpoczyna się od nieco mrocznej partii chóru i cały osadzony jest raczej w bardziej ciemnych rejonach. Podsumowując można tylko powiedzieć, że tak jak w przypadku większości włoskich płyt ta również jest stosunkowo krótka i pozostawia lekki niedosyt. Z drugiej jednak strony są to aż 33 minuty wspaniałej muzyki. Niewielką długość albumu rekompensuje jego piękno i zróżnicowanie. Płyta zasługuje na najwyższą możliwą ocenę. Krzysztof Pabis

Negative Zone

Negative Zone (2005)

Quella Vecchia Locanda Il Tempo Della Gioia (1974)

Il Tempo Della Gioia to album będący typowym przedstawicielem włoskiego grania z lat siedemdziesiątych. Jak dla mnie jest to płyta, która należy do pierwszej trójki włoskiego rocka progresywnego zaraz obok jedynego albumu Museo Rosenbach i płyty Felona E Sorona grupy Le Orme. Widać, że

Pamiętacie dzieciństwo? Najpiękniejsze przeżycia... i jakie wrażenia pozostają? Oniryczne westchnie-

nie? Niedosyt? Tęsknota? Pierwotna radość. Taka jest Negativ Zone. Upłynęło już dużo czasu gdy francuska grupa Negativ Zone w 2005r uraczyła nas pierwszą i jak dotąd jedyną 45-cio minutową psychodeliczną opowieścią. Kto jeszcze umie marzyć niech się nie wacha i da się oczarować... Don’t be afraid youself In the mystical dreams Tymi wersami z Ouverture z pierwszego utworu na płycie chciałbym zachęcić wszystkich do zapoznania się z tą piękną płytą. Zanurzenia się w magiczny, psychodeliczny obraz wykreowany przez czterech muzyków z Francji. Ponieść się gitarowym pejzażom, organowym pasażom oraz wokalnym popisom Cedric’a Cartaut, jak i chóralnemu śpiewowi całej grupy. Klimatem „egativ Zone przypomina mam największy zespół na świecie, jakim jest Pink Floyd z przełomu 1971/75. Nie ukrywam, że chciałbym móc poznać tę pytę nie znając wcześniej floydów. tomasch

Presto Ballet

Invisible Places (2011)

Kiedy pod koniec lutego dowiedziałem się, że amerykański Presto Ballet właśnie wydał swój nowy krążek, natychmiast sięgnąłem na półkę po dwie poprzednie płyty zespołu. Być może nie odkrywały nowych terenów, ale słuchało się ich niezwykle sympatycznie, a sami muzycy przyznawali się do fascynacji hard i prog rockiem lat 70tych, a to jest już przecież znakomita rekomendacja. A ponieważ ta amerykańska kapela nie należy w naszym kraju do wykonawców zbyt popularnych, postaram się choć w kilku zdaniach przedstawić Wam ich dzieje. Pomysłodawcą i założycielem zespołu był Kurdt Vanderhoof - gitarzysta znany przede wszystkim z wieloletniej (z przerwą w latach 1988-98) działalności w Metal Church. Do współpracy zaprosił wokalistę Scotta Albrighta, klawiszowca Briana Cokeleya, basistę Briana Lake i perkusistę Jeffa Wade. Sam Kurdt oprócz gitary sięgnął m.in. po organy Hammonda, mellotron i syntezatory, a więc instrumenty kojarzące się z najbiuletyn podProgowy


maj  2011 lepszymi czasami prog i art rocka lat 70-tych. Swój pierwszy album Peace Among The Ruins wydali w czerwcu 2005 roku. „Nagraliśmy cały album w old-schoolowym stylu, z syntezatorami analogowymi, z Hammondami i mellotronem” podkreślał lider tuż po ukazaniu się płyty. Krytycy docenili ich starania i bardzo przychylnie ocenili album. Sporo było na nim odniesień do takich kapel jak Kansas czy Styx, nieco z późniejszego Uriah Heep, odrobinę z Moody Blues czy Alan Parsons Project. Dominował mocny wokal Albrighta oraz melodyjne partie gitar i instrumentów klawiszowych. Swój drugi krążek The Lost Art Of Time Travel (czerwiec 2008) zespół wydał w mocno przebudowanym składzie. Na swych pozycjach pozostali Vanderhoof i Albright, zaś nowymi muzykami zostali klawiszowiec Ryan McPherson, basista Izzy Rehaume i grający na bębnach Bill Raymond. To zdecydowanie najlepszy krążek zespołu, bez wątpienia najbardziej nawiązujący do stylistyki Kansas. Już rozpoczynający album ponad 10-minutowy The Mind Machine najlepiej nas o tym przekonuje. W najdłuższym na płycie One Tragedy at a Time znajdziemy też odniesienia do Yes. Czy po tak dobrej płycie można się było spodziewać równie wysokiego poziomu na kolejnej? Odpowiedzią miał być wydany w początkach lutego tego roku album Invisible Places. Już z okładki dowiedziałem się, że chimeryczny i chyba wymagający lider przebudował po raz kolejny skład zespołu, a jedynym który pozostał.... był on sam. Tym razem towarzyszyli mu wokalista Ronny Munroe (kolega z Metal Church), klawiszowiec Kerry Shacklett, basista Bobby Ferkovich oraz sesyjny perkusista Henry Ellwood. Album rozpoczyna się nagraniem Between the Lines przypominającym numery Kansas z końca lat 70tych okraszonym jednak mocnym wokalem i znakomitą, odrobinę drapieżną solówką Kurdta. Niemal całą pierwszą połowę kolejnego The Puzzle wypełniają niezwykle intrygujące dźwięki Hammondów, syntezatorów i fortepianu. Trzeci na płycie Sundancer przypomina nam twórczość Rush. Podobnie brzmią syntezatory, Kurdt gra na gitarze niczym Alex Lifeson, również wokalista stara się (nieco)

