Herbasencja10

Page 1


Spis treści

2


MARCIN SZ

Opowieści spod mostu, z podziałem na sekcje Pierwsza; filary: W przerwach między posiłkami pada deszcz, śnieg, grad. Nasiąkamy ziemią, mokrą do szpiku. Ona zrodzi owoce, my popłuczyny. Jasno widać dziury w niebie, przez zelówki. Takie losy. Druga; przypory: Latem zbieramy zapasy chrustu, rozkradają. Nie znana kategoria czynu - mówią przedstawiciele - poza tym bez meldunku. Ziemniaki spieczone na amen. Permanentny brak soli. Takie fatum. Sekcja dęta: Człowiek nie istnieje bez metryki. Nie urodził się, więc nie umrze. Bum, cyk, cyk - takie szczęście.

3


BOSSKI_DIABEL

Wgłębienia Z cyklu: Różno-rodność

przenikam wzrokiem bez oglądania się wstecz odgadując do czego przypisano mi żywot czekam na moment przelotny możliwe że się nie zmieszczę w limicie ale próba jest koniecznością czuję wibrację stalowych rzeźbionych liści na drzwiach dawno już opuszczonego najgorsze jest że nie mogę już być heroiczny w dniu niby zwyczajnie powszednim

4


BOOBIC (ŁUKASZ WRZALIK) Ostatni lot ćmy Głos siadł mi na starość, to i ja usiadłem, bo biją, kije mają i pręty tępą puentą pozakańczane. Nawet tutaj, za kontuarem w barze, spokój jest tylko przestarzałym silnikiem na paliwo, którego złoża wyczerpały się już dawno temu. Deklamuję ci Staffa z pamięci, odkurzyłem go specjalnie, no ale nie za to ci płacą te osiem złotych za godzinę, byś przerywała kąpiel w oparach smolistych substancji i słuchała bezczynnie pierdół o tym, że kręgami jesteśmy na wodzie i śladami na piasku, że byle pierdnięcie skazać nas może na karę nieistnienia. Wyprowadzają mnie, a ja zdaję się tonąć i już jako tonący chwytam za brzytwę twarzy twojej niezwruszonej. Wysłuchaj chociaż ostatniej prośby skazańca i wyślij sms o treści „pomagam“ do Boga - do światła, które mi jakoś nie po drodze.

5


MARCIN SZ

Behawioralne życzenia świąteczne Emancypacja Alicji osiągnęła apogeum. Królik pije wódkę, kompletnie nieszczęśliwy, przecież mógł zostać marcowym zającem. A nawet kotem. Jak najbardziej czarnym. Zaczyna się od jajka, potem już leci. Przez żołądek do serca. Mężczyzny zaplątanego w węzeł krawata. Skróćcie te dywagacje - mruczy królowa - najlepiej o głowę. Zalane towarzystwo nagryzmoliło krótką wiadomość tekstową. Kompletnie nieczytelnie. Być może użyto zbyt szerokiej czcionki. Nie ważne, ambasador drugiej strony już jedzie. We fraku skrojonym z zabłąkanego dyrygenta. Wiezie listy zapowiednie w butonierce. Persona non grata bez butelki. Miały być życzenia - nie będzie, skoro wszystko na miejscu. Nawet magiczna fasolka.

6


STARY KRAB

Wątok (rozmowa z rzeką)

Antoniemu Sypkowi autorowi książki „Mój Tarnów“ Nad inną wyrosłem rzeką, a jesteś mi przyjacielem, jak Łososina przedwiośnia. Przetaczasz się przez miasto, zdobyłaś respekt rajców i kanoników, szacunek siwych starców i zakochanych, wpatrzonych w kupry krzyżówek. Podłączony do twej kroplówki, miewam majaki z ptactwem, igrającym w mrukliwym, pociurkliwym nurcie, kiedy z moim mamrotem, wątoczysz się hen. Tarnów, 16 lutego 2007 roku.

7


MARCIN SZ

Suma wszystkich podniet

Gołąb leciał przez przejście dla pieszych, na czerwonym świetle. Takie bajki opowiada dziadek, skupiony na panoramicznej: Sześć poziomo, na literę b; może banan, albo barometr. Babcia nuci kołysanki, Wielki Zderzacz Hadronów pracuje na pół gwizdka. Tak twierdzi wyleniały kocur sąsiadów. On wie najlepiej, sika na gazety. Popularnonaukowe. Wujek Zenon robi habilitację z macierzyństwa, niedługo rozwiązanie, po długich miesiącach. Na razie leży w łóżku, zbiera się w sobie. Tymczasem myszy harcują w spiżarni. Której nie ma od czasów wojny; drugiej, pierwszej i napoleońskiej. I tak nikt nie dostał virtuti, co najwyżej bóle w krzyżu. Mały Jasio idzie do szkoły. Ma tornister, drugie śniadanie. Jeszcze nie rozumie wszystkich wyrazów, ale na pewno się nauczy. Blekaut, dziadku. Tego wyrazu ci brakuje. Do szczęścia.

8


UNPLUGGED (MARCIN LENARTOWICZ)

- odcisk. dziewiętnaście i pół witraży w skali zadymienia - ktoś mógłby to nazwać euforią kij w mrowisko, w oku sól - poszarpane arterie kapiące na krótkowzroczność -

9


MARCIN SZ

Absolutnie nieciekawa mitologia Świat umrze za trzy miesiące, dwa dni i pięć godzin, bo nigdy się nie narodził - powiedział Szatan, albo ktoś o podobnym wyrazie twarzy. Zdanie żywcem wyjęte z curriculum ulicznych sprzedawców chłamu. Taki nędzny zaświat, że aż się nie chce poruszać powiekami. O artykulacji głosek nie wspominając. Na pocieszenie można usłyszeć, praktycznie w każdym barze: cuda wciąż się zdarzają. Niestety te najdrobniejsze, niewidoczne gołym okiem. A tu nikogo nie stać na zbrojenie. Będzie trwał wiecznie, ten czy inny. Za karę, lub na pamiątkę - zaśmiał się Szatan, albo ktoś o podobnym tembrze głosu.

10


MARCIN SZ

Spiski. Kalendarium Ludzie są dzisiaj niedobrzy - powtarza Malinowski spod dwójki, pożyczając siódmą w tym miesiącu szklankę cukru; (piąty stycznia). Starsza pani na trzecim piętrze, obłęd w oczach, wygania diabła z wycieraczki. Ten kurczowo trzyma swoją ostatnią deskę ratunku; (żar modlitwy). Listonosz analfabeta rozrzuca po klatce listy polecone. Zawsze spadają znaczkiem na dół - stwierdza, drąc mundur o skrzynki; (samoświadomość urzędnika). Dzieci lepią bałwana zapominając o anatomii. Bez znaczenia - w telewizji odwilż. Najpóźniej jutro rano, jeśli nie dziś wieczorem; (bez intymnych szczegółów). Ziemia drży, tramwaj albo ruchy górotwórcze. Nade mną piętro, pod piwnica. Nie uciekam, za oknem sosna krzywo uśmiechnięta; (anomalia tektoniczna).

11


MARCIN SZ Didaskalia Cykl: Kurwa mać Pani z GPS mówi: „przekroczyłeś dozwoloną prędkość.“ I to jest głos na temat - wolność; nie piliśmy brudzia. Sąsiadka nocami słucha jedynie słusznego radia: „nie znajdujemy znamion czynu zabronionego.“ I to jest głos na temat - równość; moi goście chodzą na palcach. Mężczyzna przed zamkniętą kratą śmietnika: „żyj i pozwól zdechnąć innym.“ I to jest głos, którego się nie słucha; brak miejsca na dopowiedzenie.

12


OHAYO GOZAIMASU 12 Spowiedź to dar

TOMEK I AGATKA (AGNIESZKA DĄBKOWSKA KAPSRZYCKA) WinRar/Bóg jest kobietą łączenie z Bogiem litania loretańska rozwijam listę

z workiem grzechu miękł z trwogi jednym ciurkiem, że - huj lipa mięta

TJERESZKOWA

umyte ręce szeptem karmią potwory kto im wybaczy

ANCIUPENCIU

ślad stóp na piasku myślałem, że idę sam a Ty mnie niosłeś

13 szczęśliwa trzynastka SURENKA

Trzynastka przeszła samą siebie, przeklinając pech.

14 wiosna

TJERESZKOWA

idzie już wiosna wciągam ochoczo zapach gówien spod śniegu

15 kusicielka SNOWFLAKE

Kiedyś miała raj teraz hoduje węże cholerna Ewa

ohayo gozaimasu

13


BARANEK

(KRZYSZTOF BARANOWSKI)

Agroturystyka - Kochanie! Jan Kowalski wiele nauczył się podczas dwudziestu lat trwania swojego małżeństwa. Można by nawet powiedzieć, że dostał niezłą nauczkę. Wiedział, na przykład, że jeśli Maryla zaczyna od „kochanie“, to dalszy ciąg prawdopodobnie mu się nie spodoba. I tak dobrze, że nie powiedziała... - Jasieńku! Stało się. Teraz to już na pewno ma przechlapane. Co ona znowu wykombinowała? - Wiesz, tak sobie myślałam o tegorocznych wakacjach... On również myślał o wakacjach. I miał całkiem konkretne plany. - Podobno wróciła moda na wczasy pod gruszą. Jakie, cholera, wczasy pod gruszą? - Teraz to się nazywa agroturystyka. A więc znowu nici z uporządkowania kolekcji znaczków. - Moglibyśmy pojechać na tydzień lub dwa gdzieś na wieś. Wiesz, taką prawdziwą, jak w „Złotopolskich“. Po co ona mówi mu to wszystko. Przecież i tak zupełnie nie liczy się z jego zdaniem. Jan już nie pamiętał, kiedy dane mu było podjąć jakąkolwiek decyzję. Ostatnia była chyba ta o poślubieniu Maryli. Może to i lepiej, że nie miał już prawa głosu. - Dzieci odetchnęłyby świeżym powietrzem. Pomyślał o Asieńce i Jareczku, dwóch potworach, do poczęcia których przyłożył podobno, ekhm..., rękę. A później pomyślał o różnorakich niebezpieczeństwach czyhających w dziczy na rozpieszczonych mieszczuchów. Uśmiechnął się i spojrzał na żonę. - Wspaniały pomysł kochanie. Pojedziemy na wieś. *** - Och, Jasieńku, jak tu pięknie! Jechali jakąś cholerną bryczką, przez sam środek jakiegoś cholernego lasu. Droga była piaszczysta i kurzyło się niemiłosiernie. Było gorąco i duszno.

14

fantastyka


- Rzeczywiście kochanie. Cudownie. Spocony, w zbyt ciasno zawiązanym krawacie, przyciśnięty przez żonę do krawędzi powozu, oddychał z trudem. Za sobą miał straszliwą podróż pociągiem i woźnicę, który nie odezwał się słowem od chwili kiedy odebrał ich ze stacji. Przed sobą - kłócące się zawzięcie bliźniaki i dwa tygodnie koszmarnie zapowiadających się wakacji. - Koszmar obecnego lata - pomyślał. Skrzywił się. - Zabrzmiało jak tytuł jakiegoś kretyńskiego horroru. Coś słabo się czuję. I tak mnie jakoś mdli. Przechylił się przez rburtę“ pojazdu. Ale nie zwymiotował. Nie chciał powalać biegnącej tuż obok staruszki. Niska, siwa, przygarbiona, z wiązką chrustu na plecach. Staruszka. Biegła sobie raźnym kłusem i uśmiechała się tajemniczo. Spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała: - W blasku księżyca błyszczą kły Budzi się bestia pośród lasu Z przekrwionych ślepi płyną łzy Oj będzie sporo ambarasu. - Słucham? - nie zrozumiał Jan. - Wiem, wiem. Nic nie mów. Końcówka trochę wypada z klimatu, ale potrzebowałam rymu. Przepowiednia musi się rymować. Posłuchaj tego: Gdy serce krew przestanie tłoczyć Gdy piersi oddech nie poruszy Martwe a wciąż widzące oczy Żywy nieżywy pośród głuszy. - Słucham? - Nieźle, prawda? I zauważ, że zrezygnowałam z interpunkcji. Całkowita dowolność. Nowocześnie. A na koniec najlepsze: Po trzykroć powtórzone Spełni się przed świtaniem Tak jest postanowione I niechaj tak się stanie. - Słucham? - Wiem, że słuchasz. Dlatego ci mówię. No dobrze, teraz już wiesz na czym stoisz. Ja znikam. I rzeczywiście znikła. Jan popatrzył jeszcze przez chwilę, a potem zwymiotował i zemdlał. *** Kiedy się ocknął, powóz wjeżdżał właśnie między zabudowania niewielkiej wioski. Nikt oczywiście nie zauważył jego omdlenia. Nie był tym zaskoczony. Ba, nie było mu nawet przykro. Przywykł. Skupił się na podziwianiu krzywych płotów, drewnianych chat krytych strzechą i żurawi pochylonych nad nieocembrowanymi studniami. - To jakiś cholerny skansen - pomyślał. Bryczka wjechała na jedno z podwórek i stanęła przed walącą się chatą. Wyszła z niej znana już Janowi staruszka. Ta sama, która tak hojnie szafowała nowocześnie rymowanymi przepowiedniami. - Witajta drogie goście! -wrzasnęła.- To ja! Wasza gospodynia. Witajta na naszych rewelacyjnych wczasach agroturystycznych. Zasmakujeta tutej prawdziwie wiejskiego życia. No, dali, wchodźta do środka. Helka! Pomóż państwu. - Temu państwu nic nie pomoże - pomyślał Jan, który oprócz filatelistyki, interesował się również polityką. Z tym, że polityką raczej biernie. A potem przestał myśleć, bo zobaczył Helkę. Rozłożystą wiejską dziewoję w nieco porwanym i rozchełstanym ponad wszelką miarę odzieniu, które więcej obnażało niż skrywało. Podbiegła do bryczki, złapała dwie wielkie walizy i bez wysiłku zaniosła je do chałupy. Maryla, z wyniosłą miną podążyła jej śladem. Dzieci również. Z równie napuszonymi minami. Jan chciał jeszcze porozmawiać z gospodynią, ale ta położyła mu pomarszczoną dłoń na ramieniu, spojrzała głęboko w oczy i szepnęła:

