TRYLOGIA CZARNYCH KAMIENI – KSIĘGA II Od stuleci Krwawi czekali na przybycie Czarownicy – wcielenia magii, ale Jaenelle, młodą dziewczynę, wybraną na mocy przepowiedni, dręczą toczące się wokół niej walki, nie wszyscy bowiem oczekują jej jako zbawczyni. Niektórzy odrzucają ją jako żywy mit lub nie chcą uwierzyć w jej istnienie, inni pragną uczynić z niej marionetkę, by wykorzystać jej moc do własnych celów.
Tylko czas i miłość opiekunów Jaenelle były w stanie uleczyć jej fizyczne rany, lecz umysł, wciąż kruchy i delikatny, z trudem może ochronić ją przed koszmarnymi wspomnieniami z dzieciństwa. Nic jednak nie uchroni jej przed przeznaczeniem – a dzień rozrachunku jest coraz bliższy. Gdy powrócą wspomnienia... gdy jej magia dojrzeje… gdy będzie zmuszona pogodzić się z losem... Tego dnia mroczne Królestwa dowiedzą się, co to znaczy
www.initium.pl
być rządzonym przez Czarownicę.
Polecają
numer 1/09
Drodzy Czytelnicy! Z radością przedstawiamy Wam pierwszy numer kwartalnika fantastyczno-kryminalnego, który powstał dzięki zaangażowaniu grupy ludzi połączonych wspólną pasją. Naszym zamysłem było stworzenie miejsca, gdzie Czytelnik znajdzie odrobinę wytchnienia od codzienności, spotka debiutantów, ale i profesjonalnych twórców literatury szufladkowanej często jako popularna. Czy słusznie, nie nam rozstrzygać; najważniejsze, byśmy wspólnie dobrze się bawili. Szczególnej uwadze polecamy opowiadania Adrianny Ewy Stawskiej i Stefana Dardy – autorów powieści sensacyjno-kryminalnych, z którymi będzie można wymienić opinie i podyskutować na naszym forum. Nazwiska innych autorów również mogą być już znane części Czytelników, a na pewno mają szansę trwale zapisać się w Waszej pamięci. Niech piękne ilustracje naszych grafików, będące kwintesencją opowieści, staną się miłym uzupełnieniem lektury. Miłośników dobrej publicystyki zapraszamy do felietonów. Ich różnorodna tematyka zapewni Wam odrobinę gimnastyki szarych komórek i gwarantuje, że każdy znajdzie to coś dla siebie. Prezentujemy tu również sylwetkę Stefana Dardy – autora „Domu na wyrębach” – i wywiad z nim. Uzupełnieniem tego działu są recenzje, przedstawiające zarówno klasykę interesujących nas gatunków, jak i pozycje mające szansę zyskać popularność. Czekamy na opinie i uwagi o zawartości numeru. Pozwolą nam one w przyszłości lepiej spełniać Wasze oczekiwania i stale powiększać grono Czytelników oraz qfantowych przyjaciół. Jacek Skowroński
QFANT
GALERIA 2.
Barbara Wyrowińska, Yuhime Rysowniczka dusz
95
Tomasz Chistowski – Takeda – Magik klimatu PUBLICYSTYKA
4.
Warkocze Historii - rzecz o historical fantasy - Natalia Bilska
6. PRAWDZIWA MAGIA, czyli słów kilka o przydatności zdrowego rozsądku i paradoksach mechaniki kwantowej. - Jacek Skowroński 12. W katakumbach Księgogrodu, czyli kilka słów o "Mieście Śniących Książek" Waltera Moersa. - Natalia Bilska 14.
Sto pytań do... Stefana Dardy LITERATURA
17.
Ostatni telefon - Stefan Darda
36.
A ofiar było sześć - Adrianna Ewa Stawska
39.
EKSPERYMENT XXI - Jacek Skowroński
53.
Morderczy klimat - Piotr Michalik
68.
Wigilia kosmonauty - Jerzy A. Kozłowski
74.
T r u c h ł o - Adrianna Ewa Stawska
85.
DELIRIUM TREMENS - Jacek Skowroński POLECANKI
97.
Kongres Futurologiczny - Piotr Michalik
99.
Spirale strachu - Jacek Skowroński
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-1-
ZAWARTOŚĆ
WSTĘPNIAK
QFANT.PL
numer 1/09 GALERIA
GALERIA
QFANT.PL
Barbara Wyrowińska, Yuhime
Rysowniczka dusz Przy pierwszym spotkaniu z obrazami Basi, można odnieść wrażenie, że ma się kontakt nie z rysunkami czy akwarelami, lecz odbiciami dusz, które niczym odciski palców na szkle są unikatowym śladem konkretnej osoby. Patrzymy na ludzkie emocje, nadzieje, lęki i nie obchodzi nas, że są tworami autorki, gdyż każdy z nas odnajduje w nich kawałek czegoś bardzo osobistego, co łączy wszystkich ludzi.
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-2-
numer 1/09
GALERIA
GALERIA
QFANT.PL
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-3-
numer 1/09
Warkocze Historii rzecz o historical fantasy
Natalia Bilska
Białe plamy fascynują i domagają się zapełnienia. Współczesny czytelnik, ciekawski i spragniony pikantnych szczegółów, bardzo często patrzy na Historię przez pryzmat ciekawostek biograficznych, niejasności i kontrowersyjnych zdarzeń. Chce zobaczyć w podręcznikowych bohaterach żywych ludzi, którzy nie zawsze postępowali tak, jak tego oczekiwano – mieli wady i zalety, przeżywali prywatne tragedie i chwile szczęścia nie mające nic wspólnego z interesem państwa czy dobrem ogółu. Pomniki ustawione na cokole i obłożone kwiatami zaczynają budzić niechęć, są zimne i obojętne, nie potrafią zrozumieć dylematów dnia codziennego, a poza tym po prostu… nudzą. Jak napisał kiedyś polski mediewista, Stanisław Smolka, „rzeczą historyka jest pozbierać fakty, ale dopiero fantazja te dane przetopi i uformuje z nich obraz przeszłości” 1. Za suchymi faktami kryją się przecież zapierające dech w piersiach przygody, bezsenne noce, dylematy i zbrodnie, czyli krótko mówiąc: wielobarwne i wielowymiarowe życie obywateli dawnych epok. Wystarczy sięgnąć do skarbca kronik, pamiętników i innych źródeł historycznych, a opowieść zaczyna snuć się sama. Pisarze od zawsze usiłowali zmierzyć się z Historią, podszczypywali ją, ciągnęli za warkocz, zaglądali w oczy i w różny sposób próbowali ubrać w słowa 1
Cyt. za: A. Brzozowski, Wiedźmin i historia. Wywiad z Andrzejem Sapkowskim, Internet,
Portal Magazynu Historycznego „Mówią Wieki”, http://www.mowiawieki.pl/...id_artykul=212.
QFANT
znane (i mniej znane) wydarzenia z dziejów Europy. Tendencja ta, czy może raczej moda, nie ominęła również fantastyki. Konflikt Dobra i Zła – gdzie Dobro jest absolutne, a Zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia – ustąpił miejsca wojnom ideologicznym, politycznym, zimnym kalkulacjom i bezsensownej rzezi. W świat posttolkienowskich Nibylandii wdarły się, jakby powiedział Andrzej Sapkowski, polityka i biznes. A czarny charakter o niemal boskiej proweniencji, porzucił mroczny image na rzecz munduru dowódcy, togi prawnika, maski szpiega albo wachlarza królewskiej faworyty-intrygantki. Historical fantasy to jedna z najmłodszych odmian konwencji, budząca coraz większe zainteresowanie czytelników. Należałoby więc skonstruować jej definicję. Grzegorz Trębicki w swojej pracy Fantasy. Ewolucja gatunku, proponuje zaliczać do fantasy historycznej tylko te utwory, które opierają się na „światotwórstwie”, czyli proponują alternatywny model rzeczywistości, z odautorską geografią, historią i nazwami własnymi. Natomiast powieściom, których akcja toczy się w realiach konkretnej epoki poświęca zaledwie przypis, twierdząc w nim, że „nie mogą być chyba zaliczane do w pełni egzomimetycznej fantasy”2. (Egzomimetyzm – czyli prezentacja innego niż empiryczny modelu rzeczywistości – to według tego badacza podstawowy wyznacznik konwencji). Ergo – Guy Gavriel Kay tworzy historical fantasy, natomiast Witold Jabłoński i Andrzej Sapkowski nie. Trudno chyba o większy paradoks – praca Trębickiego nie jest od nich wolna, chociaż z całą pewnością w interesujący sposób opowiada o fantasy i rozwoju jej pododmian. Tak się jednak składa, że właśnie te odmiany fantastyki, które Trębicki spycha na margines, są w tej chwili najbardziej popularne – mam tu na myśli przede wszystkim historical i urban fantasy, a także utwory wykorzystujące motyw przejścia z jednego świata („naszego”) do innego („ich”) – i nie można tego faktu zignorować. Konstruowanie sztucznych podziałów, 2 G. Trębicki, Fantasy. Ewolucja gatunku, Kraków 2007, s. 114.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-4-
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
w oparciu o wątpliwe kryteria, mija się z celem. Wróćmy jednak do fantasy historycznej. Należy sobie przede wszystkim odpowiedzieć na pytanie, co ją odróżnia od literatury stricte historycznej. Czym różni się Trylogia husycka Sapkowskiego od, dajmy na to, powieści Waltera Scotta? Otóż rzecz w tym, że fantasy – niezależnie od odmiany – zawsze pozostaje fantasy – obarczoną baśniowym sztafażem i szeregiem charakterystycznych wątków, z motywem quest na czele. Potrzebna jest magia, bohaterowie umiejący się nią posługiwać, mitologiczne stworzenia i intryga trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Akcja tego rodzaju powieści rozgrywa się albo w konkretnej epoce i lokalizacji geograficznej, albo w egzomimetycznym świecie, wyraźnie nawiązującym jednak do realiów danego okresu historycznego. Zamiana nazw i detali geograficznych jest w tym drugim przypadku zabiegiem powierzchownym, a „historyczność” polega nie tylko na wykorzystywaniu średniowiecznych dekoracji (zamek, rycerze, karczma, feudalizm itp.) jak w powieściach high fantasy – pamiętajmy, że „ojcami założycielami” konwencji byli mediewiści!– lecz rozciąga się także na przełomowe wydarzenia zaczerpnięte z historii danego państwa, obyczajowość, czy refleksje nad procesami dziejowymi. Historia bywa przez pisarzy uzupełniana zdarzeniami o nieprawdopodobnej motywacji. Najbardziej popularnym zabiegiem jest tzw. „gdybanie magiczne” (pojęcie Sapkowskiego), które polega na przypisywaniu postaciom historycznym umiejętności posługiwania się czarami – np. co by było, gdyby Witelon Ślązak był magiem i służył demonowi. Magia nie jest jednak elementem dodanym sztucznie, ubarwiającym jedynie opowieść, wyobrażenie o niej zgadza się ze światopoglądem ludzi danej epoki. Zdarza się, że autorzy nie tylko uzupełniają historię, ale całkowicie ją zmieniają, proponując alternatywną wersję wydarzeń: np. jak potoczyłyby się losy Polski, gdyby królowa Jadwiga nie umarła przy porodzie. Podejście autorów historical fantasy do źródeł jest różne, od wierności faktom, aż po luźne interpretacje, które doprowadza-
ją niektórych historyków do białej gorączki. Kontrowersje wynikają z niezrozumienia konwencji. Dyskusja na temat tego, co pisarzowi wolno, a czego nie wolno, gdy zaczyna „wgryzać się” w miąższ Historii, toczy się od setek lat i prawdopodobnie nigdy nie zostanie ostatecznie rozstrzygnięta. Popkultura pełna jest odpowiednio dobranych i zmodyfikowanych wątków historycznych, które atakują nas ze wszystkich stron – głównie za pośrednictwem dużego ekranu, a także różnego typu książek o czasach dawno minionych. Oczywiście w natłoku kulturowych bodźców można znaleźć zarówno perły, jak i wieprze, sztuka polega na tym, żeby umieć odróżnić jedne od drugich. Można by się kłócić, czy historica magica podmalowana wyobraźnią i podana w apetycznym sosie fabuły, ma jakieś walory poznawcze, czy też należy ją zamknąć w szufladzie z napisem „Uwaga, koktajl niebezpiecznych półprawd”, ale faktem jest, że czytelnicy łyknęli tę konwencję. Ze smakiem. I to nie tylko ci, którzy od lat uważają się za wielbicieli fantastyki, ale również miłośnicy historii i literatury realistycznej. Element magiczny – kość w gardle wszystkich czytelników twardo stąpających po ziemi – został zneutralizowany przez zgodność z wyobrażeniami o danej epoce. Jak napisała Małgorzata Tkacz w swojej znakomitej pracy doktorskiej: „Wydarzenia opisane w utworach fantasy historycznej, usłyszane przez naszego przodka, najprawdopodobniej nie wzbudziłyby jego zdziwienia i mogłyby być uznane przez niego za prawdopodobne”3. Jeśli średniowiecze, to czarownice i dogasające pogańskie wierzenia. Jeżeli Celtowie, to elfy i nawiedzone lasy. Nikogo to nie dziwi, nikt nie czuje się oburzony. Umiejętnie wplecione w warkocze Historii wątki mitologiczne, baśniowe i podaniowe ubarwiają opowieść, pozwalają spojrzeć na odległe czasy z zupełnie innej perspektywy.
3 M. Tkacz, Polska literatura fantasy 1982-2005 (konwencja i jej odmiany), praca doktorska, Toruń 2007, s. 22.
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-5-
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
PRAWDZIWA MAGIA
Bibliografia: 1. A. Brzozowski, Wiedźmin i historia. Wywiad z Andrzejem Sapkowskim, Internet, Portal Magazynu Historycznego „Mówią Wieki”, http://www.mowiawieki.pl/...id_artykul=212. 2. A. Sapkowski, Rękopis znaleziony w smoczej jaskini. Kompendium wiedzy o literaturze fantasy, Warszawa 2001. 3. M. Tkacz, Polska literatura fantasy 1982-2005 (konwencja i jej odmiany), praca doktorska, Toruń 2007. 4. G. Trębicki, Fantasy. Ewolucja gatunku, Kraków 2007. Natalia Bilska, rocznik 1985.
Studentka „zapolonizowana” (specjalność: wiedza o kulturze, folklor) „na wylocie”, czyli tuż przed obroną pracy magisterskiej. Laureatka kilku konkursów tak prozą, jak i wierszem pisanych. Książkowa maniaczka, samowolny interpretator, „gdybacz” i „wczytywacz” – od wielu lat działa na literackich stronach internetowych. Prywatnie wielbicielka „knajpiarskości”, zmitologizowanego dwudziestolecia, prozy Andrzejewskiego, filmów Ozpeteka, górskich wędrówek i muzyki folk. Mieszka w Toruniu. W „Qfancie” zajmuje się przede wszystkim peryferyjnymi pododmianami fantasy.
QFANT
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
Czyli słów kilka o przydatności zdrowego rozsądku i paradoksach mechaniki kwantowej.
Jacek Skowroński Społeczeństwo, które nie pojmuje, w jaki sposób funkcjonuje nauka, może z łatwością paść ofiarą ignorantów... Różnica między rozumieniem i nierozumieniem jest także różnicą między szacunkiem i podziwem z jednej strony a nienawiścią i lękiem z drugiej. Isaac Asimov Wydawać by się mogło, że praktyczny aspekt naszego myślenia, określany mianem zdrowego rozsądku, powinien być niezwykle przydatny w dokonywaniu i rozumieniu odkryć naukowych, dążących do ukazania prawdziwej natury rzeczywistości – czy aby na pewno? Cóż, w życiu codziennym każdy z nas posługuje się myśleniem potocznym, pozbawionym rygoru obiektywizmu i ścisłych powiązań przyczynowo-skutkowych. Dzieci już we wczesnych fazach rozwoju zapełniają świat bezprzyczynowym ruchem i magicznymi siłami: przedmioty mają dusze i własną wolę, a zjawiska podlegają całkowitej kontroli ich sprawców. W toku rozwoju - na podstawie osobistych doświadczeń - weryfikujemy te poglądy, pozostawiając sobie zbiór „prawd” przydatnych w życiu codziennym. Wiemy przecież doskonale, że swetry
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-6-
numer 1/09
grzeją; czas zwalnia, gdy czekamy na tramwaj; wata jest lżejsza od żelaza, a Słońce przesuwa się po niebie nad nieruchomą Ziemią. I całkiem dobrze nam się żyje z tymi poglądami, przynajmniej do czasu, gdy zapragniemy poznać prawdziwej natury rzeczywistości, czyli przestawić się na tak zwane „myślenie kategoriami naukowymi”. Niezwykle ciekawym i nie zawsze uświadamianym aspektem nauki jest jej konflikt ze zdroworozsądkowym pojmowaniem świata. Jednak nie trzeba długo się zastanawiać, by dojść do wniosku, że fundamentalne idee naukowe są całkowicie sprzeczne z intuicją i obrazem rzeczywistości kształtowanym przez nasze, bądź co bądź, ułomne zmysły. Dobrych przykładów antyintuicyjnej natury nauki dostarczają, tak dobrze wszystkim znane, zasady dynamiki Newtona. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy na otwartej przestrzeni wystrzelimy poziomo pocisk z pistoletu, a równocześnie upuścimy inny pocisk, trzymany w drugiej dłoni. Który pierwszy uderzy w ziemię? Okazuje się, że zrobią to równocześnie, gdyż prędkość spadania jest całkowicie niezależna od poziomej składowej ruchu. Poziomy lot pocisku nie ma wpływu na jego spadanie wywołane siłą grawitacji. A któż z nas uświadamia sobie na co dzień, iż przedmioty poruszają się ze stałą prędkością i nie potrzebują żadnej siły, by kontynuować ten ruch w nieskończoność? Ową fundamentalną prawdę, będącą w istocie pierwszym prawem dynamiki Newtona, odkrył Galileusz, odrzucając zdroworozsądkowe twierdzenie Arystotelesa głoszące, że ruch obiektu wymaga nieustannego działania siły. I trzeba tu uczciwie przyznać, że pojmowanie ruchu w połączeniu z nieustającym użyciem jakiejś siły jest dla nas tak oczywiste, jak teorie Galileusza i Newtona nie będą nigdy. Lecz pozorne paradoksy wynikające z klasycznej mechaniki newtonowskiej blakną, niczym tanie sztuczki jarmarcznego kuglarza w porównaniu z iście magicznymi zjawiskami świata mechaniki kwantowej. Tutaj gubią
QFANT
się najtęższe umysły planety, rozkładając bezradnie ręce na pytanie o logiczną interpretację przewidywanych i wielokrotnie potwierdzonych eksperymentalnie obserwacji. Źródłem niemożności wyjaśnienia, jak to w istocie działa jest konieczność zastąpienia swojskiej logiki dwuwartościowej – w której każde sensowne zdanie może być albo prawdziwe, albo fałszywe – logiką kwantową, czyli trójwartościową, dopuszczającą możliwość, że np. elektron może znajdować się w określonym obszarze przestrzeni, może go tam nie być lub też znajduje się w położeniu nieokreślonym. Przy czym ta trzecia możliwość nie oznacza bynajmniej naszej niewiedzy, to stan faktyczny, równie realny jak dwa pozostałe. Klasyczne rozumienie rzeczywistości, któremu możemy całkowicie zaufać w życiu codziennym, mówi nam, że obiekty mają jednoznacznie określone właściwości, niezależnie od tego czy je obserwujemy, czy też nie, a wszelkie ich parametry pozostają bez związku z faktem obserwacji. Naszym umysłom bardzo trudno pogodzić się z możliwością, iż obiekt, na który akurat nie patrzymy, nie zajmuje określonego miejsca w przestrzeni i nie porusza się z określoną prędkością, lecz jego stan jest kombinacją prawdopodobieństw obydwu czynników. Obiekty materialne zachowują się w niektórych doświadczeniach jak fale, w innych znów przejawiają swój cząsteczkowy charakter. Owa schizofreniczna właściwość dotyczy WSZELKIEJ MATERII. Na przykład oswojony w niezliczonych eksperymentach elektron, uwielbia zachowywać się jak fala. Lecz skoro tak, to nie może zajmować określonego miejsca, lecz istnieje niejako wszędzie jak to fale mają w zwyczaju. Gdzież więc ten mały drań przebywa w istocie? Okazuje się, że w odpowiedzi możemy jedynie przedstawić równanie opisujące rozkład prawdopodobieństwa, iż zdołamy przydybać wesołka w określonym miejscu. Zrobił to Erwin Schrödinger, a rozwiązaniem jego równania są superpozycje fal zwane stanami własnymi. Stan cząstki opisany równaniem jest bardzo niepewny, ponieważ znamy jedynie superpozycję możliwości, nie wiedząc, która z nich zachodzi w istocie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-7-
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
Schrödinger zaproponował pewne doświadczenie myślowe – dość makabryczne zresztą - którego na szczęście nigdy nie wykonano w realnych warunkach. Miało ono zilustrować nieokreśloność parametrów obiektu w świecie mechaniki kwantowej. Wyobraźmy sobie kota zamkniętego w pudełku zawierającym kapsułkę z trującym gazem. Kapsułka uwolni śmiercionośną zawartość, gdy rozpadnie się atom substancji radioaktywnej, której ilość została tak dobrana, by prawdopodobieństwo, że w ciągu godziny nastąpi rozpad, wynosiło dokładnie 50%. Teraz czekamy sześćdziesiąt minut i zadajemy sobie pytanie: kot jest żywy, czy martwy? Rozwiązanie równania Schrödingera jest superpozycją dwóch możliwych stanów własnych: 1. Atom się rozpadł – kot jest martwy. 2. Atom się nie rozpadł – kot jest żywy. Zanim otworzymy pudełko (czyli dokonamy obserwacji) możemy powiedzieć tylko, że kot żyje a równocześnie, że jest martwy. Zaraz! – ktoś popuka się w głowę – czy to nie jest tylko problem naszej niewiedzy, bo mruczek w istocie jest albo żywy, albo martwy, niezależnie od tego, czy zajrzymy do pudełka, czy nie? Otóż, niestety nie, ponieważ mamy do czynienia z kiciusiem kwantowym. Rozwiązanie równania Schrödingera nie mówi: istnieje 50% szans na to, iż kot jest martwy oraz 50% na to, że przeżył, ale że te dwie możliwości nakładają się! Nasz kot jest istniejącą realnie kombinacją tych dwóch stanów! Ale to tylko eksperyment myślowy, bardziej frapujący okazał się wynik klasycznego już doświadczenia z elektronem i przegrodą z dwiema równoległymi szczelinami. Jeśli wypuszczamy elektrony, obserwując ich lot, to zawsze przechodzą przez jedną ze szczelin a na detektorze umieszczonym za przegrodą pojawia się obraz dwóch równoległych pasków, czyli miejsc, w które uderzyły. Jednak mechanika kwantowa mówi nam, że jeśli nie mie-
QFANT
rzymy, przez którą szczelinę przeleciał elektron, to musimy przyjąć, iż jest on kombinacją elektronu przelatującego przez lewą szczelinę i tego, który pokonał prawą. I znów nie jest to prosta kombinacja 50% „lewego” i 50% „prawego”, lecz niewyobrażalny, choć autentyczny stan, w którym elektron przelatuje trochę przez lewą a trochę przez prawą szczelinę. Przejawia się to tym, że gdy nie obserwujemy małego dowcipnisia, to na detektorze za szczelinami pojawia się obraz wielu prostopadłych pasków, odpowiadających wzmocnionym dzięki interferencji falom i żaden elektron nie trafia w miejsca wzajemnego wygaszania się fal. Zjawisko to występuje niezależnie od tego, czy wypuszczamy wiązki elektronów, czy też pojedyncze cząstki, jedną po drugiej. Nasz pojedynczy elektron potrafi przejawiać własności fali. Jak to w ogóle możliwe?! – fala wydaje się być zjawiskiem przynależnym grupom, niemającym najmniejszego sensu w odniesieniu do pojedynczych jednostek. Jeśli jeden z tłumu kibiców na stadionie, co jakiś czas, ni stąd ni z owąd wstanie, nie spowoduje to zjawiska meksykańskiej fali. W dodatku interferencyjny wzór na detektorze sugeruje spotkanie dwóch fal, które przeszły przez lewą i prawą szczelinę. Jakim cudem mogła tego dokonać pojedyncza cząstka?! Nie wiadomo dokładnie, mimo iż potwierdzono eksperymentalnie, że naprawdę podglądany elektron zachowuje się jak cząstka, a pozostawiony samemu sobie jak fala! Mechanika kwantowa bardzo dokładnie przewiduje ten wynik, lecz nie stąpa po naszej pięknej planecie fizyk zdolny wyjaśnić owe zjawisko w kategoriach dostępnych naszemu pojmowaniu rzeczywistości. Paradoksalność dualizmu korpuskularno-falowego w pewnym stopniu obrazuje porównanie z oglądanym w telewizji filmem. Gdybyśmy ofiarowali komuś z odległej epoki działający telewizor, to mógłby stwierdzić tylko tyle, że oglądani na ekranie ludzie trochę są w tym pudełku, ale i trochę ich nie ma, bo pojawiają się nagle i znikają, bez dostrzegalnej przyczyny. Fizyk nagabywany o wyjaśnienie paradoksów mechaniki kwantowej natychmiast przypomina sobie, że właśnie okropnie się spieszy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-8-
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
na ślub córki, i lepiej nie proponujmy mu podwózki, jeśli chcemy cało wrócić do domu. Lecz nie poddawajmy się zbyt łatwo, spróbujmy jakoś wyobrazić sobie, o co w tym chodzi. Skoro pojedynczy elektron jest też falą, to co w istocie faluje? W 1927 roku Max Born przedstawił hipotezę, że cząstka przed obserwacją jest po prostu falą prawdopodobieństwa. Nikt nigdy nie widział takiej fali, jej obraz dają nam jedynie równania matematyczne. Lecz jest ona również rzeczywistym bytem fizycznym (jak pokazał eksperyment z dwiema szczelinami) i zgodnie z mechaniką kwantową każda fala prawdopodobieństwa rozciąga się na całą przestrzeń, czyli cały Wszechświat. Jednak jej wartość, poza niewielkim obszarem, bardzo szybko spada w pobliże zera, więc choć istnieje znikoma, ale realna szansa, że wyprodukowany w jakimś laboratorium elektron znajdziemy w galaktyce Andromedy, to jednak spokojnie możemy postawić majątek, iż przydybiemy go gdzieś w pobliżu. Więc, gdy wysyłamy elektron w kierunku podwójnej szczeliny, jego fala prawdopodobieństwa przedostaje się przez obie naraz. I tak samo jak inne rodzaje fal, po przejściu przez szczeliny fale prawdopodobieństwa interferują ze sobą, czyli wzmacniają się tam, gdzie trafienie elektronu jest bardziej prawdopodobne i osłabiają w obszarach niskiego prawdopodobieństwa. W rezultacie otrzymujemy wzór charakterystyczny dla fal, a nie cząstek. Z obrazu rysowanego przez mechanikę kwantową wynika, że cząstka ma określone położenie i właściwości tylko w chwili, gdy na nią patrzymy, lecz przedtem (i potem!) posiada jedynie potencjalne miejsca pobytu i cechy opisywane falą prawdopodobieństwa. Jakby dziwacznie to nie zabrzmiało, akt dokonywania pomiaru jest de facto tworzeniem rzeczywistości, którą właśnie badamy. Trudno to pojąć i zaakceptować. Sam Albert Einstein, który nigdy nie pogodził się ze sposobem rozumowania mechaniki kwantowej, powiadał: „Czy naprawdę wierzycie, że Księżyca nie ma na niebie, dopóki na niego nie spojrzymy?”. Cóż, prawdopodobieństwo, iż wszystkie atomy Księżyca przejawią równo-
QFANT
cześnie swą naturę falową na poziomie kwantowym i nasz satelita nagle zniknie, by pojawić się w okolicach Alfa Centauri, jest absurdalnie małe. Choć nie zerowe... Laureat Nagrody Nobla Steven Weinberg opowiada, że jeden z jego kolegów miał niezwykle obiecującego doktoranta. Bywali razem na międzynarodowych konferencjach, gdzie ów młody naukowiec prezentował interesujące wyniki swoich dokonań w dziedzinie teorii kwantowej. Gdy zabrakło go na jakimś spotkaniu, Weinberg spytał znajomego: – A cóż się stało, że nie przyjechał twój zdolny uczeń? – Niestety – kolega smutno pokiwał głową – nie pracuje już naukowo. – A czemuż to, czyżby nie zrobił doktoratu? – Nie, on chciał zrozumieć mechanikę kwantową... Stephen Hawking, genialny fizyk teoretyk i autor bestsellera „Krótka historia czasu” mówi: "Gdy słyszę o kocie Schrödingera, odbezpieczam rewolwer". Niemiecki naukowiec Werner Heisenberg pierwszy zrozumiał znaczenie faktu obserwacji w mechanice kwantowej i sformułował słynną zasadę nieoznaczoności, która głosi, że obiekty kwantowe nie mogą być obserwowane bez zmiany ich stanu i dlatego nie jest możliwe jednoczesne zmierzenie pewnych par wielkości, takich jak na przykład energia i czas lub prędkość i położenie w przestrzeni. Łatwo to zrozumieć, gdy przypomnimy sobie, że mechanika kwantowa opisuje cząstkę, jako falę prawdopodobieństwa, i sam pomiar w nieunikniony sposób zmienia jej stan. Mamy tu do czynienia z fundamentalną niepoznawalnością, której nie zniweluje najdoskonalsza aparatura pomiarowa. Co zrobić, żeby określić położenie elektronu? Oczywiście należy mu się przyjrzeć, czyli oświetlić strumieniem fotonów. No i, powie ktoś, złapaliśmy drania! – widzimy go, czyli znamy jego położenie. Ale foton odbijający się od elektronu zmienił jego prędkość, niwelując tym
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
-9-
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
samym informację o ruchu cząstki w momencie pomiaru. Niestety narzędzia pomiarowe nie mogą już być delikatniejsze czy subtelniejsze od fotonów. Atomy są średnicy dziesięciomiliardowej części centymetra i ważą jedną milionową miliardowej miliardowej części grama, więc najniklejsze oddziaływanie zmienia ich stan. Teoria kwantowa traktuje pomiar, jako nieodłączną część układu atomowego. Warto podkreślić, że zasada nieoznaczoności ma charakter uniwersalny, podlegają jej absolutnie wszystkie obiekty naszego świata. Policjant mierzący prędkość mijającego go samochodu, nie mówi prawdy, twierdząc, że jechał on z szybkością 140 kilometrów na godzinę. W istocie, jeśli przedstawiciel władzy zna swoje położenie z dokładnością do jednego centymetra, może powiedzieć jedynie, że samochód pędził z prędkością nie mniejszą niż 139,99999999999999999999999999999999999 lecz nie większą 140,00000000000000000000000000000000001 kilometrów na godzinę, co niestety nie oznacza, że kierowca wymiga się od mandatu, powołując się na zasadę nieoznaczoności. Co innego elektron – gdyby istniała „drogówka” kontrolująca ruchy cząstek elementarnych, to nasz mały przyjaciel miałby wszelkie szanse uniknąć kary, gdyż przy znajomości jego położenia z dokładnością do jednej miliardowej części metra, mikrogliniarze mogliby określić jego prędkość z błędem stu sześćdziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, i chyba szybko musieliby poszukać innej pracy. Jak widać, choć nieoznaczoność jest zawsze obecna, nabiera znaczenia dopiero w skali mikro. Niemożność równoczesnego zmierzenia energii i czasu prowadzi do zaskakującego wniosku – z nicości może wyłonić się cząstka, jeśli tylko zniknie, zanim zdołamy ją „złapać”. Proces ten nazywany jest fluktuacją kwantową i zachodzi tak szybko, że jest dla nas niezauważalny. Ale nie jest jedynie wymysłem teoretyków, jakąś abstrakcyjną możliwością matematyczną! Zgodnie z mechaniką kwantową najdoskonalsza próżnia wypełniona jest
QFANT
oceanem wirtualnych cząstek, które stale pojawiają się i znikają. Istnienie wirtualnych cząstek potwierdzono doświadczalnie. Frapujący eksperyment wykonano, obserwując znane od ponad stu lat zjawisko rozpadu promieniotwórczego. Wielkością charakteryzującą ten proces jest czas połowicznego rozpadu, czyli okres, po którym połowa jąder atomowych próbki ulegnie rozpadowi. Dokładnie wiemy, że będzie to połowa, ale nie sposób odgadnąć, które konkretnie atomy się rozpadną. Niezwykłość tego doświadczenia polegała na tym, że fizykom udało się stworzyć warunki, w których mogli bezpośrednio obserwować poszczególne atomy, czekając na ich rozpad. Mieli ochotę rzecz jasna złapać na gorącym uczynku rozpadające się jądro atomowe. I cóż się działo? Otóż, najzwyczajniej w świecie, małe potworki nie miały najmniejszego zamiaru się rozpadać, jakby obrażone, że ktoś je podgląda. Rozpad natychmiast wrócił do normy, gdy paparazzi schowali obiektywy. Kolejną grupę eksperymentów mających pomóc w zrozumieniu świata mechaniki kwantowej zainicjował w latach osiemdziesiątych Alain Aspect (ciekawe nazwisko dla naukowca, nawiasem mówiąc) w Paryżu. Chodziło o to, by w jakimś elementarnym procesie fizycznym np. anihilacji cząstki z jej antycząstką powstały dwa fotony rozbiegające się w przeciwnych kierunkach. Patrząc z perspektywy klasycznej fizyki i zdrowego rozsądku, są one oddzielnymi obiektami istniejącymi zupełnie niezależnie. Pomiar parametrów jednego fotonu nie powinien w jakikolwiek sposób wpływać na właściwości drugiego. Czy rzeczywiście? – mechanika kwantowa przewiduje coś innego. Opis kwantowy traktuje cząstki, które powstały w jednym miejscu a potem oddaliły, choćby o lata świetlne, jak jeden obiekt opisywany (przed pomiarem) funkcją falową. Wynik doświadczenia okazał się jednoznaczny – pomiary wykonane na jednym z fotonów odbijały się natychmiast na stanie drugiego. NATYCHMIAST, niezależnie od dzielącej je odległości! Czyżbyśmy mimochodem odkryli możliwość przesyłania informacji z pręd-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 10 -
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
kością nadświetlną? Niestety, jako że stan pierwszego obiektu przed pomiarem jest kombinacją wielu możliwości, to przesłanie klasycznej informacji tą drogą jest niemożliwe, bo nie umiemy przewidzieć, jak zmienią się parametry drugiego obiektu. Eksperymenty Aspecta i innych miały też inne niezwykle ciekawe implikacje. Udowodniono, że obiekty mikroświata powstające w jednym miejscu, w wyniku wspólnego oddziaływania, „wiedzą” niejako o sobie i zawsze stanowią jedną kwantową całość. A przecież kilkanaście miliardów lat temu wszystkie cząstki Wszechświata wyłoniły się z Wielkiego Wybuchu i były w stanie bezpośredniego oddziaływania, więc do dziś „pamiętają” o wspólnych narodzinach! W tym kontekście cały, niewiarygodnie wielki Wszechświat może okazać się jednym gigantycznym obiektem kwantowym. Myśl, że cokolwiek dokonuje się przed naszym nosem ma natychmiastowe odbicie w losie cząstek przycupniętych w odległych o miliardy lat świetlnych galaktykach jest wręcz szokująca. W żadnej dziedzinie naukowej, poza mechaniką kwantową, nie odkryto dotąd załamania klasycznych reguł rozumowania. Jednak nikogo nie zadowala najprostsza odpowiedź: bo tak to już jest. Interpretacje mające wyjaśnić mechanizmy teorii kwantowej zdają się tak rozmyte w sensie pojęciowym, jak próby wyobrażenia sobie superpozycji stanów kwantowych. Niektórzy starają się przedstawić funkcję falową jako rodzaj wibracji holistycznego eteru przesycającego cały Wszechświat. Są przekonani, że załamanie funkcji falowej dokonuje się w wyniku umyślnego aktu kosmicznej świadomości. Nie trzeba dodawać, iż takie podejście zyskało rzesze wyznawców wśród mistyków, astrologów i miłośników zjawisk paranormalnych. Zwolennicy poglądu samego Einsteina, że mechanika kwantowa nie może być teorią kompletną, ponieważ „Bóg nie gra w kości” wymyślili szereg teorii subkwantowych, zawierających pewne ukryte zmienne, które dotąd wymykają się instrumentom badawczym. Niestety istnienie owych sił sub-
QFANT
kwantowych, odpowiedzialnych za natychmiastową redukcję funkcji falowej, musiałoby obejmować powiązania nadświetlne. Niezwykle ciekawa jest także koncepcja Hugha Everetta, ukazująca (całkowicie możliwą z punktu widzenia formalizmu matematycznego) możliwość eliminacji załamania funkcji falowej w kwantowej teorii pomiarów. Otóż zaproponował on istnienie wszechświatów równoległych, w których zachodzą wszystkie możliwe stany obiektów. Cząstka istnieje równocześnie we wszystkich wszechświatach, a dokonanie pomiaru sprawia, że obserwujemy jej parametry w jednym z nich. Myśl, że właśnie w tym momencie niezliczone rzesze moich mniej lub bardziej podobnych bliźniaków stukają w klawiatury, pisząc wszystkie możliwe wersje artykułu, który właśnie czytasz, jest niezwykle frapująca. Szczególnie, gdy pomyślę, że na pewno, niektórzy z nich dostaną honorarium...
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 11 -
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
W katakumbach Księgogrodu, czyli kilka słów o "Mieście Śniących Książek" Waltera Moersa.
Natalia Bilska Książki bywają niebezpieczne. Przekonałam się o tym niejednokrotnie: literackie wirusy krążą, krążą, aż w końcu trafiają w czuły punkt i nijak nie można się przed nimi obronić. Na dodatek nie wymyślono jeszcze żadnej kuracji leczniczej, żadnego skutecznego antidotum. Książki, o których mowa, wżerają się w organizm tak mocno, dokonują takich spustoszeń, dopełnień i uświadomień, że powrót do stanu wyjściowego staje się niemożliwy. Gdy sięgnęłam po Miasto Śniących Książek, szybko doszłam do wniosku, że mam przed sobą powieść niezwykłą i to wcale nie dlatego, że Walter Moers wybiera fantastyczny sztafaż. Wręcz przeciwnie. Fantastyczny sztafaż jest jako ten cymbał brzmiący, jeżeli nie opiera się na myślowym fundamencie, na mądrych diagnozach i wnioskach, które zapadają w pamięć. Miasto Śniących Książek ma tę zaletę, że nie opowiada tylko – jakby się mogło zdawać – o przygodach pewnego utalentowanego literacko smoka, ono mówi o literaturze w ogóle. Pod płaszczykiem baśni kłębią się refleksje gorzkie jak piołun. Pisanie o pisaniu, literatura o literaturze. Podobny motyw od zawsze krążył po świecie, aż w końcu zadomowił się także w fantasy – szczególnie upodobali go sobie Niemcy. Osią powieści Moersa są książki: wybitne i banalne, poszukiwane z narażeniem życia, albo sprzedawane za bezcen. Książki śniące, które czekają w antykwariatach na „obudzenie” przez nowych czytelników, a także książki niebezpiecznie żywe, wynik buchemicznych ekspe-
rymentów (buchemik – książkowy alchemik). Życie mieszkańców Księgogrodu kręci się wyłącznie wokół literatury. Niektórzy ją tworzą, inni odbierają, jeszcze inni zbijają na niej fortuny. Wbrew pozorom, Miasto Książek wcale nie jest rajem, to prawdziwe piekło z ciągnącymi się pod ziemią katakumbami pełnymi zapomnianych bibliotek, mitycznych potworów (ze Straszliwymi Buchlingami na czele) i mrożących krew w żyłach cieni. Łatwo można się zgubić, tak na powierzchni, pośród licznych antykwariatów, jak i pod ziemią, w labiryncie korytarzy. A jeszcze łatwiej stracić zdrowie lub życie, narażając się łowcom książek, krytykom z Jadowitej Uliczki lub agentom, którzy bez skrupułów wykorzystują naiwność poetów. […] Aby zarobić pieniądze, dużo pieniędzy – mówi jeden z Księgogrodzian – nie potrzebujemy wcale wspaniałej, nieskazitelnej literatury. To, czego potrzebujemy, to miernota. Tandeta, szmelc, towar masowy. Więcej i coraz więcej. Potrzebujemy coraz grubszych, nic nie przekazujących książek. Liczy się tylko sprzedany papier. A nie słowa, które się na nim znajdują. [s. 352]1 Nic dziwnego, że gdy do miasta trafia prawdziwy geniusz literacki, wzbudza wśród prominentnych mieszczan nie podziw, lecz przede wszystkim – strach. Burzy równowagę, niebezpiecznie zawyża poziom twórczości i dlatego jego los jest z góry przesądzony. Wiele lat później w Księgogrodzie pojawia się smok, Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, skuszony tajemnicą anonimowego rękopisu o niespotykanych walorach artystycznych. Zostaje podstępem uwięziony w katakumbach i skazany na śmierć, chociaż nigdy nie opublikował ani jednego utworu. Od tej chwili zaczyna się jego droga inicjacyjna, pełna doświadczeń, niebezpieczeństw i nieoczekiwanych spotkań. Wieńczy ją Orm, czyli Natchnienie – młody miłośnik literatury przepoczwarza się w doskonałego twórcę. 1Wszystkie cytaty wg wydania: W. Moers, Miasto Śniących Książek, tłum. K. Bena, Wrocław 2006, oznaczone numerem strony bezpośrednio w tekście.
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 12 -
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
Nie potrafię wrzucić powieści Moersa do worka z napisem „fantasy”, bo tego typu uproszczenia często fałszują obraz. Miasto Śniących Książek przekłada na język ezopowy istotne treści, pozwala czytelnikowi na zabawę znaczeniami. Nic nie dzieje się tu bez przyczyny. Akcja schodzi na dalszy plan, bo najistotniejsze są rozważania na temat literatury, jej kondycji, jej przeszłości i przyszłości. Główny bohater wędrujący po niekończących się, podziemnych korytarzach wypełnionych książkami, ustala swoje położenie przestrzenne dzięki znajomości historii prądów literackich, szkół poetyckich, dawno przebrzmiałych praktyk twórczych. Przed jego oczami defilują epoki. Powieści abundowe (jedna myśl powtarzana w wielu wariantach) wychodzą z użytku, modne stają się utwory onomatopoetyckie, które też wkrótce zostają wyśmiane i doprowadzone do absurdu. Idee rodzą się i umierają, a literatura wciąż żyje, ewoluuje, upada i podnosi się z klęczek. Coraz trudniej odnaleźć się w gąszczu słów. In illo tempore człowiek był lekki i pusty jak bańka mydlana, dzisiaj przygniata go tradycja, miliony zapisanych kartek. Problem wyboru staje się kwestią fundamentalną. Jeden z bohaterów powieści Waltera Moersa przyznaje nawet, że nie potrafi „odróżnić dobrego rękopisu od kawałka tortu” i nie ma pojęcia „ile dobrej literatury miał w ręku, w ogóle tego nie spostrzegając”. Pracuje jako agent literacki, ale dużo bardziej pociąga go praca fizyczna: proste czynności, świeże powietrze, ruch. Marzy o ucieczce od świata pisanej ułudy. Zwątpienie często przybiera postać destrukcji. Fistomefel Szmejk, szanowany obywatel Księgogrodu, zamierza zniszczyć całą sztukę: […] mam zamiar zlikwidować literaturę. Muzykę. Malarstwo. Teatr. Taniec. Wszystkie gałęzie sztuki. Cały ten dekadencki balast. Każę spalić wszystkie książki w Camonii […] I wtedy zapanuje cisza – kosmiczna cisza i porządek. Wtedy będziemy mogli w końcu odetchnąć. I zacząć od początku. Wolni od plagi, jaką jest sztuka. [s.144]
QFANT
Nie przemawia przez niego bezmyślne okrucieństwo, raczej zmęczenie intelektualisty, który ma dosyć przerafinowania kulturowego swoich czasów. Chce powrotu do prapoczątków, pragnie świata nieskażonego poezją: […] Potrafi pan sobie wyobrazić, jak czyste będą nasze myśli, gdy uwolnimy je od sztuki? […] Ile czasu zyskamy, by troszczyć się o prawdziwe aspekty życia? Nie, oczywiście, że nie potrafi sobie pan tego wyobrazić. Jest pan przecież poetą. [s.144] Jego plany kończą się, rzecz jasna, niepowodzeniem – żadna utopia nie ma szansy na realizację. Sztuki nie można zniszczyć całkowicie. Można natomiast spalić Księgogród, obrócić w perzynę wszystkie księgogrodzkie antykwariaty. I tak też się dzieje. Paradoksem jest jednak to, że dzieła zniszczenia dokonuje nie Szmejk, lecz jego największy wróg. Poeta, który w wyniku eksperymentu stał się żywą książką, czyli najdoskonalszym, myślącym wytworem literatury. Literatura zabija więc samą siebie… … ale, jak wiemy skądinąd, rękopisy nie płoną. Zawsze też znajdą się tacy, co chwycą za pióro i ubiorą pożar w słowa. O Mieście Śniących Książek można dyskutować w nieskończoność, interpretując tę książkę na różne sposoby. Nie chcę jednak odbierać Czytelnikom przyjemności samodzielnego wgryzania się w treść. Odnajdywanie analogii, odczytywanie anagramów i rozszyfrowywanie zagadek literackich, to prawdziwa gratka – szczególnie, że tłumaczenie Katarzyny Beny należy do udanych. Powieść Moersa jest niebezpieczna, chociaż nie wybucha podczas lektury, ani nawet nie pożera owadów. Po prostu trudno się od niej uwolnić. Za każdym razem, otworzona na chybił-trafił, oświetla nowy fragment katakumb Księgogrodu, kieruje myśli na inne tory. I tak rozpoczyna się historia...
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 13 -
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
Sto pytań do...
