qfant-16

Page 1


Pierścień,

który zmyje klątwę...

Miecz,

który skłóci śmiertelnych...

Orzeł,

który przebudzi królestwo.

Wielki konkurs Zysk i S-ka Wydawnictwa, więcej na www.zysk.com.pl Patronat medialny:


WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Już za miesiąc premiera numeru specjalnego Qfantu, któremu nadaliśmy tytuł „Otuleni wyobraźnią”! Wszystkie opowiadania na ogromnie wysokim poziomie! Cieszę się bardzo, że poprzedza go świetna lipcowa odsłona magazynu. Szczególną uwagę warto zwrócić na opowiadanie Mikołaja Juliusza Wachowicza, które znalazło się tu dzięki decyzji samego redaktora naczelnego. Miło mi również widzieć wśród publicystów nazwisko Agnieszki Hałas, zwyciężczyni II edycji Horyzontów Wyobraźni. Teksty, które znajdziecie w numerze, są jak zawsze na bardzo wysokim poziomie i reklamować ich nie trzeba. Chciałbym natomiast poruszyć mniej przyjemny temat. Mówi się, że polski rynek literacki dosięgnął kryzys. SFFiH zawieszone. Debiutanci mają coraz trudniej. Ostatnio okazało się, że Wydawnictwo Ifryt nie jest w stanie wydać książki Marcina Rusnaka „Czas ognia, czas krwi”. Ze względów finansowych oczywiście. Wielka szkoda, bo powieść jest już po redakcji. Z tego miejsca chciałbym więc zaapelować do wydawców czytających te słowa, żeby sobie tak świetnej pozycji nie dali sprzątnąć sprzed nosa. Promocja tej książki będzie dla Qfantu priorytetem, bo jesteśmy przekonani, że każdy zwycięzca Horyzontów Wyobraźni zasługuje na to, by jego dzieła pojawiły się na półkach księgarń. Nasuwa się smutna refleksja, że w Polsce nie wystarcza niesamowity talent. Potrzeba czegoś więcej. I to „więcej” nie zawsze znaczy „lepiej” dla literatury. Zachęcam do rozsyłania wieści o tym, że Marcin poszukuje wydawcy. Stoi przed nami szansa wsparcia właśnie tego „lepiej”. Nie zmarnujmy jej. Jarosław Makowiecki

Wstępniak

Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Piotr Dresler / piotrdresler@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński / jacek.skowronski7@gmail.com / Z-ca redaktora naczelnego, sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl / Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. Redaktorzy prozy: Kornel Grunwald, Magdalena Kałużyńska, Ewelina Kozik, Jarosław Makowiecki, Jacek Skowroński, Beata Tomaszewska DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Skład: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Magdalena Mińko & Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Magdalena Mińko Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Tomasz Janowski, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Agnieszka Hałas - I strzeż się truciciela w kapeluszu!

5

Ewa Szumowicz - O wieżach i wieżowcach

9

Andrzej W. Sawicki - Wynalazek doktora Frankensteina

OPOWIADANIA

14 18

Mikołaj Juliusz Wachowicz - Głowa Helwidiusza Priska 17 Grzegorz Gajek - Lwica

38

Magdalena Kałużyńska - RPG

46 58

GALERIA Iga Pączek - Amigurumi

INNE

66 60 8

Kącik Wujka Zło

68

QFun

70

RECENZJE Douglas Hulick Honor złodzieja (Krzysztof 75 Dworakowski) Joe Abercrombie Bohaterowie (Wiktor Werner) Zoran Drvenkar Ty (Natalia Bilska)

76 77

Conor Kostick Epic. I część trylogii Kroniki Awatarów (Lucyna Markowska)

79

Gail Carriger Bezwzględna (Maryla Kowalska)

80

Cherie Priest Kościotrzep (Maciej Lewandowski)

81

Stanisław Lem Solaris (Katarzyna Tatomir)

82

Graham Masterton Szary diabeł (Ewelina Kozik) 83 Sylvie Simmons Serge Gainsbourg (Anna Pędziwiatr) 84 Alessandro D’Avenia Biała jak mleko, czerwona jak krew (Jagoda Wochlik)

Numer specjalny już 1. sierpnia! 4

SPIS TREŚCI


Publicystyka

Agnieszka Hałas

I strzeż się truciciela w kapeluszu! Opracowane na podstawie książki Piotra R. Burdy, „Zatrucia ostre grzybami i roślinami wyższymi”, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998, oraz wykładów prof. Krzysztofa Grzywnowicza. Jeśli czytaliście „Alicję w Krainie Czarów”, zapewne pamiętacie gąsienicę siedzącą na grzybie, natomiast hobbici, jak wiadomo, uwielbiają pieczarki. Generalnie jednak grzyby przewijają się w fantastyce stosunkowo rzadko, a jeśli już, zwykle albo są to grzyby jadalne, albo mają gigantyczne rozmiary i stanowią malowniczy element krajobrazu na jakiejś obcej planecie. Nie przypominam sobie żadnego utworu fantasy – czy to zagranicznej czy rodzimej – w którym jako istotny element fabuły występowałoby zatrucie grzybami. Jedyna wzmianka o grzybach trujących, jaką jestem sobie w stanie przypomnieć ad hoc, pochodzi z trzeciego tomu sagi o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego. Kiedy Milva cierpi na poranne mdłości wywołane ciążą, Zoltan Chivay podejrzewa, że „[…] to przez te grzyby, któreśmy żarli na Turlough. Mnie też dwa dni żywot bolał”. Jest to zadziwiające przeoczenie ze strony autorów, zważywszy, że o grzybach trujących słyszał chyba każdy, a żeby dowiedzieć się czegoś więcej na ich temat, nie trzeba być przyrodnikiem – wystarczy zajrzeć do atlasu. W światach fantasy, gdzie panuje klimat umiarkowany, a przyroda wygląda podobnie do naszej – w lasach rosną buki, dęby, sosny i tak dalej – z dużym prawdopodobieństwem będą też występować grzyby podobne do spotykanych u nas. Jeśli, jak u Tolkiena, rosną pieczarki, powinny rosnąć też muchomory, zasłonaki i piestrzenice, a na zatrucie nimi będzie narażony każdy, kto nie posiada odpowiedniej wiedzy, zwłaszcza jeśli głód go zmusi do ryzykownych eksperymentów. Wędrowcy, którym kończy się prowiant, niedożywione chłopskie dzieci, uchodźcy, żołnierze próbujący uzupełnić monotonną dietę... W Polsce, gdzie większa część populacji nie głoduje i nie musi szukać pożywienia w lesie, gazety co rusz informują o zatruciach muchomorem sromotnikowym. Dodatkowo grzyby powinny się znaleźć w arsenale każdego szanującego się skrytobójcy, maga sporządzającego trucizny na zamówienie, złośliwej wiejskiej czarownicy i tym podobnych postaci. Opiszę teraz wybrane gatunki grzybów trujących, jakie występują w Polsce – jedne bardziej znane, inne mniej – żeby pokazać, jak dobrze nadają się do wkomponowania w akcję utworu fantasy lub sesję RPG. Nie da się ukryć, że jest to ciekawa „rodzinka”.

Morderca w białym kołnierzyku Muchomor sromotnikowy (Amanita phalloides), bo o nim mowa, to elegant – ma szarozielony kapelusz, białe blaszki i biały pierścień na trzonie. Jest też mistrzem podszywania się, gdyż łatwo można go pomylić z grzybami jadalnymi, np. z czubajką kanią, a nawet poczciwą pieczarką. Nie należy go utożsamiać ze sromotnikiem bezwstydnym (Phallus impudicus), który nie ma żadnych niebezpiecznych właściwości, chociaż wygląda tak, jak się nazywa, a w dodatku śmierdzi i przywabia muchy. Muchomor sromotnikowy oraz jego dwaj kuzyni, muchomor wiosenny (A. verna) i muchomor jadowity (A. virosa) to prawdziwa elita, kwiat trucicieli. Zawierają zespół śmiercionośnych substancji określanych jako amanitotoksyny (np. alfa-amanityna) i falotoksyny. Trucizny te są bardzo trwałe i odporne na wiele czynników zewnętrznych; rozkładają się dopiero w temperaturze ponad 240oC! Bardzo szybko, już w ciągu 4−6 godzin od spożycia, znikają z surowicy krwi, wiążąc się ze strukturami docelowymi w komórkach. Uszkadzają błonę śluzową przewodu pokarmowego, powodują martwicę komórek wątroby i proksymalnych kanalików nerkowych. Spożycie niepozornego grzybka o masie 50 g może prowadzić do śmierci! Jak wygląda zatrucie muchomorem sromotnikowym? Po początkowym okresie utajenia (8−12 godzin) pojawiają się wymioty i gwałtowna biegunka, co w krótkim czasie prowadzi do odwodnienia. Wkrótce potem dołącza żółtaczka i inne objawy uszkodzenia wątroby jak niedocukrzenie, obniżenie krzepliwości krwi (krwawienie z nosa, urazów, miejsc wkłucia) oraz narastające zaburzenia świadomości (pobudzenie, drgawki, śpiączka wątrobowa), jak również niewydolność nerek. Chorzy umierają po tygodniu lub dwóch na skutek nieodwracalnego uszkodzenia wątroby. Na toksyny muchomora sromotnikowego nie ma żadnej skutecznej odtrutki! W szpitalu stosuje się leczenie zachowawcze (m.in. monitorowanie parametrów biochemicznych, dożylne podawanie glukozy, witaminy K1 i osocza) oraz podaje się pacjentowi substancje mające ochronić wątrobę, takie jak penicylina G oraz silibinina (roślina, z której uzyskiwany jest ten lek – ostropest plamisty, Silybum marianum – od wieków była stosowana w schorzeniach wątroby; właściwości ostropestu znali m.in. krzyżowcy i stosowali go jako remedium... na złe samopoczucie po przepiciu). Jednak o tym, czy chory będzie żył czy też umrze, decyduje przede wszystkim dawka wchłoniętej trucizny.

I strzeż się truciciela w kapeluszu!

5


publicystyka Cios w nerki Zasłonak rudy (Cortinarius orellanus) zawiera zespół substancji zwanych orelaniną, które uszkadzają kanaliki nerkowe. Objawy zatrucia pojawiają się ze znacznym opóźnieniem. Dopiero po kilkudziesięciu godzinach od spożycia występuje nieżyt żołądkowo-jelitowy, a w połowie przypadków zatruć po 3−20 dniach dochodzi do niewydolności nerek (jak usłyszałam na wykładzie: nerki zmieniają się w czarną galaretkę). Skrytobójcy, nadstawcie ucha! Jaki medyk umiałby po tak długim czasie wydedukować, gdzie i w jakich okolicznościach zaserwowano truciznę? Jak wyglądają objawy uszkodzenia nerek, jeśli dawka orelaniny była dostatecznie wysoka? Delikwent odczuwa bóle, sika krwią, a w końcu dochodzi do zahamowania produkcji moczu i rozwija się mocznica (zatrucie organizmu produktami przemiany materii). Nie ma swoistej odtrutki, ale jeśli w pierwszym tygodniu zatrucia przeprowadzi się tzw. hemoperfuzję (zabieg polegający na przepuszczeniu krwi przez kolumnę z żywicą jonowymienną, która pochłania trucizny), może to uchronić pacjenta przed ciężką niewydolnością nerek, która wymagałaby terapii dializami przez resztę życia. Jak łatwo zauważyć, sztuka medyczna w większości światów fantasy nie stoi na dostatecznie wysokim poziomie, żeby pomóc ofierze zatrucia zasłonakiem. Podstępna kuzynka smardza Piestrzenica kasztanowata (Gyromitra esculenta) rośnie na glebach piaszczystych i suchych. Ma biały trzon oraz charakterystyczny pofałdowany, brązowy kapelusz. Można ją pomylić ze smardzem jadalnym (Morchella esculenta). Czynnik toksyczny piestrzenicy to substancja zwana gyromitryną, która drażni układ pokarmowy, powoduje rozpad krwinek czerwonych, może doprowadzić do uszkodzenia wątroby i nerek, a także działa na ośrodkowy układ nerwowy, wywołując drgawki i zaburzenia świadomości. Objawy pojawiają się po dłuższym czasie, niekiedy po wielu dniach od spożycia grzyba. Co ciekawe, można też ulec zatruciu, wdychając opary z gotowanych piestrzenic – wówczas objawy występują po upływie 2−8 godzin. Odtrutką na toksyny piestrzenicy jest pirydoksyna, czyli witamina B6. Agent prohibicji Młode owocniki czernidłaka pospolitego (Coprinus atramentarius) są jadalne, jednak tylko pod warunkiem, że przez trzy dni po jego spożyciu nie weźmie się do ust ani kropli alkoholu! Czernidłak zawiera substancję o nazwie kopryna, która w wątrobie blokuje metabolizm etanolu na etapie powstawania aldehydu octowego. Działa ona podobnie jak disulfiram (antabus) stosowany w leczeniu choroby alkoholowej. Co się stanie, jeśli po zjedzeniu czernidłaka wypijemy coś mocniejszego? Ano pojawi się tzw. reakcja antabusowa, która teoretycznie nie jest niebezpieczna, ale do przyjemnych nie należy. Odczuwane objawy to metaliczny

6

smak w ustach, nudności, wymioty oraz pobudzenie i lęk. Obserwuje się też zaczerwienienie twarzy, przyspieszenie czynności serca, spadek ciśnienia tętniczego i drętwienie rąk. Mafia muskarynowa Należą do niej takie grzyby jak strzępiak ceglasty (Inocybe patouillardi), strzępiak czerwony (I. godeyi), borowik szatański (Boletus satanas), borowik ponury (B. luridus) i wiele innych. Wszystkie one zawierają muskarynę – alkaloid, który pobudza czynność układu przywspółczulnego. Objawy pojawiają się szybko, już pół godziny po spożyciu. Są to mdłości, wymioty, osłabienie, trudności z oddychaniem oraz – co charakterystyczne – ślinotok, spadek ciśnienia krwi, bradykardia (spowolnione bicie serca), nadmierne pocenie się i zwężenie źrenic. Odtrutką jest atropina. Strzępiak ceglasty zawiera 0,04% muskaryny w świeżym owocniku i już 10−20 g surowego grzyba może wywołać poważne objawy zatrucia. Wyjątkowo, zwłaszcza u dzieci, zdarzają się zatrucia śmiertelne. Przyjaciele narkomana O grzybach halucynogennych słyszał chyba każdy. Wśród gatunków występujących w Polsce zaburzenia świadomości w różnej postaci i o różnorakim natężeniu powodują muchomor czerwony (Amanita muscaria) i muchomor plamisty (A. pantherina), a także grzyby z rodzajów: stożkogłówka (Conocybe), kołpaczek (Panaeolus) i pierścieniak (Stropharia). Tak, to nie pomyłka. Muchomor czerwony wcale nie jest grzybem śmiertelnie trującym, jak głoszą niektóre książki. Jest grzybem halucynogennym i szamani syberyjscy używali go do wprowadzania się w trans. Zawarte w nim czynniki toksyczne to muscymol i kwas ibotenowy oraz, w mniejszych ilościach, muskaryna. Działanie toksyn dotyczy przede wszystkim ośrodkowego układu nerwowego i jest podobne do zatrucia roślinami zawierającymi alkaloidy tropanowe (bieluń dziędzierzawa, pokrzyk wilcza jagoda). Objawy zatrucia muchomorem czerwonym pojawiają się szybko – nawet pół godziny po spożyciu grzybów. Na początku występują uczucie osłabienia, nieznaczne nudności, czasem wymioty. Potem dołączają zaburzenia równowagi, zawroty głowy, dezorientacja. Narasta pobudzenie psychiczne, pacjent cierpi na omamy wzrokowe, można osiągnąć stan delirium. Nie wypada mi zdradzić, kto swego czasu wpadł na pomysł, żeby przynieść na pewien lubelski konwent koszyczek muchomorów czerwonych i zaproponować chętnym, żeby przetestowali, jak działają...* Kołpaczki i stożkogłówki zawierają psylocynę i psylocybinę. Zaburzenia neurologiczne występują już po zjedzeniu 10−30 g świeżych grzybów. Objawy pojawiają się szybko, zwykle po niecałej godzinie. Pierwszą oznaką zatrucia jest rozszerzenie źrenic, potem następują rozluźnienie mięśni, przyspieszenie czynności serca, halucynacje wzroko * Nie, eksperyment nie został przeprowadzony.

Agnieszka Hałas


Publicystyka we i czuciowe, pobudzenie ruchowe, wzrost ciśnienia tętniczego, zawroty głowy i wymioty. Jeśli wierzyć informacjom zamieszczanym w sieci przez organizacje typu Monar, żądna wrażeń młodzież dość często zbiera i degustuje te grzybki w nadziei na interesujące doznania. Żołądkowcy Liczne grzyby powodują zaburzenia żołądkowo-jelitowe – nieprzyjemne, ale przemijające i stosunkowo niegroźne. Do tej grupy należą np. gołąbek wymiotny (Russula emetica), tęgoskór pospolity (Scleroderma citrinum) i goryczak żółciowy (Tylopilus felleus). Dolegliwości – wymioty, biegunka, ból brzucha, ale także ból głowy, bladość, spadek ciśnienia – pojawiają się zwykle bardzo szybko po spożyciu i utrzymują się przez kilkanaście godzin, czasem kilka dni. Kto wie, czy bliźniacy Weasley podczas wymyślania swoich Leniwych Przekąsek, a zwłaszcza specjału o nazwie Wymiotka, nie sięgnęli do mugolskiego atlasu z grzybami... Na oddzielną wzmiankę zasługuje krowiak podwinięty (Paxillus involutus), zwany również olszówką. Grzyb ten spożyty na surowo wywołuje wymioty i biegunkę, jednak po parokrotnym obgotowaniu i odlaniu wody można go jeść (choć nawet wówczas będzie szkodził osobom o wrażliwym żołądku). Do lat 50. XX wieku gatunek ten figurował więc w atlasach jako warunkowo jadalny. Dzisiaj jednak wiadomo, że zawarte w nim substancje trujące kumulują się w organizmie i po przekroczeniu progu krytycznego (niekiedy po latach spożywania olszówek) dochodzi do ciężkiego, często śmiertelnego zatrucia. Jak może zauważyliście, prawie wszystkie zatrucia grzybami zaczynają się od objawów nieżytu żołądkowojelitowego. Istnieje prawidłowość, że w przypadku grzybów

niegroźnie trujących objawy te występują szybko – do czterech godzin od spożycia, natomiast jeśli objawy pojawiły się dopiero po 8 godzinach lub później, należy podejrzewać poważne zatrucie, np. muchomorem sromotnikowym. Oczywiście szybkie wystąpienie objawów jeszcze nie gwarantuje, że zatrucie NIE jest poważne, bowiem potrawa mogła zawierać, oprócz mniej groźnych grzybów, także te niebezpieczne – o opóźnionym działaniu. Kończąc ten przydługi wykład, dorzucę kilka uwag praktycznych dla zbieraczy i smakoszy. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że grzyby w lesie nie zawsze wyglądają tak jak na zdjęciu w atlasie. Ich rozmiar i zabarwienie może się zmieniać w zależności od rodzaju lasu, gleby, pory roku etc. Aby ustrzec się przed poważnym zatruciem, najlepiej nie zbierać niczego, co ma blaszki pod kapeluszem (mają je wszystkie najgroźniejsze gatunki, w tym muchomor sromotnikowy) – a więc omijamy z daleka wszelkie „dzikie pieczarki”. Warto też pamiętać, że w niesprzyjających warunkach można się struć także smacznym grzybem jadalnym! Ponieważ grzyby są bogate w białko, bardzo łatwo się psują, tak jak surowe mięso. Najlepiej przyrządzić je wkrótce po zebraniu, a resztek potrawy nie odgrzewać na drugi dzień, tylko wyrzucić. Wypada jeszcze wspomnieć, że grzyby są być może najbardziej tajemniczą grupą organizmów żywych, jeśli chodzi o spektrum wytwarzanych metabolitów. Zawierają ogromną liczbę niepoznanych jeszcze substancji i mogą nie tylko truć, ale i leczyć. Na przykład wyciągi z niektórych hub mają działanie przeciwnowotworowe (moja koleżanka z pracowni magisterskiej testowała na liniach komórkowych ekstrakt z takiej właśnie huby). To już jednak materiał na inny artykuł.

Agnieszka Anna Hałas Rocznik 1980. Z wykształcenia doktor nauk biologicznych, aktualnie tłumacz. Pisze fantastykę (publikowała m.in. w magazynach „Fenix” oraz „Science Fiction, Fantasy i Horror”) i wiersze. Laureatka I miejsca w konkursie literackim Horyzonty Wyobraźni 2010 i w 36. edycji konkursu poetyckiego „Jesienna Chryzantema”. Od stycznia 2011 r. kieruje działem literackim w internetowym magazynie kulturalnym Esensja. W kwietniu 2011 r. nakładem wydawnictwa Ifryt ukazała się jej powieść „Dwie karty” – tom 1 cyklu „Teatr węży”; premiera drugiego tomu, „Pośród cieni”, zapowiadana jest na drugą połowę 2012 roku. Na blogu http://halas-agn.blogspot.com znajdziecie więcej informacji, a także ciekawostki z dziedzin powiązanych z jej twórczością: alchemia, magia, historia medycyny, dawne wierzenia...

I strzeż się truciciela w kapeluszu!

7



publicystyka

Ewa Szumowicz

O wieżach i wieżowcach Jednym z najbardziej charakterystycznych elementów wizji przyszłości opisywanych w książkach science fiction są miasta wypełnione futurystycznymi budynkami. Na ogół są to sięgające nieba wieżowce liczące setki pięter. Czasem nadaje się im egzotyczne kształty, wzorowane najczęściej na roślinach lub abstrakcyjnych wielościanach. Zazwyczaj jednak na tym kończy się ich nietypowość, bowiem opisy wnętrz kojarzą się nieodparcie z jednostkami mieszkalnymi projektowanymi przez Le Corbusiera już w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku. Mieszkania, sklepy, restauracje, miejsca pracy i trochę terenów rekreacyjnych, dużo rzadziej pojawiają się elementy proekologiczne czy związane z zasilaniem gigantycznych konstrukcji. I to właściwie wszystko. Im mroczniejsza wizja przyszłości, tym projekty budynków bliższe są założeniom modernizmu. Ale czy wieżowiec musi pełnić tylko funkcję środowiska życia człowieka? Ba, czy w ogóle musi pełnić taką rolę? Otóż niekoniecznie. Możliwości są właściwie nieograniczone. W niniejszym tekście przedstawię kilka projektów wieżowców, które wyłamują się ze schematu, prezentując nieco inne spojrzenie na tego typu konstrukcje. Wieże Himalaya Water Tower zostały zaprojektowane w taki sposób, by móc stanąć w wysokich partiach Himalajów. Ich konstrukcja składa się z następujących elementów:

sześciu poskręcanych wsporników, których stalowe rdzenie otoczone zostały mnóstwem małych komórek, oraz nadbudowy składającej się z czterech kolumn o stalowym szkielecie. Założenie konstrukcyjne jest takie, że wsporniki sięgałyby do linii wiecznego śniegu, a kolumny znajdowałyby się ponad nią. W ten sposób na kolumny oddziaływałaby zawsze temperatura ujemna, a na wsporniki dodatnia. Jak sama nazwa wskazuje, wieże zostały zaprojektowane jako gigantyczne zbiorniki wody – w postaci ciekłej we wspornikach oraz lodu w kolumnach. Ich celem byłoby pozyskiwanie i magazynowanie, niczym w gigantycznej zamrażarce, słodkiej wody z deszczy monsunowych oraz z błyskawicznie topniejących lodowców himalajskich i podczas okresowych niedoborów zaopatrywanie w nią leżących niżej terenów. Vertical Ladfnill to projekt gigantycznej ceglanej wieży, która stanęłaby w centrum każdego dużego miasta. Jej rozmiary zależałyby od potrzeb metropolii, dla przykładu twórcy projektu wyliczyli, że dla współczesnego Nowego Jorku wieża miałaby wysokość dobrze ponad kilometra. Wewnątrz znajdowałyby się urządzenia biogazowni, rury odprowadzające gaz do miasta i szczelny zbiornik zabezpieczający dno. Oraz gigantyczne ilości śmieci. Bowiem wieża ta to nic innego jak ogromna kompostownia przetwarzająca na miejscu organiczne odpadki, które

Himalaya Water Tower Projektanci: Zhi Zheng, Hongchuan Zhao, Dongbai Song (Chiny)

O wieżach i wieżowcach

9


publicystyka produkują mieszkańcy miasta, jednocześnie służąca jako źródło metanu. Gaz ten następnie mógłby być wykorzystywany jako paliwo. Dodatkową zaletą obecności wieży byłoby niejako wymuszenie na mieszkańcach metropolii segregowania śmieci, szczególnie odpadków organicznych. To od ich ilości zależałby dostęp do taniego źródła paliwa, aby np. ogrzać domy. Ciekawym polem do manewru dla autorów opisujących takie konstrukcje byłoby wykreowanie zmian w mentalności ludzi oraz w prawie miejskim związanych z tą koniecznością. LO2P to projekt ogromnego koła górującego nad New Delhi, podobne konstrukcje mogłyby jednak powstać w praktycznie każdej metropolii, która zmaga się z wysokim stężeniem dwutlenku węgla i spalin samochodowych. Całość konstrukcji przypomina gigantyczne koło od roweru, w którym oś i szprychy stanowi olbrzymia turbina wiatrowa dostarczająca budynkowi prąd, a jego nadwyżką zasilająca metropolię. Dodatkowym źródłem energii elektrycznej są ogniwa fotogalwaniczne pokrywające zewnętrzny obwód koła. Wnętrze budynku wypełniają podzielone membranami komórki w całości obsadzone roślinami. Kolisty kształt ułatwia wewnętrzny przepływ powietrza w pożądanym kierunku. Całość zaś stanowi jedną wielką cieplarnię, której głównym zadaniem jest pełnienie funkcji gigantycznego filtra służącego do pochłaniania zanieczyszczeń z powietrza, głównie spalin samochodowych, oraz oczyszczania i mineralizacji wody. Poza tym konstrukcja dostarczałaby miastu energię, której źródłem byłyby elektrownie wiatrowa i słoneczna, oraz biopaliwo powstałe z wyhodowanych wewnątrz roślin. Kolejnym projektem oczyszczalni, tym razem wody, jest Ciliwung Recovery Program (CRP). Jak sama nazwa wskazuje, konstrukcja składająca się z kompleksu pięciu budynków została zaprojektowana dla Dżakarty, w celu oczyszczenia głównej rzeki miasta, Ciliwung. Oczyszczanie w CRP przebiega w trzech fazach przy użyciu systemu megafiltrów. W fazie pierwszej oddzielane zostają śmieci, a odpadki organiczne

ulegają procesowi utylizacji, w drugiej i trzeciej usuwane są szkodliwe chemikalia, a woda zostaje remineralizowana. Tak oczyszczona woda systemem kapilar zasila agrokultury. Po przejściu całego cyklu nadaje się do picia i trafia do miasta oraz z powrotem do rzeki. Tym, co odróżnia CRP od zwykłej oczyszczalni ścieków, jest to, że poza pełnieniem funkcji użytkowej jest też w pełni funkcjonalnym budynkiem mieszkalnym. Mieszczą się w nim mieszkania, biura i tereny rekreacyjne oraz parki będące fragmentami dżungli (stanowią część systemu oczyszczalni). Kompleks jest energetycznie samowystarczalny dzięki hydroelektrowniom oraz umieszczonym na szczycie budynków elektrowniom słonecznym. Jednak wieże mogą pełnić funkcje nie tylko oczyszczalni. Tower for the Dead została zaprojektowana jako cmentarz. Jest to alternatywa dla szybko rosnących metropolii, w których powoli zaczyna brakować miejsca na nekropolie, jak np. w Meksyku. Wieża w niemal całości znajduje się pod ziemią, sięgając głębokości dwustu pięćdziesięciu metrów, i ma formę pustej w środku śruby. Na szczycie znajdują się kaplice i krematoria, następnie kondukt rusza powoli po spiralnej rampie. Powolne schodzenie w głąb ziemi, symboliczne wstępowanie do Otchłani, ma za zadanie pozwolić żałobnikom na osiągnięcie spokoju i pogodzenie się z odejściem bliskiej osoby. Otwarty szczyt wieży, będący jedynym źródłem światła na jej dole, konotuje odrodzenie – symbolika ta jest jeszcze wzmacniana przez uczucie, jakie towarzyszy ruchowi powietrza, które zasysane wzdłuż śruby ucieka szczytem. Po zejściu na dno prochy zmarłego mogą zostać rozsypane – konstrukcja wieży spowoduje, że zostaną wyssane i rozwiane – albo mogą też zostać złożone w kolumbarium ciągnącym się wzdłuż drugiej rampy. Vertical Prison jest projektem więzienia bez krat. Odizolowanie więźniów zapewnia już sama konstrukcja budynku zawieszonego na gigantycznych słupach wysoko ponad miastem. Łączność z otoczeniem zapewnia system wind dla więźniów, strażników i innych pracowników więzienia.