15


- Mnie też denerwuje ten folklor, ale takie są prawa agroturystyki. Nie masz wyjścia, wypoczywaj, jeśli potrafisz. I nie plącz się po zmroku po okolicy, jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć. - Słucham? - I nie łaźta po ciemaku po okolicy - krzyknęła staruszka w stronę wychodzącej na podwórze Maryli. - Lepiej się wcześnie położyć. *** Właściwie to nie było tutaj tak źle. Bliźniaki znikały gdzieś na całe dnie. Maryla każdego ranka rozkładała na pobliskiej łączce kraciasty leżaczek i aż do obiadu wytapiała się na słońcu. Po obiedzie zresztą również. Cała rodzina oddawała się słodkiemu nic nie robieniu. I wszyscy mieli w nosie, co dzieje się z Janem. Jak zwykle zresztą. Mógł spokojnie zająć się lekturą książki o zwyczajach jelonka rogacza (Lucanus Cervus). Entomologia była bowiem trzecią jego wielką pasją. Mógł również bez przeszkód oglądać krzątającą się po obejściu Helkę, co bardzo szybko stało się jego kolejnym hobby. Nic niestety nie trwa wiecznie. A najszybciej kończy się beztroska sielanka. *** - Piękna noc - Maryla zamknęła okno i spojrzała na męża. - Gdzie bliźniaki? - spytała. - A nawet nie wiem. Biegają gdzieś pewnie - rzucił beztrosko. I od razu tego pożałował. - Jak to „nie wiem“? Jak to „biegają gdzieś“? Nie wiesz, gdzie są moje dzieci? Jan popatrzył na czerwieniejącą błyskawicznie twarz żony. Cynober. Głęboki wdech. Karmazyn. No to będzie czego posłuchać. - ...no, ale nie dziwota, skoro zamiast opiekować się dziećmi, rozglądasz się za wiejskimi dziewuchami. Ty wstrętny, obleśny satyrze... Pomyślał o opalonych udach i głębokim dekolcie Helenki. To była miła myśl. Pozwolił jej jeszcze przez chwilę kołatać się po głowie. - ...i co ci się właściwie podoba w tej prymitywnej wieśniaczce... Wszystko. A najbardziej to, że milczy. Maryla rozkręcała się coraz bardziej. Skala jej głosu zawsze go zachwycała. Była to jedyna cecha żony, która jeszcze budziła jego zachwyt. - ...gdzie byłbyś dzisiaj gdyby nie ja?... Jak to gdzie? Siedziałby w fotelu i grzebał w klaserach. - .. każda inna na moim miejscu... Wyłączył się całkowicie. I tak znał cały ten monolog na pamięć. A ponieważ przed wygłoszeniem ostatecznej konkluzji Maryla zawsze robiła przerwę na zaczerpnięcie oddechu, nie groziło mu, że przegapi coś ważnego. O, teraz, wdech i... - ...i bez dzieci nie pokazuj mi się na oczy. Propozycja była wielce kusząca, ale w Janie po raz kolejny zwyciężyło poczucie obowiązku. Ruszył na poszukiwanie bliźniaków. *** Już od kilku godzin chodził po tym cholernym lesie. Co za bałagan! Ani jednej porządnie wytyczonej alejki. Ani jednej ławeczki. O latarniach nawet nie wspominając. Naprawdę ucieszył się kiedy wreszcie udało mu się dotrzeć do niewielkiej polanki. Usiadł na pniu zwalonego drzewa, zdjął buty i rozprostował zmęczone stopy. I wtedy spomiędzy drzew po drugiej stronie polanki wyszła jego córka. Nie wyglądała na zagubioną. W każdym razie nie bardziej niż zwykle. Zobaczyła go od

16


razu i lekko utykając na lewą nogę ruszyła w jego kierunku. Po krótkiej chwili stanęła przed ojcem. Jej, jak zwykła mawiać Maryla, rśliczne pysio“, wygięło się w płaczliwą podkówkę. Jan zacisnął zęby. Wiedział co go czeka. Asieńka, pomimo ukończonych niedawno osiemnastu lat, była bardzo infantylna. Zachowywała się często jak rozpieszczony, sześcioletni berbeć. Miała też trudną do zniesienia manierę zaczynania prawie każdego zdania od ri“. Zrezygnowany wzniósł wzrok ku nocnemu niebu. - I wszystko mnie tu gryzło. I najpierw była ta mucha. I komar. I jeszcze gęś przy stodole. I ja uciekłam. I ja przybiegłam do lasu. I ciemno już było. I nie mogłam znaleźć drogi. I taki wielki piesek na mnie skoczył. I mnie ugryzł w nogę. I teraz mnie boli. Nad drzewami pojawił się księżyc. Jasny i okrąglutki. - O! Pełnia! - pomyślał Jan i zerknął na umilkłą nagle córkę. Asieńka zasłaniała dłonią usta i przerażona patrzyła na tę dłoń. I nie wiadomo co ją właściwie tak bardzo przestraszyło. Czy olbrzymie pazury, w które nagle zmieniły się jej starannie wypielęgnowane paznokietki? Czy może raczej gęsta sierść pokrywająca szybko całą rękę. - Ojejku! Tatuśku! I co ja mam teraz zrobić? Jest mi źle. I smutnoooooouuuuu.... Kończące wypowiedź wycie było efektem nagłego przekształcenia się „ślicznego pysia“ Asieńki w straszliwy wilczy pysk. Rozległ się trzask pękającej sukienki. Po chwili olbrzymia bestia pochylała się nad Janem. Ociekające śliną kły były coraz bliżej jego gardła. Na szczęście w tej samej chwili na zalaną księżycowym blaskiem polankę wbiegło stado saren. Przewodnik zatrzymał się na chwilę zaskoczony, a później poderwał stado do panicznej ucieczki. Wilkołak ryknął i ruszył w pościg. - Na szczęście nigdy nie mogła się skupić na jednym - pomyślał Jan, wstając ciężko z pnia. Najważniejsze, że znalazł córkę. Teraz musi jeszcze odszukać syna. *** Jan, zniechęcony i zmęczony wielogodzinnymi poszukiwaniami, wracał do chaty. Wszedł właśnie między opłotki, kiedy w jasnym świetle księżyca dostrzegł sunącą w tym samym kierunku postać. Od razu rozpoznał jadowicie pomarańczową kurtkę Jareczka. Jego syn szedł dziwnie powyginany, z trudem powłócząc nogami. - Musiał łobuz nieźle zabalować na jakiejś wiejskiej dyskotece. - pomyślał Jan wkurzony. A ja całą noc szukam go po lesie. - Zatrzymaj się młody człowieku - zawołał. Jareczek zatrzymał się i powoli, wykonując całą masę niezbyt skoordynowanych ruchów odwrócił się w stronę ojca. Był blady. Straszliwie blady. I taki jakiś złachmaniony jakby i nieświeży. I cały powalany ziemią. - Wyglądasz jakbyś wylazł prosto z grobu - zażartował Jan. Ale w tej samej chwili spojrzał w puste oczy syna i nie roześmiał się z własnego żartu. - Gdzie byłeś Jareczku? - Poszedłem na spacer i zabłądziłem w lesie. Łaziłem ze dwie godziny. Wreszcie usłyszałem bębny. Mnóstwo bębnów. I trafiłem na wielką polanę. Pełno ludzi. Wszyscy tańczyli i krzyczeli. A później ta kobieta zarżnęła czarnego koguta. Dalej już nie wiem co się działo, zemdlałem chyba. Ocknąłem się przed chwilą w rowie. Wracam, ale tak jakoś nie chce mi się spać. I głodny nawet nie jestem, chociaż od kolacji nic nie jadłem. W ogóle, dziwnie się czuję. Nie czuję właściwie. Podrapał się po głowie. Trącone przypadkiem ucho z cichym plaśnięciem wylądowało w trawie. Palce zaplątały się w resztki włosów i zostały w nich kiedy opuścił rękę. Wyglądały jak jakieś koszmarne papiloty. Jareczek niezdarnie próbował je wydostać. - To wygląda jakby, ekhm..., ale przecież w Polsce nie ma voodoo - myślał Jan. - Skąd by miało być? Przecież nie mieliśmy nigdy żadnych Afro-Polaków. A Oli chyba był ochrzczony? Nie, no to bez sensu. Ale przypomniał sobie co stało się z Asieńką i dał spokój logice. Poklepał Jareczka po ramieniu. Kilka części ciała rozsypało się po okolicy.

17


- Cóż synku, wygląda na to, że jesteś zombim. Czy ci się to podoba, czy nie. Takie są fakty i będziesz musiał nauczyć się z tym, ekhm..., żyć. No, weź się w garść, a ja idę opowiedzieć o wszystkim waszej matce. I pierwszy raz tej nocy zaczął się naprawdę bać. *** Noc na wsi pełna jest przeróżnych dźwięków. Można usłyszeć świerszcze. Albo pohukującą sowę. Albo i żabę, jeśli jakiś staw jest w pobliżu. Ale tej nocy, w tej okolicy, słychać było jedynie Marylę. Minął kwadrans, potem drugi, a ona wciąż krzyczała. Jan stał w drzwiach ze spuszczoną głową i czekał aż dopuści go do głosu. Wyglądało na to, że zaczyna powoli chrypnąć i niedługo pozwoli mu wyjaśnić co się stało. Tylko jak jej to, do cholery, wyjaśnić. - ...niewdzięczniku. Po tym wszystkim co dla ciebie zrobiłam. Gdzie byłeś? Prędzej mnie diabli wezmą, niż pozwolę ci się uganiać po nocach za wieśniaczkami. Rozpustniku. I gdzie są moje dzieci? Jan postanowił nie owijać w bawełnę. - Asieńka została wilkołakiem... - powiedział. A potem przerwał by wysłuchać pełnej złorzeczeń tyrady zakończonej słowami: - ...ale nie posłuchałam mamusi. A teraz muszę znosić twoje zwyrodniałe poczucie humoru. Ale pierwej mnie diabli wezmą, niż pozwolę ci naśmiewać się z mojej ukochanej córeczki. Co się stało Asieńce? A Jareczek? Jan nie był głupim facetem, ale zbytnio cenił sobie konsekwencję. Nie zawsze wychodziło mu to na zdrowie, ale kiedy już raz postanowił mówić prawdę, to robił to końca. - Jareczek zombim jest teraz. Kolejnych kilka minut wypełnione było bez reszty wściekłym wrzaskiem Maryli. - ...i nie myśl sobie, że ujdzie ci to na sucho. Raczej mnie diabli wezmą.... Zagrzmiało. W pokoju zaśmierdziało siarką. I zrobiło się zdecydowanie cieplej. Ni z tego, ni z owego, a w zasadzie prosto z podłogi, wyskoczyło trzech facetów. Kosmaci, rogaci, z ogonami i kopytami. Kojarzycie te klimaty. Zarechotali obrzydliwie i zaczęli wirować wokół Maryli w obłąkańczym tańcu. Przyznać trzeba, że mieli niezłe wyczucie rytmu. Jan z prawdziwą przyjemnością patrzył przez dłuższą chwilę jak się kręcą. Nagle stanęli jak wryci i jeden z nich wrzasnął: - Rzekłaś po raz trzeci. I zdążyłaś przed świtem. Stanie się przeto wedle woli twojej. Znowu zagrzmiało i zaśmierdziało. Diabły i Maryla znikły. Jan został sam w pokoju. Osunął się na podłogę. Zanim stracił przytomność, zobaczył jeszcze pierwsze promienie wstającego słońca. *** Jan leżał na łące i podziwiał sunące po błękitnym niebie chmury. - Dawno już nie czułem się tak dobrze. Tak młodo i świeżo - pomyślał. - Moja córka, porośnięta gęstym futrem, ugania się po lesie za sarenkami. Syn włóczy się po okolicznych cmentarzach, gubiąc co jakiś czas kawałki ciała. A żona... Żonę diabli wzięli żywcem do piekła. Do piekła? Uśmiechnął się. - Dopiero teraz przekonają się co to naprawdę znaczy - piekło.

18


OSCYLATOR Wznak wodnika Mylił Lechonia z Leśmianem, nigdy nie pamiętał, który z nich bardziej zmyślał na temat przyrody. Bał się tych zmyśleń, a jednak były na swój sposób swojskie. Darek pracował nad wodą. Co prawda obcował z żywiołem ujarzmionym, ponieważ był to basen kryty, ale gdy tylko utkwił wzrok w lustrze wody, w refleksy świetlne, wsłuchał się w szumy i pluski, wówczas wiedział, że robi krok w kierunku... No właśnie nie wiedział czy w stronę świata Lechonia, czy świata Leśmiana. W każdym razie, w podobnych momentach było mu niewypowiedzianie dobrze. Jako ratownikowi nie wypadało o tym komunikować i w zasadzie nie miał komu, a do tego nie czuł potrzeby. Spacerował, jak to miał w zwyczaju, po obrzeżu niecki basenowej wyobrażając sobie siebie zgoła odmiennie niż wyglądał w rzeczywistości o czym się każdorazowo przekonywał mijając szybęlustro weneckie skrywające ambulatorium. Nie wyglądał tak, jakby chciał. W fantazjach zaokrąglał siebie do postaci rozkojarzonego artysty, podczas gdy był pospolitym, bystrym i energicznym kwadratem. Darek całym sobą wiedział, że nie pasuje do roboty na pływalni, z drugiej strony, pasował do niej doskonale, nikt nie zwracał na niego uwagi. Zdawał się być elementem wyposażenia, jak woda i deski do pływania. Gdyby znał siebie tylko z widzenia byłby zadowolony z życia, a jednak musiał odbierać się od środka i dogłębnie. Zamyślony przystanął na brzegu, tuż nad taflą wody po czym spojrzał w dół, jak Narcyz albo podobnie fantastyczny bohater Lechonia lub Leśmiana. U podnóża darkowego posągu - a był w tym momencie istotnie monumentalny, przynajmniej w sobie - pławiła się dziewczyna. „Topielica“ pomyślał. Czepek miała wypchany do niemożliwości kłębowiskiem wężów. Wiedział, że to włosy, a nawet zidentyfikował warkocz oraz rozczytał rodzaj splotu, ale postanowił tym razem nie zstępować w rzeczywistość. Piękność trzymała się urwiska wodnego krateru i leżała utrzymując wiotkie ciało tuż pod lustrem wody urokliwymi, rybio zwinnymi ruchami zgrabnych, choć zniekształcanymi figlarnie przez wodę, nóg. „Syrena“ pomyślał i spojrzał w jej rowek pomiędzy piersiami, a ten, wycelowany był jak strzała prosto - tak mu się zdawało - w jego oczy. Dziewczyna uśmiechała się sympatycznie. Odwzajemniła zainteresowanie ratownika spoglądając w czeluści jego szerokich szortów. Ta baśniowo sprawiedliwa relacja: on w piersi, ona w krocze, trwała dłuższy czas. Tory młodzieńczych, głodnych wpatrzeń utworzyły pętlę, po której krążył duchowy pokarm. Byli jednym; Prawdą, Wiarą i Nadzieją. Magia, na jaką zwykły śmiertelnik jest najzwyczajniej ślepy, naprawdę istniała, tam, nigdzie, na basenie. I gdyby Lechoń z Leśmianem byli w tym momencie niedaleko, oni jedyni doceniliby wagę zdarzenia. Decyzją właścicielki tajemniczego owłosienia czar prysł nagle, jak na prawdziwy czar przystało. Piękność udała się wpław na drugą stronę, Darek ruszył lądem w przeciwną.

