186-in-1-michal-chmielewski

Page 1

186 in 1 Michał Chmielewski

Na ścianie wisiał mały proporczyk lokalnej grupy piłkarskiej Victoria Baskin. Adam, mój starszy brat, grał w niej w młodzikach. Poza tym proporczykiem wszystko inne było mi zupełnie obce. Tańsze zestawy dezodorantów, perfum i żelu do włosów, wieża stereo w jednym roku pokoju, obok której leżała spora sterta spiraconych CD z czarnym hip-hopem i techno łupankami w stylu Sunrise. Ani śladu Liroya i Scootera, jego ulubieńców z dzieciństwa. W drugim rogu pokoju na niewielkiej komodzie stał telewizor i kilka płyt DVD, również spiraconych. W szufladzie z bielizną znalazłem pakiecik z trawką. Niewielki, może na dwa skręty. Włożyłem do kieszeni. Nie chciałem, by rodzice się na to natknęli podczas sprzątania w tym pokoju – o ile kiedykolwiek będą do tego zdolni. Pod wieszakami w szafie znalazłem jego ubrania, pudło i kilka rupieci. Kiedyś trzymałem tu stertę komiksów, Batmana, Supermana, Spidermana, wszystkich moich superbohaterów na jednej kupce. Adam pozbył się ich wszystkich zaraz po mojej wyprowadzce. Gdyby nie wciąż to samo od lat łóżko i znaleziony w tej szafie pod stertą ciuchów rozklekotany, ale działający Pegasus, nie powiedziałbym, że mój brat tu mieszkał. Bez nich był to pokój nieznanego mi człowieka. Nie widziałem się z nim od półtora roku, nie licząc szybkich, coraz częściej jałowych pogawędek przez Skype. Mieszkałem w podlondyńskim Luton, on w Baskin Zachodnim, z którego nigdy nie udało mu się wyjechać. A teraz nie żył. Zanim jednak doszło do tego koszmaru, który miał mi towarzyszyć do końca życia, minął kolejny nudny, ciężki dzień w fabryce szkieł kontaktowych pod banderą z napisem „na emigracji”. Wracałem do domu autobusem, po lewym pasie, słuchając najbardziej kojących mp3, kiedy zawibrowała mi kieszeń. Dzwonił mój brat. Znowu. Ostatnio dzwonił do mnie prawie codziennie, za każdym razem z tym samym problemem. Potrzebuję kasy, młody, pomóż. No tak. Pomagałem, jak tylko mogłem i miałem chęci. Dzisiaj nie miałem. Spędziłem okrutny dzień przy rozładowywaniu dziesięciu palet kartonów z soczewkami i nie miałem siły na rozczulanie się nad wieczną dziurą budżetową mojego brata. Wsadziłem telefon z powrotem do kieszeni, pozwalając sekretarce go spławić. Po wejściu do domu zjadłem szybki obiad. Telefon zostawiłem na blacie kuchni marząc jedynie o tym, by zintegrować się z sofą, wcisnąć play na odtwarzaczu DVD i przysnąć przy kolejnym odcinku jakiegoś sitcomu. Tak też zrobiłem. Liczyłem co prawda na drzemkę, ale zmęczony organizm wymusił na mnie głęboki sen, twardy jak stal, z którego ocknąłem się dopiero w środku nocy. Wskazówki zegara na lewym nadgarstku ustawione były na trzeciej w nocy. Czułem się połamany, jeszcze bardziej zmęczony i zniechęcony do wszystkiego. Już miałem przekręcić się na drugi bok, kiedy przypomniałem sobie, dlaczego się obudziłem. Jakiś dźwięk. Przeczytane i oglądnięte historie o takich i owakich mordercach wyostrzyły moje zmysły. Szybko zapaliłem światło, upewniłem się, że w wynajętym mieszkaniu nie czyha żaden świr z siekierą lub inną piłą mechaniczną, po czym z powrotem usiadłem na sofie. Działała na mnie jak magnes, przyciągając swoją miękkością i nagrzanym kocem. Słyszałem jej pieśń. Znowu dźwięk. Z kuchni. Poszedłem tam. Ciemność rozjaśniał bzyczący na blacie telefon. Dzwoniła matka. Od razu poczułem w klatce piersiowej uścisk niepokoju. Środek nocy, telefon od matki, która ma