Moutain Band-Aid Projektanci: Yiting Shen, Nanjue Wang, Ji Xia, Zihan Wang (Chiny)

10


Publicystyka

Tower for the Dead Projektanci: Israel López Balan, Elsa Mendoza Andrés, Moisés Adrián Hernández García (Meksyk)

Bio-City Projektanci: Stefan Shaw, John Dent (Wielka Brytania)

11


Publicystyka

Vertical Landfill Projektanci: Lin Yu-Ta, Anne Schmidt (Tajwan)

Ciliwung Recovery Program Projektanci: Rezza Rahdian, Erwin Setiawan, Ayu Diah Shanti, Leonardus Chrisnantyo Indonezja

Głównym celem budynku jest resocjalizacja osadzonych poprzez pracę, a umożliwiają ją liczne agrokultury oraz fabryki znajdujące się na terenie więzienia. W ten sposób osoby skazane nie będą żyły na rachunek społeczeństwa, a niejako zarobią na swoje utrzymanie. Całkowite odizolowanie cel od wind i budynków administracyjnych powoduje, że więźniowie mogą przemieszczać się swobodnie po swojej części budynku bez ryzyka ucieczki. Moutain Band-Aid jest projektem budynku mieszkalnego, czy raczej całego ich kompleksu, zbudowanego na zboczu góry. Zawiera mieszkania, biura, galerie handlowe, tereny rekreacyjne i miejsca pracy, słowem wszystko, co stanowi standardowe środowisko miejskie. Jednak te elementy tworzą tylko zewnętrzną warstwę budynku. Wewnętrzną stanowi system wzmocnień i systemy nawadniające, których głównym zadaniem jest stabilizowanie zbocza góry, zapobieganie erozji oraz deregulacji równowagi wodnej, a także utrzymanie właściwej szaty roślinnej. Ostatni przedstawiany przeze mnie projekt jest jednym z najbardziej ekstremalnych z jakimi się spotkałam, pozostaje jednak w granicach inżynieryjnej wykonalności. Bio-City jest ni mniej, ni więcej gigantyczną fabryką biopaliwa. Gigantyczną w sensie dosłownym: ten składający się z trzech wież kompleks ma wysokość tysiąca dwustu metrów. Jego fasadę w całości pokrywają bioreaktory wypełnione zmodyfikowanymi genetycznie algami. Kształt budynku jest tak zaprojektowany, by jak najwydajniej wykorzystywać światło słoneczne, może się też dynamicznie dostosowywać do kąta padania

promieni. Wewnątrz znajduje się też system magazynujący i transportujący dwutlenek węgla. Wszys-tko po to, by algi mnożyły się jak najwydajniej. W warun-kach idealnych są w stanie w ciągu sześciu godzin dwu-krotnie zwiększyć swoją masę. Jeśli uwzględni się, że około pięćdziesiąt procent ich biomasy to olej, otrzymujemy niezwykle efektywną fabrykę biodiesla. Algi po modyfikacji są także zdolne do produkcji wodoru, który też może być stosowany jako paliwo. Przy pełnej wydajności autorzy projektu szacują, że jedno Bio-City jest w stanie wyprodukować milion trzysta tysięcy baryłek biodiesla rocznie. Poza tym, pod zewnętrzną warstwą bioreaktorów, budynek jest klasycznym wieżowcem mieszkalnym spełniającym wszystkie niezbędne ku temu warunki. Ten krótki przegląd oczywiście nie wyczerpuje tematu, projektów jest znacznie więcej – od podwodnych budynków do połowu plastiku w oceanach, przez pionowe wieże do hodowli ryb, po przebudowaną zaporę Hoovera. Wyobraźnia projektantów naprawdę nie zna granic. Także w kwestii budynków stricte mieszkalnych, które w przeglądzie pominęłam całkiem świadomie. Sądzę, że nie ma nic złego w tym, by twórcy fantastyki, szczególnie science fiction, zapoznali się z dziełami architektów, wręcz przeciwnie, wzbogaci to literaturę, choćby przez nadanie wykreowanym światom odrobiny racjonalności. Albo też odwrotnie – doda odrobinę szaleństwa do klasycznej wizji miast przyszłości. Źródło / ilustracje: eVolo Skyscraper Competition

Ewa Szumowicz Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

12

Ewa Szumowicz



publicystyka

Andrzej W. Sawicki

Wynalazek doktora Frankensteina Teoretycy literatury uznali swego czasu, że pierwszą (a przynajmniej – jedną z pierwszych) powieścią science fiction, która właściwie stworzyła gatunek, jest utwór Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz (1818 r.). Napisała go dziewiętnastoletnia Marysia Shelley, młodziutka żona angielskiego poety. Dzieło powstało jako efekt zakładu między Mary a lordem Byronem i Johnem Polidori. W pewien ponury deszczowy dzień cała trójka przypieczętowała pakt, w którym każde zobowiązało się do napisania czegoś nowego, czegoś, czego literatura jeszcze nie znała. Co napisał Byron – nie wiem, John Polidori spłodził dzieło Wampir, wprowadzając do literatury postać romantycznego krwiopijcy, a Mary, jak wiemy, raczyła powołać do istnienia postać naukowca opętanego żądzą dorównania Bogu i pokonania śmierci. Tak oto, dzięki niewinnemu zakładowi, narodziły się paranormal romance i science fiction. Od lat miłośnicy opowieści o doktorze Frankensteinie spierają się o inspiracje, które pchnęły Mary do ułożenia historii. Między innymi Ząbkowice Śląskie starają się o uznanie

14

swoich zasług w tej materii, bowiem kiedyś nazywały się Frankenstein i grasowała w nich banda grabarzy okradających nieboszczyków. Jak było, nie sposób dziś ocenić, faktem jest, że pisarka sięgnęła po kilka motywów i połączyła je w niezwykłą, jak na swoje czasy, opowieść. Postać naukowca, pracującego nad sposobem osiągnięcia nieśmiertelności, i to w sposób zdecydowanie oryginalny i niekonwencjonalny, jest na tyle ciekawa, że wypada poświęcić jej nieco uwagi. Mary, w czasie podróży z mężem po Niemczech, mogła odwiedzić malowniczy zamek w okolicach Darmstadt, w których na przełomie XVII i XVIII wieku żył i pracował pewien ekscentryczny naukowiec, bardzo podobny do literackiej postaci. Johan Konrad Dippel (1673–1734), nazywany przez współczesnych Johanem Frankensteinem, od nazwy swego rodowego zamczyska, był wybitnym filozofem i teologiem, ale jak przystało na człowieka renesansu zajmował się też naukami przyrodniczymi. Głównym tematem jego badań szybko stało się zagadnienie, które dręczyło go przez całe życie – nieśmiertelność. Jak ją osiągnąć? Jak odkryć tajemnicę wiecznego życia? Z zapałem zabrał się za badania nad recepturą eliksiru młodości, nie przebierając przy tym w środkach. Jako że powszechnie panowała jeszcze wtedy teoria witalizmu, mówiąca o sile życiowej drzemiącej w organizmach, postanowił wyekstrahować ten eliksir z owych organizmów. W tym celu sprowadzał na zamek ludzkie ciała, które ćwiartował, gotował i destylował. Nie spodobało się to okolicznym mieszkańcom. Widocznie zaczęli ginąć nieboszczycy z lokalnych cmentarzy. Wreszcie doktor Frankenstein wysadził w powietrze jedną z zamkowych wież, co okazało się kroplą przepełniającą czarę. Sąsiedzi odwiedzili go z pochodniami oraz widłami i pogonili precz. Sprawa otarła się o podejrzenie praktyk satanistycznych, a za naukowcem do końca życia ciągnęła się sława badacza, który podpisał pakt z diabłem. Powyższemu, stanowczo zaprzeczają wszystkie niemieckie źródła historyczne, ale Niemcy z definicji zaprzeczają wszystkiemu, co mogłoby przedstawić ich naukowców w niezbyt pozytywnym świetle. Zaprzeczają także swoim próbom robienia mydła z ludzi w czasie drugiej wojny światowej oraz przemysłowej produkcji różnych towarów z ludzkich ciał, czemu z kolei przeczą ocalałe dowody i zeznania świadków. Tylko patrzeć, jak w niemieckich źródłach okaże się, że to, co robił doktor Mengele, to też tylko plotki. Koniec dygresji, wracajmy do Frankensteina. Doktor Frankenstein nie ustawał w wysiłkach i do końca życia próbował wyprodukować eliksir życia. Wreszcie, w wieku 60 lat, ogłosił, że udało mu się spreparować napój, dzięki któremu dożyje 135 lat. Po czym rok później – umarł.

Andrzej W. Sawicki


Publicystyka Zanim jednak doszło do nadspodziewanie szybkiego zakończenia żywota, Johan Dippel coś jednak odkrył. Wydarzyło się to, gdy miał trzydzieści lat i mieszkał jeszcze w zamku Frankenstein. Próbując otrzymać eliksir wiecznego życia, załadował do wielkiego gara ciała zwierząt, przede wszystkim krew (płyn życia, w którym musiała wszak drzemać witalność), mięso i kości. Do reaktora trafiły najróżniejsze zwierzaki, w tym węgorze (dodatek prądu dobrze robi na pobudzenie). Traktując szczątki zwierząt (kto wie, czy tylko zwierząt) wysoką temperaturą i jakimiś niesprecyzowanymi chemikaliami, otrzymał brunatną, gęstą ciecz, która została nazwana Olejem Dippela lub Olejem Kostnym. Oczywiście wyglądała ohydnie i potwornie śmierdziała, co skłoniło medyków do wykorzystywania jej jako lekarstwa. Pić się tego raczej nie dało, wiec stosowano ciecz głównie jako lek na artretyzm, prawdopodobnie nacierając nią bolące miejsca. Czy prócz smrodu, który ciągnął się za pacjentem, coś to dawało, trudno powiedzieć. Lek furory raczej nie zrobił i szybko trafił do lamusa. Dopiero w czasie pierwszej wojny światowej pragmatyczny naród niemiecki przypomniał sobie o odkryciu swego naukowca i wznowił produkcję Oleju Kostnego. Ciecz jako broń chemiczna okazała się za mało trująca, ale była na tyle ohydna i śmierdząca, że używano jej do zatruwania studni i akwenów wodnych. Przewrotność losu – doktor Frankenstein chciał zrobić eliksir młodości, przedłużający ludzkie życie, a otrzymał tylko trochę smrodliwej obrzydliwości. Na szczęście, był to naukowiec, który nie zrażał się niepowodzeniami i w najlepsze prowadził eksperymenty dalej. Pewnego razu odwiedził go malarz, pan Dieslach, by wspólnie rozwiązać problem otrzymywania zielonej farby. W pewnym momencie na warsztat trafił wspomniany Olej Kostny, który panowie potraktowali węglanem potasu. I oto wydarzył się cud – brązowa breja nabrała pięknego, błękitnego koloru. Co prawda nie zielonego, jak oczekiwano, ale nasycenie otrzymanej barwy w pełni zrekompensowało tę rozbieżność. W kolejnych eksperymentach Dippel wyizolował z mieszaniny kryształy barwnika i – tak oto – powstał najpopularniejszy żelazicyjanian, zwany Błękitem Pruskim. Olej Kostny stanowił mieszaninę wielu substancji, przede wszystkim nitrylowych pochodnych węglowodorów, czyli organicznych cyjanopochodnych. Do tego trochę

śmierdzących amin (dających zapach zgniłego mięsa i moczu), pirydyn (zapach wymiotów), fenoli, chinoliny i naftalenu (apteczna nutka drażniących chemikaliów). Część materiału musiała stanowić rozłożona krew, czyli także hemoglobina, będąca organicznym kompleksem żelaza. Po potraktowaniu tej mikstury zasadą, w postaci węglanu potasu, nastąpiło wytworzenie kompleksu żelazocyjankowego i powstał jeden z najmilszych dla oka sztucznych barwników. Błękit Pruski swoją nazwę zawdzięcza pruskiej armii, która używała barwnika do farbowania mundurów. Od czasów Żelaznego Kanclerza, którego jegrzy maszerowali przez Europę w niebieskich mundurach, barwnik popadł w zapomnienie. Doktora Frankensteina znów dotknęła przewrotność losu, chciał przecież odkryć lek dający nieśmiertelność, a nie barwnik do farbowania wojskowych gaci. Substancja okazała się przydatnym materiałem dopiero współcześnie, ze względu na ciekawą chemicznie budowę kompleksu, w którym spotykają się atomy żelaza na różnym stopniu utlenienia. Elektron skacze między nimi, co czyni z Błękitu Pruskiego substancję elektroaktywną. Z tego powodu, między innymi, używa się go od lat w produkcji szkieł chromoforowych, czyli ciemniejących wraz z intensywnością padającego na nie światła. Historia jednak powoli zatacza koło i oto substancja odkryta przez doktora Frankensteina znów zaczyna być używana w medycynie. Grupa amerykańskich naukowców opublikowała w kwietniu 2012 roku pracę, w której opisuje badania nad elektronanoterapią, mającą niszczyć guzy nowotworowe. Dzięki zabiegowi, w nowotworze gromadzi się żelazo, niszcząc rakowe komórki, a te z kolei wcześniej znakuje się Błękitem Pruskim. Substancja nie jest więc lekiem, ale służy do wizualizacji działania leku. Za to bezpośrednio jako medium medycznego użyli Błękitu Pruskiego naukowcy z Kent State University, o czym piszą w zgłoszeniu patentowym ze stycznia 2012 roku. Tym razem nasz związek służyć ma jako doskonały kontrast w obrazowaniu wnętrza organizmu metodą rezonansu jądrowego (MRI). Kolejny chichot losu. Jedno odkrycie doktora Frankensteina w przeciągu dwustu lat zdążyło być niewydarzonym lekiem, bronią chemiczną, barwnikiem, aż wreszcie zostanie użyte w diagnostyce medycznej i w badaniach nad lekiem na raka. Nie jest to może eliksir młodości, ale Dippel w pewnym sensie dopiął swego – odkrył coś, co może wydłużyć ludzkie życie. Kto wie, może pozwoli żyć nawet 135 lat?

Andrzej W. Sawicki Chemik organik, autor dwóch powieści fantastycznych i kilkunastu opowiadań. Prócz fantastyki lubi Jacka Danielsa (z odrobiną wody, wymieszane, nie wstrząsane) i historię, w szczególności nauki o wojskowości. Jest współtwórcą kilku wynalazków z dziedziny chemii, w tym współautorem patentów udzielonych przez Amerykański i Europejski Urząd Patentowy. Ostatnio wzięło go na próby publicystyczne, w których chciałby w przystępny sposób popularyzować naukę.

Wynalazek doktora Frankensteina

15 15



opowiadania

Mikołaj Juliusz Wachowicz Głowa Helwidiusza Priska Alicji Asendrych Agnieszce Dąbrowskiej Agacie Hołody Ariadnie Masłowskiej-Nowak w podzięce za rozmaite konsultacje.

„(…) Z drugiej strony ci ostatni zachowywali się niekiedy wręcz wyzywająco, za co ich przywódca, senator Helwidiusz Priskus, zapłacił głową (…)”. A. Krawczuk, Poczet cesarzy rzymskich: Wespazjan „(…) – Widzi pan, to jest inny fason cudu. Cywilny, skromny, ostrożny, z odcieniem niedowiarstwa (…)”. J. Parandowski, Niebo w płomieniach, rozdz. VIII

Wespazjana obudził własny krzyk. Leży poniżej swego lectus i doskonale wie, że zrzuciła go stamtąd jakaś zimna ręka. Ręka, przeniknąwszy ciepłe nakrycie i grubą tunikę, zanurzyła się w ciele i sięgnęła duszy. A więc stało się! Czuje wzrok NIEZNANEGO i nie śmie podnieść oczu. NIEZNANE nie jest mu obce: spotkał je w Brytanii, a potem na Wschodzie. Teraz ono odwzajemnia wizytę. Dalekie głosy straży na chwilę uspokajają Wespazjana. Wtem jednak coś chrzęści niemal nad jego uchem. Martwieje. Serce bije gwałtowniej, krew uderza do głowy: zaraz jakiś demon runie mu na pierś i wgniecie przez posadzkę wprost do Hadesu. Wrośnięty w podłogę, ogarnięty niespodziewaną niemocą, starzec nie jest zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Słyszy odgłos leniwych kroków. „Już po mnie!” – myśli. I wtedy przypomina sobie o piastowanej godności. Wspiera się na drżących rękach, gwałtownie rozwiera oczy. W niewyraźnym świetle, padającym od strony drzwi, widzi pretorianina. Nie, nie pretorianina – legionistę… albo raczej wojownika w staroitalskiej zbroi. Żołnierza bez twarzy! Pod hełmem zieje pustka. Widziadło powoli rozpływa się w prześwicie i naraz jakby ponownie materializuje w osobie realnego gwardzisty. – Wzywałeś pomocy, cezarze – stwierdza raczej, aniżeli pyta oficer. – A pewnie. W moim wieku upadki z łóżka nie zawsze pomyślnie się kończą… – Wespazjan odzyskuje humor.

Głowa Helwidiusza Priska

Oficer pomaga mu wstać. „Widziałeś kogoś?” – chce zapytać władca, ale się wstrzymuje i poleca zawołać sługę. Żołnierz wychodzi. Starzec ogląda pościel: prześcieradło nie nosi jakichkolwiek śladów po rynsztunku. Przywidzenie? Halucynacja halucynacją, ale lepiej zadbać o asystę w sypialni. – Prześciel łoże i przygotuj sobie posłanie obok – poleca przybyłemu niewolnikowi. – I bądź tu po dwukrotnym obróceniu klepsydry. Idę do gabinetu. Z trudem zbiera myśli. Coś tutaj nie pasuje. Siedem dni temu, gdy doniesiono mu o spisku, uległ namowom i postanowił zlikwidować Helwidiusza. Zwlekał jeszcze, lecz wysłał w końcu siepaczy pod wodzą Klemensa. Ale następnego ranka wyrzuty sumienia sprawiły, że wyekspediował ludzi w celu odwołania morderców. Umyślni powinni jednak najdalej wczoraj wieczorem dopędzić siepaczy i – zgodnie z zaleceniami – przekazać sygnałem świetlnym wiadomość. Dobrą albo złą. Najwyraźniej gdzieś przepadli… Skoro zawiedli, to czyżby zaświaty objawiły oczekiwaną wieść? W okiennicę uderza gwałtowny podmuch zimowego wiatru, w kaganku faluje płomień. Na trzy głosy wyje pies… A jeżeli właśnie ta zwłoka kosztowała Helwidiusza życie? Jasne! Ludzie Tytusa sprzątnęli kontestatora niedługo po wydaniu wstępnych instrukcji. To dlatego Tytus specjalnie nie ponaglał ojca, nie nastawał na podpisy. Choć… przezornie wezwał na świadków rozmowy Mucjana i Wibiusza Kryspa. Nie było też żadnego spisku. To tamci wszystko ukartowali. Niedobrze, Wespazjanie, niedobrze. Władza wymyka ci się z rąk! Gdzieś daleko zapiał kogut, gdy starzec powrócił wreszcie do sypialni. Pomieszczenie znów wydawało się przyjazne, a pokojowiec wpadł w objęcia Morfeusza. *** Skończywszy gimnastykę, władca polecił przynieść świeżą bieliznę. Po krótkiej toalecie z pomocą cubiculariusa ułożył togę i – poprzedzany przezeń – udał się do gabinetu. Czekali tam zniecierpliwieni sekretarze oraz inni magistri z listami i sprawozdaniami. Zbył milczeniem pytania o zdrowie, usiadł przy stole i przejrzał stos dokumentów. Kilka podpisał, kilka opatrzył adnotacją, niektóre polecił przekazać Tytusowi, dwa skomentował dowcipem, resztę zostawił na później… Żadne pismo nie wzmiankowało o wyniku wiadomej sprawy, gdyż operacja miała ściśle tajny przebieg. W końcu odprawił wszystkich i zakazał wpuszczać kogokolwiek. Został sam. Czuł się fatalnie, bo w istocie nadal nic nie wiedział, a co gorsza nie był panem sytuacji. Od wczoraj zresztą nikt nic

17


opowiadania nie wiedział albo przynajmniej udawał, że nie wie. Cóż, trzeba zaczekać na Klemensa. Potem sprowadzić wdowę i oświadczyć, że mąż zmarł na serce albo na skutek apopleksji. W uznaniu zasług zatroszczyć się – ha! ha! ha! – o pogrzeb i pochować zmarłego na koszt państwa. W miejscu zgonu albo w rodzinnych stronach. Nie pożałować na lucar Libitinae, a z senatu zaprosić całą delegację. I w żadnym wypadku nie pokazywać ciała przed podpaleniem stosu! Wzdrygnął się: mimowolnie przejmował cyniczny, czarny humor Tytusa. Zadzwonił na służącego i kazał podać owoce. Na nic więcej nie miał ochoty. Zupełnie stracił apetyt, choć na obowiązkową comiesięczną głodówkę czas jeszcze nie nadszedł. *** Otulony pledem Wespazjan dumał w cieniu prastarego dębu, z dawien dawna poświęconego Marsowi. Drzewo pamiętało chyba jeszcze czasy królów. W każdym razie wydawało się wiekowe, kiedy dziadek cesarza kupił na licytacji tę dziwną posiadłość. Kiedyż to było? Za późnego Cezara? A może już za młodego Oktawiana? W każdym razie przed narodzinami ojca, który dziś liczyłby sobie trochę ponad setkę. Wespazjan nie lubił tego domu. Kojarzył mu się nieodparcie ze śmiercią zmarłej w niemowlęctwie starszej siostry, a także z cieniami brata. Właściwie nawet nie dom, a ten dąb. Ilekroć bowiem matka wydawała na świat potomstwo, dąb wypuszczał z pnia po jednej gałęzi. Pierwsza okazała się wątła i szybko uschła. Druga rozkwitła bardzo bujnie. Trzecia wyrosła na kształt drzewa, po czym sama wypuściła trzy gałązki, choć żadna z nich nie zwiędła, kiedy dekadę temu zmarła przy porodzie córka Wespazjana – Domicylla.

18

Zostawiła na pocieszenie Domicyllę Młodszą, która teraz bawi się w domu piłką. Tętent kopyt rozległ się tak nagle, że władca drgnął. Natychmiast oprzytomniał, wstał i przygładził przerzedzone włosy. Płowego, szczeciniastego zarostu nie golił od paru dni… Przez bramę wkraczał postawny wiceprefekt pretorianów Marek Arrecynus Klemens. Za nim kuśtykał krępy gwardzista z jakimś tobołem. Wespazjan dał znak pokojowcowi, by przypilnował wnuczkę. – Ave, Caesar! – pozdrowił władcę prefekt. – Morituri te salutant – zażartował cesarz. – To raczej nie moriturus, ale mortuus – poważnie odrzekł Klemens. – A więc jednak! Pokażcie ją prędko i jeszcze szybciej zakryjcie! – rozkazał Wespazjan. Zaciekawieni żołnierze i domownicy otoczyli obu mężczyzn półkolem. Starszy spojrzał w niebo: groźna, granatowa chmura zakryła słońce niczym zagniewaną twarz Jowisza. Kulawy pretorianin odchylił wreszcie ostatnią chustę i oto zgromadzonym ukazała się… głowa Gajusza Helwidiusza Priska! Zaiste, więcej miała teraz w sobie mocy niż za życia. Obrośnięta ciemną brodą, okolona zmierzwioną czupryną, z rozwartymi szaleństwem oczami, powleczona bladawą skórą, porażała jakąś dzikością i barbarzyństwem. Co dziwniejsze, ktoś wyprowadził cios na tyle zręcznie, że odrąbał głowę razem z karkiem, tnąc na styku kręgów szyjnych i piersiowych ku obojczykom, bez uszkadzania krtani. – To głowa Plutona! – wyszeptał cubicularius. – Raczej jedna z głów Cerbera – rzucił najmłodszy z gwardzistów, który podobał się Domicylli. – Wcale nie brzydsza niż moja – dodał garbaty starzec o szpa-

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania kowatej brodzie. Był to Serwiusz Serwiliusz, nieślubny syn konsula z roku DCCLVI ab Urbe condita, legitymizowany przezeń na łożu śmierci. Zdegenerowana latorośl sławnego niegdyś rodu. Powiadano, że urodził się z owłosioną niczym satyr twarzą i – wbrew praktykowanemu od II wojny punickiej zwyczajowi – ani razu jej nie ogolił. Wespazjan zasłaniał oczy. Nie mógł znieść tego widoku, a poza tym… płakał. Ktoś podał mu pucharek wina. Wychylił duszkiem. – Zabierzcie to! No, co tak się gapicie? To też był człowiek! Gdyby tak wasze głowy… – Co mamy… z tym zrobić? – Klemens był wyraźnie skonsternowany. – Przekazać rodzinie. Niech wyprawią pogrzeb. – Przecież… miało być… bez rozgłosu… – Przyznamy się. Powiemy, że to był błąd – Wespazjan niemal chwiał się na nogach. Nagle spojrzał bystro na prefekta. – Która grupa zlikwidowała Priska? – Była tylko jedna… moja – Klemens wyraźnie osłupiał. Wespazjan dał znak, by reszta się oddaliła, i podprowadził dowódcę ku figowemu sadowi. Sad na nowo rozświetliły słoneczne promienie, gdy tylko groźna chmura odpłynęła ku Górom Albańskim. – Posłałem umyślnych, żeby odwołali rozkazy. Zapewne nie zdążyli… – zwierzył się półgłosem. – Nikt do mnie nie dotarł – zapewnił prefekt. – Jak to: „nie dotarł”? Ruszyli, co prawda, dobę po waszej odprawie, lecz powinniście przynajmniej spotkać się w drodze powrotnej. – Przysięgam na Jowisza, cezarze, i na pamięć mych przodków, że nikogo nie spotkałem! – sumitował się Klemens. – Zdaj więc relację – krótko rozkazał Wespazjan. – Wyruszyłem cztery dni temu o świcie z dwiema dekuriami. Helwidiusza zaskoczyliśmy nocą. Dobrze się zabarykadował. Kiedy Kwintus wyważał okiennice, skoczył nań olbrzymi moloss i rozerwał mu łydkę. No, bo oczywiście nie miał nagolennika ani żadnej zbroi, tylko zwykłe łachmany dla niepoznaki. Na szczęście Gnejusz trafił bestię włócznią prosto w zadek i nadział jak na rożen. Ale hałas obudził Helwidiusza i wraz z niewolnikiem stawili opór. Oczywiście wyłamaliśmy drzwi. Niestety, niewolnik pierwszego z naszych rąbnął deską w twarz i wyrwał mu miecz. Ranił drugiego, podczas gdy Helwidiusz bronił okna, rażąc ludzi różnymi przedmiotami. Inni wdarli się więc górą, plasnęli Priska przez brzuch, obezwładnili i odcięli mu łeb. Wciąż walczącego niewolnika rozsiekli na miejscu. – Zatem nie umarł ze stoickim spokojem… – zamruczał Wespazjan. – Rzecz jasna, Helwidiusz. A niewolnik zresztą też… Co z ciałem Priska? – Jedzie za nami. – Wyślij zatem ludzi, aby dostarczyli je, ale nocą, blisko domu Fannii. Niech go dobrze strzegą! – Jadą wolno wozem, więc będzie to możliwe dopiero jutro wieczorem. – Ja też nie zamierzam działać wcześniej, to znaczy, musimy działać od zaraz, ale powoli i z rozsądkiem. Oczekuj wkrótce dalszych instrukcji. Wespazjan kazał podać przybyłym posiłek i natychmiast zamknął się w gabinecie na piętrze. Stało tu naczynie z winem oraz taca pełna suszonych owoców i ciast. Nie mogąc