miniatura

19


Niedawny widok wywołał w myślach stróża basenu obraz jego dziewczyny, Wioletty. Los w każdym obszarze życia drwił z niego i z jego ambicji. Wioletta była fryzjerką. Blondynką była. Skromną dziewczynką o równie bogatym wnętrzu, którego zupełnie nie umiała wyprojektować na zewnątrz. Trudno wyobrazić sobie bardziej stereotypową parę. Świat się bronił przed ich wyjątkowością i nawet nie pozwolił ani jej, ani jemu nosić okularów, chociaż oboje zarywali całe noce na czytaniu książek. Darek marzył o jesionce, w jakiej widział Lechonia albo Leśmiana (nie pamiętał), lecz wyglądałby w niej śmiesznie. Spodnie też zawsze musiały być szerokie z powodu krasnoludowego rozmiaru ud. Wioletta z kolei pracowała w luźnych sportowych ciuchach dla wygody. Aparycja tego duetu pozwalała najwyżej oddać z sukcesem sprzęt AGD do reklamacji. Obrazowo mówiąc, sukno, z jakiego życie Wioletty i Darka miało być szyte, było długie, ale wąskie. Rozmach w pionie: wysoka amplituda, koturny, pawie ogony, wykwintne czuby, drapacze chmur, Himalaje, ambony nie będą im dane, a tylko przewlekłe łażenie blisko ziemi. Nawet w pracy zawodowej żadne z nich nie miało okazji się wykazać. Chłopak chciałby choć raz wzbić się w powietrze swoim kartoflanym ciałem, wybić ze startera, wybitnym być z niego, wybić, rozerwać materię, która go więzi w przeciętności, ale nie. Nic się nie dzieje. Każdy przejaw inicjatywy jaki testuje w myślach okazuje się najwyżej nieszkodliwie śmieszny, a zawsze głupi. Nikt nie miał się dowiedzieć z jak wysoka Darek patrzy na klientów i jakie przygody przeżywa na jawie chodząc to tu, to tam, po obrzeżu krytej pływalni. *** Szpital, którego basen był niejako modułem zewnętrznym, specjalizował się w rehabilitacji. Skupiał pacjentów pourazowych lub trwale kalekich. Pewnej wiosennej nocy Leśmian (lub Lechoń) oświecił ratownika Darka sugestywnym słowem, które, jak pazur opatrzności, zdrapało natrętny pozór zwykłości pracy zawodowej ukazując nadzwyczajną prawdę. A była ona taka oto. Klienci nie byli klientami, a prezentami. Co drugi powykręcany, bez kończyny lub opóźniony umysłowo. Zdawali się być postaciami fantastycznymi ze świata poezji, mitycznymi symbolami, stworkami o gestach, które od tej pory Darek odczytywał na sposób metaforyczny. Cudakami wręcz nie mógł się najeść; rozmawiał z nimi, wnosił do wody i wyjmował z niej. Bywało, że nastrajał się na tak wysoki ton, że zdawało mu się iż chrzci te pogańskie istoty. Wspaniałe było, że na ich tle czuł się wyjątkowy w każdym wymiarze. Dopiero teraz zauważył przewiercający wzrok kobiet na wózkach inwalidzkich, które wpatrywały się po stokroć zrezygnowanym (programowo) wzrokiem w jego zdrową cielesność. Podarowywał im 3/8 uśmiechu albo zrywał się by nakarmić zainteresowaną energiczną pracą swoich członków. Od tej pory żył, jakby był bohaterem utworów Leśmiana albo Lechonia, takim, który przejął kontrolę nad słowem; ono podążało za nim, a nie on za słowem. Nawet chodził wokół basenu rytmicznie, melodyjnie, a przy każdym napotkanym kole ratunkowym robił szybki przeskok nogami dla zaakcentowania wyimaginowanego rymu. Cały był poezją. Wywinął siebie na lewą stronę wnętrze mając z wierzchu. Nie wiadomo co myśleli o cichej, basenowej rewolucji zdrowi klienci. Zamyślony chłopak w pomarańczowej koszulce do tej pory niewidoczny, nagle się zjawił, był w stopniu podwyższonym do potęgi. Pewne, że Wioletta odeszła w obronie pozycji bezpiecznej, nie rzucającej się w oczy. Może nawet nie odeszła, a została tam gdzie była, tylko Darek zniknął za horyzontem jej świata. W końcu wszyscy poza niepełnosprawnymi gośćmi pływalni odwrócili się od dziwacznego, wodnego ciecia. Darek w istocie zaczął przypominać zjawę na poły realną, na poły zmyśloną. Leśmian albo Lechoń mógłby bez zastanowienia dosłownie przepisać czyny młodego ratownika, a wyszedłby z tego punktualny rytmicznie i zjawiskowo senny wiersz-obraz. Tymczasem Darek postanowił, stojąc jedną nogą w urojonym świecie, dociągnąć drugą, odciąć pępowinę pospolitej macochy rzeczywistości. Stanął na starterze numer 1 i wykonał ów numer wpadając do wody głową w dół. Całym swoim sobą uderzył o fundament wodnego świata łamiąc kręgosłup, którego prostota tak mu uprzykrzała życie.

20


RAFAŁ SALA

Tysiąckroć

Wiatr niósł zapach łajna i fermentu. Stojąca na rozstaju dróg karczma niegdyś wabiła podróżnych aromatem pieczonego mięsiwa, obietnicą odpoczynku oraz możliwością urżnięcia się względnie przyzwoitymi trunkami. Obecnie urzędowali w niej mali Ludkowie. Zjawiwszy się tydzień wcześniej, najsampierw rozkazali karczmarzowi przepłoszyć innych gości i sprowadzić dziewki. Nim jednak zdołał spełnić drugą część żądań, krasnale z niekłamaną radością odkryły, że w stodółce schronienie znalazły dwie córki karczmarza i jego nie taka znowu stara małżonka. Banda miała uciechy co niemiara przez całe popołudnie, a biedny karczmarz, korzystając z chwili nieuwagi małych Ludków, uwiesił się pod powałą. - Ale śmierdzi - zauważył Gapcio, który leżąc na podłodze, ogryzał kość i obserwował dyndającego na powrozie karczmarza. - Może by tak któryś... - Jak ci wadzi, to sam go odetnij - rzucił Nieśmiałek. - Albo niech te się nim zajmą - dodał Wesołek, wskazując na komórkę, w której zamknięte były kobiety. - W końcu to ich, psia mać, ojciec. - Uciszcie się, łajzy! - Mędrek stał przy oknie i przez szparę w okiennicach spoglądał na drogę. Nad polami unosiła się mgła, a gdzieś tam w kłębowisku porannych dymów mrugało czerwone słońce. - Wraca - rzekł, nie odwracając się do towarzyszy. Krasnoludki natychmiast zbiegły się przy oknach i drzwiach. Przez szpary usiłowały zorientować się w sytuacji. Wyraźnie widać było sylwetkę konia i spoczywającego na jego grzbiecie krasnala. Śpioszek kiwał się w siodle, gdy zwierzę niespiesznie weszło na klepisko przed karczmą. Mędrek odczekał jeszcze chwilę, a potem skinął na Gburka, który z ociąganiem wylazł przed karczmę i zbliżył się do Śpioszka. Ten zsunął się z końskiego grzbietu. Kuśtykając, podszedł do brata. Padli sobie w objęcia, a potem ruszyli do karczmy. W tym czasie Mędrek rozesłał ludzi do swoich obowiązków. Jedni pichcili strawę, inni szykowali broń oraz zapasy na drogę. Śpioszek upił wina i rozmasował obolałe uda. - Skurwiele, wypuściły psy - powiedział. - Spotkałem jednego z nich na trakcie. W Moonchen się od nich roi. - A ona? - zapytał Mędrek. - Wiesz, co z nią? - Jest bezpieczna. Nie wiedzą, gdzie jest. - Wytropią nas i trafią do niej - pomyślał głośno. - Co mamy zrobić? Śpioszek nie odpowiedział, tylko skinął głową i przymykając oczy, pogrążył się w niespokojnym śnie. *** Pomiędzy skałami znajdowało się dość miejsca, by mogły tam wyrosnąć trawy, mchy i karłowate krzaki borówki. Nieco wyżej, na niewielkiej półce skalnej, przysiadła wrona. Nie miała

fantastyka

21


sił ani ochoty na nic poza snem. Był jej teraz potrzebny jak nigdy w życiu, był konieczny, gdyż miała przed sobą jeszcze bardzo długą drogę. Przymknęła oczy i zasnęła. Gdzieś na krawędzi snu dostrzegła karczmę, a w niej dyndającego na powrozie człowieka z wywieszonym językiem. I byli tam też mali Ludkowie. Siedmiu małych Ludków. *** Gdy zjawili się na miejscu, ogień trawił już dach karczmy. Chwilę postali, obserwując z bezpiecznej odległości dymiącą pochodnię budynku, a później ruszyli w kierunku wskazanym przez tropiciela. Pół mili dalej odnaleźli trzy wycieńczone niewiasty, które niewiele mogły im powiedzieć. - Wyssano im wspomnienia - potwierdził młody czarodziej Mervin. - Nic nie poradzę. Kosteczka należał do tych ludzi, którzy nie ufali czarodziejom, a tym bardziej młodym czarodziejom. Osobiście zajął się przesłuchaniem kobiet, a gdy i jemu nie udało się osiągnąć niczego poza przyjemnością, oddał je żołnierzom. Pościg był ważny, ale jedynym sposobem zapanowania nad tą bandą rzezimieszków było danie im tego, czego potrzebowali. Dobry dowódca wie o tym doskonale. Kosteczka wierzył w swoje metody, a dodatkowo miał jeszcze ją. Przymknął oczy i odkrył, że jego tajna broń śpi. W innych okolicznościach zostawiłby ją w spokoju, ale teraz nie miał za wiele czasu. Zbudź się... Wiem, gdzie są... Zaprowadzisz mnie tam... Zaprowadzę... teraz odejdź... potrzebuję odpoczynku... Oczywiście... - To było konieczne? - zapytał Mervin. W zaroślach słychać było jeszcze jęki gwałconych karczmarek. - Użyj sobie - szepnął Kosteczka, rozmasowując skronie. - Idź - warknął. - Ruszamy! - rozkazał Kosteczka. Ostatni żołnierze wyskoczyli z krzaków podciągając portki. Mervin stał chwilę pomiędzy rozjeżdżającymi się wojami, a gdy ostatni z nich zniknął za zakrętem, wszedł w zarośla. *** - Kto idzie?! - zakrzyknięto z wnętrza jaskini. - Słudzy twoi, pani! - odezwał się Mędrek. W ciemności nie dostrzegał wiele, ale znał tę grotę zbyt dobrze, by ot tak wchodzić do jej wnętrza bez uprzedniego zaproszenia. - Wejdźcie - powiedziała Śnieżka. W jednej chwili we wnętrzu zapłonęło blado zielone światło, a schowane dotychczas w ciemności bestie poruszyły się niespokojnie. Ze smokami nie ma żartów. Krasnale, wciąż czujne, przeszły obok strażników królewny. Potem weszły w wąski i nieoświetlony tunel, który doprowadził je do jednej z wielu komnat we wnętrzu góry. - Witajcie - powiedziała Śnieżka, siadając na wysokim krześle. Krasnale skłoniły się nisko i złożyły u jej stóp skromne podarunki. Śnieżka zdawała się ich nie widzieć. Czekała, aż jej goście przejdą do ważniejszych spraw. - Znaleźli nas, o pani - szepnął Mędrek, nie podnosząc wzroku. Śnieżka milczała. Ostatnimi czasy milczenie przychodziło jej z niezwykłą łatwością i stało się odpowiedzią na większość pytań. - Co mamy czynić? - Nie dostaną się tutaj. Prawda? - W jej głosie zabrzmiała wątpliwość. Tym razem to ona w odpowiedzi dostała milczenie. Złowrogie i przepełnione napięciem. We wnętrzu góry byli praktycznie sami. Krasnale i ich królowa. Nie można było oczywiście zapomnieć o smokach, które pilnowały wejścia do zamku. Poza nimi nie było nikogo, a mimo to w pobliżu słychać było krakanie wrony. Miarowe nawoływanie ptaszyska sprawiło, że krasnale cofnęły się o krok i otoczyły Śnieżkę.

22


Przysięga, którą złożyli wiele lat temu, nadal obowiązywała, a Śnieżka nie zamierzała ich z niej zwalniać. Wrona wpadła do jaskini i wylądowała na kupce smoczego gówna. Rozejrzała się ciekawie, zeskoczyła z lądowiska i ruszyła w ciemność. Słyszała chrapliwe oddechy smoków i mogłaby przysiąc, że do jej uszu dobiegało bicie serca jednej z bestii. A może to... Nie, to niemożliwe. Byli zbyt blisko, by to mogło się tak skończyć. Minąwszy ostatniego smoka, wrona odchyliła głowę w tył. Rozchyliła dziób. Z jego wnętrza zaczęły wytryskiwać czarne, oleiste krople, które przyklejały się do sufitu i łączyły się z sobą. Po chwili z wrony została tylko sflaczała skóra pokryta piórami. Natomiast po suficie pełzło coś czarnego i dowolno-kształtnego. Przed wejściem do jaskini leżało kilkanaście trupów. Czarna maź, która chwilę wcześniej była Patrikiem, wyrwała życie ze wszystkich jego kompanów i wpłynęła do groty. Smoki nie miały żadnych szans, bo choć walczyły dzielnie, to już po chwili wszystkie miały przetrącone kręgosłupy. W jednej z komnat na Patrika czekała jego część, która przez wiele lat kryła się we wronim ciele. Była tam też ona. Czarodziej biegł co sił w nogach, starając się nie zgubić torby, w której miał wszystkie najpotrzebniejsze zioła, mikstury oraz maści. Odrzucił, uważany przez ludzi za magiczny, kostur i wyciągając nogi starał się dogonić Patrika. Usiłował przypomnieć sobie zaklęcia, które w tej chwili mogłyby okazać się pomocne, ale ledwie paręnaście uroków przychodziło mu do głowy. Niewiele myśląc, dopadł wejścia do jaskini i wkroczył w śmierdzącą krwią ciemność. Bijące jak oszalałe serce podpowiadało mu, że to jest właśnie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć sobie: zrobiłeś co do ciebie należało, a teraz czas spierdalać. Mimo tego wdzierającego się w umysł przeczucia, pewności wręcz, że miejsce do którego zmierza jest ostatnim miejscem, gdzie powinien teraz być, szedł naprzód, zataczając się i potykając. „Przeznaczenie, kurwa“, pomyślał Mervin. Mędrek siekł mieczem i poczuł, że w końcu trafił w coś, co nie było powietrzem czy oleistą mazią. Ostatnim wysiłkiem uniósł zlepione potem i krwią powieki. Miecz wbił się głęboko i teraz wraz z ciałem zabitego upadł na podłogę. Mędrek zadrżał i również padł. Na kolana. Właśnie zabił Wesołka, choć może on już nie żył, gdy miecz brata werżnął się w jego szyję? Czerń bawiła się z nimi wszystkimi, kąsała i podjudzała, aż w końcu przejmowała kontrolę nad kolejnymi krasnalami. Wyżynali się nawzajem, z oporami cięli swoich braci. Brat zabijał brata. Krew. Śnieżka siedziała na swoim tronie niewzruszona. Była tylko starą i niedołężną kobietą, która miała już dosyć niewoli. Krasnale służyły jej wiernie. Nawet teraz, umierając, nie zdawały sobie sprawy, że zostały oszukane i zdradzone. Gdy wreszcie padł ostatni z nich, wstała, zrzuciła płaszcz i podeszła do stojącego z boku czarodzieja. Mervin nie był w stanie się poruszyć. Wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich chwil, było gorsze od najstraszniejszych koszmarów. Wszystkie jego wizje, przeczucia i sny nie były wcale złudzeniem. Mervin spojrzał na Śnieżkę i pod maską obojętności dostrzegł... żal? Mgnienie zaledwie. Czerń wijąca się po ziemi jak wąż zaczęła zataczać kręgi, kłęby smolistego dymu przesłaniały widok, a Mervin usiłował wyrwać się z niewidzialnych kajdan. Krasnoludy dotknięte Czernią poruszyły się i posłusznie powstały, podobnie jak żołnierze Patrika oraz smoki. Śnieżka odwróciła się od Mervina, który teraz był czarodziejem. Pamiętała go jednak także jako cieślę, marynarza, wojownika, poetę, krasnoluda, człowieka, małpę... w końcu pamiętała go jako księcia, w czasach, gdy była tylko Śnieżką, królewną z zamku pod górą. W czasach, gdy odrzucała każdego księcia starającego się o jej rękę, bo czekała na tego jedynego. I doczekała się. Był najwspanialszymi i najcudowniejszym mężczyzną na świecie. Był... był nim, dopóki nie porzucił Śnieżki dla innej. Śnieżka otarła z policzka łzę. Choć nie żyła, to przecież mogła zrobić coś jeszcze. Zranione serce kobiety potrafi stworzyć najczarniejsze piekło na świecie, a gdy jedno zetrze się na pył, powstanie kolejne. I kolejne. I kolejne...