już swoje lata, podobnie jak ojciec – ta kombinacja od razu podsunęła mi do głowy czarne scenariusze. W jakimś sitcomie usłyszałem kiedyś, że po drugiej w nocy nie może przytrafić się nic dobrego. A była trzecia. Odebrałem telefon. Wszystko rozegrało się w trzy minuty. Świat mojej rodziny się zmienił, mój prywatny świat się zmienił, a że jestem egocentrykiem, zmienił się cały pieprzony świat. Usiadłem na podłodze opierając się o lodówkę. Mój starszy brat Adam nie żył. Był trupem, wisiał na autorskim sznurze samobójcy, zimny i sztywny. Nie było go. I tak już miało zostać na zawsze. Siedziałem tak dobre kilka minut z głową zatopioną w dłoniach, walcząc z tym. Byłem w szoku. Wypierałem ten fakt ze swojej świadomości, ale już czułem jak zaczyna kotwiczyć, nie chcąc puścić. Wiedziałem, że im mocniej będę go szarpał, tym boleśniej będzie go zaakceptować. Jak wyrywanie haczyka wbitego w ciało. Zanim się rozłączyłem, powiedziałem matce, że przylecę pierwszym samolotem, ale nie byłem na to gotów. Szybkie pakowanie, telefon po taksówkę, dwugodzinny lot – to wszystko wydawało mi się monstrualnie trudne. Siedziałem więc oszołomiony w towarzystwie mruczącej lodówki. Zacząłem stękać i jęczeć, ale jeszcze nie byłem w rozsypce. To miało dopiero nadejść. Przypomniałem sobie o wiadomości. Adam dzwonił do mnie po południu. Chryste. Brat nie żył, a ja miałem w dłoni jego ostatnie słowa skierowane do mnie. Wystukałem numer sekretarki i na bezdechu odsłuchałem wiadomość. Była krótka, zaledwie kilka zdań. Potem klik i koniec wiadomości. Wtedy właśnie nadszedł kryzys. Trysnąłem strumieniem łez. Przeglądając w jego pokoju to, co po sobie zostawił, odczuwałem głupią pustkę. Coś jak dziura po zębie, tylko bolało mocniej. I była głębsza, głębsza niż wszystko inne na tym świecie. Taką pustkę odczuwać można tylko po utracie kogoś bardzo bliskiego. Teraz, widząc konsolę Pegasus, stertę kartridżów, które zagrywaliśmy na śmierć zasilacza, no i oczywiście butelkę, nie mogłem powstrzymać się od wspomnień. Adam miał wtedy szesnaście lat, ja siedem i jak to pomiędzy braćmi, czasami byłem dla niego uwierającą drzazgą w dojrzewającym świecie nastolatka. Często, gdy miał irytujący obowiązek opiekowania się mną, zabierał mnie na boisko. Siadałem na ławce i patrzyłem jak gra z kumplami. Super, mega, łał. Nudziłem się wtedy okrutnie, a jedyną formą rozrywki było obserwowanie jego kolegów, ponieważ każdy z nich uchodził za prawdziwego rewolwerowca Baskin. Jeden po rozprawie sądowej za pobicie, drugi złodziej, który wszedł do sklepu z elektroniką przy głównej ulicy, sprzedał sprzedawcy bombę w nos i wyszedł z odtwarzaczem kaset VHS. Był też chłopak, który kopcił szlugi nawet przy rodzicach swoich kolegów, a zapewne i swoich. Ale najszerszą renomą cieszył się Jawor. Nawet bez ostrzeżeń brata wiedziałem, żeby nie odzywać się do niego niepytany. Uwielbiał bić młodszych, wymuszał pieniądze, papierosy i zastraszał nauczycieli, gdy ośmielili się podnieść na niego głos. Powiedział kiedyś nauczycielce, że przyjdzie do niej w nocy i rozwali drzwi siekierą. Tak. Adam spędzał z nimi całe dni i choć w moich oczach był dobrym chłopakiem, choć jak każdy starszy brat także bratersko złośliwy, a do naszego domu nigdy nie zawitał policyjny radiowóz w sprawie wybitej szyby czy pobicia, dla innych mieszkańców Baskin uchodził za prawowitego członka bandziorów, którym wszyscy wróżyli poważne wyroki przed ukończeniem dwudziestu lat. Nie wiem, może faktycznie był spokojniejszy. A może po prostu cwańszy. Starsi bracia mają swoje tajemnice. Zawsze pozwalał mi wygrywać, gdy biliśmy się na żarty, choć przedtem dawał mi potężny wycisk. Często chwytał mnie za kark i uderzał palcami w żebra, bez przerwy mówił, że słuchanie Backstreet Boys jest dla lalusiów i że prawdziwi faceci lubią Liroya, Scootera lub od biedy Nagłego Ataku Spawacza. Czasami robił ze mnie pośmiewisko przy swoich kumplach, nigdy jednak nie przekroczył granicy upokorzenia, a także nie pozwolił mnie tknąć nikomu innemu. Prawo starszego brata.