Stefana Dardy W ramach ubiegłorocznych Mikołajek Folkowych, 13 grudnia w Akademickim Centrum Kultury „Chatka Żaka” w Lublinie, odbyło się spotkanie ze Stefanem Dardą, autorem powieści „Dom na wyrębach”, która ukazała się w końcu października bieżącego roku nakładem wydawnictwa VIDEOGRAF II. Relację ze spotkania można przeczytać na stronie: www.qfant.pl. Po części oficjalnej , udało mi się „wyrwać” Stefana ze szponów, żądnych podpisów i dedykacji, fanów. Poszliśmy do kawiarni i rozmawialiśmy przez ponad godzinę o kulturze, sztuce, pisarstwie. Tymczasem pytania przygotowane do wywiadu tkwiły w kieszeni, gdyż rozmawiało się nam tak miło, że zupełnie o nich zapomniałem, lub raczej nie chciałem pamiętać. Przesłałem mu je mailem. Poniższy tekst otrzymałem kilka dni później. Piotr Michalik: Jak rozpoczęła się twoja droga z pisarstwem, kiedy postanowiłeś, że zaczniesz pisać? Stefan Darda: To nie było tak, że pewnego dnia usiadłem i postanowiłem, że będę pisał. Pomysł na pierwszy wiersz pojawił się mniej więcej pięć lat temu, zupełnie znienacka. Wersy dość zgrabnie ułożyły się w strofy i pomyślałem, że przelewanie myśli na papier to całkiem miłe uczucie. Potem były kolejne wiersze, które umieszczałem w internecie, ucząc się na opiniach i poradach innych miłośników poezji. Mniej więcej po trzech latach postanowiłem spróbować sił w prozie. Zacząłem pisać opowiadanie, które w założeniu miało liczyć około trzydziestu stron. Kiedy byłem w połowie zauważyłem, że dopiero wprowadziłem właściwy klimat, więc przeszło mi przez myśl, że mogłaby z tego pomysłu powstać powieść. Z czasem okazało się, że były to właśnie początki mojej debiutanckiej książki „Dom na wyrębach”.
QFANT
Dlaczego piszesz? Czy to potrzeba sławy, chcesz zarobić pieniądze, a może coś przekazać innym? Czym jest dla Ciebie pisarstwo? Cenię w pisaniu możliwość spokojnego, przemyślanego przekazania innym tego, co się uważa za istotne. A jeśli włoży się w to masę pracy i sporo serca, to Czytelnik jeszcze ma dzięki temu przyjemność i to właśnie jest najważniejsze. Po drugie, nienawidzę stagnacji. W czasie studiów, gdy grałem w „Orkiestrze Świętego Mikołaja” i udzielałem się w sferze turystyki, nie miałem czasu praktycznie na nic. Mój rozkład dnia wypełniony był od rana do wieczora masą zajęć. Po studiach to się nagle urwało. Znalazłem pracę i... okazało się, że to mi nie wystarcza. Teraz, dzięki „Domowi na wyrębach” moje życie znów nabrało przyśpieszenia i bardzo się z tego cieszę. No i w końcu – piszę, bo sprawia mi to ogromną radość. Pochłania bez reszty i przenosi w inną czasoprzestrzeń. Ile jest w Marku Leśniewskim Stefana Dardy, a może bliżej ci do Huberta? Dochodzą do mnie sygnały, że Hubert Kosmala brawurowo zawojował serca wielu czytelników. Niemniej jednak mi osobiście jest bliższy Marek Leśniewski. Chyba głównie przez sposób postrzegania świata, determinację w dążeniu do realizacji podobnych marzeń i odczuwanie otaczającej go przyrody. Tyle, że ta zbieżność nie jest na tyle duża, aby mógł stwierdzić, że choć po części „Dom na wyrębach” jest powieścią autobiograficzną. Jak powstaje powieść Stefana Dardy? W jakich miejscach piszesz, o jakich porach dnia, systematycznie, spontanicznie? Jak rodzi się pomysł? Na pomysły bardzo uważam w obawie, żeby mi któryś nie uciekł. Dlatego zapisuję wszystko, co zdaje mi się być zaczątkiem jakiejś ciekawej opowieści. Później, drogą eliminacji, zostawiam te najlepsze, aż w końcu decyduję się na rozwinięcie jednego z nich. Trwa to dość długo, wokół pierwotnej idei powstaje coraz bardziej rozbudowana fabuła, rodzą się postacie i wydarzenia. Wtedy już nie zapisuję, uznając, że jeśli coś jest naprawdę dobre, wtedy uda mi się to zapamiętać. Całość jeszcze trochę ewoluuje, jak już zajmuję się pisaniem, ale trzon pomysłu raczej pozostaje bez zmian.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 14 -
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09
Bardzo rzadko się zdarza, że tekst powstaje poza moim domem w Przemyślu. Właśnie tam mam możliwość stworzenia sobie odpowiednich warunków, graniczących nawet z lekkim dziwactwem (na przykład, gdy piszę, zawsze pali się przynajmniej jedna świeca). W skupieniu myśli pomaga też odpowiednia muzyka. Ale na to wszystko muszę mieć czas, dlatego staram się pisać tylko wtedy, gdy nie mam innych zajęć. Nie jestem zwolennikiem tezy, że powinno się koniecznie wytworzyć ileś tam stron czy wyrazów dziennie, ponieważ obawiam się, że tekst może wówczas być nierówny. Jeśli chodzi o porę dnia, to bywa z tym różnie. Lubię pisać, gdy jest ciemno, ale jeśli mam wystarczająco dużo czasu, to również w dzień efekty pracy są całkiem zadowalające. Jak się do Twojego pisarstwa ma wykształcenie, okres szkoły? Jakie wtedy miałeś fascynacje? Moje dwie wielkie miłości: muzyka i turystyka były ze mną właściwie przez cały okres nauki – od podstawówki aż po koniec studiów. Oczywiście, na moje pisanie największy wpływ miał okres studiów. „Orkiestra” z zamiłowaniem do kultury ludowej, a także niezliczone wyjazdy na rajdy w poszukiwaniu oddechu od miejskiego gwaru, a także niezapomniane rejsy żeglarskie... Wszystko to miało olbrzymi wpływ na to, o czym i w jaki sposób teraz piszę. Kim prywatnie jest Stefan Darda? Co robi w czasie wolnym od pisania? Jakaś muza rozgrzewa mu serce? Rozumiem, że pytając o muzę nie pytasz o rodzaj ulubionej muzyki? (śmiech) Jestem raczej typem samotnika, ale kiedy mam trochę czasu, to
QFANT
z rozkoszą spotykam się ze sprawdzonymi Przyjaciółmi. Niedaleko Przemyśla, w bardzo urokliwym, oddalonym od cywilizacji miejscu, mam spory kawał ziemi, który nie chce sam się sobą zająć, więc często tam bywam i można mnie spotkać przy pracy z siekierą, maczetą, szpadlem, kosą, czy piłą. Tak naprawdę w ten sposób lubię odpoczywać najbardziej. Na co dzień pracuję w Przemyślu. Wymień dziesięć słów, rzeczowników określających rzeczy, które są dla ciebie najważniejsze. W kolejności alfabetycznej: lojalność, miłość, przyjaźń, przyroda, rodzina, spokój, uczciwość, uśmiech, wolność, zdrowie. Jak poznałeś Andrzeja Pilipiuka i jak to się stało, że zrecenzował „Dom na wyrębach”? Jaki jest prywatnie? Jeden ze znajomych napisał mi o forum o nazwie Weryfikatorium (www.weryfikatorium.pl), na którym można poczytać wpisy Andrzeja Pilipiuka, a nawet podpytać go o sprawy związane z pisaniem. Po jakimś czasie obecności na tej stronie, postanowiłem zapytać Andrzeja, czy nie zechciałby napisać recenzji na okładkę mojej książki. Okazało się, że tekst się spodobał, po czym otrzymałem notkę na okładkę. Ogromne zaskoczenie i wielka radość. Miałem przyjemność spotkać Andrzeja na Targach Książki w Krakowie. Nie rozmawialiśmy długo, ale ujęła mnie bardzo jego otwartość, bezinteresowność i chęć pomocy początkującym pisarzom, co widać chociażby na Weryfikatorium. Czy nie boisz się zaszufladkowania? Nalepki: polski Stephen King? Czy nie jest trudno, tak na starcie, być porównywanym do tak znanego pisarza? Na ewentualne zaszufladkowanie nie mam wpływu, więc staram się o tym nie myśleć i po prostu robię swoje. King pisze lekko, wciągająco, świetnie straszy, a na dodatek genialnie potrafi tworzyć profile psychologiczne swoich postaci. Jeżeli komuś moja proza przypomina sposób pisania Stephena Kinga, to mogę się tylko cieszyć.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 15 -
PUBLICYSTYKA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL
numer 1/09 REKLAMA
PUBLICYSTYKA
QFANT.PL O czym będzie druga powieść? Uchylisz nieco rąbka tajemnicy? Akcja drugiej powieści, której premiera planowana jest na połowę 2009 roku, będzie się rozgrywała na terenie mojego rodzinnego Roztocza. Nie chciałbym zbyt wiele zdradzać, więc powiem tylko tyle, że jej główny bohater znajdzie się w małej wiosce, o której istnieniu nie wie nikt z jemu współczesnych. To bardzo ponure miejsce, w którym – zapewniam – nikt z nas nie chciałby się znaleźć. Jakiej rady chciałbyś udzielić młodym pisarzom, którzy dopiero przed sobą mają debiut? Dopiero rozpoczynam swoją przygodę z pisaniem, więc pewnie nie mam zbyt wielu rad, które mogłyby być pomocne przyszłym pisarzom. Ale jest jedna rzecz, którą bardzo gorąco bym im doradzał. Chodzi o dokładną redakcję tekstu przed wysłaniem go do wydawnictwa. Warto spędzić nad nią długie godziny, warto dać do poczytania zaufanym przyjaciołom, którzy szczerze powiedzą, co się podoba, a co niespecjalnie. Mogę się mylić, ale podejrzewam, że nikt w wydawnictwach nie traktuje poważnie tekstów niespójnych i pełnych błędów, co zdecydowanie zmniejsza szansę na publikację. Czy wierzysz w świat który opisujesz, to jest w anioły, demony, strzygi, wampiry? Czy mamy się czego obawiać? Wolałbym, żeby to pozostało moją tajemnicą. Stefan Darda - Urodzony w 1972 r. w Tomaszowie Lubelskim. W czasie studiów na UMCS w Lublinie był muzykiem „Orkiestry św. Mikołaja”. Wraz z zespołem nagrał dwa albumy: „Z Wysokiego pola” (1992) i „Czas do domu” (1994). Zainteresowania z czasów studenckich, a zwłaszcza fascynację przyrodą i wierzeniami ludowymi, odnaleźć można w "Domu na wyrębach" – debiutanckiej powieści autora. Jej akcja rozgrywa się wśród niezwykłych krajobrazów Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego, a także częściowo w Lublinie. [opis zaczerpnięty z http://kultura.lublin.eu/]
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 16 -
numer 1/09
Ostatni telefon Stefan Darda Wojtkowi Bellonowi
1. Miał przed sobą dwadzieścia trzy minuty marszu. Doskonale wiedział, ile czasu zajmuje mu pokonanie drogi z domu do studia. Gdy wymagała tego sytuacja, był perfekcjonistą, który nie pozwalał sobie na niedoróbki, więc prawie trzy lata wcześniej, już w pierwszym tygodniu pracy, kilkakrotnie zmierzył czas, aby niepotrzebnie nie denerwować się, czy zdąży podbić kartę na portierni. Szedł, uważnie patrząc pod nogi. Topniejący śnieg tworzył na chodniku błotniste, brunatne kałuże. Andrzej nie miał zamiaru spędzić ostatniego dnia przed urlopem w przemoczonych butach, więc każdy krok stawiał bardzo ostrożnie. Gdy dotarł do przejścia, spojrzał na zegarek. Miał pół minuty spóźnienia. Na dodatek akurat zapaliło się czerwone światło. Wiedział już, że resztę drogi będzie musiał przebyć trochę szybciej. Martwił się o swoje, kupione tydzień wcześniej za czterysta złotych, zamszowe trzewiki – nawiasem mówiąc, najnowszy krzyk warszawskiej mody – lecz uznał, że najważniejsze jest to, aby być w redakcji na czas. Jego kariera w radiu przypominała amerykański sen. Jeszcze dwa lata wcześniej biegał po mieście z dyktafonem i tłoczył się w korytarzach magistratu w oczekiwaniu na wypowiedzi miejscowych polityków, które mogłyby później pójść w lokalnych wiadomościach. Teraz prowadził w ogólnopolskiej stacji audycję na żywo. Rozmawiał podczas niej ze słuchaczami wyle-
QFANT
wającymi na antenie swoje żale lub – zdecydowanie rzadziej – dzielącymi się jakąś rozsądną opinią na zadany temat. Przeważnie programy dotyczyły wydarzeń politycznych, jednak czasami zdarzały się też audycje tematyczne. Tak jak tego właśnie dnia. Do niedawna bardzo skrupulatnie się przygotowywał, robiąc spis kontrowersyjnych sądów, które zacytuje w trakcie programu, lub przynajmniej drukował na kartce coś w rodzaju zestawu pytań do słuchaczy. Teraz już nie musiał. Kredyt zaufania, jakim darzył go dyrektor, był tak wielki, że Andrzej nie obawiał się już drobnych wpadek. O takie rzeczy muszą się teraz martwić inni. Uśmiechnął się pod nosem i energicznie wkroczył na przejście. Nie wiedział, czyj to był pomysł, aby poświęcić audycję depresji. Domyślał się, że to najprawdopodobniej sprawka tej starej pindy Marczewskiej, której czasem w sprawach programowych radził się dyrektor. Idiotka, jakich mało, ale ma zaskakująco duży wpływ na Starego. Trudno. Niech będzie depresja. Byle tylko ten dzień szybko się skończył – myślał, przyspieszając kroku. Gdy zbliżał się do siedziby radia, powiódł wzrokiem wokół siebie. Ciężkie ciemnoszare chmury spowijały okolicę. Nagie korony drzew straszyły bezlistnymi konarami, które konwulsyjnie podrygiwały w podmuchach porywistego wiatru. Andrzej uznał, że dwudziesty trzeci lutego idealnie nadaje się na dzień walki z depresją. Wchodząc po schodach, miał lekką zadyszkę. Po raz ostatni spojrzał na tarczę zegarka. Szedł tak szybko, że miał jeszcze ponad minutę zapasu. Energicznie pchnął drzwi wejściowe i po chwili znalazł się w ciepłym, przytulnym wnętrzu. 2. Jak zwykle, przed wejściem do studia przyrządził aromatyczną kawę
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 17 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
w wielkim czarnym kubku. Wyjął z lodówki mleko, dolał je do gorącego pachnącego płynu i ruszył korytarzem w kierunku reżyserki. W połowie drogi przypomniał sobie, że w teczce zostawił zebrane naprędce materiały na temat depresji, których nie chciało mu się przeglądać w domu. Miał nadzieję, że trochę poczyta w trakcie audycji; piosenki puszczane przez realizatora pomiędzy wejściami antenowymi dawały taką możliwość, lecz teraz było już za późno, aby wrócić. Za dwie minuty miał się zacząć serwis informacyjny, podczas którego Andrzej zawsze już siedział w studiu. „Trzeba będzie improwizować – pomyślał – ale może jakoś z tego wybrnę”. Przywitał się z kolegami czekającymi na niego w reżyserce, po czym wszedł do wytłumionego pomieszczenia, przepuszczając przed sobą Karola, który miał za chwilę zacząć odczytywać wiadomości. Nie potrafił się skupić na serwisie. W zakamarkach pamięci starał się odszukać choćby najdrobniejszy ślad wiedzy o depresji. Oprócz powszechnie znanych faktów, przypomniał sobie, że jest ona uważana za chorobę, którą należy leczyć. Niewiele, ale zawsze coś. Podczas przerwy reklamowej Karol opuścił studio. Po dżinglu rozpoczynającym audycję z głośników w tysiącach domów popłynął ciepły, charakterystyczny głos Andrzeja: – Witam państwa. Jest mi niezwykle miło, że możemy się spotkać w ten chłodny lutowy poranek. Tematem dzisiejszej audycji będzie depresja. Chciałbym, abyśmy porozmawiali o tej chorobie. – Ostatni wyraz został wyraźnie zaakcentowany. – Na pewno wśród słuchaczy są osoby, które spotkały się z nią w codziennym życiu. Liczę, że telefony od państwa pozwolą nam bliżej przyjrzeć się temu zjawisku. Szczególnie zachęcam do zabierania głosu tych, którzy z depresją już sobie poradzili. Jak ją rozpoznać, jak leczyć, co wam pomogło... Rutynowo wyrecytował numer telefonu. Realizator podgłośnił piosen-
QFANT
kę, która do tej pory stanowiła tło dla wypowiedzi prowadzącego. Andrzej odetchnął. Początek był przyzwoity, więc zapewne znów uda mu się spaść na cztery łapy. A potem już tylko pakowanie i, następnego dnia, wyjazd z Martą do Austrii na narty. Już postanowił, że wrócą stamtąd jako narzeczeni. Wiedział, jak Marta bardzo pragnie, aby wreszcie się jej oświadczył. I oto nadchodził ten moment, a gustowny pierścionek z wielkim brylantem czekał spokojnie w bocznej kieszeni jednej z walizek. Tylko jak to zrobić? Może w jakiejś przytulnej restauracji, a może na stoku, pośród... – Co jest z tobą, do cholery!? – W słuchawkach zazgrzytał zniecierpliwiony głos realizatora – masz słuchaczkę na linii... Andrzej gwałtownie wyprostował się w fotelu i podniesionym do góry kciukiem dał znak przez szybę, że jest gotów. – Dzień dobry panu. Mam na imię Anna. Bardzo się cieszę, że po raz pierwszy się dodzwoniłam i mogę z panem porozmawiać. – Głos wskazywał na to, że rozmówczynią Andrzeja jest młoda kobieta. – Słucham tej audycji od samego początku i bardzo lubię, gdy... – Witam, pani Anno – przerwał jej bezceremonialnie. – Dziękuję za miłe słowa, ale zdaje się, że mieliśmy rozmawiać o depresji. – Nie chciał, aby w jego słowach zabrzmiała niecierpliwość, jednak cisza, która zapanowała w eterze, świadczyła o tym, że zareagował zbyt gwałtownie. – Pani Aniu? Odpowiedział mu odgłos odkładanej słuchawki, po którym rozległ się przerywany sygnał. – No cóż, coś nas rozłączyło, ale mam nadzieję, że uda się pani jeszcze raz do nas dodzwonić. A tymczasem mamy na antenie kolejnego słuchacza. – Starał się mówić jak najbardziej naturalnie, lecz wiedział, że nie jest w stanie opanować lekkiego drżenia głosu, spowodowanego mimowolnym
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 18 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09 LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL skurczem krtani. Po raz pierwszy coś takiego przydarzyło mu się w trakcie prowadzonej audycji. Starszy mężczyzna opowiadał o tym, jak wiele lat temu udało mu się z trudem wyjść z choroby, a Andrzej głęboko oddychał, po czym zakończył rozmowę i, już bez najmniejszych oznak zdenerwowania, zapowiedział kolejną piosenkę. 3. Była to jedna z nudniejszych audycji, jaką przyszło mu prowadzić, a jego niesmak pogłębiał się po każdym kolejnym telefonie. Cóż jest interesującego w tym, że ktoś tam ma doła i w dodatku dorabia do tego jakąś ideologię? „Do roboty by się wzięli i depresja od razu by minęła – myślał. – W dodatku na takich naiwniakach żerują koncerny farmaceutyczne, wciskając im jakieś specyfiki, za które trzeba słono płacić. Bandy lekarzy utrzymują się z wmawiania ludziom, że problem jest poważny, a kozetki w gabinetach psychologów aż stękają pod ciężarem kolejnych nieudaczników”. Andrzej starał się, aby jego prywatny pogląd na sprawę nie wpływał na atmosferę prowadzonych ze słuchaczami rozmów. W dyskusjach politycznych do perfekcji opanował sztukę chłodnego, niezabarwionego kolorami partyjnymi komentarza. Tym razem było inaczej. Kilka razy w eter popłynęła jakaś ironiczna uwaga, parę półsłówek sugerujących, że jeśli ktoś ma problem, to powinien sobie z nim radzić sam, a nie trąbić o nim na całą Polskę. Gdy do końca audycji zostało pięć minut, Andrzej dziękował Bogu, że przed nim już tylko jedno wejście antenowe, ostatni telefon od słuchacza – i wreszcie urlop. Powoli zaczął składać kartki zapełnione notatkami sporządzonymi podczas programu. W jego przekonaniu najważniejsze były te zawierające listę zakupów, które zrobi, wracając do domu.
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 19 -
numer 1/09
– Dzień dobry, panie redaktorze – rozległ się głos w słuchawkach. – Witam. Jak ma pani na imię? – Mam na imię Anna. Rozmawialiśmy już podczas tej audycji. – Spokojny, ledwie słyszalny głos kobiety brzmiał zupełnie inaczej niż ten, który pamiętał. – A, tak, rzeczywiście. Coś nas rozłączyło... – Nie – ucięła dość ostro. – Po prostu odłożyłam słuchawkę. Po chwili milczenia kobieta odezwała się ponownie. Głos w słuchawce znów był spokojny. Zaskakująco spokojny. – Bardzo się na panu zawiodłam. Pańska audycja była jedną z rzeczy, która trzymała mnie przy życiu. Codziennie na nią czekałam. Pański głos jakoś tak... pomagał żyć... A dziś... Dziś dowiedziałam się, jaki pan jest naprawdę... – Głos kobiety zaczął się łamać, oddech był coraz bardziej urywany. – I dlatego... wie pan co? Ja już nie chcę żyć... – Pani Aniu, proszę się uspokoić. Jeśli panią uraziłem, to bardzo przepraszam. Naprawdę, ogromnie mi przykro. Ale to wszystko przecież nie jest takie istotne... – A skąd pan, do jasnej cholery, może wiedzieć, co dla mnie jest istotne?! – Kobieta znów podniosła głos. – Nie ma pan o tym zielonego pojęcia! – krzyknęła. W słuchawkach było wyraźnie słychać jej świszczący oddech. – Pani Anno – odezwał się. – Pani Aniu, proszę się uspokoić... – Albo wie pan co? – Powiedziała to tak, jak gdyby w ogóle go nie słyszała. – Ma pan rację. Rzeczywiście, to wszystko nie jest istotne. – W tym momencie zaczęła się histerycznie śmiać. – Tak, tak. To nieistotne. Całkowicie nieistotne... – Opętańczy chichot, zwielokrotniony przez zbyt głośno ustawione radio w domu słuchaczki, rozbrzmiewał w domach całej Polski. Andrzej zaczął dawać znaki realizatorowi, aby przerwał audycję, ten jednak siedział jak sparaliżowany, wpatrując się przed siebie. Wreszcie
QFANT
oprzytomniał i sięgnął do konsolety. W słuchawkach dało się słyszeć głośny rumor, a śmiech został nagle zdławiony i zastąpiony wyraźnymi odgłosami szamotaniny. Realizator pomylił suwak i zamiast zgłośnić muzykę, sprawił, że cisza, która nastała po całym zdarzeniu, zdawała się być jeszcze bardziej natarczywa. Tysiące ludzi wsłuchiwało się w nią, patrząc na radioodbiorniki. Niepokój nie minął nawet wtedy, gdy z głośników popłynęła łagodna muzyka Stinga. 4. – Bardzo pięknie, panie Stolarczyk. – Marczewska powoli sączyła słowa, wlepiając w Andrzeja jadowite spojrzenie. – Naprawdę, doskonała robota. Na pana miejscu modliłabym się, żeby to był tylko jakiś głupi dowcip, bo jeśli ta kobieta rzeczywiście coś sobie zrobiła... – Pani Halino – przerwał jej Słowiński, a oczy redaktorów zgromadzonych w sali narad przeniosły się na jego twarz – proszę, dajmy spokój złośliwościom. Dla nas wszystkich jest to trudna sytuacja. Od zakończenia audycji linia jest rozgrzana do czerwoności. Dzwonili już z gazet, z innych stacji, odbieramy mnóstwo telefonów od słuchaczy. Ostatnią rzeczą, jakiej nam teraz potrzeba, to wewnętrzne spory. Andrzej ze zdumieniem spojrzał na Starego. Do tej pory nigdy nie reagował nawet na ostrzejsze ataki Marczewskiej. Wyglądało więc na to, że sytuacja naprawdę jest poważna. – Przekazaliśmy już policji numer telefonu – ciągnął naczelny. – To komórka, miejmy nadzieję, że zarejestrowana na właściciela, a nie kupiona gdzieś na stadionie. Poprosiłem państwa o to spotkanie, aby nie było wątpliwości: do czasu wyjaśnienia sprawy żadnych komentarzy, żadnych informacji. Nikomu, nawet najbliższym. Pracujemy tak, jak gdyby nic się nie stało i czekamy na wieści z komendy. Gdy nadejdą, będziemy reagować na bieżą-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 20 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
co. Czy to jest jasne? Pytanie było retoryczne, jednak większość z obecnych odruchowo skinęła głowami. – Jeszcze jedno – Słowiński popatrzył na Andrzeja. – Słyszałem program od początku do końca i nie życzę sobie żadnych dyskusji na jego temat. Audycja było prowadzona profesjonalnie i – cokolwiek się stało – redaktor Stolarczyk nie ponosi za to odpowiedzialności. Różni ludzie dzwonią do programów emitowanych na żywo i różnie reagują. Nie możemy dopuścić do tego, aby dziwaczne zachowania naszych słuchaczy kładły się cieniem na naszej pracy. Andrzej patrzył na szefa, lecz kątem oka dostrzegł, jak Marczewska z dezaprobatą kręci głową. – Rozumiemy się? – Pytanie zostało skierowane do wszystkich, lecz naczelny przeniósł wzrok na swoją zastępczynię i nikt nie miał wątpliwości, komu tak naprawdę zostało zadane. Zacisnęła usta i spuściła wzrok. – Jeżeli nie ma pytań, to dziękuję państwu. Proszę wracać do pracy, a panu Andrzejowi życzę udanego urlopu.
– No pewnie. Rozumiem. Wpadnę wieczorem... – Wiesz, to chyba nie jest dobry pomysł. Wolałbym dzisiaj być sam i wszystko sobie dokładnie przemyśleć. Nie gniewasz się? Odpowiedź padła dopiero po chwili. – Nie, oczywiście, że nie... Skoro uważasz, że tak będzie lepiej... – Na pewno. Dla nas obojga. Trzymaj się, jutro zadzwonię. Rozłączył się i schował komórkę do kieszeni. Dochodził akurat do delikatesów. Przystanął, pomyślał chwilę, po czym pchnął drzwi wejściowe. Zanim wyszedł z pracy, długo rozmawiał z dźwiękowcem, który kilkanaście razy odsłuchał końcówkę audycji. Jego opinia była jednoznaczna – gdyby nie fakt, że na końcu nie było słychać odgłosu upadającego telefonu, dałby sobie rękę uciąć, że kobieta popełniła na antenie samobójstwo. Odgłos przewracanego taboretu lub krzesła, a pośród dźwięków szamotaniny słabo słyszalne dźwięki zadławienia, przechodzące w rzężenie nie pozostawiałyby złudzeń. Ale trudno przypuszczać, że osoba, która targnęła się na własne życie, zakończyła je, wciąż trzymając telefon komórkowy w dłoni. Trochę było to pocieszające, lecz niewystarczająco. Podchodząc do lady, Andrzej wiedział, czego mu potrzeba. – Poproszę jacka danielsa i dwie paczki czerwonych marlboro.
5. 6. – Cześć, kochanie. – Andrzejku, nareszcie! Kilka razy próbowałam się do ciebie dodzwonić. Słyszałam audycję... – Marta, posłuchaj. Kiepsko się czuję po tym wszystkim. Pomyślałem, że może odłożymy wyjazd. Powiedzmy – do niedzieli. Nie wiem jeszcze, co się stało, będę czekał na telefon z redakcji. Ale nawet jeśli to jakiś koszmarny żart, to i tak nie mam w tej chwili głowy do pakowania się. Zresztą, jeszcze muszę zrobić przegląd auta, a dziś już nie zdążę.
QFANT
Był mniej więcej w połowie butelki i odpalał kolejnego papierosa, gdy zadzwonił telefon. – Witam – głos naczelnego brzmiał dość nienaturalnie. – Może pan rozmawiać? – Oczywiście. Są jakieś nowe informacje? – Przykro mi, ale tak. Sprawdziły się nasze najgorsze przypuszczenia... Andrzej z trudem przełknął ślinę i spojrzał łapczywie na stojącą obok
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 21 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
szklaneczkę napełnioną whisky. – Czy to znaczy, że... – Tak, ta kobieta naprawdę to zrobiła. Znaleziono ją w Busku, w świętokrzyskiem, jakieś pół godziny temu. Telefon miała w kieszeni koszuli, a w uszach słuchawki z mikrofonem wbudowanym w kablu. Dlatego nie słyszeliśmy upadającej komórki. – Czy mogę panu jakoś pomóc? – zapytał Słowiński, gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi. – Nie, dziękuję, poradzę sobie jakoś. – Andrzej nie wytrzymał i jednym haustem opróżnił szklankę. – Czy wiadomo, kim ona jest... była? – Nie wiem nic poza tym, co panu przekazałem. Jeszcze raz powtarzam: nikt normalny nie wini pana za to zdarzenie. Ale... – naczelny zawiesił głos – ale to dobrze, że wyjeżdża pan za granicę na urlop. Jutro w mediach z pewnością rozpęta się piekło. – Tak, dziękuję panu. – Do widzenia. I proszę się nie przejmować. – Dobrze. Do widzenia. Pół godziny później, kompletnie pijany, leżał w ubraniu na łóżku i usiłował skupić wzrok na świetle latarni, które padało na sufit. „Proszę się nie przejmować” – przypomniał sobie ostatnie zdanie Starego. „Chyba mu całkiem odbiło” – pomyślał i zapadł w głęboki sen. 7.
strony opisywały całe wydarzenie, jednak – co z ulgą wychwycił Andrzej – nie przypisywały mu winy. Dwudziestotrzyletnia Anna cierpiała na ciężką depresję spowodowaną śmiercią męża i rocznego synka, którzy zginęli w wypadku samochodowym pół roku wcześniej. W artykułach było kilka wywiadów z psychiatrami, którzy zgodnie twierdzili, że w takim przypadku, impulsem do samobójstwa może być nawet najbardziej błahy powód. Miał już wyłączyć komputer, gdy postanowił jeszcze odwiedzić internetową witrynę najbardziej popularnego brukowca. Oniemiał, gdy portal się załadował. „Redaktor morderca” grzmiał wielki na pół monitora tytuł. Miał już zabrać się za przeczytanie artykułu, gdy na dole strony zobaczył zdjęcie. Natychmiast w nie kliknął i na środku ekranu pojawiła się ładna twarz młodej blondynki. „Ania wciąż byłaby wśród nas, gdyby nie telefon do redaktora Stolarczyka” brzmiał podpis pod zdjęciem. Ale to nie on najbardziej poruszył Andrzeja, który długo wpatrywał się w fotografię. Był pewien, że gdzieś już widział tę dziewczynę. Siedział tak przez dłuższą chwilę, usiłując przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach spotkał Annę – miał nieodparte wrażenie, że musiało to się zdarzyć całkiem niedawno. W końcu jednak, po kilku minutach, dał za wygraną; pragnienie było silniejsze, więc wstał i poszedł poszukać czegoś w lodówce. Gdy przekroczył próg kuchni, spojrzał na odsunięte od stołu krzesło i olśnienie przyszło w jednej chwili. – Boże przenajświętszy... – bezgłośnie poruszał wargami – przecież ona była tu ostatniej nocy...!
Pierwszą rzeczą, jaką zrobił następnego dnia, było włączenie komputera. Kac bardzo męczył i Andrzej zamierzał za chwilę poszukać czegoś do picia, lecz najpierw chciał sprawdzić, co na temat całej sprawy piszą portale internetowe. Informacje od razu rzucały się w oczy. Wszystkie najbardziej znane
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 22 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09 8.
– Nie wydaje ci się, że trochę przesadzasz? Gdy Andrzej nie zareagował, ciągnęła: – Rozumiem, że to przeżywasz. Wiem, że takie ataki w mediach mogą zdołować, ale tym bardziej powinniśmy byli pojechać na narty. Już nie mówię o tym, że zaliczka przepadła... Najgorsze jest to, że siedząc w mieście, oboje marnujemy urlop, który tak trudno było nam dostać. Pomyśl, kiedy następnym razem będziemy mieli taką okazję, żeby ze sobą dłużej pobyć? Siedzisz cały czas sam – to cud, że udało mi się wreszcie namówić cię na to, żebyś się ze mną zobaczył... Nie miał ochoty na spotkanie z Martą. Z nią ani z kimkolwiek innym, ponieważ od czterech dni dobrze czuł się tylko we własnym towarzystwie. Nigdzie nie wychodził, za wyjątkiem dwóch wizyt w pobliskim sklepie. Pierwsza z nich zakończyła się ostrymi uwagami sąsiadki z dołu, która zarzuciła mu brak delikatności w rozmowach ze słuchaczami, tak więc za drugim razem zrobił zapasy na cały tydzień. Ataki mediów nie ustawały. Po dwóch dniach od samobójczej śmierci Anny Marzec, wszystkie serwisy informacyjne pełne były wiadomości na jej temat i na temat dziennikarza, który ją sprowokował. Dopóki Andrzej nie wyłączył telefonu, ciągle ktoś z mediów dzwonił z prośbą o komentarz. Gdy na jednym z kanałów wyemitowano obszerny reportaż o całej sprawie, zupełnie przestał oglądać telewizję. Nie słuchał radia i nie zaglądał do internetu. Siedzieli teraz w jego mieszkaniu, a on czuł na sobie niecierpliwy wzrok. – Słuchasz mnie? Pożałował, że nie przyszło mu do głowy, by wyłączyć także drugi telefon, którego numer znała tylko Marta i kilka najbardziej zaprzyjaźnionych osób. Swoją drogą, ciekawe było to, że żadna z nich nie uznała za stosowne odezwać się, żeby choć spróbować podnieść go na duchu.
QFANT
– Tak, oczywiście. – Naprawdę? W takim razie, co przed chwilą mówiłam? Spojrzał na nią, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć. – Powiedziałam, żebyś przestał się wreszcie nad sobą rozczulać i wziął się w garść. Przecież nie możesz tutaj tak siedzieć. Za tydzień wracasz do pracy i co – do tej pory nie zamierzasz się nawet ogolić? A może mi powiesz, że przez cały ten czas nie będziemy się spotykać? – Wiesz, kochanie, trochę źle się czuję. Może zadzwonię wieczorem, co? Jakoś się umówimy. Ale nie zadzwonił. Ani wieczorem, ani przez następne dni. Po południu sięgnął po komórkę tylko po to, żeby ją wyłączyć.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
9. Najgorsze były noce. Andrzej siedział przy stole i czytał godzinami, aby zająć myśli czymś innym i by choć trochę odwlec moment położenia się spać. Wypijał przy tym hektolitry mocnej czarnej kawy, jednak wystarczało to najwyżej do trzeciej, może czwartej. Kiedy już nie widział liter, a głowa leciała bezwładnie do przodu, kładł się do łóżka. Nastawiał budzik na szóstą, mając nadzieję, że będzie spał jak kamień i ten sen w końcu mu się nie przyśni. Jednak każdej nocy wstawał i szedł do kuchni, a ona już tam była. Siedziała za-
- 23 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
wsze w tym samym miejscu, górne światło było zapalone, więc dokładnie widział jej twarz. Anna patrzyła na niego tak, jak gdyby chciała mu coś powiedzieć, otwierała usta, lecz nie wydobywał się z nich nawet najcichszy szept, po czym w jej oczach pojawiały się łzy. Patrzyła jeszcze przez chwilę na Andrzeja, wstawała, mijała go w drzwiach i zostawiała stojącego w progu kuchni. Pod koniec urlopu zaczął już się do tego przyzwyczajać. Nocny koszmar dręczył go w dalszym ciągu, jednak Andrzej miał nadzieję, że wszystko się skończy, gdy wróci do pracy i przestanie całej tej sytuacji poświęcać tyle uwagi. W sobotę wreszcie umówił się z Martą. Kiedy się spotkali, zapewnił, że czuje się już dużo lepiej i mocno przytulając, przeprosił za swoje zachowanie. Nawet gdyby tego nie zrobił, i tak nie potrafiłaby mieć do niego pretensji. Oceniła, że schudł przez ten czas z pięć kilo, a gdy patrzyła na jego poszarzałą twarz, żałowała, że nie potrafiła mu pomóc wtedy, gdy tego potrzebował. Przypomniała sobie swoje słowa o jego rozczulaniu się nad sobą i poczuła się podle. Tak podle, jak chyba nigdy wcześniej. Był zadowolony, że wreszcie zdecydował się na wspólny wieczór, który spędzili tak, jak gdyby nic nie zaszło. Wszystko zdawało się być jak dawniej, jednak gdy dziewczyna zaproponowała wspólne spędzenie nocy, oznajmił, że nie jest jeszcze na to gotowy. Wtedy Marta pocałowała Andrzeja i mocno wtuliła się w jego ramiona. – Dobrze, kochanie – powiedziała. – Jeśli uważasz, że tak będzie lepiej, to niech tak będzie. Pamiętaj tylko, że bardzo cię kocham i cały czas jestem z tobą. Uśmiechnął się. – Pamiętam. I też cię kocham.
QFANT
10. Wcześniej niż zwykle położył się do łóżka. Był spokojny i rozluźniony. W pewnej chwili nawet pożałował, że nie ma przy nim Marty, jednak po zastanowieniu stwierdził, że lepiej, aby najpierw skończyły się jego koszmary. Nie wiedział, jak by się zachował, jeśli sen powtórzyłby się, a jego dziewczyna leżałaby wtedy obok. Nie chciał niczego zepsuć – i to w momencie, w którym wszystko wydawało się iść w lepszą stronę. Obudził się o wpół do dziesiątej. Tej nocy wreszcie nic mu się nie śniło, a na dodatek zapomniał nastawić budzik na szóstą. Pomimo, że czuł się wyspany, nie miał zbyt dobrego nastroju. Nie chciało mu się wracać do pracy, głównie dlatego, że obawiał się, jak zostanie po tym wszystkim przyjęty. I wcale nie chodziło mu o Marczewską – niczego nie był pewien tak bardzo, jak jej nastawienia. O wiele bardziej bał się tego, czy naczelny wciąż jest tego samego zdania, co dwa tygodnie wcześniej. Przecież po tej całej nagonce medialnej wszystko się mogło zmienić. Po południu poszedł na spacer brzegiem Wisły. Kilka dni wcześniej zaczął się drugi tydzień marca. Na niebie nie było ani jednej chmury, słońce przygrzewało dość mocno, jak na tę porę roku, a spomiędzy bezlistnych jeszcze gałęzi słychać było ptasie poruszenie, tak charakterystyczne dla czasu zapowiadającego eksplozję zieleni. Andrzej usiadł na ławce i patrzył na przepływającą wodę, która niosła ze sobą resztki zabranych wraz ze śniegiem śmieci, połamanych gałęzi i kawałki lodu. Wreszcie po tych dwóch koszmarnych tygodniach odzyskiwał spokój. Był przekonany, że wir pracy, w który zamierzał się rzucić i ciepłe wiosenne dni wymyją z jego pamięci resztki wspomnień o ostatnich wydarzeniach. W nocy znów przyśniła mu się Anna, lecz inaczej niż poprzednio. Siedziała na krześle ustawionym pośrodku kuchni, a jej twarz oświetlało nie – tak jak zawsze dotąd – górne światło, lecz jarzeniówka umieszczona nad zle-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 24 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
wem. Gdy zadzwonił budzik, starał się o tym nie myśleć. Wstał, zarzucił na plecy polarową bluzę i szybko wyszedł na korytarz. Drzwi do kuchni były uchylone, a krzesło, które poprzedniego wieczoru dosunął do stołu, stało na środku pomieszczenia. Było dokładnie widoczne w bladoniebieskim świetle jarzeniówki.
11. Cały dzień spędził leżąc na łóżku. Nie roztrząsał, jak to się stało, że zastał krzesło na środku kuchni. Jedno było pewne – miał tego wszystkiego dosyć. Miał dosyć nocnych koszmarów połączonych z wyrzutami sumienia za spowodowanie śmierci niewinnej kobiety i – przede wszystkim – miał dosyć swojej pracy. Dziwił się, gdy przypominał sobie długie lata, w których z takim zapałem pracował od rana do wieczora, nie mając nawet czasu na zjedzenie kanapki. Teraz cały ten okres wydawał mu się całkowicie zmarnowany. „Jaki sens ma praca, która może kogoś doprowadzić do samobójstwa?” – myślał. Już od kilku dni dręczyło go narastające poczucie winy. Choć początkowo się przed tym bronił, teraz zaczynał przyznawać rację tym wszystkim, którzy w nim widzieli głównego winowajcę i sprawcę śmierci młodej, ślicznej dziewczyny. Przecież gdyby lepiej przygotował się do programu, gdyby wiedział, jak łatwo w takiej sytuacji popełnić tak niewybaczalny błąd, to do tego wszystkiego prawdopodobnie by nie doszło. Wreszcie postanowił, że następnego dnia złoży wymówienie. Chociaż w ten sposób chciał symbolicznie przyznać się do winy. Zawahał się przez jedną chwilę w momencie, gdy uświadomił sobie, że nie ma prawie żadnych oszczędności. Do tej pory żył, nie zastanawiając
QFANT
się, co będzie za kilka lat. Zarabiał nieźle, ale i potrzeby miał duże, więc z pieniędzy, które co miesiąc wpływały na konto, niewiele zostawało. Ten głos rozsądku został jednak natychmiast zagłuszony czymś innym, o wiele mocniejszym – niemal fizycznym strachem na myśl o kolejnych dniach spędzonych przed mikrofonem. A co byłoby, gdyby ta sytuacja sprzed dwóch tygodni się powtórzyła? Nie, nie można do tego dopuścić, nawet, gdyby resztę życia trzeba było spędzić na zamiataniu ulic. „A Marta? – pytał sam siebie w myślach. – Może ona jest ze mną tylko dlatego, że nie chce mnie zostawić samego w takiej chwili? Pewnie i tak odejdzie, prędzej, czy później. Kto by chciał spędzić całe życie z takim żałosnym nieudacznikiem...”. Przypomniał sobie, jak ostatnio zaproponowała, aby wspólnie spędzili noc, i pomyślał, że nie ma chyba dla mężczyzny nic bardziej upokarzającego niż to, że kobieta chce z nim być tylko i wyłącznie z litości. 12. – Nie ma mowy, panie Andrzeju. Ja nie mogę się na to zgodzić – powiedział stanowczo Słowiński, odkładając na stół podanie o rozwiązanie umowy o pracę. – Jest pan moim najlepszym redaktorem i proszę mi nie wyjeżdżać z takimi pismami. Jeśli potrzebuje pan wolnego – proszę bardzo. Może pan wykorzystać cały urlop na ten rok. Mogę się zgodzić na półroczny, a nawet dłuższy urlop bezpłatny. Wiem, ile pan ostatnio przeszedł i to normalne, że potrzebuje pan trochę czasu, żeby z tym wszystkim dojść do jakiegoś ładu. Ale rezygnacja z pracy nie wchodzi w grę, a już z pewnością nie w tym momencie. Możemy się umówić, że weźmie pan pół roku wakacji i po powrocie do pracy wrócimy do tej rozmowy. Stolarczyk siedział naprzeciw naczelnego ze spuszczoną głową. Znów nie spał prawie całą noc i było to doskonale widoczne na jego nieogolonej
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 25 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
twarzy. Koszula, którą miał na sobie, nie była wyprasowana, ponieważ gdy szykował się do wyjścia, uznał, że wygląd ma znaczenie wtedy, kiedy ktoś stara się o posadę, a nie w sytuacji odwrotnej, jeśli zamierza z pracy zrezygnować. Przechodząc korytarzem, widział zdziwione twarze kolegów, którzy nie przywykli oglądać redaktora Stolarczyka w takim stanie. Wreszcie się odezwał: – Szefie, ale ja nie wyobrażam sobie, że mógłbym jeszcze kiedykolwiek usiąść przed mikrofonem... – O tym porozmawiamy za pół roku – przerwał Słowiński. – Nawet jeśli tak będzie, to na pewno znajdziemy u nas inne zajęcie dla takiego fachowca. Proszę spokojnie odpoczywać. Podejdziemy teraz do kadrowej – mówił podnosząc się z fotela – i szybko załatwimy formalności. Andrzej również wstał, jednak naczelny wciąż widział w jego oczach niezdecydowanie. – Przecież niczym pan nie ryzykuje. Wypowiedzenie zawsze zdąży pan jeszcze złożyć. Pół godziny później powolnym krokiem szedł w kierunku domu. To był pierwszy tak ciepły dzień w tym roku. Mijani ludzie mieli porozpinane kurtki, na chodniku nie było prawie nikogo, kto nosiłby nakrycie głowy. Słońce grzało dość mocno, a nadzieję na rychłą wiosnę przynosił ze sobą ciepły, wilgotny wiatr. Jednak Andrzej jakby tego wszystkiego zupełnie nie zauważał. Ciepłą wełnianą czapkę miał głęboko nasuniętą na oczy, szyję szczelnie otulił długim szalem. Jego ciałem co chwila wstrząsały gwałtowne dreszcze. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, co działo się wokół. Na przejście dla pieszych wszedł na czerwonym świetle, powodując gwałtowne hamowanie kilku samochodów. Na środku ulicy przystanął, opatulił się szczelniej kurtką, jakby chciał schować się przed dźwiękiem klaksonów, i ruszył przed siebie. Niedługo potem z ulgą otworzył drzwi do swojego mieszkania. Nie rozbierając się, obszedł całe mieszkanie, we wszystkich pomiesz-
QFANT
czeniach zaciągając żaluzje i zasłony. Chciał za wszelką cenę odgrodzić się od światła i ciepła, które było na zewnątrz. Zawsze uwielbiał dni, które zapowiadały nadejście wiosny. Teraz było inaczej. Czuł się winny, że on może tego wszystkiego doświadczać, podczas gdy dla Anny ostatnia wiosna skończyła się w czerwcu poprzedniego roku. Właśnie wtedy postanowił, że przez kilka najbliższych dni nie wyjdzie z domu. 13. Kilka dni zamieniło się w kilka tygodni. Przez cały ten czas Marta starała się być jak najbliżej Andrzeja. Robiła zakupy, gotowała, sprzątała mieszkanie. Była wtedy, gdy tego potrzebował, a znikała, gdy zaczynał zdradzać oznaki zniecierpliwienia. To był dla niej potwornie trudny okres. Andrzej zupełnie nie przypominał siebie. Całe dnie spędzał w jakimś dziwnym transie, przerywanym wciskanymi na siłę posiłkami i zdawkowymi, wymuszonymi rozmowami. Gdy go pytała, jak może mu pomóc, nieodmiennie odpowiadał, że wszystko z nim w porządku i musi tylko trochę odpocząć. Dziewczyna nie pamiętała, aby przez cały ten czas uśmiechnął się choćby jeden raz. Na przełomie kwietnia i maja coraz częściej mówił jej, że chce być sam. W związku z tym, bywała u niego raz na dwa, trzy dni, tylko po to, aby przynieść zakupy albo jakieś ciepłe danie z pobliskiego baru. Jedyne, co w tej sytuacji ją cieszyło, to fakt, że Andrzej, mimo iż spożywanie posiłków wyraźnie nie sprawiało mu żadnej przyjemności, jadł w miarę regularnie i przestał gwałtownie chudnąć. Mniej więcej w tym czasie zaczęli się do Marty odzywać jego przyjaciele. Byli zaniepokojeni, że Andrzej nie kontaktuje się z nimi, a nawet nie odbiera telefonów. Tłumaczyła, że powoli dochodzi do siebie i zapewne
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 26 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
wkrótce wszystko wróci do normy. Mówiła to starając się, aby jej opinia brzmiała jak najbardziej wiarygodnie, jednak sama miała ogromne wątpliwości, czy rzeczywiście wszystko zmierza ku lepszemu. Wreszcie postanowiła działać i poprosiła o pomoc swoją najlepszą przyjaciółkę. Widziała, że stan psychiczny jej mężczyzny bardzo się pogarsza i obawiała się, że w czasie, gdy jest on w domu sam, może dojść do tragedii. Ilona była lekarzem internistą i znała całą sytuację od podszewki. Chętnie zgodziła się spróbować pomóc, ponieważ zdawała sobie sprawę, że jeśli Andrzej kogokolwiek zechciałby posłuchać, to właśnie jej, gdyż – podobnie jak Marta – przyjaźnił się z nią od lat. Wcześniej, jeszcze przed samobójstwem słuchaczki, chętnie zwracał się do Ilony z prośbą o pomoc, gdy zachodziła taka potrzeba. Jej odwiedziny w mieszkaniu Andrzeja trwały dosłownie kilka minut. Kategorycznie oświadczył, że nie ma mowy o jakiejkolwiek depresji i nie zamierza się z tym zwracać do psychiatry. – Czuję się coraz lepiej – mówił, a Marta wsłuchiwała się w ich rozmowę, będąc w kuchni. – Naprawdę, jedno, czego tak naprawdę potrzebuję, to dłuższy odpoczynek. – Ale Marta mówi, że wyglądasz i zachowujesz się tak, jakbyś zupełnie stracił chęć do życia, a – z tego, co wiem – jest to jeden z najbardziej charakterystycznych objawów depresji... Tym bardziej, że trwa to już przecież dłuższy czas... – Marta niepotrzebnie się martwi – przerwał. – Wiem, że to trwa już dość długo, jednak z każdym dniem czuję się lepiej. Naprawdę. Potrzeba mi jedynie dłuższego odpoczynku. Ilona przyglądała mu się badawczo. – Obiecasz mi, że jeśli to się nie zmieni, posłuchasz mojej rady? – zapytała.