23


ANDRZEJ TRYBUŁA

Dolina stwarzania rzeczy Trzymałem nieruchomo packę na muchy i czekałem. Na rogu biurka widniała plama jasnego światła słonecznego i wiedziałem, że prędzej czy później mucha na pewno tam trafi. Raymond Chandler - Siostrzyczka 1. Niebo jest przereklamowane. Człowiek spodziewa się niewiadomo jakich wspaniałości. Kojącego dotyku absolutu. Niekończącej się nirwany. Tańca w chmurach. Anielskiej muzyki, albo przynajmniej świętego spokoju, w gaciach, na ciepłej kanapie. Tymczasem przychodzi mu robić dokładnie to samo co za życia. Gdyby miał chociaż, kurwa jakiś wybór? Ale nie. Po prostu, w jednej chwili zdychasz w jakimś ciemnym zaułku, brocząc obficie krwią z przekłutej wątroby. A już w następnej, siedzisz sobie wygodnie, w swoim starym, wysłużonym fotelu. Patrzysz na wypaloną papierosem plamę na blacie biurka i bezmyślnie oczekujesz na przyjście następnego klienta. Cholerna niebiańska rzeczywistość. *** Dzień był zwyczajny, szary i mdławy. Z rodzaju tych, co zaczynają się nieświeżym oddechem, a kończą czymś równie nieprzyjemnym, okraszonym w dodatku potwornym bólem głowy. Po takim dniu nikt nie spodziewa się niczego dobrego i niczego takiego nie dostaje. Już od rana człowiek czuje się zużyty i rozlazły, niczym trzydniowa guma do żucia. Wszystko ma gdzieś. Gazety leżą nieruszone na biurku. Kawa smakuje jak szczyny, a papieros jak na złość nie chce się ciągnąć jak należy. Jedynym ratunkiem wydaje się wtedy specjalnie schowana na takie okazje butelka Old Smuglera. Pukanie do drzwi zastało Petera z głową podniesioną do góry, gdy głośno gulgając, próbował przefiltrować przez gardło kolejną porcję ciemnej whisky. W takiej pozycji nie mógł spojrzeć

24

fantastyka


w stronę wejścia do gabinetu i prawdę mówiąc miał to głęboko gdzieś. Głowę opuścił dopiero wtedy, gdy złocisty, drapiący gardło płyn, spłynął w całości do wnętrza ciała rozlewając się swym kojącym, leczniczym ciepłem. W drzwiach stała młoda dziewczyna. Nie! Kobieta! Zjawisko o twarzy dziewczęcia i figurze gwiazdy filmowej. Obcisła, letnia sukienka w kwiaty, wypełniony niezbyt obfitym, lecz za to idealnie kształtnym biustem dekolt i prosty kapelusz nasunięty niedbale na rude włosy dodawały jej tylko zmysłowego uroku. Peter dwukrotnie taksował ją od góry do dołu, nie mogąc się powstrzymać. Anioł w ludzkiej skórze, pomyślał wreszcie, nie wiedząc nawet jak trafne było to spostrzeżenie. - Pan Peter Monroe, prywatny detektyw? - spytała głosem zbyt dojrzałym, nie pasującym do wyglądu. - A co pisze na drzwiach? - odburknął z przyzwyczajenia i zaraz ugryzł się w język. Akurat w tym momencie wcale nie miał zamiaru być aż tak bardzo obcesowy. Przez jego niewyparzoną gębę ruda piękność wyraźnie się zawahała. Przez chwilę nie była pewna czy ma odejść, czy jednak zostać. - Proszę wejść - Peter podjął decyzję za nią, wskazując z premedytacją stojącą pod ścianą niską kanapę. Z perspektywy biurka, jej próby obciągnięcia na udach kusej sukienki wyglądały dosyć zabawnie i wyjątkowo kusząco. Wreszcie zrezygnowała. Rozparła się wygodnie i spojrzała prowokująco prosto na niego. Peter zastygł bez ruchu wpatrzony pomiędzy jej rozchylone uda. - Mam pewien problem i wychodzi na to, że tylko człowiek może mi pomóc go rozwiązać. Sposób w jaki wypowiedziała słowo „człowiek“ sprawił, że podniósł wzrok wyżej i zaczął jej się przyglądać bardziej uważnie niż do tej pory. - Opatrzność ma swoje prawa, droga pani. A konkretnie o jaki problem chodzi? - Mój przyjaciel... Etehiel, Anioł wysokiej mocy... zniknął i chciałabym go odnaleźć. - Acha, Anioł? - W jego ustach zabrzmiało to jeszcze bardziej dziwacznie, niż przed chwilą w ustach dziewczyny. - Zniknął? To znaczy zaginął, tak? Dobrze rozumiem? - Co pan wie o Aniołach, panie Monroe? - zapytała zakładając nogę na nogę. - Niewiele, ale zawsze można mnie oświecić. Przepraszam, nie usłyszałem z kim mam przyjemność? - Peter uznał, że po tym krótkim, acz zaskakującym wstępie, pora już przejść na wyższy poziom znajomości. - Jestem Miuriel. Anielica czwartego chóru. Etehiel był dla mnie kimś bardzo bliskim - dziewczyna zastanowiła się przez chwilę. - Był... moim kochankiem. Tak przynajmniej mogę określić nasz związek w waszych, ludzkich kategoriach. A teraz zniknął, choć Anioły tak po prostu nie znikają. Nie mogą. Swój byt znaczą trwałym śladem. Zawsze można ich przywołać, odszukać. Tymczasem Etehiel zniknął tak, jakby go w ogóle nie było. Jakby nigdy nie istniał. - Rozumiem, że zaginął... bez... śladu - Peter pozwolił sobie na lekki dowcip, całkowicie nietrafiony w stosunku do siedzącej przed nim Anielicy. - Dokładnie - odpowiedziała śmiertelnie poważnie. - No dobrze. A jak to się stało, że trafiłaś właśnie do mnie? - Niebiańska komunikacja - odparła szczerze. - Ja tylko bardzo chciałam go zna-leźć i nagle znalazłam się tutaj, w tym dziwnym miejscu. Na dodatek ubrana jak... człowiek. Widocznie Niebo uznało, że tak będzie najlepiej. Może dlatego, że Etehiel ostatnio bardzo interesował się ludźmi. Mówił, że odkryli coś niezwykle ważnego, także dla nas. Że musi się z kimś spotkać, dowiedzieć się. - I doszło do spotkania? - Tego nie wiem, bo zniknął. - Rozumiem. - Peter w zamyśleniu podrapał się w brodę. - No, cóż. Co prawda nie znam się za bardzo na Aniołach, ale postaram się pomóc. Nic jednak nie mogę obiecać. Popytam tu i tam. Może ktoś coś widział, albo słyszał. Albo ktoś zna kogoś, kto coś widział, lub słyszał. W końcu Anioł to nie jest taka zwykła sprawa. Nawet w Niebie. Dziewczyna podniosła się z kanapy sprawiając wrażenie wyraźnie zadowolonej, choć nieco zakłopotanej. - To wszystko? - spytała. - No tak... Chociaż? - Peter zmierzył ją jeszcze raz, od góry do dołu. - W zasadzie to powinnaś mi jeszcze zapłacić.

25


- Zapłacić? Ale jak? - odparła speszona. - Wiesz, jest taki jeden sposób - jego sugestywne spojrzenie przesuwało się, to na nią, to na stojącą z tyłu kanapę. Dziewczyna kilkakrotnie podążyła głową za jego wzrokiem. Po pewnym czasie wydało się, że wreszcie zrozumiała, o co mu chodzi. - Dobrze - powiedziała. - Tylko musisz mi pokazać, jak to się robi. 2. Jeśli ktoś myśli, że wszelkie zło: przemoc, kurestwo, zbrodnia, występek, a nawet zwykły hedonizm, czy innego rodzaju plugastwo związane z brudną naturą ludzi jest domeną Ziemi, to grubo się myli. Na Ziemi panują przynajmniej jakieś zasady. Ograniczniki trzymające nas w ryzach. Prawa natury, fizyki, ekonomii. Normy: moralne i prawne, stworzone przez ludzi i dla ludzi. Dla ułatwienia życia, podtrzymania trwałości władzy, trwałości społeczeństw, kultur, cywilizacji czy choćby przetrwania gatunku. Wszystko determinuje materialny charakter ziemskiego bytu. Jeśli kogoś zabijesz - znika, na zawsze. Jeśli skrzywdzisz, pobijesz, zranisz - musi się leczyć. Jeśli coś zniszczysz, trzeba to naprawić. Ubytki trzeba uzupełniać, szkody pokrywać. Trwa ciągła walka o byt. W Niebie ten imperatyw nie działa. Nie obowiązują tu żadne reguły. Nic, ale to absolutnie nic nie zależy od ludzi, więc nie istnieje pojęcie odpowiedzialności. Człowiek po prostu jest i tyle. Idealnie wolny od wszelkiego zewnętrznego przymusu z wyjątkiem własnych chęci i pragnień. Folguje swojej brudnej naturze w sposób bezumiarowy i bezrefleksyjny. Istnieje jak chce i gdzie chce. Choć na ogół tam, gdzie skieruje go Niebo. *** Peter pojawił się niedaleko willi Meretrix w najmniej odpowiednim momencie. Jeśli liczył na spokojne przejście Brudnej Dzielnicy, to nie tym razem. Niebiańska rzeczywistość komunikacyjna spłatała mu figla sprowadzając wprost na tłum Hedonistów. Stałych bywalców pobliskiego pałacu rozrywki, którzy akurat teraz postanowili zaznać przestrzeni i przenieść zabawę z mrocznych, ciasnych wnętrz ulubionego przez siebie przybytku, na dobrze oświetlone alejki zewnętrzne. Nawet ich trochę rozumiał. Zawsze to jakaś odmiana. Po długich okresach spędzonych w półmroku i duchocie. W czarnych, obcisłych strojach. W dybach, brzęczących łańcuchach i innych ustrojstwach. Nierzadko z wszystkimi otworami ciała zapchanymi przez różne - anatomicznie dopasowane, lub też nie - narzędzia penetrujące. W poniżeniu i wykorzystaniu, tylko po to, by potem zamienić się z poprzednim oprawcą miejscami. I tak na okrągło. Sam pewnie długo by nie wytrzymał lgnąc wreszcie do światła i przestrzeni. Tyle, że teraz ci wyposzczeni na nowe wrażenia i podniety ludzie stali na jego drodze. A on musiał sobie z tym jakoś poradzić. Na szczęście, samotny wędrowiec wychodzący zza zakrętu nie wzbudził większego zainteresowania wśród tłumu. Jedynie kilka osób spojrzało na Petera z większą uwagą i wyraźną ochotą na coś więcej, lecz szybko mu odpuścili zajęci w tej chwili o wiele większa atrakcją, niż ściśnięty do granic ludzkich możliwości tyłek skromnego detektywa. Uwagę rozwrzeszczanych w zabawie ludzi przykuwała bowiem w całości dwudziestka prowadzonych środkiem alei, żeńskich niewolników Debili. Peter poznał je po charakterystycznej poświacie otaczającej ich głowy. Umęczone niewolnice prowadzone były jak zwierzęta. Nagie, w dwóch rzędach. Połączone długą, dźwiganą na barkach żerdzią, od której odchodziły poprzeczne belki przechodzące w krótkie, mocne łańcuchy łączące drąg z obrożami na szyjach. Ciągniony przez niewolnice ciężki wóz w całości wypełniony drewnianymi krzyżami jednoznacznie wskazywał na rodzaj przeznaczonej im udręki. Kilka osób Idących obok trzymało w rękach wielkie, drewniane młoty. Pozostali mieli niezłą zabawę popychając, kopiąc, szarpiąc i smagając bez litości bezwolne istoty, przy użyciu wszystkiego, co akurat mieli pod ręką. Rozrywka musiała być naprawdę przednia o czym świadczyły liczne okrzyki radości i szczery śmiech, wybuchający co chwilę w reakcji na wykrzykiwane z tłumu wulgarne obelgi. Co niektórzy, bardziej niecierpliwi i niewyżyci, nie wytrzymywali wytworzonego przez sytuację napięcia, dając upust swym chuciom wprost na drodze. Takich grupek, zabawiających się ze sobą na różne spo-