biuletyn podProgowy

śpiewać w manierze Rush. Kolejnym numerem jest 12-minutowy Of Grand Design i tu zespół chyba najbardziej zbliża się do stylistyki Styx z najlepszych lat. Po nim następuje najkrótszy na płycie One Perfect Moment - i dobrze, bo to chyba najmniej udany fragment albumu. Następny All in All przypomina nieco dokonania kanadyjskiej grupy FM tylko w bardziej drapieżnej wersji. Płyta kończy się ponad 12-minutowym No End to Begin i jest to zdecydowanie najlepszy jej fragment. Wspaniała epicka suita, wyraźnie podzielona na kilka części. Zaczyna się delikatnie, klawisze i gitara akustyczna przypominają nam stare, dobre płyty Genesis. Po dwóch minutach pojawia się wokal, mocny, nie dający nam zapomnieć o tym, że Ronny ma jednak metalowe pochodzenie. I tak już do końca. Fantastyczne partie mellotronu i akustycznej gitary przeplatają się z melodyjnym wokalem. I może trochę jedynie szkoda, że lider tak mało nam się udziela tutaj jako gitarzysta, co zresztą można zarzucić chyba całej płycie. Ale i tak jest to album wart wielu przesłuchań, pełen pięknych melodii, bogatych planów klawiszy i świetnie wpisującego się w progresywne kanony wokalu - bądź co bądź metalowego frontmana. I choć Presto Ballet podąża ścieżką wydeptaną wiele lat temu przez herosów art rocka to jednak robi to znakomicie. Sławomir Dziennik

Tides From Nebula Earthshine (2011)

Tides From Nebula mi imponują. Zawiązali się trzy lata temu, rok później wydali świetną płytę I po-

parli ją taką ilością koncertów w kraju i za granicą, że dziś z pewnością kojarzą ich wszyscy fani ambitniejszego rocka w Polsce, a i w Europie nie są zespołem anonimowym. Dzielili scenę z Caspian, Pure Reason Revolution, God Is An Astronaut, Blindead, Riverside, Ulver… Byli dosłownie wszędzie, dotarli ze swoją niszową przecież muzyką do fanów najróżniejszych wykonawców. Wyrobili sobie markę tytaniczną pracą i talentem, teraz przyszła pora postawić kropkę nad I potwierdzając swój status następcą Aury. Zespół umiejętnie podgrzewał atmosferę przed wydaniem Earthshine. Od jesieni 2010go roku wiadomo było, że album jest gotowy, muzycy uparcie odmawiali jednak podania tytułu, wydawcy, nazwiska producenta, czegokolwiek. Sam pod koniec grudnia próbowałem pociągnąć za język Adama Waleszyńskiego. Z zerowym skutkiem. A w marcu gruchnęła wiadomość, że płyta wyjdzie pod skrzydłami Mystic (niewielkie zaskoczenie, koledzy z Blindead i Proghma-C też się tam wydają), będzie nazywać się Earthshine (jakoś nazywać się musi) i produkował ją Zbigniew Preisner – i to już był prawdziwy szok! Jak to? Twórca kojarzony z muzyką filmową i poważną, ciążący ku sztuce wysokiej zniżył się do egalitarnego rocka? Mało tego, zniżył się z własnej woli – to on zaproponował Tides współpracę. Oczekiwania były rozdęte. Czy warszawski kwartet im podołał? TFN zrobili rzecz najmądrzejszą z możliwych. Zamiast ścigać się sami ze sobą i przygotować ulepszonego i podrasowanego klona Aury zrobili skok w bok. Na debiucie sporo było przestrzeni, ale i przesteru nie brakowało. Mocne riffowanie było ważnym elementem całości. Tym razem zespół na dobre odpłynął w krainę łagodności. Nastrój stał się wręcz kontemplacyjny. Skojarzenia z łagodniejszym obliczem God Is An Astronaut i Mono – jak najbardziej na miejscu. Nad całością unosi się dyskretny aromat Pink Floyd. Znacznie większą rolę odgrywają teraz u Tides klawisze, zdarzają się wstawki grane na gitarach akustycznych(końcówka Cemetery Of Frozen Ships). Bogatszy w nowe środki wyrazu zespół skomplikował też struktury kompozycji. Na Aurze kawałki też