QFANT
– No jasne, Ilonka. Możesz być o to spokojna. Marta odprowadziła przyjaciółkę do drzwi. Była jeszcze w korytarzu i zamknęła właśnie drzwi na zasuwę, gdy Andrzej wyszedł z pokoju i spojrzał na nią ze wściekłością. – Chcesz ze mnie zrobić wariata? – syknął. – Wszystkim znajomym rozpowiadasz o tym, że trochę gorzej się czuję? – No coś ty, Andrzejku, mówiłam o tym tylko Ilonie... Wiesz przecież, że... – I wystarczy. Nikomu więcej ani słowa, rozumiesz? Jeszcze będę miał przez to problemy po powrocie do pracy, a tego chyba nie chcesz? Pokręciła przecząco głową. Zrozumiała, że w tej sytuacji jedyne, co może zrobić, to cierpliwie czekać. I postanowiła, że będzie czekać tak długo, jak tylko będzie trzeba. Właśnie wtedy, właśnie w tych ciężkich chwilach w sposób najbardziej wyraźny odczuwała, jak bardzo potrzebuje tego dawnego Andrzeja, z którym była taka szczęśliwa. Prosiła Boga, aby ten stan powrócił, lecz z każdym dniem jej nadzieja była bardziej krucha. 14. A jednak nastąpiło coś, co Martę całkowicie zaskoczyło. Mniej więcej w połowie maja, w sobotnie przedpołudnie, w jej drzwiach stanął Andrzej. Wyglądał tak, jak kiedyś. Ogolony, w starannie dobranym ubraniu, nawet pachniał jej ulubioną wodą toaletową, a na powitanie uśmiechnął się do niej dokładnie tak jak dawniej. – Cześć, skarbie – powiedział. – Chciałbym cię zabrać na długi spacer. – Andrzejku! Boże święty, ale mnie zaskoczyłeś... Poczekaj, tylko się ubiorę, dobrze? – No pewnie. – Ciągle się uśmiechał. – Tylko szybko, bo szkoda takiej pogody. Jak szedłem do ciebie, to widziałem, że bez już prawie przekwitł.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 27 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Szkoda, że teraz dzieje się to tak szybko. Pamiętam, że kiedyś kwitł jeszcze na Dzień Matki, a teraz... Słyszała jego głos z przedpokoju. W tym czasie z bijącym sercem i łzami w oczach przebierała się w swojej małej garderobie. Miała nadzieję, że za chwilę wszystko się wyjaśni i Andrzej wszystko jej wytłumaczy. Tak się jednak nie stało. W czasie ich spotkania nie chciała psuć cudownej atmosfery dociekliwymi pytaniami. Poszli do ich ulubionej letniej kawiarni położonej na skraju parku i usiedli pod jednym z parasoli. Andrzej usadowił się w ten sposób, aby słoneczne światło padało na jego twarz, po czym zamknął oczy i uśmiechnął się błogo. Siedzieli milcząc do momentu, gdy kelnerka przyniosła dwie kawy. Wtedy on przysunął się do Marty i delikatnie dotknął jej dłoni. – Wiesz, dziękuję Bogu za wszystkie chwile, które mogłem z tobą spędzić – mówił z uśmiechem. – I bardzo cię kocham. Mówiłem ci to już kiedyś? Marta roześmiała się. – Nie pamiętam, być może – odpowiedziała. – Ale możesz to powtarzać tyle razy, ile tylko zechcesz. Gdy późnym wieczorem leżała w swoim łóżku, znów się uśmiechnęła. Przed oczami zobaczyła Andrzeja w momencie, gdy dotykał jej dłoni. I patrzył na nią tak... uważnie. Uważnie? Uśmiech w jednej chwili zniknął z twarzy dziewczyny. Starała się przypomnieć sobie wyraz jego oczu. Nie, one nie były uważne. Raczej smutne. Tak... Zaraz, co on wtedy powiedział? „Dziękuję Bogu za wszystkie chwile, które mogłem z tobą spędzić”? Gwałtownie usiadła na łóżku. Jej serce waliło jak opętane. Spojrzała na zegarek, było piętnaście minut po północy. Wzięła do ręki telefon i wystukała numer komórki Andrzeja. Od razu włączyła się automatyczna sekretarka. Potem spróbowała na numer stacjonarny. Usłyszała tylko miarowe bu-
QFANT
czenie sygnału, oznajmiające, że telefon dzwoni, lecz nikt nie ma zamiaru go odebrać. Gdy odkładała słuchawkę, przypomniała sobie coś, co sprawiło, że na jej czole pojawiły się kropelki zimnego potu. Tuż przed rozstaniem Andrzej poprosił ją o klucze do swojego mieszkania. Tłumaczył, że gdzieś mu zginął jeden komplet i musi na wszelki wypadek wymienić zamki w drzwiach, jednak w tej chwili dla Marty wytłumaczenie było tylko jedno – on po prostu nie chciał, aby dostała się do domu w niewłaściwym momencie. – O Boże! – szepnęła. Stała jeszcze przez chwilę przy telefonie, nie mogąc się poruszyć. Wreszcie pobiegła do sypialni i zaczęła się gorączkowo ubierać. 15. Przemyślał wszystko bardzo starannie. Wiedział, że są różne sposoby, ale ponoć najskuteczniejszy z nich – skok z dużej wysokości, odrzucił od razu. Kiedyś przez przypadek widział dziewczynę, która podjęła właśnie taką decyzję. Mózg przemieszany z kawałkami czaszki, rozpryśnięty wokół na kilka metrów... Niby powinno być mu wszystko jedno, ale dla tych, co zbieraliby jego resztki z chodnika, a potem wkładali do trumny, z pewnością różnica by istniała. Poza tym, był znaną osobą i nie chciał, żeby przypadkowi przechodnie oglądali wnętrze jego głowy. Sam był zaskoczony chłodną kalkulacją, która nie pozwalała mu również skończyć ze sobą w sposób, który wybrała Anna. Wytrzeszczone oczy i wywalony na zewnątrz, zsiniały język, do tego szrama na szyi widoczna nawet w trumnie... Chciał oszczędzić tego Marcie. Silne lekarstwa popite dużą ilością alkoholu wydawały mu się najlepszym wyborem. Nie miał problemu ze zdobyciem dużej ilości klonazepamu. Przejrzał
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 28 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
wcześniej internet w poszukiwaniu najbardziej odpowiedniego środka i właśnie ten wydał mu się zdecydowanie najlepszy. Wiedział, że żaden lekarz nie zapisze mu kilku opakowań leku, więc wybrał się na bazar, gdzie bez zbędnych pytań młoda dziewczyna sprzedała żądany towar. Sto dwadzieścia dwumiligramowych tabletek stanowiło dwunastokrotność dawki zagrażającej życiu. W połączeniu z prawie litrem jacka danielsa było pewnym sposobem na próbę zakończoną sukcesem. Miał nadzieję, że Marta niczego się nie domyśliła. Podczas spotkania i w momencie, gdy się rozstawali, wyglądała na szczęśliwą, że Andrzej wraca do życia. Teraz nie miała też kluczy, więc nawet jeśli pojawiłaby się w ciągu najbliższych godzin pod jego drzwiami, nie zdołałaby mu przeszkodzić w realizacji planu. Antywłamaniowe, zbrojone drzwi, w połączeniu z trzema zamkami, z których jeden uruchamiał stalowe sztaby, stanowiły wystarczające zabezpieczenie. Zanim położył się do łóżka, sprawdził dokładnie, czy wszystkie zamki zostały zamknięte. Przez chwilę leżał na łóżku, wsłuchując się w dźwięki rozluźniającego jazzu, które płynęły z głośników, wypełniając pokój. Przypomniał sobie, że tę płytę podarowała mu Marta. Od tamtej pory była to jego ulubiona muzyka. Uśmiechnął się i przez jakiś czas dał się ponieść dźwiękom fortepianu, wyczarowanym przez Leszka Możdżera. Obok, na nocnym stoliku, leżał pierścionek zaręczynowy, który już nigdy nie zostanie wręczony. Andrzej wziął go do ręki i obracał w palcach, wspominając ukochaną kobietę. „Po tym, co się stało, nigdy nie byłabyś ze mną szczęśliwa, skarbie” – pomyślał. Z namaszczeniem odłożył pierścionek. Nalał sobie pełną szklankę alkoholu i sięgnął po pierwsze opakowanie klonazepamu. 16. Dostrzegła światła samochodu zbliżającego się z lewej strony, jednak
QFANT
dwupasmowa droga była całkowicie pusta i sądziła, że widząc włączające się do ruchu auto, kierowca nadjeżdżającego pojazdu zmieni pas. Zaraz potem silne uderzenie wstrząsnęło jej astrą. – Żesz, jasna cholera! Kto ci dał prawo jazdy?! – Starszy mężczyzna, który wyskoczył z fiata pandy, stał teraz przy jej drzwiach. – Pijana jesteś, czy co? Mogłaś mnie zabić! – krzyczał. Próbowała otworzyć drzwi, jednak zdenerwowany staruszek był zbyt blisko. – Dzwonię po policję. Może oni cię nauczą jeździć! – Wyjął z kieszeni kurtki komórkę i zaczął wybierać numer. – Tyle lat zbierałem na samochód... Halo! Policja? Zgłaszam wypadek i wymuszenie pierwszeństwa... Marta wygramoliła się wreszcie ze swojego opla. – Proszę pana, zapłacę za naprawę, tylko... Strasznie się śpieszę... Proszę, niech pan nie zgłasza tego zdarzenia. Błagam pana. – Ja ci dam „błagam”. Zaraz tu będą i zobaczysz! Wsiadaj do samochodu i czekaj tam! Kurwa! Moje auto... Chciała przecisnąć się obok mężczyzny, ten jednak bezceremonialnie złapał ją za ramię. – Wsiadaj, powiedziałem. Wsiadaj i czekaj. Już ja przypilnuję, żebyś mi nie uciekła... Czekali na policję prawie pół godziny. Gdy pojawił się radiowóz i policjanci zażądali dokumentów, Marta zorientowała się, że wybiegając w pośpiechu z domu, nie zabrała ze sobą torebki. – Panie inspektorze – zwróciła się do policjanta – moje dokumenty zostały w mieszkaniu. Ogromnie zależy mi na czasie. Czy jest jakaś możliwość, żebyśmy wyjaśnili tę sytuację jutro? – Przykro mi – odpowiedział. – Musimy przeprowadzić całą procedurę. Badanie alkomatem, protokół, trzeba uprzątnąć samochody, więc trochę to potrwa.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 29 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
W torebce została też komórka, więc nie było szans na powiadomienie kogoś ze znajomych i poproszenie o pomoc. Jedyną pociechą dla Marty było to, że być może się myli. Może wszystko jest w porządku i gdy wreszcie dotrze do Andrzeja, okaże się, że nic złego się nie stało. Czekając na zakończenie policyjnego postępowania, podtrzymywała się na duchu taką właśnie myślą. Gdy upłynęła godzina, a oni czekali właśnie na przyjazd lawety, podeszła do starszego mężczyzny, który wyglądał już na o wiele spokojniejszego . – Bardzo pana przepraszam – powiedziała. – Strasznie mi przykro, że przeze mnie ma pan takie nieprzyjemności. Nie odpowiedział. Patrzył tylko na nią z nieukrywaną złością. – Pewnie uzna pan to za bezczelność z mojej strony, ale... czy mogłabym zadzwonić z pańskiej komórki? Moja została w domu, a bardzo potrzebuję pomocy. Bardzo pana proszę... Nie mam przy sobie nawet portfela. Muszę zadzwonić do kogoś z przyjaciół, bo bez pieniędzy nawet taksówki nie mogę wezwać... – Jasna cholera – mruknął. – Nie dość, że rozbiłem przez panią samochód, to jeszcze chce pani wydzwonić moje darmowe minuty? – Bardzo proszę... Mężczyzna wahał się jeszcze przez chwilę, po czym sięgnął do kieszeni. – Niech pani trzyma – powiedział, podając telefon. – Tylko krótko – dodał. Najpierw wybrała numer Andrzeja. Nic. Potem zadzwoniła do Ilony. – Oczywiście, zaraz tam będę – usłyszała w słuchawce. Oddając telefon, powiedziała: – Jestem panu bardzo wdzięczna. Być może właśnie uratował pan komuś życie...
QFANT
17. W chwili, gdy czerwony fiat panda uderzył w lewy bok samochodu Marty, Andrzej przełykał ostatnią porcję klonazepamu. Nie sądził, że to będzie takie proste. Ani przez moment nie ogarnęły go wątpliwości. Czuł, że to, co robi, jest w jego sytuacji najlepszym wyjściem. „Teraz tylko szybko zasnąć” – pomyślał. Tabletki popijał jackiem danielsem. Mimo to w butelce wciąż była ponad połowa jej zawartości. Wypił szklankę złotawego płynu jednym haustem. Coraz bardziej kręciło mu się w głowie i powoli zaczynała ogarniać go senność. Właśnie nalewał sobie kolejną porcję alkoholu, gdy kątem oka dostrzegł postać stojącą w kącie pokoju. Był na tyle otępiały, że nie wywarło to na nim specjalnego wrażenia. Gdy szklanka była pełna, podniósł ją do ust i upił kilka solidnych łyków. Powieki ciążyły coraz bardziej, a sufit przyśpieszał w szaleńczym, wirującym tańcu. – Słyszysz mnie? – do jego uszu dobiegł słaby kobiecy głos. – Pytam, czy mnie słyszysz... Odstawił szklankę i znów sięgnął po prostokątną butelkę, ta jednak wysunęła mu się z dłoni. Potoczyła się po pokoju, stukocząc hałaśliwie. Z tępym uśmiechem opadł na poduszkę. – I tak była już prawie pusta – oznajmił zmierzającej w jego stronę kobiecej postaci. Gdy weszła w krąg światła rzucany przez słabą żarówkę nocnej lampki, Andrzej z wysiłkiem podniósł głowę, wytężając wzrok. – Witaj – wybełkotał wreszcie, próbując usiąść, jednak był już zbyt pijany i znów położył się na plecach, ciężko oddychając. – Ale... dlaczego właśnie ty? Słyszałem, że w takiej chwili spotyka się bliskich... A ty... Czy aż
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 30 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
tak bardzo mnie nienawidzisz, że... Jego myśli zaczęły się rwać. Nie potrafił już wypowiedzieć ani jednego słowa. 18. Kiedy Ilona zahamowała pod kamienicą Andrzeja, przy wejściu na klatkę kłębił się mały tłumek ciekawskich, komentujących to, co się przed chwilą wydarzyło. Jedna z kobiet piszczała przenikliwym głosem: – I dobrze mu tak. Bodaj go nie odratowali! Tyle złego zrobił tej biednej dziewczynie... Bydlak jeden! Marta rozpoznała w niej sąsiadkę z dołu. Zanim zdążyła zareagować, Ilona już dowiedziała się od stojącego na uboczu mężczyzny, że Andrzeja kilka minut wcześniej zabrało pogotowie. Dziesięć minut później dotarły do szpitala, w którym pracowała Ilona. Akurat dyżur miał jeden z jej bliskich znajomych, który obiecał zdobyć więcej informacji o stanie Andrzeja. Po niedługim czasie wiedziały już, że próbował popełnić samobójstwo, na domiar złego, rokowania były bardzo niedobre. Po dwóch, ciągnących się w nieskończoność godzinach do kobiet czekających na szpitalnym korytarzu podszedł lekarz. Okazało się, że to on prowadził akcję reanimacyjną. – Wziął tego naprawdę bardzo dużo – powiedział. – W połączeniu z alkoholem zagrożenie było ogromne, ale fakt, że akcja ratunkowa zaczęła się bardzo szybko, a na nocnym stoliku leżały opakowania po klonazepamie, daje nam duże nadzieje. – Podaliście flumazenil? – zapytała Ilona. – Nie było takiej potrzeby. Wiedzieliśmy, jaki lek zażył, poza tym wypłukaliśmy około stu tabletek, więc wszystko powinno się skończyć dobrze.
QFANT
Niemniej jednak – zwrócił się do Marty – gdyby drzwi nie były otwarte, to szanse pani narzeczonego byłyby dużo mniejsze. Zanim ratownicy wezwaliby straż pożarną, mogłoby już być za późno. Dziewczyna doskonale wiedziała, że wyważanie drzwi na pewno potrwałoby dość długo. Z pewnością nie obeszłoby się bez specjalistycznego sprzętu, może nawet trzeba byłoby sprowadzić podnośnik, żeby dostać się do mieszkania przez okno. Wszystko to trwałoby kolejne dziesiątki minut. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego podczas ich spotkania wziął od niej klucze. W końcu doszła do wniosku, że pewnie rozmyślił się w ostatniej chwili i odryglował drzwi. – Panie doktorze – przyszło jej na myśl ważne pytanie, które powinna była zadać już wcześniej – czy to Andrzej zadzwonił po karetkę? Lekarz popatrzył na nią uważnie, wyraźnie zaskoczony. – Byliśmy pewni, że to pani dzwoniła po sygnale od pana Stolarczyka. Dyspozytorka odebrała telefon od młodej kobiety, która podała adres i poinformowała o próbie samobójczej. Mówiła też, że to on prosił ją o telefon na pogotowie... – Marta nie miała ze sobą telefonu – weszła doktorowi w słowo Ilona. – Nawet do mnie dzwoniła z pożyczonej komórki. – Zresztą, przecież ja nie byłam na sto procent pewna, że chciał sobie coś zrobić – dodała Marta. – Jechałam do Andrzeja, bo zaniepokoiło mnie jego wcześniejsze zachowanie... – W takim razie postaram się jeszcze czegoś w tej sprawie dowiedzieć – powiedział lekarz, spoglądając na zegarek. – Teraz muszę już wracać na oddział. Proszę się cieszyć, że skończyło się tak, a nie inaczej. Nieszczęście było naprawdę o krok. – Dziękuję panu. – Marta mocno uścisnęła jego dłoń. – Proszę podziękować tej osobie, która wezwała pogotowie. To tylko jej zasługa, że była szansa na ratunek.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 31 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09 19.
Dwa dni później Marta siedziała przy łóżku Andrzeja, który powoli wracał do siebie. Do sali weszła Ilona. – Cześć, kochani. Jak zdrowie, Andrzejku? Uśmiechnął się blado. – Zdaje się, że mogło być gorzej... Przyjaciółka Marty popatrzyła na niego z udawaną złością. – Nawet o tym nie wspominaj – odparła już zupełnie serio. – Martuniu, chciałabym zamienić z tobą słówko... Gdy wyszły z sali, Ilona powiedziała: – Udało mi się odsłuchać taśmę ze zgłoszenia, tak jak prosiłaś. – No i...? Kto to był? – Przykro mi, ale tego się już nigdy nie dowiemy. Przynajmniej nie dzięki taśmie. Chyba była jakaś awaria maszyny rejestrujacej. Dyspozytorkę słychać doskonale, lecz poza tym... prawie nic. Tylko jakiś dziwny szum. Nigdy dotąd się coś takiego nie zdarzyło... Marta wpatrywała się w przyjaciółkę wyczekująco. – Dotarłam do tej dyspozytorki – ciągnęła jej przyjaciółka. – Była zdziwiona, że nic się nie nagrało. Mówiła, że doskonale słyszała w słuchawce głos młodej dziewczyny, która spokojnie mówiła, że Andrzej prosił ją o wezwanie pomocy. Naprawdę nie wiesz, kto to mógł być? – Gdy dostrzegła bezradne spojrzenie Marty, wzięła ją za rękę. – Na pewno wszystko się wkrótce wyjaśni. Trzymajcie się. Teraz najważniejsze jest to, żebyś była przy Andrzeju. Wiesz, w takich sytuacjach... – Ilona zawiesiła głos. – Czy on... Czy może spróbować jeszcze raz? – Na pewno nie można tego wykluczyć. Dobrze, że poprosił kogoś o pomoc, ale przy depresji to właściwie nic nie znaczy... Wiesz, jakie huś-
QFANT
tawki nastrojów towarzyszą tej chorobie... Gdy Ilona zobaczyła łzy w oczach przyjaciółki, przytuliła ją do siebie. – Dobrze byłoby, gdybyś jeszcze raz spróbowała go namówić na leczenie – szepnęła. – Spróbuję – odpowiedziała Marta. – Ale wiesz, jaki on jest... – Wiem. Mam jednak nadzieję, że się uda. Może ja mogłabym wam pomóc? – Byłabym ci bardzo wdzięczna. Zaraz potem Ilona zajrzała do sali, w której leżał Andrzej. – Panie Stolarczyk – zaczęła wesoło – teraz muszę iść do innych pacjentów, ale jeszcze tu wrócę i będę miała z panem do pogadania. – Tak jest, pani doktor. – Mówiąc to, Andrzej roześmiał się i niezgrabnie zasalutował lewą ręką. W prawej wciąż tkwił wenflon, do którego przytwierdzona była przeźroczysta rurka kroplówki. 20. Ostatecznie, za usilnymi namowami Ilony, zgodził się na wizytę u psychiatry i przyjmowanie antydepresantów, choć w dalszym ciągu nie wierzył, że mogła go dopaść depresja. Był przecież człowiekiem twardo stąpającym po ziemi, który nigdy dotąd nie miał problemów z własną osobowością. Lekarz, u którego zaczął się leczyć, przekonywał Andrzeja usilnie, że na tę chorobę może zapaść każdy, niezależnie od siły charakteru, on jednak i tak wiedział swoje. Była jeszcze Marta, wobec której Andrzej czuł się podle, więc przynajmniej w ten sposób chciał jej zrekompensować to, co przez niego przeszła. Tyle, że lekarstwa, które łykał, niewiele pomagały. Tak naprawdę, podświadomie czuł, że to nie była jego ostatnia próba, jednak tego stanu rzeczy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 32 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
z pewnością nie przypisywał chorobie, w którą właściwie nie wierzył. Po prostu wciąż miał wyrzuty sumienia i nie wyobrażał sobie, aby mógł żyć z takim ciężarem. Wiedział też, że jeśli nastąpi kolejna próba, to wtedy już wszystko zaplanuje tak, aby niczego nie pozostawić przypadkowi. Starali się do tego nie wracać. Mijały kolejne miesiące, a oni nie rozmawiali właściwie ze sobą o majowym zdarzeniu. Raz tylko, na początku lipca, Marta spytała, kim była kobieta, która wezwała pogotowie. – Jaka kobieta? O czym ty mówisz? – Andrzej, proszę cię... Przecież chyba wiesz, że dzięki niej pomoc przyszła na czas. Mam do ciebie żal, że to nie do mnie wtedy zadzwoniłeś. Zastanawiam się też... Powiedz, czy ona miała klucze od twojego mieszkania? Wtedy, po... no wiesz, po tym wszystkim powiedziałeś mi, że pozamykałeś drzwi... Jak wytłumaczyć to, że jednak były otwarte? – Nie wiem, na Boga... Niczego nie kojarzę, poza tym, że położyłem się do łóżka i zacząłem łykać te tabletki. Może nie pamiętam, jak wstałem i odryglowałem zamki... Zauważył, że Marta przygląda mu się nieufnie. Odwrócił wzrok. Jeszcze tego brakowało, żeby pomyślała, że kogoś miał. Już wcześniej postanowił, że nie powie jej o swoich nocnych przywidzeniach. Bał się, że jego spojrzenie może coś zdradzić, patrzył więc w kąt pokoju, słuchając, jak dziewczyna opowiada o telefonie, który uratował mu życie i o głosie kobiety, który słyszała jedynie dyspozytorka pogotowia. Po dłuższej chwili znów popatrzył dziewczynie w oczy. – Kochanie, przysięgam, nie wiem, kto dzwonił. Proszę, nie mówmy już o tym. Nigdy, dobrze? Marta ujęła w dłonie jego rękę i przytuliła ją do swojej twarzy. Zbyt mocno kochała Andrzeja, aby w tej sytuacji dręczyć go kolejnymi pytaniami.
QFANT
Nawet jeśli była jakaś inna kobieta, uznała, że to nie jest w tej chwili istotne. Spokój – to było to, czego Andrzej potrzebował najbardziej. I postanowiła, że za wszelką cenę mu go zapewni. – Widocznie tej dyspozytorce coś się pomieszało – powiedziała. – Dobrze, że jesteś. Tylko to się liczy. 21. Busko Zdrój. Niewielkie miasto położone na Ponidziu, w województwie świętokrzyskim. Tam właśnie zamierzał pojechać w pierwszy weekend po Wszystkich Świętych. Powiedział Marcie, że chce odwiedzić grób rodziców w okolicach Bydgoszczy. Chciała jechać z nim, ale przekonał ją, że lepiej będzie, jak pojedzie sam. – Powrót w rodzinne strony pozwoli mi odzyskać równowagę – przekonywał. – Zobaczysz, że potem wszystko wróci do normy. Potrzebuję tylko kilku dni spędzonych u siebie. Drżała z niepokoju, że musi rozstać się z Andrzejem na dłuższy czas, jednak postanowiła zaryzykować i uwierzyć jego zapewnieniom. „Przecież gdyby chciał, to i tak zrobiłby to bez mojej wiedzy” – myślała. Jeszcze przed wyjazdem, szukając planu miasta w internecie, dowiedział się przypadkiem, że na cmentarzu, na którym pochowana jest Anna, leży też Wojtek Bellon, człowiek niegdyś bardzo ważny w życiu Andrzeja. Informacja o tym, że wkrótce będzie na grobie Wojtka, pochłaniała go teraz nawet bardziej, niż cel planowanej wizyty w Busku. Wydobywał z zakamarków pamięci wspomnienia o swoich wyjazdach w góry, podczas studiów, kiedy to utwory Wolnej Grupy Bukowina znaczyły dla niego bardzo wiele. Znał wszystkie piosenki tego zespołu na pamięć, a nawet dzięki nim nauczył się grać na gitarze i okazało się, że wychodzi mu to całkiem nieźle.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 33 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Andrzej ze zdumieniem stwierdził, jak bardzo w życiu odszedł od własnych młodzieńczych ideałów. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że zmienił się w cynicznego realistę, którego interesuje tylko kariera. Te myśli jeszcze bardziej utwierdziły go w przekonaniu, że takie życie jest nic niewarte. Zanim wyjechał z Warszawy, odwiedził dwa sklepy. Pierwszym z nich był salon muzyczny, w którym kupił płytę Wolnej Grupy. W drodze z odtwarzacza sączyły się od wieków niesłyszane: Majster Bieda, Chodzą ulicami ludzie, Zobacz, Anno, Ponidzie, Pejzaże Harasymowiczowskie, Jakże blisko... „Jakże blisko zostało mi do końca tej podróży, przyśpieszam więc Ikara lot, by cię ujrzeć” – śpiewał Wojtek, gdy Andrzej mijał rogatki Buska. W bagażniku leżał drugi zakup, dokonany w sklepie sportowym. Był to, niedbale rzucony na pokrywę koła zapasowego, zwój cienkiej linki alpinistycznej. Było już ciemno, kiedy zatrzymał samochód przy cmentarnej bramie Sądził, że bez problemu uda mu się znaleźć grób Wojtka. Ponieważ wciąż wiele osób odwiedzało groby swoich bliskich, spodziewał się łuny bijącej od dziesiątków zniczy. Błądził po alejkach przez wiele minut. Kilka napotkanych osób wzruszało ramionami, gdy pytał o grób artysty. Wreszcie kobieta, która – jak się okazało – chodziła z Bellonem w podstawówce do jednej klasy, wskazała mu grób, obok którego przechodził wcześniej parę razy. Zaraz potem stanął przed skromnym, zapomnianym pomnikiem. Kilka wypalonych zniczy, zwiędła wiązanka... I napis: „Wojciech Bellon”. To było niewiarygodne, że prawie nikt nie pamięta o osobie, która tak wiele znaczy dla pokoleń młodych ludzi. Przez chwilę Andrzej zapomniał, po co przyjechał do Buska. Stał, nie mogąc się ruszyć. Wreszcie zapalił przygotowany wcześniej znicz i odszedł w kierunku centralnej części cmentarza.
QFANT
22. W alejce dostrzegł pochyloną postać. – Przepraszam panią, czy nie wie pani, gdzie jest grób Ani Marzec? – Kogo? – starsza kobieta drgnęła, wyraźnie zaniepokojona. – Tej dziewczyny, która powiesiła się na wiosnę. Mówili o tym w telewizji... – A, tak, wiem. Ta, co się zabiła przez tego reportera z radia? – Tak. Chciałbym zapalić znicz na jej grobie. Jestem, to znaczy byłem jej dobrym znajomym... – No jakże bym mogła nie wiedzieć. – Staruszka ucieszyła się, że może pomóc nieznajomemu. – Pójdzie pan prosto z pięćdziesiąt metrów, skręci w prawo i wtedy już będzie widać. Bardzo ładny pomnik. Dużo tam zniczy, sama dzisiaj zapaliłam. Taki duży, biały... – Dziękuję. – Andrzej szybkim krokiem ruszył we wskazanym kierunku. Gdy dotarł na miejsce, zauważył dziesiątki płomieni i mnóstwo kwiatów, które całkowicie przesłaniały napisy nagrobne. Kiedy odsunął jeden z flakonów, ujrzał zdjęcie młodego mężczyzny trzymającego w ramionach małe dziecko. Rozejrzał się wokół. Tuż obok rosła olbrzymia lipa z odchodzącym w bok grubym konarem, do którego bez trudu mógł dosięgnąć. Linkę miał w niewielkim plecaku. Wyjął ją i zarzucił na gałąź. „Jeszcze chwila” – pomyślał i przysiadł na ławce stojącej obok nagrobka. Przymknął oczy i zaczął odmawiać cichą modlitwę. Zdawał sobie sprawę, że jego pomysł na skończenie ze sobą jest dość koszmarny, jednak chciał w ten sposób symbolicznie przyznać się do winy. Teraz, gdy przejechał tyle kilometrów, powoli uzmysławiał sobie, że to dość
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 34 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
głupie, bo przecież i tak po kilku dniach nikt nie będzie pamiętał o całej sprawie. „Ale byłem przynajmniej na grobie Wojtka” – pomyślał. Wokół panowała absolutna cisza. Wyglądało na to, że wszyscy odwiedzający opuścili już cmentarz. Bezwietrzna pogoda sprawiała, że znicze dawały poczucie przyjemnego ciepła. Andrzej siedział bez ruchu, starając się całkowicie wyciszyć. Chciał jeszcze raz przypomnieć sobie swoje życie, chciał po raz ostatni zapytać siebie, czy rzeczywiście to jest najlepsze i jedyne wyjście. Zaczął wpadać w stan lekkiego letargu. Czuł się wyciszony i całkowicie spokojny. Gwałtownie drgnął, gdy jeden z wazonów przewrócił się na granitową płytę. Zobaczył zdjęcie Anny, zupełnie niepodobne do portretów nagrobnych. Dziewczyna z kolorowej fotografii patrzyła mu prosto w oczy. Czerwony żakiet, w który była ubrana, rozpoznał od razu. W jego mieszkaniu pojawiała się zawsze, mając go na sobie. Znów zamknął oczy. W tej samej chwili zaczęły wracać obrazy sprzed kilku miesięcy. Wydało mu się, że znów leży w swoim łóżku, a dziewczyna powolnym krokiem zmierza w jego kierunku... – Słyszysz mnie? Pytam, czy mnie słyszysz... Stukot upadającej butelki z resztkami jacka danielsa. Usiadła na skraju łóżka i pochyliła się nad Andrzejem. Ze zdumieniem poczuł, że wzięła go za rękę. Jej delikatna dłoń była miła w dotyku i... bardzo ciepła. Nie tego się spodziewał. – Tyle czasu czekałam, żeby ci to powiedzieć. Nie mogłam stąd odejść i już nie wrócić, dopóki tego nie zrobię... Tylko, że ty... ty byłeś za daleko mnie. Nie słyszałeś, nie mogłeś słyszeć tego, co chcę ci przekazać... Teraz jesteś bliżej. Teraz jesteś bardzo blisko, prawie w moim świecie... Dlatego... Bardzo ci dziękuję. Twarz Andrzeja stężała. Zupełnie nie takich słów się spodziewał.
QFANT
– Jestem z tymi, których kochałam nad życie – ciągnęła. – Ale ty przeze mnie uciekasz od tej, którą kochasz... Nie pozwolę na to. Poczuł na policzku delikatny powiew powietrza, jednak wciąż nie otwierał oczu. – Nie pozwolę. – Po raz kolejny usłyszał te stanowcze słowa, jednak tym razem to już nie było wspomnienie. Ktoś szepnął je wprost do jego ucha. Gwałtownie otworzył oczy. Na ławce obok dostrzegł mgiełkę, która natychmiast rozpłynęła się w pachnącym parafiną powietrzu. Spojrzał w stronę grobowca. Wazon z chryzantemami stał na swoim miejscu, a zza kwiatów nie było już widać zdjęcia Anny. Przez długą chwilę jeszcze siedział bez ruchu. Poczuł, że bardzo zmarzł w dłonie, więc schował je do kieszeni kurtki. Pod palcami wyczuł mały, chłodny kształt. Andrzej był pewien, że to pierścionek zaręczynowy, który odłożył na nocny stolik tuż przed tym, gdy zaczął połykać pierwsze tabletki klonazepamu. Od tamtej pory go nie widział. Obracał pierścionek przez chwilę w palcach, po czym uśmiechnął się delikatnie, wstał, zapiął kurtkę i sięgnął po zwisającą obok jego głowy linkę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 35 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
A ofiar było sześć Adrianna Ewa Stawska Mojemu ojcu – Kamiński nie wrócił ze szpitala, Wójcik utknął z porodem na ulicy, Lewicki wyjechał przed chwilą do zawału, a Grześkowiak zwolniła się, bo ma chore dziecko. Musi pan, doktorze, jechać sam. Jak tylko któryś z lekarzy wróci, to go zaraz panu podeślę – pocieszała mnie dyspozytorka. Łatwo jej powiedzieć. To dopiero drugi miesiąc normalnej pracy – zaraz po stażu i taka katastrofa! Sześciu zatrutych! Ale czym?! Zgłaszający nie umiał określić. Z nimi to zawsze ta sama bajka. Mówią, że czterdzieści stopni, a tu ledwie trzydzieści siedem i jedna kreska. Mówią, że dziecko ma tylko rumieńce, a ono umiera spalane żarem gorączki. Nigdy za nimi nie trafisz. Teraz też. Sześciu zatrutych. I co ja, sam, bez doświadczenia, mam z tym zrobić?! Sześciu. W mieszkaniu. W tych starych domach przy Ogrodowej. Pewnie napili się alkoholu metylowego. Nic innego. Spuścili z cysterny, wynieśli z fabryki, ukradli. Jak pachnie spirytusem to nadaje się do picia, a potem zdziwienie i rozpacz. E tam, nawet nie zdążą się zdziwić. I to spada na mnie. Sam na sam ze zbiorowym zatruciem. A jak to nie alkohol metylowy tylko gaz? A może czad? No tak, siedzą, piją, zimno jest, to napalili w nieszczelnym piecu. Matko jedyna, a ja sam! Sześć ofiar. Nie wiem, czy jednemu dałbym radę, a tu sześciu. Pustka w głowie. Nic nie pamiętam. Dlaczego, do cholery, nic nie pamiętam? Przecież z toksykologii miałem piątkę. Dojeżdżamy. O, facet stoi przy bramie, macha rękami. To pewnie tu.
QFANT
– Szybko, człowieku, tam ludzie umierają. Sześciu – krzyczy stary mężczyzna, zachłystując się śliną. Nie podobają mi się te rozbiegane oczy. Nie podoba mi się ten zasuszony starzec. Na pijaka nie wygląda. Może to sąsiad. – Sanitariusz, za mną! Niech pan prowadzi do poszkodowanych. – Tam, tam, w drugiej bramie, klatka po lewo. Złapał mnie za rękaw i ciągnął z zaskakującą jak na tak drobnego mężczyznę siłą. Zaraz, a czym oni są struci? Nadal tego nie wiem. – Czym się zatruli? Czy pan wie, czym się zatruli? Nie podoba mi się tembr mojego głosu. Czyżbym wpadał w panikę? Jestem przerażony, przyznaję się do tego. Mamo, zabierz mnie stąd! Dlaczego on nie odpowiada? Czemu starzec milczy i tylko kręci głową? No tak, przecież nie mogę wymagać od zwykłego człowieka, żeby podał mi rozpoznanie. – Czy oni coś pili? Coś jedli? – zatrzymuję się raptownie. Stary wpada na mnie. No tak, o rany, a jeśli coś zjedli, jeśli to jad kiełbasiany? Co ja zrobię z sześcioma ofiarami na raz? I to sam… Ruszamy dalej. Wydeptany próg. Ciemna klatka schodowa. Boże, jak tu śmierdzi. Jakby ktoś umarł. Uła! No tak, umarł, ale szczur. Szczur w pełnym rozkładzie na środku schodów. Co za smród! I jeszcze te pootwierane kible na każdym półpiętrze. Ale sztynks! –To tu, to tutaj, panie doktorze. Szybko! Wpadamy przez niedomknięte drzwi do komunalnego mieszkania. Co pokój - inna rodzina. Smród z klatki schodowej miesza się z mdłą wonią gotowanej kapusty i mydlin. Widzę światło na końcu korytarza. Pokój. Dwa czarne okna. Zapadł zmrok. Wokół mnie najbardziej brązowe ściany, jakie kiedykolwiek widziałem. W rogu kupa szmat, to chyba posłanie. Po przeciwnej stronie puste butelki. Starannie ułożone jedna na drugiej. Piramida szkła. – A gdzie ludzie?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 36 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Stary wskazuje mi odrapany stołek. Na nim gazeta, a na niej sześć pomidorów. – Oto oni, panie doktorze! Chyba go zabiję, jaja sobie robi! Nie, to nie są wygłupy. On to mówi poważnie. Roztrzęsionymi rękami przekłada pomidory i głośno liczy: – Je… jeden, dwa… dwa… trzy… czte… cztery… pie… sześć. Ofiar jest sześć. Niech pan im pomoże. Błagam pana! Dopiero teraz zaglądam w jego szalone oczy. W świetle gołej żarówki wygląda jeszcze żałośniej niż na ulicy. Jeszcze bardziej kruchy i naprawdę przerażony. Wyjmuję słuchawki. Przykładam do pomidora i nasłuchuję. – Wcześniej były jakieś objawy? – Nie wiem, panie doktorze, nie wiem. Przyszedłem, a oni tacy czerwoni. Przeraziłem się. Odwracam się do sanitariusza i daję mu znaki, by zszedł do karetki i odwołał akcję ratunkową. Nie muszę mu tłumaczyć. Sam wie lepiej. Niejedno już widział. Wycofuje się, bąkając coś o posiłkach. – Czy to bomba atomowa? Panie doktorze, czy to była bomba atomowa? Z troską oglądam ogonki pomidorów. – Muszę podać odtrutkę. Tak, to było promieniowanie radioaktywne. No i słońce. Promieniowanie w połączeniu z wpływem światła słonecznego daje piorunujący efekt. Słyszał pan o kancerogennym charakterze promieniowania słonecznego? – wbijam igłę w pomidora i szprycuję solą fizjologiczną. Skąd u mnie nagle taki spokój? – Tak, taaak – bełkocze mężczyzna. – Słyszałem, ja to wszystko… słyszałem. – Nie wychodził pan czasem na słońce? Potwierdza kiwnięciem głowy.
QFANT
– Musi pan dostać zastrzyk. Teraz żałuję, że odesłałem sanitariusza. Znowu zaczynam się bać. Boję się reakcji starego. Boję się tego miejsca. Smród z korytarza wwierca się
w mózg. Mdli od zapachu kapusty, do tego ten kloaczny fetor. Jak najszybciej stąd wyjść. Tylko spokojnie, jeszcze dziś będę z tego żartował, a jutro o tym zapomnę. Tylko nie poddać się przerażeniu. Starzec zamaszystym ruchem podwija rękaw. Ma żylaste, spracowane ramiona: – Proszę, proszę, panie doktorze, niech i mnie pan ratuje – szemrze jego głos.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 37 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Mam już przygotowaną strzykawkę. Patrzę mu w oczy. Rozbiegane źrenice z przerażeniem lustrują kąty pokoju. Czuję jego strach. Czuję zapach kropel potu na jego czole. Wreszcie na mnie spojrzał. – Boję się, strasznie się boję – łapie mnie wpół i tuli się jak dziecko. – Wiem, to zaraz przejdzie. Uratuję pana. Wszystko będzie dobrze. Siedzimy na podłodze, gładzę jego plecy. Wciąż powtarzam, że go uratuję i zatrutym też pomogę. Dno piramidy z flaszek tworzą butelki po lepszych trunkach. Rozpoznaję etykiety. Gruzińskie koniaki, jakieś brandy, markowe wina. Im wyżej, tym gorzej. „Wyborowa”, „Z czerwoną kartką”, „Czar sadu”, „Brzozowa”. Białe, brązowe, zielone. Na wierzchu małe buteleczki po spirytusie salicylowym. Kroki na schodach. Na korytarzu. Skrzypią drzwi. Przyszli sanitariusze. Stary pozwala się podnieść, ubrać w kaftan, wyprowadzić. Zatrzymuje się w drzwiach. – Niech mi pan pomoże, niech się pan nimi też dobrze opiekuje. Wkładam pomidory do kieszeni fartucha: – Tu będą bezpieczni, zawiozę ich do szpitala. – Dziękuję, panie doktorze, dobry z pana człowiek.
Adrianna Ewa Stawska (1967) – absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarka, tłumaczka, pisarka. Moderatorka „Forum proz@torskiego. 100 % prozy”. Felietonistka sensacyjno-kulinarna miesięcznika „Zabytki/Heritage”. Wielbicielka nocnych seansów filmowych, książek, co nigdy nie nużą oraz epistolografii stosowanej. Kobieta kreatywna i nadaktywna. Autorka nominowanej do Oskara Kulinarnego 2007 „Kuchni kresowej z Podlasia”. Publikowała na łamach miesięczników „Kreatura”, „Kursywa”, „Alfred Hitchcock poleca” oraz „Opowieści”. W 2007 roku nakładem wydawnictwa Otwarte ukazała się jej pierwsza powieść kryminalna – „Śmierć w klasztorze”.
*** – No stary, przeszedłeś chrzest bojowy, poród już odebrałeś, samodzielną reanimację zaliczyłeś, a dzisiaj… czubka. Gratulacje, stary, gratulacje! – Wójcik urywa mi dłoń. Na stole kładę sześć pomidorów. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… sześć. Sześć. Listopad 2005.