26


soby, pojawiało się na trasie przechodu coraz więcej. Korzystając z zamieszania Peter wmieszał się w tłum uznając, że najlepszym sposobem ochrony w tym wypadku, będzie zastosowanie w praktyce zasady mimikry. I miał rację. Wykrzykując razem z innymi obraźliwe słowa, plując i rzucając czym popadnie, nie niepokojony przez nikogo powoli, acz nieubłaganie przesuwał się w stronę interesującego go przejścia. Gdy doszedł do znajomego zaułka wycofał się po angielsku i zniknął, chroniąc się całkowicie w cieniu rzucanym przez grube mury budynków. Gdy Hedoniści odeszli, odwrócił się i przyspieszył kroku. Biec przestał dopiero wtedy, gdy zobaczył przed sobą znajome wejście. Przystanął na chwilę by odzyskać oddech. Na szczęście, nikt z tłumu nie rzucił się za nim w pogoń. Być może uznali jego zachowanie za jakiś nowy rodzaj perwersji. Całkowicie bezpieczny poczuł się jednak dopiero, gdy przekroczył bramę posiadłości Meretrix. *** We wnętrzu dużego salonu, urządzonego w stylu rzymskiego triklinium panował półmrok rozjaśniony jedynie blaskiem dziesiątków świec stojących wszędzie wokół. Peter wszedł do środka nie obawiając się, że nie zastanie właściciela domu. W Niebie czas płynął inaczej niż na Ziemi. Zwolennicy logiki temporalnej i liniowej struktury czasu tutaj ponieśliby całkowitą klęskę. W chaosie niezliczonych, krzaczastych odgałęzień niebiańskiej rzeczywistości jedno mogło być pewne. Ilekroć chciało się kogoś odwiedzić, zawsze idealnie trafiało się właśnie na ten okres, kiedy był w domu. Meretrix odpoczywała leżąc wygodnie na przestronnej sofie. Naprzeciw niej żarzył się duży, szklany ekran przypominający trochę dobrze wypolerowane lustro. Peter wiedział już, że to interaktywne, swoiste kino, pozwalało jej bez przeszkód surfować po całej przestrzeni Brudnej Dzielnicy, a nawet wielkim kwartale Nieba. Istny rarytas dla podglądacza, jakim bez wątpienia była Meretrix, zwłaszcza że ekran pozwalał także na zmianę perspektywy ujęć i generowanie zbliżeń, co miało kolosalne znaczenie dla kogoś uzależnionego od wścibstwa. Kto musiał wiedzieć wszystko o wszystkich, bo inaczej usychał ze zgryzoty. Informatora prawie idealnego. Peter zbliżył się do sofy zerkając w ekran. Na lustrzanej powierzchni nie działo się nic godnego uwagi. W niewielkim pomieszczeniu pełnym kamiennych posągów, mała grupka osób uprawiała zbiorowy seks. Nuda. On wolał patrzeć na Meretrix. To była prawdziwa piękność. W intymnym półmroku i blasku świec wyglądała jeszcze bardziej ponętnie niż zazwyczaj. Peter muskał wzrokiem jej śniade ramiona. Plecy wygięte w lekki łuk, osłonięte jedynie zwiewną muślinową szatą, nie zakrywającą prawie niczego. Szerokie biodra, krągłe i ponętne. Napięte mięśnie pośladków drgające wyraźnie pod skórą. Czując jak z każdą upływającą chwilą miękną mu kolana i niepokojąco wzrasta libido. - Dawno już nikt tak na mnie nie patrzył. - Dopiero teraz dostrzegł, że Meretrix przestała zwracać uwagę na ekran. Jej niski, zmysłowy głos wywołał u niego lekki skurcz podbrzusza, wypychając niebezpiecznie spodnie. - Witaj Meretrix - odpowiedział, wcale niespeszony tym drobnym faktem. - Witaj przyjacielu. Miło cię znowu widzieć w moich skromnych progach. Co sprowadza sławnego detektywa do Brudnej Dzielnicy? - Zaginął Anioł - Peter przełknął ślinę, od razu przechodząc do sedna wizyty. - Od kiedy to grzeszne, ludzkie dusze zajmują się sprawami naszych nieprzystępnych sąsiadów? - Zlecenie, to zlecenie. Nie wybieram sobie klientów. Sami przychodzą i odchodzą kiedy chcą. - Peter usiadł na skraju sofy, sięgając ręką po winogrona leżące w gustownej wazie, na stoliku obok. Od razu wpakował sobie do ust całą garść soczystych owoców. - Zlecenie, mówisz - Meretrix popatrzyła na niego z większym zainteresowaniem. - Z tego co wiem Anioły raczej nie znikają - stwierdziła, podnosząc się i siadając naprzeciw Petera, który miał teraz przyjemność podziwiania jej pełnych piersi, uwolnionych spod nacisku ciała. - Ten akurat zniknął i to dokumentnie. Więc swoje mylne stereotypy na naturę Aniołów możesz sobie teraz wsadzić... wiesz gdzie? - Obiecanki, cacanki - powiedziała Meretrix, umyślnie ściszając głos.

27


- Zdaniem zleceniodawcy - kontynuował Peter - nasz Anioł ostatnio przedstawiał niezdrowe zainteresowanie sprawami ludzi. Istnieje takie prawdopodobieństwo, że niektórym z nich mogło się to nie spodobać. Hipoteza dość prawdopodobna, a zważywszy na to, że Niebo skierowało mnie wprost pod twoje drzwi, może nawet więcej niż prawdopodobna. - A może po prostu jesteś mi przeznaczony - Meretrix pogłaskała go czule po twarzy, obdarzając przy tym najbardziej płomiennym uśmiechem. Peter zadrżał wyraźnie czując mrowienie przechodzące przez plecy. Dziewczyna zachichotała a potem klasnęła w dłonie. Na ten dźwięk zgasły płomienie świec zastąpione teraz przez jaskrawe światło padające z góry. Zgasł także ekran będący jej oknem na świat. Meretrix poprawiła się i siadła wygodniej na sofie. Jej oczy straciły mało wyrazisty, rozmemłany od nadmiaru wizji, zamglony wygląd, stając się teraz bardziej wyraziste. - Wiesz czym naprawdę jest Niebo, Peter? - zapytała pozornie bez związku. - Raczej nie. Niewiele mnie to obchodzi. Niebo... to Niebo! - odpowiedział rozbrajająco szczerze, rozgryzając ze smakiem kolejne winogrono. - No właśnie. Tak jak ty rozumuje większość ludzkich mieszkańców Nieba, i nie mówię tu wcale o Debilach, bo tych już nic nie obchodzi, nawet oni sami. Ludziom wystarcza to co jest. To, że są. Że istnieją i w zasadzie są nieśmiertelni. Nic innego ich nie obchodzi. Żyją i tyle. Nikt nie pyta o prawdziwą istotę Nieba. Nikt nie zastanawia się dlaczego jest tu akurat tak, a nie inaczej. Nikt nie pyta, dlaczego co jakiś czas nasze wspomnienia wzbogacają się o kolejne, przeżyte, ziemskie życia. Nikt nie pyta, dlaczego w Niebie nie ma dzieci?. Dlaczego nie ma tu roślin, zwierząt. Skąd bierze się żywność. Dlaczego większość z nas staje się niewolnikiem cielesnych żądz, pomimo tego, że tak naprawdę nikt tutaj nie ma ciała. A przecież pytania są takie ludzkie. Kim my jesteśmy Peter? - Myślałem, że ludźmi - odpowiedział bez entuzjazmu. - Błąd - prychnęła jak kotka - na pewno nie jesteśmy ludźmi. Definiujemy się przez pryzmat naszej ziemskiej przygody, choć jest to tylko ułamek naszego życia. A wiesz dlaczego? Bo tylko tam byliśmy prawdziwi. Tylko tam mogliśmy umrzeć. Przynajmniej tak nam się zdawało. Tęsknisz za prawdziwą śmiercią Peter? Tą ostateczną? - Raczej nie. - A ja tak. Jeżeli coś nadaje sens życiu, to jest to właśnie śmierć. Nic innego. O tak, bardzo chciałabym być teraz martwa. Niestety, próbowałam już tysiące razy, na wszelkie możliwe sposoby. I Nic. Za każdym razem wracam tutaj. Czy ktoś taki jak ja i ty może być człowiekiem? Chyba nie. Popatrz na naszą i ziemską hierarchię. Na Ziemi szczyt ewolucji stanowią siła, mądrość i władza. Tutaj istotą najbardziej rozwiniętą jest Debil. Pogardzana przez wszystkich, pomiatana i ruchana w dupę istota idealnie szczęśliwa. Bez myśli, bez żądz i bez pragnień. Świecąca łepetyna. Ideał obdarzony cholerną niebiańską mocą. - Skoro nie jesteśmy ludźmi, to kim jesteśmy? - Peter wreszcie wykazał jakieś zainteresowanie słowami Meretrix - Niewolnikami Peter. Cholernymi niewolnikami Nieba. Podobnie jak Anioły, i to nas łączy. - Jak to? - Normalnie. Niebo jest dla nas wszystkim. Jest panem trzymającym wszystkich i wszystko na złotym, niebiańskim łańcuszku. Mój dobry znajomy, Platon, powie-dział kiedyś w przypływie dobrego humoru, że Ziemia jest więzieniem dla duszy, a potem już w Niebie odszczekał to milion razy. Ziemia to wolność, Peter. Tylko tam byliśmy prawdziwie wolni. Tylko na Ziemi. Tutaj, mimo pozorów jesteśmy niczym. Robimy tylko to, co każe nam Niebo. Coś takiego jak wolna wola nie istnieje. Niebo to przestrzeń zamknięta. Wielkie więzienie dla dusz o złagodzonym rygorze i stałej, niezmiennej obsadzie. A my i Anioły jesteśmy tylko cholernymi pensjonariuszami. Nikt nie może, ot tak sobie opuścić Nieba i zniknąć bez śladu. - Ale Anioł zniknął. Nie mam powodu sądzić, że jest inaczej. Mógłbym oczywiście przyjąć, że uciekł i przeniósł się w jakąś inną rzeczywistość, ale intuicja podpowiada mi, że jest troszkę inaczej. W tym przypadku stawiałbym raczej na bardziej prozaiczne powody. Nie żyjemy w najbezpieczniejszym miejscu we wszechświecie. Napady, pobicia, kradzieże, zdrady, wymuszenia, gwałty,

28


zdarzają się tu na porządku dziennym. Myślałem o czymś bardziej w tym stylu. Chyba tracę tu czas? - Peter wstał zamierzając wyjść, jednak Meretrix złapała go za rękę nie pozwalając odejść. - Poczekaj, może jest coś, co może ci się przydać - zaczęła. - A więc jednak, komunikacja nigdy się nie myli. Zamieniam się w słuch - odparł Peter. - Mówiłam, że większość ludzi myśli i działa tak jak ty. A są też tacy, którzy nigdy nie zaakceptują istoty Nieba. Nie spoczną dopóki nie uczynią niebiańskiej rzeczywistości poddanej sobie. Może ich właśnie szukasz? - Mów! - Ostatnio w Niebie dużo się zmieniło. Zbyt dużo. Pamiętasz Rynek Rzeczy? - Jasne. Małe miasteczko z targiem, na którym ludzie mogli wymieniać się różnymi przedmiotami. Mekka złodziei i wszelkich innych szumowin uzależnionych od posiadania i odbierania innym. Równie łatwo dostać tam w ryj, jak zdobyć cenną informację. - Powinieneś zajrzeć tam teraz. Rynek się zmienił, Można tam nabyć wszystko. Prawdziwe cuda, których do tej pory nie było w Niebie. Sama mam kilka nowych rzeczy, chciałbyś zobaczyć? - Może innym razem. - Peter zbył ją ruchem ręki. - No dobrze. Ludzie gadają, że ktoś uzyskał możliwość stwarzania rzeczy. Wiesz, pomyślałam sobie, że jeśli ktoś potrafi stwarzać rzeczy wyręczając w tym Niebo. To całkiem prawdopodobne, że potrafi też zniknąć Anioła. - Nie można było powiedzieć tego od razu? - obruszył się kokieteryjnie Peter. - A rozmowa? - usta Meretrix wydęły się w rozkosznym prowokującym geście. - W takim razie jesteś mi winna przeprosiny - palce Petera przesunęły się wolno wzdłuż wewnętrznej części obnażonego uda Meretrix. Jej oczy przymknęły się wpół i ponownie zasnuły mgłą. - Nie można było powiedzieć tego od razu - wyszeptała lubieżnie, wprost do jego ucha. *** Padające z góry, jaskrawe światło przygasło natychmiast, gdy tylko Peter opuścił salon Meretrix. Drgający, migotliwy blask setek płomieni świec ponownie nadał ciemnej przestrzeni pomieszczenia wrażenia niesamowitości. Leżąca na sofie, naga dziewczyna uniosła palec wskazujący do góry. Stojący naprzeciw niej, duży zwierciadlany ekran rozjarzył się swym zimnym wizyjnym blaskiem. Jednak tym razem nie pokazywał już ludzi w akcie rozkosznego zespolenia. Z ekranu patrzył na Meretrix dojrzały mężczyzna o siwych włosach i dziwnym aparacie na głowie przypominającym trochę narzędzia wziernicze używane przez ziemskich laryngologów. - To ten? - zapytał mężczyzna. - Nie ma żadnych wątpliwości. Cały aż przesiąkł anielskim smrodem. Niebiescy łyknęli przynętę. Materiału mamy aż nadto - Meretrix wskazała na wazę z winogronami i duży kielich po winie stojący obok. Z wyraźnym rozbawieniem wspomniała także o materiale energetycznym zalegającym teraz w jej własnej pochwie. - Wystarczy do zaprogramowania Kalejdoskopu i przeprowadzenia poważnych badań nad istotą energii anielskiej - dodała po chwili. - Ile wie? - mężczyzna wskazał brodą miejsce na sofie, na którym jeszcze niedawno siedział Peter. - Niezbyt dużo. Kolejny pożyteczny idiota. Widać, że Niebiescy działają podobnie jak my. Nic mu nie powiedzieli i lepiej niech tak zostanie. Musiałam go nawet trochę ukierunkować. Teraz powinien poprowadzić ich gładko jak po sznurku. Lao Che nie ma żadnych szans. - Lao Che to idiotka, i tak jak każda idiotka jest przeznaczona do odstrzału. Ty Meretrix powinnaś już do nas wrócić. Dobrze wypełniłaś swoje zadanie. Musimy teraz przeczekać. Lepiej ukryć Kalejdoskop. Być może wreszcie uda się zakończyć to, co rozpoczęliśmy tak dawno temu. - Nareszcie - odpowiedziała wzdychając. 3. Widziana z góry, perspektywa nowego Rynku Rzeczy przytłoczyła go swym ogromem. Peter co prawda był przyzwyczajony do zmian. W niebiańskiej rzeczywistości co chwilę coś się zmieniało.

29


Przybywało domów, zaułków, drzwi. Siedziby znanych mu osób bez przyczyny zmieniały swoją lokalizację, lub znikały całkowicie, a on odnajdywał swego dawnego informatora siedzącego z tępą miną Debila wprost na ulicy. Jednak to, co zobaczył teraz przekroczyło granice jego zdolności pojmowania. Podczas ostatniej wizyty było tu tylko, małe, senne miasteczko z centralnym placem otoczonym wianuszkiem nielicznych domostw. Do tego kilka knajp i klubów upodobanych przez niebiański półświatek złodziejski. Dwa burdele (na pięć pokoi) wykorzystywane przeważnie przez stałych mieszkańców. Jedna arena walk pełniąca okazjonalnie rolę teatru i to wszystko. Całą miejscowość można było obejść spacerowym krokiem, w czasie krótszym niż jeden, dobry numerek z miejscową panną. Tymczasem to, co widział teraz szybko spływając w dół, to była wielka metropolia porównywalna wielkością do Brudnej Dzielnicy. Całości tego wielkiego miasta nie sposób było ogarnąć wzrokiem nawet z dużej wysokości. Gdy zstąpił z góry na duży deptak, od razu otoczył go zgiełk i gwar tętniącej życiem ulicy. Dookoła przemieszczali się w różnych kierunkach ludzie. Dziesiątki tysięcy ludzi. Każdy dźwigając torby, paczki i inne pakunki. Na szczęście dla niego nie wyglądali zbyt groźnie. Wręcz przeciwnie. Wyglądali na zadowolonych i co najważniejsze, dość przyzwoitych. Peter przystanął przy grupce gapiów wpatrzonych w występ ulicznej trupy. Wśród zgromadzonych wypatrzył osobę o najbardziej poczciwym wyglądzie. Podszedł i zagadnął, przybierając najbardziej naiwny wyraz twarzy jaki potrafił. - Przepraszam bardzo. Czy mógłby mi pan pomóc! - Oczywiście - mężczyzna odwrócił się do niego ze szczerym uśmiechem na twarzy. - Jestem pierwszy raz w tym miejscu, i nie za bardzo wiem jeszcze, co robić i gdzie mam iść? - To zależy, czego pan szuka - odpowiedział mężczyzna, patrząc z politowaniem na Petera. - W zasadzie to sam nie wiem. Po prostu, słyszałem wiele dobrego o tym miejscu i chciałem je zobaczyć. Mężczyzna odłożył dźwigany przez siebie pakunek na ziemię drapiąc się po brodzie. - Pierwszy raz, khmmm. Może najlepiej powinien pan po prostu iść przed siebie. Hale wystawowe są po obu stronach ulicy. Każda jest inna. Na pewno znajdzie pan coś dla siebie. - A jak się nabywa rzeczy? Bo ja nie wziąłem niczego na wymianę - zapytał Peter. - Teraz już nie wymienia się rzeczy. Aby coś kupić, wystarczy wejść do kabiny uniesień. - Do czego? - Przy każdym stoisku jest taka mała kabina. Wystarczy tam wejść, postać chwilę i rzecz jest już pana. To bardzo proste i zupełnie niegroźne. Peter podziękował uznając, że nie wyciągnie już nic więcej ze swego rozmówcy. Kiwając ze zrozumieniem głową zrobił to, co mu radzono. Ruszył przed siebie w poszukiwaniu najbliższej hali handlowej. Już pierwszy obiekt, który odwiedził wywołał u niego entuzjazm, jakiego wcale nie spodziewał się przejawiać w tego typu miejscu. Przestronna hala wystawowa, skrywała w swym wnętrzu prawdziwy skarb. Salon samochodowy z początku dwudziestego pierwszego wieku wypełniony po brzegi nowiutkim modelami najlepszych marek jakie pamiętał. Peterowi zakręciło się w głowie od przepychu. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wszędzie wokół wprost roiło się od: Mercedesów, Fordów, Dodgów, Lincolnów, BMW, i innych marek, których nawet nie pamiętał. Wszystkie auta pachniały nowością, porażały odblaskiem lakierowanej powierzchni we wszystkich możliwych kolorach. Po pierwszym zachłyśnięciu towarem Peter zwrócił baczniejszą uwagę na otaczających go ludzi. Wśród tłumu zwiedzających dominowali ubrani podobnie do niego zwolennicy dwudziestowiecznej kultury i zachodnich zwyczajów. Pomiędzy nimi uwijali się sprzedawcy, służąc fachową poradą. Jeden z nich pojawił się wkrótce także za jego plecami. Dyskretnie, acz wyraźnie zwracając na siebie uwagę. - Tylko nie mówcie, że są na chodzie - zagadnął do niego Peter. - Proszę nas nie obrażać - odpowiedział, bynajmniej nie wyglądający na obrażonego klerk - Korporacja Marka Webera daje gwarancję najwyższej jakości. Wszystkie nasze modele są w stu procentach sprawne. Jesteśmy najlepszym salonem użytkowym z branży samochodowej w tej części miasta. - Ale w Niebie nie da się przecież jeździć samochodem. - zauważył ze zdziwieniem Peter. - To po co mi auto.