Ale przede wszystkim, mój brat znajdywał rzeczy. Tak po prostu. Jak dziś pamiętam sytuacje, kiedy brakowało nam drobnych na oranżady na miejscu w osiedlowym sklepiku. Adam mówił „czekaj, zaraz coś znajdę”, szedł wolnym krokiem, wpatrując się w chodnik i po chwili podnosił zgubione przez kogoś pięć groszy, dziesięć, w porywach pięćdziesiąt. Któregoś dnia wbiegł do domu rozradowany, bo wracając ze szkoły nadepnął na pięć dyszek w jednym bilonie. Do dziś nie zapomniałem, jak potrzebował dziesięciu złotych, ponieważ jechał do Koszalina z kumplami. Pokręcił się trochę po domu, przeczesując wszystkie kieszenie spodni w pralni, a potem, uzmysłowiwszy coś sobie, rzucił się na fotele w salonie. Pogrzebał pomiędzy ich poduszkami i wyciągnął dwadzieścia złotych w drobniakach. Innego dnia znalazł żółwia. Poważnie. Żółw wielkości popielniczki szedł po trawniku przy placu zabaw dla dzieci. Adam wypatrzył go, bujając się na ławce. Zobaczyłem ruch w trawie – relacjonował – zeskoczyłem z huśtawki, podszedłem i patrz, młody, co takiego znalazłem! To właśnie on znajdywał stare, ponoć dość cenne monety, zaginione psy sąsiadów i zapomniane zabawki w piaskownicy. Pewnego dnia przyszedł do domu z prawdziwą zagadką. – Patrz, młody, co mam – powiedział, pokazując mi zakorkowaną, ciemnozieloną butelkę. Chwilę trwało, zanim rozpoznałem, czym był umieszczony w niej prostokątny kształt. – To kartridż! – zawołałem, biorąc butelkę do ręki. – Skąd to masz? – Znalazłem. – Co jest na tym kartridżu? – spytałem, obracając ją w dłoniach. Kartridżów mieliśmy w domu dziesiątki, obydwaj namiętnie grywaliśmy na Pegasusie, tak jak połowa polskich dzieciaków w tamtych czasach, więc to było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Magiczny sposób umieszczenia kartridża w szczelnie zamkniętej butelce w ogóle mnie nie interesował. Ani gdzie Adam to znalazł. – Kogo to w ogóle obchodzi? – spytał, zabierając butelkę. – Nie ciekawi cię, jak ktoś to tam włożył? Pokręciłem niepewnie głową. Adam prychnął, też pokręcił głową, tyle że z dezaprobatą i poszedł do swojego pokoju. – Gdzie to w ogóle znalazłeś? – spytałem jeszcze. Nie dosłyszałem odpowiedzi. I ten kartridż także znalazłem, leżał obok pudła z Pegasusem, zapomniany, wciąż uwięziony w butelce. Kiedy dostaliśmy tę konsolę, nie mogliśmy się od niej oderwać. Miałem siedem lat, on czternaście. Rodzice zostawili nas samych w pokoju. Klęczeliśmy ramię w ramię, napawając się jego widokiem. Pegasus, zintegrowane z nim dwa pady, jeden gratisowy kartridż, nad tym wszystkim na stoliku stał stary, ale działający telewizor. Gdyby to był film, słyszelibyśmy muzykę Johna Williamsa lub Hansa Zimmera, pady chwytalibyśmy w slow-motion, a w tle, dla zobrazowania naszego szczęścia, iskrzyłyby się efektowne rzymskie ognie. Graliśmy bez opamiętania, często bez nadzoru rodziców, którzy odłączyliby nas od telewizora po dwóch, może trzech godzinach. Gdy zasypiali, graliśmy bez głosu pół nocy, odkrywając nowe, pożyczone lub kupione na bazarze kartridże. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a nasza wspólna pasja nie gasła. Adam uzgadniał ze mną jak równy z równym, nie jak starszy brat z mającym-gówno-do-powiedzenia-młodszym bratem, jakie kartridże możemy wymienić. Na osiedlu panował wtedy handel wymienny. Brylowaliśmy w tej branży, potrafiliśmy wspólnie wykombinować do trzech kartridżów w cenie jednego. Kryliśmy się wspólnie, gdy rodzice pytali mnie lub jego, czy odrobiliśmy lekcje. Tak, mamo, odrabiałem, Adam też, nawet trochę mi pomagał. Pilnowaliśmy wspólnie, by zasilacz się nie przegrzewał, bo miały tendencję do robienia tego bardzo często. Pokonywaliśmy nowe poziomy Super Mario Bros., walczyliśmy między sobą na Tanki, wspólnie ratowaliśmy Ziemię w Contrze, a po zrzucie na pistolet na podczerwień,


słynnego Zappera, wspólnie polowaliśmy na kaczki. Jeżeli kiedykolwiek czuliśmy się naprawdę braćmi z tej samej krwi, to właśnie wtedy, kiedy trzymaliśmy pady w dłoniach. Nigdy jednak nie pozwolił mi rozwalić znalezionej butelki i sprawdzić zawartość umieszczonego weń kartridża. Z początku pytałem go z nadzieją, potem zacząłem przyzwyczajać się do odmowy, aż w końcu zapomniałem. Olewka. Nowego kartridża miałem przynajmniej raz w tygodniu, Złota Piątka, Micro Machines, 999 999 999 in 1, którego etykietka kłamała w żywe oczy, Ice Climber, Dizzy, co tylko chciałem. Teraz, stoją w jego pokoju, patrzyłem na to wszystko lewitując w oparach wspomnień. Nie odpychałem ich, bo i po co? Tylko to mi po nim zostało. Rodzice nie wiedzieli, dlaczego popełnił samobójstwo, bo dobrze to ukrywał, ale ja znałem prawdę. Zazwyczaj historie zmarnowanych życiorysów zaczynają się od „Od Tego Momentu”. Nastolatek po raz pierwszy pali papierosa, by po czterdziestu