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 38 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09 LITERATURA
REKLAMA
QFANT.PL
EKSPERYMENT XXI Jacek Skowroński Ruch na drodze był żaden, zaczynałem z lekka przysypiać, gdy na desce rozdzielczej zakwilił antyradar. Odruchowo wdepnąłem hamulec, ale cholerna kupa złomu zareagowała z wyraźną niechęcią, jęk silnika do złudzenia przypominał zawodzenie teściowej na wieść, że zmieniam robotę. A było o co jęczeć? Robota jak robota – fakt, płacili trochę nieregularnie, ale za to dostałem służbową furę! Że nienormowany czas pracy? Przynajmniej nie musiałem codziennie oglądać tej starej ropuchy i jej złośliwej córeczki – wychodziłem skoro świt, a wracałem, kiedy moje panie spoczywały już w objęciach wyśnionego księcia… Ech, nieważne. Parę browarków przed snem i mogłem sprostać wymaganiom połowicy. Teściowej już niekoniecznie. Minąwszy newralgiczną strefę, dodałem gazu, a w odpowiedzi cały wehikuł zadygotał jak deliryk na widok szklanki mleka i zaczął zwalniać. Co jest, do diabła? Awaria? Właśnie teraz?! Mechanik ostrzegał wprawdzie przed zbyt gwałtownymi manewrami, ale hamować czasem trzeba. Może i prowadzę trochę nerwowo, nigdy jednak nie spowodowałem wypadku. Tych parę stłuczek to nie była akurat moja wina! Inna sprawa, że wóz okazał się szmelcem odziedziczonym po poprzedniku, który z podziwu godnym lekceważeniem traktował okresowe przeglądy. Nie, żebym sam chuchał i dmuchał na pojazd – wiadomo, darowanemu koniowi pod ogon się nie zagląda. Przynajmniej do czasu pierwszej awarii. A żeby było weselej, gdy w warsztacie padło pytanie o formę płatności, beztrosko podałem konto firmy. W odpowiedzi mechanik tylko puknął usmaro-
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 39 -
numer 1/09
wanym palcem w papiery wozu, zaznaczając plamą towotu odpowiednią klauzulę. W umowie stało jak wół: „Koszty naprawy i ubezpieczenia pokrywa użytkownik.”. Oczywiście, drobnym druczkiem! Dobrze, że choć za paliwo zwracali. Kiedy więc rupieć kolejny raz dostał sraczki na niecałe dwa parseki od lodówki z browarem, gotów byłem wystąpić o ekshumację niedzielnego pilota, który beztrosko zajeździł maszynę, a teraz używa sobie w zaświatach tymczasowego odpoczynku. Niech cholernika przywrócą do życia poza kolejnością i niech buli za naprawę i moje straty moralne! Zresztą, po co zaraz ekshumacja – procedura zajęłaby ze dwa tygodnie – wystarczy pobrać trochę materiału genetycznego rozsianego po zakamarkach spodka i odtworzyć gościa w wieku gwarantującym zdolność do czynności prawnych. Pogadam z Gienkiem, jego stara sprzątała w Głównym Urzędzie Wielokrotnych Narodzin, a niedawno dostała angaż do Departamentu Urodzin Ponownych Specjalistów Kwalifikowanych czy też Samobójców Kontraktowych – zawsze mi się myli. Jak zwał tak zwał, przyznacie jednak, że awans z GUWN-a do DUPSK-a nie zdarza się codziennie! Za litra Gienek skołuje okolicznościowy, albo nawet świąteczny, abonament tygodniowego powrotu do życia, wskrzesi się tamtego drania w domowym rewitalizatorze krewnych i bujaj się facet z tym całym szmelcem do warsztatu! Tylko trzeba mu będzie dobrze skompilować psychikę, żeby bez szemrania poświadczył rachunek. Żadnych uczuć wyższych, a umiejętności analitycznego rozwiązywania problemów tyle, aby na widok uruchamianej mentalnie spłuczki w klozecie nie popadał w stany maniakalno-depresyjne. I, broń Boże, nie włączać funkcji przywoływania duszy – blokada na cały okres istnienia! Wiadomo, ciało zwyczajnie się zutylizuje, ale duch gotów miesiącami plątać mi się po chałupie, żebrząc o jakąś materialną powłokę. Czasem nawet egzorcyzmy nie pomagają – zwieje ci taki do wirtualnej próżni, przyczai się pośród kwantowej piany w superpozycji stanów niczym kiciuś Schröedingera i tylko czeka oka-
QFANT
zji przetunelowania do rzeczywistości. Pełno ich się tam zadekowało, wypatrują szansy na dekoherencję i jest im obojętne, w czyim umyśle dokonają redukcji funkcji falowej. Nigdy nie zapomnę, jak za kawalerskich czasów Gienek podjął się załatwienia darmowych lasek na wieczór pożegnalny Ziutka. Impreza odbywała się u pomysłodawcy, który świsnął z przebieralni w klubie fitness całą siatę bielizny, wrzucił do rewitalizatora, nastawił funkcję odtwarzania kompleksowego w wieku dwudziestu lat i nie zauważył, osioł jeden, że świeci się kontrolka depilatora, a poziom tkanki tłuszczowej zaprogramowano na zero – pewnikiem jego narzeczona używała ostatnio urządzenia. Mało tego, podkręcił na maksa wskaźnik libido! Że niby wieczór krótki, brakuje czasu na gry wstępne, laski będą łatwiejsze… Trzeba wam było widzieć te żylaste, muskularne monstra bez jednego włoska na wygimnastykowanych ciałach, wyskakujące z urządzenia niczym króliki z kapelusza. Mieliśmy już trochę w czubie, a sytuacja zrobiła się wybitnie niezręczna – pożądliwe spojrzenia darmowych towarów sprawiły, że nasze… atrybuty męskości skurczyły się jak, nie przymierzając, liofilizowane parówki. Szczęście w nieszczęściu, że nasz przyjaciel, dokonując kradzieży, w zdenerwowaniu nie rozpoznał dokładnie terenu i przeczesał kabiny dla par narzeczeńskich. Części intymnej garderoby zawierały również sporo materiału genetycznego brzydszej części ludzkości i – choć trudno to było stwierdzić na pierwszy rzut oka – proporcje płci wśród naszych napalonych gości były mniej więcej wyrównane. Z nieodgadnionych bliżej przyczyn łyse towarzystwo nie uznało naszej trójki za szczególnie atrakcyjne obiekty uciech cielesnych i wolało gimnastykę we własnym gronie. Czym prędzej opuściliśmy wraz z Ziutkiem gościnne progi, zostawiając Gienkowi posprzątanie chałupy nim narzeczona wróci z nocnej zmiany. Poszło całkiem gładko, zajęta sobą ferajna nie stawiała oporu. Wszystko rozeszłoby się po kościach, gdyby nie tabuny zawodzących zjaw, które co noc nawiedzały sypialnię, błagając o nowe powłoki cielesne. Nawet za dnia nie było spokoju, poltergeisty prze-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 40 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
suwały meble w chałupie i materializowały pewne, hmm… rozrywkowe rekwizyty, których widok wywoływał dość skrajne reakcje Gienkowej wybranki. Omal nie skończyło się zerwaniem zaręczyn, a kumpel dwa miesiące łaził z łbem wyhaftowanym wałkiem do ciasta zanim rozgonił w diabły wirtualne towarzystwo. Ech, kawalerskie czasy, łza się w oku kręci… Ale o czym to ja mówiłem? A, prawda, odtworzy się gostka na jakiś tydzień, niech pokwituje naprawę i do piachu… Chciałem powiedzieć, do poprzedniego stanu. Trochę się zdziwi, jak go przywrócą w ustawowym trybie i przyślą saldo rachunku wieczystego. Co mnie to zresztą obchodzi, mógł lepiej dbać o powierzone mienie! Całe szczęście, że nie jestem pedantem i nie potraktowałem rakiety nanoodkurzaczem, bo te cholerne mikropucusie nie zostawiłyby jednej zafajdanej molekuły mojego poprzednika. Ale do rzeczy. Kopnąłem hamulec, fura zareagowała z gracją pijanego nosorożca i przeleciała jakieś dwa latka świetlne zanim zdołałem wyrównać. Otarłem się o sąsiedni pas ruchu – dobrze, że chłopaki z nadświetlówki macali akurat jakiegoś delikwenta alkoskanerem, a sądząc z ciszy w eterze, powinno obejść się bez mandatu i punktów karnych. O ile, rzecz jasna, klient jest w stanie samodzielnie doholować brykę do domu… Gdy już minąłem strefę kontroli, włączyłem blokadę tego idioty autopilota i wdepnąłem gaz, okazało się jednak, że zwalniam nadal. Co jest, do kwarka ciężkiego?! Inercjalny wskaźnik prędkości opadł jak biust teściowej i ledwie przekraczał drugą kosmiczną! Trzasnąłem w klawisz diagnostyki pojazdu i po całych trzech sekundach – czy już wszystko się sypie w tym gruchocie?! – głośnik wyszeptał aksamitnym głosem: – Mamy awarię, kotku, stabilizator nadprzestrzenny do wymiany. Podróż trochę potrwa, w domu będziemy za niecałe dziesięć tysięcy lat… – Kiedyś, stojąc w korku, zainstalowałem kompowi osobowość nimfomanki.
QFANT
Szybko się przyzwyczaiłem, choć bywała męcząca. – Moglibyśmy tymczasem… – zaczęła się hologramizować, oczywiście w bikini.
–Wezwij pomoc drogową! Nie zapłaciłeś ubezpieczenia, misiaczku, wygasło w zeszłym tygodniu. Póki nie ma bezpośredniego zagrożenia życia, jesteśmy zdani na siebie… – Ląduj gdzieś, do diabła! Nie powiesz mi, że na międzygalaktycznej brakuje warsztatów, zajrzyj do atlasu! – Najbliższy serwis jest przy wylotówce na Oriona. Z naszą prędkością, to jakieś trzy tygodnie lotu. Chyba nie warto kłaść się do hibernatora, możemy miło spędzić czas.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 41 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Jakieś trzy tygodnie?! – Cholerna logika rozmyta kwantowych procesorów może doprowadzić do szału. – Muszę być jutro w robocie! Przestań kombinować, stań na poboczu i rozejrzyj się za jakąś planetą. – Mała szansa, jesteśmy na peryferiach Mlecznej. Może jakiś kemping… – A to, ślepa jesteś?! – Od dłuższej chwili przetrząsałem pokładową lodówkę w nadziei odkrycia zapomnianego browara, więc dopiero teraz zauważyłem półkolistą bryłę wychylającą się zza lewej burty. – Nie jestem ślepa, tylko tego obiektu brak na mapie. Mogą nie lubić intruzów – zamilkła urażona. Wiedziałem, że długo nie wytrzyma, więc darowałem sobie przeprosiny. – Jak ktoś nie ma co zrobić z forsą, zaraz buduje sobie własną planetę, oczywiście bez pozwolenia wydziału zagospodarowania przestrzeni. Potem wynajmuje na dziko, a w razie kontroli woli odholować do innego układu niż bulić podatek globalny. – Daj holobraz! – przerwałem te niewczesne narzekania na samowolkę budowlaną. Tuż przed moim nosem pojawiła się niewielka kula obracająca się powoli w lewą stronę. Jak na planetę to coś prezentowało się nad wyraz dziwacznie, by nie powiedzieć – żałośnie. Nie wiedzieć czemu, ponad dwie trzecie powierzchni zajmowała woda, a nieregularnie rozmieszczone kontynenty w różnych odcieniach sraczkowatej zieleni, zaprojektowane zostały z lekceważeniem podstawowych normatywów geofizycznych. Mało tego, na obu biegunach globu pacnięto po białym kleksie, co wyglądało, jakby niedawno przysiadł tam gołąb chory na biegunkę. Cóż za partactwo! Nigdzie też nie dostrzegłem śladu ludzkiej obecności – żadnych regeneratorów atmosfery, żadnych wytwornic prądów morskich ani stabilizatorów klimatu, ba, nie było tam najnędzniejszej kopuły miejskiej zdolnej pomieścić choćby miliard mieszkańców! Czyżby planetkę zbudował jakiś ekscentryczny milioner, wyznawca tak ostatnio modnego „powrotu do natury”? Może jeszcze
QFANT
odtworzył dinozaury, świnie (czytałem gdzieś, że dawniej ludzie trzymali je w domu, pewnie dla obrony przed złodziejami) i te małe, jak im tam… wirusy? Ech, ci ze szmalem nie rezygnują tak łatwo z luksusów – to pewnikiem kamuflaż, powierzchnia jak scenografia do filmu grozy, a pod spodem moduły mieszkalne wypasione niczym apartamenty szejków erydiańskich. Tylko miejsce wybrał nieszczególne – przy wielopasmówce na Mleczną ruch bywa spory, a i widoczki ciut kiepawe. Ale można tam ukryć spory haremik. Ciekawe, czy parametry globu sprzyjają dłuższemu pobytowi? Blondynka panosząca się w kompie nastawiona była na odbiór przekazów mentalnych, toteż natychmiast wyszeptała zalotnym tonem: – Albedo zero trzydzieści cztery, okres precesji raptem dwadzieścia sześć tysięcy lat, atmosfera azotowo-tlenowa, nachylenie płaszczyzny równika do płaszczyzny ekliptyki dwadzieścia trzy stopnie z kawałkiem. I ciekawostka: obrót globu powoduje powtarzające się cyklicznie zjawisko dnia i nocy, co niesie za sobą pewne uciążliwe konsekwencje, ale niegdyś było ważnym czynnikiem wzrostu populacji ludzkiej. – Rany, jak mnie wywalą z roboty, to przeniosę cię do tostera i będziesz się wdzięczyć przed moją teściową! Można tam lądować czy nie?! – Nie widzę przeszkód – groźba najwyraźniej poskutkowała, choć nie miała pokrycia, ponieważ stara trzymała w tosterze piracką kopię osobowości pewnego aktora znanego głównie z odważnych ról sypialnianych. – O, jest nawet sygnał naprowadzający. Siadamy? – Dawaj, tylko cicho! Może uda się nie rejestrować. Jak trafi się kumaty mechanik, to naprawi co trzeba, a rachunek wystawi za paliwo. Musiałem przyznać, że manewr lądowania wychodził nimfomance znacznie lepiej niż mnie – na szczęście nie stosowała logiki rozmytej przy obliczaniu parametrów przyziemienia. Jak zwykle nie chciało mi się wysuwać drabinki, i – jak zwykle – rąbnąłem się w kostkę przy zeskakiwaniu z talerza. Co za kretyn zaprojektował
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 42 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
wsporniki tak, że jeden był ustawiony dokładnie pod drzwiczkami, drugi pod lukiem bagażowym, a trzeci blokował wyjście awaryjne?! Niby korzysta się z niego tylko w przestrzeni, ale gdybym, dajmy na to, gościł na pokładzie astrostopowiczkę i usłyszał walenie w karoserię, oznaczające że ślubna pyta delikatnie, czemu nie raczę wysiąść, skoro wylądowałem godzinę temu? Nieopatrznie dałem jej kiedyś zapasowe kluczyki, więc wyjście awaryjne powinno być dostępne. Więcej wyobraźni, panowie konstruktorzy! – Zabłądził pan? Podskoczyłem niczym dźgnięty laserowym pryszczogniotem teściowej, obróciłem się i zamarłem… Widok był zgoła nieoczekiwany. Patrzyła na mnie twarz jak z okładki Galboya, nie dało się jednak stwierdzić, czy reszta ciała nadaje się na rozkładówkę, gdyż babka przystroiła się w wyjątkowo osobliwe łachmany. Ręce i nogi wcisnęła w pofałdowane, sflaczałe rury z jakiegoś szorstkiego materiału, doczepione do czegoś przypominającego pokrowiec na domowe perpetuum mobile, skutecznie zakrywający wszelkie atrybuty kobiecości. Dziwaczny uniform o barwie syntetycznego szpinaku – nie biorę tego do ust, bo nie potrafię pozbyć się skojarzeń z niemowlęcą kupką walniętą na talerz – zaopatrzony był od szyi do pasa w szereg przycisków, służących zapewne zmianie kroju i faktury materiału. Ciekawe, którym nadaje się tkaninie przejrzystości? – Czemu pan tak patrzy? A, to? – przygładziła machinalnie pokrowiec. – Ubieramy się stosownie do epoki. – Informacja niczego nie wyjaśniła, ale kobitka najwyraźniej myślała o czymś innym. Uważnie obserwowała mój pojazd, a w jej wzroku czaił się dziwny niepokój. – Mam nadzieję, że nie latał pan tym po okolicy? – Tym...? – Zerknąłem niepewnie na swoją brykę. – Mam awarię, więc grzałem prosto na lądowisko. – O co jej biega? Wóz, jakich wszędzie pełno. Że kształt odwróconego spodka wychodzi z mody? – No, najnowszy to on
QFANT
nie jest, ale ma homologację, poziom zanieczyszczeń w normie. Macie tu jakiś warsztat? – Może nie zauważyli… – Wyjęła skądś błyszczące pudełko przypominające nanokosmetyczkę mojej starej, otworzyła klapkę, lecz zamiast poprawić makijaż, przyłożyła to coś do ucha i warknęła: – Mamy ufo w kwadracie szóstym! Natychmiast odholować do hangaru! Rozejrzałem się odruchowo, pragnąc rozszyfrować tajemniczy komunikat. Zamiast typowego dla miejskich kosmodromów widoku ciasno zaparkowanych osobówek, na płycie stało raptem kilka dziwadeł, które coś mi jednak przypominały. Dostrzegłem monstrualną ważkę, jakieś praptaki ze sztywno rozpostartymi skrzydłami i dwa okazy płaszczek – najwyraźniej trafiłem do wytwórni eksponatów paleontologicznych. Ważka miała z boku tułowia napis: US ARMY. – Odtwarzacie wymarłe zwierzęta? Ciekawa robota. – To nasz helikopter i samoloty. – Samo… co? – Nieważne, potem wyjaśnię, idziemy! – Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła w stronę czegoś w rodzaju otwartej skrzyni z siedzeniami. Usadowiłem się z trudem w ciasnym wnętrzu, moja towarzyszka umieściła w uchwycie urządzonko, któremu wydawała tajemnicze rozkazy na płycie lądowiska i wcisnęła w małą szczelinę płaski kawałek metalu. Skrzynia zadrżała i poczęła rzęzić jak teściowa na widok sąsiadki po rewitalizacji odmładzającej. Gdy wsiadałem, zdawało mi się, iż dostrzegam koła, zaś jednostajna trzęsionka, którą odczuwałem całym ciałem, upewniła mnie ostatecznie, że jedziemy po ziemi. Co to ma znaczyć, u licha ciężkiego?! Babka jedną dłonią trzymała się umieszczonej nad kolanami obręczy, a drugą próbowała wyrwać z podłogi drążek zakończony masywnym zgrubieniem. Sam nie miałem czego się złapać, więc telepało mną jak przy wychodzeniu z nadświetlnej, szczególnie kiedy zjechaliśmy z płyty lądowiska na pole obrosłe
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 43 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
jakąś zieleniną. Czyżby gospodarze robili mi kawał?! A może…? To jej pytanie, czy nie pałętałem się po okolicy, dziwaczny pośpiech… Zapewne cierpią tu na brak mężczyzn i każdy nowy facet – a uchodzę za całkiem atrakcyjnego – jest niezwykle łakomym kąskiem, którym nie warto się dzielić. Dlatego wiezie mnie w chaszcze. – To jakiś nowy sprzęt do masażu? – spytałem z flegmą, pragnąc dostosować się do sytuacji. – To samochód. – Samo chód? – zerknąłem na swoje stopy. – Z chodzeniem to chyba niewiele ma wspólnego? – Cholera, zaraz rękę zwichnę, dwójka ciężko wchodzi… – ciągle nie mogła uporać się z drążkiem. – No rusz się bydlaku! – Spróbowała zwyczajnie wyłamać drania, przesuwając go do oporu w przód i w tył, ale sprawiał wrażenie solidnie zakleszczonego. – Samochodami ludzie przemieszczali się w dwudziestym pierwszym wieku. – To fajnie z ich strony – rzuciłem inteligentnie i postanowiłem pomóc jej wyciągnąć tę cholerną wajchę. Chwyciłem oburącz i szarpnąłem zdrowo. – Co robisz, idioto?! – Zazgrzytało, pojazd wierzgnął, stanął dęba i ucichł, a ja zamalowałem nosem w szybę. Coś zachrzęściło mi pod stopą. – Odbiło ci czy co?! Ścisnąłem dłonią zmaltretowany organ powonienia. Babka sięgnęła w stronę uchwytu, lecz zamarła w połowie ruchu. Jej archaiczny komunikator leżał na podłodze i wyglądał jak rozdeptany wafel. Wcisnąłem się głębiej w fotel. – Ciaaałem ci pomós… – Pomóc?! – Szarpała się z przyczyną nieszczęścia, manipulując równocześnie przy desce rozdzielczej. Pojazd zareagował urywanym kaszlem, lecz ani drgnął. – Kretynie, rozwaliłeś skrzynię biegów i telefon!
QFANT
– Przepłaszam – wybulgotałem. Gościówka spojrzała na mnie jak na reklamę pastylek regulujących perystaltykę jelit w stanie nieważkości, wysiadła ze skrzyni i zaczęła uważnie lustrować okolicę. Staliśmy na skraju wielkiej płaszczyzny porośniętej zielonkawożółtym badziewiem. Przed nami, w trudnej do sprecyzowania odległości, majaczyło skupisko niewysokich budynków przypominających porzucone opakowania po syntetycznej żywności. Nie zauważyłem, w jaki sposób otworzyła drzwiczki, przeskoczyłem więc burtę skrzyni i podszedłem do tajemniczej przedstawicielki planety. – Co robimy? Niewinne pytanie wywołało reakcję zgoła nieoczekiwaną, facetka obróciła się w moją stronę i krzyknęła: – Rozbieraj się! Sparaliżowało mnie na moment - owszem, robiło się wrażenie na kobietach, ale żeby aż takie?! – Tutaj? - Miejsce wybrała takie sobie, ale skoro nalegała… – Prędko, nie stój tak! - najwyraźniej nie gustowała w grach wstępnych. Wstukałem odpowiedni kod w naramienny panel sterowania i kombinezon zaczął spływać na ziemię. Babka jakoś nie szła w moje ślady. – A ty? Zamiast odpowiedzieć, chwyciła mój uniform i pobiegła w stronę archaicznego pojazdu. Otworzyła klapę, wyciągnęła jakieś skłębione szmaty i rzuciła w moim kierunku. – Zakładaj to, szybko! – Może byś mi wyjaś… - Obejrzyj się, idioto, ufolodzy tu jadą! Musieli zauważyć twoje lądowanie. Istotnie, coś podobnego do jej wehikułu zmierzało w naszym kierunku. Na dachu dostrzegłem jakby ogromny talerz. Pojazd zatrzymał się, ze środka
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 44 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
wyskoczyło parę osób i zaczęło obserwować nas przez jakieś rury. Babka pomachała w ich kierunku. Bractwo wydało kilka wesoło brzmiących okrzyków, zapakowało się z powrotem i wehikuł zawrócił. - Mają dzisiaj szczęście, udało im się uwiecznić całkiem ciekawy obiekt… – facetce najwyraźniej poprawił się humor. - Co to za gra? Nie znam reguł – starałem się przybrać wyniosłą postawę, ale chyba niezbyt mi wyszło. – Wzięli nas za… – parsknęła podejrzanie. Po chwili spytała niezwykle uprzejmie: - Ubierzesz się wreszcie? Wyobraźnia podsunęła mi piękną scenę – przekładam ją przez kolano i daję praktyczną lekcję dobrego wychowania. Niestety, chwilowo to ona była górą, więc z żalem stłumiłem dydaktyczne zapędy i zacząłem wdziewać osobliwe łachy, które mi sprezentowała. Trochę to trwało, bo nie zamierzała mi pomóc. – Zostań tu, idę do bazy. – Czekaj, możemy podlecieć moją bryką! – Gówno możemy, tu nie wolno poruszać się nolem! – Czym? – Niezidentyfikowanym obiektem latającym. – Musiałem mieć minę robota do domowych operacji plastycznych, bo facetka zamilkła, uniosła oczy ku niebu i powiedziała: – Faktycznie, lepiej chodź ze mną. Przynajmniej będę cię miała na oku. Wsunąłem stopy w dwa twarde futerały i bezradnie spojrzałem na wystające z nich wiotkie linki. Babka westchnęła, pokręciła głową, przykucnęła przede mną i błyskawicznie splątała końce linek. Potem złączyła dolne brzegi materiału na mojej piersi i przejechała w górę, trzymając za jakąś metalową wypustkę. Wyglądało, że do zdjęcia tego czegoś będę również potrzebował pomocy. Czyżby ciągle miała na mnie chrapkę…?
QFANT
Skierowała się w stronę majaczących w oddali zabudowań. Z trudem dotrzymywałem jej kroku, gdyż cały teren upstrzony był kopczykami ziemi, podobnymi do miniaturowych wulkanów. Wolałem omijać te podejrzane wytwory tutejszej agrotechniki. – Co tu się właściwie dzieje? – Mówi ci coś słowo: paleoarcheologia? – Nie jestem z Aldebarana. – Wyraz jej twarzy mówił wyraźnie, że wcale nie jest tego pewna. Uznałem, iż należy popisać się wiedzą wszczepioną w trakcie hospitalizacji edukacyjnej: – Rozkopywanie sztucznych planet służących niegdyś za składowiska odpadków. Że śmieci można dowiedzieć się więcej o prehistorii niż z zafałszowanych nośników informacji danej epoki. – To jedna z gałęzi – pokiwała głową i musnęła palcami przycisk na piersi. Zapewne tylko włączyła klimatyzację, bo materiał nie zrobił się przezroczysty. – My zajmujemy się najnowszą jej dziedziną, czyli paleoarcheologią empiryczną. Inaczej mówiąc, doświadczalną. – Fascynujące! – wyraziłem szczere uznanie dla metody. W końcu sam w kontaktach z płcią przeciwną preferowałem podejście empiryczne. – I to jak! Paleoarcheologia eksperymentalna to absolutnie nowatorska metoda badań historii rasy ludzkiej. Idea jest zupełnie prosta – możliwie najwierniej zrekonstruować siedlisko populacji w okresie bezpośrednio poprzedzającym interesującą nas epokę, następnie umieścić tam pewną liczbę odtworzonych przedstawicieli społeczności tubylczych i zostawić im całkowitą swobodę. Do poznania realiów danego okresu pradziejów wystarczy uważna obserwacja. Przyznasz, że genialne? – Lepsze niż babranie się w odpadkach… – Wnioskowanie ze szczątków znalezionych w śmietniku to przestarzała metoda dedukcyjna obarczona ogromnym marginesem błędu – wyrecytowała mentorskim tonem. – Każdy badacz wysuwał własne hipotezy i bro-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 45 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
nił ich do upadłego. Bywało, że naukowcy posuwali się do fabrykowania dowodów mających potwierdzać ich stanowisko. Podejście empiryczne eliminuje możliwość oszustwa czy nadinterpretacji, bo nie zostawia pola spekulacjom – dawne cywilizacje można obserwować w warunkach naturalnych. – A skąd pewność, że ci przywróceńcy robią wszystko tak samo, jak w swoich czasach? Drobny błąd w odtwarzaniu środowiska albo ich samych… – Nic podobnego! – nie dała mi dokończyć myśli. – Okazuje się, iż nieuniknione nieścisłości w ustalaniu warunków początkowych nie mają istotnego wpływu na przebieg eksperymentu. Rozwój społeczeństw przebiega w określonym kierunku i nawet zaburzenia takie jak wojny, epidemie oraz naturalne kataklizmy najwyżej spowalniają procesy, ale w dłuższym okresie nie mają znaczenia. Obiekty biologiczne odtwarzamy z funkcją przywoływania duszy, więc ich psychika nie ulega zmianie. – Jaką epokę wzięliście na warsztat? – Z wcześniejszych analiz tradycyjnymi metodami wiadomo, iż źródeł nowożytnej cywilizacji należy szukać w okolicach dwudziestego pierwszego wieku starej ery – wyjaśniła. – Ale to czasy stosunkowo słabo poznane, praludzie, zanim zasiedlili na dobre najbliższą galaktykę, zdążyli roznieść w strzępy macierzystą planetę. Wprawdzie część naukowców twierdzi, że przyczyną było zderzenie z asteroidą, ale my badamy zupełnie inną hipotezę, według której to praludzie dokonali dzieła zniszczenia. Szczątki do dzisiaj krążą w przestrzeni, łatwo więc o materiał genetyczny. Zrekonstruowaliśmy pierwotne siedlisko zwane Ziemią wraz z infrastrukturą z początku dwudziestego pierwszego wieku i przywróciliśmy populację homo pseudosapiens. Udało się rewelacyjnie, bo od początku zaczęli postępować zupełnie absurdalnie, co bardzo dobrze pasuje do naszej hipotezy. – Chodzili na rękach, śpiewając arie operetkowe?
QFANT
– Żeby! Nie było mnie tu jeszcze, ale zapoznałam się z analizami poprzedników. Praludzie, wyobraź sobie, dostali amoku religijnego! Zamach, w którym zginął jakiś arcykapłan w Sarajewie wykorzystali do rozpętania trwającej cztery lata wojny planetarnej. Wzięło w niej udział siedemdziesiąt milionów obiektów doświadczalnych. Śmierć poniosło dziesięć milionów. – Po kiego?! Nie mogli odtworzyć gościa, jak im tak na nim zależało? – Nie, jeszcze nie odkryli metod rewitalizacji odtworzeniowej. – Kpisz sobie?! – Pomyślałem, że w odwecie za zepsucie pojazdu, facetka postanowiła zabawić się moim kosztem. – Zabijali się wzajemnie, nie mając gwarancji powrotu? – Mało tego, inny przywódca duchowy, niejaki Lenin, skutecznie wprowadził wśród sporej części populacji utopijną doktrynę religijną zwaną komunizmem. Polegała na tym, że wszystko miało być wspólne, każdy pracował na zasadach dobrowolności, grupie trzymającej władzę zwanej Komitetem Centralnym przypisano atrybut nieomylności, środki płatnicze miały stać się zbędne, stworzono darmowe szkolnictwo i leczenie, jednostki dostawały minimum środków do życia, ale od pewnego szczebla w dół po równo. Ciało przywódcy zakonserwowano i wystawiono po śmierci na widok publiczny. – Lepszy cwaniak z tego Lenina! Zatroszczył się zawczasu, żeby mu materiał genetyczny nie przepadł – zauważyłem. – Komunizm trwał jeszcze jakiś czas w postaci mocno wynaturzonej, określanej socjalizmem. W międzyczasie zafundowali sobie kolejną wojnę globalną, w której zginęło pięćdziesiąt pięć milionów obiektów. Potem już ich zupełnie pokręciło i zaczęli szykować się do zbiorowego samobójstwa, doskonaląc usilnie wszelkie narzędzia masowej zagłady. Dla większej pewności postanowili zatruć środowisko, wywołać efekt cieplarniany i wyeksploatować zasoby naturalne, żeby przypadkiem jakaś ocalała z pogromu grupka nie miała szans odbudowy cywilizacji.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 46 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Może skumali, że są podstawieni, a po wszystkim potraktujecie ich rozpylaczem kwantowym? – Niemożliwe, przecież w rzeczywistym okresie naprawdę rozwalili swoją planetę. –Ale jednak nie zginęli, tylko wyemigrowali w przestrzeń. – Tylko niewielka część populacji, reszta z niezwykłą konsekwencją dokonała dzieła samounicestwienia. I chcemy zbadać, jak do tego doszło, co ich motywowało. Zdaje się, że właśnie jesteśmy w kluczowej fazie eksperymentu, ponieważ władzę oddali całkiem nieprzygotowanej do tego grupie ludzi wybieranych co kilka lat w powszechnym głosowaniu. Kto najwięcej obieca i najlepiej kłamie, ten rządzi, ale wszystkim i tak sterują media. – Media? – Takie komunikatory, mówiące ludziom głównie to, co chcą usłyszeć. – Coś jak nasze syntetyzatory miłych snów? – Niezupełnie. Oni są spragnieni raczej złych wieści. Im więcej gwałtu, krwi, zniszczenia i śmierci, tym lepiej. – Faktycznie im odbiło. Macie pewność, że was nie zauważyli? – No, było parę wpadek. Czasem zabłąka się jakiś… – popatrzyła na mnie znacząco – turysta. Widok nowoczesnych pojazdów wywołuje spore zamieszanie, nadali im nazwę UFO i natychmiast otoczyli czymś w rodzaju kultu. Jeden taki rozbił się po pijaku niedaleko Roswell. Dobrze, że mamy blisko bazę, większość szczątków i ciało udało się przejąć, ale od tamtego wypadku musieliśmy wzmóc ochronę, bo ufolodzy nie dają nam chwili spokoju – miałeś zresztą próbkę. Do tego paru techników przy odtwarzaniu planety wprowadziło dla zabawy pewne własne dodatki – nudziło się kretynom! Zaprogramowali, wyobraź sobie, piramidy na pustyni w Egipcie, w Nazca rysowali sobie graffiti i nie zatarli nawet śladów, zostawili odcisk buta w skale sprzed milionów lat, nie zatroszczyli się o ciągłość dowodów ewolucji, na Wyspie Wielkanocnej ustawili własne podobizny – nawiasem mó-
QFANT
wiąc, nie byli zbyt przystojni – a jeden nawet próbował dorabiać na boku, sprzedając niby to autentyczne dzieła sztuki praludzkiej, które magazynował w Ica. Erich von Däniken zyskał sławę i kupę forsy na teorii, że ich cywilizację stworzyli kosmici. Blisko był, ale na szczęście sprowadził całą rzecz do skrajnego absurdu – przybysze krzyżują się z miejscową populacją, uczą praludzi swoich technologii, wznoszą budowle i takie tam. W rezultacie żaden tutejszy naukowiec nie dotyka problemu, żeby nie narazić się na śmieszność. – Krzyżują się, ciekawe po co?! Ten Däniken musiał mieć łeb na karku, że jeszcze zarobił na takich bredniach – poczułem do faceta sympatię. Zawsze imponowali mi goście umiejący skorzystać z okazji. – Eryk Danicki, profesor paleoarcheologii empirycznej, to jeden z twórców projektu – wycedziła, mierząc mnie nieruchomym spojrzeniem. Coś mi szeptało, że tracę szanse na lekcję anatomii z jej udziałem. – Poświęcił się dla ratowania eksperymentu, który był największym dokonaniem jego życia. – Sprytne! – wykrzyknąłem z entuzjazmem, usiłując odzyskać choć parę punktów. – Niech mnie przywrócą bez włosów, nigdy bym się nie domyślił. To macie problem z głowy? – Niezupełnie. Od jakiegoś czasu nastała moda, żeby umawiać się tu na randki. Poszła plotka, że przy odtwarzaniu planety przez pomyłkę – a niektórzy nawet twierdzą, że celowo – dodano do budulca pewnych substancji uważanych za afrodyzjaki, a satelita zwany Księżycem ma ponoć intensyfikować miłosne doznania. Nie powiem, ładnie wyszedł, ale żeby zaraz intensyfikować? Kolejny raz musnęła przyciski na ubraniu. Ponownie bez wyraźnego efektu. – Może coś w tym jest? Sprawdziliście e… no, wiesz… empirycznie? – Nie ma czego sprawdzać! – Moja mina musiała być zbyt wymowna.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 47 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– To gdzie tu kłopot? – Ano, zakochane pary z najdalszych zakątków galaktyki uczyniły sobie z Ziemi teren schadzek. Miejsce spotkania przyozdabiają wymyślnymi piktogramami uformowanymi w zbożu, podnoszą lekko gradient pola elektromagnetycznego i w ustalony wcześniej sposób modulują naturalny poziom promieniowania, żeby kochanek nie zbłądził przypadkiem do cudzego gniazdka. Zlatują się, gdy Księżyc jest w pełni i… – Rozumiem, czynni przeciwnicy in vitro. Miejscowym to się nie podoba? – Wręcz przeciwnie! Ciągną tam jak do odtwarzalni towarzyskiej. Uroili sobie, że jakaś wysoko rozwinięta cywilizacja przesyła im znaki. Co niektórzy twierdzą nawet, iż rozszyfrowali przekaz dotyczący miejsca i czasu odwiedzin kosmitów. Na szczęście ich naukowcy są przekonani, że to dzieło jakichś dowcipnisiów. – Czyli eksperyment się udał? Mówiłaś, że postępują zgodnie z przekazani historycznymi, zmierzając ku samounicestwieniu. Teraz wystarczy uważnie obserwować. – Tak, ale ledwie się wyrabiamy z przetwarzaniem danych. I ciągle nie mamy pojęcia, co tak naprawdę wiedzie praludzi ku zbiorowemu samobójstwu, co jest tym decydującym czynnikiem. Czemu są tak zdeterminowani? – Zamyśliła się na moment. – Mamy równanie z wieloma niewiadomymi – zbrojenia, dewastacja środowiska, niekontrolowany rozwój technologii, skomplikowane układy stosunków międzynarodowych, igranie z biotechnologią, wreszcie oddanie władzy ignorantom, psychopatom czy wręcz przestępcom. Ostatnio, odkąd na czarnym rynku można kupić broń masowej zagłady, do gry włączyli się terroryści. – Terro… kto?
QFANT
– Terroryści. Bezwolni wykonawcy rozkazów przywódców religijnych albo społecznych. Najczęściej samobójcy, których czeka po śmierci tym większa nagroda im więcej istnień ze sobą zabiorą. – Jakiś handelek nierejestrowanymi duszami? Ktoś szykuje sobie niewolników na przyszłe wcielenie? – Tak jakby, ale nie w tym sensie, jaki znamy. Mówiłam ci, że nie opanowali jeszcze technologii przywracania zmarłych. – Taaa… Więc wystarczy tylko pozwolić naszym przodkom postępować po swojemu, a wydarzenia sprzed wieków powtórzą się jak na holofilmie? – No, jednostki czy małe grupy społeczne nie postępują identycznie, ale to nie wpływa na zachowanie całego układu – powiedziała stanowczym tonem. – Jak w mrowisku. Słyszałeś o mrówkach? – Posiadam implant wiedzy ogólnej – odparłem z godnością. – Mrówki to elementy robocze nanoodkurzacza. – Tak, oczywiście. Ale nazwa pochodzi od owadów, które żyły na Ziemi i tworzyły doskonale zorganizowane społeczności liczące miliony osobników. Nie da się przewidzieć zachowania pojedynczej mrówki – dokąd pójdzie, co zje, ile będzie żyła; jej losem rządzi przypadek – lecz mrowisko jako całość utrzymuje równowagę i przechodzi ściśle określone cykle rozwojowe. To samo dotyczy wszelkich innych społeczności. – O ile nie są obserwowane i nie zadziała czynnik zewnętrzny – pozwoliłem sobie wyrazić wątpliwość. – Co masz na myśli? – Nawiązujesz do teorii, że społeczeństwa podobne są do zbioru cząstek elementarnych, i że cokolwiek pewnego można powiedzieć dopiero o większym układzie, bo zachowanie konkretnego elementu da się opisać jedynie jako sumę prawdopodobieństw. Ale takie podejście ma sens, gdy doty-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 48 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
czy układów izolowanych. Wy nie stworzyliście układu izolowanego. Może w założeniach, ale realizacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. – Nic się nie… – Chodzą słuchy, że boss mafii arkturiańskiej, skazany na wieczyste nieodtwarzanie z prawem do ubiegania się o złagodzenie kary nie wcześniej niż po okresie połowicznego rozpadu atomów powłoki cielesnej, zdołał zbiec przed uprawomocnieniem się wyroku i dalej kieruje organizacją. Ponoć zawczasu uwił sobie ciepłe gniazdko, finansując pewien nowatorski projekt badawczy, którego uczestnikami są nierejestrowani odtworzeńcy. Mówi ci to coś? – Co ty pieprzysz?! Jaki boss, jaka mafia? My… – nagle dotarło do niej, że jak na gościa, którego sprowadził pechowy zbieg okoliczności, jestem coś za dobrze poinformowany. – Kim ty właściwie jesteś?! – Skąd niby wzięły się fundusze na tak rozbudowany eksperyment? – zignorowałem chwilowo jej pytanie. – Profesor Danicki założył fundację. – Darczyńcy anonimowi? – Skąd mam, do diabła, wiedzieć?! Jestem naukowcem, nie księgową. – Stworzyliście istny raj – żadnych podatków galaktycznych, obszar nie podlega wszechświatowej jurysdykcji, a pensjonariusze nawet nie muszą posiadać molekularnych identyfikatorów. Kto ma szmal i ziemia pali mu się pod stopami, może liczyć na azyl w waszym sztucznym świecie. Przybysze z zewnątrz mogą wieść żywot doskonale anonimowy, wcielając się w dowolne postacie tutejszego społeczeństwa. I zdaje się, że co niektórzy dobrze się bawią. – To jakiś absurd! Przesłałem mentalne polecenie do lewego oka – czemu, u kwarka ciężkiego, do implantacji kamery i projektora holo wybierają akurat gałki oczne?! Wolałbym jakieś ukryte części ciała, bo parę razy zdarzyło mi się
QFANT
zarejestrować pewne… no, intymne scenki, choć nie pamiętałem, bym wydawał takie polecenie. Tych browarków było czasem za dużo… Że się nagrały, to akurat pół biedy, lecz cholerny projektorek od początku był źle dostrojony i lubił się włączać w najmniej sprzyjających momentach, co bywało dość kłopotliwe. Szczególnie w towarzystwie. Teraz jednak skupiłem się należycie, więc obraz holo pokazał dokładnie to, co chciałem – stanęło przed nami w równiutkim szeregu kilka męskich postaci. Nie mieli na sobie ubrań skrywających ewentualne znaki szczególne; moja towarzyszka wydała paniczny okrzyk, niepotrzebnie zresztą, bo faceci zasłaniali dłońmi detale niemające większego znaczenia dla procesu identyfikacji. – Przyjrzyj się gościom. Poznajesz któregoś? Przełknęła ślinę i uniosła wzrok ku ich twarzom. – Lenin, Hitler, tego łysego nie znam - ani przez chwilę nie wątpiłem, że nie może znać Gienka. Tylko jak on się tu zaplątał?! Nie ma rady, przechodzę na piwo bezalkoholowe! - Saddam Husajn… Nie powiesz, że oni przybyli z zewnątrz! I wcale sobie tak dobrze nie poradzili, skończyli w bardzo nieprzyjemnych okolicznościach! – Niezupełnie. – Zgasiłem obraz, lecz ona wciąż spoglądała z dziwną fascynacją w puste miejsce. – Zbiegli przestępcy zachowywali początkowo prawdziwe powłoki cielesne, robiąc tutaj zawrotne kariery, ale gdy rozpoczęły się wizyty UFO, zaczęli się obawiać, że Intergal wyczaił ich kryjówkę, więc przesiedli się czym prędzej w tutejsze „nośniki”. Eksmitowane dusze umieszczali w swoich starych ciałach, dlatego wyglądało to tak, jakby w pewnym momencie tracili kontakt z rzeczywistością. Faktycznie, kończyli żałośnie, bo nowi lokatorzy nie umieli sprostać wyzwaniu. I szukaj bozona w próżni! Gdzie indziej skanery identyfikacyjne zaraz by wyniuchały niezarejestrowane ciało, lecz tutaj…
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 49 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Ale to się nie trzyma kupy! Jeśli Intergal namierzył bandytów, to czemu nie przerwał eksperymentu? – I co by osiągnął? Pospolici dranie rozpierzchliby się po całym wszechświecie, ci bardziej znani porzuciliby ciała i pokitrali dusze w kwantowej pianie albo przycupnęli za horyzontem zdarzeń. A tak mają ich w jednym miejscu i mogą powolutku namierzać – cholernie trudno udowodnić tożsamość bez identyfikatora molekularnego – agenci muszą zbierać dowody pośrednie, wnioskować na podstawie niezmiennych cech charakterologicznych, szukać świadków koronnych gotowych sprzedać delikwenta w zamian za odpuszczenie grzechów i nową tożsamość. W dodatku nie mogą działać zbyt otwarcie, żeby nie spłoszyć innych. Wyczesanie stąd jednego gangstera to skomplikowana operacja – najczęściej aranżują zniknięcie jako wynik mafijnej wojny albo ucieczkę przed dintojrą. Intergalowi bardzo zależy, by podtrzymać wizerunek bezpiecznej oazy dla złoczyńców, a pojedyncze „wypadki” nawet uwiarygodniają legendę – w tym środowisku muszą się zdarzać. - To jakieś brednie ściągnięte z galnetu – szukała najprostszego wyjaśnienia. - Jesteś dziennikarzem? Jaki szmatławiec cię nasłał? - Pudło. Prasa coś tam wyniuchała, ale nie pisną słówka. Tutejsze przyjemniaczki maja długie łapska… – poślizgnąłem się na jakimś brązowym placku, omal nie zaliczając szpagatu. Nawet się nie uśmiechnęła. – Niedawno nad pustynią w Nevadzie zaginął samolot pilotowany przez pewnego bogacza. Steve Fossett, słyszałaś? – kiwnęła głową. – Nie znaleziono najmniejszego śladu, mimo iż przeczesano każdy skrawek terenu. – Chcesz powiedzieć, że zwinął go Intergal? – Nie wyglądała na przekonaną. – Albo zwiał w porę. Znajdą w końcu wrak i resztki ciała, wszystko będzie wyglądało całkiem autentycznie. Lecz tymczasem sąd podejrzanie szybko uznał go za zmarłego. Wiesz czemu? Bo bez tego nie można dobrać się do testamentu, a organizacja musi działać.