Głowa Helwidiusza Priska

znaleźć pucharu, cesarz sięgnął po mały, srebrny kubek – pamiątkę po babci. Nigdy się z nim nie rozstawał, choć pijał zeń tylko w czasie szczególnych uroczystości. „Przysporzyłem republikanom męczennika – myślał, zwilżając gardło. – Pierwszego od zakończenia wojny domowej. Co gorsza, to już trzeci w kolejnym pokoleniu w tej samej rodzinie! Wkrótce przyrównają mnie do Nerona czy Kaliguli. Lecz ponury, cnotliwy Helwidiusz, gdyby tylko – uchowaj Jowiszu! – otrzymał władzę życia i śmierci, czyż byłby wspaniałomyślny? Strąciłby głowy nikczemnych i niewinnych, bredząc o oczyszczaniu orbis terrarum. O oczyszczaniu tego pięknego świata, który oszpecił swoją osobą i do którego wielu starał się zniechęcić, wmawiając im, iż jest gorzej niż było naprawdę. Dlaczego więc sam się nie zniechęcił? Bo lubił widowiska ten histrio i przewodnik chóru dostojnych reliktów republiki. Helwidiusza nie dało się nawet ośmieszyć, wykpić, bo ów w żadnym wypadku nie mógł być zabawny. «Helwidiusza – przekonywał Tytus – należy niezwłocznie usunąć, żeby to on nie usunął nas». «Niezwłocznie» przeciągnęło się w lata, a «usunięcie» oznaczało jedynie wygnanie. «Musisz go zabić! To fanatyk! Nigdy nie daruje ci zażyłości z Epriuszem Marcellem!» Twarde słowa Mucjana grzmiały raz po raz w głowie, jakby próbując usprawiedliwić pochopną decyzję. «Potrzebuje Nerona! Neo-Nerona! I gotów go zrobić z ciebie, ojcze. Potrzebuje Nerona dla siebie!» – wtórował Mucjanowi Tytus. Epriusz… Oto klucz! Epriusz skutecznie oskarżył Trazeę. Uzyskał nań wyrok śmierci, a dla zięcia – wygnanie. Ułaskawiony przez nową władzę Helwidiusz ścigał zawzięcie «biednego» Epriusza, aż senatorowie, bojąc się ujawnienia przy okazji i własnych występków, wyperswadowali mu to. Na pozór skutecznie. Później znowu pokłócił się z Marcellem co do sposobu wyboru urzędników. Optował za głosowaniem imiennym, aby sprawiedliwi, a nie wylosowani, osądzili wreszcie donosicieli. Przegrał. Wciąż przegrywał. Nawet nie przeforsował odbudowy Kapitolu na koszt państwa. Ale teraz wygrał. Osiągnął cel. Udowodnił, że bonus princeps w istocie jest tyranem”. – To JA zabiłem Helwidiusza… stałem się jego Neronem! Wsparł głowę na silnych dłoniach. Więc… albo Klemens kłamał i Helwidiusza zabito znacznie wcześniej – przemawiałby za tym kolor skóry nieboszczyka, albo Tytus przechwycił umyślnych. Będzie pilniej uważał na syna, lecz przecież go nie ukarze. Nikogo nie ukarze. Mógłby co najwyżej ukarać siebie. I już to zrobił, bo zgryzota zatruje te pięć czy dziesięć lat życia, jakie mu jeszcze pozostały. Och, abdykować! Zaszyć się gdzieś na wsi i poświęcić pielęgnacji drzewek owocowych, wychowywaniu wnuków, pisaniu wspomnień. Czasem jakaś młoda nałożnica, a właściwie… wystarczyłaby Cenida. Wyrzekłby się tych wszystkich kobiet za młodość Cenidy i powrót do prywatności! Ale tego nie zrobi. Któż inny odbudowałby państwo? Tytus? Jest zdolny, lecz niebezpieczny. Nie, nie wolno rezygnować. Zbyt wielu wystawiłoby wówczas rachunek. Z Fannią i jej rodziną na czele. Jak im spojrzeć w oczy? Fannia z własnej woli dzieliła trudy wygnania z mężem, toteż Wespazjan bardzo się ucieszył, kiedy niedawno Tytus zaproponował, by ją sprowadzić do Rzymu. Niech przygotuje dom na powitanie męża, którego rychło ułaskawimy. Jowiszu, Saturnie, Plutonie! Junono, Minerwo! Jakie połączenie perfidii i subtelności! Tytus już wtedy

19


opowiadania zaplanował mord… Otoczymy ich troskliwą opieką. Nikogo więcej nie zamordujemy! Nikogo!!! Aż trzasnął pięścią. Spostrzegł, iż wyjadł całe ciasto. Dolał wina. Wychylił pół kubka. Zapadał zmierzch, gdy stary człowiek zrzucił wierzchnie szaty i udał się do łaźni. *** Rozkawałkowane ciało wniesiono do atrium. Nie, nie byli zaskoczeni. Ktoś ich uprzedził. Przygotowali się. Ozdobili front domu gałązkami cyprysu i sosny, a dla zmarłego przeznaczyli łoże otoczone oliwnymi lampkami. W rogach stali niewolnicy dzierżący pochodnie, a bliżej – przyjaciele familii w ciemnych strojach. Dostojne damy miały rozpuszczone włosy. Wespazjan zadbał, by pollinctores obmyli i namaścili ciało. Ranę na brzuchu zaszyto, ponieważ wydobywał się z niej obrzydliwy fetor, natomiast głowę przytwierdzono drutami. Włosów nie przycięto, a tylko przyozdobiono wieńcem. Twarzy nie ogolono (Helwidiusz zawsze prowokacyjnie nosił kilkudniowy zarost, a podczas pierwszego wygnania na stałe zapuścił brodę), lecz jedynie rozjaśniono trochę barwidłami. Powieki udało się zawrzeć dopiero wtedy, gdy położono na nie najcięższe monety. Jak przystało na senatora, zmarłego owinięto togą z purpurowym szlakiem. Pretorianie w paradnych zbrojach umieścili nosze ze zwłokami na łożu, a dwunastu z nich, mierzących po sześć stóp wzrostu, natychmiast objęło wartę. A za druhami szedł boski Achilles, głowę Patrokla Sam podtrzymując, bo przyjaciela onego bez skazy Odprowadzał na drogę w zaświaty, w krainę Hadesa. – wyrecytował dźwięcznie Wespazjan. Żadnej reakcji… – Nobilissimus Caius Helvidius Priscus, senator, trybun ludowy i były pretor, zostanie pochowany na koszt państwa, ponadto wdowie i dzieciom będzie wypłacana dożywotnio kwota w wysokości… – Posłuchaj, cezarze – przerwała niespodziewanie Fannia – żebrakami nie jesteśmy! Świetny pogrzeb naszemu mężowi i ojcu wyprawimy bez udziału jego katów. Zabierz swoich żołdaków, którzy chyba po to zamordowali mojego Gaja, by teraz prężyć się na baczność przed jego zwłokami. – Proś, domina, o co zechcesz! – odrzekł Wespazjan, zagłuszając zmieszane pomruki podziwu i oburzenia. – Proszę, żebyś odszedł i nie zaszczycał nas więcej obecnością swoją ani któregokolwiek spośród twoich popleczników – głos niewiasty był spokojny, pozornie pozbawiony emocji, ale w istocie przepojony bólem i wyrzutem. – Życzeniu twemu stanie się zadość… Pamiętaj jednak, iż nadal mogę i gotów jestem zrobić dla was o wiele więcej, niż sobie wyobrażacie. Kwestię tę wypowiedział nie w porę. Wdowa spojrzała nań przenikliwie i powoli wycedziła: – Spróbuj więc, cezarze, zrobić to tylko, co możemy sobie jeszcze wyobrazić… – odczekała moment. – Wskrześ mego małżonka! Tego się nie spodziewał. Daremnie próbował przypomnieć sobie jakiś grecki urywek, by rozładować sytuację… – Gdybyś był istotnie wszechwładnym imperatorem, przywróciłbyś życie mojemu ojcu! – wykrzyknęła niespodziewanie młodsza córka zmarłego.

20

Wespazjan zadrżał. Dziewczynka była podobna do Julii, córki Tytusa. W ułamku sekundy ujrzał Tytusa na marach… – Dlaczego by nie? – Usłyszał złośliwy szept Serwiliusza, który wślizgnął się nieproszony. – A nuż się uda. – Uda się, uda! – podchwyciło parę głosów z różnych stron, tworząc zgodny chór. – W Aleksandrii ślepcowi wzrok przywrócił, a kalece władzę w ręce. Teraz wskrzesi Helwidiusza! To już był szczyt bezczelności! Czyż po to ogłosił wszem i wobec wolność słowa, by eksperymentowali, jak daleko mogą się posunąć? Kilku pretorianów położyło dłonie na głowicach mieczy, kilku republikanów, przed chwilą jeszcze gardłujących, usiłowało wtopić się w ścianę. – Jedynie TO możesz dla nas zrobić, cezarze! – Fannia spojrzała nań wręcz demonicznie. – Czyżby łatwiej było ci wyrzec słowo „umrzyj!” aniżeli „żyj!”? – Ależ macie pomysły! No, dobrze, dobrze. Znajdę jakiegoś cudotwórcę. Tymczasem: oddział, odmaszerować! – Wespazjan z przyklejonym uśmiechem sam wydał komendę, nie czekając na Klemensa. Pretorianie sformowali dwuszereg i równym krokiem opuścili atrium. *** Na consilium krewni i przyjaciele władcy przybyli niemal w komplecie. Jedynie Epriusz Marcellus wymówił się niedyspozycją. – Nie widzę żadnego problemu – rzekł Marek Licyniusz Mucjan po krótkim wstępie cesarza. – Helwidiusz zginął wprawdzie bez formalnego wyroku senatu, lecz istnieją – przynajmniej na papirusie – dowody, że przygotowywał spisek. Mniejsza o wiarygodność tych dowodów i o to, kto je przedłożył. Nam to akurat potrzebne nie jest. Poza tym jego działalność zawsze można zakwalifikować jako zbrodnię obrazy majestatu, co ex definitione podpada pod karę główną, a na jej wykonanie zgody senatu w tym przypadku nie trzeba. – Nie chciałbym nigdy stosować tego przepisu. Poleciłem go zawiesić ze względów, o których sami dobrze wiecie – przerwał podrażniony Wespazjan. – Posłuchaj, Helwidiusz jako jedyny przekroczył wszelkie dopuszczalne granice. Przypomnieć ci? Po twoim powrocie z Syrii pozdrowił cię tylko prywatnym imieniem… – Obróciłem to w żart… – A nie należało! Dalej: jako pretor pomijał w dokumentach zarówno twoją tytulaturę, jak i osobę. Pozwalałeś się lekceważyć, nie bacząc na publikę. Załatwiliśmy zatem, by Helwidiusz po upływie kadencji żadnej już nie piastował funkcji. Epriusz otrzymał namiestnictwo Azji, a ty, Wibiuszu, dostałeś prokonsulat Afryki. Tak rozdzieliliśmy antagonistów. A wtedy ten fanatyk stwierdził, że jednak istniejesz, cezarze. I coraz zuchwalej docinał ci w senacie oraz na forum, coraz bardziej ubliżał. Radziłem usunąć go z senatu na mocy nota censoria. Ostrzegałem, że jeśli zrazu nie zastosujesz środków łagodnych, z czasem skuteczne okażą się tylko jak najbardziej surowe. Nie posłuchałeś… Nie przerywaj mi! Wiem, co chcesz powiedzieć: potrzebny ci był koncesjonowany przeciwnik. Podobnie, jak Cezarowi Katon, a Neronowi Trazea. Pozory opozycji wobec… – Monarchii! – wypalił bratanek. Spiorunowali go wzrokiem. – Diarchii – sprostował Wespazjan. – A właściwie… poliarchii – zatoczył ręką półkole.

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania Zapadło kłopotliwe milczenie. – Zakwestionował nawet prawo twych synów do sukcesji – podjął Mucjan. – I co wówczas zrobiłeś? Wysłałeś go na wypoczynek. Nawet nie na krańce świata czy choćby do Illirii. Co więcej, pozwoliłeś mu zabrać tę jego Fannię!… – Sam mi podpowiedział, że chce zostać wygnany… – Jeśli teraz nie oskarżysz go o crimen laesae maiestatis, następni posuną się jeszcze dalej! A wtedy zostaną jedynie naprawdę radykalne metody… Musisz przynajmniej oficjalnie ogłosić, iż przygotowywał zamach stanu albo morderstwo. Za nic nie przyznawaj się do błędu! – Jeśli nie przyznam się do błędu, nie będzie podstaw, by wypłacić Fannii i jej dzieciom rekompensatę. – Tak, wiem, że to obiecałeś. Wobec tego wypłać im jednorazowo i symbolicznie tysiąc sesterców. To przecież zgodne z twoim charakterem i twoją polityką. – I nie zapomnij ściągnąć podatku od tego świadczenia – wtrącił złośliwie Kryspus. – Nie refinansuj pogrzebu, ponieważ Fannia i tak go nie chce. Poczekaj, aż sami spalą te obrzydłe zwłoki. I nie zajmuj się nimi więcej. – Zwłokami czy rodziną Priska? – Jednym i drugim. Zapomnij!… Tak w każdym razie ja bym postąpił, gdybym został cezarem. A że nim zostać mogłem, to przecież wiesz. Flawiusze spojrzeli wściekle na Mucjana, który często lubił podkreślać, jakoby sprawił Wespazjanowi podarunek w postaci władzy. – Byłeś na to za leniwy – odciął się cesarz. – A teraz leniwie mi doradzasz, bo nie chcesz wymyślić subtelniejszego rozwiązania. Tak się składa, że ja wolę więcej władzy, a mniej kobiet, ty zaś odwrotnie. Mucjan odwzajemnił spojrzenie. – Kto ma inne zdanie?... W kwestii merytorycznej oczywiście. – Wszyscy, stryju – rzucił bratanek. – Niezupełnie – wtrącił poważnie Tytus. – Owszem,

Głowa Helwidiusza Priska

należy rozgłosić zbrodnię Helwidiusza, lecz dodać, że cezar w swej łaskawości postanowił go mimo wszystko ocalić, ale ponieważ jego ludzie działają perfekcyjnie, akcji nie udało się cofnąć. Napiszę zresztą stosowny raport i sformułuję go tak, by dla innych stanowił ostrzeżenie. Ponadto możemy rozpuścić pogłoskę, jakoby umyślnych zatrzymał jeden ze współspiskowców, przekazując, niby to dla ratowania przywódcy, wieść o jego rzekomej śmierci. – To już bardziej mi się podoba. Co proponujesz zrobić z wypłatą dla Fannii? – zapytał Wespazjan. Był to znakomity moment, by wobec świadków spytać wreszcie syna o los umyślnych. Cesarz jednak zmilczał, pomyślawszy: „Nie teraz, kiedy współrządca ratuje prestiż władzy”. – Skoroś w swej łaskawości nie zdołał go ocalić, to w zamian zaczniesz wypłacać teściowej, wdowie i dzieciom niewielkie sumy – Tytus położył akcent na „niewielkie”. – Ile? – Równowartość trzech posiłków dziennie razy pięć. Otrzymają ją Arria, której nie zwrócono skonfiskowanego majątku męża, Fannia, syn i młodsza córka oraz niewolnik. O starszą zadba jej małżonek. Zresztą, z tego co wiem, on i tak wspiera całą rodzinę teścia. – Dodałbym jeszcze po sto sesterców na osobę. – Czyli sześć tysięcy rocznie. A zakładając, że każda z nich przeżyje średnio jeszcze ze trzydzieści lat (Arria na pewno mniej, ale młody Helwidiusz z pewnością więcej), wpakujesz w rodzinę zdrajcy dodatkowo sto osiemdziesiąt tysięcy sesterców! – O, jesteś zbytnim pesymistą, Tytusie! – zakpił, poważny zwykle, Lucjusz Werginiusz Rufus. – Znając ich upodobanie do umierania heroiczną śmiercią w każdej generacji, zabiorą się stąd znacznie wcześniej. Pewnie zresztą sam o to zadbasz, kiedy przejmiesz pełnię władzy, a twój następca skończy z republikanami raz na zawsze! – Biada mi! Hoduję nowe pokolenie tyranów – zaśmiał się smutno Wespazjan. – Więc dobrze. Zdrada: tak. Po-

21


opowiadania moc finansowa: też; bez tych stu sesterców. Pogrzeb: nie. Pozostaje jeszcze fanaberia wdowy. Czy ktoś zechce ze mną pożartować? Podstawmy sobowtóra, który zacznie odgrywać rolę Helwidiusza w senacie i w domu. – Zwłaszcza w domu – uśmiechnął się inżynier Sekstus Juliusz Frontyn. – Proponuję Parysa – rzucił Kryspus. – On potrafi niejednej dogodzić! – Nie tak, jak ongiś Mnester Messalinie! – O, to były czasy! Byliśmy o ponad ćwierć wieku młodsi! – Ale i teraz niejeden z nas potrafi dogodzić! – Wespazjan po kilku ponurych dniach odzyskał właściwy dla siebie krotochwilny humor. – Ja Cenidzie, Mucjan to trudno nawet wyliczyć ilu, Tytus Berenice i nie tylko… Domicjan spłonął rumieńcem, gdyż powszechnie było wiadome, że brat nader swobodnie poprzestaje z jego Longiną. Toteż Mucjan zaraz wspomniał o korynckiej prostytutce, którą niezadługo sprowadzi sobie do podmiejskiej willi. – Mam już jej posąg – dodał. – Pokolorowany jak trzeba. Nawet puch na ogolonej głowie artysta oddał wiernie. Jak się nią znudzę, wy sobie dogodzicie! – Pijmy tedy za dogadzanie i za Helwidiusza, któremu teraz dogadzają w Tartarze! Starsi panowie licytowali się wzajemnie w sprośnych powiedzonkach. Młodsi zachowali milczenie. – To raczej on dogadza tam wszystkim swoim ponuractwem. Jeszcze go wypuszczą, bo ich cierpliwość też przecież ma granice! – Sądzę jednak, że powinieneś go wskrzesić, cezarze. Tak tylko na próbę, dla żartu – rzucił Serwiliusz, który już wyszedł zza kotary i przyłączył się do pijących. – Każ go oćwiczyć – doradził Kryspus. – Kogo? Helwidiusza? I tak dostał solidne cięgi od ludzi Klemensa! – Tego garbusa. Za podsłuchiwanie. – Jak dziś powiedziano: cezar jest łaskawy. Wespazjan wcale nie przejmował się cudakiem, który wszelkie plotki dworskie roznosił po całym Urbs, lecz w zamian taką samą liczbą nowin zasilał pałac.

22

– Wezwę Józefa – ośmielił się Serwiliusz. – On Żyd uczony, z pewnością czytał o wskrzeszaniu zmarłych. – A wezwij go sobie, do ciężkiej choroby! – Zawsze do usług, mój panie i władco! Obyś żył wiecznie – oświadczył z obrzydliwym serwilizmem Serwiusz Serwiliusz. *** To, co później nastąpiło, podawano w różnych wersjach. Według jednych, Tytus – zamroczony winem – rozkazał Klemensowi porwać niezwłocznie ciało Helwidiusza Priska i przywieźć natychmiast do pałacu. Inni utrzymywali, że to Serwiliusz wynajął jakowych rzezimieszków z Suburry, którzy za drobną opłatą wykradli trupa już w nocy. Twierdzono wreszcie, iż inicjatywa wyszła z domu zmarłego. Jakkolwiek było, Wespazjan, idąc przez pogrążony w półmroku dziedziniec, ujrzał nagle umarlaka na podwyższeniu. Początkowo uznał to za pijackie przywidzenie, więc na wszelki wypadek uszczypnął go… w nos. Wtedy głowa zsunęła się nieomal z drutów, a powieki rozwarły… Kiedy oprzytomniał, blisko połowa dworu zgromadziła się wokół truchła. – Co to ma znaczyć? – wyjąkał cesarz. – Ktoś z nas kazał go sprowadzić – dyplomatycznie wyjaśnił Tytus. – Ale… kto? – Ten, kto miał władzę. Przecież nie Serwiliusz. Pragnę cię poinformować, że za murem stoi Fannia i oczekuje audiencji. – A co ona tu robi? – Oczekuje, że dotrzymasz słowa. – Słowa?!… No, tak! Wypłać jej pierwszą ratę. – Oczekuje, że poważnie zabierzesz się za przywracanie do życia jej małżonka. – O, bogowie! Czyż po to dzierżę władzę nad światem, by wszystek czas zajmował mi jakiś nieboszczyk? – Wespazjan nagle zdał sobie sprawę, że obserwuje go coraz więcej ludzi wszelakiej kondycji. Bynajmniej nie z drwiną, lecz w skupieniu.

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania – Czego oni chcą? – Oczekują – Tytus nieustannie powtarzał to słowo – cudu. – Czy macie więc – cesarz zniżył głos do szeptu – jakieś środki, by zainscenizować przedstawienie? – Spokojnie, ojcze. Zaufaj nam. Kiedy straciłeś przytomność… – Straciłem przytomność? Ja?! – zdumiał się Wespazjan. „Wino było co prawda mocne i nierozcieńczone, niemniej czegoś musiano doń dosypać, skoro pięć godzin przepadło, nie wiadomo kiedy” – pomyślał. – Kiedy straciłeś przytomność – kontynuował Tytus – pogadaliśmy z Parysem i on dobrze przygotował się już do odegrania roli Helwidiusza. – Zaraz… musimy zyskać na czasie… Populus chce widowiska, to je dostanie! Nie tylko dwór. Także całe Miasto! – Czekam na rozkazy. – Zatem ogłoś, iż jutro… albo nie: pojutrze na szczytach Apeninów odbędzie się wskrzeszanie Helwidiusza Priska. Kto ma sprawne nogi, niechaj podąży. – Dlaczego tam? – Będzie bardziej niesamowicie i zapewnimy sobie mniejszą widownię. – Obyś się nie przeliczył, ojcze! *** Potężna procesja zmierzała ku Górze Albańskiej, pnącej się ku zachmurzonemu niebu na ponad trzy tysiące stóp. Naprzód kilkaset wysokich przeważnie postaci w czarnych płaszczach; nikt by nie zgadł, że to doborowa kohorta pretorianów pod wodzą Klemensa. Następnie praefectus urbi w asyście urzędników i straży, dalej dostojni senatorowie w lamowanych togach. Ich niewolnicy nieśli ponad głowami mary z wyperfumowanym i okadzonym ciałem Helwidiusza Priska. Tuż za senatorami postępowała rodzina zmarłego, a dopiero w pewnej odległości pontifex maximus Vespasianus w asyście krewnych i przyjaciół, tudzież Jowiszowego kapłana w spiczastej czapce i jego liktora. Otaczała ich luźno następna kohorta z Tytusem na czele. Jakieś pięćdziesiąt kroków za nimi szły nieprzeliczone tłumy mieszkańców Rzymu oraz pobliskich miasteczek, albowiem do orszaku dołączał, kto chciał. Jednostajny, wesoły szum ludu nie zdołał zagłuszyć ponurych pieśni starolatyńskich, intonowanych potężnymi basami i barytonami w takt powolnego łomotu tarcz. Procesja minęła kraterowe jezioro otoczone pięknymi willami i przesunęła się zboczem pośród tajemniczych ruin Alba Longa. Wstąpiła na ocienioną bezlistnymi jeszcze dębami i kasztanowcami Drogę Świętą. Do lesistego szczytu wciąż było daleko, toteż stopniowo tłum topniał. Zaczął siąpić drobny deszcz i – co zdumiewające o tej porze roku – zanosiło się na burzę. Sceneria niewątpliwie sprzyjała widowisku. Minęło sporo czasu i wiele spadło kropel, nim pochód stanął przed świątynią Jowisza Latialisa. Na wysokim postumencie złożono z namaszczeniem ciało Helwidiusza. Niewielu wiedziało, że postument ma obrotową pokrywę, pod którą czeka aktor Parys ucharakteryzowany na zmarłego. Flamen Dialis, pełen wątpliwości, czy widowisko nie zakrawa jednak na bluźnierstwo, oddalił się ku przybytkowi i rozpoczął ciche modły. W dali zagrzmiało. Mrok zwolna zasnuwał świat.