latach nałogowego palenia dowiedzieć się, że rak na jego prawym płucu waży więcej niż samo płuco. Pierwszy łyk alkoholu, który po dziesięciu latach zmienia człowieka w krótkowzroczny wrak sięgający okiem do kolejnej butelki. Dzieciak, który wynosi pod pazuchą dwa batony ze sklepu, w dorosłym życiu zarabia na przerzucaniu kradzionych aut za granicę. Od Tego Momentu mojego brata zaczęło się, gdy miał szesnaście lat. Jego hormony bulgotały już jak lawa pod budzącym się do życia wulkanie, kumple wcześniej od niego zamknęli swoje konsole w pudełkach, robiąc miejsce na sprzęt stereo. Zamiast zbierania kartridżów zbierał żel ze słoika na swoje włosy. Zamiast w Mario, grał w koszykówkę na osiedlowym boisku, zerkając w stronę siedzących na ławkach dziewczyn. Zamiast nowych poziomów w Contrze, starał się zdobyć kolejną kratę na brzuchu. Grał wtedy ze mną jakąś godzinę, głównie dla zabicia czasu przed spotkaniem z kumplami. Pamiętam to dobrze, bo wtedy po raz kolejny podjąłem z góry skazaną na porażkę prośbę o rozwalenie butelki z kartridżem – Po moim trupie – powiedział, wciąż nie zdradzając miejsca jej ukrycia. Potem poszedł do swoich kumpli. Wspólnie obalili kilka piw na tylnym dziedzińcu szkoły podstawowej. Bardzo rzadko zajeżdżała tam policja. W towarzystwie znajdował się także słynny Jawor. Miał przy sobie trawkę, którą palił w towarzystwie po raz pierwszy. Poczęstował Adama. Spodobało mu się. Nie była to miłość od pierwszego sztachnięcia, nie było to tak dynamiczne, ale od tej pory, gdy tylko nadarzała się mu okazja, palił. Zasmakował i miał chętkę na więcej, jak wielu przed nim i jeszcze więcej po nim. Dowiedziałem się o tym kilka lat później, kiedy był już jednym z najbardziej znanych handlarzy trawą w całym Baskin. Miasto może to niewielkie, ale swoje nastoletnie potrzeby miało i nadal ma. Adam był dobry w unikaniu kłopotów. Nigdy nie pozwolił sobie na to, by zainteresowała się nim policja. Sprzedawał w niewielkich ilościach tylko znanym mu osobom i uprzedzał, że jeżeli ktokolwiek z nich podeśle swojego kumpla, z którym on osobiście nie miał nic do czynienia, to koniec interesów. Był jednak kiepskim handlarzem. Diler, który sam bierze sprzedawany towar, jest amatorem. Mój brat był amatorem od początku, ale nawet amatorzy potrafią się z tym maskować. Udawało mu się wychodzić na plus przez pierwsze lata swojej dorywczej pracy. Dorywczej, bo po ukończeniu technikum budowlanego pracował najpierw w niewielkiej firmie od remontów, potem w fabryce zapałek, a potem już do końca życia na stawach rybnych. Nie były to jakieś wielkie kwoty, głównie wystarczające na picie i wypady do Koszalina bez wyliczania groszaków na ostatnie piwo w tamtejszym pubie. Nigdy nie zaproponował mi udziału. Powtarzał nawet, bym trzymał się od tego z daleka, a raz obiecał, że jeżeli wyczuje ode mnie zapach trawki, pobije mnie do nieprzytomności. Gdy skończyłem szkołę średnią, wychodząc z niej z podarowaną przez Giertycha maturą, wyjechałem do Anglii. Brat handlował już nie tylko trawą, ale podejrzanie tanią amfetaminą i nielegalnymi odżywkami dla koksów, a ponadto kilka razy udało mu się nakręcić niezłe pieniądze na


jakichś tabletkach, których pochodzenia i właściwości nie znał sam. Miał ich kilkadziesiąt, klientom mówił, że są lepsze od ecstasy. Wtedy palił już więcej niż był w stanie sprzedać. Zaczął być pod kreską. To znaczy już wcześniej bywał – i to nie raz – ale któregoś razu już się spod niej nie wydostał. Liczba na minusie zaczęła się powiększać. Pierwsze pieniądze przesłałem mu przed dwoma, może trzema latami. Najpierw pięćdziesiąt funtów, potem dwadzieścia, potem znowu pięćdziesiąt. Nigdy nie pytałem, na co konkretnie je potrzebował. Wciąż był moim kochanym bratem i jeżeli ich potrzebował, nie musiałem pytać, na co. Młodsi bracia zakładając, że ci starsi wiedzą, co robią. Rodzice nie mieli pojęcia o tym, co robił w wolnym czasie. Znali jego znajomych głównie z widzenia i jedyne, co wiedzieli, że mają na niego zgubny wpływ. Nigdy nie powiedzieli otwarcie, że powinien się wyprowadzić, ale kilka razy słyszało się w ich głosie nadzieję, że ich syn w końcu wyleci z gniazda, nie łamiąc sobie przy tym skrzydeł. Przedostatni raz zadzwonił tydzień temu. Chciał pieniędzy, oczywiście. Nawet nie cackał się ze wstępem, od razu trzasnął pytaniem, czy mogę mu co nieco funciaków. Nie mogłem. Nalegał. Mówił, że nagrał taką sprawę, że jeżeli wypali, wszystko będzie w porządku, zacznie od zera i nikt już mu nie będzie groził. Spytałem, kto mu groził, ale wykręcił się przejęzyczeniem. Gdy przycisnąłem, jęknął coś o Jaworze, jego układach, jakichś samochodach, które jeździły po osiedlu i podejrzanych typach, którzy ludzi, gdzie mieszka mój brat. Nie zdradził jednak konkretnie, o co