30


- O widzę, że pan tu nowy - uśmiechnął się sprzedawca. - Już wyjaśniam. U nas nie tylko może pan kupić, czy wypożyczyć auto, ale także nim pojeździć. Nasze miasto rMarktown“ jest w pełni przystosowane do ruchu kołowego. Posiadamy tu dziesięć torów do jazdy szybkiej. Piętnaście do jazdy wolnej. Cztery areny stłuczkowe i dwa tory terenowe. Specjalnie wydzielone dzielnice miasta wyposażone są w odpowiednie oznakowanie i sygnalizację. Preferuje pan ruch prawo, czy lewostronny? - Prawostronny. - Ja też. Nie ma to jak dobre, kontynentalne zasady. Dla koneserów w przygotowaniu jest kilkuset kilometrowy odcinek autostrady, ale to... Sprzedawca mówił dalej, lecz Peter przestał go słuchać. Jego wzrok i umysł zaprzątał teraz widok nowego obiektu. Stojący tuż przed nim nowiutki Dodge Chelenger Concept wywołał w nim przypływ cieplejszych uczuć. To było jego auto. Nawet kolor był ten sam. Groszkowa zieleń z dwoma czarnymi pasami przechodzącymi przez całą długość maski. Peter podszedł do samochodu gładząc go delikatnym ruchem ręki, jak ukochane zwierzę. Pod skórą czuł zimny dotyk stali niosący ze sobą falę wspomnień. Stojący z boku sprzedawca od razu wyczuł szansę na udaną transakcję. - Widzę, że znalazł pan coś akurat dla siebie. Swoją drogą, gratuluję dobrego gustu. Bardzo trafny wybór - szepnął mu za plecami. - Skąd wy bierzecie te wszystkie auta? - Mimo wzruszenia, Peter nie zapomniał, po co tak naprawdę przyszedł do tego salonu. - Całe miasto. Wszystkie salony i towary są własnością Korporacji Handlowej Marka Webera - Sprzedawca wypalił wyuczoną formułkę z miną dobrze spełnionego obowiązku. - No tak, ale skąd ten cały Mark Weber sprowadza te wszystkie towary? Prosto z Ziemi? - Tego to ja nie wiem proszę pana. Jestem tylko sprzedawcą. Chciałby pan wynająć ten wóz? Polecam wynajem na próbę. Wyglądało na to, że sprzedawca faktycznie nie wie nic więcej. Zrezygnowany Peter postanowił spróbować z wyższa szarżą. - Chciałbym rozmawiać z kierownikiem? - zapytał oschle. - Z kim? - Z kierownikiem. Pana przełożonym. Z osobą, która pana zatrudnia, płaci? Daje pojeździć za darmochę po godzinach? - Chodzi panu o urzędników z magistratu? - Tak, tak. - Wreszcie trafił na trop. - Właśnie o nich. Chciałbym się z nimi zobaczyć, a najlepiej z samym Markiem Weberem. - To musi iść pan do ratusza. Jest w centrum miasta. Ale... po co iść, skoro można pojechać - sprzedawca nie odpuszczał. Jego ręce otworzyły się szeroko na stojący obok samochód, a brwi znacząco uniosły się w górę. Peter westchnął i wzruszył ramionami. - No dobra. Wynajmę ten wóz. Ale tylko na próbę. *** Plac przed miejscowym ratuszem świecił pustkami, jak w niedzielę na jakimś cholernym zadupiu. Niestety sam ratusz okazał się równie pusty co parking, a główne drzwi wejściowe zamknięte na cztery spusty. Peter walił w nie dość długo i na tyle zaciekle, że mógłby obudzić zmarłego, jednak bez żadnego odzewu. Widocznie właściciele miasta zrobili sobie wolne. Wściekły na siebie i wrednego sprzedawcę, który wyraźnie zakpił sobie z naiwnego klienta postanowił zdać się na przeczucie i zrobić to, co umiał najlepiej. Przejechać po ulicach, uspokoić, a potem wrócić do starych wypróbowanych metod i zasięgnąć języka w jednej z licznych knajp mijanych po drodze. Jeśli on nie znajdzie szybko kogoś, kogo mógłby pociągnąć za język. To być może znajdzie się ktoś, kto zechce porozmawiać z nim. Czwarta knajpa z kolei okazała się miejscem, którego szukał. Przyciemniona atmosfera, dym z papierosów unoszący się mgłą w powietrzu. Szeroki bar. Dwa stoły do gry w bilard okupowa-

31


ne przez stałych bywalców o twarzach niezłych zakapiorów. To było to. Cisza jak nastała po jego wejściu i spojrzenia, które poczuł na karku niczym dotknięcie zimnego noża, potwierdziły tylko jego przypuszczenia. W tym miejscu załatwiało się interesy, i to każdego kalibru. Peter podszedł do baru zamawiając szklaneczkę whisky. Popijając wolno rozejrzał się dyskretnie po wnętrzu. Miał czas. Spokojnie mógł poczekać, aż ludzie w środku oswoją się z jego widokiem na tyle, by ponownie zacząć traktować go jak powietrze, lub przynajmniej jako niechciany, acz akceptowalny mały smrodek, który co prawda nie pachnie za ładnie, ale też i za bardzo nie przeszkadza. Przy trzecim kieliszku skinął ręką na barmana. - Szukam kogoś... kto wie... gdzie można spotkać Marka Webera - zapytał niezbyt cicho. Prowadzone w knajpie głośne rozmowy ucichły momentalnie, ponownie przechodząc w szepty. Jeden z grających przy stole drabów przerwał partię w połowie i skierował się prosto do drzwi wychodzących na zaplecze. Pozostali ścisnęli mocniej kije w rękach udając, że grają dalej. Peter uśmiechnął się pod nosem. - To jak będzie? - rzucił jeszcze raz w stronę baru. - Tutaj takich nie znajdziesz - barman obrócił pustą szklaneczkę Petera do góry dnem odmawiając w ten sposób podania następnej porcji. - Nalej! - warknął do niego detektyw - Powiedziałem, nalej! - dodał zaraz zniżając niebezpiecznie głos. Szklaneczka znów przybrała właściwe położenie zapełniając się złocistym płynem. Teraz wystarczyło już tylko czekać. W pustej butelce można było zobaczyć dno. Peter uznał, że już wystarczy. Jeśli coś miało się stać, to już się stało. I tym razem przeczucie także go nie zawiodło. Kłopoty przyszły do niego zaraz po wyjściu z baru. Zauważył je niemal od razu. Tuż za jego wozem stał teraz, blokując mu wyjazd, czarny Lincoln Executiv z 2003 roku. Samochód bardzo dobrze mu znany. Od lat cieszący się zasłużonym uznaniem w środowiskach przestępczych ceniących jego niewątpliwe walory użytkowe: Nadzwyczaj pojemny bagażnik, bez trudu mieszczący w swym wnętrzu nawet dwa ciała, oraz wyjątkowo przestrzenną kabinę, umożliwiającą swobodne balowanie z panienkami na tylnym siedzeniu. Obok Lincolna stało trzech jegomości o posturach goryli, ponurym wyglądzie i równie ponurym usposobieniu. Jeden z ich miętolił w ustach wykałaczkę, co nadawało jego twarzy psiego wyglądu. Peter skrzywił usta w grymasie niezadowolenia. Nadchodził najmniej lubiany przez niego moment śledztwa. Nie żeby się bał. W Niebie przecież nie można było umrzeć. Tyle, że obicie mordy i skopanie żeber nigdy nie należało do jego ulubionych przyjemności. Gdy podszedł do auta, gość z facjatą znudzonego pitbulla zastąpił mu drogę, a dwóch pozostałych ustawiło się z tyłu odcinając skutecznie drogę ucieczki. - Ktoś chciałby się z tobą zobaczyć - rozpoczął, ten z przodu, przesuwając językiem wykałaczkę z prawej strony ust, na lewą. - Nie umawiam się na randki z nieznajomymi. Jestem za młody - odpowiedział Peter próbując ominąć draba. Każdej akcji odpowiada reakcja. Potężny cios w brzuch zgiął go w pół przypominając boleśnie, że nawet w Niebie działają podstawowe zasady dynamiki ciał stałych. Gość o psiej twarzy złapał go za kark i ustawił z powrotem do pionu, używając do tego tylko jednej ręki. - Nie powiem - zaczął konwersację od początku, tym razem przesuwając wykałaczkę z lewej, na prawą. - Trochę mi zaimponowałeś, panie... wścibski. Zazwyczaj, jak grzecznie proszę to ludzie nie odmawiają. Od razu są przygotowani do podróży. Taki urok osobisty. A tu, proszę. I teraz nie wiem, co mam z tym zrobić? - Może powinieneś poprosić jeszcze raz - sapnął Peter. - Wiesz co. Masz chyba rację. Spróbuję jeszcze raz. Tak na próbę. Może teraz zaproszenie zadziała. Dwóch stojących z tyłu drabów złapało Petera za ręce uniemożliwiając wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Nim zdążył zareagować potężny prawy sierpowy wylądował na jego podbródku, burząc mu znacznie fryzurę, a co ważniejsze, skutecznie pozbawiając przytomności. Ciało Petera zwiędło w mocarnych dłoniach gangsterów niczym dmuchana lalka ściskana zbyt mocno przez napalonego grubasa. Teraz zdecydowanie był przygotowany do podróży.

32


4. Ocknął się leżąc skulony w zupełnych ciemnościach. Wodząc rękami przed sobą próbował zorientować się w otaczającej przestrzeni, lecz z każdej strony napotykał przeszkodę w postaci zimnej, dudniącej przy uderzeniu blachy. Dobiegający z zewnątrz warkot silnika i wrażenie przemiesz-czania się w przestrzeni szybko pozwoliły mu zorientować się w sytuacji. Był w bagażniku. Teraz nie pozostało mu nic innego jak czekać na dalszy rozwój wypadków. Samochód musiał wreszcie gdzieś dojechać. Już po chwili jego prognozy się sprawdziły. Najpierw poczuł, że auto wyraźnie zwalnia, a następnie zatrzymuje się w miejscu. Gdy usłyszał trzy głuche trzaśnięcia drzwiami i odgłos zbliżających się, ciężkich kroków, był już w domu. Klapa bagażnika uniosła się w górę, wlewając do ciemnego wnętrza jaskrawe światło porażające wzrok. Jakaś mocarna ręka ponownie uniosła go w górę, zupełnie tak, jakby był lekką siatką z zakupami, a nie ważącą osiemdziesiąt kilo kupą wspomnień po mięśniach. Po chwili, stał już samodzielnie na własnych, chwiejnych nogach. Oczy Petera szybko przyzwyczajały się do otaczającej go jasności. Jego opiekunowie prowadzili go prosto w stronę widniejącego na wzgórzu dużego domu, zbudowanego w stylu amerykańskiego południa. Wszystko toczyło się bardzo szybko. Gdy weszli do środka, nie zdążył nawet dobrze napatrzeć się pięknu sporego hallu wyłożonego w całości włoskim marmurem, ani łagodnym łukom schodów prowadzących na górne piętro, a już stał po drugiej stronie domu. Naprzeciw otwartych szklanych drzwi prowadzących na taras. Taras wielkością dorównujący połowie boiska do gry w piłkę nożną. Na dworze trwała w najlepsze impreza pod gołym niebem. Tłum ludzi w niezbyt kompletnych ubraniach zgromadził się wokół dużych basenów o wymyślnych, kolistych kształtach, wypełnionych wodą w kolorze lazuru. Jedni tańczyli w rytm głośnej, dudniącej muzyki. Inni siedzieli na krzesłach i leżakach, jakich pełno było wokół, przekrzykując się nawzajem w przerwach pomiędzy kolejnym utworem. A jeszcze inni pluskali się wesoło, zażywając kąpieli w basenie. Wszyscy palili skręty wciągali prochy i obżerali się czym popadnie, popijając to zimnymi drinkami bez umiaru donoszonymi przez nagich kelnerów i kelnerki. Ogólnie na tarasie panował high life i zabawa na całego, dlatego nikt z bawiących się nie zwrócił najmniejszej uwagi na trzech drabów i Petera przemieszczających się wzdłuż ściany domu. Poprowadzili go w prawo, poza obszar basenów, gdzie na sporym podeście ustawiony był namiot urządzony z przepychem godnym tureckiego sułtana. Na podest prowadziły złote schodki, którymi wprowadzono go wprost przed wielkie łoże wypełniające prawie w całości wnętrze namiotu. Na łożu leżało swobodnie ze dwadzieścia osób, lecz zanim Peter zdążył zorientować się, kto jest kim, wylądował na kolanach, trzymany mocno za kark z twarzą przy ziemi. -Postawcie go - usłyszał przed sobą. Rozkaz został skwapliwie wykonany. Petera szarpnięto w górę z siłą porównywalną do tej, z jaką pchnięto go poprzednio na kolana. Tuż przed nim, na samym środku łoża, leżała kobieta o złotych szatach i regularnie zaokrąglonej twarzy. Kobieta niedbałym ruchem ręki odgoniła otaczające ją sługi, przyjmując bardziej wygodną do rozmowy pozycję. Od razu wiadomo było, kto tu rządzi. Muzyka, cały czas głośno grająca za plecami detektywa ucichła nagle. Na karku poczuł wzrok setek osób. - Czasami niebiańska rzeczywistość przynosi nam same niespodzianki. Do tej pory byłam święcie przekonania, że w Niebie można robić co się chce. Że jest to rziemia obiecana“ ludzi. Oddana im na własność, by czynili ją sobie poddaną. Oczywiście, tylko tym, co chcą i potrafią. Że nikogo tu nie obchodzi, co robią inni. A tu proszę? Ktoś rozpytuje na lewo i prawo o moje sprawy. O sprawy Lao Che. Mam nadzieję, że w Niebie nie ma glin? Zgromadzony za jego plecami tłumek parsknął śmiechem. Przemowa była skierowana wyraźnie do nich. - Radziłbym zmienić przekonania - wtrącił się Peter, lecz zaraz umilkł skarcony potężnym uderzeniem z otwartej dłoni w kark. Z tłumu za nim rozległo się buczenie, tupot i gwizdy.