Głowa Helwidiusza Priska

Do podwyższenia dopuszczono tylko zaufanych ludzi. Rodzina Helwidiusza stała w oddaleniu, a krąg kohort skutecznie oddzielał żądny sensacji motłoch. Wespazjan, doskonale widoczny ze wzniesienia, odkrył głowę i nabożnie poprosił Jowisza o pomoc. Czuł absurdalność sytuacji, a zarazem niepokój, że przekracza jakąś zakazaną granicę. – Wybaw mnie, Największy, Najlepszy, z tego kłopotu! Spraw, by każdy uczestnik ceremonii odszedł zadowolony! – nie umiał się zdobyć na wznioślejsze słowa. – Many dostojnego Helwidiusza – szeptał bez przekonania tekst ułożony naprędce przez jednego z bibliotekarzy – raczcie opuścić rzekę podziemną i wejść z powrotem w to ciało, co nie może już ani odzywać się, ani rozprawiać, ani wstać, ani oddychać, aby znowu mogło wstać i oddychać, odzywać się i rozprawiać, i posiąść żonę swoją… Ciemności już całkiem pokryły ziemię. Rozbłysły pochodnie. Krąg ludzi przemienił się w krąg cieni. Wespazjan nawet nie spostrzegł, jak jego szept przeszedł w stentorowy pomruk – to Frontyn podsunął mu tubę. – Wypuść go ze swych objęć, Milcząca Bogini Podziemia i Bogini Niema, pozwól mu przemówić… Rozległ się grzmot, i to całkiem blisko! Lunął rzęsisty deszcz, gasząc nieosłonięte pochodnie. – …i niech powstanie! Niech nogi, ręce, zmysły i rozum odzyskają władzę!!! – pontifex rzucił za siebie garść bobu. – Many Helwidiusza, pożywcie się i wejdźcie w jego ciało!… Helwidiuszu, wstań!!! Niebo przecięła potworna błyskawica. Frontyn obalił cesarza w tył, nim piorun dosięgnął postumentu. Usłyszano przeraźliwy jęk: odrzucona tuba okazała się dla kogoś śmiertelnym magnesem. – Cezar nie żyje! – Do uszu Wespazjana dotarł wrzask tłumów otaczających kohortę. Chciał powstać i zaprzeczyć, ale czyjeś silne ręce przyciskały go do ziemi. Pioruny biły jak oszalałe, co chwilę rozlegał się okrzyk rozpaczy. – Nie odwracaj wzroku! Nie patrz tam! To niemożliwe… – zduszony bas ryczał mu tuż nad uchem. – To straszne! To nie powinno się wydarzyć! Czuł swąd przypalonego mięsa, szaty miał całkiem przemoczone i nadaremnie próbował odwrócić głowę. – Wstrzymaj się! Nie zniesiesz tego widoku! Stracisz zmysły, zwariujesz… – Ktoś usiłował zakryć mu twarz kawałkiem materii. – Puść mnie! Co się dzieje?! – Tłumy gnają na oślep w dół. Wokół pełno trupów… – Mów prawdę! – Wespazjan grzmotnął wreszcie swego dobroczyńcę i zerwał chustę z głowy. Spojrzał na strzaskany postument, spod którego rozpaczliwie usiłował wydostać się Parys. Cztery łokcie wyżej chwiał się na przekrzywionych nogach nagi, bezgłowy trup. U jego stóp drgała ludzka głowa, trzepocząc powiekami i szczękami. Stwór trzęsącymi się łapskami sięgnął między obojczyki i gwałtownym ruchem wyszarpnął stopione częściowo druty. Odrzuciwszy je, zeskoczył z postumentu i już zręcznymi susami przeleciał niemal nad skuloną w przerażeniu grupą. – Trzymać go! Brać go! – Tytus i Klemens pierwsi rzucili się w pościg za goniącym w kierunku Tuskulum bezgłowym potworem. Ale nikt do nich nie dołączył. Wespazjan także nie stracił zimnej krwi. – Wszyscy powstań i drogą w dół, nad jezioro! Kto nie może, do świątyni! Chronić się w budynkach…

23


opowiadania Przyjaciele przemocą wciągnęli go do przybytku, gdzie przycupnęło kilkadziesiąt osób. Nieszczęsny flamen Dialis został nieomal stratowany. Wyładowania nie ustawały. Dołączył do nich wściekły wiatr. Jakby Jowisz, rozsierdzony profanacją, postanowił znieść ze szczętem mury własnej świątyni. Wespazjan spojrzał ku celli na posąg boga: wydawało się, że brodaty olbrzym marszczy oblicze i za chwilę powstanie z tronu, aby ukarać bluźnierców. *** Rankiem wiatr ustał. Ubłocony i zziębnięty cesarz kazał rozewrzeć wrota. Chciał jak najszybciej oszacować straty. W istocie, teren wyglądał niczym pobojowisko. Kilka drewnianych budynków poszło w rozsypkę, a wśród rozrzuconych ubrań i butów leżało z piętnaście martwych ciał. – Uprzątnijcie je! – rzucił cierpko mężczyźnie, w którym rozpoznał trybuna kohorty. – Wykorzystajcie deski jako nosze. Trupy wystawcie do identyfikacji. – Tak jest! Prastara świątynia nie ucierpiała specjalnie, jeśli nie liczyć pękniętego zawiasu wrót. Kręcące się tu i tam grupki dygnitarzy, przemieszane z pospólstwem, utrudniały akcję. Oficer zdołał w końcu zebrać kilkudziesięciu pretorianów. Pierwszy oddział zajął się zwłokami, drugi ewakuował zszokowanych ludzi nad jezioro. Wiał chłodny wiatr, ale chmury powoli ustępowały i zapowiadał się przecudny dzień. – Ty przeklęty… – wrzeszczał histerycznie jakiś senator. – Te twoje pomysły! Tak samo uzdrawiasz państwo, jak wskrzeszasz Helwidiusza! Od strony lasu wyłonił się Klemens. – Gdzie twoi ludzie? Gdzie Tytus?! – Wespazjan pod maską gniewu w istocie ukrywał wstyd. – Nie wiem… Straciłem go z oczu po dwustu krokach… – Gdzie mój syn?! Gdzie mój kochany syn, do ciężkiej choroby?! Potrzebuję mojego syna! – Spokojnie, ojcze – rozległ się z tyłu stateczny głos. – Jesteś wymęczony, a lektyka już czeka. Przygotowałem willę nad jeziorem. Wykąpiesz się, zjesz śniadanie, wypoczniesz, wyśpisz… – Będę osobiście tutaj dowodził! – Zostaw to mnie. Klemensie, obejmij komendę nad… Od strony rozwalonego postumentu usłyszano okrzyk zgrozy. Pracujący tam człowiek runął sztywno na ziemię. Tytus już pędził z obnażoną bronią, za nim Wespazjan, Frontyn i – jak zwykle wyrosły spod ziemi – Serwiliusz. Wśród stosu nadpalonych desek ruszał się kawałek ludzkiego ciała. Nieustraszony Tytus wygrzebał go mieczem z popiołu. – No, co tak dziwnie patrzycie! Zanieście mnie do łaźni, przyodziejcie, a potem – do senatu… – wyszeptała cichutko głowa Helwidiusza Priska. *** Zginął jeden senator, jeden ekwita, członek straży prefekta Miasta, siedmiu pretorianów oraz dwudziestu innych ludzi – od piorunów albo stratowania przez tłum. Paru zmarło zapewne na skutek szoku, gdyż nie stwierdzono u nich żadnych obrażeń. Doliczono się ponad setki rannych, a kilku osób nie doliczono się w ogóle. Wśród nich uczestnika niedawnej akcji skrytobójczej. Cesarz kazał pochować wszystkich na koszt państwa, co zaskoczyło zarówno sympatyków, jak

24

i przeciwników. Rychło zresztą zapomniano o masakrze na Górze Albańskiej, albowiem rozniosła się wieść, że popularny przywódca opozycji, senator Gajusz Helwidiusz Priskus… żyje! Co prawda w postaci mocno okrojonej… Wespazjan, zamknięty w czterech ścianach pałacu, wciąż odreagowywał, gdy tymczasem dom Helwidiusza zamienił się nieomal w filię senatu. Dostojni mężowie, nawet ci sceptycznie nastawieni do pomysłu wskrzeszenia republiki, składali wizyty równie dostojnej głowie. Pytali, jak było w zaświatach i jakie głowa ma plany na przyszłość. Innymi kierowała po prostu ciekawość. Przybywali całymi rodzinami i przesiadywali nieraz po nocach. Głowa przyjmowała ich w tablinum, umocowana wygodnie na odwróconym leju, którego szerszą część obito miękkim materiałem. Pozbawiona płuc i przepony, mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, ale tak samo dużo albo nawet jeszcze więcej niż w czasach zespolenia z ciałem. Republikanie poczuli się raźniej. Helwidiusz znów jest z nami! Jeszcze nie wszystko stracone! Co więcej, listownie poprosili cudotwórcę, by raczył przybyć do kurii i przyjąć niezwykły tytuł Resuscitatora, to znaczy „Wskrzesiciela”. Rzecz jasna, nie wspomnieli o niczym głowie. Ponura głowa próbowała hamować ich zapał. Przypomniała o obowiązku zachowania żałoby po zmarłym tragicznie na stokach góry koledze. Jednak, jako że ów nosił nazwisko Fikcjusz, niektórzy powątpiewali, czy w ogóle kiedykolwiek istniał. Tyle doniósł Serwiliusz, skryty bywalec domu Helwidiusza. – Głowa wie o twoich wizytach? – zapytał Wespazjan. – Raczej nie… A może bierze mnie po prostu za sobie podobne straszydło. – Tedy ujawnij się i pokaż jej pismo od senatu. Serwiliusz bezbłędnie wykonał misję, w dodatku przez pośrednika. Wkrótce przyniósł dalsze wieści: – Głowa zawrzała gniewem. Dosłownie, bo ktoś przytwierdził do leja coś na kształt miecha kowalskiego i jakieś struny, dzięki czemu krzyczy nawet głośniej niż za życia. – Podejrzewam robotę Frontyna. A raczej któregoś z jego uczniów. Mistrz zbyt chętnie ujawnia współpracownikom nowe odkrycia. – Właśnie. Helwidiusz wyzwał senatorów od głupców: „Komu zamierzacie gratulować?! – krzyczał – „Człowiekowi, który stał się teraz prawdziwie niebezpieczny? Wszak Wespazjan obecnie władzą życia i śmierci dysponuje. I to w obydwie strony! Jeśli zechce, wskrzesi nawet Nerona i Tygellina albo Juliusza Cezara razem z Wercyngetoryksem…!”. – No, to przesadził. Prochy tamtych dawno rozwiał wiatr. – Dodał, że lepiej byłoby, gdyby cezar pozostawił go w otchłani. A teraz ma moc większą niż jakikolwiek z panów świata! „Już za życia divus Vespasianus!” – rzucił nawet szyderczo. Toteż senatorowie się podzielili… – O to właśnie chodziło! – …i nie wszyscy pojutrze powitają cię, o nieśmiertelny, w kurii. Nastaw się jednak, Wspaniały, że ktoś przytaszczy ze sobą głowę. – Nie wolno do tego dopuścić! – stanowczo rzucił Wespazjan. *** A jednak wkrótce całkowicie zmienił zdanie. Jeszcze tego samego popołudnia zameldowano, że podczas przeczesywania Góry Albańskiej, daleko w lesie, znale-

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania ziono jednego z siepaczy nasłanych na Helwidiusza. Podbródek pretorianina ściśle przylegał do jego pleców. Wieczorem nadszedł dramatyczny list od prefekta Arycji: w okolicach pojawił się Bezgłowy, który utłukł jakiegoś pastucha i udusił dziecko, a potem ukrył się w grocie Egerii. Najpierw podejrzewano, że był to dewiant-przebieraniec, toteż prefekt posłał straż i ochotników do świętego gaju. Zlustrowali teren i… znaleźli wpół przytomnego kapłana Diany. Ten zalecił zablokować wejście do groty. Monstrum jednak wymknęło się inną drogą, wlokąc za sobą zrabowany w świątyni rynsztunek. Załączone do listu opisy i zeznania świadków nie pozostawiały wątpliwości: było to… zdekapitowane ciało Helwidiusza Priska! Lecz najpotworniejsza wieść nadeszła kolejnego popołudnia. *** Licyniusz Mucjan spożył południowy posiłek i wolnym krokiem udał się do sypialni, gdzie już czekała nań przybyła przedwczoraj córa Koryntu. Mimo ukończonych sześćdziesięciu lat nigdy jeszcze nie zaznał rozkoszy z kobietą ogoloną na łyso. Ta pokusa od pewnego czasu nie dawała mu spokoju. Oczywiście, mógł oszpecić którąś z niewolnic, byłoby to jednak niezbyt oryginalne. Korynckie prostytutki świątynne dobrowolnie usuwały owłosienie z głowy i to właśnie dogadzało podstarzałemu rozpustnikowi. Wysłał ludzi, hojnie obdarował przybytek, a nawet wynajął statek i zapewnił eskortę. Już za chwilę, niech tylko minie korytarz, jego wielotygodniowe oczekiwanie zostanie nagrodzone. U wejścia do sypialni stała rzeźba wybranki. – Co to ma znaczyć? – zdumiał się Mucjan, spostrzegłszy, że posągowi utrącono głowę. – A niech tam, za progiem przecież znajdę oryginał. Rozpalony żądzą wnet zapomniał o gniewie. Odsunął ciężką kotarę. Dziewczyna spoczywała w półmroku. Głowę miała całkowicie zakrytą, co jeszcze bardziej pobudziło ciekawość Mucjana. W istocie, nigdy jej nie widział. Dopiero przed południem przyjechał do willi. O wszystko zadbała służba. – Zbliż się! – nakazał tonem nieznoszącym sprzeciwu. W odpowiedzi usłyszał pomruk. Trochę koci, tylko głębszy, jakby wydobywający się z jakiegoś otworu. – Aha, tak grasz ze mną, mała dziwko?! Sądząc z ułożenia nóg, tajemnicza kurtyzana przewyższała go znacznie wzrostem. Licyniusz gwałtownym ruchem zerwał tunikę i przepaskę z bioder. Błyskawicznie skręcił je w węzeł i uderzył. Atoli niewieścia ręka zręcznie uchwyciła prowizoryczny bicz, szarpnęła i wykorzystując energię ciosu, powaliła mężczyznę na łoże. – Dobre! – zawołał, przekręcając się na bok. – To mi się nawet podoba! Za oknem, w ogrodzie, rozległ się tajemniczy dźwięk fletu: upojnemu seansowi towarzyszyła odpowiednia oprawa. Mucjan zamknął oczy. Poczuł, jak ladacznica sadowi się na jego brzuchu. Była zdumiewająco ciężka. Wyciągnął rękę ku jej głowie. Zsunął chustę. Nie stawiała oporu. Flet nagle zmienił ton. Licyniusz wyczuł marmur pod palcami i raptownie rozwarł oczy. Oto zamiast powabnej twarzyczki ujrzał utrąconą głowę posągu! Owładnął nim paraliżujący dreszcz. Co to jest?! Co dostało się do jego domu?! Był jednak żołnierzem. Mimo unieruchomionych nóg usiłował szarpnąć się na bok w nadziei zrzucenia nieznanego przeciw-

Głowa Helwidiusza Priska

nika. Nadaremnie! Już potężne, brudne łapska sięgały jego szyi… Złapał je za nadgarstki na krzyż i próbował rozsunąć. Nie pomogło! Chwycił więc małe palce i wykręcił. Istota, najwyraźniej odporna na wszelki ból, nawet nie poluzowała uścisku. – Pomo… – tyle zdołał wykrzyknąć Licyniusz, nim straszydło zmiażdżyło mu krtań. Głowa posągu trzasnęła go ze straszną mocą w twarz, krusząc szczękę i wybijając przednie zęby. A potem uderzyła raz jeszcze – czołem o czoło. *** – Wszystko jasne! – podsumował Wespazjan. – Helwidiusz eliminuje ludzi, którzy przywiedli go do zguby. Teraz pewnie załatwi Klemensa i resztę siepaczy, a później weźmie się za mnie… – Nie panikuj, ojcze – spokojnym tonem odezwał się Tytus. – Nie mamy wcale bezpośrednich dowodów, że działa tu jakiś duch czy bóstwo. Moim zdaniem to tylko grupa wrogów państwa wysyła przebierańca na postrach, a potem sama dokonuje odrażających zbrodni. Zauważ, że dwie ofiary były całkiem przypadkowe. – Brednie! Sam widziałeś podskakujący zewłok owej nocy na górze, a ponadto puściłeś się za nim w pogoń. – Doprawdy? – Tytus uśmiechnął się szyderczo. – Jesteś lekkomyślny, a przecież kolejną ofiarą możesz być właśnie ty! – Wątpię. Otaczam się lepszą strażą niż Mucjan. Zresztą… chyba nie zmartwił cię specjalnie jego los? Dla senatorów to kolejna dobra wiadomość. Wszak nieboszczyk Mucjan przyczynił się do śmierci wielu „zacnych” mężów… – Ale Mucjan jeszcze nie umarł… – Sam się temu dziwię. Zmiażdżona twarz i czaszka, zwichnięty kark, pogruchotane żebra… No, ale to już prawie trup. Przytomności raczej nie odzyska. Wespazjan demonstracyjnie otarł łzę.

25


opowiadania – Wiesz, co? – Spojrzał z wyrzutem na syna. – Czasami myślę, że to ty wszystko inscenizujesz! Najpierw sprzątnąłeś Helwidiusza, potem usunąłeś ludzi, którzy mieli odwołać siepaczy, a teraz likwidujesz świadków!!! W dodatku masz doskonałe alibi w postaci bezgłowego zewłoka, grasującego rzekomo samopas po Lacjum! Rychło powiążesz z tym wydarzeniem grupę niewygodnych ci senatorów i… – Oj, ojczulku, jesteś niekonsekwentny: przed chwilą kazałeś mi wierzyć w bajkę o bezgłowym demonie, a teraz wmawiasz, że to bzdura. – Osobiście przepytam jutro Helwidiusza w kurii! – Ciekawe, co ci odpowie. Zresztą nie dopuszczę do tego. Jeszcze dziś w nocy zapakujemy tę gadatliwą głowę do wora i utopimy w Tybrze! – Zabraniam ci! Nie pomnażaj zła! Policzyłeś, ile istnień pochłonęła już ta afera? – I to mówi żołnierz, władca, imperator… Pamiętam czasy, kiedy hojnie szafowałeś ludzkim życiem. – Ale mogłem się zmienić! Nigdy nikogo nie narażałem bezmyślnie na niebezpieczeństwo. Nie cieszyły mnie nawet sprawiedliwe egzekucje. – To ty, ojcze, wydałeś rozkaz zgładzenia Priska! – I wnet pożałowałem. A obecnie płacę za moją dobroć. Zejdź mi z oczu, niegodziwcze! – Nie ma sprawy. Przyślę Klemensa, by zapewnił ci bezpieczeństwo. A w kwestii powrotu Cenidy nie kiwnę palcem. Wespazjan ożywił się. – Kiedy Cenida wraca z uzdrowiska? – Wyruszyła dzisiaj, może więc jutro… – Zadbaj, proszę, by nic jej się nie stało. – Dobrze, wyprawię nawet całą centurię w kierunku Sinuessy, chociaż nie sądzę, by ciało Helwidiusza żywiło ku Cenidzie jakąś nienawiść.

26

– Żywi ją do nas, więc wkrótce uderzy w naszych najbliższych – …jak orzeł, który tuczną Gęś sobie porwał z domostwa, spadając z gór, gdzie się gnieździ I gdzie orlęta się lęgną – tak samo Helwidiusz niebawem Wróci do swego domostwa, po wielu mękach, tułaczkach – I weźmie sobie odemstę! *** Budynek kurii wydaje się przestronniejszy niż zwykle, może dlatego, że jest kompletnie pusty. Nie, nie jest pusty. Pośród wykruszonych ław i schodów zieje pieczara. Na jej końcu czernieje otoczony płomieniami archaiczny posąg. Wespazjan mimowolnie idzie ku bryle. Zatrzymuje się. Wyciąga rękę. Kamienna, lodowata dłoń odwzajemnia uścisk. Topornie wyciosane oblicze rozpływa się, jakby było z gliny, ukazując wyszczerzoną w okrutnym uśmiechu twarz Helwidiusza Priska. – Co ty tutaj robisz? – szepcze Wespazjan. – Natychmiast odejdź… – Władny jesteś wypędzić mnie z senatu, lecz dopóki jestem jego członkiem, mogę wchodzić do budynku. – Dobrze, wchodź tam, ale zachowaj spokój! – Nie pytaj mnie o opinię, a będę milczał. – Przecież muszę cię zapytać, skoro jesteś obecny. – Wtedy zmusisz mnie, bym powiedział ci to, co uważam za słuszne. – Lecz jeśli to zrobisz, umrzesz. – Czy kiedykolwiek twierdziłem, że jestem nieśmiertelny? Ty robisz swoje i ja robię swoje. Twoją sprawą zabić mnie, moją – umrzeć bez strachu. Twoją wygnać mnie, moją – odejść bez żalu.

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania Coś z tyłu podcina Wespazjanowi nogi: pada na rozpiętą płachtę, rozpoznając w niej własną togę. Krawędzie materiału trzymają Trazea, Neron, okropnie zmasakrowany Mucjan i… bezgłowy tułów. Rytmicznie podrzucają go w górę. Coraz wyżej i wyżej. – Ha! Ha! Ha! Ha! Czy kiedykolwiek twierdziłem, że jestem nieśmiertelny?! Ha! Ha! Ha! – dudni szyderczy śmiech. Wyżej i wyżej. Aż do sufitu. Najgorsze jest spadanie. I jeszcze wyżej. – Ha! Ha! Ha!… twierdziłem, że jestem nieśmiertelny? Aż do sufitu. I ponad dach. I ponad miasto. – He! He! He! … jestem nieśmiertelny? Ponad miasto. Ku szczytom gór. Aż pod niebiosa… Naraz władca boleśnie uderza o coś plecami. I wtedy zdaje sobie sprawę, że leży obok łóżka. *** Nazajutrz panował w Rzymie świąteczny nastrój. Przystrojono domy, na ulicach i w zaułkach pobrzmiewała muzyka. Tu i ówdzie popisywali się akrobaci i cyrkowcy o egzotycznych twarzach, przebrani w dziwaczne stroje. „Kto wie, czy nie ukrył się pośród nich?” – podsumował cesarz, dyskretnie popatrując zza zasłony lektyki. Przeczuwał konfrontację, w czym utwierdził go senny koszmar. Każde spotkanie z Helwidiuszem kończyła potyczka słowna. Wysiadł przed kurią. Delegacja najstarszych senatorów powitała dostojnego imperatora. Ująwszy pod ramiona, poprowadzili go do wnętrza i dalej, poprzez szpaler rąk wyciągniętych w szczerym lub obłudnym pozdrowieniu, aż ku sella curulis. – Oby obrady nasze, senatorowie, przyniosły dobro, pomyślność i szczęście ludowi rzymskiemu – zabrzmiał głos przewodniczącego. – Witam pośród nas z dawna oczekiwanego imperatora cezara Wespazjana Augusta, pięciokrotnego, a urzędującego obecnie konsula, cenzora, niepokonanego zwycięzcę Judei… „Dobra, dobra – obłudnicy! Kończcie wreszcie z pochlebstwami”. – …Wielki to dla nas zaszczyt, cezarze, że raczyłeś przybyć na nasze obrady. Ufamy, że nie zawiedziesz nadziei senatu, wdzięcznego ci za niezwykły czyn przywrócenia życiu i ludowi rzymskiemu naszego drogiego kolegi, szlachetnego Gajusza Helwidiusza Priska, i przyjmiesz należny z powodu wieku, zasług i licznego potomstwa zaszczytny tytuł Wskrzesiciela. „Przyjmę, przyjmę… Dla świętego spokoju”. – A więc pytam cię, cezarze, czy przyjmujesz tytuł Resuscitatora, zgodnie przez nas przyznany po dokonaniu dzieła, na które nie ważył się dotąd ani żaden z princepsów, ani chyba nawet żaden ze śmiertelników? Zapadło chwilowe milczenie. Wespazjan wstał. Wyprostował się, odrzucając fałdę togi. Powiódł wzrokiem po sali. Brakowało części zgromadzenia, było za to kilku przyjaciół, wśród nich Wibiusz i Werginiusz, oraz sporo dokooptowanych niedawno przedstawicieli arystokracji prowincjonalnej. O Epriuszu Marcellu nikt nie słyszał od paru dni. – Przyjmuję ten zaszczytny tytuł – odpowiedział mocnym głosem. – Chociaż większa to zasługa bóstwa niż moja, że obecny tutaj – spojrzał ku głowie, trzymanej na kolanach przez kogoś zasiadającego w pierwszym rzędzie, i zrobiło mu

Głowa Helwidiusza Priska

się wielce nieswojo – Gajusz Helwidiusz Priskus ponownie jest z nami! Usiadł. Znowu zapadła cisza. A potem nagle kilkadziesiąt głosów wykrzyknęło chórem: – Vivat, Vespasianus Augustus Resuscitator! Po trzykroć vivat! Żyj wiecznie, szczęśliwy Wespazjanie! Ty, którego życzenia spełniają nawet bogowie! „Szczęśliwy Wespazjan” uciszył ich podniesieniem ręki. – A teraz proszę, zacni mężowie, byście pozwolili zabrać głos temu, kto ma dziś niewątpliwie najwięcej do powiedzenia i kto, być może, chciałby zadać kilka pytań. Gajuszu Helwidiuszu Prisku, przemów! Opiekun głowy wstał i zaniósł ją z namaszczeniem na mównicę. Woźny tymczasem przytwierdził do metalowego stojaka lej wyposażony w przyrządy wzmacniające głos, po czym połączył z nimi szyję ściętego senatora. Głuchy niewolnik zaczął tłoczyć powietrze. Cesarz patrzył ze zgrozą. To, co jego napawało obrzydzeniem, dla innych stanowiło przedmiot czci. Odnosił wrażenie, że oczy Helwidiusza śledzą go bezustannie, a zaraz nastąpi najgorsze. Wprawdzie oblicze – blade, z przystrzyżoną brodą i włosami, nawet porażone, zdawałoby się, niemocą – nie budziło już takiego lęku, jak wcześniej, jednak przemawiająca na forum senatu ścięta głowa była przecież zjawiskiem całkowicie przeciwnym naturze. – Senatorowie! – zagrzmiała głuchym barytonem głowa. – Tytusie Flawiuszu Wespazjanie! Szczerze będę mówił, gdyż dla istoty, która już raz znalazła się po tamtej stronie, nic strasznego na ziemi być nie może. Ani moc imperatora, ani groźba surowych kar, ani nic, co wyobrażalne i niewyobrażalne, przerazić jej nie zdoła. W kurii panował półmrok i chłód, ale teraz zrobiło się znacznie zimniej. – Nie zaszczycę was, zwłaszcza ciebie, Wespazjanie, i obecnych tu twoich przyjaciół, w tym nikczemnego Wibiusza Kryspa, relacją z tamtego świata, chociaż podłemu donosicielowi Marcellowi przydałoby się usłyszeć, co go niebawem czeka. – Przestań! – nie zdzierżył Wespazjan. – Czyżbyś znał przyszłość? Czy bogowie powiedzieli ci, jaki los każdemu z nas przeznaczono w Hadesie lub Elizjum? – Ha! Słusznie pytasz, Flawiuszu Wespazjanie – głos potężniał z sekundy na sekundę. – Lecz i tego, niegodny, nie usłyszysz! Nie dowiesz się, czy zagłada spotka ciebie, czy cały twój ród, którego kres oglądał będziesz! – Uciszcie maszkarę! – rzucił młody Marek Anniusz Werus. – To miał być dzień pojednania. Helwidiuszu, jesteś niewdzięczny! – A za co mam być wdzięczny?! – pomruk fal przeszedł w ryk smoka z głębi pieczary. – Myślę, mówię, ale jestem zależny. Nie mogę się poruszać, nie mogę jeść; cały czas przepływa przeze mnie zimny świst powietrza! – To sobie umrzyj! – odparował Kryspus. – Przegryź gardło albo skocz do rzeki. – Nie mogę nawet objąć mojej żony! Kurią wstrząsnął płaczliwy ryk. – Wkrótce ją obejmiesz! – ripostował Kryspus, nie podejrzewając, że słowa sprawdzą się niebawem. Wespazjan z Tytusem podbiegli do mównicy. Głowa spojrzała na nich wściekle, nie bez powodu przypuszczając, że młodszy Flawiusz zamierza roztrzaskać ją o kamienną

27


opowiadania posadzkę. Cesarz jednak odepchnął syna i niemal błagalnie zwrócił się do Helwidiusza: – Przyjacielu, powiedz szczerze, dlaczego nie wykorzystujesz ramion do objęcia swej małżonki, utłukłeś nimi natomiast Licyniusza Mucjana i tyle niewinnych osób? Salą wstrząsnął potworny śmiech. – To, co weszło w moje ścięte ciało, nie jest przecież mną! Ja sam nawet nie wiem, jaki demon tam zamieszkał. To ty, wszechwładny imperatorze, nam tę sprawę wyjaśnić winieneś, bo tyś wówczas prośby do bóstwa zanosił! – Tekst jest ogólnie dostępny – wtrącił Tytus. – I wielu świadków go słyszało. – Ale co myślał wtedy Wespazjan, jakie bluźnierstwa w mózgu mu się roiły, on jeden wie! – Głowa zmroziła spojrzeniem Tytusa. – A teraz powiedz swemu tatusiowi i tu obecnym, ohydny tyranie, jak go oszukałeś! Bo inaczej ja sam o tym opowiem! – każda ostatnia sylaba roznosiła się niczym echo w jakimś strasznym wąwozie. – Rzeknij prawdę, synu. Jak było z umyślnymi? – Wespazjan był na granicy wytrzymałości. – No, cóż. Potwierdziłem twoje słowa: „Idźcie, odwołajcie siepaczy”, ale… nie przywiązujcie specjalnej wagi do tego rozkazu – Tytus nadal uśmiechał się cynicznie, nie zwracając uwagi na pomruki oburzenia z głębi sali. – Potworze! – zaryczała głowa. – Wmawiasz ojcu, że on to zlecił! – Chwileczkę – zaoponował Kryspus, zbliżając się do mównicy. – Słowa Tytusa są wieloznaczne. Ale ja zrozumiałem je tak: Tytus potwierdził nie sugestię zlekceważenia rozkazu, lecz właśnie rozkaz odwołania siepaczy. Po czym z własnej woli wprowadził korektę… – Nikczemniku! – zawołał Helwidiusz. – Broniąc ojca, pogrążasz syna. Co masz, Wespazjanie, na usprawiedliwienie, że zaliczasz tego donosiciela do swoich przyjaciół? Ty, który równie jak ja nienawidziłeś Nerona i który też mogłeś przez niego zginąć! W imię twoich przodków wzywam cię do odpowiedzi! – Ja, w przeciwieństwie do ciebie, nikogo nie nienawidzę – odrzekł spokojnie Wespazjan, a słowa te zaskoczyły zarówno szemrzących gniewnie senatorów, jak i głowę opozycji. – Czyż cezar nie może dać szansy poprawy wykształconemu, zdolnemu, utalentowanemu mówcy, który zaniechał już niechlubnego procederu?… Marcellus i Kryspus są lojalni. Przyjaźń ze mną nie stanowi dla nich ciężaru. Wszystkich nas łączy poczucie humoru, podczas gdy ty nie masz go za asa. I jeszcze jedno: mieliśmy tyle sprytu, by przetrwać najtrudniejsze czasy i ochronić bliskich, ty natomiast swoją rodzinę nieustannie narażałeś i wpędziłeś w nędzę! – Wy podli homines novi! – A ile urzędów sprawował twój ojciec, dziki samnicki setnik? – Kryspus wciąż wspierał Flawiuszy ciętymi odpowiedziami. – Wcale nie był dziki! – Za to spłodził dziką i bredzącą głowę, która chce poróżnić wszystkich dla samego poróżnienia. Nadto, wbrew stoickim przekonaniom, szlachectwo za rzecz dobrą, a nawet pożądaną zaczęła w końcu uważać. Głowa kłapnęła zębami, jakby chciała ugryźć Wibiusza w rękę. Wstrząśnięty lej zachwiał się i relikt Helwidiusza niewątpliwie poniósłby ciężki uszczerbek, gdyby Wespazjan nie złapał go za włosy.