nie grzeszyły zwięzłością, ale rozwijały się w przewidywalny, linearny sposób. Na Earthshine z ambientalnej plamy albo z subtelnej partii fortepianu potrafi wychynąć nowy, zupełnie odmienny niż wcześniej temat. Tides nie wahają się przekroczyć w trakcie trwania utworu bariery między wyciszeniem a całkowitą ciszą (patrz: najkrótsza na płycie Hypothermia). Gitarowe zrywy pojawiają się tylko czasami (np. siódma minuta Siberii, trzecia minuta These Days, Glory Days). Paradoksalnie – ze wszystkich elementów składowych Earthshine najbardziej podoba mi się ten, który w porównaniu z debiutem uległ znacznemu ograniczeniu – bębny Tomasza Stołowskiego. Będzie miał na koncertach trochę wolnego czasu, bo w wielu momentach nowych kawałków zespół obywa się bez perkusji. I dobrze, niech zbiera siły, żeby zagęszczać brzmieniową fakturę w These Days… albo grać prościutkie plemienne figury rytmiczne w Caravans (oj, kłania się Minsk!) tak fantastycznie jak na płycie. A jak sprawdził się Zbigniew Preisner za konsoletą? Chapeau bas! Na analogowym sprzęcie dał Tides miękkie, otulające słuchacza, ale też bardzo przestrzenne brzmienie. A w tym gatunku muzyki przestrzeń to rzecz pierwszorzędnego znaczenia. Earthshine to album wyciszony, którego trzeba bardzo głośno słuchać żeby wyłapać wszelkie drobiazgi, smaczki pojawiające się w głębi miksu. Brawa za odwagę – Tides nagrali płytę zdecydowanie bardziej hermetyczną od poprzedniczki. Aura dzięki gitarowemu doładowaniu mogła się podobać rockowej braci najróżniejszego autoramentu. Do docenienia Earthshine potrzebna jest już specyficzna wrażliwość. Zastanawiam się jednak czy zespół odrobinę nie przedobrzył, czy nie warto byłoby delikatności zawartej na albumie zrównoważyć większą ilością fragmentów dynamicznych. Earthshine to misterna, wycyzelowana całość, która mimo wszystko mogłaby prezentować bardziej zróżnicowany wachlarz nastrojów. Daję 3,5/5. Ciekawe ile bym dał gdyby ten album wyszedł w listopadzie, kiedy siłą rzeczy mam większą ochotę na melancholijne dźwięki. Pewnie całą czwórkę… Paweł Tryba

23


Nowości

Budgie

Kansas Power (reedycja)

Krzak

Budgie to formacja, której nie trzeba specjalnie przedstawiać polskim fanom. Ten walijski zespół to jedna z najlepszych formacji z klasycznego okresu hard rocka i ma w naszym kraju sporą grupę fanów. Zespół działa już od 1968 roku a jego założycielami byli Burke Shelley, Tony Bourge i Ray Philips. „In for the Kill” to czwarty studyjny krążek Budgie z 1974 roku, zawierający takie doskonałe rockowe kompozycje jak „Crash Course in Brain Surgery” (skowerowany w 1987 roku przez Metallicę na EPce „Garage Days Re-Revisited”) oraz tytułowy „In for the Kill” (kowerowany niegdyś na koncertach przez Van Halen). Doskonały album dla wszystkich miłośników dobrego, klasycznego rocka!

Wznowienie dziesiątego studyjnego albumu legendy sceny prog rockowej. Był to zarazem pierwszy album nowego wówczas składu grupy z udziałem znakomitego gitarzysty Steve’a Morse’a, znanego obecnie ze swojej współpracy z gigantami rocka Deep Purple! Na płycie oryginalnie wydanej w 1986 roku Kansas zaprezentował fanom muzykę bardziej „bezpośrednią” i „stricte rockową” niż to miało miejsce w przypadku jego poprzednich dokonań. Jako taka, spotkała się ona wówczas z pewną konsternacją fanów. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to dobra rockowa płyta oraz jedna z wyróżniających się pozycji w dyskografii Kansas. Płyta dla fanów tej kultowej formacji oraz - przede wszystkim - miłośników dobrego rocka!

Płyta jest zapisem koncertu jaki odbył się 23 października 2010 roku podczas Śląskiego Festiwalu Gitary Elektrycznej w Kinoteatrze Rialto w Katowicach. Zespół Krzak zagrał wtedy na jednej scenie z czterema basistami, którzy koncertowali i nagrywali z zespołem po śmierci oryginalnego basisty grupy Jerzego „Kawy” Kawalca: Andrzejem Ruskiem, Joachimem Rzychoniem, Krzysztofem Ścierańskim, Dariuszem Ziółkiem. Skład uzupełnił perkusista Ireneusz Głyk. Gościem specjalnym tego wieczoru był znakomity gitarzysta Anthimos Apostolis (SBB). Krzak to fenomen na skalę światową. Ta instrumentalna grupa rockowa nie ma swojego odnośnika w historii światowego rocka.