QFANT
– Nie wierzę ci, coś byśmy zauważyli. – Cóż, nie obraź się, ale naukowcy to zbiorowisko maniaków goniących swoje idée fix. Wyniki doświadczeń na siłę dopasowujecie do przyjętych założeń. Powiedz mi, jakim cudem na jednej maleńkiej planetce mogły się skumulować zjawiska, o których tak ładnie opowiadałaś? Oddanie władzy idiotom i zbrodniarzom, wojny, zagłada środowiska naturalnego – cała ta absurdalna, sprzeczna z podstawowymi imperatywami rozwoju życia w całym poznanym kosmosie, dążność do samounicestwienia. A rządzący myślą tylko o sobie, nie dbając o przyszłość. Wszyscy naraz powariowali? Wierzysz w to?! – Przecież stara Ziemia też uległa zagładzie! – Ale przyczyna była zupełnie naturalna, dowody wskazują na kosmiczną kolizję. Nasi prawdziwi przodkowie nie popełnili samobójstwa, spokojnie przygotowali się do emigracji i przed katastrofą opuścili macierzystą planetę. Profesor Danicki od początku zdawał sobie z tego sprawę, lecz dostał propozycję nie do odrzucenia. Domyślasz się, od kogo? – Czemu mi to mówisz? I kim ty, u licha, jesteś?! Na orbicie odstawiłeś lepszą szopkę, słuchaliśmy twojej rozmowy z pokładowym kompem. – To małe przedstawienie nie było dla was. „Goście” kontrolują eter i robią to zupełnie oficjalnie, używając finansowanego przez miejscowy rząd programu nasłuchu kosmosu SETI. A twoi ufolodzy są po prostu komitetem powitalnym – przechwytują gości. Chcianych i niechcianych. – Nie jesteś z Intergalu, oni nie są tacy wylewni. – Dobrze kombinujesz, jestem prywatnym detektywem. Pewna dama zleciła mi odnalezienie małżonka. Trop urywa się w pobliżu, a znając renomę tego miejsca, myślę, że jestem blisko realizacji zlecenia. – Blisko? Populacja planety liczy ponad sześć miliardów ludzi. – Nie szkodzi. Nawet tu obowiązują jakieś reguły, nie można pojawić się znikąd, bez papierów i miejscowych środków płatniczych. Jest kilka ka-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 50 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
nałów przerzutowych i miejsc, w których załatwiają takie rzeczy. Posiadam referencje od właściwych ludzi. Nie musisz więcej wiedzieć. – Celowo rozwaliłeś skrzynię biegów i zepsułeś telefon? – Bystra była. – Owszem, musiałem się upewnić, że trafiłem we właściwe miejsce. Trudno was, cholera, znaleźć. Ziemia nie figuruje w przewodnikach turystycznych. Na szczęście zidentyfikowałaś właściwe osoby, pomyłka wykluczona. Muszę się teraz dostać do punktu kontaktowego. Szymany koło Szczytna, kojarzysz może? To gdzieś w Europie. – I pewnie ja cię tam zawiozę? - Czekałem na pytanie, które musiało teraz paść. - A niby dlaczego miałabym ci pomagać? – Nie chciałabyś pewnie, żeby do twoich przełożonych dotarło nagranie naszej pogawędki? Oni czerpią bardzo wymierne korzyści z tolerowania pewnych… zjawisk ubocznych i są żywo zainteresowani podtrzymaniem mitu o niezwykle udanym eksperymencie archeologicznym. Jak sądzisz, co się stanie, gdy dowiedzą się, że mit może prysnąć? Dobrze, jeśli zwyczajnie odeślą cię do domu, ale zbytnio bym na to nie liczył. Prędzej obudzisz się w jakiejś tutejszej powłoce cielesnej obok obleśnego, zapitego drania, który okaże się twoim mężem i któremu będziesz niańczyć piątkę bachorów. A jak zatęsknisz do towarzystwa ze swojej epoki, to wystarczy zacząć głosić prawdę o eksperymencie – w domu wariatów spotkasz paru znajomych. – Przestań, rozumiem. – Włożyła rękę do wycięcia w uniformie jakby zamierzała podrapać się pod pachą. – Nie mam wyboru, prawda? – Zawsze jest jakiś wybór. – Nie w tym wypadku. – W jej dłoni pojawił się czarny przedmiot. Wyglądał na ciężki i przypominał trochę turystyczny utylizator nieczystości. – Cóż, panie detektywie, bystry to ty nie jesteś. Nie zdziwiło cię, że jakiemuś zabłąkanemu palantowi tak ochoczo opowiadam o projekcie? Żeby mógł potem na prawo i lewo kłapać dziobem o dziewiczej planecie, przyciągając nam tłumy niedzielnych turystów wyrywających miejscowe laski „na
QFANT
kosmitę” albo zabierających je na pokład w celu dokonania „eksperymentów medycznych”? – Jesteś jedną z…? – Ufolodzy nie zawsze się sprawdzają jako komitet powitalny. – Co to jest? – Wskazałem czarny kształt. - Pistolet. - Uniosła lekko przedmiot, jakby chciała umożliwić mi zajrzenie w mały, ciemny otwór. Niczego ciekawego tam nie zobaczyłem. - Nie martw się, tu jest całkiem przyjemnie, z czasem przywykniesz. Nie zdążyłem zapytać, do czego mam przywyknąć. Huk i błysk supernowej. Wirujące szaleńczo gwiazdy zgasły równocześnie niczym pożarte implozją grawitacyjną… Ruch na szosie był żaden, zaczynałem z lekka przysypiać, gdy na desce rozdzielczej zakwilił antyradar. Odruchowo wdepnąłem pedał, ale cholerna kupa złomu zareagowała z gracją pijanego nosorożca, jęk hamulców i pisk opon do złudzenia przypominały zawodzenie teściowej na wieść, że zmieniam robotę. A było o co jęczeć?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 51 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09 REKLAMA
LITERATURA
QFANT.PL Robota jak robota… No, płacili mniej, ale za to dostałem służbową furę. Że daleko? Przynajmniej nie musiałem codziennie oglądać tej starej ropuchy i jej złośliwej córeczki – wychodziłem skoro świt, a wracałem, kiedy moje panie spoczywały już w objęciach wyśnionego księcia… Ech, nieważne. W bezchmurne noce nie wchodzę od razu do chaty. Parkuję pod blokiem, biorę z bagażnika sześciopak, siadam na ławce za śmietnikiem i patrzę w niebo. Gwiazdy są tak blisko, tylko wyciągnąć rękę… Spisałem swoją historię nie pomijając żadnych szczegółów i wysłałem do pewnego magazynu, który wygląda mi na skrzynkę kontaktową. „QFANT” – zabawna nazwa. Może przeczyta to jakiś ziomal z Andromedy i się odezwie? Jacek Skowroński – w schyłkowym okresie minionego ustroju wybrał się na studia do Nowosybirska, gdzie na własnej skórze odczuł dotyk prawdziwego zimna oraz „nierealnego" komunizmu. Edukację dokończył już w Polsce – na SGH. Brukarz, akwizytor, ogrodnik, specjalista ds. marketingu i logistyki. Próbował także innych, mniej chwalebnych sposobów zdobywania mamony, a wiele wątków jego twórczości wypływa z bezpośredniej obserwacji środowiska określanego delikatnie, jako „głęboki margines". Miłośnik literatury kryminalno-sensacyjnej, uprawy aktinidii i winogron oraz wędzenia na gorąco. Warszawiak z urodzenia, kosmopolita z zamiłowania. Po długiej przerwie, spowodowanej nadmierną skłonnością do smakowania życia, wrócił do świata publikacją w „Alfred Hitchcock poleca". W maju ukaże się powieść sensacyjno-kryminalna jego autorstwa
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 52 -
numer 1/09
Morderczy klimat Piotr Michalik współbraciom urzędnikom Falujące powietrze wlewało się przez otwarte okna przy akompaniamencie szumu wielkiego wentylatora, który bezskutecznie usiłował je schłodzić. Topiąc się niczym smalec na patelni, wyczekiwaliśmy piętnastej trzydzieści. Był szósty sierpnia, poniedziałek, godzina dziesiąta. Od samego rana ślęczałem nad kwartalnym sprawozdaniem, wklepując do komputera kolejne porcje cyfr. Środki wydane, przelane, zwrócone; dodać, pomnożyć i zestawić; a wszystko po to, by jakiś ważniak w ministerstwie mógł pochwalić się przed szefem, że plan został wykonany. Niestety, pracowałem w Wydziale ds. Osób Starszych dopiero pół roku i z uśmiechem na ustach musiałem przyjmować każda robotę, jaką mi zlecano. Przy biurku obok Wacław Ignaciuk, pochylony nad wielką płachtą papieru w kratkę, z błyskiem w oku kaligrafował jakieś zestawienie. Nazywaliśmy go „Drukmal” – od ulubionej formułki, którą recytował przy wydawaniu druków: „Druk ma?”. Był reliktem minionej epoki, pamiętał zapewne czasy, gdy jeden komputer zajmował całe pomieszczenie, a dinozaury panowały nad światem. Zawsze w garniturze, pod krawatem, dokładnie ogolony i pachnący. Gdy coś poszło nie tak i drżąc czekaliśmy na ochrzan od szefowej, on głosem pełnym angielskiej flegmy stwierdzał: „Bez paniki, chłopcy. Nikt nam głowy nie urwie. Nie takie rzeczy się partaczyło”. Miał nieziemską cierpliwość do każdej łajzy wysuwającej absurdalne roszczenia, nawet jeśli pluła mu w twarz i wymyślała od najgorszych. Pytany, jak on to robi, QFANT
odpowiadał: „A po co krzyczeć na wiatr?” Jeszcze trzy lata temu był szychą, kierownikiem w Urzędzie Wojewódzkim; dziś wydawał druki i przyjmował wnioski na dofinansowania do wyjazdów rekreacyjno-szkoleniowych osób w wieku poprodukcyjnym. W październiku odchodził na emeryturę, co wcale go nie cieszyło. Majewski, nazywany Majka, był negatywem Drukmala w każdym calu. Uważał, że: „Rozmowa z petentem jest jak korrida. Torreador pokazuje czerwoną płachtę, a zwierz taranuje”. Majka uwielbiał wcielać się w byka. Gwiazda urzędu i… pupil szefowej, właśnie znęcał się nad zadbaną kobietą po sześćdziesiątce. To była jego ulubiona zabawa. − Po cóż pani w tym wieku umiejętność gry na pianinie? – Majka zajmował się finansowaniem dokształcania emerytów i rencistów w ramach projektu: „Chcę wiedzieć jeszcze więcej”. − Jakim wieku?! Czy pan się nie zapomina? – nastroszyła się kobieta. − Tu jest napisane – pochylił się teatralnie nad dokumentami, udając, że musi odszukać rubrykę z datą urodzenia – że ma pani 67 lat. − Z kobietami nie rozmawia się o takich sprawach. − Chyba że planują karierę artystyczną na jesieni życia i to nie za swoje pieniądze… – Skrzywił twarz w uśmiechu i załopotał rzęsami. Wyglądał jak klaun, który właśnie przywalił komuś tortem. − Cham z pana. − Klientka usiłowała odegrać tak zwane arystokratyczne oburzenie, przykładając w teatralnym geście dłoń do skroni. − Jasne, a do tego prostak, ale wróćmy do pani wniosku. Czy ma pani słuch? − Przecież rozmawiamy… − Mówię o słuchu muzycznym. Uważam, że powinna pani dołączyć zaświadczenie od specjalisty, z którego by wynikało, że nie cierpi pani na starcze przytępienia słuchu. Podniosłem głowę znad papierzysków, by nie przegapić tak
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 53 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
epokowego zdarzenia jak spoliczkowanie Dariusza przez petentkę. Niestety, nadzieje okazały się płonne. Starsza pani, zamiast walnąć gnoja z plaskacza, złapała się za pierś i ęknęła: − Moje serce… − A może kurs aktorski, bo widzę, że ma pani talent? − Dariusz! – zasyczał Drukmal, robiąc zniesmaczoną minę. Majka zawahał się i zastopował ofensywę. − Może wody podać szanownej pani, albo zadzwonić po pogotowie? − Woda wystarczy. Zanim jednak Majka zwlókł się z krzesła, Drukmal, z gracją małego niedźwiadka, podskoczył do dystrybutora z minerałką. − Pani Mario, proszę – powiedział, wręczając jej plastikowe naczynie. Upiła łyk i odstawiła kubek na biurko. − Śmiało – zachęcał Majka – wody mamy dużo. − Dostanę pieniądze czy nie? − Więc chce Pani grać na pianinie? – zapytał Majka lekko ironicznym tonem. − A może na początek coś łatwiejszego? Flet, cymbałki… − Chciałabym urządzać recitale w klubie emeryta, to moje marzenie. Pełna sala, oklaski. – Udała, że nie słyszała kpiny w glosie Majki. − Niestety – uśmiech naszej gwiazdy niezbyt pasował do pełnego ubolewania tonu – nie mamy już pieniędzy, wykorzystaliśmy wszystkie tegoroczne środki. – Wziął z podajnika zadrukowaną kartkę. – Oto pani decyzja odmowna. Proszę się z nią zapoznać i potwierdzić na dole. Otrzymałam, data i podpis. − Pan nienawidzi ludzi. Nie powinien pan tu pracować. Zgorzkniały bubek! Zazdrość pana zżera, że ośmielamy się mieć marzenia. − Może łyk wody – wtrącił z uśmiechem – zanim znów coś zaboli. − Ja do prasy pójdę, telewizji, to skandal! – zapiała pani Maria. – Chcę
QFANT
rozmawiać z kierownikiem! − Szefowa jest na urlopie – odparł, stulając usta w dzióbek i stukając w nie zetkniętymi opuszkami palców, jak gdyby miał zamiar się modlić. − Kto ją zastępuje? Majka przyczesał włosy dłonią, rozparł się na fotelu i z triumfem w oczach oznajmił: − Ja. − Chcę złożyć pisemne odwołanie, może jakaś kompetentniejsza osoba zrozumie moje potrzeby – wysapała staruszka, a po chwili dodała podniesionym tonem: – Oraz skargę na pana chamstwo. − Proszę bardzo, już drukuję wzór odwołania – odparł spokojnym głosem. – Ale skargę musi pani wielmożna napisać kierując się własną inwencją, bo na to druczku nie mamy – dodał, cedząc powoli każde słowo. Staruszka sięgnęła po kubek z wodą i przytknęła go do ust. Majka pochylił się i pstryknął włącznikiem belki przepięciowej. Monitor zaskoczył z cichym brzękiem, a po chwili dołączył do niego szum jednostki centralnej. Podniosłem głowę, gdyż usłyszałem ostry trzask i kobiecy krzyk. Odbity od krawędzi biurka kubek lądował właśnie na ziemi, strumienie wody rozbryzgiwały się naokoło, a starsza pani, śledzona osłupiałymi spojrzeniami naszej trójki, bezwładnie osunęła się z krzesła i znieruchomiała na posadzce. Niemal równocześnie drzwi pokoju otworzyły się i wszedł przez nie Krzysiek Bartnik z jakimś młodym chłopakiem w okularach. − A tutaj zbijają gruchy chłopaki z dofinansowań. Milusi pokoik, biurka, szafy, ksero… – paplał jak zwykle bez ładu i składu, dla samego wydzielania słów z paszczy, ot tak, by zachwycić innych swoją wątpliwą elokwencją. Młody człowiek, w odróżnieniu od Krzyśka, nie miał wrażliwości walca drogowego, gdyż jak zahipnotyzowany wpatrywał się w leżącą
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 54 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
bezwładnie kobietę. − Majka, widzę, że w końcu załatwiłeś jakąś klientkę – zaśmiał się Bartnik, gdy spostrzegł, że stracił zainteresowanie okularnika. Słowa te podziałały na nas niczym wystrzał ze startera. Majka, który miał do pokonania najmniejszy dystans, doskoczył do kobiety pierwszy. Kucnął i zaczął nią potrząsać. − Pani Mario… HALO! pobudka! − Zostaw… Nie szarp jej, idioto! – zakomenderował Drukmal, który drapiąc się nerwowo po głowie, przyglądał się z góry, jak gdyby zastanawiając się, czy wypada przykucnąć. W chwilę potem dodał: – Zamiast się wydurniać zadzwoń lepiej na pogotowie. − Moment, momencik… pani zasłabła, a wy od razu drastyczne środki, może wystarczy wodą spryskać i po sprawie – zaczął Bartnik. − Nie czas na pajacowanie! Dzwonicie czy nie? – Dawno nie widziałem Ignaciuka tak zdenerwowanego. − A dlaczego ja? – zapytał Majka, rozkładając ręce w obronnym geście. − Pogotowie? Starsza pani zasłabła… W urzędzie… – Okularnik, nie czekając na rozstrzygnięcie naszych sporów, wrzucał nerwowo słowa do telefonu komórkowego. − Sprawdzicie, czy ma puls? – zapytał. Dotknąłem szyi kobiety. − Nic nie wyczuwam. Majka, przystaw ucho do jej ust – powiedziałem, nie ustając w panicznych poszukiwaniach tętna. − I co jeszcze? Wystarczy, że musiałem znosić jej oddech siedząc za biurkiem. Czosnek chyba żarła lub cebularza. − Cholerna młodzież – skwitował Drukmal, klękając. Odepchnął Majkę dłonią i przysunął twarz do jej ust. − Nie oddycha – stwierdził po chwili.
QFANT
− Brak pulsu i oddechu – rzucił w słuchawkę młody. – Reanimacja? Znacie się może na pierwszej pomocy? − Masz na myśli usta-usta i walenie po klacie? – zapytał Bartnik, spoglądając z uśmiechem na Majkę. – Chyba Darek był w tamtym roku na szkoleniu. Na te słowa Dariusz Majewski zerwał się na nogi jak porażony prądem. − O nie! Za skarby świata, dopiero jadłem. − I tak upadł mit Casanovy, co żadnej białogłowie nie odpuści – Bartnik bawił się coraz lepiej. − Tego rocznika nie ruszam – odwarknął z bladym uśmiechem Majka, a następnie wsunął ręce do kieszeni spodni i oparł się o szafę. Majka zazwyczaj był zwyczajnym kretynem, lecz w towarzystwie Bartnika przeistaczał się w króla debili. Z opowiadań wiem, że rywalizują o ten honorowy tytuł od wielu lat. − Zróbcie miejsce – warknął Drukmal. – Nikt mi jeszcze w urzędzie nie umarł… i nie umrze! – dodał stanowczo. Przekręcił staruszkę na plecy, włożył rękę pod jej kark i odgiął lekko szyję. Gdy głowa kobiety odchyliła się do tyłu, ponownie sprawdził oddech. Westchnął głęboko i przystąpił do działania. Wyglądało to jak na filmie. Przyssał się do jej ust, ścisnął palcami nos i rytmicznie wdmuchiwał powietrze, a następnie dłońmi uciskał rytmicznie klatkę piersiową w okolicach mostka. Majką był wyraźnie zdegustowany, jak gdyby patrzył na spółkowanie człowieka z kozą. Krzysiek uśmiechał się głupkowato, co chwila powtarzając: − Ja pierdzielę… ja pierdzielę. Po kilku minutach Drukmal zaczął przejawiać oznaki zmęczenia. Zasapał się i spocił się niczym maratończyk po przebiegnięciu linii mety.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 55 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Nie dawał jednak za wygraną i nie przestawał w wysiłkach, ilekroć stwierdził, że nadal nie ma oznak życia. Wreszcie zaczął rzęzić i prawdopodobnie ległby obok pani Marii, gdybym go nie powstrzymał, łapiąc za ramiona i odwlekając siłą od ciała.
–Wystarczy, zrobił pan, co mógł. –Nie bez oporów, ale zrozumiał. Pochylił głowę i starał się wyrównać oddech, co przypominało odgłos ruszającej lokomotywy. Pogotowie przyjechało kilka minut później. Zleciał się cały urząd, jak na pokaz ulicznej parady. Zadawali pytania - kto to, co się stało? Ja i okularnik odpowiadaliśmy zdawkowo. Stali by tak jeszcze długo, gdyby nie Majka, który odkleiwszy się od szafy wrzasnął:
QFANT
− To nie prywatka! Wracać do pracy! Ekipa karetki, dwóch sanitariuszy i lekarka, szybko przystąpili do działania i równie szybko je zakończyli. Po krótkich oględzinach oraz kilku uderzeniach impulsem defibrylatora, położyli panią Marię na noszach, przykryli od stóp do głów prześcieradłem i odjechali. Ignaciuk ze spuszczoną głową tkwił w bezruchu za biurkiem. Majka stał nad miejscem, gdzie jeszcze przed chwilą leżało ciało, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Nawet Bartnik stracił ochotę na dowcipkowanie Usiadł na brzegu mojego biurka i – co było zupełnie do niego niepodobne – milczał. Młody nieznajomy po prostu stał na środku pokoju, jak gdyby czekał na autobus. By zająć czymś umysł, powróciłem do sprawozdania. Rzędy i kolumny cyferek zagłuszyły na chwilę niepewność i oszołomienie. − Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie. – odezwał się nagle Drukmal. Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie… Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie… − Uspokój się pan! Kobieta kitnęła i tyle, taki los! – krzyknął Majka. − Bardzo się z tego powodu smucisz – burknąłem, nie podnosząc wzroku znad pliku kartek z cyframi. − Coś sugerujesz? – zapytał Darek. – A może chcesz być następny, kocie? Nie wytrzymałem. Odepchnąłem się od podłokietników krzesła, aż to pomknęło do tyłu i uderzyło o ścianę, po czym szybkim krokiem podszedłem do Majewskiego. Byłem od niego niższy o jakieś dziesięć centymetrów i musiałem zadrzeć lekko głowę, by spojrzeć mu w oczy. Stałem tuż przed nim w pozie boksera gotowego do dwunastorundowej walki. Lecz Majka, ten bezmyślny japiszon, nie wyciągnął nawet rąk z kieszeni. Wyszczerzył tylko zęby. − Nikt nigdy nie umarł mi w urzędzie. – Zdanie rozbrzmiewało bezustannie, niczym mantra szeptana przez pobożnego mnicha.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 56 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
− Nie sugeruję, lecz stwierdzam fakt. – Żałowałem, że dałem się tak łatwo sprowokować. – Miała złożyć na ciebie skargę – wysyczałem. − To już nie złoży, co za pech. – Majka przymknął oczy i pokiwał głową. – Wracać do pracy, dzień jeszcze młody! – rozkazał stanowczym głosem i odtrącając mnie barkiem wyminął, by po chwili stukać coś na klawiaturze, jakby nic się nie stało. Rozparłem się dłońmi na jego biurku. Tym razem to ja patrzyłem z góry. − To jeszcze nie koniec, niech tylko wróci szefowa! − To co, poskarżysz jej, że się nie rozpłakałem? Zabieraj łapy, bo robisz mi tłuste plamy na blacie. − Wiesz co… – wysapałem i miałem zamiar dodać, że mnie to g... obchodzi, ale wtrącił się Bartnik. − Chłopaki, w tym całym zamieszaniu zapomniałem przedstawić nowego stażystę. To Lucjan Paprotka. Fajne nazwisko, nie? Kolo jest świeżo po studiach i zabawi u nas pół roku. Majka nie podnosząc tyłka z krzesła rzekł: − Dariusz Majewski, zastępca kierownika. Ten starszy pan pod ścianą, który najwyraźniej się zaciął jak stara płyta, to Wacław Ignaciuk. – Wskazał na mnie – Kolo rozparty jak szympans to Tomek Kapusta i ma do jutra termin na oddanie sprawozdania – zrobił pauzę – i lepiej żeby go dotrzymał – dodał lodowatym tonem. Zwrócił się do nowego. – Przydzielam cię pod opiekę Kapusty, bo chyba mu się nudzi. Witamy u nas, bierz się do pracy, chłopie. Dziękuję p… – zaczął młody, lecz Majka nie dał mu dokończyć. − Aha, jeśli powiesz do mnie „proszę pana”, to cię wyniosą nogami do przodu, jak świętej pamięci panią Marię! − To ja już pójdę. Bawcie się dobrze. – Bartnik widocznie doszedł do wniosku, że lepiej zejść Majce z oczu, bo jeszcze zagoni i jego do jakiejś pracy, czego Krzysiek wolałby uniknąć, gdyż nie była to jego mocna strona.
QFANT
Lucek okazał się być pojętny i posłuszny. Dosyć szybko zwaliłem na niego archiwizację ubiegłorocznych akt, a sam zająłem się moją „orką po betonie” przy sprawozdaniu. Drukmal jeszcze przez kilkanaście minut szeptał coś pod nosem, rzucając smętne spojrzenia w kierunku miejsca, gdzie leżała kobieta i wnerwiał wszystkich, stukając ołówkiem o blat biurka. Majka zapytał go, czy może chce iść do domu, odpocząć po przeżyciach dnia. Ignaciuk odmówił. Przestał jednak udawać perkusistę i szeptał ciszej. Wybiła dwunasta. Coraz częściej pielgrzymowaliśmy do dystrybutora z wodą. Powietrze znieruchomiało i można było ulec wrażeniu, że wiatrak ma coraz większe trudności z obracaniem łopatkami. Wszyscy, poza Ignaciukiem, pozdejmowaliśmy marynarki i krawaty. Za oknem pojedynczy ludzie przemykali zacienionymi skrawkami ulicy. Smołowy smród asfaltu, wdzierał się do pokoju, pomimo że byliśmy na pierwszym piętrze. Aura miała też swoje dobre strony, bo przysłowiowy pies z kulawą nogą nie zakłócał nam spokoju. − Jakie masz wykształcenie, Tomku? – zapytał Lucek. Widocznie znudziło go porządkowanie akt. − Czarna magia na uniwersytecie hogwardzkim – Sprawozdanie, skwar, ten kretyn Majewski, no i widok martwego ciała. To wszystko skutecznie odebrało mi ochotę do konwersacji. − A tak serio? − Tomek to nasz mały filozofek-idealista – Majka ewidentnie chciał mnie znów wyprowadzić z równowagi. − To lepsze niż cyniczny playboy-fantasta – odciąłem, lecz nie zamierzałem rozjątrzać sporu. – Skończyłem historię filozofii. − Na drugim roku miałem semestr z filozofii – drążył Lucek. – Wydała mi się zbyt abstrakcyjna i mało praktyczna. − Nie wszystko musi mieć bezpośrednie zastosowanie, weźmy na ten
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 57 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
przykład malarstwo impresjonistyczne. Przecież nie chodzi w nim o to, by odwzorować rzeczywistość, a przynajmniej nie tę zmysłową, od tego mamy aparaty fotograficzne. Sztuka, podobnie jak filozofia, skłania ku głębszemu namysłowi nad światem. − Ale nic nie mierzy, nie waży, zadaje tylko pytania bez odpowiedzi. To bezcelowe. − Myślenie polega, miedzy innymi, na zadawaniu pytań. Gdy poprawnie sformułujesz problem, rozwiązanie przychodzi łatwiej. To, że dziś nie znamy odpowiedzi na jakieś pytanie, nie znaczy, że jutro ktoś jej nam nie da. Dlaczego jest coś niż nic? Czym jest dobro? Jak jest natura człowieka? Już sam namysł nad tymi zagadkami, podnosi poziom naszej mądrości. Filozofia to miłość mądrości, poszukiwanie odpowiedzi na odwieczne zagadki. Majka teatralnie zasłonił dłonią oczy. − Urząd to nie agora, zajmijcie się pracą, do jasnej cholery! − A nie chciałeś zostać na uczelni? – kontynuował młody, nie zważając na Majewskiego. − Nie było wolnych miejsc, rozpocząłem co prawda doktorat, ale promotor był bardziej zainteresowany zabawieniem studentek niż rozmową o mojej pracy. − Boś był głąb – zaśmiał się Majewski. − Nie zamierzam tu tkwić do emerytury. Rok, może dwa – kontynuowałem. − A ja zobaczę. Spodoba mi się, to kto wie. Choć wolałbym pracować jako psycholog lub doradca rodzinny. − Majka, czyż to nie świetnie, że ktoś w końcu zrozumie twoją chorą psychikę? – Nie mogłem sobie darować. − A co pa… znaczy, Darku, ty ukończyłeś? − Politechnikę, wydział budowlany.
QFANT
− I to właśnie nazywam konkretnym zawodem. − Ta – Majka wyszczerzył zęby i podniósł głowę, uradowany, że rozmowa wpłynęła na znane mu wody. − Ale też był głąb i wylądował w urzędzie – skwitowałem, gasząc jego uśmiech. Lucek znacząco spojrzał mi w oczy i kiwnął głową w kierunku Drukmala, który w dalszym ciągu siedział osowiały i coś tam mazał długopisem. − Pan Ignaciuk to inżynier elektroniki. Był kierownikiem w urzędzie wojewódzkim przez wiele lat – odpowiadałem coraz bardziej poirytowanym głosem. Kończył mi się czas, a nie byłem nawet w połowie pracy. – Słuchaj, porozmawiamy jak skończę sprawozdanie. − Dobra, dobra już, nie przeszkadzam. O dwunastej trzydzieści, gdy przebrzmiały wiadomości w radiu M, do pokoju wpadł z hukiem wysuszony mężczyzna podpierający się na kulach łokciowych. Na głowie miał słomkowy kapelusz, a posiany dziurami garnitur pamiętał zapewne czasy zaborów. − Który debil mi to przysłał? – zapienił się, skrzecząc jak stare lampowe radio. Majka łypnął spode łba. − Jak się gdzieś wchodzi, to wypada powiedzieć dzień dobry i proszę bez wulgaryzmów. − Nie będziesz mnie pouczał, szczylu. Nie było cię na świecie, gdy walczyłem o Polskę. W partyzantce byłem, obóz przeżyłem, a ty co? Siedzisz sobie za biureczkiem i kawkę popijasz. − Nałęczowiankę, jak już. – Znałem bardzo dobrze ten psychopatyczny grymas Majki, który niewtajemniczonym wydawał się uśmiechem. – Pan usiądzie i powie, o co mu biega. − O gówno, palancie. – Wyciągnął z brudnego plecaka pomiętą kartkę,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 58 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
zbliżył do oczu, jakby szukał ziarenka piasku, po czym wrzasnął – Który kretyn z was to Majewski? Zanosiło się na niezłą jatkę. − Proszę się uspokoić. Rzucając inwektywami nic pan nie zdziała. Zdziwiłem się i podniosłem głowę, patrząc z niedowierzaniem. Czyżby Majka zrozumiał poranną lekcję? W końcu… szkoda tylko, że tak wysokim kosztem. – Mogę wezwać straż miejską i po co panu taki wstyd – dodał, rozwiewając moje złudzenia. A jednak wojna. Tygrys nigdy nie zmienia prążków, jak to ładnie powiedział Sawyer z Losta. − A niech przyjdą, mogą mi skoczyć. Posłuchaj mnie, palancie. Chcę, byście mi kupili laptopa i zapłacili za kurs. Dzięki mnie macie ciepłe posadki, sekretarki do pieprzenia i mówicie po polsku. − A pan zapewne w Armii Ludowej służył? Poznaję po braku ogłady. Pana kolesie chcieli nas zrusyfikować, więc co mi tu pan pierniczy o obronie polskości? A po wojnie gdzie pan pracował, UB czy milicja? Cały Majka - uderzał tam, gdzie bolało najbardziej. Zauważył z pewnością żeliwnego orzełka z symbolami AK, naszytego na plecak dziadka. Oj, zaraz dostanie tą lagą po łbie, albo i gorzej. Dziadek w samej rzeczy uniósł prawą kulę i krzyknął: − Ty psi bękarcie, jak śmiesz…! Jednak nie zdołał wyprowadzić ciosu, bo Majka zerwał się i chwycił go za ramię, a drugą ręką przyciągnął do siebie za połę marynarki. − Nie tak ostro, dziadek, bo się spocisz. Wiesz, że dziś u nas jedna klientka na zawał kojfnęła? Chcesz do niej dołączyć? – wysyczał mu prosto w twarz. − Majewski, do cholery jasnej, uspokój się – wrzasnął niespodziewanie Wacław Ignaciuk. Nigdy go takim nie widziałem - oczy mu płonęły, twarz nabrała ostrych kształtów.
QFANT
− Nie wtrącaj się, Ignaciuk – odwarknął Majka, a następnie zwrócił się do struchlałego staruszka. – Chyba ci pomogę wyjść, bo masz problemy z chodzeniem. – Sprawnie odwrócił mężczyznę plecami do siebie i wciąż trzymając w uścisku, zaczął popychać do drzwi. − Wylecisz za to, Majka – powiedziałem, gdy mijali moje biurko. Szkoda mi było staruszka, pomimo że był agresywny. Miał swoje lata i czuł gniew, bo coraz mniej znaczył, nikt nie pamiętał o jego zasługach. Majka był zbyt głupi, by to rozumieć. Oj, będzie się działo, jak sprawa dojdzie do ratusza. Kombatanci dla władz miasta są jak święte krowy w Indiach. Ciekawe jak Majka się z tego wyplącze? Czy caryca Katarzyna, jak nazywaliśmy szefową, weźmie go w obronę? Czy może poświęci jego głowę z obawy o własny tyłek? Majka „odeskortował” mężczyznę za próg i dopiero tam wypuścił z ramion. − Idę wprost do prezydenta, już pan pakuj manatki! – zaskrzeczał weteran. − A idź do samego diabła, oszołomie! – odparł Majewski i z całej siły trzasnął drzwiami. Uwielbiał to robić, chyba na złość mi, bo wiedział, że każdorazowo podskakiwałem jak po wybuchu petardy. Tym razem, zanim jeszcze do końca wybrzmiało echo trzasku, rozległ się głośny dźwięk tłuczonego szkła, cichy jęk, a w chwilę potem przeraźliwy pisk kobiety. Majka błyskawicznie otworzył drzwi i wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył ducha nieboszczki pani Marii. Kobiecy krzyk przybierał na sile, napełniając nas coraz gorszymi, lecz nie do końca jasnymi przeczuciami. Pierwszy na środek pokoju wybiegł Lucek, przelotnie spojrzał na korytarz i zastygł w równie groteskowej pozie jak Majewski. Gdy do nich dołączyłem, cienki strumyczek krwi wpływał właśnie do pokoju. Budynek nie miał progów w ramach przełamywania barier
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 59 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
architektonicznych, by być przyjaznym dla osób niepełnosprawnych, więc krew nie musiała na nim wzbierać. Zacząłem chichotać, zdając sobie sprawę, że to niestosowne, lecz nic nie mogłem poradzić. Na gumowanej posadzce, w powiększającej się kałuży krwi, leżał staruszek. Lewą rękę miał wyłamaną w łokciu - widocznie kula podczas upadku nie wypuściła ramienia. Druga kula odskoczyła pod samą windę, odłupując kawałek tynku. Słomkowy kapelusz leżał kilka metrów dalej, u stóp piszczącej sekretarki. Nie musiałem być Sherlockiem Holmesem, by domyślić się, co zaszło. Po posadzce walały się resztki rozbitej świetlówki. Trzask drzwi musiał wytrącić ją z karnisza i zadała staruszkowi cios w głowę. Krew wyciekała z rany na skroni, pulsowała niczym mały gejzer. Starzec miał szeroko rozwarte oczy, a nogami telepały konwulsyjne drgawki. − Dwa zero dla ciebie, Majka – zawołałem, ciągle nie mogąc się opanować. Na korytarzu otwierały się kolejne drzwi, rozgorączkowane głosy dudniły niczym w studni. Pani Ela została zabrana z korytarza przez Piotra z księgowości. Drukmal nie ruszył się zza biurka; z głową zatopioną w dłoniach wyglądał jak Cezar, który właśnie stracił imperium. Karetka i policja zjawiły się w przeciągu dwudziestu minut. Stwierdzono zgon, zrobiono kilka zdjęć miejsca wypadku i ciało odjechało do kostnicy. Policjanci przez następne dwie godziny zamęczali nas pytaniami. Zrobiło mi się żal Majki, gdy z przestraszonym spojrzeniem rozmawiał z funkcjonariuszami. Jąkał się i plątał, powtarzał ciągle, zgodnie zresztą z prawdą, że mężczyzna zachowywał się agresywnie, że było gorąco i jeszcze ten poranny wypadek z panią Marią… Zdaje się, że mu wierzyli. Gdy przyszła moja kolej, nie żebym coś zatajał, lecz starałem się tonować, opisując skandaliczne zachowanie Majewskiego. Nie jestem kapusiem, nie
QFANT
mogłem pogrążyć człowieka tylko dlatego, że go nie lubię. Nie jestem mściwy. Praca przy obsłudze klienta potrafi dać w kość i nie wiadomo jak ja się będę zachowywał za te kilka lat. Ignaciuk był zbyt załamany, by wykrztusić choćby słowo. Policjanci nie nalegali, lecz poprosili o stawienie się na komendzie, gdy dojdzie do siebie, najlepiej jutro. Lucek w paru zdaniach opisał to, co widział, nie bawiąc się w detale. Wszedł klient, był wzburzony, zdenerwował Majkę, a ten przesadził z reakcją, zdarzył się wypadek. Policjanci, nim odeszli, zabronili nam opuszczać miasto aż do wyjaśnienia sprawy. W chwilę potem zadzwonił telefon komórkowy Majki. − Cześć Kaśka… O, już wiesz… – Milczał przez moment, wsłuchując się w krzyki dobiegające ze słuchawki. – To nie moja wina, wypadki chodzą po ludziach… Tak, rozumiem… Nie przesadzaj… – Usłyszeliśmy, jak kierowniczka wrzeszczy: Jesteś kretynem, to jest poważna firma, a nie prywatny folwark! Potem znów przestaliśmy rozpoznawać słowa, bo nieco ściszyła głos. − To niemożliwe, wpadł w jakiś letarg. – Majewski skrzywił się, jakby wypił szklankę moczu – Tak, powiem mu… Tak… Tak… Od jutra wezmę urlop, dobra. Słuchaj, ja… – Spojrzał wściekle na telefon i rzucił nim o biurko. Przez chwile milczał, a potem krokiem skazańca podszedł do Ignaciuka. − Od jutra jestem na urlopie, a ty przejmiesz obowiązki kierownika. Zadowolony? Drukmal nawet nie spojrzał w jego stronę. Wstał i podszedł do dystrybutora z wodą. − Znów będziesz przez moment u steru, jak za dawnych dobrych lat – próbował żartować, lecz głos mu drżał. – Ale nie myśl sobie, że to na stałe. Sprawa przyschnie i wrócę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 60 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
− Zapomniałeś, że nie złożyłem jeszcze zeznań – burknął Ignaciuk, napełniając kubeczek. − I co im powiesz, że zabiłem dwóch klientów? Bzdura! Że byłem niemiły? To nie jest karalne. − Zobaczymy… − Świętoszkowaty wapniak z kompleksem Boga. Słyszałem, że nie takie numery żeście z kolegami odwalali w wojewódzkim. Ja przynajmniej nie biorę w łapę. − Majka, daj już spokój, stało się, nikt cię nie wini, idź już do domu i odpocznij. – Nie mogłem patrzeć jak się rozkleja. − Nie będziesz mi, filozofku, mówił, co mam robić! – odwarknął niemal z łzami w oczach. Nic już nie powiedziałem, bo to nie miało sensu. Ignaciuk chyba uważał podobnie, gdyż wrócił z minerałką do siebie i pochylił się nad gazetą. W ciągu godziny skończyłem robić sprawozdanie. Pozostało tylko posumować kolumny i sprawdzić. Staraliśmy się unikać rozmów, gdyż Majewski przypominał dynamit tylko czekający na iskrę. Tymczasem aura uparła się nas podusić. Termometr wskazywał trzydzieści pięć stopni. Ostatnia godzina pracy wlokła się niczym trabant na ręcznym. Co chwila spoglądałem na wielki naścienny zegar wiszący nad oknem. Przydałby się sekundnik, człowiek chociażby wiedział, że to cholerstwo nadal działa. Sprawozdanie się zgodziło, zawsze się zgadza. Jutro przekażę je do Urzędu Miasta. Ale co teraz robić? Ślęczeć w Internecie, czy może wyjść do sklepu? Zacząłbym rozmowę z Luckiem, ale Majka znów pewnie by się przyczepił. Rozległo się pukanie do drzwi. Klient o tej porze? Po chwili wszedł wychudzony dryblas o zapadniętych, pomimo młodego wieku, policzkach.
QFANT
Mógł mieć z trzydzieści lat. Nie zatrzymał się ani na moment, lecz skierował się wprost do Dariusza Majewskiego. Człowieku! uciekaj, bo zginiesz – przeszło mi przez myśl. Ciekawe, o czym pomyślał, widząc na korytarzu zaschłe plamy krwi i biały obrys ciała? Gdyby tylko wiedział, że krzesło, na którym usiadł było ostatnim siedziskiem dla dwóch osób… − Dzień dobry, Adam Żytomski, ja w sprawie odmowy. − Ta… – Majka wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę. − Czy nie da się nic zrobić? Ja naprawdę chciałbym nauczyć się pilotować samolot. − Przykro mi. – Kurczę, nie wiedziałem, że Majka zna wyrażenia tego typu. – Nie spełnia pan naszych kryteriów. Jest pan za młody, poza tym przy pana chorobie nie byłoby to rozsądne. − Rozumiem, ale ja nie chcę być już rozsądny. Całe życie odkładam na potem, a tymczasem choroba się nasila. Normalne, życiowe czynności zaczynają sprawiać mi trudność. Ani się obejrzę, a żadnego „potem” już nie będzie. − A kto panu obiecywał, że życie będzie łatwe? I co mi z tego, że jestem zdrowy; mam problemy, na które nie ma pigułek. − Nie wie pan, co mówi – oburzył się mężczyzna – nie docenia tego co ma. Ja boję się, że coś mi się stanie w drodze do sklepu, a czasem żałuję, że to nie nastąpiło. Wyczekiwanie jest najgorsze. Z każdym rokiem czuję się coraz gorzej i gorzej, jestem ciężarem dla rodziny, dziwolągiem, pośmiewiskiem. − To zupełnie tak jak ja – skwitował Majewski. − Jest pan głupcem, który nie umie żyć. − Pan też. Ignaciuk chrząknął znacząco. − Chrząkaj sobie, chrząkaj, marudo. Zabronisz mi mieć własne zdanie? – rzucił Majewski, rozkładając ręce w geście mówiącym: Spokojne, nie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 61 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
zabiję go przecież. W innych okolicznościach zapewne nikt by go o to nie podejrzewał. − Dobra skończmy tę głupią licytację. Poszukam pieniędzy gdzie indziej. Do widzenia. Z niekłamaną ulgą obserwowaliśmy, jak chłopak opuszczał pokój. Pierwszy załatwiony, ale nadal żywy petent dzisiejszego dnia. Nawet Drukmal się nieco rozluźnił. − Ech, znów się wyczerpała – wysapał, spoglądając na swoją archaiczną Nokię 1011. Świetlówki lekko zamigotały, gdy wkładał ładowarkę do gniazdka. – Kiedy oni w końcu naprawą tę instalację? Rozparłem się na krześle i przymknąłem oczy. Jeszcze piętnaście minut i fajrant. Z błogostanu wyrwało mnie skrzypnięcie drzwi. − Przepraszam bardzo, czy pomógłby mi ktoś zejść po schodach? Źle się czuję, a winda się chyba zepsuła? Budynek miał ponad ćwierć wieku i żaden ze współnajemców nie zamierzał wykładać pieniędzy na naprawy usterek, o zakupie nowej windy już nie wspomnę. Ileż to osób się w niej zacięło; ja już trzy razy siedziałem w niej jak chomik w słoiku i czekałem, aż monter doturla swój gruby tyłek i miotając przekleństwami niczym sierżant, uwolni mnie z pułapki. − Nie ma problemu – zerwałem się w pełnej gotowości. − Siedź, Tomek, Majewski to zrobi – powstrzymał mnie Drukmal. − Ale naprawdę, panie Wacławie, mogę pomóc, a potem pójdę już do domu. − To idź do domu, a kolega Dariusz pomoże temu panu zejść. – Drukmal patrzył na Majkę, kiwając się na fotelu. – Potem wróci i zostawi w sekretariacie wniosek urlopowy. − Panowie, nie zachowujcie się jak dzieci, naprawdę jest mi niedobrze – wtrącił pan Adam, lekko chwiejąc się na nogach. Majka bez słowa wstał i podszedł do chłopaka.