28

– Puszczaj, ty synu lupy! – wrzasnęła niewdzięczna głowa. Cesarz odłączył ją od rury miechowej i podał jednemu z senatorów. – Nie obrażaj matki cezara! – rzucił na odchodnym Kryspus. – Każdy na tej sali chciałby wykazać się tak starożytnym pochodzeniem… – Wibiuszu, przestań. Nawet ty mnie wywyższasz. – To jasne, skoro dziś tak cię poniżono. Zgromadzonym, nawet republikanom, było naprawdę przykro, że pojednawcza uroczystość zakończyła się taką awanturą. Princeps senatus wrócił na miejsce. Był niewysokim, starszym człowiekiem o szczerej twarzy. – Przepraszam za ten incydent – rzekł usprawiedliwiająco. – Drobiazg. Przecież sam go wywołałem do głosu i poniosłem zasłużoną karę, jak Odys, który znowu dzikiego męża rozsierdził. – Gdybyś jednak zechciał pozostać, cezarze. W porządku obrad mamy jeszcze kilka spraw, w tym powtórne poświęcenie przybytku Jowisza Latialisa oraz uchwalenie podatku na odbudowę okręgu tej świątyni. – Złóżcie wniosek o dofinansowanie ze skarbu państwa – odrzekł cesarz. Wpadł właśnie na pomysł, by wyznaczyć kuratora majątku Mucjana i czerpać z niego w nagłych potrzebach. Gestem pożegnał zebranych i śpiesznym krokiem opuścił kurię. Na zewnątrz czekał oficer gwardii. – Ave, caesar – pozdrowił władcę. – Mam… niepomyślną wiadomość… Cenida umarła… *** – Co on jej zrobił?! Czy bardzo cierpiała? – Skądże znowu. Eskortowaliśmy ją Drogą Appijską, kiedy zza jednego z grobów wynurzył się bezgłowy tułów. Był doskonale widoczny, bo chyba urósł przez te kilka dni. Domina Cenida spojrzała w tamtym kierunku… – Nie takie rzeczy oglądała. – Ale… tylko krzyknęła… dotknęła serca i… padła martwa w ramiona przyjaciółki. – A wy co zrobiliście? – Lekarz próbował ją ratować. A nasi konno pognali za Bezgłowym. Ów zniknął jednak wśród krzewów… Wespazjan głucho jęknął: Gorze, mój synu, ze wszystkich najnieszczęśliwszy na świecie! Ale zaraz się opamiętał. – Trzeba wreszcie z tym skończyć! Ogłaszam stan wzmożonego pogotowia. Monstrum ante portas! Zmobilizujcie wszystkie służby: pretorianów, kohorty miejskie, wigilów, strażaków i tajnych agentów. Niech nieustannie patrolują ulice, niech dostaną się na dachy świątyń, term, koszar i wszelkich ważnych gmachów publicznych. Każdy niech wychodzi z domu uzbrojony, choćby w nóż, rylec czy rzeźnicki topór. Za schwytanie lub unieszkodliwienie Bezgłowego wyznaczam nagrody: niewolnik otrzyma wolność, cudzoziemiec lub mieszkaniec prowincji – obywatelstwo, wyzwoleniec albo przedstawiciel klasy niższej – status ekwity, ekwita – rangę senatora, senator lub ktokolwiek z jego rodziny – bez losowania dostanie wymarzoną prowincję albo cokolwiek zechce. Członkowie wszelkich formacji awansują… – Spokojnie, ojcze. Nie szafuj tak hojnie. Tu potrzeba całej centurii, jeśli nie kohorty. Nie wypłacisz się do końca panowania… – …który nastąpi może jutro! Chcę widzieć gotowe zarządzenie w dziesięciu, nie – w stu egzemplarzach! Roz-

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania lepcie je po całym Mieście i w okolicach. Kwaterę główną wyznaczam w naszym domu na Kwirynale. Jest mniejszy, więc łatwiej go obronić. W każdym pomieszczeniu ma jednak przebywać trzech zbrojnych, a wokół przynajmniej półtorej centurii. Chcę na bieżąco dostawać meldunki z Miasta. Przygotujcie pancerze dla mnie i wszystkich mężczyzn z naszej rodziny. Tytus pilnie notował rozkazy na tabliczce. – Całą rodzinę sprowadźcie na Kwirynał! Niech Klemens pozostawi załogę w koszarach. Umocnijcie również Palatyn i przenieście tam moich przyjaciół, chyba że wolą pozostać w domach. Dla gwardii na Palatynie hasło „Flawia”, dla Kwirynału „Domicylla”, dla koszar „Julia”, dla zbrojnych na ulicach – „Monstrum”. Dobrze, że przynajmniej wróg nie może mówić. *** Zamienienie milionowego miasta w karny obóz wojskowy nie jest wcale takie proste. Mało kto przejął się rozprowadzonym naprędce zarządzeniem i nawoływaniami służb. Niesubordynację wykazał nawet Domicjan, pozostając na Palatynie wraz z żoną i dziećmi. Bezpieczeństwo najbliższych zamierzał powierzyć Klemensowi, który wszakże pozostał w koszarach, przeczuwając, że on pierwszy padnie ofiarą ataku. Nieprzyjaciela dostrzeżono późnym popołudniem. Wbrew oczekiwaniom był całkiem nagi i nieuzbrojony. Mimo braku głowy i szyi wzrostem przerastał przeciętnego mężczyznę. Najwyższy krąg piersiowy charakterystycznie wystawał ponad barki. Pomiędzy nogami Bezgłowego kołysał się bezwstydnie napięty do granic możliwości fallus. U zbiegu via Appia i via Latina łucznicy przecięli mu drogę. Zrezygnował z konfrontacji. Wystrzelono w jego kierunku strzały, lecz wszystkie chybiły. Z kolei zameldowano o pojawieniu się wroga koło Castra Peregrina. Unikał zręcznie patroli, a niewykluczone, że korzystał z dachów budowli i wierzchołków drzew. Trawersując wzgórze Celius, pohuśtał się z małpią zręcznością na drewnianych rusztowaniach opasujących świątynię boskiego Klaudiusza, po czym obalił je całkowicie z jednej strony, odrywając przy okazji masywną metalową rurkę. Rozgonił patrol wigilów, raniąc dotkliwie dowódcę. Tak dotarł do wznoszonego od dwóch lat amfiteatru, którego pierwszy poziom był już na ukończeniu. Pracujących jeńców judejskich zdołano ewakuować. Nie znalazłszy żadnej ofiary, Bezgłowy począł ze straszliwą siłą uderzać w trawertynowe bloki. Kiedy otoczyła go grupa zbrojnych, wspiął się na górę i… zniknął.

Ciszę przerwał jakiś rwetes. Wstał. Usłyszał kroki. – Sprawdź, co się dzieje – polecił adiutantowi. Ten po chwili wrócił w towarzystwie… Fanni. Włosy miała w straszliwym nieładzie, była umorusana, jej twarz nosiła ślady brutalnych uderzeń. Oddychała bardzo ciężko. – Witaj, domina – Uśmiechnął się ciepło starzec. – Co tutaj robisz wśród nocy ambrozyjskiej? Fannia otworzyła usta i straciła równowagę. Tytus pochwycił ją w ostatniej chwili. – Ma coś ważnego do powiedzenia! – krzyknął imperator. – Ocućcie ją jak najszybciej! Pół godziny później usłyszał historię przewyższającą wszystkie dotychczasowe potworności. Fannia, jak co wieczór, z bezgranicznym pietyzmem myła, szczotkowała i namaszczała ściętą głowę męża. Ułożywszy ją na tapczanie, przykryła do wysokości szyi i poszła zażyć kąpieli. Po powrocie wsunęła się pod nakrycie. Było ciemno. Ujęła szyję, chcąc przysunąć głowę ku swoim wargom, a wtedy poniżej karku wymacała… tułów! Tułów wyskoczył spod nakrycia, zatkał jej usta, uderzył i… bezbłędnie posiadł kobietę. Po dokonaniu odrażającego aktu potwór ulotnił się. Fannia, odzyskawszy przytomność, stwierdziła brak głowy męża. – Nie mogę tam wrócić… Nie mogę! To siedzi we mnie. Czuję go cały czas! – szeptała. – Mówiłem, że głowa jest w zmowie z ciałem! – warknął Tytus. – Jej zachowanie w kurii na to zresztą wskazuje. Należało ją profilaktycznie wrzucić do Tybru… – Nie! Tutaj chodzi o coś innego: tułów ma jakiś zamiar i potrzebuje głowy do realizacji planu. Wespazjan wyjrzał przez okratowane okno. Rzym spowijał mrok, choć tu i ówdzie błyskały pochodnie patroli. Wokół domu rozpalono ogniska. Wspaniałe miasto stało się teraz gigantyczną pułapką, labiryntem, w którym pojedynczy i nieobliczalny wróg kryje się wszędzie i nigdzie.

*** Flawiusze w napięciu czekali na Kwirynale. Zbliżała się północ, a znikąd nie nadchodziły dalsze meldunki. W końcu potwora widziano ostatnio o dwie i pół mili stąd. Ulice wyludniły się, gdyż przesadzone wieści o poczynaniach Bezgłowego skuteczniej niż cesarskie nakazy skłoniły mieszkańców do ukrycia się w domach. Wespazjan miał dużo czasu, by przetrawić ostatni cios. Nie okazywał jednak emocji. Zakuty w zbroję, w purpurowym płaszczu, z odsłoniętą głową i ściągniętym obliczem, wyższy dzięki wojskowym butom, nie przypominał już zmęczonego życiem starca, lecz groźnego wodza, który oczekuje rozstrzygającej bitwy, być może śmiertelnej.

Głowa Helwidiusza Priska

29


opowiadania *** Centurion Aulus Parweniusz Ignotus odznaczał się wzrostem nieomal nadludzkim. Mierzył bowiem sześć stóp i pięć cali. To właśnie on obezwładnił Helwidiusza podczas akcji. Teraz roił sobie, że pochwyci Bezgłowego, zgruchocze mu stos pacierzowy i przyniesie unieszkodliwionego przeciwnika przed oblicze władcy. Priskus był co prawda bardzo wysoki, ale raczej żylasty niż atletyczny. A teraz biega skrócony o głowę. Jeśli nawet to prawda, jakoby rozciągnął się wzwyż, przecież nie jest gigantem. Tchórze uciekają na sam widok, drżą im ręce, kiedy szyją z łuków. Toteż nic dziwnego, że nikt sobie jeszcze nie poradził. Ale Parweniusz pokona potwora i dostanie awans na trybuna kohorty. Tak sobie rozmyślając, powrócił do rzeczywistości. Krępy Kwintus, ofiara Helwidiuszowego psa, zbyt długo okupuje latrynę. Inna sprawa, że co drugiemu dzisiaj puszczają nerwy i kible zajęte są nieustannie. Tylko on, Aulus Parweniusz Ignotus, weteran spod Bedriakum, traktuje sytuację niczym kolejne wyzwanie. – Kwintusie! – wrzasnął w końcu. – Wyłaź wreszcie! Dokończymy partyjkę kości… Zniecierpliwiony wykopał drzwi. Kwintus tkwił w otworze zgięty w pół. Jaka siła zdołała go wbić w głąb ciasnej dziury na dwie stopy?! – Kwintusie, odezwij się! *** Arrecynus Klemens także postanowił skorzystać z toalety. W wąskim korytarzu ujrzał Aulusa Parweniusza. – Hasło?! – rzucił podwładnemu. – „Julia”! – głos centuriona zdawał się niższy niż zazwyczaj i jakby trochę bulgoczący. Klemens przyjrzał się uważniej sylwetce: Parweniusz chyba urósł, ale przy okazji schudł. Ledwie uchylił się przed ostrzem wypuszczonej włóczni. – Zwariowałeś?! – krzyknął. Od razu jednak spostrzegł, że twarz napastnika nie przypomina wcale tępej gęby osiłka Aulusa. Szczęknęły dwa mie-

30

cze. Klemens odparował pierwszy i drugi cios na wysokości brzucha, po czym przeszedł do kontrataku. Krótki gladius służył bardziej do kłucia niż do cięcia, ale prefekt wybornie potrafił posługiwać się nim na wszystkie sposoby. Przeciwnik, którego głowa chwiała się przy każdym gwałtowniejszym ruchu, cofał się powoli w mrok korytarza. Kiedy niemal przestał być widoczny, zaatakował z furią, próbując zepchnąć Klemensa na ścianę. Lewa ręka, uzbrojona w jakiś pręt czy rurkę, bez przerwy zawadzała o sufit. Prefekt starał się przemieścić z powrotem ku oświetlonej części korytarza. Uchylał się i odskakiwał, gdy rurka śmigała ku hełmowi. Nie patrzył na twarz olbrzyma, śledząc ruchy jego kończyn. Nie wzywał pomocy, gdyż starcie zaczęło mu sprawiać dziwną przyjemność. Co prawda siła uderzeń giganta zdolna byłaby powalić byka, ale dzielny dowódca nadrabiał zwinnością. Kilkakrotnie, gdy owe uderzenia chybiały, próbował wykłuć przeciwnikowi oko. Napastnik wyrzucił niespodziewanie nogę ku jego kroczu, lecz Klemens zasłonił się udem. W tym momencie rurka ude-rzyła w hełm. Zadźwięczało mu w uszach. Ostrze wrogiego miecza już miało dosięgnąć szyi, lecz ześlizgnęło się nagle z napierśnika. Prefekt chwycił oburącz gladius i pchnął olbrzyma w twarz. Rozległ się jęk i głowa pretorianina zjechała w tył pod nienaturalnym kątem. Klemens celnie kopnął przeciwnika w krocze. Olbrzym zachwiał się, lecz nie pod wpływem bólu. I nagle wyrzucił do przodu obydwa ramiona, rozsuwając ręce prefekta na boki. Chwycił go za przegub i wykonując półobrót, śmignął ręką pod pachę. Prefekt poczuł tylko, jak leci z niewiarygodną szybkością przez plecy napastnika; gladius z brzękiem upadł gdzieś daleko. Padł na wznak. Dostrzegł błyskawicę rurki. Szarpnął głową i przyjął cios na lewe ramię. Przenikliwy ból sparaliżował go na moment… – Pomocy! – krzyknął wreszcie. – Do broni! Monstrum w koszarach! Drugie uderzenie chybiło, a rurka wygięła się na kamiennej posadzce. Olbrzym przez chwilę łapał równowagę, więc Klemens zakleszczył mu stopę butami i pchnął podeszwą. Cielsko runęło. Między szyją a obojczykami ziała wyrwa.

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania Dzielny dowódca zerwał się, nim dosięgły go łapy trupa. Biegł ku najbliższemu rozwidleniu korytarzy. Słyszał dalekie głosy gwardzistów, a za sobą bulgoczący oddech. Lewe ramię miał całkiem odrętwiałe. Dopadł głównego przedsionka, gdzie czekało kilku ludzi. Topór ze stojaka prawie sam wpadł mu w dłoń. Ciął z obrotu. Wróg nie zdążył cofnąć nieosłoniętego łokcia i dzierżące pochodnię przedramię odpadło natychmiast. Buchnęły fontanny krwi. Klemens ciął powtórnie, ale tym razem trafił w miecz, który rozprysnął się z trzaskiem. Osłabiony potwór zrobił trzy kroki w tył, obrócił się i wyrwawszy zza pasa sztylet, ruszył na otaczający go kordon pretorianów. Za nim pobiegła na palcach ręka. Gwardziści rozstąpili się z przerażeniem, tylko jeden podstawił włócznię. Ścięte z nóg monstrum przekoziołkowało w przód, gubiąc przy okazji głowę wraz z hełmem. – Nec Hercules… – wrzasnął Klemens. – …contra plures! – podchwycili żołnierze i zarzucili na tułów sieć, lecz on przemógł ich i porwał sieć ze sobą. Nim wybiegł na dziedziniec, w jego nogach utkwiło kilkanaście strzał. Mimo wszystko dopadł muru, po którym jakoś zdołał się wspiąć, zaczepiając plecionką o występ. Ręka posłusznie podążała jego śladem. Rozległ się chóralny okrzyk zawodu. Ktoś rozpaczliwie napiął kuszę, wycelował i trafił potwora w udo. Pozostali pastwili się tymczasem nad głową Helwidiusza Priska, nieczuli na jej błagalne szepty. Uszkodzili oko, wybili zęby, obcięli ucho… Prefekt ledwie powstrzymał rozjuszonych żołnierzy. *** Longinę i małą Flawię zmorzył w końcu sen, toteż piastunka twardo postanowiła nie zmrużyć oka. Szarpnęła gwardzistę drzemiącego pod ścianą, a ten odruchowo sięgnął po broń. Niechętnie wstał, ujął kaganek, po raz nie wiadomo który zajrzał we wszystkie kąty sypialni. Kraty tkwiły mocno w oknach, okiennice były głucho zamknięte, podobnie jak drzwi. Do świtu pozostały jeszcze ze dwie godziny. – Chce mi się – oznajmił mężczyzna. – Nie pójdziesz! – Choć była niewolnicą, często objawiała stanowczość. – Wiesz, co cię czeka, jeśli nawalisz. – Zawołam kolegę z korytarza. – Zawołaj. Zazgrzytał zamek. Longina niespokojnie poruszyła się przez sen, dziecko zapłakało. Drzwi zaskrzypiały w zawiasach, a zimny podmuch wiatru wypełnił komnatę, gasząc lampki i kaganki. – Psia mać! – zaklął gwardzista, potykając się o próg. – Decymie, zastąp mnie… Piastunka tymczasem próbowała znaleźć hubkę. Na szczęście z korytarza dochodziła słaba poświata. Skrzesała iskrę. Decymus wszedł w końcu do sypialni i zatrzasnął drzwi. Powiew znów zgasił terakotową lampkę. – Mógłbyś uważać! – Na Jowisza, tu są węże! – wrzasnął Decymus, czując, jak łydkę oplata mu jakiś zimny skręt. Nagle wyrzuciło go z potworną energią aż pod wysoki sufit. Rąbnął weń głową. Rozległ się wrzask obudzonej Longiny. – Drzwi! – krzyknęła piastunka. – Otwórzcie drzwi! Rzuciła się ku dziecku, lecz czyjaś pięść brutalnie uderzyła ją w splot słoneczny. Kobieta upadła, ale już za chwilę czołgała się po omacku w głąb pokoju.

Głowa Helwidiusza Priska

– Co się dzieje? Gdzie Flawia? Domicjanie! – Longina zupełnie nie orientowała się w sytuacji. Niedający się usunąć ciężar przygniatał jej nogi. Ktoś bezskutecznie szarpał drzwi pomieszczenia obok. Ludzie z korytarza również nie potrafili odblokować wejścia. Niewolnica nigdzie nie mogła znaleźć podopiecznej, a pani histerycznie krzyczała. W końcu drzwi wyważono. Rozbłysły pochodnie. Ogłuszony Decymus przygniatał Longinę, która wybałuszyła oczy, nie będąc pewna, czy przypadkiem nie śni. Jej piękny orli profil zniekształcił okropny grymas. Dalej klęczała piastunka, wznosząc ręce w bezsilnej rozpaczy. Pod ścianą spoczywało skręcone w kształt świdra ciałko Flawii, a pełznąca ręka znikała w przewodzie wentylacyjnym. *** Wespazjan mocno przytulił obydwie wnuczki. – Nie dam was! Nie dam! – przyrzekał. – Nic wam się nie stanie. Obronię was. Sam prędzej padnę, niż pozwolę skrzywdzić. Domicylla i Julia zniknęły niemal w purpurowym płaszczu dziadka. Dziadek był dla nich wszystkim: najbliższą osobą, a zarazem potężnym magiem, potrafiącym sprawiać cuda. One jedne jeszcze wierzyły w jego moc. Teraz też znajdzie i ukarze zbrodniczą rękę, która uśmierciła ich kuzynkę. Wespazjan zaś, choć siedem dni temu wskrzesił Helwidiusza Priska, czuł się zupełnie bezradny i nie wierzył w siebie. Ocalił rodzinę, kiedy był podwładnym tyrana, a teraz jako imperator i pan świata nie potrafił zapewnić bezpieczeństwa nikomu. Bał się zwrócić do Jowisza, by jeszcze bardziej nie rozdrażnić zagniewanego boga. Nie pocieszały go spostrzeżenia Tytusa, że przecież udało się wyprzeć wroga z koszar, a nawet dotkliwie go poturbować. Także Kryspus przybiegł z dobrą wieścią: zbrojny tułów sforsował wprawdzie drzwi jego domu, lecz ujrzawszy w progu straszliwie wykrzywioną twarz Serwiliusza, czym prędzej uciekł. Śliczna historyjka, wymyślona ad hoc. Dla odmiany, zrozpaczony Domicjan zdemolował kompletnie trzy pałacowe komnaty, a rozhisteryzowanej Longiny nikt nie potrafił uspokoić; oboje odizolowano. Klemens był w złym humorze, i bynajmniej nie z powodu przetrąconego obojczyka. Jeszcze przed południem kilku podejrzanych typków zażądało audiencji. Każdy z nich dostarczył zdekapitowane ciało Helwidiusza Priska. Oczywiście we wszystkich przypadkach obie ręce tkwiły na swoim miejscu, a na palcu jednej sterczał nawet senatorski pierścień. Łotrzyków zatrzymano i wdrożono śledztwo w celu zidentyfikowania zwłok oraz ustalenia okoliczności śmierci owych ludzi. Kryspus radził spalić ciała i nie szukać na siłę głów, skoro ostatnie wypadki dowiodły, że tułowia są znacznie niebezpieczniejsze aniżeli głowy. Tytus na prośbę zbolałego ojca ogłosił dziewięciodniową żałobę. Jednocześnie zakazano komukolwiek – z wyjątkiem najbliższych – wstępu do cesarza. *** Wespazjan przez cały dzień nie przyjął żadnego posiłku. Nie wziął kąpieli. Nie ogolił się. Nie rozpatrzył żadnej sprawy. Nie wrócił na Palatyn. Więcej, poprzysiągł sobie, że już nigdy nie spędzi żadnej nocy w tym okropnym pałacu. Zrzucił w końcu zbroję i legł na łożu w półleżącej pozycji. Długo patrzył w okno, a potem zapadł w jakieś dziwne odrętwienie.

31


opowiadania Naraz podpełznął doń wielki, trójgłowy pies. Pierwszy łeb podsunął wprost pod zwisającą dłoń cesarza. Ten odruchowo pogłaskał go i… poczuł kosmatą brodę Helwidiusza. Coś polizało mu łydkę – był to język wystający z potwornie zniekształconej twarzy Mucjana. Trzecia głowa zbliżyła się powoli i ucałowała cesarza – to była jego martwa wnuczka! Wespazjan gwałtownie otworzył oczy. Potoki zachodzącego słońca zalewały pokój. W oddali, poprzez drzewa, majaczyły ciemno budynki wschodniej części miasta, a hen, na horyzoncie – wierzchołki Gór Albańskich. W komnacie stało dwóch zupełnie obcych ludzi. Zaskoczony, przyjrzał się im uważnie. Przez chwilę mniemał, że to Kastor i Polluks. Ale czy bogowie stroją się w szaty pospólstwa, kiedy przybywają odwiedzić cezara? Pierwszy był niski, trochę przy kości, długobrody i na pewno nieco starszy od cesarza. Jego sylwetka i zagadkowy uśmiech dziwnie przypominały rzeźby z etruskich sarkofagów. Drugi przerastał Wespazjana przynajmniej o pół głowy. Miał około sześćdziesięciu lat, niezwykle długi, wąski, garbaty nos i – co najbardziej zaskakujące – ciemne wąsy, spotykane raczej u Galów aniżeli w Italii. Cesarz odniósł wrażenie, że widział go raz w życiu. We wczesnym dzieciństwie? To niemożliwe! – Kim jesteście i kto was tu wpuścił? – spytał słabym głosem. – Jestem Linus z Wolterry, syn Herkulana – odpowiedział niższy. – A przywiodła mnie twa bratanica, pobożna Sabina. – A ja jestem bezimiennym fossorem i nieliczne bramy są dla mnie niedostępne – tajemniczo wyrzekł drugi głębokim, trochę głuchym barytonem. – Z czym przychodzicie? – Potrzebujesz pomocy – odparli obaj mentorskim tonem. – Bo nawet nie wiesz, jakie wyzwoliłeś siły przez własną lekkomyślność. – Jakie? – Wespazjan już nie wypytywał przybyłych o inne szczegóły. Zrozumiał, że sami bogowie zesłali mu ratunek. – W ciało Helwidiusza wszedł Alastor – posępnie wyjaśnił przedstawiciel bractwa pogrzebowego. – Alastor, Alastor… Ten demon zemsty?! Coś wspominali o nim greccy tragicy, lecz nie pamiętam żadnego mitu. – Ponieważ mit właśnie się tworzy – kontynuował fossor. – Ten demon to po prostu sługa szatana – wyraził nieco inne zdanie Linus. – Jesteś Żydem? – zapytał bystro Wespazjan. – Jestem sługą Chrystusa. – Twój kolega chyba nim nie jest. – Nie jest moim kolegą. Jest poganinem tak jak ty. Ale zdarza się nam współpracować. – Będziecie działać wspólnie? – Obawiamy się, że nasze sposoby zwalczenia zła będą zgoła różne. – Cóż więc radzicie? Niech najpierw przemówi starszy. – Kogo z nas uważasz za starszego? – Pierwszy raz ponurą twarz fossora rozjaśnił uśmiech. – Brodacza. – Dobrze. Będę mówił. Zgadzamy się co do jednego: bezgłowe ciało trzeba zwabić i schwytać. Ja postaram się wypędzić zeń złego ducha. Następnie zrobisz z nim, co zechcesz. Ale najlepiej je zwyczajnie pochować. Samo ciało nie jest przecież grzeszne. To tylko Nieprzyjaciel posłużył się nim, by zgubić twoich najbliższych.