Wydawca: Metal Mind Productions Nr kat.: MASS CD 1445 DG

Wydawca: Metal Mind Productions Nr kat.: MASS CD 1443 DG

Wydawca: Metal Mind Productions Nr kat.: MMP 0684

NeraNature

Travellers

Luxtorpeda

Solowy, niezywkle klimatyczny debiutancki album Nery, wokalistki Darzamat! NeraNature czerpie inspiracje z takich nurtów muzycznych jak: trip rock, rock atmosferyczny, ambient czy progresywny metal. Zespół jest porównywany do Katatonii czy The Gathering, z racji łatwości do budowania magicznej atmosfery swoich kompozycji. Na debiutanckim albumie „Foresting Wounds” znalazło się dwanaście autorskich kompozycji utrzymanych w stylistyce atmospheric rock/metal, w tym cover urworu Garbage, The World is Not Enough. Polecamy!

Travellers – pod taką nazwą kryje się nowy muzyczny projekt Wojtka Szadkowskiego znanego szerzej z działalności w tak uznanych formacjach jak Collage, Satellite czy Strawberry Fields. Zespół w składzie: Robin – wokal, Grzegorz „sencha atta” Leczkowski – gitary, Krzysiek Palczewski – linie basowe, Wojtek Szadkowski – klawisze, perkusja debiutuje płytą zatytułowaną „A journey into the sun within”, która jak zapowiadają muzycy „jest mieszanką prog, etno, lat 80-tych, dużej ilości magii i przestrzeni, a nad tym wszystkim góruje fantastyczny głos Robin...”. Polecamy!

Po wielu latach zwlekania, 23.08.2010 roku Litza powołuje do życia jam-projekt, który ostatecznie przekształca się w Luxtorpedę. Biorący w nim udział muzycy znają się od lat i nie raz już razem grali, ale tym razem to pierwsza solowa płyta Roberta „Litzy” Friedricha. Na płycie znajduje się dziesięć utworów o mocnym rockowo-metalowym brzmieniu i z tekstami, które opisują życie Litzy. Dodatkowo będzie można na płycie posłuchać wersji instrumentalnych każdego utworu!

Wydawca: Metal Mind Productions Nr kat.: MMP CD 0685 DG Barcode: 5907785036970 Format: CD DG Gatunek: rock/metal Data premiery: 09.05.2011

Wydawca: Metal Mind Productions Nr kat.: MMP CD 0687 DG Barcode: 5907785037007 Format: CD DG Gatunek: Pop/Rock Data premiery: 30.05.2011

Wydawca: Stage Diving Club Nr kat.: SDC CDDG 0111 Barcode: 5907785036956 Format: CD Gatunek: rock/metal Data premiery: 9.05.2011

In for the Kill (reedycja)

4 basy

Zapowiedzi

Foresting Wounds

A Journey Into The Sun Within

Luxtorpeda


maj  2011

Kanon Pearls Before Swine

One Nation Underground (1967)

Zastanawiam się, jak wyglądałaby dzisiejsza, amerykańska scena folkowa, gdyby nie ten album. Czy istniałyby takie style, jak awangardowy, czy psychodeliczny folk, gdyby Tom Rapp nie nagrał One Nation Underground? Mamy rok 1967. Jimi Hendrix dopiero co wydaje swoją Are You Experienced?, The Beatles nagrywa Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, która dopiero ma się stać najważniejszą płytą w historii rocka, a The Doors pracują nad swoim debiutem. Jeszcze świat nie zna takich kapel jak Led Zeppelin, czy Deep Purple. Ozzy Osbourne prowadzi jeszcze życie pasożyta społecznego, a Tommy Iommi, pracując w fabrykach Birmingham, marzy o założeniu zespołu. Właśnie kiełkuje ruch hippisowski po wydarzeniach na The Worlds First Human Be-in. Jeszcze nikt nie wymyślił Ciemnej Strony Księżyca, a Davida Gilmoura tylko nieliczni rozpoznają na ulicy. Jeszcze mamy dwa długie lata, 730 dni, gdy noga Neila Armstronga i reszty załogi Apollo 11 stanie na księżycu, otwierając przy tym nową kartkę w historii ludzkości. A więc jak powiedziałem mamy rok 1967. Młody wykształcony Amerykanin, porzuca ciepłą posadę, by całkowicie oddać się muzyce. Zbiera ekipę (m.in. Warrena Smitha, który będzie dopiero współpracował z Janis Joplin) i z pełną głową pomysłów udaje się do malutkiego, zacisznego i nikomu nie znanego studia w Nowym Jorku. Przez cztery doby nagrywa album, który odciśnie wyraźne piętno na amerykańskiej scenie muzycznej. Już Another Time z bardzo folkową gitarą akustyczną, daje nam biuletyn podProgowy