33


- Dla kogo pracujesz, i dlaczego wypytujesz o nasze sprawy po całym mieście!? - tym razem słowa kobiety skierowane były wprost do niego. Peter podnosząc się kolejny raz z ziemi postanowił, że nie ma sensu ukrywać prawdy. - Nie jestem gliną. Jestem Peter Monroe, prywatny detektyw. Pracuję na zlecenie Aniołów i szukam jednego z nich. Anioła o imieniu Etehiel, który zaginął gdzieś w tej okolicy. Miałem nadzieję, że pan Mark Weber, jako osoba najlepiej zorientowana w sprawach Nieba, mogłaby wiedzieć co nieco na temat tego zniknięcia, to wszystko. Wybuch dzikiego, histerycznego śmiechu jaki nastąpił za plecami Petera tuż po zakończeniu jego szczerej wypowiedzi, przebił wszystko co działo się tam do tej pory. Ludzie chwiali się, łapali za brzuchy. Poklepywali, parskali, kichali, a niektórzy nawet tarzali po podłodze, jak na najlepszej komedii. Nie spodziewając się aż takiej reakcji, Peter spojrzał zdziwionymi oczami na siedzącą przed nim kobietę, która także rechotała złośliwie razem z całą otaczającą ją świtą. Nawet powściągliwy drab o psim wyglądzie, wyglądał teraz tak, jakby usta zniekształcił mu tłumiony, wewnętrzny chichot. - Widziałeś tu ostatnio jakiegoś Anioła, Rico? - zapytała kobieta, kiedy już mogła mówić. - Nie przypominam sobie. Proszę pani - odpowiedział całkiem poważnie psi pysk, wywołując w tłumie kolejny wybuch wesołości - Anioła raczej bym zapamiętał - dokończył po chwili zadumy. - Widzisz, panie detektywie - drwiła sobie kobieta. - Twoje poszukiwania okazały się całkowicie bezcelowe. Rico zna tu wszystkich, i jeśli on mówi, że kogoś nie widział to znaczy, że takiego tu nigdy nie było. Ale na wszelki wypadek sprawdzę jeszcze u innych. Czy któryś z was widział tu ostatnio jakiegoś Anioła?! - kobieta krzyknęła wesoło w stronę tłumu. Odpowiedział jej tylko kolejny wybuch śmiechu. Uśmiechnięta od ucha do ucha rozłożyła ręce w teatralnym geście rezygnacji. - Niestety nie możemy ci pomóc, detektywie Monroe. Strasznie nas rozbawiłeś swoja bajeczką. Jesteśmy ci za nią bardzo wdzięczni. Niestety czas się już pożegnać. Wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć. - Oprócz Nieba i Lao Che! - zawołał ktoś z tłumu. - Oprócz Nieba i Lao Che- powtórzyła za nim kobieta. - Nie wiem jakie były twoje prawdziwe zamiary Monroe i przyznam szczerze, że gówno mnie to obchodzi. Co jakiś czas odwiedzają nas tu różni dziwacy. Rico się nimi zajmuje. Nie wiem co robi, ale robi to bardzo skutecznie. Jeszcze się nie zdążyło, żeby ktoś chciał tu wrócić. Z tobą będzie pewnie tak samo, gwarantuję. Niedobrze, pomyślał Peter odwracając wzrok w stronę Rica akurat by zobaczyć jak kolejny raz przesuwa językiem wykałaczkę w ustach. Niedobrze, pomyślał drugi raz gdy drab o psiej twarzy ponownie położył mu swoją ciężką rękę na ramieniu. W tym samym momencie nastąpiło jednak coś, co skutecznie przerwało plany zgromadzonych na tarasie ludzi, w tym także i Rica. Powietrze przeszył ryk tak głośny i przeciągły, jakby Niebo miało pęknąć na pół. Wypełniające przestrzeń jasne światło straciło swój intensywny blask pogrążając taras, dom i całą okolicę w półmroku szarości. Gdyby rzecz działa się na Ziemi, w tym momencie powinien zerwać się wiatr wyprzedzający uderzenie pioruna, a potem rzęsisty opad deszczu. Z tym, że w Niebie nie było wiatru. Nie było też powietrza, różnic temperatur, ciśnienia i innych czynników deszczo i wiatrotwórczych. Zamiast wiatru pojawiły się za to cienie. Wyraźne, szybko poruszające się plamy ciemności. Z początku w niewielkiej ilości, zbagatelizowane przez ludzi. Już po chwili pokryły całą powierzchnię tarasu, wywołując niezamierzoną sensację. Gdy zniknął pierwszy człowiek - pękając niczym bańka mydlana trafiona ostrym szpikulcem - wszyscy pomyśleli, że to jakiś żart, albo początek magicznego występu. Rozległy się nawet nieśmiałe brawa. Gdy zaczęli znikać następni, niedowierzanie szybko zmieniło się w paniczną, bezładną, lecz zupełnie bezskuteczną ucieczkę. Plamy były szybsze. Peter nie uciekał jak inni. Przytłoczony cały czas ciężką ręką Rico nie mógł się ruszyć nawet na milimetr. Przestraszony wpatrywał się w to, co dzieje się przed nim. Gdy plamy zbliżyły się do nich zamknął oczy oczekując nagłego bólu, lecz nic takiego nie nastało. Gdy otworzył je z powrotem, po wirujących plamach nie było już śladu. Poświata znów była jasna, a woda w basenie nawet bardziej lazurowa niż poprzednio. Jednak był już sam. Dookoła nie było nikogo. No, może

34


z jednym wyjątkiem. Miejsce gdzie jeszcze niedawno stał Rico, teraz zajmowała młoda dziewczyna. Otoczona niebieska poświatą, ubrana w szary, obcisły kombinezon wydała się Peterowi dziwnie znajoma. - Miuriel? - zapytał bez przekonania, mrużąc oczy. - A kogo się spodziewałeś? - znajomy tembr głosu, nie pozostawił mu żadnych wątpliwości. - Nie powinnaś mi czegoś wyjaśnić? - zapytał jeszcze raz, już z większym przekonaniem. - Chodźmy się przejść. *** Z tarasu zeszli bocznymi schodami kierując się w stroną widniejących w oddali wzgórz. Wysypana białym żwirkiem ścieżka była dość wygodna, pozwalając Peterowi nacieszyć się przechadzką i świeżo odzyskaną wolnością. Na razie nie pytał o nic wiedząc, że i tak uzyska odpowiedź w odpowiednim czasie. Gdy minęli wzgórza ścieżka skręciła ostro w bok, a potem w dół, wprowadzając ich na teren rozległej doliny, zupełnie niewidocznej z poziomu domu i tarasu. Dolina po brzegi wypełniona była Debilami. Zajmowali każdy wolny skrawek przestrzeni. Każdy kamień, półkę skalną, ścieżkę. Każde miejsce nadające się do siedzenia. Siedzieli prawie bez ruchu, od czasu do czasu tylko kiwając się w przód i w tył, jak dotknięci wiatrem. Głowy ludzi otaczała świetlista aureola potęgująca jasność i niesamowitość tego miejsca. Między nimi migały teraz ciemne plamy, podobne do tych, które widział na tarasie. - Debile? - zapytał Peter wskazując ręką. - Niezbyt udana nazwa. Nie sądzisz? - odpowiedziała pytaniem. - Szkoda, że jest ich tutaj tak niewielu. Zaledwie kilkaset tysięcy, może milion. Dolina nie jest znowu aż taka duża. - Acha. A co wy z nimi robicie, jeśli można spytać? - My? Nic. Przejmujemy tylko to, co do nas należy. Źle wykorzystywane dobro. Peter spojrzał na Miuriel pytającym wzrokiem. - Widzisz detektywie. Gdybyś trzymał w ręku klucz do wszechświata. Cudowne narzędzie pozwalające na dowolne kształtowanie otaczającej przestrzeni, pozwalające nawet na skruszenie granic Nieba, to co byś z nim zrobił? Otworzył portal do sprowadzania zupełnie niepotrzebnych rzeczy z Ziemi? Tylko człowiek, ze swoim zwierzęcym umysłem nastawionym na realizację najprostszych potrzeb mógł wymyślić podobną bzdurę. - Poczekaj, poczekaj - przerwał jej Peter, zaczynając powoli rozumieć sens tego, co się stało. - Nie było żadnego Etehiela, prawda? Od początku chodziło tylko o Debili. Korporacja Marka Webera odnalazła sposób na kontrolę niebiańskiej przestrzeni. Coś, do czego potrzebni im byli Debile. To stąd te wszystkie nowe rzeczy w Marktown. - Dokładnie. Twoja intuicja cię nie zawodzi. Tyle, że chodzi o coś więcej. Mimo wszystkich swoich wad, wy ludzie posiadacie jednak pewne zdolności, które potrafią zadziwić nawet Anioła. Twoi pobratymcy zbudowali maszynę, detektywie. Maszynę potrafiącą czynić prawdziwe cuda. Otwierać bramy do innych światów. A wszyscy przecież wiedzą, że tylko my, Aniołowie, mamy w Niebie patent na cuda. Bardzo chcemy ją mieć. Niestety, jak widać maszyny tutaj nie ma. Była, ale ktoś ją stąd zabrał. - Rozumiem! - Peter nic nie rozumiał. - A do czego ja wam byłem potrzebny? - Co prawda, zużywanie zasobów energetycznych Nieba na taką skalę nie mogło obyć się bez echa, jednak my, Aniołowie, nie kontrolujemy ludzi do końca. Ktoś musiał doprowadzić nas do źródła zmian. Ktoś skuteczny. Naznaczony łatwym do wyśledzenia śladem energetycznym. Padło na ciebie. - Jak to naznaczony? Kiedy? - obruszył się Peter. - Zgadnij - odpowiedziała Miuriel, patrząc mu zimno w oczy. Policzki Petera pokryły się ciemnym pąsem. Na przyszłość będzie musiał lepiej dobierać sobie partnerki, z którymi chodzi do łóżka. Już mama mówiła mu przecież, żeby unikał przygodnych kontaktów z nieznajomymi panienkami, bo takie przygody nigdy nie kończą się niczym dobrym. Przez chwilę oboje stali w milczeniu przypatrując się siedzącym w dolinie ludziom. - I co teraz? Co będzie ze mną? - zapytał, przełykając głośno ślinę.

35


- Nic, zapomnisz. Zaśniesz i zapomnisz. Podobnie jak ci wszyscy ludzie z tarasu. Tyle tylko jesteśmy w stanie wam zrobić. Po prostu obudzisz się w swoim domu i będziesz żyć tak jak dawniej. Co najwyżej z lekkim bólem głowy, ale to szybko minie. Dobrze się sprawiłeś człowieku. Może kiedyś się jeszcze spotkamy. - Ale... - Żadnego ale, detektywie. Dobranoc - odpowiedziała Miuriel zmieniając się w ciemną chmurę. *** Głośne pukanie do drzwi wybudziło go z płytkiego snu. Peter zerwał się gwałtownie, odrywając z pluskiem twarz od blatu biurka. Cholera, musiałem się urżnąć i przysnąłem, pomyślał patrząc na pustą butelkę i stertę petów piętrzących się w popielniczce. W głowie huczało mu jak po niezłej balandze. - Wejść! - krzyknął przed siebie, próbując jednocześnie rozruszać zastany kark. Drzwi otworzyły się z lekkim piskiem. Do biura wszedł niski, zasuszony człowieczek w typie urzędnika, dźwigając pod pachą sporych rozmiarów teczkę. Klient, czy Niebiańska Izba Skarbowa? Pomyślał Peter w przypływie wisielczego humoru. Osoba, która weszła tuż za człowieczkiem, wywołała u niego trochę bardziej cieplejsze odczucia. - Witaj Peter - powiedziała Meretrix. W sweterku i spiętych w kok włosach wyglądała troszeczkę inaczej niż zazwyczaj, jednak równie ponętnie. - Mamy sprawę. Będziesz się mógł przysłużyć ludzkości. Kolejne śledztwo, pomyślał detektyw bez entuzjazmu. Znowu będę się musiał, kurwa nachodzić. Ktoś mądry mógłby wreszcie pomyśleć o sprowadzeniu porządnych, ziemskich samochodów do Nieba.