32

– Posłużył się nim w celu pomszczenia Helwidiusza Priska – sprecyzował poganin. – Kazałeś przecież zabić człowieka, który w żadnym wypadku na to nie zasłużył. – Czy będzie mścił się dalej? – Nie sądzę – zaprzeczył fossor. – Dokonał rzeczy nieodwracalnych. Uruchomił bieg zdarzeń, które przyniosą negatywne albo wręcz tragiczne skutki dopiero za ileś lat. Pomyśl. Tracisz zaufanie do syna. Będziesz żył, ale przestaniesz już całkowicie na nim polegać. Jeśli postawisz na Klemensa, wzbudzisz zazdrość Tytusa. Klemens i tak jest zresztą skończony: zabrakło go w kluczowej chwili przy Domicjanie. Jeśli Tytus nie doczeka się syna, rządy w końcu przejmie Domicjan. Cóż z niego jednak będzie za władca? Już wcześniej był dziwny, a teraz w krótkim czasie stracił dwoje dzieci, trzecie zaś jest chorowite. Odbije sobie na innych. Twoi bratankowie władzy nie chcą. Ciebie Alastor nigdy zabić nie zamierzał: chciał, byś tak samo cierpiał po śmierci najbliższych, jak Fannia po Helwidiuszu. Zostawił w spokoju Epriusza, ponieważ liczy, że znienawidzisz go za sam fakt przeżycia. Demon nie musi już nikogo uśmiercać. Może jeszcze weźmie się za umyślnych, którzy nie odwołali siepaczy… – To oni żyją?! – Tak. Ukryto ich w Tarkwinii. – O, nie trać nadziei, Wespazjanie – wtrącił Linus. – Wejdź na drogę Prawdy, a przekleństwo odwróci się od ciebie i twojej rodziny. – Chcesz, abym został wyznawcą Chrystusa?! – Dlaczego nie? Masz wiele cech, które powinny charakteryzować chrześcijanina: kochasz najbliższych, ochraniasz przyjaciół, dajesz grzesznikom szansę poprawy (i to nawet tak wielkim, jak Marcellus czy Kryspus), nie cieszysz się z niczyjej śmierci, nie oddajesz się miłości przeciwnej naturze jak poprzednicy. Jesteś prawy i sprawiedliwy, nie wynosisz się z powodu statusu i sprawowanej funkcji. Bóg czuwał nad tobą, gdyż dał ci panowanie i twoimi rękami ukarał niewiernych Żydów. Dwa cuda, które dzięki Jego łasce zdziałałeś, dowodzą, iż jesteś wybrańcem. Nawet twój czyn na Górze Albańskiej podyktowany był chęcią zadośćuczynienia, tylko że twoim powołaniem nie jest wskrzeszanie zmarłych! I nie próbuj więcej tego czynić! – Ale chyba w końcu wskrzesiłem Helwidiusza, choć niedokładnie? – Oczywiście, że nie. Wolą Boga było, by dusza senatora powróciła do głowy. Ciało natomiast opętał diabeł. Sprowokowałeś tylko działanie sił, nad którymi nie posiadasz żadnej władzy. Poganin tym razem mniej więcej zgodził się z towarzyszem. – Mamy niewiele czasu – dodał. – Przystąpmy zatem do rzeczy. Potwora widziano ostatnio na via Aurelia, z czego wniosek, że zmierza do Tarkwinii. A tam mamy dwa elementy: twoi wysłannicy i nekropolia etruska. Trupa ciągnie do grobu, więc zasadzimy się właśnie na cmentarzu. – Ilu mam zaangażować pretorianów? – Żadnego. Dysponuję ludźmi obytymi ze zjawiskami nie z tego świata. – Dostarczę wam koni. – Zabrzmi to dziwnie, ale są przygotowane. Utrzymasz się wiele godzin na grzbiecie? – Myślę, że dam radę. – Jedź zatem z nami!

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania *** Pędzili w kilkunastu. Wespazjan nawet nie bardzo odczuwał zmęczenie i głód. Podróż przypominała senne urojenie: orszak widm w ciemnych płaszczach przepływał pośród wzgórz, wiosek i miasteczek, złowróżbnie stukając kopytami o kamienie via Aurelia. Dął złowrogi wicher, a może to umarli jęczeli pośród grobowców flankujących drogę? Cesarz zaufał tym dziwnym ludziom i nie żywił względem nich obaw, choć zastanawiało go, skąd znają tyle szczegółów z pałacowego życia (no, tak: Serwiliusz, Sabina). Ale wątpił w powodzenie akcji. Pierwszy raz od dawna działał bez wiedzy syna. Zmierzał ku strasznemu finałowi historii, którą mimowolnie rozpętał. Nie bał się śmierci. Martwiły go raczej niezałatwione sprawy, niedokończone pamiętniki, wszak epizod z Helwidiuszem ledwie naszkicował. Jeśli nawet przeżyje, nic już nie będzie jak dawniej. – A ty, co sądzisz o postępowaniu Helwidiusza? – zagadnął Linusa podczas zmiany koni w Caere. Episkopos uśmiechnął się. – Nasz Pan powiada: „Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Kiedy pościcie, nie bądźcie posępni jak obłudnicy. Przybierają oni wygląd ponury, aby pokazać ludziom, że poszczą”. – „A ma on swoich zwolenników, którzy jego postawę i wyraz twarzy naśladują, sztywni i posępni. Aby obalić rządy cesarskie, niosą wolność na pokaz – skoro je obalą, na samą wolność się targną”. To o teściu Helwidiusza z mowy oskarżyciela, który sam był, co prawda, nikczemnikiem. – Zdumiewająco zgodne. No widzisz. Nawet przez usta – jak go nazywasz – „nikczemnika” potrafi czasem przemówić Mądrość. Nikt nie jest bowiem do końca zły. – Bardzo wątpię – wtrącił dwuznacznie fossor. *** Pretora obudził łomot. Liktorzy nie zdołali zatrzymać grupy wdzierającej się hurmem do domu. Poczuwszy ostrze miecza na grdyce, urzędnik otworzył oczy. – Mów, tłusty śpiochu, gdzie są agenci: Prymus, Sekundus i Tercjusz! – rozkazał starzec o twarzy pokrytej rudym,

Głowa Helwidiusza Priska

szczeciniastym zarostem. Dłoń zaciśniętą na mieczu zdobił cesarski pierścień. – Oj… byli tu… ale tylko przelotnie. Kazano im przeczekać i odjechać. – Pewnie istotnie kazano, ale Tarkwinii nie opuścili – wycedził dobitnie napastnik z galijskim wąsem. – Odjechali. Przysięgam, cezarze! – Łżesz! – krzyknął Wespazjan, niebezpiecznie wsuwając ostrze w dołek nad grdyką. – Chwileczkę – powstrzymał go Linus. – On cały czas mówi część prawdy: kazano przeczekać – przeczekali, kazano odjechać – odjechali, tylko że nie wszyscy. Czyż nie tak? – Wzrok świętego męża do reszty zmieszał pretora. – Kto kazał? – Tak. Tak było, w istocie. Ale Tytus zabronił cokolwiek rozpowiadać. Zamknąłem ich w areszcie. – Człowieku! Oni mogą tam zginąć. Ich morderca przenika przez mury! – Morderca? A tak! Był taki jeden, aleśmy go wypędzili. – Wypędziliście tułów ludzki, który grasuje od nundiny po Lacjum?! – Nie, inny. Zaopatrzony w głowę. A o tamtym to nawet krąży wierszyk: Helwidiusza Priska ciało po Appijskiej Drodze samopas z kijem biegało, przerażając srodze. – Żenująca rymowanka! Wstawaj, niegodny miana pretora Etrurii! Idziemy ich uwolnić! * *

*

Agenci byli cali i zdrowi, aczkolwiek brudni, zarośnięci i wygłodzeni, skoro spędzili w areszcie niemal pół miesiąca. Doprowadzeni do lepszego stanu w domu pretora, który cesarz zamienił w centrum dowodzenia, bez wahania ujawnili prawdę o wyniku misji. Tytus istotnie zalecił „nie przywiązywać wagi do rozkazu imperatora”. Oni jednak uparli się dopędzić siepaczy. I dopędzili. Tyle że Klemens im nie uwierzył. Okazali tab-

33


opowiadania liczki, lecz nie przekonali dowódcy, który uznał dokument za podrobiony. Klemens wahał się i czekał, gdy tymczasem nadjechała kolejna grupa z potwierdzeniem pierwotnej wersji rozkazu. Także opatrzonym cesarską pieczęcią! Prefekt – sam już nie wiedząc, komu zawierzyć – postanowił jednak wykonać wyrok, zaś wysłańców Wespazjana przejęła trzecia grupa i odstawiła do Tarkwinii. Zatem Helwidiusz wcale nie zginął wcześniej, jak przypuszczał cesarz, lecz Klemens, pewnie zastraszony przez Tytusa, zręcznie skłamał. Pojawił się zresztą nowy intrygujący element: oto do siepaczy dołączył niejaki Gathaspar – zawodowy morderca przysłany Rzymianom w sojuszniczym kontyngencie partyjskim podczas wojny w Judei. Tytus szczególnie cenił jego usługi, jako że ten zabijał, wykorzystując przedmioty codziennego użytku. – Zapewne właśnie Gathaspar zadał Helwidiuszowi śmiertelny cios – zawyrokował fossor. – Gathaspar – wyznał pretor – dotarł do Tarkwinii kilka dni po agentach. Ranny w udo i plecy, co dziwniejsze miał na sobie źle dopasowaną pretoriańską zbroję. Zażądał gościny, pokazując jakieś diplomata niby od Tytusa. Nocą włamał się do budynku pretury, zapewne w celu zgładzenia więźniów. Obezwładnił strażnika, ale narobił sporo hałasu, forsując kraty lochu. Otoczony w podziemiach, zniknął jednak w niewiadomy sposób. Pretor polecił ściślej strzec więźniów, lecz morderca nie powrócił. – Ten Gathaspar jest jak duch – podsumował Wespazjan. – Gdybym nie znał prawdy o Alastorze, pomyślałbym, że to on stoi za śmiercią moich krewnych i przyjaciół. – A nie dziwią cię rany, które odniósł ów zabójca? – spytał Linus. – Może to sam Helwidiusz tak go urządził? Przecież stawiał opór. – Wątpię – wtrącił fossor. – Komuś pewnie zlecono usunięcie Parta po wykonanej robocie, ale nie bardzo mu to wyszło. – Jasne. Tylko dlaczego zleceniodawca nie kazał wprzód usunąć wysłanników? Przecież, aby zatrzeć ślady zbrodni, trzeba było wpierw sprzątnąć agentów, a dopiero potem tego Persa czy Parta.

34

– Zapewne więc kto inny chciał się pozbyć Gathaspara, a kto inny agentów. – Sugerujesz, że na Parta zamierzył się sam Alastor? Przecież nastąpiło to jeszcze przed wskrzeszeniem Priska. – Ale demon zemsty mógł działać już wcześniej. I nie wykluczam, że pierwotnie chciał ukarać jedynie bezpośredniego sprawcę, lecz wydarzenia na Górze Albańskiej dodały mu mocy… Wespazjan zachwiał się gwałtownie. Podtrzymali go i podprowadzili do sofy. Ktoś podsunął wodę i wino. – Nic to… już mi lepiej… za rzadko jeżdżę wierzchem… – Twoja kondycja, cezarze, jest i tak godna podziwu – fossor spojrzał z uznaniem. – Pokonałeś prawie sześćdziesiąt mil konno i niewiele spałeś w ciągu dwóch dni i nocy. Mimo to zdrzemnij się kilka godzin. I ty Linusie także. – Wystaw straż, a spokojnie zasnę. – Rozkaz, cezarze! *** Przed zmierzchem ponownie siedli na koń, opuścili miasto i pokłusowali przez strumień ku nekropolii. Stary, etruski cmentarz znajdował się na półnagim wzniesieniu. Widzieli go już o świcie: dumne tumulusy, kryjące przedsionki i korytarze grobowe, sprawiały przygnębiające wrażenie. Miejsce uchodziło za nawiedzone i nawet rdzenni mieszkańcy rzadko tu się zapuszczali. Prymusa, Sekunda i Tercjusza umieszczono w pobliżu samotnego grobu – jakieś siedemdziesiąt kroków na lewo od ścieżki cmentarnej. Przydano im sztylety i zakrwawione strzępy tuniki Gathaspara. W pobliżu zaczaili się fossorzy oraz cesarz i episkopos. Ludzie pretora mieli czuwać wśród nielicznych krzaków na krawędziach wzgórza i włączyć się do akcji jedynie w ostateczności. Wszystkich ostrzeżono przed potworną ręką, mogącą wypełznąć niespodziewanie skądkolwiek. Oczekiwanie przedłużało się w nieskończoność. Wespazjan raz po raz nerwowo zrywał się z miejsca, przemagając ból pachwin i ud. Najczęściej widział wówczas przemykające

Mikołaj Juliusz Wachowicz


opowiadania chyłkiem cienie liktorów, którzy wbrew rozkazom opuszczali stanowiska, aby uczynić zadość naturalnym potrzebom. Agenci szczękali zębami. Episkopos, nieludzko zmęczony, lecz przemagający słabość ciała siłą wiary, i ospały pretor szeptali modlitwy – każdy do swego boga. Jedynie fossorzy zachowywali zupełny spokój. Księżyc oświetlał wyraźnie cmentarz, toteż nikt nie korzystał z pochodni. I w końcu coś zachrzęściło od strony groty na krawędzi wzgórza. Powoli, powoli z mroku wyłonił się kształt. Minął o kilka stóp zmartwiałego liktora i leniwym krokiem skierował się ku tumulusowi. Wespazjan rozpoznał go: był to ten sam wojownik w antycznej zbroi, który nawiedził Palatyn w noc śmierci Priska. Pozbawiony ręki, utykał ciężko na prawą nogę, wspierając się na włóczni. Przez szczelinę hełmu wyrzucał z wnętrzności najobrzydliwsze substancje, które śmierdziały niczym padlina pomieszana z odchodami. – Już mnie tu nie ma! – wrzasnął Sekundus i – nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać – rzucił się ku ścieżce. Pozostali agenci dobyli sztyletów. Bezgłowy zmierzał wyraźnie ku kopcowi; dzieliło go odeń dziesięć kroków. „Teraz!” – chciał krzyknąć Wespazjan, lecz jakaś ręka gwałtownie zatkała mu usta. Na szczęście należała do Linusa. – Teraz! – rozkazał przywódca bractwa. Włócznia Bezgłowego zdążyła jednak przybić Tercjusza do ziemi. Monstrum zachwiało się, nim opadła nań sieć. Bosaki powaliły zakute w metal cielsko, które jęło się wić i szamotać. Wyrwanym zza pasa mieczem usiłowało przeciąć krępujące sznury. Fossorzy jednak trzymali zewłok na odległość kija i zręcznie manipulując hakami, skrępowali w końcu ofiarę; przykry zapach pokonali kadzidłem. Wespazjan zrozumiał, że nie robili tego pierwszy raz. Przywódca rozgrzewał tymczasem kocioł ze smołą, którą zamierzał wlać w płuca potwora. Prymus wyrwał włócznię z nogi kolegi i przeniósł rannego w bezpieczniejsze miejsce. Episkopos wyszedł z cienia i rozpoczął egzorcyzmy. Gdzieś daleko – chyba od strony Tarkwinii – zabrzmiały nagle okrzyki i odgłosy jakby walki. – Sprawdź, co się dzieje – polecił cesarz najbliższemu liktorowi. – Sam? – Z kolegami. Pretorze! Obstaw drogę. To rozkaz! W tym momencie tumulus zatrząsł się raptownie, a kamienne głazy zamykające wejście wystrzeliły niczym z wulkanu. Nie wszyscy zdążyli paść na ziemię: Linusa i Wespazjana pociski ominęły zaledwie o dwa palce, by roztrzaskać czaszkę liktora. Bezgłowy zabulgotał i z nową energią przeskoczył ponad kręgiem klęczących mężczyzn, kierując się ku wnętrzu grobu. Coraz wyraźniej słyszano tupot nóg i stłumione okrzyki. – Brać go! – krzyknął Wespazjan i sam rzucił się ku czeluści grobowca. Ale żelazna ręka natychmiast odepchnęła go w bok. – Szaleńcze! – gromił władcę wąsaty fossor, wydzierając mu miecz. – Za chwilę z wnętrza wyjdą demony… – Nie zdzierżysz tego widoku! – cesarz rozpoznał bas z Góry Albańskiej. – Uciekaj! Od strony drogi nadbiegało kilkadziesiąt uzbrojonych postaci. – Gdzie cezar?! – ryczał groźnie dowódca. – Gdzie mój ojciec?! Fossorzy, którzy już odciągnęli Linusa na bezpieczną odległość, a teraz wznosząc jakieś zaklęcia w archaicznej łacinie, ciasno skupili się przy ziejącym otworze tumulusa, jak na komendę skierowali bosaki ku gwardzistom. Najbliższy

Głowa Helwidiusza Priska

zręcznym ruchem wytrącił gladius Tytusowi. Ten natarł tarczą, a za jego przykładem poszli pretorianie. Rozpoczęła się krótka, bezładna i nierówna walka w ciemnościach. Kiepsko uzbrojeni obrońcy starali się jedynie powstrzymać pretorianów, toteż kilka mieczy, tarcz i włóczni poleciało w nicość, kilkanaście nóg podcięto, zdarto parę hełmów. Ktoś, niestety, stracił oko, kto inny ucho. Przypadkowo popchnięty centurion runął z krzykiem w czeluść grobowca. Tymczasem inni otoczyli starszych mężczyzn. Optio zerwał Wespazjanowi hełm i szarpnął go za włosy. Cesarz roztrzaskał mu twarz prawym skośnym ciosem, miażdżąc nawet żelazną osłonę pod brodą. – Pierścień cezara! – wrzasnął przytomniejszy żołnierz, a kolega wyhamował śmiertelne pchnięcie. Wówczas tumulus zatrząsł się powtórnie, czeluść rozbłysła i wśród kanonady wystrzeliły z wnętrza dwa skulone ciała. Nie przerwano walki, dopóki z otworu nie buchnął śmierdzący siarką obłok. Wtedy, kto mógł, cofnął się jak najdalej. – Stać, tchórze! – komenderował Tytus. – To tylko sztuczka tych łajdaków, którzy uprowadzili mego ojca. – Synu! Tu jestem! Zaprzestać walki… To nasi przyjaciele… Obłok formuje się najpierw w kształt kolorowego fresku, a potem przybiera postać monstrualnej, uskrzydlonej kobiety. Spod pasków przytrzymujących kusą suknię bezwstydnie wychylają się obfite piersi. Zjawa w ręku dzierży pochodnię. – Charon!!! – straszliwy baryton zjawy odbija się ośmiokrotnie echem, zapewne od ścian Hadesu. – Vanth!!! – żadna skala nie objęłaby pomruku z głębi grobowca. Czeluść warczy, wyje na trzy głosy i oto wyskakuje z niej trójgłowy pies rozmiarów lwa. – Mehercule! Wywołałem… – szepcze młody gwardzista, który podobał się Domicylli. – Panie, miej nas w swojej opiece: zarówno chrześcijan, jak i pogan. Od sideł szatańskich wybaw nas, Panie! – nawet Linusa przerasta to, co widzi. Cerber kolejno obwąchuje rannych, a ci tracą zmysły, kiedy nagle z grobowca wypływa ciemny dym, który najpierw przybiera kształt uskrzydlonego Neronowego kolosa, a potem zaczyna się rozjaśniać. Na koniec wyłania się zeń ohydny starzec z wielkim na pół twarzy, zakrzywionym nosem. Iskrzące się oczy, jakby puszczyka, wodzą po zebranych. Niektórzy, zesztywniali, padają na miejscu. Jedynie Linus wytrzymuje to spojrzenie, aż Charon gwałtownie odwraca głowę. Teraz uwagę demona przykuwa czołgający się w prochu zewłok. Cerber podbiega do ciała i wyszarpuje zębami bełt tkwiący w tętnicy uda. Chlupie potężnie. Charon spogląda pytająco na Vanth. Ta obejmuje dłonią czoło w żałobnym geście. Potężna siekiera rozrywa plecy Gajusza Helwidiusza Priska; ostrze wychodzi piersią. Ze szczeliny hełmu wylatuje z sykiem kilka iskier i frunie w przestworza. Przewoźnik dusz porywa bezwładny tułów i lekkim ruchem ciska w otchłań grobowca. Grozi jeszcze dwusieczną labris i nagle przybiera znowu postać cienia, by rychło przemienić się w gryzący dym i zniknąć wraz z trójgłowym pupilem. Vanth kolejno dotyka pochodnią rannych – natychmiast zaczynają dawać oznaki życia. Jej twarz nie jest nawet taka straszna. Księżyc przesłaniają chmury. Nim światło rozbłysło ponownie, demon znikł, zaś dostępu do tumulusa znów strzegły kamienne głazy.

35


opowiadania *** Dwie nundiny później Sekstus Juliusz Frontyn odebrał nominację na namiestnika Brytanii. Funkcję tę miał co prawda objąć dopiero w roku następnym, lecz ze względu na gwałtowne pogorszenie się stanu zdrowia obecnego zarządcy, rozkazano mu wyruszyć niezwłocznie. W skrzynce o podwójnym dnie wiózł przesyłkę specjalną: gadatliwą głowę Gajusza Helwidiusza Priska, z którą nie mogli wytrzymać już nawet najbliżsi. Epriusz Marcellus opuścił schronienie. Podobno tak niedostępne, iż miał trudności z odnalezieniem wyjścia… Z nie całkiem wiarygodnych relacji wynikało, że Gathaspar śpiesznie przedostał się na Wschód, a nawet przekroczył Eufrat. Zapewne jego śladem podążyła obcięta ręka. To by wyjaśniało, dlaczego Bezgłowy stawiał tak słaby opór na wzgórzu cmentarnym: rozproszył moc, z której większa część zasiliła ramię. Centurie gwardii pretoriańskiej, zamieszane w różne aspekty sprawy Priska, rozwiązano, a żołnierzy zwolniono wcześniej ze służby, bowiem wielu z nich zdradzało objawy obłąkania. Z wolnych miejsc skorzystali tarkwińscy liktorzy tudzież nowy zaciąg z Norikum. Wąsatemu fossorowi chciał Wespazjan powierzyć preturę Etrurii, ale ten odmówił. – Sprawowałem już znacznie wyższe urzędy – dodał tajemniczo. – Kim jesteś? – Zapytaj inaczej i sam sobie odpowiedz – odrzekł fossor. – A więc: kim byłeś? – Byłem kimś innym. – Gdzie cię szukać, gdybym znów potrzebował pomocy? – Sam się wówczas zjawię. Wkrótce potem fossor zniknął, a wraz z nim cała jego ekipa. Fundusz nagrody za schwytanie tułowia pozostał nieuszczuplony. Natomiast Linus zaczął coraz częściej gościć w domu Flawiuszy. Szczególny wpływ wywierał na małą Domicyllę. Towarzyszył nawet rodzinie cesarskiej podczas wypoczynku w Falakrynach. – Wiesz, Linusie – rzekł któregoś dnia Wespazjan – jestem świadom, że niedługo już przewiozą mnie przez Acheront, lecz nie chciałbym powtórnie spotkać Charona. – Nie musisz go spotykać – odrzekł pogodnie Linus. – Już pół twojej rodziny uwierzyło Chrystusowi. Ufam, iż wkrótce do nich dołączysz. – No, nie mogę tak oficjalnie. Pracuj na razie wśród senatorów, bym miał jakieś zaplecze. Tytus, choć Linusa ignorował zupełnie, po wydarzeniach tarkwińskich stał się jednak bardziej wyciszony, a ojcu znowu zaczął okazywać szacunek.

– Wyjaśnij, synu – zapytał kiedyś starzec podczas wspólnej kąpieli – kto (wybacz, że poruszam teraz ten temat) polecił sprzątnąć Prymusa i jego kompanów? – Och, ojcze, jeśli powiem: ja, poczujesz odrazę do syna; jeśli rzeknę: Klemens, zmienisz zdanie o odważnym człowieku i naszym powinowatym, który nieraz wykazał lojalność wobec Flawijskiego Domu. („I wybornym kłamcy” – chciał dodać Wespazjan, ale nie dodał). Po cóż ci to wiedzieć, skoro i tak wszyscy trzej agenci mają się wyśmienicie? – Ale interesuje mnie, kto pokiereszował Gathaspara? Skoro Part miał zabić tamtych, zleceniodawca nie powinien wcześniej nasyłać nań skrytobójców. – Cóż, ojcze, trzeba by sprawdzić rejestry żołdu kohort pretoriańskich, listy obecności w koszarach. Być może któryś z ludzi Klemensa nie powrócił z akcji przeciw Helwidiuszowi. Zginął, bo nieroztropnie zamierzył się na Gathaspara. Ale po ostatnich ubytkach i zamieszaniu powstał taki bałagan w dokumentach… – Na wszystko masz odpowiedź. To logiczne, dlaczego nie wskazujesz na Klemensa. Owa historia zdaje się jednak nie mieć końca. – Wiesz, ojcze, bardzo się wtedy zaniepokoiłem twoim zniknięciem. – A ja bardzo wzruszyłem, że przybyłeś mi z odsieczą. Teraz muszę ci coś wreszcie wyznać: w chwili słabości straciłem do ciebie zaufanie. Nie miej żalu do starego ojca, który w sumie nie lubi rozstań z tobą. Musimy dobrze wykorzystać ostatnie lata mojego życia. – Wybacz, ojcze, ale pojutrze wracam do Rzymu, bo Berenika z Judei przyśpieszyła przyjazd. – Dobrze mówiłem: pewne historie nigdy nie będą miały finału. Jesienią Fannia urodziła zdrową, wyjątkowo dorodną córeczkę. 1996, 1999, 7 lutego 2004–19 marca 2006 (z licznymi późniejszymi poprawkami, jak to zazwyczaj bywa).

Wykorzystano lub sparafrazowano fragmenty: 1. Homer, Iliada, przekład I. Wieniewskiego (cyt. [za:] L. Winniczuk, Ludzie, zwyczaje, obyczaje starożytnej Grecji i Rzymu, cz. II, Warszawa: PWN, 1985). 2. Homer. Odyseja, przekład J. Wittlina, Warszawa–Kraków: Wydawnictwo Mortkowicza, 1931. 3. A. Krawczuk, Poczet cesarzy rzymskich, Warszawa: Iskry, 1986. 4. J. Parandowski, Niebo w płomieniach, [w:] tenże, Dzieła wybrane, t. 1, Warszawa: Czytelnik, 1957. 5. Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, Poznań–Warszawa: Wydawnictwo Pallotinum, 1971. 6. Tacyt, Roczniki, przekład S. Hammer, Warszawa: Czytelnik, 1957.

Mikołaj Juliusz Wachowicz Urodzony 41 lat temu w Sierpcu, potomek kresowej linii Wachowiczów. Politolog i polonista z wykształcenia, zawodowo dziennikarz i genealog. Opublikował dwa opowiadania w „SFFiH”, kilkanaście szortów na Szortalu i w antologii „Bez bohatera” (2005) oraz jakieś makabryczne wierszydła. Fan kobiet o garbatych nosach, historii, czerwonego wina i podróży – małych i dużych; zwolennik monarchii konstytucyjnej. Listopadowy Skorpion, mąż i zięć listopadowych Skorpionic, ojciec listopadowego Skorpionka. Szkicuje powieściową kontynuację powyższego opowiadania.

36

Mikołaj Juliusz Wachowicz


Zabierz na wakacje nowe kryminały z CZARNEJ SERII!