do zrozumienia, że mamy do czynienia z prawdziwą, muzyczną relikwią. Nie wiem, czy sepleniący wokal Rappa, w tym utworze, jest celowym zabiegiem. Jednak dzięki temu łatwo przenosimy się na amerykańską prowincje lat 60. Or have you come by again To die again? Try again another time Playmate i pierwsze zaskoczenie. Głośne staccata organowe stawiają nas na równe nogi. Kawałek jest bardzo szybki. Jeszcze ten wokal.... cholera, czyż to nie jest utwór Hendrixa? I taki właśnie jest debiut Pearls Before Swine. Obok kawałków folkowych, mamy tu solidną dawkę acid-rocka, czy swoistego punka. Jednak całość jest spójna i nad wyraz psychodeliczna. Oczywiście, jak przystało na amerykańska kapelę folkową, nie brak tu polityki. Drop Out i Uncle John to pierwsze szkice drogi, jaką poszedł Rapp na kolejnym protest albumie Balaklava, na którym sprzeciwiał się wojnie w Wietnamie. Drop out with me And just live your life Behind your eyes Your own skies Your own tomorrows Mało osób pamięta dzisiaj tę płytę. Nie odnajdziemy w Internecie jej obszernych recenzji, czy zażartych dyskusji na jej temat. Jednak według mnie to ponadczasowe dzieło, którego słucha mój ojciec, ja i mam nadzieje, że będą słuchać w przyszłości moje dzieci. Poza tym mało zespołów może pochwalić się taką opinią. Pearls Before Swine’s status as psychedelic mavericks Ocena: 5/5 Adam Nowakowski

Vanilla Fudge

Vanilla Fudge (1967) Wyobraźmy sobie zespół, którego debiutancki album osiąga niesamowity sukces. Kaszka z mleczkiem, nic prostszego. Wyobraźmy sobie, że ten zespół zyskuje w krótkim czasie taką sławę, że otwiera koncerty samego Hendrixa, gra u boku Cream, a nawet jest supportowany przez panów Page’a, Planta, Jonesa i Bonhama. Nie-

możliwe? Wyobraźmy sobie, że miarą wpływu jaki nasz zespół ma na muzykę lat ‘60tych i ‘70tych jest fakt, iż m.in. Deep Purple i Led Zeppelin przyznają się do bycia pod silnym wpływem tej kapeli. Niesmaczny żart? Wyobraźmy więc sobie, że po szybkim wzlocie następuje jeszcze szybszy upadek tego zespołu, tak iż jego nazwa powoli spada do muzycznej ‘drugiej ligi’, a z czasem niemal w ogóle popada w zapomnienie. Możliwe, ale wciąż brzmi jak alternatywny scenariusz filmu ‘This Is Spinal Tap’? Wyobraźmy sobie zatem jeszcze tylko ten drobny szczegół: zespół ów nazywa się Elektryczne Gołębie... Kto to wymyślił: Rowan Atkinson?

Ciepło…ale nie gorąco. Cała historia wydarzyła się naprawdę, z tą tylko różnicą, że człowiek, który odegrał tu znaczącą rolę był producentem nagrań i nazywał się Shadow Morton. To on odwiedzając różne lokale w poszukiwaniu ‘młodych talentów’, zawitał na występ pewnej kapeli. Nazywali się The Pigeons (wspomnieć wypada, iż w wyniku powszechnej zgody, motywowanej zmianą wizerunku wykreślili z afisza przymiotnik ‘electric’). Zespół zrobił na Mortonie takie wrażenie, że… dość szybko zaczął szukać drzwi, nad którymi świecił się napis ‘exit’. I już The Piegeons nie dostaliby szansy, gdyby akurat w tej chwili nie zaczęli grać swojej wersji przeboju ‘You Keep Me Hanging On’. Morton zatrzymał się. To co usłyszał zrobiło na nim takie wrażenie, że nie tylko przysiadł, ale szybko i sprawnie załatwił Gołębiom sesję nagraniową, a następnie kontrakt z Atco Records. Morton zrobił dla zespołu jeszcze jedną rzecz. Zmienił im nazwę na Vinilla Fudge. Wydany w 1967 roku album kwartetu, pod wymyślnym tytułem ‘Va-