chodziło. To mnie rozwścieczyło. Po raz pierwszy w życiu naskoczyłem na niego. Powiedziałem, żeby w końcu się ogarnął, do cholery, spojrzał w lustro i zastanowił się, co robi ze swoim życiem. Przyrównałem jego status do mojego. Ja prowadziłem samodzielne życie, on nadal mieszkał u rodziców, pracował przy filetowaniu ryb drugiego sortu, pił i ćpał. I zawsze był pod kreską. Zastanów się, do cholery, jak długo jeszcze chcesz podcierać tyłek swoim życiem – powiedziałem i rozłączyłem się. To były ostatnie słowa, jakie mu powiedziałem. No i nadszedł ten dzień, w którym wracałem autobusem, słuchając Roberta Milesa. Adam nagrał się na moją pocztę. – Cześć – zaczął niepewnie. – Słuchaj, wiem, że trochę się to wszystko popieprzyło, ale mam teraz problemy. Naprawdę. Ci goście, rozumiesz, przyjeżdżają do mnie dzień w dzień. Odwożą mnie z pracy i grożą, że spalą nasze mieszkanie. Że wrzucą przez okna butelki z benzyną. Nie mogę przez to spać, ja pierdolę. Muszę im oddać osiem tysięcy, bo... Możesz mi pomóc? Proszę, brachu, ostatni raz, potem obiecuję, że nie będę więcej zawracał ci głowę. Potrzebuję cokolwiek, nawet drobne, by mieć chociaż trochę więcej czasu. Nie miałbyś kilku wolnych funtów dla mnie? Jak wpadniesz do Baskin, wszystko ci wytłumaczę. Po tym monologu nastąpiła chwila przerwy, kilka pociągnięć nosem i krótkie, nerwowe oddechy. Świadectwo tego, że Adam płakał tuż przed wystukaniem mojego numeru i nie do końca zdołał się uspokoić. – Nie wiem, co mam powiedzieć, młody, serio... To ostatnia rzecz, o jaką cię proszę, obiecuję. Wiem, że wiszę ci już trochę, ale... no naprawdę jestem teraz w ciasnej dupie, wiesz? Oni powiedzieli, że jak nie zobaczą tej kasy, to porozmawiają z mamą, jak będzie wracała z pracy. Pomożesz mi? Nie wiem, jak będę mógł ci się za to odwdzięczyć, ale... Koniec połączenia. Nie wiem, czy się rozłączył, czy zabrakło mu środków na koncie. Niecałą godzinę później Adam poszedł do piwnicy i powiesił się. Znalazła go sąsiadka. Zeszła na dół, by wyciągnąć ze swojej komórki jakiś kompot, a znalazła wiszącego trupa, który mieszkał dwa piętra nad nią. Nie pamiętam, po jakim czasie po telefonie od matki zacząłem dochodzić do siebie, ale gdy to się stało, otworzyłem napoczętą butelkę Jacka Danielsa i wypiłem ją w dziesięć minut. Dopiero nad ranem, z zaciśniętymi od kaca skrońmi, zająłem się bukowaniem biletu do Polski i szybkim pakowaniem.


Najbliższy lot miałem za czternaście godzin. W samolocie stewardessa pytała, czy wszystko w porządku, ja przytakiwałem, że owszem. – Tylko sobie płaczę – powiedziałem i zamówiłem pierwszego z pięciu drinków. I oto stoję w jego pokoju, mętnie gapię się na prehistoryczną konsolę i kartridża w butelce. Po moim trupie – powiedział Adam. Cóż, bracie, możemy chyba uznać, że to jest to, co miałeś na myśli. Wyciągnąłem konsolę, podłączyłem do telewizora. Działała. Potem delikatnie rozbiłem butelkę, czekając chwilę na wpieniony głos z zaświatów, ale niczego się nie doczekałem. Etykieta na kartridżu głosiła 186 in 1. Takie kartridże dołączane były do Pegasusa niemal w każdym sklepie. Dorobił się statusu kultowego, ale dla mnie nie znaczył już nic. Do czasu, aż wcisnąłem go w szynę konsoli i wcisnąłem na niej reset. Zamarłem. Trwało chwilę, zanim do końca zrozumiałem, na co patrzę. Normalnie w tej chwili na ekranie telewizora powinien pojawić się tytuł kartridża i spis 186 gier. Zamiast tego, widziałem spis 186 dat, wszystkie z lat dziewięćdziesiątych. Na szybko obliczyłem, że przypadały na okres mojego dzieciństwa. Najechałem na pierwszą (12.06.1994) i wcisnąłem start na padzie. Ujrzałem dwóch dzieciaków. Trzymali w dłoniach pady, takie same jak ten, który sam teraz trzymałem, i grali namiętnie, coś do siebie krzycząc. Po chwili dotarło do mnie, na co patrzę. To byłem ja i mój brat, my z dziewięćdziesiątego czwartego roku. Za nami widziałem ten sam pokój, w którym teraz siedziałem. Oglądałem. Kamera musiała być schowana tuż pod telewizorem, bo jej nie pamiętam. – Co do... – powiedziałem cicho, czując suchość w gardle. Na samym dole ekranu widniały dwie opcje. Play oraz exit. Wybrałem pierwszą. Z głośników wyleciał dźwięk. Na ekranie widziałem, jak grałem z Adamem, on co chwila pchał mnie łokciem w żebra, żeby mnie zdekoncentrować. – Psia mać! – powiedział. Siedziałem tuż obok niego ze zwycięskim uśmiechem na ustach. Poczułem, że sam, patrząc na to, mimowolnie uśmiecham się tym samym triumfalnym grymasem. – Graliśmy w Urban Champion – szepnąłem do siebie, doskonale to pamiętając. – Wygrywałem. – Graliśmy w Urban Champion, wygrywałem – powiedziałem ja na ekranie. Adam spojrzał na mnie zdziwiony. – Co? – spytał. – Nic nie wygrałeś, młody, zaraz cię rozwalę jak zawsze. Uderzyło mnie zdziwienie. – Co się dzieje? – spytałem i ja na ekranie, z dziewięćdziesiątego czwartego roku, spytałem o to samo. Adam wykorzystał to, kilka razy mocniej przydusił klawisze pada, wykonał palcami karkołomną kombinację i krzyknął z radości, unosząc zwycięsko ręce. – Ha-ha! – krzyknął. – A nie mówiłem, młody? Jesteś kaput! Trup nieboszczyk! Wygrałem! Potem klepnął mnie w potylicę, dokładnie tak jak uwielbiał, ja zaś nienawidziłem, i ekran zalała czerń, by po chwili wrócić do menu z datami. Siedziałem oniemiały. Co to było? Wciąż umęczony kacem pomyślałem o tym powoli, zmuszając ociężały umysł do wysiłku. To musiał być jakiś żart. Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu ukrytej kamery, wychylających się zza drzwi uśmiechniętych rodziców, a może i brata. Rodziców jednak nie było. Organizowali wszystko, co konieczne do pogrzebu świętej pamięci brata. – Mamo? Tato? – spytałem. Zero odpowiedzi. Odwróciłem się z powrotem do telewizora.


Zaczęło mnie niepokoić to wspomnienie, które przed chwilą widziałem. Pamiętam je dość wyraźnie. Wygrałem wtedy. Przypadkiem, naciskając wszystko na padzie, ale wygrałem. Tymczasem czułem, jak w miejsce tego wspomnienia pojawia się nowe, wyraźniejsze, w którym to mój brat wygrywa. Jakby ktoś wymazał ten fragment pierwszego i dorysował ołówkiem drugą wersję. Głowa odezwała się tępym bólem. Kac nie ustępował. Poczułem też delikatny swąd spalenizny. Pociągnąwszy nosem automatycznie zerknąłem na zasilacz Pegasusa. Każdy, kto kiedyś miał tę konsolę, prędzej czy później dowiadywał się o ich wadliwości. Przepalały się łatwo, w najmniej odpowiednich chwilach, kiedy na przykład zdobywałeś męczony od tygodnia poziom. Wciąż oszołomiony wróciłem do menu kartridża. Wybrałem inną datę – zima '95 – i wcisnąłem play. Tym razem siedziałem na dywanie przed konsolą sam. Minę miałem skupioną, usta lekko otwarte. Obok mnie walały się sterty kartridżów i kubek po herbacie. Ubrany byłem w gruby sweter, spodnie od pidżamy i grube, wełniane spodnie. Pociągnięcia czerwonym nosem przypomniały mi konkretną sytuację. Była wtedy zima, siedziałem podczas ferii zimowych, rozpaczając nad niesprawiedliwością losu. W czasie ferii powinienem biegać po dworze, a nie siedzieć zamknięty w domu z gorączką sięgającą 38. stopni. Za moimi plecami, tymi w telewizorze, pojawił się brat. Ubierał się do wyjścia. – Idę do sklepu, młody, chcesz coś? – spytał, wciskając na nogi buty. – Nie – odpowiedziałem w telewizorze, nawet się nie odwróciwszy. Przełknąłem ślinę. Wciąż nie mogłem znaleźć żadnego logicznego wytłumaczenia tego, na co patrzyłem. Jakby ktoś nagrał moje sesje grania, potem wgrał do kartridża i zaprogramował menu. Nie jestem komputerowcem, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że wykonanie czegoś takiego nie jest możliwe. Sprawdziłem tylko dwie daty, ale byłem już przekonany, że pod resztą znajdę inne sytuacje z tym samym schematem – ja przed Pegasusem. Tymczasem na ekranie Adam wciąż się ubierał, przeklinając, że jego buty jeszcze nie wyschły po wczoraj. Nie wiem, co mnie tchnęło. Pewnie coś w rodzaju podświadomej ciekawości, jak daleko to coś działa. – Adam, nie wyrzucaj moich komiksów, proszę – powiedziałem. Ja na ekranie powiedziałem to samo. – Nigdy. Obserwowałem, co się stało. Adam popatrzył na mnie chwilę, wzruszył ramionami. – Spoko. I wyszedł. Znowu ciemny ekran, znowu menu. Dopiero teraz uprzytomniłem sobie, jak szybko serce w mojej klatce piersiowej łupie, łup-łup-łup, a oddech przyspieszał. Wciąż czułem ból głowy, ale już nieistotny. Nie pojawiło się żadne zamazane wspomnienie, nie doznałem żadnej wizji zmiany przeszłości. Nic z tych rzeczy. To się po prostu stało, niezauważenie jak mrugnięcie okiem. Wiedziałem, że brat nigdy nie wyrzucił ani jednego mojego komiksu. Byłem oszołomiony. Obawiałem się, nie do końca wiedząc czego, ale chodziło pewnie o niesamowitość i niewytłumaczalność tego zjawiska, bo jeżeli coś takiego ci się trafia, a uważasz się za osobę twardo siedzącą w siodle życia, takie rzeczy oznaczają jedno. Zwariowałeś. Na miękkich nogach podszedłem do szafy. Nie oczekiwałem niczego konkretnego. Bardziej chciałem się upewnić, że nie stało się nic dziwnego. Ujrzałem stertę około pięćdziesięciu komiksów. Moi ulubieni superbohaterowie leżeli jeden na drugim, w szeregu, gotowi na lekturę. Wziąłem do ręki pierwszego z brzegu. Z wrażenia musiałem usiąść. Trzymałem coś, czego nie powinienem, bo mój brat wyrzucił to zaraz po mojej wyprowadzce. Tak mówiła logika. Coś innego szeptało mi do ucha, że oto coś się zmieniło – i nie mówię tu o wspomnieniach czy punkcie widzenia. Tu chodziło o coś namacalnego. Z szoku wybudziło mnie syczenie. Zasilacz. Woń grzanego plastiku była coraz mocniejsza. Podszedłem z powrotem do Pegasusa, wciąż trzymając komiks.