Sofie SARENBRANT 36 tydzień Nowa rewelacyjna autorka kryminałów, godna konkurentka L. Marklund i C. Läckberg. Megahit w Skandynawii!

Åke EDWARDSON Kamienny żagiel

Michael HJORTH Hans ROSENFELDT Uczeń

Jens HØVSGAARD Martwe księżniczki nie śnią, Siódmy dzień

Wszystkie książki dostępne także jako ebooki. Więcej na www.czarnaowca.pl


opowiadania

Grzegorz Gajek Lwica ilustracje: Magdalena Mińko Maria dość swobodnie przepłynęła od wieczoru spędzonego na wakacyjnym seksie, przez gorącą turecką noc pełną romantycznych (i nadal trochę erotycznych) fantasmagorii na temat podróży poślubnej, którą odbyli z Andrzejem siedem lat wcześniej, aż po rześki poranek, dźwięczący śpiewem ptaków i powodziami słonecznego blasku, wdzierający się przez okno do sypialni. Tak, to jest coś, czego każde małżeństwo od czasu do czasu potrzebuje, jak okresowy przegląd w samochodzie. Trzeba sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Przede wszystkim serce, choć i o innych częściach ciała nie należy zapominać. Każdy zabiera się za to inaczej, ale dla młodych (jeszcze) państwa Kosockich, powtórka z miesiąca miodowego w Turcji zdawała się strzałem w dziesiątkę. A przegląd zdecydowanie był im potrzebny. Nad ostatnimi kilkoma miesiącami wisiał jakiś cień, choć Maria nie mogła sobie przypomnieć, czy coś niedobrego właściwie się działo. Zresztą teraz wszystko to wydawało się nierealne i dalekie jak koszmar, o którym zapomina się, gdy tylko wstanie słońce. Gdzieś w tej części jej mózgu, którą zwykła zwać „piwnicą” kryły się co prawda jakieś wspomnienia. Wyglądały prawdopodobnie jak wielka kula smarków, składająca się z szaleństwa pracy i ciągłego stresu. Gdyby chciała, mogłaby z tej kuli coś wydobyć: jakieś migawki płaczu, fragmenty rozmów z mamą, groźnie pozgrzytujące imię Katarzyna… Ale nie chciała. Była siódma rano, przez otwarte na oścież okno wpływało pachnące wakacjami powietrze, a Maria była szczęśliwa. Andrzej jak zwykle zerwał się o szóstej, napachnił cały dom kawą i teraz siedział w sąsiednim pokoju, zapamiętale waląc w klawisze starej maszyny do pisania, którą odziedziczył po dziadku. Innymi słowy – też był szczęśliwy. Szczęście Andrzeja objawiało się tym, że wracał do pisania powieści, którą zaczął jeszcze na studiach ‒ koniecznie używając do tego celu totemicznego zabytku z czasów PRL-u. Maria przeciągnęła się leniwie, rozkoszując się zapachem swojego mężczyzny, którym była przesiąknięta ich wymięta pościel. W nagłym przebłysku czegoś, co psychologowie nazywają osobowością narracyjną, postanowiła nawet zamruczeć z zadowolenia jak kotka – koniecznie jak kotka, bo tak właśnie czynią zadowolone z życia kobiety w książkach. Potem uniosła się i… …zamarła. Niewielki piętrowy domek, który państwo Kosoccy postanowili wynająć na wakacje, był malowniczo położony na zboczu porośniętego drzewami wzgórza. Otaczały go głównie pinie i trochę innych iglaków o fantazyjnie poprzeginanych pniach i rozłożystych konarach. Z daleka wyglądały

38

jakby chciały się przytulić do stoku. Człowiek, od którego wynajęli domek – Musad, Musfad, Mufhad, czy jakoś tak – powiedział, że to wiatr je tak uformował. „Jesienią zaczyna tu wiać, jakby wszystkie szejtany kogoś gnały”. Jedno z tych drzew, wyjątkowo stare i rozrośnięte, sięgało gałęziami aż do okien na piętrze domu. Jego rozpłaszczone, rozłożyste konary utworzyły coś na kształt naturalnego ganku, choć oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby na nim stawiać foteli. Siadały na nim tylko ptaki i być może to one właśnie zwabiły patrzącą teraz na Marię… … kotkę. Bardzo dużą kotkę o płowej sierści i okrągłych, żółtych ślepiach. Właściwie…, właściwie… I Maria uświadamiała to sobie bardzo powoli… To nie była kotka. To była lwica. W pierwszej chwili Maria nie poczuła strachu, tylko fascynację, jakby była w zoo. Podziwiała lśniącą sierść wielkiej kocicy, jej umięśnione łapy i kształtną głowę. Dopiero po kilku sekundach zdała sobie sprawę, jak niewiele je dzieli – tylko otwarte okno. Żadnych krat ani szyb. Ta obserwacja sprawiła, że w umyśle Marii też otworzyło się jakieś okienko, przez które zaczęły napływać obrazy z telewizji i kolorowych gazet. Widać było na nich lwy atakujące gazele, gnu, zebry, a także – ludzi. Z tymi obrazami nieuchronnie wlała się fala paniki. Maria usiadła gwałtownie na łóżku. Chciała krzyknąć, ale z jej ust wydobył się tylko krótki, urwany odgłos, jak szczeknięcie albo czknięcie. Lwica niespokojnie powiodła za nią wzrokiem. Jej nozdrza rozdęły się. Mięśnie grzbietu zadrgały, wprawiając płową sierść w falowanie. – „Zawołaj Andrzeja!” – krzyknął jakiś głos w głowie Marii. Bardzo chciała go posłuchać, ale tymczasem troll zdrowego rozsądku zaczął już wpychać trolla paniki z powrotem do piwnicy. Jeśli zacznie się drzeć, to może sprowokować lwicę do ataku. A nawet jeśli nie, to co zrobi Andrzej, kiedy wparuje tutaj, zwabiony jej krzykiem? Zatłucze lwa gołymi pięściami? E-e. – „Poczekaj, aż coś odwróci jej uwagę i wtedy bardzo spokojnie podejdź do okna i je zamknij” – powiedział troll zdrowego rozsądku. – „A jeśli ona rzuci się na mnie?” – odparła w myślach Maria. – „Weź swoją pościel i rzuć jej na głowę. Na jakiś czas się zaplącze. Widziałem to kiedyś na filmie. A ty wtedy zwiewaj i zamknij ją w pokoju.” Maria pokiwała głową i powoli zaczęła ściągać do siebie pościel. Lwica przez chwilę przyglądała jej się z zainteresowaniem, ale potem ziewnęła i odwróciła głowę na bok. Maria poczuła, że to jej szansa. Poderwała się z łóżka i skoczyła do okna, co oczywiście było durnym pomysłem.

Grzegorz Gajek


opowiadania Lwica, zaalarmowana hałasem, uniosła się i prychnęła gniewnie, osadzając Marię na miejscu. Ich oczy spotkały się. – „No chodź kochanie, chodź, spróbuj tylko, złociutka” – zdawało się mówić spojrzenie lwicy. To było złe spojrzenie – hipnotyzujące. Przyciągające i przerażające zarazem. Maria chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, bo nagle zrodziło się w niej irracjonalne przekonanie, że jeśli to zrobi, zginie. – „Spokojnie” – powiedział troll zdrowego rozsądku. – „Miało być spokojnie.” Lwica położyła się z powrotem na konarze, wciąż patrząc Marii prosto w oczy. –„Zbiera się do skoku” – pomyślała Maria. – „Nie, nie, nic z tych rzeczy.” – Zaczął ją uspokajać jej troll. – „Ma łapy na bok. Gdyby szykowała się do skoku, to podwinęłaby je pod siebie. A teraz… Idź spokojnie w jej stronę. Nie spuszczaj z niej oka. Trzymaj pościel w pogotowiu. I spróbuj zamknąć to pieprzone okno.” – Okej – szepnęła Maria i powoli posuwając stopy po posadzce ruszyła przed siebie. Wydawało jej się, że zajęło to całe wieki, ale w końcu zbliżyła się do okna na tyle, że mogła je zamknąć. Lwica znajdowała się teraz może metr od niej. Maria wyraźnie czuła zapach futra i zwierzęcego potu albo może moczu. Wydał jej się obcy, w jakiś sposób nieprzystający do świata, w którym pani Kosocka żyła, jadła i oglądała telewizję. Sięgnęła do klamki okna. – „Tylko spokojnie!” – krzyknął troll, ale było już za późno. Maria gwałtownie pchnęła okno do framugi. Lwica poderwała się z miejsca. Skoczyła. Głucho rąbnęła o szkło. Maria instynktownie rzuciła się całym swym ciężarem naprzód, żeby tylko nie pozwolić jej wedrzeć się do środka. Wielka kocica straciła równowagę, zakręciła się, przeszorowała pazurami po ścianie i o mały włos nie runęła na ziemię. Udało jej się jednak jakoś tak wywinąć, że utrzymała się na gałęzi. Maria wykorzystała swoją szansę i z hukiem zatrzasnęła okno. – Ty dziwko! – wrzasnęła. – Ty pieprzona, pieprzona dziwko! I zaczęła płakać. Lwica tymczasem prychnęła gniewnie i ruszyła wzdłuż konaru – poza jej pole widzenia. W pokoju obok rozległo się niespokojne szuranie. – Iśka?! – zawołał Andrzej. – Co tam się na litość Boską dzieje? Maria usłyszała, jak rusza w stronę drzwi. – „Teraz już wszystko będzie dobrze” – pomyślała. – „Andrzej tu przyjdzie i wszystko będzie dobrze…” Ale wiedziała, że to nieprawda. Po prostu potrzebowała chwili, żeby to sobie uświadomić. – Nie wychodź! – wrzasnęła i zgodnie z jakąś przedwieczną, ponadczasową logiką kosmosu sama pobiegła do drzwi. Między sypialnią a pokojem, który Andrzej ochrzcił dumnym mianem „studium”, biegł korytarz, kończący się z jednej strony schodami, a z drugiej – oknem. To okno znalazło się tam głównie dlatego, że architektowi, który projektował dom, bardzo podobała się wizja trzech lukarn wyrastających z dachu niczym wieże zamku, ale niestety zabrakło mu pokoi, do których mógłby je wcisnąć. Odległość między tą konkretną lukarną a wejściem do sypialni wynosiła około

Lwica

półtora metra, co pokrywa się z grubsza z długością ciała przeciętnej lwicy. Maria przekonała się o tym, gdy coś ciężkiego i rozpędzonego uderzyło w drzwi, które próbowała otworzyć, wtłaczając ją z powrotem do pokoju. – Nie wychodź! – wrzasnęła ponownie. Odpowiedział jej odgłos otwieranych drzwi. Potem rozległo się głuche uderzenie i krótki krzyk Andrzeja. – Andrzej! – Chryste tam jest pieprzony lew! – Andrzej! Andrzej! Nic ci nie jest?! Powiedz, że nic ci nie jest! Powiedz, że nic ci nie jest! Powiedz, że nic ci nie jest! Teraz Maria rozryczała się już na dobre i nawet nie słyszała, kiedy Andrzej próbował ją uspokajać. – Iśka, nic mi nie jest, spokojnie, nic mi nie jest… Dopiero jego krzyk zwrócił jej uwagę. – Maria! Przeszedł ją gwałtowny dreszcz. – Posłuchaj mnie – powiedział Andrzej. – Musimy wezwać pomoc. Jakichś gliniarzy, ludzi z zoo, kogokolwiek. Tam u ciebie powinny być nasze komórki. Znajdź je, w porządku? W porządku? Słyszysz mnie, kochanie? –Tak… tak… – Okej. Znajdziesz komórkę? – Tak. Maria dopiero teraz zdała sobie sprawę, że leży na podłodze pod drzwiami, do połowy zawinięta w pościel, która miała być jej bronią przeciw lwicy. Na oślep wymacała nad swoją głową klamkę do drzwi. Pod nią sterczał klucz. Przekręciła go. Teraz mogła się podnieść. Kopnięciem odsunęła od siebie prześcieradła i poprawiła koszulę nocną, która zdążyła jej się zsunąć, odsłaniając jedną pierś. Odetchnęła głęboko. I w tym momencie zdała sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Z korytarza dochodził rytmiczny dźwięk, jakby ktoś uderzał gąbkową piłką w bęben. Tomp, tomp, tomp, tomp. Raz trochę dalej, raz trochę bliżej. Tomp, tomp, tomp, tomp. Bez przerwy. Na nowo zaczęła ją ogarniać panika, ale głos Andrzeja pomógł jej się opanować. – I jak, masz ją? – Już szukam – odparła. – Spokojnie, Isiu, wszystko będzie dobrze. Znajdź tylko komórkę, to zadzwonimy po pomoc. Póki siedzimy w pokojach, nic nam nie może zrobić. Maria pokiwała głową, otarła nos i zaczęła się rozglądać po pokoju. Najpierw sprawdziła na stoliku nocnym, potem w swoich dżinsach, potem w dżinsach Andrzeja, a w końcu w małym plecaczku, który nosili ze sobą, kiedy chodzili na wycieczki. Nigdzie tam nie było żadnego z ich telefonów. Wykonawszy nerwowe kółko po pokoju, wróciła do stolika nocnego. Przecież tu zawsze kładła swój telefon, bo… Bo niedaleko było gniazdko i mogła go podłączyć do ładowania, tylko… Gwałtownym ruchem odsunęła na bok stolik… …tylko gniazdko się spaliło. Andrzej miał zadzwonić do faceta, od którego wynajęli dom, żeby ktoś przyjechał i je naprawił, ale jeszcze tego nie zrobił. Więc podłączyli telefony w kuchni… Na dole. Maria poczuła się tak, jakby ktoś spuścił z niej całe powietrze. Podeszła do drzwi i oparła się o nie.

39


opowiadania – Andrzej – odezwała się. – Tak, kochanie? – Zostawiłam telefon na dole… – Jak to… Chryste! Ja… Na dole? – Tak. – Jezu, kurwa, Jezu święty! Gdzie na dole? – W kuchni. Zapadła cisza. Ustał nawet miarowy odgłos kroków na korytarzu. Maria wyobraziła sobie, że lwica usiadła pod jej drzwiami i słucha, słucha uważnie. Przeszedł ją dreszcz. – W porządku – powiedział w końcu Andrzej. – W porządku. Okej, wiem… wiem, co zrobimy. Musisz… – Andrzej! – przerwała mu. – Co? Co jest? Zawahała się. No właśnie, co? Lwica słucha? Usłyszy wasz plan? Nie bądź kretynką! – Nic, nic… Co mam zrobić? – Musisz jakoś odwrócić jej uwagę. Zacznij trzaskać drzwiami, czy coś takiego. Tylko uważaj, żeby jej nie wpuścić do pokoju. To tylko zwierzę, jak kot. Kiedy zacznie atakować drzwi, nie będzie się rozglądać. Wtedy spróbuję się za nią przemknąć i zejść do kuchni. – A jeśli…? – Nie bój się. Zamknę się tam i wezwę pomoc. W porządku? – Tak. – Jesteś gotowa? – Tak. – Okej… Okej… Jak powiem już, to zacznij trzaskać… Już!

40

Maria posłusznie przekręciła klucz, otworzyła drzwi i już miała nimi trzasnąć, kiedy coś uderzyło w nie z dużą siłą od zewnątrz. Maria krzyknęła, ale spróbowała ponownie odepchnąć drzwi. Lwica znowu je zaatakowała. Tym razem dało się słyszeć jej pazury, żłobiące głębokie bruzdy w drewnie. Marię nagle ogarnęła złość. Poczuła, że nie chce już tylko odwrócić uwagi lwicy, chce ją skrzywdzić, zanim ona skrzywdzi ją lub jej mężczyznę. Z całej siły kopnęła drzwi i ku swojej satysfakcji usłyszała, że po ich drugiej stronie coś chrupnęło nieprzyjemnie. Kopnęła jeszcze raz, ale tym razem lwica była gotowa. Odbiła drzwi tak, że uderzyły Marię, przewracając ją na podłogę. Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Na korytarzu coś się zakotłowało. Maria usłyszała krótki krzyk, a następnie głuche uderzenie ciała walącego się po schodach. I zapadła cisza. – Andrzej? – jęknęła Maria. – Andrzej?! Cisza. – Andrzej… An… Zachłysnęła się powietrzem. Umilkła. Coś zaczęło szemrać w jej głowie, jakby tysiąc głosów, szepczących naraz. Ale nie słuchała żadnego z nich. – Ty dziwko! – warknęła. Trudno powiedzieć, do kogo właściwie się zwracała. – Ty dziwko! – Ty kretynko! – powiedział troll zdrowego rozsądku. Jego głos już nie rozbrzmiewał w jej głowie. Nie widziała go, ale była pewna, że stoi dwa kroki za nią. – Dlaczego pozwoliłaś mu tam pójść? Jesteś pieprzonym tchórzem i kretynką! Dlaczego nigdy nie myślisz? Okno, kretynko, mogłaś wyjść oknem i po drzewie na dół! A potem znowu przez okno do kuchni! Teraz on nie żyje, mężczyzna, który cię kochał, mężczyzna, który dla ciebie był gotów… No tak, bardzo pięknie, pójść prosto w paszczę lwa! Przez ciebie nie żyje, przez ciebie, ty tępa dziwko! – Nie – odparła głucho Maria. – Może nie… może wcale nie… – Co? Sądzisz, że spadł i jest tylko nieprzytomny, tak? „Może wcale nie…” co? Nie zginął? Może lew zmienił się nagle w weganina i wcale nie odgryza teraz kawałków jego twarzy, nie próbuje wyrwać mu flaków z brzucha, nie zmienia twojego ukochanego męża w krwawą pulpę? Wiesz, czym jest teraz twój mąż? Jest ciałem! Jest pieprzonymi zwłokami! Właściwie jest kawałkiem mięsa gotowym do oprawienia! – Zamknij się! Zamknij się! Maria obróciła się gwałtownie, gotowa uderzyć trolla, ale jego oczywiście tam nie było. Za to dokładnie na wprost siebie ujrzała okno, a za nim – powykrzywiane konary rosnącego pod domem drzewa. Bez dłuższego namysłu podbiegła do okna, otworzyła je i zaczęła się gramolić na drugą stronę. Zejście po grubych, splątanych gałęziach jak na ironię okazało się dziecinnie proste i po minucie, może dwóch stanęła bezpiecznie na ziemi. I co teraz? Troll paniki zaczął znowu wyrywać się z piwnicy, wrzeszcząc: – Do samochodu! Do samochodu! Jednak troll zdrowego rozsądku szybko go uciszył i zepchnął z powrotem na dół.

Grzegorz Gajek


opowiadania – Nie masz kluczyków. Zostały w torebce, w przedpokoju. Albo wejdź głównymi drzwiami, zabierz je, a potem zwiewaj, albo zakradnij się przez okno do kuchni i wezwij pomoc, jak planowaliście. – Jeśli wezwę szybko pomoc, to jest szansa, że Andrzej… – On nie…! – zaczął gniewnie troll, ale Coś mu przerwało. To Coś ociężale wypełzło z piwnicy, przyduszając wszystkie inne, kryjące się tam stworzenia. Kiedy szło, wokół niego rozlewała się gęsta jak śluz ciemność, która spływała po jego niezliczonych mackach. Coś miało tysiąc niewidzących oczu i tysiąc ust, które znały tylko jedno słowo: – Zabij! Przerażona Maria czym prędzej zepchnęła Coś do piwnicy. – Co to było? – jęknęła. – Nie wiem – odparł troll zdrowego rozsądku. Jego głos wyraźnie drżał. – Ale lepiej nie pozwólmy, żeby wróciło. – Nie. Lepiej nie – zgodziła się Maria. – Jeśli jest choć cień szansy, że Andrzej nadal żyje, to nie mogę go tam zostawić. Muszę dostać się do tej kuchni. Pomożesz mi? – Tak. – No to ruszajmy. Maria pospiesznie okrążyła dom i podeszła pod kuchenne okno. Było zamknięte. – Niech to cholera – jęknęła. – I tak będziemy musieli wejść drzwiami. – Czekaj, czekaj. Zajrzyj do środka. – Po co? Nic tam nie ma. Garnki, noże, krzesła, zwykła kuchnia. – A drzwi? Są zamknięte? – Drzwi wejściowe? – Nie, drzwi do kuchni. – Tak. Ale nie na klucz. Chodźmy już! – Czekaj! – Nie ma czasu! – powiedziała niecierpliwie Maria. – Wiem – odparł troll. – Dlatego wybij okno. Maria osłupiała na chwilę. Potem podniosła największy kamień, jaki udało jej się znaleźć i z całej siły rąbnęła nim w okno. Szybka pokryła się pajęczyną pęknięć, ale nie wypadła. Gdzieś w głębi domu rozległo się głośne szurnięcie. – Jeszcze raz! Maria uderzyła ponownie. I jeszcze raz, i jeszcze… W końcu udało jej się wybić sporą dziurę, przez którą przełożyła rękę i otworzyła okno od środka. Gdy tylko weszła do kuchni, zamknęła je za sobą. W głębi domu znowu rozległo się szurnięcie, po którym nastąpił trzask jakiegoś upadającego mebla i dudnienie kocich łap o podłogę. – Zamknij drzwi! – krzyknął troll. Maria rzuciła się, aby wykonać polecenie, ale nie znalazła klucza. Jedyne, co przyszło jej do głowy to zaprzeć się i z całej siły przytrzymać klamkę. Ułamek sekundy później rozpędzona lwica gruchnęła o drzwi. Marii ledwo udało się ustać na miejscu i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że te drzwi, w odróżnieniu od tych na piętrze, otwierają się do środka. – Trzymaj! – Troll podał jej krzesło. – Podeprzyj tym klamkę. Właśnie tak! Lwica ponownie uderzyła w drzwi. Prowizoryczna blokada drgnęła, ale wytrzymała. Rozległ się protestacyjny jęk drewna.

Lwica

Trzeci atak na szczęście nie nastąpił. Zniechęcona kocica odeszła. Tomp, tomp, tomp, tomp. Maria westchnęła ciężko i zaczęła rozglądać się za telefonem. Jej komórka leżała grzecznie na półce z filiżankami, podłączona do ładowania, więc podeszła do niej i wzięła ją do ręki. Spojrzała na wyświetlacz. USŁUGA NIEDOSTĘPNA. Z niedowierzaniem pokręciła głową. Takie rzeczy zdarzają się tylko w amerykańskich horrorach klasy B. Przecież wykupiła roaming, jeszcze wczoraj dzwoniła do swojej mamy. W dwudziestym pierwszym wieku, żeby stracić zasięg trzeba wyjechać do cholernej dżungli amazońskiej. Albo chociaż w Bieszczady. W regionach turystycznych zasięg jest zawsze. Zawsze i… Maria mrugnęła. Napis „usługa niedostępna” nagle zniknął, a przy ikonie antenki pojawiły się trzy kreski. Nie tracąc więcej czasu, zaczęła wklepywać dziewięćdziewięć-dziewięć. A potem uświadomiła sobie, że nie dość, że to numer na pogotowie, to jeszcze w dodatku na polskie pogotowie. Zamarła. Jaki na litość boską może być numer na turecką policję? Przecież żaden turysta nigdy tego nie sprawdza. – Spróbuj sto dwanaście – poradził troll. – To podobno wszędzie działa. Wykręciła podany numer i chwilę później jej serce podskoczyło z radości. W słuchawce odezwał się miły, kobiecy głos, który nawijał coś po turecku. – Hello, hello! – przerwała mu Maria. – I need help! I am polish turist, I need help please! Jednak głos nie umilkł. Tym samym ciepłym, monotonnym tonem nadawał swój przekaz. – Hello… ‒ spróbowała jeszcze raz Maria. – To nagranie – wtrącił się troll. – Pewnie mówi ci, że nie ma takiego numeru. Albo poucza o wszechogarniającej miłości Allacha. Allach jest zawsze przy tobie. Marii na chwilę opadły ręce, ale wtedy przypomniała sobie, do kogo może zadzwonić. Pospiesznie wyszukała numer do faceta, od którego wynajęli dom i wcisnęła zieloną słuchawkę. Turek odebrał po zaledwie trzech sygnałach. Rzucił coś, co brzmiało jak „Allach”, a znaczyło zapewne „Słucham” (dla Marii wszystkie tureckie słowa brzmiały jak Allach, a przeciętne tureckie zdanie wyglądało dla niej mniej więcej tak: „Allach, lach, lach, lach-Allach.”) – Maria Kosocka z tej strony. Panie Musfah…! – Ach, pani Hosocka – odparł Turek zadziwiająco poprawną, choć nieco skażoną obcym akcentem, polszczyzną. – Jah sie pani ma? Jah dom, szysko w porządku? – Panie Musfah, niech pan posłucha! – przerwała mu Maria. – W moim domu jest lwica! Musi pan wezwać policję! – Lwica? – zdziwił się tamten. – Pani Hosocka, w Turcji nie żyją lwice. – Co mnie to obchodzi! Może uciekła z zoo! Ale jest teraz w moim domu! – Z zoo? Niemożliwe, pani Hosocka, niemożliwe. Do najblisze zoo jest ze szysta hilometrów. – Posłuchaj mnie ty zasrany arabie! W moim domu jest pieprzona lwica, zabiła mojego męża! Więc nie tłumacz mi, że to niemożliwe, tylko wezwij policję! W słuchawce na chwilę zapadła cisza.