nilla Fudge’, śmiało można nazwać muzycznym wydarzeniem. Najłatwiej jest powiedzieć, że jest to wydawnictwo po prostu wyśmienite. Wdajmy się jednak w szczegóły…Płyta zawiera siedem nagrań utworów cudzych i trzy własne miniatury, które nawet trudno określić utworami. To, że album składa się wyłącznie z coverów zupełnie jednak nie razi, ponieważ są to aranżacje pomysłowe i śmiałe. Nie ma tu muzycznego wiernopoddaństwa, przeciwnie wręcz, album kipi od pomysłów i dźwięków zupełnie nowych. Muzycznie dominują na albumie organy Hammonda, ale dużą rolę odgrywa również perkusja. Panowie Mark Stein i Carmine Appice wspaniale tworzą psychodeliczny klimat krążka, do spółki z Timem Bogertem (bas) i Vincem Martellem (gitara). Kompozycje są zasadniczo…nieprzewidywalne. Powolne tempo, często zrywa się nagle, po czym znowu zwalnia. Chórki wcale nie należą tu do rzadkości i zdają się mieć swe korzenie w tradycji gospel. Wszyscy muzycy grają niebanalnie, ale kiedy potrzeba pozwalają zabrzmieć ciszy. Album jest spójny i równy, znajdziemy na nim mnóstwo przyjemnej i w gruncie rzeczy delikatnej muzyki. Po czterdziestu latach nadal słucha się go wspaniale. Jedyne co może drażnić nasze ucho, o ile Vanilla Fudge potraktujemy zbyt serio, to nadmierna rzewność pojawiająca się czasami na przemian ze zbytnią pompatycznością muzyki, przywodzącej na myśl jakiś podrzędne musicale. Warto zwrócić uwagę, że prócz głównych utworów na płycie ‘Vanilla Fudge’ pojawiają się trzy (albo cztery – ostatnia jest częścią innego utworu) muzyczne kilkunastosekundowe kruszynki. Ich tytuły to: STRA, WBER, RYFI, ELDS. Skąd tutaj ‘Truskawkowe pola’? Beatlesi niewątpliwie znajdowali się w kręgu zainteresowań muzyków Vanilla Fudge. Świadczy o tym choćby fakt, iż na swojej płycie umieścili covery ‘Ticket To Ride’ i ‘Eleanor Rigby’. Ten drugi zamyka zresztą album. A raczej prawie zamyka, ponieważ po nim pojawia się echo ‘Strawberry Fields Forever’. Czy to niewinna, psychodeliczna igraszka, zabawa muzyczna i hołd złożony Beatlesom?Możne tak, może nie…Owe kruszynki mają wspólny podtytuł – ‘Illusions

25


maj  2011 Of My Childhood’. To nie koniec niedomówień związanych z Vanilla Fudge. Wizerunek jaki stworzyli też był dziwny, a przynajmniej dwuznaczny. Kiedy występowali na scenie, zacierała się granica pomiędzy ekspresją, a przerysowaniem i karykaturą. To tak jakby oglądać muppety w akcji. Ich egzaltacja niemal kwestionowała powagę występu. Czy był to ‘szał uniesień’, czy tylko zgryw, ‘tylko’ rewelacyjna muzyczna parodia? Wydawać by się mogło, że zmiana nazwy z Gołębie na Waniliowa Krówka nie jest żadną zmianą. Z czasem jednak ta nowa nazwa stała się niemal symboliczna. Dlaczego? Słownik angielski tłumaczy ‘fudge’ również jako ‘unikać’ i ‘fałszować’. Jak to się ma do zespołu prezentującego się dość kiczowato na koncertach i grającego muzykę bynajmniej nie własną w kontrowersyjnych aranżacjach? Zapewne nijak, w końcu ‘fudge’ to też ‘sos karmelkowy’. Zapewne… Jacek Chudzik

International Harvester Sov Gott Rose-Marie (1968)

Hippisowsko-komunizująca grupa ze Szwecji wykorzystująca na szeroką skalę obok tradycyjnego rockowego instrumentarium skrzypce, flet i klarnet. Album ma parę niezaprzeczalnych zalet - przede wszystkim jak na 68 rok muzyka brzmi naprawdę dojrzale i słychać, ze mamy do czynienia z profesjonalistami. Po drugie, urzekać mogą krótsze, psychodeliczne utwory z pierwszej strony LP, wśród których jest miejsce i na delikatne, eteryczne kołysanki, i na gitarowe łojenie ala rozwścieczona wersja Quicksilver Messenger Service, i na ociężałą, posępną transkrypcję motywu średniowiecznego hymnu Dies Irae (tego samego, który wykorzystał Franciszek Liszt w słynnym Tańcu Szkieletów), i na quasi kabaretowe protest songi, i wreszcie na skandowany z pasją manifest poparcia dla zakapiornego Ho Chi Minha, który brzmi jakby był nagrany na żywo podczas protestu przeciwko wojnie w Wietnamie. I właśnie - wraz z tym utworem