QFANT
− Czy pan sobie da radę, jak już wyjdzie na dwór? – zapytałem. – Może zadzwonić po pogotowie? − Nie, nie! Brat jest na zakupach, zadzwonię do niego z dołu i po mnie przyjedzie. Zacząłem się pakować, wyłączyłem komputer, uprzątałem dokumenty. Majka wziął Żytomskiego pod rękę i powoli wyszli z pokoju. Schowałem do szuflady kalkulator, czerwony zszywacz oraz garść pieczątek – atrybuty urzędnika. − Do widzenia, panie Wacławie. Czołem Lucek, do jutra. – Odpowiedziało mi burkniecie dobiegające z okolic szafy. Lucek dalej męczył się z archiwizacją. Właśnie rozleciał mu się stary segregator i musiał przepinać wszystkie papiery do nowego. − Cześć, Tomaszu – rzucił Drukmal, gdy przekraczałem próg pokoju. Na korytarzu przywitała mnie dyskoteka. Świetlówki chyba oszalały. Jutro trzeba zadzwonić po elektryków. Winda nie reagowała na przycisk, chyba ostatecznie wyzionęła ducha. Mrużąc oczy, ruszyłem żwawym krokiem krętymi, wąskimi korytarzami, omijając krzesła i stoliki. W pewnej chwili usłyszałem podniesione głosy. − Niech pan mnie nie puszcza! Grr, agrr, pomocy! Zacząłem biec. Gdy pokonałem kolejny zakręt, ujrzałem Majkę szamoczącego się z Adamem Żytomskim. Balansowali na krawędzi schodów. Majka trzymał Adama w stalowym uchwycie, a ten szarpał się jak ryba wyjęta z wody. Całą scenę oświetlały wściekle migoczące świetlówki, które niczym stroboskopy nadawały jej makabrycznego klimatu. Nie wiedziałem co robić. Groza sceny wcementowała mnie w posadzkę. Nim zdążyłem choćby krzyknąć, Majewski rozsunął ramiona, pozwalając chłopakowi wyfrunąć z nich swobodnie niczym ptakowi. Rozległa się seria podwajanych echem przez ściany korytarza jęków,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 62 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
uderzeń i klaśnięć. Po chwili w powietrzu brzmiała tylko cicha wibracja metalowych poręczy, które – jak struny w fortepianie – grały swoje smutne tony, pomimo że pianista już skończył uderzać w klawisze. Nie musiałem podchodzić do schodów, by wiedzieć, na co patrzy Majewski. Nie chciałem się nawet tam zbliżać. Za dużo trupów już dziś widziałem, nie zamierzałem odpowiadać na kolejne pytania policji. Pragnąłem położyć się w łóżku i zapomnieć. Lecz budynek miał tylko jedne schody, a winda nie działała. − Tomek, to nie ja… on miał atak… uwierz mi… na litość boską! – wykrzykiwał spazmatycznie Majka. – Starałem się mu pomóc… ale spadlibyśmy razem… Boże… Ja już nie mogę… Nie interesowały mnie jego tłumaczenia, chciałem stąd uciec jak najdalej, rzucić się na łóżko i usnąć. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego zacząłem gonić Majkę, gdy ruszył z obłędem w oczach w dół. Pamiętam tylko, że przeskoczyłem ciało chłopaka, leżące obok kaloryfera, poskręcane w nieludzko strasznej pozie – niczym postacie na obrazach Picassa. *** Ocknąłem się w białym pomieszczeniu. Nie mogłem poruszyć nogami. Odchyliłem prześcieradło – obie były w gipsie, podobnie jak lewa dłoń. Sala była niewielka – cztery łóżka, telewizor, kroplówki. Leżący obok mężczyzna powiedział, że byłem nieprzytomny przez cztery dni. Gdy zapytałem, dlaczego tutaj jestem, podał mi gazetę, lokalnego brukowca, którego nie wziąłbym w innych okolicznościach do rąk, i powiedział, żebym zajrzał na trzecią stronę. Znalazłem wielkie zdjęcie naszego budynku; a nad nim nagłówek który brzmiał: „Wydział Krótkiej Starości, czyli śmiercionośny urząd”. „W miniony poniedziałek w Wydziale ds. Osób Starszych, przy ulicy
QFANT
Kaczej 5, miały miejsce przedziwne zdarzenia, w wyniku których śmierć poniosły cztery osoby. Wszystko zaczęło się w poniedziałek około dziesiątej rano, gdy pani Maria Wac, która przyszła w sprawie dofinansowania do szkolenia, niespodziewanie zasłabła. Pomimo szybkiej reanimacji fachowo przeprowadzonej przez pana Wacława Ignaciuka, petentka zmarła. Sekcja zwłok wykazała, że bezpośrednią przyczyną śmierci było zatrzymanie akcji serca. Zdaję sobie sprawę, że trudno doszukiwać się w tej tragedii sprawcy, ale być może udałoby się jej uniknąć, gdyby ktoś odpowiednio zareagował na agresywne zachowania pana Dariusza Majewskiego, który obsługiwał tego dnia panią Wac. Ten sam pracownik dwie godziny później w skandaliczny sposób potraktował pana Stefana Grzegorczyka, weterana drugiej wojny światowej, więźnia obozu koncentracyjnego. Wybuchła między nimi karczemna awantura, wywołana – jak twierdzi nasz anonimowy świadek – przez arogancję Majewskiego. Doszło do rękoczynów. Majewski, jako młodszy i silniejszy…” Ominąłem fragment, gdyż pamiętałem faktyczny przebieg tamtych wydarzeń. „Być może zawiniła stadna solidarność kolegów z pracy, a może niekompetencja przełożonych. Jest jednak niedopuszczalne, by urzędnicy wyładowywali swoje negatywne emocje na Bogu ducha winnych petentach. Widać chyba wyraźnie, do czego może to doprowadzić? Jednak na tym nie koniec tragicznych zdarzeń. Tuż przed zakończeniem dnia pracy, do śmiercionośnego urzędu zawitał Adam Żytomski, absolwent prawa. Szukał pieniędzy na realizację swojego marzenia. Chciał – pomimo choroby – wzbić się jak ptak ponad cielesne ograniczenia. Niestety, dla takich ludzi jak twardogłowy Majewski nie znaczyło to nic. Petent został wyśmiany i odesłany z kwitkiem. Pan Żytomski cierpiał od urodzenia na epilepsję. Tego dnia upał
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 63 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
i przykrości, na jakie naraził go Majewski spowodowały, że źle się poczuł…” – Ominąłem z niepokojem kawałek tekstu, bo dotarło do mnie, że pismak napisał o czterech osobach, które tego dnia zginęły. – „Majewski powodowany urazą zepchnął petenta ze schodów, czego świadkiem był kolega z pracy Tomasz Kapusta. Gdy Majewski próbował zbiec z miejsca przestępstwa, Kapusta zaczął go gonić. Wybiegli na ulicę. Jak opowiadał kierowca czerwonego opla corsy, chłopak wyskoczył mu praktycznie przed samą maskę, odbił się od niej jak plażowa piłka i upadł kilka metrów dalej. Tomasz Kapusta z licznymi złamaniami i wstrząsem mózgu trafił do szpitala. Obecnie jest nieprzytomny, ale jego stan jest stabilny. Majewskiemu udało się uciec, a policja bezskutecznie poszukiwała go przez dwie doby. Dopiero w czwartek odnaleziono go w Parku Centralnym… martwego. Narkotyki w jego krwi zabiłyby słonia – jak to określił jeden z policjantów. – Po prostu zaćpał się na śmierć. Policja w jego biurku znalazła prawie pięćdziesiąt gramów heroiny. Pojawia się pytanie, dlaczego nikt nie zauważył, że Majewski był narkomanem? Dlaczego żaden z pracowników urzędu nie powstrzymał jego agresji, nie próbował mu pomoc? Ta obojętność czyni ich współwinnymi.” Zmiąłem gazetę w kulę i rzuciłem na podłogę. Ostatnie zdanie dzwoniło mi pod czaszką jak syrena alarmowa. Jak to się stało, że nic nie zauważyłem? Dolewałem benzyny do ognia, drażniąc Majkę. Podczas obchodu dowiedziałem się, że mam poważne złamania nóg i lekki uraz czaszki. Doktor powiedział, że w najlepszym wypadku będę skazany na poruszanie się o kulach, a w najgorszym czeka mnie wózek inwalidzki. Byłem wściekły i jednocześnie wystraszony. Gdy przyjechali rodzice i siostra, starałem się nic nie mówić, by się nie rozpłakać. Burczałem tylko pod nosem i w końcu zrozumieli, że chcę być sam. Nie chciało mi się jeść ani spać. Wpatrywałem się w sufit, jak gdyby oczekując, że ktoś
QFANT
przyjdzie i powie, że to wszystko nieprawda. Pomimo braku chęci, niepostrzeżenie zanurzyłem się w objęcia snu. Widocznie podano mi jakiś środek nasenny w kroplówce. Następnego dnia, po porannym obchodzie, odwiedzili mnie kumple z Wydziału. Chwała Bogu, była to skromna trzyosobowa delegacja pod przewodem kierowniczki. Ignaciuk tkwił, jak zwykle, w ultra niewygodnym i archaicznym garniturze, kierownik Czarnecka pląsała w zwiewnej sukni z wycięciami gdzie się tylko dało, odsłaniającymi długie nogi i jędrny biust. Bartnik w przepoconym, szarym podkoszulku i jeansach wyglądał przy nich jak pomywacz okien. − Jak się czujesz, Tomku? – zapytała Czarnecka. Czy musiała zadać tak głupie pytanie?! Oczu nie miała? Miałem ochotę odpowiedzieć, że: „Fenomenalnie”, ale się pohamowałem. – Czekamy na ciebie w pracy, nowy grzeje ci krzesło zanim nie wrócisz. Spokojnie zdrowiej. − Macie nową koleżankę w pokoju. Na miejsce Majki – zaczął Bartnik, ale Ignaciuk zgasił go wzrokiem, co spowodowało, że zamiast dokończyć zdanie rzucił nerwowo – Po co, człowieku, go goniłeś? − Daj mu spokój – wtrącił się Ignaciuk – niech odpoczywa, wróci to sobie pogadacie. − O ile wrócę… – wyszeptałem. − Co ty opowiadasz? – oburzył się Ignaciuk. – Nawet tak nie myśl. I znając ciebie, jak tylko wyzdrowiejesz, będziesz gotowy pobiec za każdym kolejnym Majewskim. Znam cię, nigdy odpuszczasz. Zaśmiałem się, aż coś zakuło w piersiach i zacząłem kasłać. − Już sobie idziemy, bo widzę, że jesteś zmęczony. – Czarnecka nie mogła się doczekać, aż to powie. Widziałem to po jej uśmiechu, gdy cofnęła się o krok, wykonując jednocześnie półobrót. − To idźcie. Spotkamy się w pracy – odparł Ignaciuk. – Ja jeszcze coś powiem Tomkowi.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 64 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Gdy już zostaliśmy sami – moi koledzy z sali byli na badaniach – Ignaciuk usiadł na brzegu łóżka i westchnął. − Niezły bigos, prawda? – zaczął niepewnym głosem. − Ta. − Będę się streszczał. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej szarą kopertę. – Napisałem parę słów, przeczytaj po moim wyjściu. − Ale o czym? − Przeczytasz, to się dowiesz. – Wcisnął mi list pod zagipsowaną dłoń. − Ok. − Pamiętaj. Jakąkolwiek podejmiesz decyzję, uszanuję ją. Byłem coraz bardziej zaciekawiony. Na chwilę zapomniałem o zmartwieniach. − Jasne – odrzekłem. Rozerwałem kopertę, gdy tylko na korytarzu przebrzmiało echo jego kroków. Było w niej kilka kartek w kratkę zapisanych maczkiem. Tomaszu Nie będę owijał w bawełnę. Poczuwam się do ogromnej odpowiedzialności za wszystkie wydarzenia minionego poniedziałku. Chcę Ci wszystko wyjaśnić, bo zasługujesz na prawdę. Zdaję sobie sprawę, że gdyby szefowa nie miała romansu z Majewskim, to być może wszystko potoczyłoby się inaczej. Chłopak tracił zmysły i dlatego wpadł w nałóg. Traktowała go jak sex-zabawkę, wciąż wabiła i odpychała. Może gdybym gdzieś to zgłosił czy powiadomił jej męża…? Gdybym nie włożył ładowarki do gniazdka, światła na korytarzu by nie oszalały i pan Adam nie dostałby zapewne ataku epilepsji. Gdyby, gdyby, gdyby…
QFANT
Dwa tygodnie temu próbowałem porozmawiać z Majewskim jak starszy kolega i człowiek, który przeżył już swoje. Wyśmiał mnie i powiedział, żebym się odpieprzył od jego życia, bo on sam daje sobie doskonale radę. Gdy zapytałem o narkotyki, przycisnął mnie do ściany i zagroził, że umrę, jeśli komuś o tym powiem. Miałem zamiar porozmawiać z kierowniczką, ale była na urlopie. Postanowiłem poczekać, aż wróci. To był błąd. Majewski, jak pewnie zauważyłeś, zaczął jeździć po mnie jak po burej suce. Przekazał mi obowiązki sekretarki, opieprzał za każdą najdrobniejszą pomyłkę. Czułem się tak jak dwadzieścia lat temu, gdy przyłapałem sąsiada, gołego w mojej szafie. Wybiłem mu wtedy dwa zęby. Do dzisiaj radosny śmiech mojej byłej żony, dochodzący z mieszkania obok, przyprawia mnie o depresję. Czasem żałuję, że ich nie pozabijałem. W sprawie Majewskiego zareagowałem w sposób nieprzemyślany. Podobne jak ciebie, dobijało mnie to jego kłapanie drzwiami. Pewnego dnia zostałem po godzinach, wziąłem drabinę z łazienki i poluzowałem jedną ze świetlówek na korytarzu. Chciałem go przestraszyć. Jednak jak na złość, aż do samego feralnego poniedziałku nie trzaskał drzwiami. Pamiętasz jak najechał na Bartnika, gdy ten spóźnił się o pół godziny? Tego dnia był chyba na głodzie, bo o byle co wydzierał się na każdego, kto mu się nawinął. Staczał się i wcześniej czy później prawdopodobnie doszłoby do tragedii. Gdy w sali konferencyjnej z Bartnikiem – kara za spóźnienie – rozpatrywaliśmy resztki wniosków, wpadł mi do głowy pewien pomysł. Przekonałem do niego Bartnika, oczywiście nie wtajemniczyłem go w cały plan. Powiedziałem Majewskiemu, że naszym zdaniem: „Należy przyznać tej kobiecie dofinansowanie. Proszę mi zaufać, wiem, co mówię. Osoba niedoświadczona mogłaby przeoczyć jej realne potrzeby, ale ja mam dobre
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 65 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
oko do takich spraw”. Mówiłem o pani Marii Wac. Majewski zareagował tak jak przewidziałem – postanowił mnie jeszcze bardziej upokorzyć. Był zbyt zadufany w sobie i nawalony dragami, by zauważyć podstęp. Kazał mi do niej zadzwonić i wezwać na rozmowę. Przez chwilę nawet łudziłem się, że może źle go oceniłem, że przyzna jej to dofinansowanie. Kobieta cieszyła się jak dziecko, dziękowała mi przez telefon z pięć minut. Ja także się radowałem. Ale mój uśmiech zgasł, gdy zauważyłem na podajniku Majewskiego odmowę dla pani Marii. Zamierzał mi pokazać, jak niewiele znaczę. Klamka zapadła. Cały weekend poświęciłem na przygotowania. W Internecie znalazłem kilka interesujących schematów elektronicznych. Szczególnie zainteresował mnie wzmacniacz pola elektromagnetycznego. W poniedziałek przyszedłem do pracy jako pierwszy. Stróż nieco się zdziwił wydając klucze, ale powiedziałem, że obudziłem się za wcześnie i nie miałem co ze sobą zrobić. Zrozumiał, bo także mieszka sam. Wlazłem za biurko Majewskiego i zamontowałem wzmacniacz pola magnetycznego wewnątrz listwy przepięciowej. Po włączeniu nieco iskrzyło – aż światła w pokoju i na korytarzu delikatnie mrugały. Ale Majewski nie włączał zbyt często komputera, bo przez narkotyki bolały go oczy od ostrego światła. Plan był taki: z akt dowiedziałem się, że pani Wac ma rozrusznik serca. Więc gdy usiądzie obok biurka Majewskiego, a on włączy listwę, lub ktoś go do tego skłoni – na przykład ja prosząc o wydrukowanie pisma, które jest tylko na jego sprzęcie – monitor wytworzy pole elektromagnetyczne, a wzmacniacz zwiększy jego natężenie. Wiedziałem, że defibrylatory wariują w zbyt mocnym polu elektromagnetycznym. „Myślą”, że akcja serca została zatrzymana i generują życiodajny impuls.
QFANT
Pani Maria zasłabnie, Majewski wpadnie w panikę. Mam uprawnienia ratownicze, wiec pomyślałem, że taka reanimacja to dla mnie pryszcz. Niestety, jak wiesz, przeceniłem swoje siły. Chciałem po prostu, by przyznał, że jeszcze się do czegoś nadaję, a może nawet podziękował. Chciałem, by dostał nauczkę, a ja swoją zemstę. Decyzję, co zrobić z tym listem, pozostawiam tobie. Nie będę miał pretensji, cokolwiek postanowisz. Wacław Ignaciuk Przez chwilę, z zamkniętymi oczami, przyswajałem treść listu. Kolejny bohater okazał się zdziecinniałym starcem. Sięgnąłem na szafkę i podniosłem telefon komórkowy. Wystukałem na nim 997, lecz nie zdążyłem się połączyć, bo zadrżał, a po chwili rozbrzmiał piosenką „I Want to Break Free” Queenu. Nieco się uspokoiłem, gdy usłyszałem w słuchawce głos kierowniczki. − Cześć, Tomek. Słuchaj, jak cię policja będzie przesłuchiwać, to nie wspominaj ani słowa, wiesz o czym? − Jak zwykle troszczysz się tylko o swój tyłek. Czy ty nie masz sumienia? − Nie ja kazałam mu ćpać i fiksować! − Czy powiedziałaś mu o nas? – zapytałem, gnębiony przeczuciem, że ta jego „sympatia” do mnie mogła mieć jakieś realne podłoże. − Nie, ale chyba podejrzewał. Znalazł kiedyś pod poduszkami twój krawat, ten wiesz, co się nim bawiliśmy w wiązanego. − Na miłość boską, mówiłaś, że skończyłaś z Majką! − Nie rób scen, bo to żałosne. Masz trzymać ryjek na kłódkę. Zresztą i tak wszystkiemu zaprzeczę. – jej głosik już nie był taki miły. − To przez ciebie zwariował i zamienił firmę w kostnicę – warknąłem.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 66 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09 REKLAMA
LITERATURA
QFANT.PL − Wyluzuj! Majka był dorosłym chłopcem. Sam jest sobie winien. − Wiesz co? Znajdź sobie innego pieska, ja już nie podaję łapy. – Rozłączyłem się. Jeszcze przez chwilę ściskałem telefon w dłoni. Chyba liczyłem, że ta zimna suka oddzwoni i przeprosi. Pieprzyć ją! – wyszeptałem, drąc list od Drukmala na drobne kawałki. Ten pismak z brukowca miał rację, to była nasza wspólna wina. Piotr Michalik (1975) – absolwent Filozofii UMCS w Lublinie, oraz technikum energetycznego. Zawód (niestety) wykonywany: „urzędas”. Od roku 2000 przez siedem lat zajmował się animacją społeczności internetowych i stworzył takie portale, jak: civilization.org.pl, czy ikar.civland.com. Zdobyte doświadczenia wykorzystał w 2008 r. zakładając kwartalnik „Qfant”, który macie przyjemność czytać. Gorąca głowa, jak nazywał go jeden z redaktorów, bo ma tysiąc pomysłów na sekundę. Jest niesamowicie uparty i bezkompromisowy. Pisze teksty literackie, z przerwami, od paru lat, a systematycznie od przeszło roku. Jego największym marzeniem jest wprowadzić „QFANT” na papierowy rynek wydawniczy przed rokiem 2011, oraz stworzyć powieść, która rozpali umysły Czytelników i na długo w nich pozostanie.
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 67 -
numer 1/09
Wigilia kosmonauty Jerzy A. Kozłowski Arkadiusz Niemirski, pierwszy oficer statku kosmicznego „Odyseusz”, oderwał wzrok od cybertopa. Blokując dotykowy ekran, wprowadził maszynę w tryb uśpienia. Zdjął z nosa okrągłe okulary i odłożył je na bok. Obrócił się na krześle, przeciągając się, by rozprostować stawy. Westchnął. Kabina dowodzenia skąpana była w martwym, czerwonym blasku światła awaryjnego. Spośród dziesiątków przycisków świeciło się zaledwie kilkanaście. Dwa, jeszcze działające komputery pokładowe, rejestrowały na bieżąco procesy zachodzące w statku, oraz to co dzieje się poza nim. Zielonkawo fosforyzowały, a na ich ekranach wciąż pojawiały się nowe dane. Maszyna sterująca milczała jak grób. Zewsząd dochodzące odgłosy pracy silników zastępczych, dodawały mu otuchy. Jeśli któregoś dnia obudzi się i nie usłyszy tego irytującego buczenia, będzie to oznaczało koniec. Do tego dochodziły jeszcze dźwięki skrzypiącego metalu, oraz kapiącej wody, zbierającej się w pojemnikach porozstawianych pod nieszczelnymi rurami. Do jednostajnego szumu wentylatorów przywykł tak bardzo, że musiał się dobrze wsłuchać, by stwierdzić, że są jeszcze sprawne. Już raz stanęły, szczęściem udało mu się uruchomić je ponownie. Podjechał na fotelu do pulpitu sterującego. Na monitorze sprawdził temperaturę – czternaście stopni Celsjusza. Ogrzewanie również szwankuje – pomyślał. Temperatura powoli, lecz systematycznie spadała i jeśli tak dalej pójdzie to góra za trzy, cztery miesiące wszystko trafi szlag. Z wychłodzenia nie umrze, gdyż skafandry zaprojektowano tak, aby chronić przed zimnem nawet do stu stopni na minusie. Gorzej z wodą. Nie był pewien, czy będzie miał czym roztopić lód, na herbatę chociażby, jeśli ogrzewanie zupełnie wysiądzie.
QFANT
– Przynajmniej będę miał zawsze pod ręką kostki lodu do drinków – próbował odgonić czarne myśli, kłębiące się nad nim, jak ciemne, burzowe chmury. Sprawdził pomiar kursu. Jeszcze nim silniki wysiadły, automatyczny pilot został ustawiony tak, by statek zmierzał ku Ziemi. Teraz działała już tylko nawigacja, więc znał swoja trasę, jednak nie miał żadnego wpływu na lot Dryfował w przestrzeni kosmicznej. Na razie, dzięki bogu, w dobrą stronę. Według obliczeń, przy tej prędkości – bez napędu nadświetlnego – powinien dotrzeć tam za trochę ponad trzydzieści tysięcy lat. Oczywiście nie liczył na to, że doleci na Ziemię, ale przy odrobinie szczęścia, dryfując w dobrą stronę, mógłby trafić na jakiś inny statek kosmiczny. Byłby uratowany. Minie jednak jeszcze sporo czasu, nim znajdzie się w strefie, do której zapuszczają się frachtowce. Mój boże, tyle lat w tej pieprzonej klatce. Zwariuje przez ten czas, albo popełni samobójstwo. Mimo wszystko nie zamierzał się poddawać. Nie po tym wszystkim, co przeszedł do tej pory. Podjechał z powrotem do cybertopa. Otworzył plik o tytule „Dziennik pokładowy” „Statek kosmiczny Odyseusz. 843 dzień lotu powrotnego. Godzina 9.05 czasu pokładowego. Polska misja eksploracyjna. Wpisu dokonał Arkadiusz Juliusz Niemirski, pierwszy oficer”. Parametry bez zmian. Tor lotu prawidłowy...” Zastygł z palcami na klawiaturze, przez chwilę obserwując jednostajnie migający kursor. Zastanawiał się, po co w ogóle to pisze? Przecież to nikomu do niczego nie jest potrzebne. Wszystkie dane i tak zapisywane są w czarnej skrzynce. Robił to chyba tylko po to, by nie popaść w obłęd.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 68 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Później skończę – powiedział do siebie, zamykając dziennik. Przeciągnął palcem po ekranie, uruchamiając odtwarzacz muzyki. Zastanowił się, co wybrać. – Dziś Wigilia, niech będzie świątecznie. Przeglądając folder z muzyką, wybrał kilka piosenek. W głośnikach zatrzeszczało, a po chwili Frank Sinatra zdominował wszelkie odgłosy na martwym statku. Arek bardzo lubił utwory z ubiegłego tysiąclecia. Miały w sobie mnóstwo sentymentalnego klimatu. Brzmiały zupełnie inaczej niż ten elektroniczny jazgot tekdensu. – Let it snow, let it snow, let it snow – nucił w takt muzyki. Tak naprawdę nie był wcale pewien, czy daty się zgadzały. Awaria zasilania wyzerowała zegar i sam musiał odtworzyć aktualny czas. Zrobił to na oko. Dlatego tylko teoretycznie wypadała dziś wigilia Bożego Narodzenia. Nie przejmował się tym jednak, chciał uczcić tę uroczystość najlepiej jak potrafił. Przygotowania były w toku. Z braku choinki, musiał zadowolić się paprocią ze szklarni. Postawił ją w jadalni i przyozdobił bombkami zrobionymi z opakowań po jedzeniu, śrubkami, kółkami zębatymi i całym szmelcem, który znalazł na statku. Girlandy zrobił z kabli i innego badziewia. Stół, nakryty nową ceratą czekał, aż ktoś zapełni go świątecznymi potrawami – Arek tym właśnie miał się teraz zająć. Już od trzech dni nie miał niczego w ustach, więc głód natrętnie dawał mu się we znaki. Czekał go pracowity dzień i musiał się posilić. Wraz ze swoim czworonożnym towarzyszem Ringiem spędzą te święta najlepiej jak mogą. Tylko na tyle było go stać na tym popieprzonym statku – trzymać się resztek człowieczeństwa i przeżyć. Chwycił stojący pod ścianą pręt, przerobiony na laskę i podpierając się, wyszedł z kabiny. Mocno utykał na lewą nogę. Laska miała zbitą podstawkę, by nie wpadać w dziurki kratki, stanowiącej podłogę.
QFANT
Równomierne stukanie rozchodziło się po korytarzu, mieszając się z dźwiękami muzyki. Przejście było długie i, jak wszystko na statku, pogrążone w czerwieni. Po ścianach ciągnęły się jak arterie, grube kable i rury otoczone srebrną izolacją. Większość z nich była jednak zupełnie nie przydatna. Niektóre przewody były poprzerywane, zwisały bezwładnie, strasząc
światłowodowymi wnętrznościami. Wyglądały jak odcięte, pozbawione dłoni kończyny jakiegoś robota. Wszystkie śluzy były otwarte na oścież. Można było je zamknąć, ale tylko ręcznie, a ponieważ nie było takiej potrzeby, Arek nie zadawał sobie zbędnego trudu. Przeszedł obok mostka kapitańskiego, pracowni
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 69 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
i laboratoriów. Minął kajuty oficerów. Na chwilę zatrzymał się przy ogrodzie botanicznym, w którym znajdowały się rośliny, wspomagające produkcję tlenu na statku. Ogród nie był duży – kilka drzewek w donicach, kolorowe kwiaty, paprocie, jakieś porosty, a podłogę pokrywała ziemia i rosnąca na niej trawa. Arek sprawdził przy okazji wilgotność gleby. W porządku – przynajmniej zraszacze nadal działały. Ogród wykorzystywany był do celów wypoczynkowych i rekreacyjnych, wytwarzał bowiem własną atmosferę tlenową. Wspaniale się oddychało, prawdziwym, naturalnym powietrzem, zupełnie jak w lesie. Rzeczywista produkcja tlenu, azotu i kilku innych gazów, na potrzeby załogi odbywała się w laboratoriach (gdy jeszcze działały), skąd – specjalnymi rurami – odprowadzano je i magazynowano w zbiornikach pod pokładem. Dochodząc do końca korytarza, stanął przed drabiną. Na dolnym pokładzie obok maszynowni, znajdowały się magazyny, warsztaty i zbiorniki. Na górze natomiast były kajuty kosmonautów, pokoje socjalne, rozrywkowe, kuchnia, jadalnia i parę innych, mniej znaczących pomieszczeń. Z niemałym trudem wspiął się po drabince, podciągając się na rękach i opierając na zdrowej nodze. Lewa, uszkodzona w stawie biodrowym kończyna, przeszkadzała w wspinaczce. Laskę wetknął za pasek, by mieć wolne obie dłonie. Gdy wreszcie stanął na górnym pokładzie, odetchnął z ulgą. Sporych rozmiarów stołówka świeciła pustkami. Mieściła się tam cała, czterdziestoosobowa załoga statku kosmicznego. Teraz nakryty był tylko jeden stół, a na drugim stała ozdobiona paprotka świąteczna. Pod sufitem, niczym wstążki i girlandy, zwisały kable, sznurki, oraz różnokolorowe nici. Muzyka odbijała się echem od pustych ścian pomieszczenia. Zważywszy na sytuację, wyglądało to całkiem nieźle. „Prawie jak w domu” – pomyślał gorzko.
QFANT
Nagle rozległo się przeraźliwe szczekanie, dochodzące z końca korytarza, a chwilę potem usłyszał tupot zwierzęcych łap. W jego stronę biegło wielkie, trójgłowe bydlę, z wywalonym na wierzch ozorem. Zatrzymało się tuż przed nim. Czerwone oczy środkowego łba świdrowały go nieufnie, jakby zwierzę zastanawiało się czy ma przed sobą przyjaciela, czy przekąskę. Dwie boczne głowy przypominały rozwarty, mięsisty kwiat, naszpikowany kilkoma szeregami ostrych kłów, z których kapała gęsta, cuchnąca ślina. – Spokojnie Ringo, to tylko ja – powiedział Arek. Na te słowa Ringo radośnie zamachał ogonem, zakończonym kolczastą kulką. Szczeknął na przywitanie. – Jak leci, stary druhu? – spytał oficer, powoli wyciągając dłoń w stronę zwierzęcia. Środkowy łeb Ringa zbliżył się, obwąchując ludzką rękę. Dopiero teraz Niemirski pozwolił sobie na ostrożne pogłaskanie czworonoga. – Jesteś głodny? Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia. Prawdziwie świąteczny posiłek. Wiesz, że dzisiaj Wigilia? To taki wyjątkowy dzień. Ringo ponownie szczeknął, a boczne łby żarłocznie zakłapały, wydzielając jeszcze większą ilość śliny. Mężczyzna ostrożnie cofnął rękę i zrobił krok do tyłu. Zwierze zawarczało groźnie. – Dobrze, już dobrze. Po prostu nie wiedziałem, czy chcesz pieszczot. Nie denerwuj się. Odłożył laskę na bok, powoli ukląkł i objął czworonoga obiema rękami, uważając, żeby nie dotknąć bocznych łbów. Tamte były bardzo wrażliwe na dotyk i mogłoby się to bardzo źle skończyć. Ringo uwielbiał być głaskany i rozpieszczany. Arek gładził go po szorstkim, ale dość przyjemnym w dotyku grzbiecie, oraz łbie, nie zapominając o tym, by podrapać go za uszami. Ringo mruczał – zupełnie jak kot – tylko dużo
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 70 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
głośniej. Dopiero, gdy się znudził i zaczął wykręcać łeb, Niemirski przestał. – Podoba ci się muzyka? To świąteczne piosenki. Takie śpiewa się na Ziemi. Zwierzak kiwnął głową. –W Wigilię ponoć zwierzęta mówią ludzkim głosem. Powiesz coś? Ringo prychnął lekceważąco. – Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Nie gniewaj się za to zwierzę. Ringo był jego jedynym towarzyszem, lecz mimo to cholernie się go bał. Nazbyt dobrze wiedział, że to nie jest domowe zwierzątko. Ringo w zasadzie w ogóle nie był zwierzęciem. Nie w klasycznym tego słowa znaczeniu. Jego inteligencja niemal dorównywała ludzkiej (a może ją przewyższała?) choć była bardziej pierwotna. Pochodził z nienazwanej jeszcze planety kwadrantu Beta. Załoga zabrała go stamtąd jako obiekt doświadczalny. Z czym w rzeczywistości mieli do czynienia, okazało się dopiero, gdy było już za późno… – Co będziemy dziś robić, po posiłku? Może pójdziemy do ogrodu, co ty na to? Przeczytam ci jakąś książkę. Albo pooglądamy filmy. Albo… Nie. Masz rację, najpierw jedzenie. Potem się zastanowimy, co dalej. Przydałoby się trochę porządków zrobić. No, nie patrz tak na mnie, już idę, idę. Arek udał się do kuchni, zostawiając swego towarzysza. Dopiero, gdy znalazł się za ścianą, odetchnął z ulgą. Zdał sobie sprawę, że miał przykurczone ramiona, jakby w obawie, że zwierzę rzuci mu się na plecy i go zagryzie. Przeciągnął się. Stawy w barkach chrupnęły. Mogła tu pracować cała armia kucharzy i pomocników, w rzeczywistości wszystko jednak było zautomatyzowane i wystarczała garstka ludzi, aby przyrządzać posiłki dla całej załogi. Bo cóż to za problem wyjąć kilka konserw, torebek z aminokwasami, sproszkowanego białka i tabletek smakowych, potem zmieszać to wszystko i „upichcić” pełnowartościowe, choć obrzydliwe jedzenie.
QFANT
Teraz pomieszczenie świeciło pustkami i było niewiarygodnie zapuszczone. Na metalowych blatach walały się resztki jedzenia, a w zlewie piętrzyła się cała masa talerzy, garnków i sztućców. Niemirski obiecywał sobie, że w końcu zrobi tu porządek. Kuchnia to jednak nie było jego ulubione miejsce, a uprzątniecie bałaganu z całego statku zajmowało mu sporo czasu. Najważniejsza była naprawa uszkodzonego sprzętu, a kosmetykę mógł zostawić na później. Karaluchów czy innego robactwa nie obawiał się, skąd niby mogłyby się wziąć na statku kosmicznym? Tym bardziej zdziwiło go namolne bzyczenie dochodzące nie wiadomo skąd. Czyżby jakaś mucha zdołała dostać się na pokład? Nie możliwe – pomyślał. To musiał brzęczeć jakiś kuchenny sprzęt. Śmierdziało. Widać, resztki jedzenia zaczęły się już rozkładać. Sięgnął po pierwszy lepszy talerz, oraz szmatę i z obrzydzeniem zaczął zgarniać śmieci z blatu. To zakrzepła krew tak cuchnęła. No tak, pomyślał, przecież kroi tu mięso. Wyrzucił resztki do zsypu, z którego waliło tak niemiłosiernie, że musiał powstrzymać odruch wymiotny. Kiedy otworzył lodówkę, spostrzegł, że nie ma w niej nic, poza jednym ochłapem mięsa. Będzie musiał zejść na dół do zamrażalni po nowe porcje. Wyjął krwisty kawał, opakowany w foliową torbę. Przyjrzawszy mu się krytycznie, uznał, że dla Ringa będzie w sam raz. Rzucił mięso za śluzę, po czym zaczął ją pośpiesznie zamykać. Kołowrót ciężko chodził, toteż ledwo zdążył. W momencie, gdy śluza zatrzasnęła się z głośnym szczęknięciem metalu o metal, usłyszał jak Ringo, odbiwszy się od zapory, dopada jedzenia. Potem nie złowił już żadnych dźwięków, gdyż ściana skutecznie tłumiła wszelkie hałasy. Jednak oczami wyobraźni widział, jak zwierze łapczywie rozszarpuje kawał krwistej tuszy. Oparłszy się o ścianę, powoli osunął się na ziemię. Czekał, ściskając w ręku laskę. Minęło sporo czasu, nim odważył się wykonać jakikolwiek ruch, a jeszcze więcej, nim w końcu otworzył
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 71 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
metalową zaporę dzielącą go od drapieżnika. Ringa nie było nigdzie widać, a jedyną oznaką jego bytności były smugi krwi na ścianach i kracie podłogi. Zmoczył szmatę i zmył ślady najdokładniej jak potrafił. Nie lubił pozostawiać tego typu pamiątek na korytarzu. Źle mu się kojarzyły. Kuchnia to był inny świat, nie przebywał tam i rzadko ją sprzątał. Resztę statku utrzymywał jednak we względnym porządku. Zwierzę, odpoczywające teraz po posiłku, nie powinno stanowić zagrożenia. Arek wiedział, że Ringo raczej nic mu nie zrobi, kto zaopiekowałby się nim, gdyby pozostał sam na statku? Towarzystwo, na dryfującym, wymarłym okręcie kosmicznym było czymś najważniejszym. Wiedział o tym nawet ten potwór. Mimo wszystko Niemirski wolał nie ryzykować i na czas posiłku zamykał się, by nie prowokować zwierzęcia. Nasilające się od pewnego czasu ssanie w żołądku, przypominało, że nie tylko Ringa należy nakarmić. Chcąc nie chcąc, musiał ulec potrzebie. Po metalowej drabince zszedł na sam dół, gdzie znajdowały się magazyny. Z dala od niebezpieczeństwa, wrócił mu dobry humor. Pod nosem zaczął nucić wesołą piosenkę, która właśnie leciała w radiowęźle: – Frosty the Snowman was a jolly happy soul, with a corncob pipe and a button nose, and two eyes made out of coal… Nie wszystkie słowa znał na pamięć, więc po chwili tylko gwizdał tak muzyki. Na wszelki wypadek zajrzał do magazynu z żywnością, choć dobrze wiedział, że nic tam nie znajdzie. Pomieszczenie było zupełnie puste. Wszystkie konserwy już dawno zjadł (a właściwie, głównie zrobił to Ringo). Przeszukał jeszcze raz wszystkie półki, szafki, schowki i skrzynie, w nadziei, że cokolwiek, choćby jedna puszka, której wcześniej nie dostrzegł, się zachowała. Nic z tego. Czego się właściwie spodziewał, już tyle razy szukał zapasów. Dobrze, że zostało mięso. Bardzo dużo, pełnowartościowego mięsa.
QFANT
Na twarzy Niemirskiego pojawiło się coś złowrogiego, gdy tylko pomyślał o tym. Oczy zabłysły mu niebezpiecznie, a twarz ściągnęła się w grymasie szaleństwa. Przełknął mimowolnie cieknącą mu ślinkę. Poczuł, że jest naprawdę bardzo głodny. Źródło mięsa odkrył dopiero, gdy głód – a także Ringo – przycisnął go do tego stopnia, że nie mógł o niczym innym myśleć. Oddałby wtedy duszę za kęs jakiegokolwiek jedzenia. I w pewnym sensie tak też zrobił, a na pewno zatracił człowieczeństwo. Zamknął za sobą drzwi do magazynku i przeszedł do chłodni znajdującej się kilkadziesiąt metrów dalej. Gdy wszedł do środka, owionął go mroźny powiew, a muzykę zagłuszył szum wentylatorów. Mimo to Arek nucił dalej. Przynajmniej próbował udawać przed samym sobą, że mu wesoło. W końcu były święta. Pieprzone, parszywe, samotne święta w kosmosie. Pod ścianą było mnóstwo wypchanych, czarnych worków, ułożonych jeden na drugim. Z początku było ich trzydzieści dziewięć, ale teraz na podłodze leżało już sześć pustych, zwiniętych byle opakowań. Mimo wentylacji wyczuwalny był zapach zamrożonego mięsa i krwi. Arek chwycił leżące przy drzwiach, wielkie, pneumatyczne nożyce do cięcia metalu i pokuśtykał w stronę worków. Ssanie w żołądku wzmagało się. Mógł teraz myśleć tylko o jedzeniu. Nigdy wcześniej nie podejrzewał, że pierwotna potrzeba zaspokojenia głodu może całkiem nim zawładnąć. To przerażające, lecz nie miał wyboru. Był wyczerpany i naprawdę bardzo, bardzo głodny. Rozpiął najbliższy worek. W środku leżały zmasakrowane zwłoki jednego z oficerów statku. Poznał go tylko po identyfikatorze, gdyż trup miał wyszarpaną twarz, wraz z połową szyi. Było to dzieło Ringa. Załatwił całą załogę. Jednego po drugim. – Cześć Zbychu – przywitał się dziwnym, zachrypniętym głosem
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 72 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– zjemy świąteczny posiłek? Co powiesz na uszka? Bez barszczu niestety. Rączka też będzie dobra. Przyłożył nożyce do ręki nieboszczyka. Sprężone powietrze syknęło i ostrze bez problemów zagłębiło się w ciele, odcinając kończynę tuż przy barku. Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie kości i ręka odpadła od ciała. Narzędzie bez trudu poradziło sobie z zamrożonymi zwłokami. Kończynę odrzucił na bok, odstawił także nożyce, po czym wyjął z kieszeni składany scyzoryk i odciął trupowi uszy. – Dwa to za mało – spojrzał krytycznie na małżowiny leżące na jego dłoni, po czym otworzył jeszcze cztery worki i każdym zwłokom odciął parę uszu. Starał się przy tym nie myśleć kim są. Nie patrzył na identyfikatory. Przerażone, zamarznięte twarze traktował rzeczowo. To tylko mięso – wmawiał sobie, lecz nieustannie powracała przerażająca myśl, że to przecież byli jego przyjaciele, których zabił Ringo. Zabranie obcego gatunku zwierzęcia na pokład statku okazało się katastrofą. Niemirski dziękował Bogu za to, że przeżył, a jednocześnie przeklinał swój los. Nie miał jednak żadnego wyboru. Jeśli chciał przeżyć, musiał jeść i wykonywać wszystko, co każe mu Ringo. Nie pamiętał dokładnie, kiedy popadł w szaleństwo. To musiało zacząć się już wtedy, gdy zawarł pakt z kosmitą. Teraz byli od siebie zależni i razem zmierzali ku Ziemi, choć Arek wolałby, aby nigdy tam nie dotarli. Instynkt samozachowawczy wziął jednak górę. Niemirski chciał żyć. Każdy na jego miejscu walczyłby o przetrwanie. Styczeń 2009
QFANT
Urodził się w 1986 r. w Zakopanem, tam też się wychował. Z wykształcenia jest ratownikiem medycznym; pracuje w Opolskim Pogotowiu Ratunkowym. Debiutował na łamach czasopisma „Science Fiction Fantasy & Horror” w 2006 roku, od tego czasu na swoim koncie ma już trochę publikacji w kilku innych magazynach, zarówno papierowych, jak i elektronicznych. Jest członkiem Internetowego Klubu Autorów Rozmaitych (IKAR). Jego marzeniem jest wydać powieść i konsekwentnie do tego celu dąży. Uwielbia góry. www.jkozlowski.yoyo.pl
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jerzy A. Kozłowski –
- 73 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Truchło Adrianna Ewa Stawska
– Mówi Andżelika. Będę na stacji za godzinę. Wyjdź po mnie – obcy głos brzmiał niepewnie i młodo. Czaiła się w nim dziwna desperacja. – Wyjdziesz po mnie? – głos nalegał. – Nie będziesz żałował – dodała tonem zapowiadającym każdemu mężczyźnie jedynie kłopoty. – Tak – Kremer odpowiedział z ociąganiem. Nie mógł przypomnieć sobie żadnej Andżeliki i wcale nie chciało mu się wychodzić. Był jednak na tyle znudzony, by się zbyt długo nie ociągać. – Wyjdę po ciebie. Samotna latarnia z trudem wyłuskiwała z ciemności zarys budynku stacji. Niewielki parking na zapleczu tonął w mroku. Mężczyzna potknął się na głębokich rowach wykotłowanych w żużlowej nawierzchni przez parkujące tiry. Zaklął szpetnie i obejrzał się. W oddali widać było potrójne światła nadjeżdżającego pociągu. Bez pośpiechu wszedł na jedyny peron. Lśniące szynami torowiska łączyły się, przenikały i rozjeżdżały, tworząc szeroką plątaninę stalowych dróg. Szyny biegły gdzieś daleko, sięgając po horyzont. Ślepa, pozbawiona świateł miejscowość przycupnęła na skraju, w kurzu, jak brzydki, lecz konieczny dodatek do tego transportowego kłębowiska. Kremer spojrzał na nikło oświetlony budynek za sobą. Wielkie szyldy zapraszały do bufetu. Koślawe litery szczelnie wypełniały potężne ramy: kawa, herbata, napoje, uda pieczone, obiady domowe. Zaintrygowało go początkowe "U" w reklamowanych „udach pieczonych”, szersze niż norma przewiduje, przysadziste, karykaturalnie rozciągnięte. Podszedł przyjrzeć się bliżej. Ktoś nieudolnie próbował zatrzeć błąd w napisie. Spod białej farby prześwitywało ciemne "Ł". "A jednak, <<łuda pieczone>> wciąż QFANT
żywe" – uśmiechnął się do siebie. Neon, dowód dawnej świetności, zamruczał przyjaźnie i rozświetlił szyld nad głową mężczyzny. Upiorne światło, jak błyskawica, odbiło się od łysej głowy i utonęło w czarnej, doskonale utrzymanej brodzie. Przez ułamek sekundy gęsty zarost zajaśniał atramentowo nasyconym granatem, by zaraz – zawstydzony swym rozpasaniem – zgasnąć razem z ostatnim rozbłyskiem anemicznego neonu. Zaskrzypiały opuszczone ze starości drzwi i na peron wyszła bezkształtna, niska kobieta w kusym mundurze. Gdy uniosła wielki kolejarski lizak, jasne loki, przyciśnięte kokieteryjnie zsuniętym na tył głowy kepi, porwane ostrym podmuchem wiatru, zatrzepotały radośnie niczym welon panny młodej. Pociąg z hurgotem i piskiem wjechał na stację. Hamulce przeraźliwie zgrzytnęły. Nadal pchane rozpędzoną masą z lamentem strzeliły iskrami. Wreszcie wagony zatrzymały się z niemiłym szarpnięciem. Na peron wyskoczyła przysadzista dziewczyna. Szerokim ramionom dorównywały równie szerokie plecy. Między czarną, ciasno opinającą obfity biust bluzką a króciutką spódniczką bielał – niby napompowany wałek – pas pulchnego ciała. W pępku zalotnie połyskiwał kolczyk. Podobne do słupków nogi tkwiły w przymałych klapkach na wysokim obcasie. Długie noski sfatygowanych pantofli zawadiacko wywijały się do góry. Mężczyzna oderwał się od ściany i podszedł do niej. – O, jesteś! – powiedziała z wyraźną ulgą i nadstawiła policzek. Mężczyzna nie pałał entuzjazmem, jakby wciąż kalkulował, czy mu się to opłaca. – Pan Kremer? – W jej głosie zadźwięczała niepewność. Rozmazany makijaż postarzał ją, podkreślając grube rysy pospolitej twarzy. "Nie ma nawet szesnastu lat" – ocenił szybko. – Czy to pan, panie Kremer? – pociągnęła nosem.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 74 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
"Jaka ona brzydka" – pomyślał z niesmakiem. Pochylił się i szybko musnął brodą przesadnie upudrowany policzek. Otoczył go zapach zepsutej cebuli zmieszany z odorem dawno temu wypalonych petów. "Do tego śmierdzi" – dodał w myślach. – Dla ciebie Piotr – wyjaśnił. – Tam jest samochód. – Wskazał na mroczny parking. – Fajna bryka. – W głosie dziewczyny zadźwięczał udawany zachwyt. – Kaśka mówiła mi, że masz fioła na punkcie ekstra gablot. Bo to jest beemka, prawda? – Tak. To jest trzysetka te-de-i z silnikiem dwa i cztery dziesiąte. – Chyba trochę wiekowy. – Wydęła pogardliwie wargi. Z bliska samochód wyglądał całkiem przeciętnie i w niczym nie przypominał luksusowego samochodu. – Z dziewięćdziesiątego pierwszego. Jakiś problem? – Bawiła go ta sytuacja. Dobrze znał takie dziewczyny. Szybciej wsiądą do najgorszego rzęcha, nawet z przygodnie poznanym mężczyzną za kierownicą, niż zostaną same na tym ponurym odludziu. – Dobrze, że się w ogóle toczy – dodała pojednawczo. Jechali w milczeniu. Wyłączył klimatyzację i otworzył okno, by nie czuć woni jej przepoconego ciała. – Kaśka mówiła, że masz ich więcej. Tych beemek. Tak? Jesteś bogaty, prawda? Próbowała wyczytać z twarzy potwierdzenie przesyconych nikotyną słów, ale Kremer – zajęty jazdą – nie zwracał na nią uwagi. Nagle złapała go za rękę i spytała przestraszona: – Dlaczego skręcasz do lasu? – Bo tam mieszkam. Nie mówiła ci tego? – Spojrzał na nią z ukosa. – Pięć. Mam pięć gablot. Ta jest najmniejsza. Najmniejsza gabarytowo. – Ale ty śmiesznie mówisz – zaśmiała się gardłowo. – "Gabarytowo"
QFANT
– usiłowała go przedrzeźniać, przeciągając samogłoski i znacząco obniżając głos. Udawany śmiech miał przesłonić zmieszanie i poskromić narastający w niej lęk. Zmieniając biegi, Kremer dotknął mimochodem kolana dziewczyny. Skrzywił z niesmakiem usta, czując pod palcami ciało pocięte siatką ażurowych rajstop niczym baleron. Andżelika zastygła w napięciu, a jej oddech przyspieszył. Z przedwcześnie zdobytego doświadczenia wiedziała, że kiedyś nastąpi pierwszy kontakt, ale obojętność Kremera trochę przytępiła instynkt. Mroźny dreszcz przebiegł przez ciało i odruchowo zacisnęła nogi. Przykrótka spódnica odsłoniła gęsią skórkę na pulchnych udach. Strach zawitał na nowo. Dotąd wszystko wydawało się proste. Ucieknie z domu, zadzwoni do Piotra, zatrzyma się u niego, aż sprawa przyschnie, a potem wróci. Najwyżej będzie musiała odwdzięczyć mu się w naturze. Ostatecznie to nic strasznego. Kaśka przecież mówiła… – Skąd miałaś mój numer? – zapytał. – Od Kaśki? – Tak – wymamrotała niepewnie. Kremer uśmiechnął się kwaśno. Spojrzała na niego ukradkiem. Może nie powinna była przyznawać się do znajomości z Kaśką. Mężczyzna nie wyglądał na zachwyconego, ale przecież tyle dobrego nasłuchała się od niej na temat Piotra. Coś w tym przecież musiało być. – Kaśka mówiła, że jej pomogłeś, gdy nikt inny nie chciał i że jesteś… – głos uwiązł jej w gardle, to co miała powiedzieć wydało się teraz szalenie banalne. – Jesteś po prostu dobry. – A niech was! – Mężczyzna wybuchł niepohamowanym śmiechem. – Tak, jestem dobry! – parsknął i zamilkł. Skończył się las i przejechali wzdłuż szpaleru odgradzającego posiadłość od drogi. W świetle reflektorów widać było, że niektóre stare
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 75 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
drzewa zastąpiono rachitycznymi sadzonkami, przywiązanymi do komicznie grubych kołków. – To tu. – Przejechali przez bramę. – Wejdź do domu, drzwi są otwarte. Wjadę tylko do garażu. Dom ją rozczarował. Zwykły prostopadłościan przykryty dwuspadowym dachem. Żadnych bajerów na zewnątrz. Żadnych balkoników, tralek, kutych krat i ozdóbek. Skromny, szklany klosz opleciony skręconym drutem oświetlał długi, wąski taras przed wejściem. Zatrzeszczały deski ganku, gdy dziewczyna otwierała drzwi. W środku paliło się światło. Na lewo zobaczyła duży pokój cały w bieli z brązowymi plamami wielkiego, kaflowego pieca i pociemniałych ze starości obrazów na ścianach. Na prawo kuchnia – lśniąca stal i ciemne drewno. Oczy Andżeliki rozszerzyły się ze zdziwienia. Lepiej niż w kolorowym magazynie, pomyślała z uznaniem. – Będziesz spać w małym pokoju na górze, drzwi po prawej. – Stanął tuż za nią. Natarczywe ciepło jego ciała przenikało cienki trykot. Andżelika zesztywniała w oczekiwaniu na jego ruch, ale nic się nie wydarzyło. – Nigdy nie widziałam tylu noży. – Pokazała na ścianę. Magnetyczna listwa nad blatem przytrzymywała kilkanaście ostrzy osadzonych w drewnianych rękojeściach. – Na co ci tyle? – Każdy służy do czego innego. Do krojenia, skrobania, odcinania, filetowania, siekania. Pełen zestaw. Ciemne jak bezdenne studnie oczy lustrowały jej krępą sylwetkę. Nikt wcześniej tak na nią nie patrzył. Nie było w tym zuchwałości kumpli po piwie ani pożądliwych spojrzeń ojczyma. Czuła się naga i bezbronna w lustrze źrenic Piotra. – Każde poważne zajęcie wymaga odpowiednich narzędzi – dodał, zniżając głos. – Późno już, chodźmy spać. Wbiegła za nim na górę. Zatrzymał się przed drzwiami po prawej
QFANT
stronie korytarzyka.– Śpisz tutaj. – Wskazał pokój. – A ja tam. Pogadamy rano. – Myślałam, że będę spała z tobą. – Według Andżeliki, czas spłaty zobowiązań właśnie nadszedł. Naiwnie pragnęła mieć to za sobą. Deprymował ją brak zainteresowania. Życie nauczyło ją reguł gry, przynajmniej tak się jej wydawało. Może Kaśka kłamała, może ten człowiek był inny. Przyjrzał się jej z nieskrywanym zainteresowaniem, jakby zobaczył nowy gatunek motyla, a raczej dobrze się zapowiadającej poczwarki. – Ty? – Nie krył rozbawienia. – Umiem być miła, jak zechcę. Naprawdę. – Uśmiechnęła się nieporadnie, próbując uwodzić go , nieudolnie naśladując obcą sobie kokieterię. – Idź się umyj. – Wciąż się uśmiechał, ale nie było w tym żadnej sympatii, raczej triumf kogoś, kto wie, że rozdaje karty i dobrze się tym bawi. – Śmierdzisz. – Nie zamierzał być uprzejmy i nie dbał o to, czy to ją zabolało. – Tam jest łazienka. I umyj włosy, wyglądasz jak pies starej Indianki. Zostawił ją samą na korytarzu. Stała jeszcze chwilę, przestępując z nogi na nogę, a potem poszła w stronę łazienki. Leżał w niedbałej pozie na wielkim łóżku z rzeźbionym wezgłowiem. Zatopiony w lekturze, zdawał się niczego nie dostrzegać. Krawędź książki dotykała owłosionej piersi. Z szelestem przewrócił kolejną stronicę. Poprawił się nieco, zgiął nogę w kolanie i oparł stopę o materac; stłamszone prześcieradło odsłoniło czarne, zmierzwione podbrzusze. Zafascynowana widokiem Andżelika wstrzymała oddech. Ukryty za opasłym tomiskiem Kremer uśmiechnął się pod nosem. – Dlaczego jak pies starej Indianki? – spytała, głośno przełykając ślinę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 76 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Mokre włosy ulizane do tyłu odsłoniły pryszczatą, szeroką twarz dziewczyny, w której lśniły wielkie, pociemniałe z emocji oczy.