Przydałaby się chwila na ogarnięcie tego. Po prawdzie, to potrzebowałem tygodni, może i całego życia, ale kolejne syknięcie wewnątrz zasilacza sugerował, że nie mam aż tyle czasu. Jeżeli chciałem coś jeszcze zrobić, musiałem to zrobić teraz, najpóźniej zaraz. Wcisnąłem na padzie dwa razy dolną strzałkę, wybierając inną datę. Play. Znów byłem sam. Mina sugerowała znudzenie. Musiałem siedzieć przed telewizorem już parę godzin. Dopiero gdy do pokoju wszedł Adam, jeszcze bardziej znudzony ode mnie rzucił się na łóżko i zaczął mnie podjudzać, bym trochę się z nim pobił, przypomniałem sobie. Zaraz zachęci mnie do bójki, proponując ciekawą wygraną. Jeżeli uda mi się uderzyć go w twarz, będzie mi waflował przez cały tydzień. On oczywiście mógł nie tylko się bronić, ale też oddawać. Uległem. Służący na odcinku tygodnia brzmiał zachęcająco. Pamiętam, jak wtedy już prawie-prawie udało mi się go lutnąć otwartą dłonią. Przedtem uderzyłem go w brzuch, a on, zaskoczony, ułożył usta w zdziwione O i chwycił się za uderzone miejsce. Moje dłoń już leciała w stronę jego policzka, przecinając powietrze, kiedy pchnął mnie nogą. Poleciałem tyłem na kant szafy – tej samej, w której przed chwilą znalazłem komiksy. Polała się krew, niewiele, ale krew z głowy nawet w kropelkowatych ilościach to zawsze wielka sprawa. Po uderzeniu została mi blizna. Teraz patrzyłem na ekran. Adam leżał, patrząc się na mnie, rzucając wyzwania, a ja coraz bardziej zachęcony zerkałem na niego. – Coś ci powiem, młody – powiedział Adam w telewizorze. – Jak uda ci się walnąć mnie z liścia, będę ci waflował przez tydzień. Co ty na to? – Nie – powiedziałem przed telewizorem. Ja na ekranie powiedziałem to samo. Ekran ściemniał, menu wróciło, a na mojej potylicy nie było blizny. Nie musiałem gimnastykować się z lusterkami. Wiedziałem dokładnie, gdzie ona jest... gdzie powinna być... namacałem więc palcem to miejsce, ale wyczułem tylko gładką, obrośniętą włosami skórę. Ani śladu blizny. Coś pyknęło w zasilaczu. Szybko zacząłem przeglądać inne daty. Nie wiedziałem jeszcze, co chcę zrobić. Nie zastanawiałem się nad tym, co właściwie się teraz dzieje, nie interesowało mnie to. Patrzyłem na nagrania z przeszłości, moje sesje z Pegasusem. Patrzyłem na swoją przeszłość, którą mogłem w pewnym stopniu zmienić. Blizna. Komiks. Rozmowa z Adamem. Wybierałem padem kolejne daty, usiłując znaleźć tę najważniejszą. Myślę, że podświadomie miałem już przygotowany plan, ale świadomie wybierałem tylko kolejną datę i kolejną. Z zasilacza zaczął ulatniać się cieniutki słupek dymu. Zaraz będzie za późno! – pomyślałem spanikowany. Wcisnąłem strzałkę w dół na padzie, nie puszczając, i patrzyłem jak daty przewijają się do góry. Dotarłem do ostatniej – było ich raz sto osiemdziesiąt sześć – i wcisnąłem play. To nie było to, czego szukałem. Cofnąłem się o kilka, play, to nie to. Poprzednia, play, też nie to. Zasilacz zaskwierczał boleśnie, słupek dymu powiększał się. Z kontaktu delikatnie błysnęło. Wiedząc, że nic innego mi nie pozostaje, wcisnąłem play na przypadkowej dacie. Siedziałem na podłodze w krótkich spodenkach, z zaciętą miną dusząc przyciski pada. Siedzący obok Adam robił to samo. Zerkał nerwowo na zegarek na nadgarstku. – Skacz teraz! – krzyknąłem ja, ten nastoletni, prosto w telewizor. – Tam, w tych kolesi z granatami! – Cicho! – odkrzyknął Adam. – Wiem. – Adam – powiedziałem już spokojniej, zerkając na niego proszącym wzrokiem. – A mogę zobaczyć, co jest na tym kartridżu w butelce? Tym wiesz, co go znalazłeś? Adam prychnął lekceważąco, nie spuszczając wzroku z telewizora. – Po moim trupie – rzekł. Wtedy zasilacz pstryknął, potem ponownie syknął, a następnie z kontaktu ponownie błysnęło na niebiesko.