26

płynnie przechodzę od zalet do wad. Wada pierwsza - to nieznośne ultra-komunistyczne przesłanie grupy (paradującej podczas koncertów pod portretami Mao i Lenina!). Parafrazując Iwana Bezdomnego z Mistrza I Małgorzaty można powiedzieć, że warto by takich Szwedów z International Harvester zesłać na parę lat na Sołowki (albo od razu wpakować w pociąg do Chin bez biletu powrotnego w 68 roku), to może by zmądrzeli. Ale ok - pal tam sześć przesłanie, na szczęście teksty są śpiewane w języku szwedzkim, można więc przymknąć na nie uszko i skoncentrować się tylko na muzyce. Niestety - druga wada dotyczy tylko muzyki i jest dużo gorszej natury. Chodzi o drugą stronę LP, która zwiera dwie długaśne kompozycje (trzecia- podobna, dodana jest jako bonus na CD!), nawiązujące do minimalizmu Terry’ego Rileya i Le Monte Younga, ale (ważne!) w wersji hard-core. Znany powszechnie jest fakt, że grupy punkowe grały dwuminutowe utwory zbudowane na trzech akordach. Ale Harvester na drugiej stronie gra utwory kilkunastominutowe zbudowane na dwóch akordach! Zaczynają od jakiegoś dźwięku, potem jadą o zwiększoną sekundę w górę, potem znowu w dół, następnie znowu w górę i tak w koło Macieju przez 12 minut! Żeby słuchać takiej muzy trzeba być albo snobem, albo masochistą - albo jednym i drugim. Reasumując - 4.5 za stronę pierwszą, 1.5 za stronę drugą. W zasadzie wypadałoby odjąć jeszcze z pół punkcika za głupawą ideologię, ale niech tam. Razem wychodzi ładne, tłuściutkie 3. Jarosław Sawic

The United States of America The United States of America (1968)

Źle się pisze recenzje swoich ulubionych płyt. Strasznie łatwo jest zasłodzić je na śmierć. Sam nie znoszę czytać takich rzeczy. Naprawdę, jak widzę dwusetny już superlatyw i zapewnienie, że bez takiego a takiego albumu żyć się

nie da robi mi się niedobrze. Tylko, że co ja mogę złego o tej płycie napisać? Ani nie jest to wtórne czy wsteczne, bo jak na 1968 rok cholernie dużo jest w tym progresu. Nie ma przegięcia ani w stronę eksperymentu, ani w kierunku melodyjności. Wszystkie kawałki z tej płyty są znakomite, zaaranżowane zdumiewająco dojrzale jak na tamte czasy, a w dodatku zupełnie przyzwoicie wykonane. Nie dam rady do niczego się tutaj przyczepić. Ale postaram się nie słodzić. Zespół The Unitet States of America, kiedy istniał nie zdobył wielkiego uznania. Nie wiem dlaczego. Końcówka lat 60. to był dla muzyki okres, w którym wyprzedzanie swoich czasów było na porządku dziennym, praktycznie o każdym z wielkich tamtego okresu można by napisać, że coś tam w muzyce przewidział, coś zaczął. Prekognicja The USA obejmowała moim zdaniem głównie nadchodzący progres, ale nie ten typowo symfoniczny, którego zalążki znajdujemy u Procol Harum, The Moody Blues czy The Nice. Tu jest prog nieco bardziej awangardowy, troszeczkę dziwniejszy, ale niewyzuty z melodii. Coś jak Baranek... Genesis albo dokonania grup z Canterbury. Gdybym miał wymienić kilka najbardziej charakterystycznych cech The USA poleciałbym tak - mocny, ale i melodyjny sfuzowany bas, ogromna ilość instrumentów klawiszowych, eteryczny, bardzo psychodeliczny, choć niezwykle prosty sposób śpiewania Dorothy Moskowitz, spora ilość skrzypiec. Generalnie pomysł na te piosenki wyglądał tak, że zespół ładną, chwytliwą melodię zanurzał w ciążącej w kierunku awangardy aranżacji. Czasami są to ćpuńskie, naiwne dźwięki znane z The Piper at the Gates of Dawn czy Their Satanic Majesties Request, kiedy indziej mamy zabawy z taśmami, czy już typowe dla awangardy rujnowanie melodyki utworu i chwilowe wejście w dźwiękową anarchię. Usłyszymy tu także orkiestrę, czy inspirowane chorałami gregoriańskimi chóry. To dużo jak na niespełna czterdzieści minut, ale jakoś nigdy nie czułem przesytu po nawet kilkakrotnym przesłuchaniu tego wydawnictwa. To jest zbyt doskonałe, żeby można było mówić o nadmiarze czegokolwiek. Lubię każdą piosenkę z tej płyty. Otwierający ją American Metaphysical Circus z jego powolnym, portisheadowskim basem i przesterowanym wokalem Moskowitz (bardzo mi się ten numer kojarzy z zespołem Beth Gibbons, który zresztą nie odżegnuje się od inspiracji The USA) to był pierwszy utwór z tego albumu, który mi się spodobał. Na resztę po pierwszym przesłuchaniu machnąłem ręką, ale tego kawałka słuchałem w kółko. Genialny jest czwarty utwór - Garden of Earthly De-