Odłożył książkę i rozciągnął usta w zagadkowym półuśmiechu. Andżelika prezentowała się teraz dużo lepiej – niczym nieskrępowane ciało, gładkie i pulchne, wabiło zaróżowionymi krągłościami. – Bo stare Indianki zamiast w ścierkę wycierają brudne ręce w sierść swojego psa. Na prerii brakuje ścierek. – Posłuchanie zostało zakończone, książka powędrowała na swoje miejsce, ponownie zamieniając się QFANT
w parawan oddzielający dziewczynę od Kremera. – Czy?... Czy mam się położyć obok ciebie? – spytała drżącym głosem. – Nie. Drzwi do twojej sypialni są naprzeciwko. Dobranoc. – Dzisiaj nie zamierzał korzystać z przywilejów dobroczyńcy, któremu skwapliwie okazywana będzie posłuszna wdzięczność. Nie tego oczekiwał. – Dobranoc – odpowiedziała z ociąganiem, zamykając drzwi. Słońce stało już wysoko, gdy drzwi uderzyły o ścianę. Do pokoju bezceremonialnie wkroczył Kremer. Miał na sobie spodnie i biały kitel przepasany fartuchem. – Umyj się i ubierz. W szafie znajdziesz czyste ubranie. I zejdź na dół. Do śniadania zostało dwadzieścia minut – wydał polecenia i wyszedł, zostawiając otwarte na korytarz drzwi. W rogu stała ludowa, malowana w kwiaty szafa. Andżelika wysunęła dolną szufladę, którą wypełniała bielizna. Zwinięte w kłębek różnokolorowe majtki, zrolowane skarpetki i rajstopy, a obok nich stosik koszulek. Z wysiłkiem zasunęła szufladę i otworzyła skrzypiące drzwi . Zapachniało drzewem sandałowym. Na drewnianych ramiączkach wisiało parę bluzek i kilka sukienek. Pod nimi na dodatkowym drążku na pół złożone spodnie. Wyciągnęła pierwsze z brzegu. Były na nią za małe. Przesunęła wieszaki i przyjrzała się następnym. Wyszarpnęła czarne dżinsy i przyłożyła do bioder – wyglądało, że w te się wciśnie. Uśmiech rozjaśnił pucułowatą twarz. Dopiero teraz zauważyła, że wszystko poukładane było według rozmiaru i wzrostu. Zmarszczyła bezmyślne czoło. Ktoś tu na przemian chudnie i tyje, przeleciało jej przez głowę. Nie miała czasu na rozmyślania. Z nową energią zaczęła grzebać w ciuchach. Zdumiona przyjrzała się czarnej bluzce z haftowanym przodem. "Taką samą miała Kaśka." – Ucieszyła się zaraz. – "A teraz ja będę taką miała". Nie zastanawiając się więcej, pośpiesznie naciągnęła na siebie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 77 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
bluzkę lśniącą srebrną nicią i szybko zbiegła na dół. Kremer czekał na nią przy stole na tarasie. Objął spojrzeniem głęboko wycięty dekolt i posłał jej bezczelny uśmiech. Zmieszała się i niezgrabnie zasłoniła ramieniem. – Nie znalazłam… tego… stanika – szybko usiadła po drugiej stronie stołu. – Nie lubię dziewczyn w stanikach – rzucił niedbale i nalał kawy do filiżanki, podsuwając koszyk z bułkami. – Częstuj się. Prosto z pieca. Wzięła jedną i niewyraźnie wymamrotała słowa podziękowania. Jedli w milczeniu. Obrośnięty dzikim winem taras był przyjemnym schronieniem przed coraz mocniej przypiekającym słońcem. Kremer odsunął talerz, nalał sobie kolejną porcję kawy i bez zbędnych wstępów spytał: – Uciekłaś z domu? Tak? Przytaknęła, kiwając głową. – I wykombinowałaś sobie, że możesz trochę pomieszkać u mnie, tak? – Mhm. – Wielki gryz nie mieścił się w ustach, po brodzie pociekł miód. – Dlaczego uciekłaś? Zjeżyła się. W jej planie na najbliższą przyszłość nie było pozycji: wyjaśniam. Tłumaczenia się i usprawiedliwiania miała pod dostatkiem w domu. – Nie musisz odpowiadać. Nie interesuje mnie to. Możesz tu zostać, jak długo zechcesz, albo dopóki się tobą nie znudzę. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, dłonią przesłaniając wypchane jedzeniem usta. – Jest jednak pewien warunek. Nie wtrącaj się do moich spraw, nie zaglądaj do komputera, nie kręć się po pracowni. I sprzątaj po sobie. Brudne
QFANT
rzeczy wrzucaj do kosza w łazience na dole. – A gdzie jest ta pracownia? – wybełkotała, rozglądając się ciekawie. Po drugiej stronie podjazdu stał długi, niski budynek z szeregiem wielkich, uchylnych wrót. – Tam? – Wskazała ręką. – Tam są garaże. Pracownia jest dalej. Prowadzi do niej ta ścieżka między bzami. Masz się tam nie kręcić. Dotknęła jego ręki i zalotnie przekrzywiając głowę spytała: – Czy mam za to być dla ciebie miła? No, wiesz? Uśmiechnął się pod nosem: – Pytasz się, czy cię przelecę? – Ziewnął rozdzierająco. – Nie jesteś w moim typie. Zaskoczona szczerością wybałuszyła na niego oczy, by zaraz spłonąć rumieńcem. Jej reakcja sprawiła mu nieskrywaną przyjemność, przymknął oczy, jak handlarz oceniający towar: – Chociaż? Może? Jak będziesz gotowa. Ujął ją za lepki od miodu podbródek i ze znawstwem przedmiotu przyjrzał się pyzatej twarzy, zmarszczył brwi w zastanowieniu, puścił ją i demonstracyjnie oblizał palce. – Smaczna to ty dopiero będziesz. – Mlasnął. – Acha – dodał, wstając – pod żadnym pozorem nie zbliżaj się do piwnicy. I tak się tam nie dostaniesz, bo drzwi zamknięte są na cyfrowy zamek, ale wolałbym żebyś nawet nie próbowała o tym myśleć. – Zawiesił głos, jak nauczyciel, który czeka na przyswojenie wiadomości przez ucznia. – Dla twojego dobra, moja mała. A teraz pozmywaj – rzucił przez ramię i wszedł do mieszkania. Posprzątała po śniadaniu, powycierała i pochowała naczynia. Nie wiedziała, czy wolno jej wejść do pokoju, w którym urzędował Kremer. Wyszła więc na taras i podsłuchiwała pod otwartymi na ogród przeszklonymi drzwiami. Mężczyzna szeleścił papierami, układając je w szufladach
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 78 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
i segregatorach. Potem gdzieś zadzwonił i potwierdził, że dostał przesyłkę, dziękował za nią wylewnie i zapewniał, że opóźnienie w żaden sposób nie wpłynęło na zawartość paczki. Potem zajął się zimną już kawą i ponownie połączył ze światem. Jakiemuś Igorowi obiecał dostarczyć towar na przyszły tydzień. Andżelika obserwowała go spod rzęs, dokładając starań, by ukryć palące policzki zainteresowanie. – Coś chciałaś? – Było za późno, zauważył przyczajoną za oknem dziewczynę. Ośmielona przeszła próg tarasowych drzwi i usiadła naprzeciwko niego w głębokim, obitym skórą fotelu klubowym. – Czym się zajmujesz? – Pochłaniała go oczami. – Handlujesz? Nie odezwał się, wyłączył komputer i wsunął telefon do kieszeni. Następnie podniósł filiżankę i bez słowa poszedł do kuchni. Szła za nim, prawie depcząc mu piętach. – Zaczekaj na tarasie. – Filiżanka zsunęła się i ze skargą zadźwięczała w zlewie. Z ociąganiem wróciła na wiklinowy fotel. Wystawiła twarz do słońca, delektując się łagodnym wiatrem chłodzącym nadal rozpalone policzki. Na brzęk rzuconych na stół nożyczek otworzyła oczy i szybko się odwróciła. – Nie ruszaj się. Obetnę końcówki. Siedź prosto. – Nim się spostrzegła, już przeczesywał grzebieniem włosy. Nożyczki zadzwoniły, błyskając odbitymi promieniami słońca, a włosy sypały się na ziemię. – Wiem! Jesteś fryzjerem. – Triumf w jej głosie nie był pozbawiony odrobiny dumy z wrodzonych, jak uważała, zdolności dedukcyjnych. – Albo nim byłeś – dodała mniej pewna swego. – Czasami tak o mnie mówią. – Wyprostował się i krytycznie przyjrzał swemu dziełu. – Ale to nie jest mój prawdziwy zawód. – To z czego się utrzymujesz? Jesteś alfonsem? – zastanawiała się głośno. – Nie. Kaśka by mi powiedziała, chociaż mogła tego nie wiedzieć.
QFANT
A może jesteś handlarzem żywym towarem? – Na ułamek sekundy wkradła się podejrzliwa nuta, ale już śmiała się ze swoich podejrzeń jak z dobrego żartu. Ziarno wątpliwości zaczęło jednak kiełkować, raptownie zamilkła. W powietrzu prawie było słychać, jak na pełnych obrotach pracują szare komórki Andżeliki. – Po co ci pracownia? Co tam robisz? W milczeniu rozczesywał włosy, mocno przyciskając grzebień do owłosionej skóry głowy, od czoła do karku i z powrotem. Zbierał je w kucyk i rozpuszczał, by po chwili znowu przeczesać miękko układające się pasma. Próbował asymetrycznych przedziałków, które wciąż wytyczał od nowa. Przymknęła oczy i poddała się pieszczocie jego sprawnych, lecz wciąż niepewnych końcowego efektu dłoni. Każdy przejazd po karku tępymi zębami grzebienia wprawiał Andżelikę w stan błogiego letargu. Nagle cień mężczyzny przesłonił czułe ciepło słońca. – Podobno chcesz wiedzieć, kim jestem. – Okręcona włosami dłoń boleśnie odchyliła głowę Andżeliki do tyłu. – Jestem preparatorem, moja Mała. – W jego głosie nie było złości, raczej satysfakcja. Zacisnęła powieki i zapiszczała z bólu, a może i ze strachu. – W pracowni, do której nie wolno ci się zbliżać, preparuję trofea myśliwskie. – Drugim ramieniem objął ją za szyję i wgniatając tchawicę głęboko w gardło, wysyczał prosto do ucha: – Łamiesz prawo tego domu. – Nieco popuścił ucisk: – Nie rób tego więcej, jeśli chcesz tu zostać. Nabrzmiała z wysiłku twarz dziewczyny pokryła się czerwonymi plamami, chciała wyrwać się za wszelką cenę z dławiącego ją uścisku. Niepotrzebnie, Kremer puścił ją równie szybko, jak wcześniej zaatakował. Teraz znowu stał się obojętny, w niczym nie przypominając napastnika, jakim był przed chwilą. Chciała go uderzyć, ale zręcznie pochwycił uniesione ramię, wykręcił je boleśnie i podniósł do oczu, przyglądając się pokrytej jasnym meszkiem skórze. – Puść mnie – zapiszczała histerycznie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 79 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Lubisz ból. – Płytkie nacięcia, zabliźnione i całkiem świeże, pokrywały całe przedramię, od nadgarstka po łokieć. Już teraz zaczynało brakować miejsca na nowe blizny. – Ból przynosi ci ulgę. – Diaboliczny uśmiech wykrzywił mu twarz. – Będziesz mi jeszcze wdzięczna, moja Mała, że cię przygarnąłem. Obudził ją hałas parkujących samochodów. Zaczynało świtać i w szarym świetle poranka zobaczyła dostawczą furgonetkę, usiłującą podjechać pod sam ganek. Szczyt samochodu dotknął dachówek, jego tył skrył się pod ceglastym daszkiem. Zamiast klapy samochód miał żaluzję, zaterkotały składane listwy. Z korytarza dochodziły stłumione odgłosy mężczyzn, trzasnęły jakieś drzwi i po chwili dobiegł odgłos ciężkich kroków, podążających gdzieś w dół. "Schodzą do piwnicy" – pomyślała. Kroki zawróciły w korytarzu i zachrzęściły na ganku. Głuchy dźwięk, jakby uderzających o siebie baniek z mlekiem, odbił się od ścian domu i zamilkł. Kroki ustały, trzasnęły drzwi od samochodu, jękliwie zazgrzytało sprzęgło. Zawtórowała mu zasunięta z łoskotem żaluzja i samochód odjechał. Andżelika przewróciła się na bok, naciągając koc na głowę. Do poranka było jeszcze parę godzin, a jej bardzo chciało się spać. Rano w domu nikogo oprócz niej nie było. Gorący jeszcze czajnik świadczył o tym, że gospodarz niedawno wypił poranną herbatę. Włożyła sweter i poszła go poszukać. Garaże były zamknięte i stanęła niezdecydowana, co ma dalej robić. Andżelika nie grzeszyła nadmiernym rozsądkiem i zawsze działała impulsywnie, chociaż sama przed sobą nigdy by się do tego nie przyznała. Uważała się za osobę bardzo przebiegłą i niezwykle roztropną, dlatego nie namyślając się wiele, poszła wąską ścieżką do zakazanej dla niej pracowni. Klamka ustąpiła pod naciskiem spoconej dłoni. Uchyliła drzwi do
QFANT
zacienionego przedsionka, skąd doszedł ją nikły hałas przestawianych naczyń i szelest kroków. W środku ktoś się poruszał. Otworzyła ostrożnie kolejne skrzydło drzwi i zajrzała. Na metalowym stole, w kręgu bezcieniowej lampy, leżała odarta ze skóry wielka głowa. Puste oczodoły skierowane były w jej stronę. Z paszczy krwawego łupu wystawał niebywałych rozmiarów sino-różowy język. – Co to? Co to jest? – Rozszerzone do granic możliwości oczy Andżeliki omal nie poszybowały ze swych orbit. – Samson. Byk reproduktor – wyjaśnił pochylony nad preparatem Kremer. Zręcznymi ruchami usuwał żółtawe paseczki łoju osłaniające potężne mięśnie byczego karku. – Preparuję jego głowę. Dumny właściciel powiesi ją sobie w holu. – Rozejrzał się wokół. – Jeśli chcesz tu zostać i dalej zadawać głupie pytania, to bierz się do roboty. Za tamtymi drzwiami znajdziesz wszystko, co będzie ci potrzebne. Umyj podłogę i posprzątaj na stole pod oknem. Wreszcie do czegoś się przydasz. – Zachichotał, zadowolony ze swego odkrycia. Odtąd codziennie po śniadaniu szli do pracowni, gdzie wprowadzał Andżelikę w tajniki sztuki preparacji. Nie była specjalnie lotna, ale bardzo precyzyjna, a to się w tej branży liczyło najbardziej. Rzadko wymieniali zdawkowe uwagi. Zazwyczaj wyjaśniał jej, co ma zrobić, czego będzie dzisiaj wymagał od niej jako swej asystentki i nigdy nie czekał na potwierdzenie, czy zrozumiała. Czasem powtarzał instrukcje machinalnie dwa lub trzy razy, aż uznał, że wreszcie pojęła na czym polega kolejne wyzwanie, jakie ją czeka. Któregoś dnia, pochylona nad rozdziawioną paszczą ryby, spytała: – Czy można kobietę przegrać w karty? Kremer nie odpowiedział od razu, zajęty destylacją jakiegoś płynu – nie zamierzał dekoncentrować się na wyjaśnianiu rzeczy oczywistych. Najpierw odstawił zlewkę i obejrzał się, rzucając jej zaciekawione
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 80 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
spojrzenie. – To zależy. – Od czego? Od kobiety? Roześmiał się tubalnie. Doprawdy, ta Mała umiała go rozbawić. – Nie, od mężczyzny. – Jak to? – Przeciętny męski palant jest do tego zdolny. – Uśmiechnął się, pokręcił z politowaniem głową i znowu zabrał się do pracy. W przepastnym zlewie umyła narzędzia i usiadła obok Kremera. Obserwowała, jak miesza ze sobą płyny, rozpuszcza proszki i ostrożnie przelewa do dużej retorty. – Gotowe. Podaj mi strzykawkę – zwrócił się do niej. Andżelika zsunęła się niezgrabnie z krzesła, wywołując skrzypienie zdezelowanych kółek stołka i podeszła do szafki z narzędziami. Wybrała kilka strzykawek oraz zestaw cieniutkich igieł, ułożyła je na tacy i postawiła na stoliku obok niego. – Myślisz, że są ludzie, co nie piją? Kremer wbił igłę w mięsień wielkiego kota rozciągniętego na stole. Tłok strzykawki powoli dotknął dna. – Dopalacze potrzebne są mięczakom. Niestety, większość ludzi to mięczaki. – Znowu pochylił się nad preparatem. Ściągnęła brwi, co nadało jej twarzy wyraz bezgranicznego zamyślenia. – Myślisz, że matka może bić dziecko pięścią? Podciśnienie z siłą małego wystrzału wyrzuciło część płynu na zewnątrz i cienka strużka trafiła w pleksiglasową osłonę twarzy Kremera. Uniósł głowę i brodą pokazał tampon na stoliku narzędziowym. Andżelika starannie wytarła osłonę i wyrzuciła tampon do kosza na śmieci. – Ile razy mam ci powtarzać, żebyś zakładała rękawiczki. Spalisz sobie
QFANT
skórę na dłoniach – powiedział znużonym od ciągłego pouczania głosem. – Myślisz, że może? – powtórzyła pytanie. Odłożył strzykawkę, zdjął lateksowe rękawiczki, zsunął na tył głowy przezroczystą przyłbicę. Podszedł do bufetu i nalał sobie szklankę wody. Starał się ukryć cierpki uśmiech, jaki wykrzywił mu usta. – Chcesz mnie wziąć na litość? – spytał, patrząc na jej odbicie w szybie. – Zgrywasz się na ofiarę rodzinnej przemocy? Mnie to nie bierze, Mała. – Niczego nie zgrywam – powiedziała twardo. – Gdyby uderzyła cię matka, co byś zrobił? – Uderzyła? Ciebie uderzyła, tak? – Co byś zrobił? – nie ustępowała. – Oddałbym jej. Purpurowy rumieniec oblał szyję i policzki dziewczyny. Spuściła oczy i głębiej wcisnęła w kieszenie fartucha zaciśnięte pięści. Podszedł do niej i czule objął dłońmi pyzatą twarz. Zanurzył usta w puszystych, świeżo farbowanych na rudo włosach, chrapliwie wciągając ich zapach: – Nie jesteś skrzywdzoną niewinnością, moja Mała, a jeśli nawet, to nikt ci w to nie uwierzy. Ja ci nie wierzę. – Duże dłonie mocno przytrzymały głowę Andżeliki, niczym kleszcze łupinę orzeszka. – Jesteśmy cholernie podobni do siebie, ja to wiem i ty to wiesz. Mam swoje tajemnice, a ty masz swoje sekrety i to mnie cholernie podnieca. Patrzyła na niego z wyzywającym uporem, gdy z brutalną czułością pogłaskał ją po głowie. Wytrzymała jego wzrok i spytała: – A zasady moralne? Zaśmiał się szyderczo: – Mnie się nie pytaj. Nie przestrzegam zasad innych niż te, które sam ustalam. – Oparł brodę o jej czoło i zacisnął palce na gładkiej szyi:
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 81 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Zaczynam cię lubić, Mała. Puścił ją raptownie, aż zakołysała się, sięgnął do kieszeni i wyjął białą tubkę z niebieskim napisem. – Prezent dla ciebie. – Podał jej, a gdy wyciągnęła rękę, szybko cofnął dłoń, drocząc się. – Pora skończyć z kaszą na twojej twarzy. Naciągnął na dłonie nową parę lateksowych rękawiczek, by z wcześniejszym skupieniem i precyzją powrócić do pracy. Dwa dni później nieoczekiwanie wszedł do pokoju i szarpnął ją za ramię. Właśnie zaczynało świtać. W szarym brzasku poranka jego twarz wyglądała na wykutą ostrymi ciosami w nieczułym kamieniu. – Wyjeżdżam. Klucze od domu i pracowni zostawiam na kuchennym stole. Skończ szczupaka i nie bierz się za inne prace. Odpoczywaj. Będziemy mieli dużo roboty, jak wrócę. Z okna zobaczyła, jak odjeżdża swoją granatową be szóstką. Do południa skończyła poprawki przy wyszczerzonym pysku ryby. Drapieżnik straszył obnażonymi, ostrymi jak szpilki zębami i rozdętymi skrzelami. Wystarczyło go tylko umocować na podstawce i nakryć szklanym kloszem – był gotowy. Przygotowała sobie kilka kanapek, worek pachnących boczkiem chrupek i rozsiadła się przed telewizorem, jedną z nielicznych atrakcji w tym domu. Stary "Kolekcjoner" oglądany na plazmowym ekranie w połączeniu z dźwiękowym efektem głośno ryczących głośników robił niesamowite wrażenie Było lepiej niż w kinie, do pełni szczęścia brakowało tylko rechoczących widzów i zapachu palonej kukurydzy. Obudziła się w środku nocy przed telewizorem. Leciała powtórka programu informacyjnego – trzej nieatrakcyjni faceci w pasiastych krawatach spierali się o przedwczorajsze zdarzenia. Rozejrzała się niechętnie po półkach. Nie interesowały jej książki,
QFANT
zapełniające po sufit regały w holu. Nie budziły zainteresowania setki płyt ułożonych według gatunków muzycznych. Z gazet były tylko dzienniki i grube magazyny, w których rzadko pojawiały się twarze aktorów i aktorek z tasiemcowych seriali. Usiadła za biurkiem i zaczęła przeglądać jego zakamarki. W aluminiowe, głęboko nacięte stożki wsunięto wizytówki i ozdobne karty z życzeniami. Pod skórzaną podkładką nie było nic oprócz małego biletu, pachnącego egzotycznymi perfumami. Na aksamitnym kartoniku czerniły się trzy cyfry: jeden, dwa i trzy. Podniosła słuchawkę telefonu i modulując głos powiedziała: – Halooo! – odpowiedział jej długi sygnał. Przez chwilę wahała się, czy nie zadzwonić, ale szybko zrezygnowała. I tak nie miała dokąd. Szarpnęła środkową szufladę, która okazała się nie być zamknięta. Zaraz z brzegu leżały rachunki, równo powpinane między cienkie okładki. Odsunęła je zniecierpliwiona. W głębi szuflady coś żywo zalśniło. Leżało tam kilkanaście aparatów komórkowych. Mocniej wysunęła szufladę i zaczęła wyjmować jeden po drugim. Bawiła się w odbieranie rozmów, na niby przyciskała guziki, wyrażała opinie słane gdzieś w powietrze, dziwiła się wyimaginowanym plotkom i umawiała na nigdy nie mające dojść do skutku spotkania. Żadna z komórek nie działała. Sprawdziła, że ktoś wyjął z nich baterie i karty sieciowe. "Szkoda" – obróciła w dłoni niebieski aparacik – "zawsze mi się taki podobał". Uniosła go do twarzy i wtedy zauważyła tę rysę. Z tyłu, nad klapką osłaniającą akumulator, pęknięcie szpeciło gładką obudowę. Nagle zrobiło się bardzo zimno. Pamiętała tamten dzień z Kaśką. Rozwścieczona przyjaciółka rzuciła aparatem o ziemię, a on odbił się od trotuaru i uderzył w belkę przystanku. Telefon nie rozpękł się, ale powstała załamana pod charakterystycznym kątem głęboka szczelina. To był ten sam telefon. Odskoczyła od biurka jak poparzona. Zaraz, zaraz, myślała
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 82 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
gorączkowo: „Gdy Kaśka wsiadała do pociągu, który miał ją zawieść do Kremera, telefon nadal dyndał na nadgarstku”. Nie, to co teraz przyszło jej do głowy było zbyt szalone, to po prostu niemożliwe. Na pewno jest jakieś proste wyjaśnienie. Pewnie Kaśka zostawiła tu telefon, a może przestał działać i chciała wyrzucić. Na co komu pęknięty telefon, szczególnie wtedy, gdy zaczyna nowe życie… A bluzka? Dobrze, telefon był stary i zniszczony, pewnie karta też się skończyła, ale bluzka była nowa. Kaśka nigdy by się jej nie pozbyła. Chyba że… Chyba że dostała lepsze ciuchy, tego Andżelika była pewna, za dobrze ją znała. Ale czy Kaśka dobrze znała Kremera? Nie miała nawet tej dziesiątej części wiedzy, jaką na jego temat zdobyła Andżelika. Teraz już wiedziała, że większość kaśkowych opowieści o Kremerze to tylko dziewczęce fantazje. Teraz trzeba zebrać myśli, jakoś to wszystko poukładać – myślała. Pierwsze emocje opadły i gorączkowa gonitwa przypuszczeń ustała. Wzięła pęk kluczy z kuchni, wyszła do holu i podeszła do drzwi pod schodami. Znalazła odpowiedni klucz, zamek szczęknął i odsłonił kolejne drzwi. Stal wypełniała całe przejście obwiedzione wypukłymi nitami. Nad klamką znajdowała się klawiatura i miniaturowy ekranik. Cyfrowy zamek – przemknęło jej przez głowę. Wróciła do biurka, jednym szarpnięciem podniosła ozdobną podkładkę do pisania. Kremowy bilecik nadal tam leżał. Wystukała ciąg trzech cyfr, ekranik zalśnił, coś zasyczało i drzwi się uchyliły. Czasem najgłupsze rozwiązania są najlepsze – pomyślała, bardzo zadowolona z siebie. Znalazła przełącznik i schody pod jej stopami rozjarzyły się błękitnym światłem. „Wygląda jak w tym obłędnym klubie w Poznaniu. Byłam tam tylko raz, ale nigdy nie zapomnę schodów do kibli w podziemiu”.
QFANT
Zeszła kilka stopni i zatrzymała się niepewnie. Jeśli drzwi się zamkną, będzie tu uwięziona. Wróciła i zablokowała ciężkie drzwi, wsuwając pod nie łopatkę do przewracania kotletów. Sprawdziła – mimo mocnego szarpnięcia drzwi pozostały unieruchomione. Wąska klatka schodowa zakręcała na dole pod kątem prostym. Ostrożnie wyjrzała zza węgła, ale nie czekały tam na nią kolejne drzwi ani labirynt korytarzy. Kosmiczne oświetlenie stopni nie dawało wystarczającego światła. Czarny otwór zionął pustką, nigdzie nie było widać włącznika. Sięgnęła ramieniem w głąb i po omacku szukała przycisku. Dotknęła jakiegoś słoja; chłód szkła trochę ją otrzeźwił – po prostu trafiła do spiżarni. Cofnęła palce i nacisnęła włącznik. Piwnicę zalało niebieskie światło, w jednej chwili odsłaniając najciemniejsze zakamarki pomieszczenia. Po chwili dołączył do niego oślepiający blask lamp rozmieszczonych na szczytach wysokich, metalowych regałów. Opanował ją zwierzęcy strach, głos uwiązł w gardle, serce – nie chcąc się zdradzić – najpierw zamarło w przerażeniu, by po chwili podcięte potężną dawką adrenaliny rozpocząć dziką galopadę. Andżelika stała jak wryta, nadal wpół kroku, z otwartym ustami, z ręką zawieszoną w powietrzu w groteskowym geście pozdrowienia. Zastygła w spazmie wszechogarniającej paniki, a oszalałe tętnice coraz szybciej pompowały krew. Poruszony nagłym dotknięciem słój zadrżał, a jego zawartość zafalowała. Jasne loczki, niczym wodorosty, łagodnie się zakołysały, odsłaniając krągły podbródek i lekko rozchylone usta, jaśniejące perłowym blaskiem równych, białych zębów. Niesforny loczek nadal drażnił wąskie nozdrza, tym razem obojętne i zimne. Przymknięte powieki nadawały twarzy wyraz łagodnego zamyślenia, jakby właścicielka tlenionej grzywki oddawała się słodkim marzeniom. Kaśka wyglądała dokładnie tak samo jak pół roku
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 83 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
temu, z tą tylko różnicą, że nie pozostało z niej nic oprócz pięknej głowy. Wszędzie, na półkach i stołach, niczym w muzeum, rzędami, w równych od siebie odległościach, stały wielkie szklane słoje. Milczały dziesiątki rozchylonych ust, nie drżała żadna powieka, nie trzepotały rzęsy. W szklanych kapsułach trwały w niemym zakłopotaniu kobiece głowy, otoczone zdradliwym płynem, który na zawsze miał zatrzymać dla nich czas. – Mówiłem ci, żebyś nigdy nie próbowała wejść do piwnicy. Stary Macek zatrzymał traktor. Rozklekotany silnik prychał i dławił się, wreszcie zamilkł na dobre. – Niech będzie pochwalony! – Otyły mężczyzna ciężko zeskoczył na drogę. – Na wieki wieków, sąsiedzie. – Kremer nawet nie spojrzał na niego. Starannie udeptywał ziemię wokół świeżo posadzonego drzewka. – A co to? Orzeszka pan sadzi? – Niedbale wetknięty w usta papieros zniekształcał słowa. – Ano sadzę, panie Stasiu – potwierdził Kremer. Chwycił grabie i dokładnie plantował grudki świeżo rozkopanej ziemi. – Zakurzymy? – Macek podsunął mu wymiętą paczkę papierosów. Kremer wyprostował się, odłożył grabie i pogmerał w kieszeni. – Dzisiaj ja częstuję. – Zalśniła folia na płaskim pudełeczku w kolorze złota. – A, nie omieszkam. – Grubas rozciągnął usta w uśmiechu. Obaj zaciągnęli się aromatycznym dymem. Po chwili miękko otoczył ich szary obłoczek. Macek z uznaniem przyjrzał się rzędowi drzew wzdłuż drogi. – Będziesz pan miał ładny szpaler – wysapał – a do tego pożyteczny. Włoskie orzechy w cenie. – Dla mnie za dużo. Proszę zbierać, jeśli potrzeba. – Koniuszek papierosa rozjarzył się na nowo.