36


BURY_WILK

(JAROSŁAW SAPIERZYŃSKI)

Zdrada - licentia erotica Motto: „Daj rankiem, daj niebieskim, daj wieczorem długim Daj, przecież zawsze możesz nie dać po raz drugi“

Oparła głowę na jego ramieniu. Po przyjacielsku. Włosy musnęły policzek, niechcący. Na pewno niechcący. - Ciekawe, jakby to było? - spytał, nie oczekując odpowiedzi. Nie odpowiedziała. - Ale sama wiesz, nic z tego nie będzie... Chciał, żeby potwierdziła, lecz milczała. A może miała zaprzeczyć? Objął ją. Siedzieli w ciszy, delektując się mokrym zapachem mgły. Jakoś tak odruchowo pogładził miękkość jej rudych loków. Widział ich kolor, mimo wszechwładnej ciemności. Widział też - nie patrząc - jej piękne, zielone oczy, skupione na hipnotycznie snujących się nad łąką szarych oparach. Nie protestowała. Znali się już siedem lat. Znali się dobrze, ufali, lubili i świetnie się rozumieli. Jak to przyjaciele. Mogli sobie pozwolić na gesty, które kiedy indziej i u kogo innego, byłyby uznane za zbyt intymne, wręcz zarezerwowane dla kochanków. Powiedziała coś smutnego, może refleksyjnego. Nie ważne co. Właściwie, to mogła nic nie mówić, dość, że wyczuł jej nastrój. Pogładził ciepły policzek i złożył pocieszycielski pocałunek na czole. Przeszedł ją dreszcz. Uniosła głowę i wzajemne spojrzenia spotkały się gdzieś w połowie dzielącego ich kilkucentymetrowego odcinka. - Ech, moja piękna czarownico - szepnął i pierwszy odwrócił wzrok. Nie chciał przekroczyć granicy, którą ich przyjaźń i tak przesunęła na nieznane terytoria. Przecież powinien kochać inną kobietę. Przecież kochała innego mężczyznę... Biło od niej ciepło. Rozkoszował się nim. Cieszył się uniesieniem, które powodowała jej obecność. Czysta i niewinna, przynajmniej w jego wyobrażeniu (ale przecież tylko to wyobrażenie się liczyło). Ze wschodu powiał chłodny wiatr. Zadygotała odruchowo, więc bez zastanowienia mocniej ją przytulił. Niechcący (naprawdę niechcący!) otarł dłonią o jej pełną pierś. Udał, że nie zauważył, ona udała, że nie poczuła. Przecież nie mógł wiedzieć, jak ten delikatny dotyk na nią zadziałał. Nie

fantastyka

37


mógł się domyślać, że przypadkiem trącony sutek natychmiast stwardniał i mocniej odznaczył się na fakturze bluzki. Było ciemno, nie mógł tego widzieć. Lepiej, żeby nie widział. Postanowiła to przerwać nim będzie za późno. Choć na co może być za późno? Co złego może wyniknąć z nocnej rozmowy przyjaciół? Zawstydziła się własnych myśli. On na pewno ma czyste intencje. Chyba bardziej chodziło o to, że czuła się niezręcznie skrępowana. Zdawało się jej, że to ona może zawieść tę wspaniałą przyjaźń. „Powiem: wracajmy“ - pomyślała. On pomyślał mniej więcej to samo. Cóż za przypadek, co za głupi pech. Jednocześnie odwrócili głowy. Kraksa, stłuczka, wypadek drogowy. Dwa ciała wprawione w ruch w przeciwnych kierunkach. Ich trasy były zbieżne, a odległość zbyt mała, by uniknąć katastrofy. Jego wargi, twardsze, mniej delikatne, wbiły się w idealną, lecz wrażliwą linię jej ust. Przyjęła na siebie impet uderzenia, zasmakowała przypadku. Cofnęli głowy, jakby przestraszeni. Milczeli chwilę, zmieszani, zawstydzeni. Nagle wszystko minęło. Graj muzyko, świecie płoń. Delikatnie, lecz stanowczo, wplótł dłonie w płomień jej gęstych włosów i przyciągnął do siebie. Pocałował, a ona pocałunek odwzajemniła. Ciepły, wilgotny aksamit języka spotkał się z jego wargami, rozchylił je, wniknął do środka, niczym tajemnie roznoszący rozkosz wąż. Niezgrabne męskie dłonie spłynęły w dół pleców z subtelnością motyla. Zatrzymały się na chwilę na krzyżu, po czym zjechały niżej, ślizgając się po doskonałej krągłości pośladków. Jej palce sprawnie ujarzmiły opór guzików, otwierając sobie drogę do szerokiej, unoszącej się rytmicznie piersi. Delikatnie ugryzła go w ucho, a jednocześnie ręce, delikatnie kreślące koła, zsuwały się po rzeźbieniach brzucha. Musnęła jego krocze. Bardzo celowo, bez odrobiny przypadku. On, nie mniej wyrachowanie, uwolnił ją z krępującej bluzki i biustonosza. Piersi były spore, okrągłe, błagające, by ogrzać je ciepłem dłoni. Pogładził je, schylił się i musnął koniuszkiem języka. Jeszcze raz i jeszcze. Polizał trochę perwersyjniej. W końcu objął brodawkę wargami i ssał. Mruczała jak kotka. Szczupła rączka wślizgnęła się w spodnie i schwytała jego nabrzmiałą męskość. Pragnienie go oszałamiało. Chciał rzucić się na nią jak zwierzę, posiąść jak wojenną brankę, ale z drugiej strony... Była zbyt cenna, zbyt delikatna i zbyt bliska. Panował nad sobą, był wyrozumiały i, jak tylko potrafił, wyzbył się egoizmu. Z pietyzmem zanurzył palce w ciepłej, lepkiej wilgoci, płonącej między jej udami. Poczuł, jak przechodzą ją dreszcze rozkoszy. Cóż za satysfakcja. Sama wskazała mu właściwy kierunek. Objęła go nogami i, zagryzając wargi, wprowadziła do raju. Ależ była doskonałą kochanką. Cudowna, piękna... Mgła dawno uniosła się w górę, księżyc posrebrzył łąkę i dwie nagie postacie. On prężył się i wypełniał ją hodowanym przez siedem lat pożądaniem, ona przyjmowała go serdecznie i zachłannie, po siedmiu latach tęsknoty i marzeń. Silne lędźwie, gładkie krągłości bioder, szalony, płynny taniec na chłodnej, mokrej trawie. Ciche jęknięcia i okrzyk stłumiony pocałunkiem. - Kim ty jesteś: diablicą czy aniołem? - Lubił to pytanie. Zawsze robiło na kobietach duże wrażenie. - Oczywiście, że diablicą - mruknęła rozkosznie, posyłając mu prowokacyjne spojrzenie. - Zatem oboje dla siebie zgrzeszyliśmy... Niegrzeczna dziewczynka... - Uśmiechnął się. - Ja jestem twoim diabłem. - Gdybyś powiedział, że nim nie jesteś, może miałabym wątpliwości, ale tak... Zupełnie ci nie wierzę. - Zaśmiała się głośno. *** Wrócił dumny z siebie. Zadanie wykonał perfekcyjnie, a na dodatek sprawiło mu niesamowitą satysfakcję. Może czekała go premia, może małe wakacje?

38


Wszedł do biura i od razu wyczuł, że coś jest źle. Stażystka posłała mu ostrzegawcze spojrzenie, kolega popatrzył ze współczuciem. „Co, do diabła?“ - pomyślał niepewnie. - Szef cię wzywa... Natychmiast. - Czarne oczy sekretarki wyrażały strach. Szef należał do typu tych, z którymi nie należało zadzierać, którzy za schrzanioną robotę potrafili urządzić piekło. Ba, to on sam wytyczał kanon tej kategorii zwierzchników. Wezwanie na dywanik było jak wyrok. A przecież odniósł sukces... Zastukał. Z gabinetu doszło warknięcie, które musiało oznaczać zaproszenie do środka. Nacisnął klamkę, pchnął drzwi i przekroczył próg. Groźny wzrok, który napotkał, sparaliżował go natychmiast. Przecież to musiało być jakieś nieporozumienie. - Ty kretynie!!! - Szefie, ale o co chodzi? - wydukał. - Ty durniu!!! Siedem lat!!! Zajęło ci to siedem lat! Imbecylu, jak mogłeś przepieprzyć tyle czasu?! - Ale, to jakaś pomyłka, nieporozumienie, ja... - Milcz wszo!!! - Szef ryczał jak Behemot i choć nie mógł mieć przecież racji, trzeba było posłuchać i milczeć. Coś było nie tak, cholernie nie tak... Kipiąc wściekłością, zwierzchnik wcisnął przycisk interkomu i warknął do sekretarki: - Wezwij mi natychmiast tę zdzirę! „Co jest, do diabła?“ Drzwi otworzyły się. Rudowłosa, zielonooka piękność stanęła równie spłoszona, co on. Spojrzał na nią, ona na niego. Oboje otworzyli usta w geście niemego przerażenia, zaskoczenia, gniewu i rozpaczy. - Pieprzeni specjaliści! Doskonale wyszkoleni, tak?! Cholerni spece od maskarady, tajni agenci od zadań specjalnych! Bydlaki, tępe gnomy!!! Przychodzicie tu zadowoleni, chwaląc się raportem o wykonaniu zadania, tak?! Po świetnie przeprowadzonej, dopracowanej w każdym szczególe akcji, nad którą męczyliście się siedem lat, zdobyliście dla nas kolejne dusze, czyż nie? Nie odpowiedzieli. Cokolwiek by ich nie czekało, szef miał absolutną rację. Bezradnie opuścili rogate głowy, ogony wstydliwie owinęły się wokół kostek. Totalna kompromitacja. Siedem lat uwieńczone absolutną katastrofą. „Jak to możliwe, że żadne z nich nie zauważyło, że zasadziło się na kogoś ze swoich?!“ Ośmieszyli się. Ośmieszyli cały, wykwalifikowany w szerzeniu cudzołóstwa, Szósty Departament Piekielnych Służb Specjalnych. LCF 03.2006

39


BURY_WILK (JAROSŁAW SAPIERZYŃSKI) I ANARIS

Salonikowe opowieści

- O fuck... - Jęknęła Hellene i chcąc uratować oczy przed zdradzieckim i niszczącym atakiem jasności południowego poranka zakryła głowę czyjąś kurtką, która to kurtka otulała ją podczas błogosławionego snu. Fakt, że zasłonięcie Hellenowej głowy odsłoniło co innego nie uszło uwagi Zacha, ale nim zdołał ciekawy widok przetworzyć na jakieś myśli i niecne pomysły, przypomniała o sobie mieszanka sałatki z kurczaka i absyntu. Bardzo szybko pobiegł do ubikacji. - Ciekawe... - Anaris zaświeciły się oczy, widać było, że nagość Helleny wzbudza w niej istny cyklon, ale to trwało bardzo krótko. Nim rozpętał się sztorm, Anaris znowu usnęła. - Bo pić, to trzeba umić. - Sapnął wilk, chwiejnie podniósł się z futrzaka pod kominkiem, niecnie przy tym wykorzystał przewagę, jaką dawały mu cztery łapy, potem poczłapał do barku. Barek był pusty, więc poszedł do sklepu. Lady Nath ze zdziwieniem obserwowała swoje szpilki, z których każda była z innej pary i na dokładkę żadna nie należała do niej, po czym zaśmiała się nie wiadomo z czego i chlapnęła między rozłożone nogi Małej Wiedźmy. Po chwili obie znów spały. Z pięterka, po cichutku, z kocią gracją, zeszła czarna pantera, a chwilę po niej również po kociemu, to znaczy na czterech łapach, przywędrowała She Cat. She poszła do kuwety, a pantera z miną typu „wiesz, zgrzeszyłam i było fajnie“ przytuliła się do Ithiriell. - Co, z kim? - Zbulwersowała się elfka, ale nim przeszła do śledztwa, jej uwagę także przyciągnęła golizna Helleny. I tak obudziła się ciemna strona mocy. Drow. ukryty gdzieś na dnie duszy. nagle urósł w siłę, brutalnym kopniakiem pozbył się subtelnej delikatności leśnego pobratymca i na dobre rozgościł w duszy właścicielki czarnej pantery. - No, to wreszcie sobie poszalejemy! Od dziś nazywajcie mnie Gomorra! - Sratatata - mruknął Tomek, i jak cień powtórzyła Agatka. - Będzie seks? - Spytał obłudnie. nie otwierając zmęczonych oczu. drugi Tomek. - Na Peruna! - Zakrzyknął Sven i szybko dołączył do Zacha. - Idę na skręta. Ktoś chętny? - Zmienił temat Wujek Julek, poszedł na taras. a za nim reszta przytomnego towarzystwa. Gomorra i nagość Helleny pozostały same ze sobą.

40

w saloniku


- To skończymy Helloween! - Straszliwy śmiech wstrząsnął salonikiem, a potem mroczna elfka wyrwała z ogona kozy trochę włosia i z dziką, sadystyczną radością połaskotała wystające spod kurtki bose stopy... *** I nagle wszystko się rozmyło, a Bury Wilk utonął w kuble lodowatej wody, którą Hela litościwie nań wylała. - Koniec tych zbereźnych majaków, wilczurze. Pić to trzeba umić - powiedziała, zbierając puste butelki, poustawiane dookoła jego burego pyska i brzęcząc nimi radośnie, ruszyła do salonikowej kuchni, nastawić wodę na herbatę. Anaris podpełzła do mokrego Burasa i przyjrzała mu się bacznie. Kroczek za kroczkiem i znalazła się po drugiej stronie jego olbrzymiego cielska. Szybko się zorientowała, że coś jest nie tak i wybuchnęła śmiechem. - Ej, psiaku - zachichotała, podając mu podręczne salonikowe arcylustro. - Zdaje się, że ktoś cię ogolił. Pić to trzeba umić, co racja to racja.

Il. Alice Rossi

41


PO-STO-SŁOWIE Wyzwanie #7 - Ja i krytycy OSCYLATOR

Zgiełk i poruszenie. Tłum ludzi uformował żywy mur, który z trudnością udało mi się przeniknąć, aby w końcu znaleźć się po jego drugiej stronie. Przez chwilę stałem na wolnej przestrzeni. Gdy się rozejrzałem dookoła, przestrzeń okazała się środkiem, jakimś centrum. Widocznie ludzie otaczający pusty do tej pory plac oczekiwali kogoś. Szybko usunąłem się z nieswojego miejsca przeciskając się z powrotem na zewnątrz. Ciekawość jednak mąciła mi spokój i postanowiłem uczestniczyć w dziwnym zbiegowisku. Wszedłem na strych kamienicy i stamtąd patrzyłem na środek ludzkiego gniazda, w którym wykluł się ogień trawiący człowieka. Potem mówiono, że ja byłem tym, który zaprószył ogień.

Wyzwanie #8 - kciuk

BARANEK (KRZYSZTOF BARANOWSKI)

Zginął zasztyletowany przez tych, których uważał za przyjaciół. Był szaleńcem. Przyczyną jego szaleństwa była ciężka choroba mózgu, która przeszedł w wieku dwudziestu kilku lat. Chciał być artystą. Nie miał jednak talentu. Ten brak talentu, połączony z krwawymi, okrutnymi wizjami szaleńca, sprawiały, że jego sztuka przerażała raczej, niż zachwycała. Nie był typem atlety, nie miał w sobie nic z mocarza. Powiadają, że był bardzo szczupły, wręcz chudy, lekko przygarbiony i pomimo młodego wieku, mocno już łysiał. A jednak potrafił jednym krótkim gestem, jednym niedbałym ruchem dłoni, jednym palcem zabić człowieka. Wielu ludzi. Jednym ruchem kciuka. Gajusz Juliusz Cezar August Germanik. Kaligula.

Wyzwanie #9 Ostatnia myśl przed skokiem PODSTUWAK Pierwszy skok w chmurach

- Przed pierwszym skokiem najlepiej wcale nie myśleć. Nie zastanawiać się. Nie roztrząsać. Po prostu zamykasz oczy i lecisz. Inaczej tego nie zrobisz. - Nie wiem, czy w ogóle chcę to zrobić... - Daj spokój. To się tylko wydaje takie straszne. - Wydaje! A co jeśli... - Ani słowa. To przez takie gadanie inne rezygnują. Zobaczysz, zrobisz to raz i będziesz mogła robić to ciągle. - Nie chcę tego robić ciągle... - Nie mów hop! Za drugim razem będziesz gadać inaczej. - A jeśli to nie zadziała? - Zadziała. Po prostu wchodzisz na krzesło i skaczesz. Tak długo, aż nie poronisz. U mnie nie trwa to nawet trzydziestu minut.

42

po-sto-słowie


PROFILE AUTORÓW: ANARIS http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=34 ANCIUPENCIU http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=146 ANDRZEJTRYBULA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=59 BARANEK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=89 BOOBIC http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=187 BOSSKI_DIABEL http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=55 BURY_WILK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=8 MARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 OSCYLATOR http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=88 PODSTUWAK http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=87 RAFAL SALA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=285 STARY KRAB http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=139 SNOWFLAKE http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=131 SURENKA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=233 TJERESZKOWA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=37 TOMEK I AGATKA http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=93 UNPLUGGED http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57 Skład: HELENA CHAOS Grafika na okładce: SNOWFLAKE Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl,

możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;) WWW.HERBATKAUHELENY.PL 43



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.