lights. Zaczyna się celującymi w elektronikę dźwiękami klawiszy, potem wchodzi sekcja rytmiczna, a chwilę później wokal z wyborną, wiercącą mózg melodią. Where Is Yesterday rozpoczyna kościelny chór, żeby po pół minucie zamienić się w kolejny majstersztyk rocka psychodelicznego. Znowu mamy tu plumkanie basu, którego trudno nie skojarzyć z trip hopem, melodia wokali jest fantastyczna, zaś sporadyczne psychodeliczne efekty wspaniale podkręcają klimat utworu. Od tej spokojnej, cichej piosenki zespół przechodzi do kawałka o sporej dynamice. Prosty chwyt, dość powszechnie stosowany, ale działa świetnie. Coming Down to doskonały, mocny, melodyjny bas, podążające za wokalem skrzypce oraz klawisze, które mi nieodmiennie kojarzą się z Barankiem na Broadwayu grupy Genesis. Love Song for the Dead Ché to kolejna psychodeliczna kołysanka. Melodia jest jak zwykle porywająca, tematyka może śmieszyć, ale Proszę Państwa, takie to były czasy. Kawałek jest świetny! A że tematyka dość kontrowersyjna? Cóż to za różnica? Ostatnim numerem na tej płycie, który uwielbiam jest Stranded in Time. Zaaranżowany na instrumenty smyczkowe, krótki, wpadający w ucho. Takie weselsze i skoczniejsze Eleanor Rigby. Pozostałe kawałki też lubię, ale mniej. Różne rzeczy można na nich znaleźć: zespołowy jam zalany kosmicznymi efektami, mocne acid rockowe momenty, eksperymenty, melodie - wszystko. Jedyny album zespołu The United States of America jest tak melodyjny jak mainstream w tamtych czasach, tylko że jest przy tym znacznie odważniejszy w eksperymentach. To absolutnie nie jest jakaś skrajna awangarda, ale też dla kogoś, kto nie wychodzi poza Camel i Marillion płyta jest zbyt udziwniona i - jakkolwiek nieładnie to nie zabrzmi - za trudna. Ale jeżeli ktoś nie ucieka z krzykiem słysząc w muzyce ślad dysharmonii powinien być zachwycony. Zespół, jak już pisałem, nie zdobył uznania w swoich czasach i błyskawicznie się rozpadł. Klawiszowiec Joseph Byrd powołał chwilę potem (jeszcze w ‚68 roku) do istnienia zespół Joe Byrd and the Field Hippies. Za tytuł jedynego swojego albumu grupa ta wybrała nazwę pierwszego utworu z płyty powyżej opisanej - American Metaphysical Circus. Bardzo zacne dzieło, jeszcze bliższe progresowi, niestety awangardowy pazur nieco spiłowano i w ogólnym rozrachunku jest to muzyka słabsza. To nie jest niestety kolejne wydawnictwo The USA, ale dla fana zawsze jest to jakaś kompensacja. Bartosz Michalewski

biuletyn podProgowy


maj  2011

11 PYTAŃ

Jan Kaliszewski (Jasior)

Thesis, Archangelica

Ile miałeś lat kiedy stwierdziłeś, że chcesz zostać muzykiem? Czy od razu myślałeś o gitarze basowej? Miałem 16 lat. Najpierw w wieku 6 lat grałem na fortepianie, ale po krótkim czasie to rzuciłem. W wieku 16 lat zacząłem grać na basówce. Czy jest jakiś zespół, a może konkretny utwór, który miał bezpośredni wpływ na Twoją decyzję? Zespół Naamah w którym od początku na gitarze grał mój starszy brat Adam Kaliszewski. Wtedy wpadłem w muzyczne środowisko :) Czy pamiętasz swoje pierwsze gitary? Tak miałem dwa przeokropne Defile, ale jak widać nie były takie straszne

Jakich gitar używasz teraz? Lutnicza 5tka spod ręki Pana Langowskiego oraz Fretlessa Mayonesa Czy masz jakiś wymarzony model na którym chciałbyś zagrać? Może jakiś stick :)

Czy jest jakiś artysta z którym chciałbyś odbyć mały „jam session”? Jest masa takich muzyków różnej maści i stylistyki. Nie obraził bym się na jam z Victorem Wootenem, Jaco Pastoriusem, Johnem Miungiem i paroma innymi :) Czy jest jakiś utwór w którym zagrałeś z którego jesteś szczególnie dumny? Powinienem być dumny z każdego utworu, który gram. Tak naprawdę staram się odnajdywać w każdym utworze coś innego i to na pewno sprawia satysfakcję.

Czy zajmujesz się komponowaniem muzyki? Staram się tego nie robić nawet na własny użytek. Czy umiesz grać na innych instrumentach? Tak ale nie ma się czym chwalić :) Czy masz jakieś hobby nie związane z muzyką? Jest tego wiele ale poza muzyką zdecydowanie na pierwszym miejscu jest kolarstwo. Głównie MTB ale również szosowe i turystyczne.

Wolisz pracować w studio czy występować na scenie? Raczej to drugie, chociaż praca w studio jest kreatywnym procesem, co daje dość dużą satysfakcję.

biuletyn podProgowy

27


Pendragon - 14.04.2011 KuĹşnia fotorelacja Jan WĹ‚odarski


maj  2011

biuletyn podProgowy

29


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.