QFANT
– Bóg zapłać. – Macek w podziękowaniu kiwnął głową. – A ścierwo jakieś pan podłożył? – spytał z troską. – Orzech włoski to lubi truchło. Od razu lepiej rośnie. – Tak, tak – potwierdził Kremer. Przed nimi rozścielały się łąki i pola, rozdzielone porośniętymi bujnym zielskiem miedzami. Gdzieniegdzie rosły śródpolne grusze. Daleko przed nimi majaczył wąski, granatowo-zielony pasek lasu. – U pana o ścierwo nie trudno – powiedział Macek i ze zrozumieniem pokiwał głową. – Śmierdzący interes, ale interes – dodał filozoficznie i obaj westchnęli głęboko. W zapadającym zmierzchu przypalone papierosy znowu zajaśniały na pomarańczowo. Ciszę przerwał donośny dźwięk telefonu. Kremer wyłuskał z kieszeni aparat. Spojrzał na błękitny ekranik i uśmiechnął się znacząco. Macek odwrócił wzrok i nieco się odsunął, nie wypadało patrzeć, gdy mężczyzna rozmawia z kobietą. – Tak – Kremer zagruchał w telefon. Znajomy głos zaświergotał radośnie: – Towar odebrałam. Jutro wysyłka. –Dobrze się spisałaś – pochwalił z ociąganiem i dodał miękko: – Czekam na ciebie, Mała.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 84 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
DELIRIUM TREMENS Jacek Skowroński
Posuwałem się nieco chwiejnie, ze wzrokiem utkwionym w ziemi, wypatrując petów, po które warto by się schylić. Wielodniowy zarost, niepewny chód oraz śmierdzące, sfatygowane łachy sprawiały, że przechodnie omijali mnie szerokim łukiem i odwracali wzrok w obawie, iż zostaną poproszeni o wsparcie „chorego” współobywatela. Choć mocno wyróżniałem się na ulicy, byłem równocześnie całkiem anonimowy; ot, jeszcze jedna ofiara drapieżnego ustroju albo własnego nieprzystosowania. Co zresztą na jedno wychodzi. W spożywczym długo gmerałem w kieszeniach, zbierając do kupy drobne. Jakaś moneta wysunęła się spomiędzy drżących palców i potoczyła między nogami klientów w stronę stoiska z alkoholem. Zbliżyłem się do szerokiej lady i kucnąłem. Reklamówka, z kilkoma butelkami po browarach, głośno stuknęła o podłogę, skupiając na mnie niechętne spojrzenia. Miałem to gdzieś. Moje butelki, moje pieniądze. Wsunąłem łapę pod ladę, starając się wymacać końcami palców mały, okrągły kształt. Rozgarnąłem jakieś śmieci, czując wyraźnie tłuste brudy lepiące się do dłoni. Kurwa, nie znajdę... Dotknąłem niewielkiego przedmiotu przypominającego w dotyku miękko wyprawioną skórę. Cholera, portfel...? Nakryłem go dłonią i przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, gdzie by tu skitrać znalezisko. Stanowiło to pewien problem, bo marynarkę wyciągnąłem rano ze śmietnika, nie sprawdzając nawet, czy posiada wewnętrzne kieszenie. Ale nie było czasu, frajer, co potrafi zgubić coś takiego mógł pojawić się lada moment i pozbawić mnie znaleźnego. Pochyliłem się jeszcze bardziej i szybko cofnąłem rękę, chowając ją pod marynarką. Gdzie ten zasrany łach ma QFANT
kieszenie? Nie miałem jeszcze okazji się napić, więc łapy latały mi jak podłączone do prądu, portfel wysunął się ze sztywnych palców i z cichym plaśnięciem wylądował na podłodze. Wrzuciłem go prędko do reklamówki z butelkami, wstałem z pewnym trudem i lekkim zygzakiem skierowałem się do wyjścia. Ponadrywane uszy plastikowego badziewia nie wytrzymały, wszystko wylądowało z hukiem na terakocie a butelki potoczyły się w różnych kierunkach. Nawet się nie rozbiły, w każdym razie nie wszystkie. Miałem dość tych wrażeń. Złapałem swój skarb i – odprowadzany gniewnymi okrzykami personelu – ewakuowałem się z zagrożonej strefy. Nie odszedłem daleko, nie miałem siły. Usiadłem nieopodal na murku. Z pogniecionej paczki wyjąłem ostatniego szluga. Przez moment zastanawiałem się, czy nie przełamać go na pół, ale uznałem, że potrzebuję całego, żeby ukoić rozdygotane nerwy. Koleś o twarzy pobrużdżonej jak wyschnięta kałuża spoczął w pobliżu, zanurzył rękę w zniszczonej, płóciennej torbie i powiódł dookoła mętnym spojrzeniem. Uznał chyba, że jestem niegroźny, bo nie dostrzegłszy innych padlinożerców, otworzył puszkę piwa i pociągnął kilka łyków. Wyraźnie mu ulżyło, mnie wręcz przeciwnie. Wyjął fajki i zerknął w moim kierunku. Widziałem go przed chwilą w sklepie, mój występ na pewno zwrócił jego uwagę. Skinąłem głową. Zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie, czy przypadkiem nie jest mi winien paru groszy. –Aleś się sczaił z tym kipiszem – zagaił, skojarzywszy mnie wreszcie. –Chrząknąłem i odpowiedziałem inteligentnie: – No... – Przewiskałeś? – N... nie... – byłem trzeźwy jak świnia, więc jąkałem się trochę. Zmobilizowałem się jakoś i wyartykułowałem pełny komunikat, nie spuszczając wzroku z puszki w jego dłoni.: – Nie sprawdzałem jeszcze. – Trza obadać. – Podsunął się w moim kierunku. Zmrużył kaprawe
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 85 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
oczka, podumał i niespodziewanie wyciągnął kolejnego browara. – Zenek jestem. Oddałem twoje flachy, trzymaj. Jakbyś miał dwójaka, to jeszcze na bełta obleci. – Ra... Rafał. Przypiąłem się do złocistego nektaru, zostawiając na później QFANT
rozważenie propozycji. Przyjąłem w milczeniu szluga, czekając na dobroczynne działanie alkoholu. Wiedziałem z doświadczenia, że potrwa to jakieś dwie, trzy minuty. Cholernie długo, prawie wieczność. Wieczność jednak jest niczym dla człowieka, który codziennie umiera na nowo. Wreszcie poczułem się lepiej, no, powiedzmy mniej koszmarnie. Ręce prawie przestały dygotać, krew popłynęła szybciej, imadło ściskające czaszkę rozwarło odrobinę szczęki. Wyjąłem zza pazuchy swój skarb. Zrobiony był z czarnej, błyszczącej skóry, w rogu miał wyciśnięte inicjały. I nie był gruby, prawdę mówiąc, wyglądał jak wyjęty spod walca drogowego. Zenek głośno przełknął ślinę, gdy rozchylałem brzegi portfela. – O kurwa! – w zduszonym okrzyku udało mu się zawrzeć więcej uczucia, niż świeżo upieczonemu ojcu na wieść, że urodziły się trojaczki. Nie próbowałem nawet ogarnąć konsekwencji całego wydarzenia, w tym momencie przyswajałem jedynie fakt posiadania czterech banknotów o nominałach zakrawających na absurdalny dowcip. Ile to będzie butelek...? – Kup coś – wręczyłem Zenkowi błyszczący papierek, zbyt piękny, by był prawdziwy – flasz... Nie, mocny browar, na dłużej starczy. Stary menel potarł banknot poślinionymi palcami, następnie zbliżył go do oczu. Próba wypadła pomyślnie. Zgniótł go, intensywnie pomiętosił w brudnych łapach, rozprostował, rzucił na ziemię i dokładnie wdeptał w glebę. – Za nowy, pomyślą, że ukradłem… Wrócił po pięciu minutach. – Płyniem stąd, nie będziem na widoku biesiadować. – Nie musiałem o nic pytać, pękająca w szwach torba mówiła sama za siebie. Ławeczka pod trzepakiem, opodal śmietnika zapewniała kojącą atmosferę spokoju i chroniła przed wzrokiem ciekawskich. Dwa browary i cztery szlugi później mój nowy przyjaciel zagadnął: – Kto ty właściwie jesteś? Nie widziałem cię wcześniej na osiedlu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 86 -
LITERATURA
numer 1/09
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Nie mogłeś mnie widzieć. Mieszka... łem w Komorowie. – I...? – Nie ma co gadać... – No ty, nie fanzol. Przesz widzę, że na rezerwie jedziesz. – Łyknął, następnie zlustrował uważnie moją postać. – Młody jesteś, ciuchy jak u swojaka, ale po kanałach nie kimałeś. – Skąd wiesz? – Ech, farmazon. Raz zejdziesz pod ziemię i dyktą zaprawisz, to już mogiłą zajeżdżasz. Zawsze wyczuję. – Nie polemizowałem, choć sinawy, podobny do zgniłego kartofla nos Zenka, nie wyglądał na zbyt czuły instrument. – Coś z kobitą? – Nie, nie mam nikogo... – uciekłem spojrzeniem. Przetarłem dłońmi podpuchnięte powieki, rękawy marynarki osunęły się trochę, ukazując owinięte przybrudzonym bandażem nadgarstki. Krew przesiąkła w paru miejscach. Kaprawe oczka zatrzymały się zbrązowiałych plamach, pokiwał w milczeniu głową, splunął, skrzywił się, wzruszył ramionami i podsunął mi uniwersalne lekarstwo na troski tego świata. – Pij, Rafał! A potem nawijaj. Tylko, kurwa, kawę na ławę! Nie ma takiego szamba, żeby już nie dało się wypłynąć. Wierz mi, znam życie. Zenek osuszał niespiesznie kolejne puszki, ćmił szlugi i nie odzywał się ani słowem. Odpowiadało mi to. Mówiłem powoli, z trudem przypominając sobie kolejne wydarzenia, jakbym powtarzał cudzą spowiedź zasłyszaną gdzieś po pijaku. Momentami miałem wrażenie, że tak właśnie było… Siedziałem w szlafroku przed telewizorem, udając zainteresowanie gównianymi problemami bohaterów rodzimego tasiemca. Danka z upodobaniem celebrowała zabiegi upiększające. Co chwilę przepływała między łazienką a sypialnią, prezentując kolejne fazy przepoczwarzania się
QFANT
w motyla. To była taka nasza mała gierka. Gdy kolejny raz zniknęła w sypialni, mając na sobie jedynie balsam do ciała i bladoróżową maseczkę na twarzy, poczułem, że przegrałem. Poderwałem się i pobiegłem za nią, zrzucając po drodze szlafrok. Trudno, Danka znów będzie górą. Najzupełniej dosłownie. Obudziłem się późno, miejsce obok było puste i zimne. Narzuciłem szlafrok i poczłapałem boso do kuchni, żeby zaparzyć kawy. Po drodze zauważyłem, że drzwi do salonu są zamknięte, a nigdy tego nie robiliśmy, nie było potrzeby. Chciałem nacisnąć klamkę, lecz ta niespodziewanie opadła w tym samym momencie. Zamiast wiotkiej postaci Danki, ujrzałem typa o sylwetce goryla i obliczu, nad którym nieźle musiało napracować się paru bokserów wagi ciężkiej. Gość bez słowa sięgnął łapą i jednym płynnym ruchem wciągnął mnie do środka, następnie bezceremonialnie usadził w fotelu. Przez kilka sekund przypatrywał mi się wzrokiem ciężkim jak tona ziemi nad trumną. Kiedy upewnił się, że jestem dostatecznie inteligentny, by pojąć nieme przesłanie, rozwalił się zwyczajnie na kanapie. Milczałem, bo coś mi szeptało, że zdrowiej będzie nie zadawać pytań. I nawet specjalnie się nie przestraszyłem, gdyby chciał uczynić mi krzywdę, już by to zrobił. Więc tak wygląda napad? Jeden pilnuje domowników, a reszta plądruje dom. Co z Danką?! Musieli dobrze wiedzieć, że mieszkamy tylko we dwoje... Ciche skrzypnięcie kazało mi unieść wzrok. Do salonu wszedł wysoki, szczupły mężczyzna, niedbale przejechał palcami po zwichrzonej czuprynie i z demonstracyjną pedanterią zaczął zapinać guziki koszuli. – No, nareszcie wstałeś. Julian jestem, dla znajomych Julek. Nudziło nam się trochę, wiesz... Fajnie, że macie drugą sypialnię. Ciągle patrzyłem w otwarte drzwi. – Niezła jest... – końcem języka przejechał po wargach. Stanął dwa kroki przede mną i strzyknął śliną przez zęby. Krople
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 87 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
spadły na moje gołe nogi. – Nie mam w domu pieniędzy... Przez chwilę obserwował rysy na suficie, jakby sprawdzając, czy nie zwali mu się na łeb. – Julian, skończ to przedstawienie! – Nie zauważyłem, kiedy Danka pojawiła się w progu sypialni. Wyglądała jakby wyszła z sali konferencyjnej, jedynie lekko zaróżowione policzki świadczyły o tym, że chyba łatwo znaleźli wspólny język. – Rób, co masz robić! Świat rozpadł się na kawałki. Tylko na chwilę, jedno uderzenie serca, później wszystko powskakiwało na swoje miejsca. Znów przegrałem. Facet wziął ze stołu plastikową teczkę i rzucił mi na kolana. Papiery dotyczyły głównie spraw majątkowych. Oświadczenie, że dom, działka i samochód zostały nabyte ze środków własnych przez taką to a taką Danutę, urodzoną... zamieszkałą w Komorowie... Taki to a taki, konkubent Danuty, nie wysuwa roszczeń do wymienionych składników majątku. Jej prawnik odwalił niezłą robotę, obok pieczątki notariusza, na dokumentach widniały już podpisy świadków. Był też wniosek o wymeldowanie. Na parapecie usiadł gołąb i zaczął pazurkami stukać w blachę. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku, jakby pragnąc odcyfrować wiadomość nadawaną alfabetem Morse’a. – Powiedz mu, żeby nic nie kombinował – Danka pierwsza przerwała milczenie. Mówiąc, nie przestawała obserwować ptaka. – Ma podpisać i wynieść się w diabły. Nie chcę go więcej oglądać! – Kotku, nigdy go już nie zobaczysz, obiecuję. – Julian zmrużył lekko powieki i wycedził: – Podpiszesz teraz grzecznie papierki, nie będziemy robić damie kłopotu, prawda? Dama nie chce cię więcej oglądać, więc zostawisz klucze, a później pojedziemy na spacer. Wysadzę cię, gdzie sobie
QFANT
zażyczysz. Może być dworzec kolejowy? Wyjął długopis i trzymał go w wyciągniętej dłoni. Nie wykonałem najmniejszego ruchu. Powoli rozwarł palce, długopis upadł na dywan. – Widzę, że potrzebujesz małej zachęty. Zigi! – Goryl poderwał się z kanapy. – Pogadaj z nim po swojemu. Tylko nie złam mu prawej ręki! Dał mi jeszcze chwilę na podjęcie decyzji. Wreszcie strzyknął śliną, jakaś kropla wylądowała na moim policzku. Nie poruszyłem się. I nie był to wcale akt odwagi. Po prostu nie potrafiłem uwierzyć, że coś takiego może się naprawdę wydarzyć. Że kobieta, której gotów byłem przysięgnąć miłość, wierność i przywiązanie, wymazała mnie ze świadomości niczym znoszony ciuch, nieprzydatny już nawet do zmywania podłogi. Zigi nie potrafił ukryć rozczarowania, gdy nagle podniosłem długopis i złożyłem koślawe podpisy w odpowiednich miejscach. Charknął i wyraźnie miał zamiar splunąć na dywan, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. To był teraz dywan Juliana. O niczym nie zapomnieli. Goryl przyniósł mojego laptopa, podyktowali mi numer konta, na które przelałem wszystkie pieniądze. Obserwowałem swoje palce stukające w klawisze, jakby należały do kogoś innego. Zastanawiałem się, czy pozwolą mi się ubrać i wziąć osobiste drobiazgi. Bo jeśli nie... Oszczędzili mi niepewności. Wraz z ostatnim kliknięciem Julian zamknął laptopa i odłożył na stolik. Skinął gorylowi. Brutalne szarpnięcie postawiło mnie do pionu, następnie Zigi dosłownie zdarł ze mnie szlafrok, rozrywając gruby materiał jakby był z papieru – musiał dać upust złości, bo zabawa okazała się mniej zajmująca niż oczekiwał. Wykręcił mi rękę i poprowadził do wyjścia. Ostre kamienie na podjeździe kaleczyły stopy, samochód z otwartym bagażnikiem czekał pod bramą. Najwyraźniej nie przewidywali problemów, scenariusz był jeden.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 88 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Las potrafi wyglądać bezpiecznie i swojsko lub ponuro jak cmentarz o zmierzchu. Gęsto rosnące drzewa przepuszczały niewiele światła, ciężka woń butwiejących liści oblepiała mnie, niczym wilgotne prześcieradło. Ścierałem z twarzy pajęczyny; trzask gałęzi, pękających pod naciskiem bosych stóp, przypominał odgłos łamanych kości. W każdej chwili oczekiwałem strzału w plecy, kuliłem się mimowolnie, jakby mogło to w czymś pomóc. Ich plan jednak był bardziej finezyjny. Goryl kazał mi się zatrzymać na niewielkiej polance. Dygotałem ze strachu i z zimna. Zigi bez słowa wręczył mi butelkę wódki. Pociągnąłem łyk, żołądek skurczył się i natychmiast wyrzucił żółtawą breję z resztkami kolacji. Oprawca palił papierosa, obserwując mnie obojętnie. Skinął głową żebym kontynuował. Piłem powoli, małymi porcjami, które żołądek tolerował coraz lepiej. Znieczulenie zaczęło działać. Rozumiałem, gdzie jestem i co się za chwilę stanie, lecz obserwowałem wszystko jak film w nieznanym języku. W połowie butelki poprosiłem o papierosa. Bez słowa rzucił mi zapalniczkę i paczkę z paroma fajkami. Wypaliłem jeszcze dwie, zanim skończyła się gorzała. Potem goryl zaczął mnie bić. Nazajutrz znalazł mnie jakiś grzybiarz. – Fuszerka, powinni cię, kurwa, załatwić. – Opinia starego menela wyrwała mnie z zamyślenia. – Co dalej? – Przecież widzisz... – U glin byłeś? – Sami przyszli do szpitala, spisali protokół. Danka przedstawiła świadków, że póki się nie wyprowadziłem, urządzałem libacje, maltretowałem ją. Nawet miała obdukcję, diabli wiedzą, skąd... Jak myślisz, komu uwierzyli? Byłem u adwokata. Mogę oczywiście wytoczyć sprawę o odzyskanie mienia, ale będzie kosztowna, długotrwała i bez gwarancji powodzenia. – Ukryłem twarz w dłoniach. Szczera spowiedź przed ostatnią
QFANT
przyjazną duszą, która mi pozostała, uświadomiła mi, jak blisko jestem krawędzi. – Teraz, to już tylko zachlać się na śmierć. Zenek sięgnął za pazuchę i długo gmerał w rozpadającym się portfelu. W jednej z przegródek tkwiła czarnobiała fotografia, przedstawiająca kilkuletniego chłopca w krótkich spodenkach, na tle jakiejś zmurszałej kamienicy. Starałem się dojrzeć podobieństwo między postacią ze zdjęcia a moim powiernikiem, ale sponiewierane przez życie i podłe trunki oblicze Zenka zbyt wypaczyło jego dawne rysy. Dostrzegł moje spojrzenie. – Mój mały... Wiem gdzie teraz mieszka, kiedyś poszłem tam. Jak mnie zobaczył to wyjął piątaka. Nie poznał starego. A może i poznał... Ech, kurwa, gówniane to życie, a i tak wszyscy zaparkujem w kostnicy. – Splunął zamaszyście. – Stuknij gnoja i po krzyku! Dziwkę też. – Nie umiem... – Co nie umiesz?! Popatrz na mnie: wiesz jak to jest budzić się i nie wiedzieć, co się wczoraj robiło? Sprawdzać puste flachy, czy nie został łyk alpagi i jarać pety z przystanku? Myślisz, że wiesz, co?! Jeszcześ dykty nie wąchał... Co masz, kurwa, do stracenia? – Otworzył kolejnego browara. – No, jak będzie? – Ma goryla i broń... – Nie peniaj, farmazon! Co myślisz, że ty jeden masz pecha? Wiesz ty, jacy ludzie po kanałach kimają? Jakbyś ich posłuchał... – Wysączył resztkę piwa, zgniótł puszkę i schował do torby. – Nie wiesz wszystkiego o starym Zenku, ma się jeszcze poważanie u ludzi. Zbiorę kumpli. Trochę gorzały i będziesz ich bratem. Pojedziem do twojego Juliana, zrobi się rozróbę, że kamień na kamieniu nie zostanie. Jak się będzie rzucał, to go przerobim na wkładkę do bigosu. Wytłumaczy się gnojowi, że jesteś z ferajny. No, wchodzisz?! Wzruszyłem ramionami i odetchnąłem głęboko. Wybór był dość prosty. Nie miałem niczego do stracenia. No i nie byłem zupełnie trzeźwy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 89 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Mówiłeś, że gdzie to jest? – Zenek najwyraźniej właściwie odbierał mowę ciała. – W Komorowie. – Nieklawo... Nie dojedziem taką ekipą. Pomyślałem o pozostałych trzech banknotach. – Załatwię transport. Umówiliśmy się po teleekspresie obok samu. Uścisnąłem sękatą łapę i poszedłem trzeźwieć. Kupiłem kilka kajzerek, kiełbasę i litr coli. Następnych parę godzin przesiedziałem na ustronnej ławce, pod blokiem z wielkiej płyty. Po południu nabyłem siatkę browaru, powędrowałem w okolice sklepu meblowego i przyjrzałem się ciężarówkom czekającym na klientów. Uznałem, że stara avia z odrapaną, blaszaną budą będzie akurat. Kierowca taksował mnie nieufnym spojrzeniem, wyjaśniałem mu więc, że muszę przewieźć paru ludzi na budowę, a widok zmiętych papierków o wysokich nominałach rozwiał wszelkie wątpliwości. Usadowiłem się w szoferce i ruszyliśmy. Byłem prawie pewien, że Zenek zdążył w tym czasie zabalsamować się w trupa. Najwyżej zrobię to samo. Widok, jaki ujrzałem dojeżdżając do miejsca spotkania, sprawił, że nabrałem wątpliwości, czy ciotka delirka nie puka już do moich drzwi. Znajomy murek okupował kwiat menelstwa z całego osiedla, a pewnie i z dalszej okolicy. Ponure typy o twarzach nieskażonych trzeźwością, rozglądały się dookoła, nieliczni przechodnie omijali szerokim łukiem całe to zgromadzenie wszelkiej maści socjopatów i wykolejeńców. Staż menelski niejednakowo odcisnął na nich swe piętno, lecz łączyło ich jedno: poubierani byli z ekstrawaganckim lekceważeniem dla mody, fasonu i czystości odzienia. Dostrzegłem nawet między nimi jakąś chudą giganciarę, ze szlugiem i jabolem w ręku. Mimo pełni lata nasunęła na oczy idiotyczną, wełnianą czapkę z pomponem, jej ostry, wręcz wulgarny makijaż wyglądał
QFANT
na zrobiony plakatówkami i węglem. Miałem cholerną ochotę walnąć sobie coś dla kurażu, ale nie zdążyłem, Zenek dostrzegł mnie za szybą ciężarówki i zaczął machać triumfalnie jakimś łachmanem. Z uczuciem lekkiego obłędu odciągnąłem na bok inicjatora akcji i spytałem: – Przewiskałeś wszystkie meliny w mieście? – A co, niezła ekipa, kto im skoczy? Widzę, że gablotę załatwiłeś jak się patrzy. – Z uznaniem zlustrował meblowóz, którego kierowca najwyraźniej zastanawiał się, czy nie odjechać w siną dal. – Nie bój nic, sama zaufana ferajna. – Coś ty im za bajerę wcisnął, żeś ich tylu nabrał?! – Lepiej żebyś nie wiedział... – Widząc popłoch w moim wzroku, dodał z krzywym uśmiechem: – Wyluzuj, stary, do końca życia będziesz miał poważanie na mieście. Typy rzeczywiście traktowały mnie z dziwnym szacunkiem, który pogłębił się jeszcze, gdy puściłem w obieg siatkę z browarem. Ściskałem szorstkie, trzęsące się dłonie, przyswajając ksywki jakby żywcem zerżnięte z napisów w szaletach. – Bardach, Kałdun, Małpa, Faja, Lewy... Z pomocą Zenka zapakowałem wszystkich na budę ciężarówki. Pod murkiem, prócz wyjaranych do filtra petów, nie został najmniejszy ślad porąbanej bandy. Moi nowi znajomi okazali się fanatycznymi zwolennikami recyklingu – nie dość, że pognietli i zabrali ze sobą puszki, prześwietlili jeszcze pobliskie kosze na śmieci, ogołacając je ze wszelkich surowców wtórnych. Szarzało już, gdy wjechaliśmy do Komorowa. Po drodze przyszło mi do łba, iż właściwie postępuję jak szaleniec, nie panuję nad wypadkami i za diabła nie wiem, czym skończy się ta zwariowana impreza. Natychmiast kazałem kierowcy stanąć. Lepiej żeby nie wiedział, dokąd zmierzamy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 90 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
Wypuściliśmy bractwo, niektórych trzeba było budzić. Zacząłem holować swoją bandę, zastanawiając się równocześnie, kiedy pojawi się jakiś patrol policji zaintrygowany dziwaczną procesją. Jednak los postanowił nie krzyżować nam planów. O ile jakieś mieliśmy. Zmierzch zapadł na dobre, gdy dotarliśmy w pobliże posesji. Powiedziałem Zenkowi, aby schował się z ferajną w zaroślach, a ja pójdę na zwiady. Miał tymczasem wbić do zlasowanych gorzałą mózgów, że cokolwiek by się działo – nalot gliniarzy, wizyta sąsiadów czy nawet trzęsienie ziemi – nikomu nie wolno wyjawić, kto ich tu sprowadził. Jestem jednym z nich! Nie miałem dokumentów a wyglądem nie odbiegałem od reszty towarzystwa. Powinno to zapewnić coś w rodzaju alibi – gdyby wypadki przybrały niekorzystny obrót, mogłem, przy odrobinie szczęścia, wylądować w schronisku dla bezdomnych. Zawsze to lepsze niż więzienie. Spokojnym krokiem dotarłem w okolice bramy z kutych ręcznie, żelaznych prętów i spojrzałem w okna. Były ciemne, najlżejszy odblask nie sugerował, że ktokolwiek przebywa w domu. Nieduże lampki na baterie słoneczne oświetlały teren słabym, podobnym do księżycowego, blaskiem. Rzuciłem kamykiem w szybę sypialni. Odczekałem ze trzy minuty i wróciłem po swoją zwariowaną ekipę. Rozsuwaną bramę załatwili błyskawicznie. Koleś o wiele mówiącej ksywie, „Ślusarz”, bynajmniej nie zamierzał dokonywać precyzyjnych manipulacji. Grubą, metalową łapką wyjął bramę z prowadnicy, a kilkanaście rąk naparło równocześnie na pręty, odginając konstrukcję do wewnątrz. Po niecałej minucie byliśmy na terenie posesji. – Zakładałeś alarm? – spytał Zenek. – Nie, ale Julian mógł… – Mały, obadaj, czy nie ma prezencików. – Skinął potężnie zbudowanemu, zarośniętemu drabowi o rysach pawiana. Następnie wyjaśnił chropowatym szeptem: – Mały sam kiedyś instalował alarmy, tylko że go
QFANT
wykopali z roboty. Jakoś nie budził zaufania klientów. Ciekawe, dlaczego? – Pytanie uznałem za czysto retoryczne. – Ale lubi to, dalej robi w branży... Spec od alarmów zniknął za domem. Wrócił po paru minutach i oznajmił: – Zabawka druga klasa bezpieczeństwa. Podczerwień i impulsy z losową oscylacją. Kaszana. – Głos miał wysoki, zupełnie niepasujący do postury – Zamknąłem pętlę przejściówką na diodach, skalibrowaną w zakresie... – Dobra, dobra... – Zenek splunął i przewrócił zaropiałymi oczkami. – To bardzo ciekawe, ale możem, kurwa, wejść, czy nie?! – Z drzwiami to do Ślusarza. – Mały wyglądał na mocno dotkniętego. Musiał posiadać delikatną konstrukcję psychiczną. Jak już mówiłem koleś, który załatwił bramę, preferował metody mało subtelne, lecz skuteczne. Po dwóch minutach drewniana futryna nadawała się tylko na wkład do kominka. O ile komuś nie przeszkadza smród palącego się lakieru. Byliśmy w środku. Na mój przyzwalający gest towarzystwo, niczym psy wyszkolone do znajdywania narkotyków, rozpełzło się po domu, a po niedługim czasie ich triumfalne okrzyki oznajmiły, że trafili do raju. Nie starczyło dla wszystkich miejsca na fotelach i sofie w salonie, zatem bracia menele rozłożyli się na dywanie. Wszyscy palili papierosy, powietrze w pomieszczeniu szybko zrobiło się szare. Niezwykła mieszanka oparów gorzały, brudu, dymu i substancji których lepiej nie nazywać po imieniu mogła powalić nosorożca, jednak zahartowani wieloletnią praktyką goście nie przejmowali się drobiazgami, a swojska atmosfera pijackiej meliny wyjątkowo przypadła im do gustu. Kumple z marginesu dobre maniery mieli w głębokiej pogardzie. Szkło brzęczało nieustannie, a pijackich rechotów i przekleństw nie zdołały zagłuszyć nawet dźwięki nastawionej przez kogoś muzyki. Pozwoliłem im czerpać do woli z zasobów domu. Początkowo
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 91 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
degustowali koniaki, likiery i inne kolorowe wynalazki z niejaką podejrzliwością. Rezerwa nie uchroniła jednak tych trunków przed zniknięciem w czeluściach spragnionych gardeł. Gdy ujrzałem jak zarośnięty osobnik, ze wspaniałym czerwonym kinolem, rozcieńcza whisky wermutem, musiałem czym prędzej wypaść na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza... I nie tylko po to. Pozbywszy się nieprzyjemnych sensacji, wróciłem do salonu i wtopiłem się w otoczenie. Ktoś wsunął mi szklankę w rękę, zapaliłem papierosa i zaległem na dywanie. Deliryczna impreza rozkręciła się tymczasem w najlepsze. Paru osobników nie wytrzymało tempa, pogrążeni w błogiej nieświadomości asymilowali wchłonięte trunki. Chuda giganciara chichotała głośno, turlając się po podłodze z jakimś kolesiem, wszędzie walały się puste butelki, pety gaszone na dywanie tliły się nadal, psując dodatkowo i tak już ciężką atmosferę. Zasnuty dymem salon, pełen anonimowych postaci poruszających się w zwolnionym tempie, przywodził na myśl narkotyczne wizje uwiecznione w sepii. Brakowało jeszcze białych myszek, lecz niewykluczone, że czekały tylko na właściwy moment. Piłem z umiarem, markowałem właściwie, jednak zmęczenie i stres robiły swoje. Klimat totalnego odlotu działał otępiająco, zacząłem więc powoli odpływać... Jakiś dysonans w otoczeniu zakłócił sielski nastrój. Odniosłem niejasne wrażenie, że ktoś nie pasuje do miejsca i chwili. Próbowałem uświadomić sobie, o co chodzi? Rozejrzałem się sennie. Nagły ryk przerwał pijackie bełkoty: – Co tu się, kurwa, dzieje?! Co to za burdel?! – Julian stał w progu salonu i darł mordę. Czerwona z wściekłości gęba, nabrzmiałe na skroniach żyły i kurczące się jak w agonii dłonie sugerowały, że za chwilę stanie się coś strasznego. – Wywal ich stąd! Zigi wyszedł zza jego pleców z zamiarem zrobienia porządku, ale
QFANT
Julian niespodziewanie zmienił zdanie: – Nie, stój! To on ich sprowadził, musi tu być. – Rozejrzał się po steranych obliczach najbliższych biesiadników, skrzywił się jak po wdepnięciu w gówno i skinął na goryla. – Ty go widziałeś najdłużej, który to? – Nie przyglądałem się. – Więc Zigi nawet umiał mówić. – Nie mam pamięci do twarzy... – Nie pierdol! Znajdź go! Bandzior wzruszył ramionami i zaczął niechętnie lustrować moich kumpli. Tymczasem jego szef wyciągnął pistolet. Nikt nie zareagował, jedynie chuda giganciara odczołgała się na bok i zniknęła pod stołem. – No, gnoju! Gdzie jesteś? Wyjdziesz albo po kolei rozwalę całe to gówno! – Blefował, sposób w jaki mnie załatwili świadczył, że był zawodowcem, a zawodowiec nie zostawia za sobą więcej trupów niż musi. – Jesteś tu?! – Tu... jestem tu, kur... – rozległo się z kąta salonu. Juliana jakby giez ukąsił, podskoczył i rzucił się w stronę spoczywającej pod ścianą kupy łachmanów. – Jeeestem, panie sierżancie... – Delikwent próbował zasalutować. Najwyraźniej krzyki bandziora przypomniały mu wojskową przeszłość, choć obecnie w najmniejszym stopniu nie przypominał żołnierza: wianek siwych włosów do ramion okalał błyszczącą łysinę, długa broda rosła swobodnie przez całe miesiące, a koszmarny zez wyłupiastych oczu sprawiał, że gość wyglądał jak pijany kameleon. – Coś powiedział? – Mój prześladowca nie dał się nabrać. Nachylił się i warknął: – Kto cię tu sprowadził? Gadaj, bo ci jaja odstrzelę! – Tu jeeesteeem!!! – inna sterta łachmanów uznała za stosowne zasygnalizować głośnym wyciem swą obecność. Julian obrócił się, próbując zlokalizować nadawcę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 92 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
– Nieee, tuuu... – ktoś stwierdził, iż jest równie godny uwagi. – To jaaaa... – Nie, to jaaa... – Właśnie, że ja... – Kolejny menel ocknął się z letargu i sądząc, iż coś go omija dorzucił: – Kto polewa? – Jesssem...! Po chwili w salonie panował już całkowity chaos, towarzycho mętnie pojmowało, że uczestniczy w jakiejś grze, polegającej na zwróceniu na siebie uwagi. Zapewne było coś do wygrania, wiec bractwo zaczęło przekrzykiwać się wzajemnie. Niektórzy przypomnieli sobie, że cała impreza zaczęła się od tropienia ukrytych w domu trunków, próbowali więc wstawać chwiejnie, w przekonaniu, że czeka ich powtórka zabawy. Poczułem się jak w klasycznym domu wariatów, tym bardziej, iż sam darłem się na całe gardło, by nie wyróżniać się z tłumu ochlapusów zalegających salon. Juliana dosłownie sparaliżowało, przekrwionymi oczkami wodził dookoła jak rozjuszony buhaj. Pewnie pierwszy raz w życiu stracił kontrolę nad sytuacją. Najwyraźniej nikt się go nie bał! Więcej – wszyscy mieli go w dupie! Nie zauważyłem kiedy nacisnął spust, straszliwy huk w zamkniętym pomieszczeniu brutalnie przerwał zabawę. Roztrzaskane pociskiem radio spadło z komody. Nagłą ciszę zakłócało tylko głośne dzwonienie w uszach. – Na ziemię! Rzucić broń! Wszyscy na ziemię! Do salonu wpadło kilku mężczyzn w kominiarkach i powaliło brutalnie Juliana i Zigiego. Wiedzieli dokładnie, kto jest kim, nie zwracali najmniejszej uwagi na resztę towarzystwa. Jedna z ubranych na czarno postaci poczęstowała goryla potężnym kopniakiem i wycedziła: – Gdzie chowaliście ciała? Typ milczał. Szkło pobrzękiwało zrazu dyskretnie, po chwili tempo
QFANT
wchłaniania trunków wróciło do normy, a nawet ją przekroczyło, ponieważ menele wyczuwali szóstym zmysłem bliski koniec imprezy. Facet w kominiarce przystawił gorylowi pistolet do czoła. – Gadasz i jesteś wolny, masz dziesięć sekund! – Nie wiem... – Pytałem o coś, i ty mi to powiesz! – Nie podniósł głosu. Niektórzy nie muszą krzyczeć, by ich słuchano. – Wiem, że twój szef lubi doić z forsy bogate panienki. Kilka zaginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. I coś ci wyjaśnię: mam to w dupie, nie obchodzi mnie to. Ale obchodzi mnie jedna: Marta Szramowska. Zniknęła w kwietniu. Musisz pamiętać, była niewidoma i miała na twarzy blizny po oparzeniu kwasem. Porachunki, ktoś dał sygnał jej ojcu, żeby wycofał się z interesu. Tak też zrobił. Jakoś wszystko się poukładało, trafił się narzeczony, były widoki na operację w szwajcarskiej klinice. Właśnie wtedy zniknęła. Z chłopakiem i z pieniędzmi. Myślę, że nie żyje. Jej ojciec chce odzyskać ciało. A tego jej narzeczonego mam mu przywieźć żywego – przez sekundę spoglądał na Juliana – choć on wolałby pewnie , żebym go zabił. Musiałeś słyszeć o jej starym, mówią na niego.... – pochylił się niżej. Wyszeptał dwa słowa. Oprych skurczył się i otworzył usta. Równocześnie Julian wycharczał: – Zamknij ryja, to polic... Nie dokończył. Pilnujący go osobnik w kominiarce, kolbą karabinu złamał mu nos i pozbawił kilku zębów. To wystarczyło, aby przekonać Zigiego, że nie trafił w opiekuńcze ręce organów ścigania. – Kazał zakopać ją... Cicha spowiedź nie trwała długo. Ubrany na czarno osobnik powiódł wzrokiem po całym zgromadzeniu. Uczestnicy libacji uznali prawdopodobnie niecodzienne wydarzenia za wynik zbyt niskiej zawartości alkoholu we krwi i zapamiętale starali się
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 93 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
temu zaradzić. Kominiarka ciągle zasłaniała twarz dowodzącego akcją. Odetchnąłem głęboko, czując jak wiotczeją mi mięśnie i puszczają napięte nerwy. Wstałem chwiejnie, jakbym istotnie uczestniczył w balandze. Chuda giganciara podpełzła do Juliana i w przypływie macierzyńskich uczuć zajęła się jego pokiereszowaną twarzą. Poruszał ustami. Przechodząc obok usłyszałem jego mantrę: – Jesteś tu...? No, jesteś? Pokaż się... wiem, że jesteś... – To ja. Jak ci się podobam? – Nie umiałem odmówić sobie szczeniackiej satysfakcji. Niech wie, kto go załatwił. – Ty! – Wyciągnął rękę, chcąc mnie przytrzymać. – Kto ty jesteś?! – Detektyw Brudny... – Nadepnąłem mu na palce. Niezupełnie przypadkiem. – Będę musiał zmienić nazwisko, płoszy klientów, nie sądzisz? – Co racja, to racja. – Giganciara ściągnęła idiotyczną czapkę z pomponem, wypluła pełną ubytków i przebarwień sztuczną szczękę, która deformowała jej usta, nadając im wyraz agresywnej pogardy. Puściła oko do Juliana. – Nie gniewasz się już, że musiałam tak nagle wyjechać do chorej mamusi? Ze ślubu nici, ale chyba i tak miałeś inne plany...? Danka potrafi być cholernie złośliwa. Patrzyłem jak ubrane na czarno postacie wywlekają z salonu obu delikwentów. Goryl próbował protestować: – Mieliście mnie puścić! – Kłamałem. – Dowódca nie pofatygował się, by spojrzeć w jego kierunku. – Panie... Brudny, to dla pana. Podał mi breloczek z kluczykami oraz dość grubą kopertę i ulotnił się bez słowa. Nie zaglądałem do koperty. Pewnym ludziom po prostu się ufa. Na podjeździe stała czarna toyota. Terenówka, napęd na cztery koła. Danka z piskiem wskoczyła na siedzenie pasażera – nie mam pojęcia, czemu
QFANT
kobiety tak uwielbiają terenowe wozy. Kojarzą im się z czymś? Zająłem miejsce za kierownicą, w włożyłem kluczyk w stacyjkę, ale nie odpalałem. – Zanim podpisałem tę makulaturę o zrzeczeniu się majątku, byliście w sypialni. Julian sprawiał wrażenie bardzo... usatysfakcjonowanego. – Pan Brudny zna takie trudne słowa? No, no! – Przyjrzała mi się ciekawie. – Istotnie, był dość natarczywy, ale akurat zadzwonił telefon, potem rozbolała mnie głowa... Rozumiesz, stres i napięcie. Przekonałam go, że najpierw praca, potem przyjemności. – Wyglądał jak kot w marcu. – Powiedziałam mu, że jest podobny do Bogusia Lindy. Ech, ci faceci, można was... – Rafał, bajerę masz lepszą niż moja stara przed sądem! – głos z tylnego siedzenia brzmiał raczej beztrosko i przyjaźnie. Odwróciliśmy się prędko, facjata Zenka wyglądała w półmroku jak głowa upiora. O ile upiory bywają pijane. – Tak mnie wykołować to nawet ta raszpla z Żytniej nie umiała. Wszystko był kit i szklenie fajansu? Przesz mogli cię stuknąć. – Nie mogli – Danka pierwsza odzyskała mowę. Wyjęła niewielki pistolecik. – Mały, ale czasem rozmiar nie ma znaczenia. Stary menel pokiwał głową, lecz nie pozbył się wątpliwości. – Ale w lesie to już kaplica, mógł cię rozwalić i zakopać. – Czego on ci nagadał, nie był w żadnym lesie. – Mojej partnerce najwyraźniej sprawiało satysfakcję wyłuszczenie szczegółów akcji. Zapaliłem papierosa, ryzykując zapłon oparów, którymi Zenek napełnił wnętrze wozu. – Skuli go i zamknęli w piwnicy, żeby załatwić w stosownym momencie. Nie wiedzieli, że potrafi otworzyć kajdanki byle gwoździem, a okienko nie miało krat. Wszystko pod kontrolą... – Wszystko?! – wtrąciłem. – Nie znalazłem ubrania, które miałaś schować w piwnicy. Były tylko buty. Jakaś kobiecina mało nie dostała
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 94 -
LITERATURA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
zawału, jak mnie zobaczyła gołego w śmietniku. – Zapomniałam... – Danka nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. – Kotku, należało ci się coś za tę flądrę, która uparła się, żeby oprócz honorarium wypłacić ci premię w naturze. Tylko zapomnieliście, że też jestem detektywem. – Do niczego nie doszło... Nie lubię rozwódek. – A ta tleniona ropucha z Międzyzdrojów? Uznałem za stosowne zmienić temat, zanotowawszy w pamięci, iż niedocenianie płci przeciwnej może ściągnąć spore kłopoty. Oraz, że mam rachunek do wyrównania. A cholernie nie lubię długów. – Zenek, wracaj do kumpli. – Włączyłem silnik. – Chata jest wynajęta do końca tygodnia, co znajdziecie, to wasze. Moja wielkoduszna propozycja nie była całkiem bezinteresowna. Miałem całkowitą pewność, że bracia menele unicestwią wszelkie dowody naszej obecności w tym miejscu. Po to ich głównie zaprosiłem. No, nie tylko. Dom należał do naszego dłużnika, który zapomniał o honorarium, a równocześnie czesał niezłą kasę za wynajem. Facet przeżyje niezły szok, gdy zajrzy tu z następnym klientem. Wspominałem już, że nie lubię długów? – Idę, idę... – Stary menel prawie wypadł na zewnątrz. – Jakby się nowa robota trafiła, to pamiętaj o mnie. Z taką ferajną możem porwać prezydenta i zażądać okupu. Akurat miałem inne plany. Z niejakim wzruszeniem uścisnąłem sękatą łapę. Może się jeszcze spotkamy, kto wie? – A tego, wiecie... – czknął głośno. – Zaprosicie na wesele? – Zenuś, ciebie i całą ferajnę! – Klawo, kiedy? Spojrzałem na Dankę. Zdawała się głęboko nad czymś zastanawiać, wreszcie skrzywiła się i pociągnęła nosem. –Jak zmieni nazwisko...
QFANT
Tomasz Chistowski – Takeda Magik klimatu Takeda potrafi przelewać na ekran komputera klimat obcych planet i nierealnych krain. Ma przy tym świetny zmysł estetyczny do grafiki użytkowej. Projekt qfantowego portalu i większość materiałów reklamowych to jego dzieło. Z wielką przyjemnością przedstawiamy próbkę jego prac artystycznych.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 95 -
GALERIA
LITERATURA
QFANT.PL
numer 1/09
LITERATURA
GALERIA
QFANT.PL
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 96 -
numer 1/09
„Kongres Futurologiczny” Stanisława Lema Utopia czy dyktatura?
Piotr Michalik
Philip K. Dick, amerykański klasyk fantastyki naukowej, w roku 1974 tak pisał o Lemie: „Ta komórka partii zza żelaznej kurtyny – Lem – jest najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym osobnikiem, gdyż pisze wieloma stylami i raz zna niektóre obce języki, a raz nie(...)”. Jest to fragment jednego z donosów do FBI, jakie napisał podczas napadu paranoi, która trawiła jego umysł. Pomijając temat kiepskiego stanu zdrowia psychicznego Dicka, znamienny jest fakt, że jest to bardzo słuszne spostrzeżenie. Czytając teksty Lema trudno jest uwierzyć, że jeden człowiek może mieć aż tak wielowymiarowy umysł i że spektrum poruszanej przez niego tematyki może być tak szerokie. Stanisław Lem to najwybitniejszy polski pisarz SF i z tym przeważnie nikt nie dyskutuje. Jego twórczość osiągnęła łączny nakład ponad 27 milionów egzemplarzy i przetłumaczono ją na 41 języków. „Kongres Futurologiczny” powstał w roku 1970. Jego głównym bohaterem jest Ijon Tichy (podobnie jak w „Dziennikach Gwiazdowych”, „Wizji lokalnej”, „Pokoju na Ziemi”), przesympatyczny podróżnik kosmiczny, człowiek do tego stopnia ciekawy wszechświata i
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 97 -
POLECANKA
GALERIA
QFANT.PL
numer 1/09
wiedzy, że gotów jest polecieć w najdalszy kraniec galaktyki, byleby tylko zrealizować swoją pasję. Dlatego jego wieloletni znajomy, profesor Tarantog, namawia go do udziału w konferencji – tytułowym kongresie futurologicznym – której przedmiotem ma być problem przeludnienia. Dla sybaryty, za jakiego uważał się Tichy – pomimo że wielokrotnie udowadniał, iż potrafi się obyć bez luksusów – pobyt na tropikalnej wyspie gdzieś na Karaibach, do tego we wspaniałym hotelu, na pewno wydawał się czymś kuszącym. A jeśli dodać do tego możliwość spotkania wielu wybitnych naukowców, to zapewne końmi nie dałoby się go od wyjazdu odwieść. Tichy trafia na konferencję, jednakże już pierwszego dnia pobytu pojawiły się niespodziewane okoliczności, które przerwały obrady, nim te na dobre się rozpoczęły. W ich wyniku Tichy'emu i pozostałym gościom hotelowym przyszło spędzić czas w zupełnie niesybarytańskich wnętrzach. Mogę tylko zdradzić, że było tam naprawdę ciemno. Kongres Futurologiczny jest rozprawą filozoficzną o cenie dążenia do prawdy, manipulacjach i zakusach władzy, chcącej sprawować pełną kontrolę nad społeczeństwem. Problemem tyrani zawsze pozostaje jednostka, gdyż jest obdarzona wolnością i sama decyduje, jakie cele chce realizować. Oczywiście najłatwiejszą, najbardziej popularną metodą dyktatur na złamanie woli jednostki jest strach. Ma to tę zasadniczą wadę, że prędzej czy później zastraszany człowiek orientuje się, że posłuszeństwo – poza utrzymywaniem przy życiu – niewiele mu daje, a egzystencja, podczas której musi ukrywać swoje myśli i dążenia, jest udręką o wiele większą niż śmierć. Strach ustępuje i przychodzi bunt. Innym sposobem sprawowania władzy, jest zaspokajanie potrzeb społeczeństwa na takim poziomie, by ludzie nie czuli dyskomfortu bycia rządzonymi. Lecz jest to bardzo kosztowna metoda i wymagająca nie lada umiejętności godzenia, czasem sprzecznych ze sobą, interesów społecznych.
QFANT
Lem pokazuje w kongresie trzecią metodę – manipulację człowiekiem, i to tak sprawną, by ten łudził się, że jego potrzeby są zaspokajane. W systemie tym obywatele odczuwają autentyczne szczęście, cieszą się jak dzieci swą „wolnością” i ani myślą o buncie. Czy taki system można nazwać dyktaturą? Koszt omawianego przez Lema systemu społecznego jest z pozoru znikomy i nie wymaga nawet posiadania zbyt wielkiej armii czy policji. Czy jednak oznacza to, że rządy takie są ucieleśnieniem marzeń o realnej utopi, raju na ziemi? Oczywiście Kongres Futurologiczny Lema, to nie tylko zaduma nad problemami filozoficznymi, lecz także brawurowo prowadzona opowieść, pełna absurdalnego humoru i wspaniałych słowotworów opisujących nowoczesną i bardzo przemyślaną technikę. Nieprzewidywalne zakręty fabularne sprawiają, że czytelnik wielokrotnie zaśmieje się pod nosem, gdy kolejny raz autor wciągnie go w iluzję, by po chwili rozwiać ją, ściągając kolejną zasłonę (maskon) ukrywającą bezlitosną prawdę. Czy Tichy zaakceptuje obłąkany świat, z którym przyjdzie mu się zetknąć?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zapraszam do lektury
- 98 -
POLECANKA
POLECANKA
QFANT.PL
numer 1/09
Spirale strachu Jacek Skowroński Autor: Jeffery Deaver Tytuł: „Spirale strachu” Tytuł oryginalny: Twisted: Collected Stories of Jeffery Deaver Vol. I Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Tłumaczenie: Łukasz Praski Format: 142 x 202 mm Liczba stron: 312 Okładka: miękka ISBN: 978-83-7469-617-3 Kto zetknął się już z prozą Jeffery’a Deavera, autora „Kolekcjonera kości” i „Tańczącego trumniarza”, tego nie trzeba namawiać do lektury. Wszystkich innych szczerze zapraszam na spotkanie z mistrzem suspensu, który najwyraźniej postanowił kolejny raz nas zaskoczyć, i to bynajmniej nie tylko mistrzowsko budowanym napięciem i nieodłącznym finałowym twistem. To by było zbyt proste. Deaver proponuje nam szesnaście najróżniejszych historii, makiawelicznie wprost przewrotnych, gdyż mimo że wszystko dzieje się na naszych oczach, to do samego końca nie udaje nam się dociec prawdziwych intencji autora. Czytając amerykańskie powieści kryminalno-sensacyjne można odnieść wrażenie, że spece od marketingu dokładnie i raz na zawsze ustalili, jakie książki sprzedają się najlepiej, w jaki sposób konstruować fabułę, postaci bohaterów, zakończenie itd. Rezultat jest taki, że często odkładamy QFANT
z niesmakiem „pierwszorzędne, porywające, pełne zaskakujących zwrotów, utrzymujące się w czołówce listy bestsellerów” dzieło, którego akcja była przewidywalna jak rodzime debaty sejmowe. W „Spiralach strachu” jest inaczej. Dość szybko łapiemy klimat, a po lekturze kilku opowiadań wydaje nam się, że już potrafimy podążyć za przewrotnie funkcjonującą wyobraźnią autora – nie spodziewamy się czarno-białych postaci, jednoznacznego oddzielenia zła i dobra, nieuniknionego triumfu prawa i sprawiedliwości; doskonale wiemy, że pozornie niewinna ofiara okoliczności za chwilę zdejmie maskę. Uśpieni błogim przeświadczeniem o własnej domyślności zaskakiwani jesteśmy finałem wykraczającym o lata świetlne poza naszą zdolność przewidywania. Akcja opowieści rozgrywa się w najróżniejszych rejonach Stanów Zjednoczonych, a żywo i autentycznie nakreślone postacie pochodzą z rozmaitych grup społecznych. Spotkamy się z ogólnie poważanym prawnikiem, pospolitym bandziorem o umyśle węża czy choćby z mężem przekonanym o niewierności żony. Wszystko zdawałoby się nieskomplikowane i przejrzyste, motywy postępowania czytelne, bohaterowie typowi jak reklama płynu do zmywania naczyń. Iluzja ta utrzymuje się dość długo, ale dzięki temu końcowy wstrząs jest tym mocniejszy. Przy okazji Deaver wyciąga z naszej podświadomości uśpione demony, ukryte skłonności i fobie… We wstępie do „Spiral strachu” autor napisał: „Opowiadanie przypomina pocisk wystrzelony przez snajpera. Szybki i porażający. W opowiadaniu mogę uczynić zło z dobra, ze zła jeszcze większe zło, a największą przyjemność sprawia mi sytuacja, gdy coś naprawdę dobrego okazuje się naprawdę złe.”. Mistrz thrillera i suspensu nie przesadził ani odrobinę, zapewniając nam solidną dawkę podszytej dreszczem rozrywki w szesnastu porywających opowiadaniach kryminalnych, których poziom nie tylko wybija się ponad przeciętność, ale wręcz wyznacza nowe standardy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 99 -
POLECANKA
POLECANKA
QFANT.PL
numer 1/09
gatunku. Serdecznie zapraszam do lektury, nie zapomnijcie tylko przedtem sprawdzić zamków u drzwi i wyłączyć telefonów. Licho nie śpi... Pod koniec 2008 roku nakładem Wydawnictwa Prószyński i S-ka ukazał się kolejny tom opowiadań Jeffery Deavera zatytułowany „Spirale Grozy” – recenzja oraz sylwetka autora w następnym numerze.
I to już niestety koniec Mamy nadzieję, że przypadł Państwu do gustu nasz debiutancki numer kwartalnika. Staraliśmy się wybrać najlepsze teksty, by dostarczyć rozrywkę na dobrym poziomie. Dziękujemy serdecznie autorom wszystkich nadesłanych prac. Tym, którym się tym razem nie udało zakwalifikować do numeru, mówimy: Nie ustawajcie w wysiłkach, bo pisarstwo to największa przygoda życia i z byle powodu nie warto z niej rezygnować. Imć Stephen King w swoim poradniku pisarskim wyznał, że odrzucono mu ponad czterdzieści prac, zanim wywalczył debiut. Wy także dacie radę. Upór i samodoskonalenie jest najlepszą droga do osiągnięcia sukcesu w każdej dziedzinie. Spójrzcie na nas: garstka szaleńców postanowiła założyć kwartalnik. Ludzie stukali się w głowę, że nie damy rady, że nam się znudzi, że nie zbierzemy tekstów. A my nie dosyć, że wydaliśmy pierwszy numer, to jeszcze zorganizowaliśmy świetny konkurs literacki, w który zaangażowały się wydawnictwa, znani pisarze, duże portale literackie. Dało się? Oczywiście, bo wystarczy chcieć. Serdecznie dziękuję całemu zespołowi redakcyjnemu, za wysiłek i zaufanie. Jestem dumny, że mogę z Wami pracować. Wiem, że cokolwiek zaplanujemy, uda się. Piotr Michalik
QFANT
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 100 -
KOŃCOWNIK
POLECANKA
QFANT.PL
PARTNERZY
numer 1/09
REDAKCJA
QFANT.PL
PARTNERZY MEDIALNI ADRESY
Redaktor naczelny: Piotr Michalik
weryfikatorium.pl fantasta.pl
Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński
piszmy.pl
Administrator portalu, programista: Marek Bartniczak
stefandarda.pl arenahorror.pl
Skład techniczny: Piotr Michalik
civilization.org.pl
Spec. ds marketingu Anna Romańczyk
swiat-fantastyki.pl
Korektorzy: Agnieszka Żak, Anna Perzyńska
portal-pisarski.pl zaginiona-biblioteka.pl
Projekt graficzny stron i okładki: Tomasz Chistowski - Takeda
civland.com
Ilustracje: Barbara Wyrowińska – Yuhime Pozostali redaktorzy: Piotr Dresler, Natalia Bilska, Artur Kaczmarczyk, Ania Rzepecka, Anna Thol, Daniel Podolak, Agata Michniewicz redakcja@qfant.pl
QFANT
bractwocienia.com
Serdecznie dziękujemy za wsparcie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
- 101 -