Byłem już cały spocony. Patrzyłem to na zasilacz, to na swoją przeszłość w telewizorze. Mój umysł, już rozbudzony, pracował na najszybszych obrotach. Oddychałem głęboko i szybko. Czułem swędzenie pod pachami. Zawsze na kacu pociłem się podwójnie. W ustach mi zaschło i było mi ciężko, ale zdołałem wydusić z siebie kilka słów. – Jak zapalisz, powiem mamie – powiedziałem. – Jak zapalisz, powiem... – powiedziałem ja w telewizorze i wtedy zasilacz zbuntował się na dobre. Telewizor zgasł, z kontaktu ponownie błysnęło małym piorunem. Szybkim ruchem wyszarpałem zasilacz z kontaktu. Dymił się jak popielniczka. W całym mieszkaniu nie było prądu. Do pokoju weszła matka. – To ty coś robisz? – spytała. – Tak... – powiedziałem. Byłem zdezorientowany. – To znaczy... chciałem zobaczę tę konsolę, sprawdzić, czy jeszcze działa. – O rety, przecież ona jest stara jak świat – oznajmiła, machając rękami i wtedy zza jej pojawił się Adam. Wszedł do pokoju z uśmiechem. – Po cholerę włączasz to badziewie, co, młody? – spytał. Nie potrafiłem wydusić z siebie ani słowa. – Jak chcesz zobaczyć fajne gierki, to weź mojego laptopa. Mam na nich kilka fajnych strzelanek. – O nie – zaprotestowała matka. – Mam was tutaj raz w roku i nie spędzicie tego czasu na siedzeniu przy komputerach. Adam, przykręć proszę korki z powrotem. Gdy wyszła z pokoju, Adam wciąż patrzył się na mnie. – Co jest, młody? Wyglądasz jakbyś spojrzał w lustro. – Adam... Adam... – Dawaj, wyrzucimy tego złoma do śmieci. I potem pokażę ci te strzelanki – mówiąc to, mój starszy brat Adam mrugnął okiem. Dopiero zauważyłem zmianę pokoju. Nie było sprzętu stereo, nie było proporczyku Victorii Baskin, meble były inne. Pokój urządzony był bezosobowo, jak w tanim hotelu, dla gości, którzy zatrzymują się na noc u rodziców. Cała masa wspomnień pojawiła się jak za mrugnięciem okiem. Pyk – i już wiedziałem, że Adam pracował jako mechanik samochodowy, mieszkał w Trójmieście. Miał przyjechać z czteroletnim dzieckiem i żoną, ale Magda, bo tak się nazywała, nie dostała wolnego. A przyjechać musiał. Na zjazdy naszej rodziny, które uchwalili nasi rodzice pięć lat temu, musiałem przyjeżdżać nawet ja, mimo mojego stałego pobytu w Luton. Nie musieli mnie namawiać. Uwielbiałem to. – Adam... – powiedziałem raz jeszcze, nie wierząc własnym oczom. – Adam... – Młody, brzmisz jakbyś dochodził – powiedział. Przyniosłem czarny wór na śmieci z kuchni. Zanim wrzuciliśmy do niego konsolę, wyciągnąłem z niej kartridż i schowałem w jednej z szuflad. – Idę wyrzucę tego rzęcha – powiedział Adam – i zajdę do sklepu po jakieś piwo na wieczór. Idziesz też? – Jasne – powiedziałem. Po chwili schodziliśmy po klatce schodowej. Adam przyglądał mi się niepewnie. – Wszystko okej, młody? – spytał. – Tak, tak – mówiłem, choć nie byłem pewien, czy rzeczywiście tak jest. Jednak wszystkie nowe wspomnienia – dobre wspomnienia pozbawione staczania się brata, pogrzebu i poczucia, że tracimy wspólny kontakt – sugerowały, że tak. – Tak tylko myślałem sobie, wiesz. – No? – Pamiętasz, jak Jawor chciał ci dać się sztachnąć zielska? Schodził po schodach zdziwiony. – No, tak, pamiętam. – Dlaczego odmówiłeś? – Bo powiedziałeś, że nakablujesz na mnie rodzicom. A skoro o tym mowa, to do dziś nie wiem, skąd wiedziałeś, że ten wariat będzie miał to zioło.


Uśmiechnąłem się delikatnie. Przypomniał mi się pakiecik trawki, który schowałem do tylnej kieszeni. Teraz była pusta. – Młodsi bracia też mają swoje tajemnice – powiedziałem, chwytając go za kark i uderzając palcami w żebra.

Koniec.

Dane kontaktowe: Michał Chmielewski 43 Kitchener Drive NG18 2JG Mansfield Nottinghamshire email: misza.chmielewski@wp.pl tel: 07565063306 (angielski numer, kierunkowy +44)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.