41


opowiadania – Dobrze, pani Hosocka, zadzwonię, dzie tszeba – powiedział w końcu Turek, a po krótkim wahaniu dodał jeszcze: ‒ Czy… czy ta… lwica… wyrządziła duże szody w domu? Maria nie odpowiedziała, tylko z krzykiem cisnęła telefonem o ścianę. Potem usiadła na podłodze i zaczęła płakać. – Isiu… Czyjaś dłoń musnęła jej kark. Podniosła pospiesznie głowę, ale w kuchni nie było nikogo poza nią i trollem, który przysiadł w cieniu między kuchenką a zlewozmywakiem. – Co teraz robimy? – zapytała trolla. – Czekamy aż przybędzie kawaleria. (Coś drgnęło w piwnicy i otworzyło jedno z tysiąca oczu.) – Świetnie… świetny plan – zaczęła Maria, ale nagle przerwał jej czyjś głos. – Isiu… – Słyszałeś to? – spytała trolla. – Tak – odparł tamten. – Jakby ze zlewu? Maria poderwała się z ziemi, podbiegła do zlewu i zaczęła nasłuchiwać. – Iśka, kochanie, jestem tu… – Andrzej? –Marią wstrząsnął dreszcz, niewiele brakowało, żeby upadła. Przycisnęła ucho ściany. – Andrzej… Nic ci nie jest? – Tego bym nie powiedział… ale żyję. Chyba straciłem na chwilę przytomność. Czuję się gorzej niż po księżycówce Wojtka, więc to musi być wstrząs mózgu. Pieprzone schody! – Andrzej roześmiał się histerycznie. – Jesteś bezpieczny? Zamknąłeś się w pokoju? – Tak, wszystko w porządku. – Dobrze, poczekaj, zaraz do ciebie przyjdę. Lwica gdzieś polazła, zdążę się prześliznąć. Pomoc już jest w drodze. I nie namyślając się więcej, rzuciła się do drzwi. Jednak troll zdrowego rozsądku wyskoczył ze swojego kąta i chwycił ją za ramię. – Co robisz?! – krzyknął. – Siedź na dupie, zaraz tu będzie policja! – Odpieprz się! – Maria spróbowała oswobodzić ramię, ale troll miał silne palce. – Przynajmniej weź ze sobą jakąś broń. Tu jest mnóstwo noży. (Coś poruszyło się gniewnie w piwnicy; odrobina śluzu pociekła po jego mackach.) Maria odepchnęła od siebie trolla, ale wzięła nóż – największy, jaki udało jej się znaleźć. Tak uzbrojona odsunęła krzesło spod drzwi i ostrożnie wyjrzała na korytarz. Po lwicy nie było ani śladu, więc powoli wyszła z kuchni. Drzwi do salonu, w którym zamknął się Andrzej, znajdowały się zaledwie o kilka kroków od niej, ale musiała przejść przed schodami. Lwica mogła się tam na nią zaczaić. Odetchnęła głęboko i powoli ruszyła przed siebie. Kiedy znalazła się niedaleko schodów, przystanęła i zaczęła nasłuchiwać, licząc na to, że w razie czego może usłyszy oddech dyszącego zwierzęcia. Wydawało się jednak, że jedynym dźwiękiem, jaki można usłyszeć w całym domu jest rozpaczliwe dudnienie jej własnego serca. Wyjrzała za róg. Na schodach nikogo nie było, więc odwróciła się w stronę drzwi do salonu. (Coś poruszyło się ponownie.) Drzwi były otwarte. – Isia? – odezwał się głos Andrzeja. Maria weszła do salonu, ale nie ujrzała swojego męża. (Przebudzenie Czegoś było bardzo gwałtowne. Nagły skurcz mięśni uniósł całe jego ciało, śluz w jego

42

wewnętrznych naczyniach wzburzył się. Potężne zwały mięsa nabrzmiały, wypełniając całą piwnicę. Tysiąc oczu otworzyło się naraz, obracając się opętańczo, gdyż niczego nie mogły zobaczyć. Tysiąc ust ryknęło zgodnie nieludzkim głosem. Coś rozsadziło drzwi do piwnicy i zaczęło wypełzać, siejąc dookoła ciemność.) Stworzenie, które na nią czekało, nie było człowiekiem. Trudno też powiedzieć, żeby było zwierzęciem. Miało korpus lwa zwieńczony dziwną, złożoną z delikatnej, połyskującej tkanki naroślą, w którą wtopiony był fragment ludzkiej twarzy z jednym okiem, nosem i otwartymi w bezzębnym uśmiechu ustami. – Chodź do mnie Isiu, chodź do mnie kochanie – powiedziała twarz Andrzeja głosem Andrzeja. Miękka tkanka, w której była osadzona, zafalowała. (Coś wydostało się wreszcie z piwnicy, a jego macki wystrzeliły na wszystkie strony, oplatając ciało Marii od wewnątrz.) Maria bez słowa ani krzyku rzuciła się przed siebie, zamachując się nożem. Ostrze trafiło w różowawą tkankę i rozcięło ją bez problemu. Niby-głowa stoczyła się na ziemię, ale spod niej wyrósł nagle łeb lwicy. Zwierzę zaatakowało z rykiem. Maria spróbowała unieść nóż na wysokość twarzy, żeby wbić go w gardło lwicy, ale nie starczyło jej czasu. Rozpędzone cielsko uderzyło w nią, wybijając jej powietrze z płuc i broń z ręki. Przetoczyły się po podłodze i z hukiem wpadły na stolik telewizyjny. Ciężki, kineskopowy telewizor zwalił się na ziemię. Lwicę, która przyjęła większą część uderzenia, na chwilę zamroczyło. Maria spróbowała poderwać się z ziemi, jednak nie była w stanie utrzymać równowagi. Zataczając się rozpaczliwie, wpadła na kanapę i przekoziołkowała przez nią pod szafę ścienną. Jedyne, co mogła zrobić, to wpełznąć do środka i zamknąć się tam, a i to udało jej się w ostatniej chwili. Lwica pozbierała się z ziemi i skoczyła za nią. Jej pazury uderzyły w drzwi, które zatrzęsły się i wyraźnie wgięły. Maria poderwała się pospiesznie na nogi. Na jej głowę posypały się wieszaki. Barkiem boleśnie przysunęła w poprzeczkę, na której wisiały. Lwica wzięła rozpęd i skoczyła ponownie. Rozległ się głuchy trzask. Drzwi wgięły się jeszcze bardziej. – I co teraz?! – wrzasnęła Maria, licząc na to, że trollowi zdrowego rozsądku uda się ją usłyszeć. To jednak było niemożliwe. Rozległ się głośny tupot kocich łap. Tomptomptomptomp. I zaraz drzwi jęknęły protestacyjnie. Na ich powierzchni pojawiła się szpara, przez którą wpadła odrobina światła. – Co teraz?! – Zabij – odpowiedziało spokojnie Coś. – Jak?! Na litość boską, jak?! Coś nie odpowiedziało. Nic więcej nie umiało powiedzieć. Lwica znowu rąbnęła w drzwi, a Maria zaczęła się rozglądać po wnętrzu szafy. Jej nóż został na zewnątrz, wieszakami mogła najwyżej podłubać w zębach. Czym ma zabić tą pieprzoną bestię? Przecież nie wbije jej swoich szpilek w oczy! Wtem jednak przypomniała sobie o poprzeczce, w którą uderzyła. Dotknęła jej dłonią (lwica zaatakowała ponownie). Była to zwykła metalowa rura, długa na jakieś półtora metra, zrobiona zapewne z jakiegoś aluminium.

Grzegorz Gajek


opowiadania

Lwica

43


opowiadania Maria pociągnęła na próbę i rura wygięła się nieznacznie. Szarpnęła mocniej, potem uwiesiła się na niej całym swoim ciężarem i zaczęła kołysać. Nagle drzwi szafy pękły z trzaskiem. Przez powstałą dziurę dostała się łapa. Lwica na oślep szukała swojej ofiary. Maria cofnęła się w kąt, żeby uniknąć pazurów i pociągnęła z całych sił. Rura ułamała się mniej więcej w dwóch trzecich swojej długości. Jej koniec wypadł z zaczepu na ścianie. I oto Maria miała w swych dłoniach włócznię. Niezbyt ostrą (w miejscu złamania wieńczył ją nierówny występ) i zrobioną z aluminium, ale jednak włócznię. Lwica wyciągnęła łapę i odsunęła się, by wziąć rozpęd do ostatecznego ataku. – Zabij – powiedziało Coś. Maria odczekała trzy uderzenia serca, a potem otworzyła drzwi szafy i wystawiła przed siebie swoją włócznię. Lwica nie zdążyła już wyhamować. Ostry zadzior wbił się prosto w jej podbrzusze, przebił mięśnie i ugrzązł we wnętrznościach. Ranione zwierzę padło na ziemię. Skowycząc, zaczęło się wić. (Coś wydało nieartykułowany, radosny odgłos.) Maria oparła się całym ciężarem na „drzewcu”, wbijając włócznię głębiej w ciało lwicy. Prowizoryczne ostrze zatrzymało się dopiero na kręgosłupie. Następnie skoczyła po nóż, który przyniosła z kuchni. Lwica spróbowała się podnieść i jeszcze ją zaatakować, ale Maria była szybsza. Wbiła szerokie ostrze w gardło zwierzęcia, a potem odpełzła pod ścianę, z dala od trzepoczących wściekle, słabnących łap. Dopiero, kiedy lwica ostatecznie znieruchomiała, odważyła się podnieść i podejść, by popatrzeć na ciało. Zrobiła kilka kroków na miękkich nogach, a potem zgięła się nagle wpół i zwymiotowała. (Coś wreszcie wydostało się z ciała Marii, by ucztować na świeżej krwi.) Być może przewróciłaby się we własne rzygowiny, gdyby ktoś jej nie podtrzymał. Poznała silne palce trolla zdrowego rozsądku.

– Jeszcze tylko muszę znaleźć Andrzeja – wysapała. – Jeszcze tylko to… – Posłuchaj… ‒ zaczął troll, ale nie dała mu skończyć. – Wiem, wiem… Chociaż jego ciało, proszę… – Isiu. – Troll objął ją delikatnie. – Jego tutaj nie ma. Idź do samochodu. Zostawiłaś portfel w schowku. Jak zwykle, kiedy jesteś zdenerwowana, a ostatnio… Ostatnio nie byłaś sobą. Tam zdaje się zostawiłaś wizytówkę tej kobiety. – Jakiej kobiety, o czym ty mówisz? – Idź do samochodu, proszę. Maria jak w transie wyszła z salonu. W przedpokoju wygrzebała kluczyki z torebki. Pobiegła na podjazd, gdzie stał wynajęty ford focus. Jej dłonie się trzęsły, kiedy otwierała drzwi i wygrzebywała portfel ze schowka. W jednej z przegródek portfela znalazła zdjęcia Andrzeja, które zawsze nosiła przy sobie. Spod niego wystawał róg wizytówki. Wyciągnęła ją i przeczytała: KATARZYNA HELLER Psychiatra Obróciła kartkę na drugą stronę. Ktoś napisał tam odręcznie: PRZYMIERZE PORZUCONYCH. GRUPA WSPARCIA DLA RODZIN DOTKNIĘTYCH RAKIEM 226231111. (Coś nażarło się krwi, a teraz w zadowoleniu konało.) Wiedziona nagłym impulsem pobiegła z powrotem do domu, do kuchni. Podniosła telefon i przejrzała pospiesznie listę połączeń. Na szczycie widniał numer właściciela domu, a pod nim numer 112. Potem następował długi ciąg połączeń z numerem nazwanym MAMA, przerwany zaledwie kilkakrotnie kontaktami nazwanymi TUREK, NIKA, DOKTOR HELLER, PP. Ani razu nie pojawiał się ANDRZEJ. Maria wyszła z powrotem przed dom. Wewnątrz nie czuła się dobrze. Usiadła w samochodzie. W oddali dał się słyszeć warkot silnika i krótki sygnał syreny policyjnej.

Grzegorz Gajek Urodzony w 1987 roku, absolwent Kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym, SFFiH i Esensji. Na ostatni kwartał br. przewidywana jest premiera jego debiutanckiej powieści „Szaleństwo przychodzi nocą“. Więcej informacji na gajekgreg.pl

44

Grzegorz Gajek



opowiadania

Magdalena Kałużyńska RPG ilustracje: Konstanty Wolny „Dzieci są przyszłością narodu. A konkretnie te dzieci, które przeżyły masakrę i z którymi to dziećmi mamy kontakt, na przykład mailowy”. Fragment wypowiedzi dowódcy wojsk lądowych na zebraniu sztabu kryzysowego. „Gra i trąbi horda zombie”. Fragment dziecięcej wyliczanki Zapis w Księdze Zgromadzenia W niezwykle upalne lipcowe przedpołudnie dwaj bracia chowali się w kępie krzaków rosnących przy parkowej alejce. Mimo że jeden z nich był nastolatkiem, a drugi pięcioletnim dzieckiem, chłopcy wyglądali identycznie. Byli do siebie łudząco podobni. Obaj mieli jasne, prawie białe, krótkie włosy i tak niebieskie oczy, że raczej przesadnie błękitne… aż nienaturalnie. Obaj mieli perkate nosy upstrzone piegami, lekko odstające uszy, taką samą szczerbę między górnymi jedynkami. A poza tym byli identycznie ubrani – w niebieskie dżinsowe spodnie na szelki, niby ogrodniczki, ale sięgające lekko przed kolana, oraz białe podkoszulki, czarne trampki i skórzane czarne paski. Z tym, że starszy chłopiec miał do paska z jednej strony przypiętą krótkofalówkę, a z drugiej długi nóż, podobny do maczety. Chłopczyk trzymał w dłoni procę. – Pewnie go nie trafisz – szeptem powiedział starszy brat. W dłoni trzymał pistolet do wbijania gwoździ. Nie spuszczał wzroku z parkowej ścieżki. – Możemy się nawet założyć, że go nie trafisz. Chcesz się założyć? – E, e – usłyszał w odpowiedzi. – Peniasz się zakładać, bo wiesz, że przegrasz, młody. – Wcale się nie peniam. Starszy brat miał na imię Janek. Młodszy Dawid. – Mhm. W takim razie powiedz, mały, co tam skitrałeś w kieszeniach? – Kapsle. – Dziecko wystawiło wolną rączkę i rozczapierzyło palce. – O tyle. – Aż pięć kapsli, coś takiego! – Brat udał zdziwienie i zachwyt. – Mów dalej, co tam masz. – Sznurek… kulkę... gumę. – Dziecko wyliczało na palcach. – ...Tempe… tempe… tem... pe… – …rówkę – dokończył starszy brat – temperówkę. W takim razie może załóżmy się o sznurek. – Nie! – krzyknął chłopczyk, ale zaraz się skulił, widząc, że brat spogląda na niego groźnie. – Sorry, mały. Sorry – krygował się Janek – nie bój nic. Ale wiesz, że musimy być cicho. – Wiem. – I już się nie boisz? – Nie boję.

46

– Na pewno? Nie kłamiesz mi teraz? – Na pewno. Nie kłamię. – Okej, skoro sznurek nie – szeptał nastolatek – to nie. W takim razie załóżmy się o kulkę. – O kulkę. Dobra. – Jaką masz? – Niebieską. – Ja mam białą. Wygram, będę miał dwie. – Ja wygram! – Cicho. – Janek przyłożył palec do ust. – Idzie. Rzeczywiście, parkową ścieżką ktoś szedł. Bardzo gruby mężczyzna. „Szedł” to za mocno powiedziane. Utykał na jedną nogę, kiwał się. – Nareszcie – pomyślał Janek. – Dobrze, młody – powiedział do braciszka. – Kiedy ten pan podejdzie blisko… znaczy kiedy będzie tam, gdzie badyl... widzisz badyl przy ławce? – Rozchylił delikatnie gałęzie krzaków. Chłopczyk kiwnął głową. – Wtedy policzę, wyskakujesz i robisz, jak cię uczyłem, dobrze? Dziecko przytaknęło ponownie. Starszy brat szeptem zaczął odliczać, cały czas patrząc na śmiesznie idącego grubego człowieka. – Siedem… sześć… pięć… cztery… trzy… dwa… jeden… Teraz! Dawid spiął się w sobie i wyskoczył z krzaków na ścieżkę niczym rączy źrebak, potem ukląkł na jedno kolano, załadował procę, napiął, wycelował i… strzelił do nadchodzącego mężczyzny. Malutki biały kamień trafił niczego niespodziewającego się przechodnia prosto w lewe oko. Grubas syknął z bólu. – Ty gówniarzu jeden! – krzyknął, wymachując pięścią. Drugą dłonią zasłaniał oko. – Ty wstrętny bachorze! Zaraz cię złapię! Złapię i z dupy nogi powyrywam! Z dupy nogi! Albo powiem twojej matce! Twojej matce powiem! Chłopiec nie przestawał. Załadowywał procę, naciągał i strzelał. Raz za razem. Załadowywał, naciągał, strzelał. Załadowywał, naciągał, strzelał. Kamyki świszczały. Trafiały wrzeszczącego przechodnia a to w czoło, a to w dłoń, którą zakrywał oko. Pac! Pac! Pac! Niektóre tylko się odbijały, zostawiały czerwone ślady na skórze, inne raniły grubasa aż do krwi. W pewnym momencie Janek chwycił braciszka za rękę i obaj rzucili się do ucieczki. Mężczyzna coś jeszcze wrzeszczał, ale chłopcy już go nie słyszeli. Uciekali ile sił w nogach. Już nie widzieli, że zza drzewa, rosnącego najbliżej alejki, wyszedł, a raczej wyskoczył, wysoki, chudy, ostrzyżony prawie na łyso młodzieniec. Trzymał w dłoni ogromną siekierę. W mgnieniu oka znalazł się przy przechodniu, chwycił drzewce narzędzia w obie dłonie, wziął potężny zamach

Magdalena Kałużyńska


opowiadania i z całej siły wbił ostrze dokładnie w czubek głowy wciąż klęczącego człowieka. Grubas nie miał czasu nawet wydać z siebie najcichszego dźwięku. Siła uderzenia była ogromna. Kości czaszki rozchyliły się zupełnie niczym jajko ugotowane na miękko, które ktoś przekroił ostrym nożem, razem ze skorupką. Z głowy na wszystkie strony trysnęła krew. Grubas wyzionął ducha w ułamku sekundy. Ciało ogarnął przerażający paroksyzm drgawek. Ręce, nogi, krwawiąca, pęknięta głowa – wszystko dygotało, każde swoim rytmem. Krew chlustała z niesłabnącą siłą. Trup runął na piach. Młodzieniec zaparł się nogą o ramię mężczyzny, pewniej chwycił drzewce siekiery, wyjął narzędzie, zamachnął się i zaczął rąbać. Tak, jak się rąbie drzewo. Wbijał siekierę w szyję, raz za razem, rytmicznie, każdorazowo biorąc potężny zamach. Aż w końcu głowę odciął. Tylko że to już nie była głowa, a krwawa, nieokreślona miazga. Poszarpany kikut szyi broczył obficie. Chlapał krwią. Strasznie jej dużo wypływało. Młodzieniec coś mruknął pod nosem, splunął i stanął okrakiem nad trupem. Zamachnął się, ale tym razem wbił siekierę w plecy truchła, wzdłuż kręgosłupa. Już nie rąbał. Zostawił wbite narzędzie i zrobił kilka kroków w tył. Obejrzał okolicę. W parku nie było żywego ducha. Nie śpiewały ptaki, alejkami nie chodzili ludzie, nikt nie siedział na ławkach, nigdzie nie było zwierząt, na przykład bawiących się psów. Za to było coś innego. Cisza… Korony drzew stały nieruchomo, sztywno. Duchota i spotęgowane nią gorąco wydawały się być nie do zniesienia. – A ja na to, jak na lato – zanucił – a na lato wy-je-ba-ne mam! Splunął, otarł zakrwawione ręce w spodnie, wyjął z kieszeni napoczętą paczkę papierosów, zapalniczkę. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko. Zrobił nawet kilka kółek z wydychanego dymu. Patrzył z lubością na swoje ulotne papierosowe dzieło, po czym kiwnął dłonią. Zaraz potem zza krzaków wysypała się czereda dzieci, co najwyżej sześcioletnich. Chłopców, dziewczynek. Wszyscy byli tak samo ubrani. W białe podkoszulki i krótkie spodenki. Każdy z maluchów miał krótko obcięte włosy. Prawie na łyso… Zaroiły się wokół ciała niczym mrówki albo stado muszek owocówek, skuszonych zgniłym owocem. Podczas gdy chłopak palił papierosa, maluchy pracowały. W skupieniu, ciszy. Krzątały się zupełnie jak maszyny, roboty, z których każdy zna swoje zadanie, z których każdy jest zaprogramowany, którego każdy ruch jest po coś… Dzieci sprzątały krwawe dzieło chudego egzekutora. Chłopak stał, nucił jakąś melodię. Maluchy pracowały. Podzieliły się na dwie grupy. Jedna z nich zawlokła ciało zaszlachtowanego grubasa w okoliczne krzaki. Druga zacierała ślady masakry. Miazgę po rozwalonej głowie oraz piasek zmieszany z krwią, odpryskami czaszki i mózgu małe, dziecięce rączki szybko nabierały kolorowymi plastikowymi łopatkami do kolorowych plastikowych wiaderek. Inne małe dłonie zakopywały nierówności alejki. Po kilkunastu minutach wytężonej pracy parkowa dróżka wróciła do swojego dawnego wyglądu. Nie było śladu po grubasie. Nie było śladu po dzieciach ani po chudym młodzieńcu z siekierą. Nie było śladu po krwawym zdarzeniu.

RPG

Tylko z krzaków, do których dzieci zawlokły zmasakrowane ciało przechodnia, zaczęły się wydobywać cienkie smużki szarego dymu. Dziesięcioletnia dziewczynka, Marysia, siedziała na ławce pod blokiem, rozglądała się, żuła gumę, machała nogami. Była rodzoną siostrą Janka i Dawida, jednak wcale do swoich braci niepodobną. Wcale a wcale. Różniła się od nich praktycznie wszystkim. Nie miała krótkich blond włosów, tylko krótkie rude. Jej nosa nie zdobiły piegi. Nie miała również odstających uszu, tylko zgrabnie przylegające do głowy. Patrzyła na świat ciemnobrązowymi oczami, jej górnych jedynek nie rozdzielała żadna przerwa. Coś ją jednak z braćmi łączyło. Ubranie. Tego dnia, tak samo jak Dawid i Janek, miała na sobie białą podkoszulkę, spodnie na szelki, niby ogrodniczki, ale sięgające lekko przed kolana, czarne trampki, skórzany czarny pasek z przypiętą harcerską finką z jednej strony, krótkofalówką z drugiej i małym, pomarańczowym pistoletem do wbijania gwoździ z tyłu. Przypomniała sobie pierwszą rozmowę ze sztabem. – My nosimy mundury – grzmiały jej w głowie słowa żołnierza – wyglądamy identycznie, wy też musicie. – Wszyscy? – spytała wtedy. – Dobre pytanie, młoda damo. Młoda damo… Nie dziecko, nie mała, nie dziewczynko. Młoda damo. – Takie same ubrania, w ramach każdego oddziału takie same. I macie się meldować najczęściej, jak się da… Zerknęła na butelkę wody stojącą obok niej, następnie na cyfrowy zegar, zdobiący ścianę wieżowca nieopodal, na siekierę leżącą na ławce. Czujnie obserwowała teren. Między blokami pojawiały się jakieś sylwetki. Były to głównie małe postacie, dziecięce. Grupki dzieci. Zawsze w grupach, nigdy samotnie. Taka była zasada poruszania się po mieście. – Jeżeli się oddalicie, utrzymujcie kontakt wzrokowy i koniecznie przez krótkofalówkę. Zrozumiano? – Zrozumiano! – Zastosować! – Tak jest! Dziewczynka pomachała do obserwowanych dzieci. Natychmiast jej odpowiedziały, również machając. Potem przesunęła dłonią po głowie. Do wczoraj miała długie włosy, sięgające prawie do pasa. Wieczorem poszła do łazienki i ze łzami w oczach obcięła kasztanowe sploty prawie na jeża. – O Matko Boska! – zakrzyknął Janek, kiedy zobaczył Marysię w nowej fryzurze – wyglądasz jak po tyfusie! – Skąd ty możesz wiedzieć, jak wygląda ktoś po tyfusie. Z filmów. Z książek. Z jakichś zasłyszanych gdzieś opowieści. – Sam wyglądasz, jakbyś miał spotkanie z kosiarką. Krótkie włosy zapewniały jako takie zabezpieczenie, ograniczając pole manewru napastnika. – Myślisz, młoda damo, że dlaczego żołnierze mają takie krótkie włosy albo nawet są ogoleni na łyso? – Żeby wróg nie mógł ich za te włosy złapać. – Dobra odpowiedź. W pewnym sensie Marysia lubiła rozmowy przez komunikator internetowy. Trudno, żeby nie lubiła czegoś, co od trzech tygodni stanowiło nie tylko jej, ale braci, jak również pozostałych ocalałych w mieście, główny kontakt ze światem. Od trzech tygodni miasto było odcięte od świata

47


opowiadania zewnętrznego. Mieli jeszcze telefony komórkowe, w domach telefony stacjonarne, krótkofalówki do kontaktów lokalnych. – Tygodnie stanu najwyższej gotowości. Trzy tygodnie wojny. – Tak, młoda damo, to jest wojna. A wy jesteście żołnierzami, teraz. – Bez broni. – Palnej nie możemy podesłać. Cokolwiek przeszło przez granicę, maszyna, przedmioty, ogólnie rzecz biorąc, materia nieożywiona, cokolwiek przedostało się na teren miasta, ulegało albo korozji, albo rozpadowi. Prędzej czy później… ale raczej prędzej. Ludzie nie mogli z miasta wyjść. Ani do miasta się dostać. – Skoro jesteśmy żołnierzami, to potrzebujemy broni – stwierdziła kiedyś dziewczynka. – Sztab nic nie podeśle, bo nie mają jak… pozostaje znaleźć coś w mieście. – Nie, Mery. Myszkować po wszystkich mieszkaniach czy opuszczonych domach? Nie ma na to czasu. Musimy sobie radzić inaczej. Musieli. Nie mieli innego wyjścia. Ba, dosłownie nie mieli wyjścia. Skoro sami nie mogli się wydostać z miasta. – Pistolet automatyczny do wbijania gwoździ – stwierdził rówieśnik Janka, demonstrując swoje najnowsze odkrycie. – Chłopie, jesteśmy w domu… – Raczej w czarnej dupie, kurwa. – Widzisz, bracie, tu się mylisz… Pistolet do wbijania gwoździ… proste, acz genialne. Amunicji pod dostatkiem, łatwo się obsługuje. Lodzio miodzio. – Używałeś? – A i owszem. – Kolega uśmiechnął się od ucha do ucha, a jego oczy pojaśniały. – Opowiedzieć? – Dajesz. – Wchodzi w ciało, wbija się w głowę niczym w masło! Rozumiesz, nic mu nie brakuje. Celujesz, strzelasz! Trach! Trach! Trach! Tylko żeby wiesz, rąsia ci nie zadrżała. I trach!

48

Trach! Trach! – Kolega wymachiwał ręką. – W oko, w czoło, w ucho… gdzie sobie tam chcesz… ile sobie tam chcesz! Trach! Trach! Trach! – Trach, trach… – I po delikwencie. Nie ma siły, żeby nie upadł. – Ale baniak trzeba skosić, nie? – Dla świętego spokoju, czy tam tego, zasady, wiadomo, możesz skosić – odparł kolega, wkładając gwoździe do podajnika urządzenia. – Ja pistolet mam. Oddziały na moim rewirze też. Biegnijcie lepiej do centrum handlowego. Zanim się ściemni. W dziale technicznym, czy dom i ogród, nie pamiętam. Pełno tego. Nawet dla lasek, żeby nie marudziły. Są kolorowe pistolety. Czerwony, pomarańczowy… – A są pomarańczowe gwoździe? Mery wtedy zażartowała. Ale tak po prawdzie umierała ze strachu. – Tylko głupek się nie boi – pomyślała. – W takim razie ja muszę być bardzo mądra… Wystawiła lekko język, żeby zacząć nadmuchiwać gumę balonówę, ale nie nadmuchała. Widząc nadbiegających chłopców, zeskoczyła z ławki, wyjęła gumę z ust, zawinęła w srebrny papierek i schowała do przedniej kieszeni spodni. Po Dawidzie prawie nie było widać, że właśnie przybiegł z parku oddalonego kilkaset metrów od osiedla. Tylko lekki rumieniec oblał dziecięce policzki. Za to starszy brat był wykończony. Schylił się, dłuższą chwilę głośno dyszał. Charknął obficie śliną na biały żwirek ścieżki oblekającej skwerek oraz trawnik i z hukiem klapnął na ławkę. Położył siekierę na ziemi. Sam się rozparł na ławce niczym basza. Na wpół leżąco. – Co się dzieje? – spytała siostra. – Nic – odpowiedział Janek, wciąż dysząc. – Wygrałeś. – Wyjął z kieszeni białą kulkę i podał chłopcu. Dziecko bardzo ostrożnie ujęło nagrodę w dwa palce i uniosło, podziwiając refleksy światła odbijające się od gładkiej, szklanej powierzchni. – Nic? – fuknęła niezadowolona dziewczynka. – Jakoś ci nie wierzę! – Upał mi dokucza. – Nie tylko tobie! – W tym ubraniu wyglądam jak debil. – Nie jak debil, tylko jak dziecko. A dokładniej jak Dawid. To dla niego to przebranie. – Wiem… – To o co chodzi? – Nie mam już siły. Jestem dosłownie półżywy. Co…? – spytał, widząc groźne spojrzenie siostry – nie mogę sobie ponarzekać? – Półżywy… – Tak. Ale bez obaw, siostra, co ty. Jest okej. Jarzębiniarni nie odstawiam. – Jakie okej? Jakie okej? Gadasz, że jesteś półżywy. Rozumiem, że jesteś zmęczony i masz dosyć. Ale ty rzeczywiście wyglądasz strasznie! Zupełnie jak oni! – Uuuu. – Brat wystawił sztywno ręce przed siebie. – Zaraz cię złapię i ugryzę! – Przestań tak żartować! – Oj tam, oj tam. – Nie oj tam, tylko niedługo będziesz pełnoletni! – To o niczym nie świadczy! – Janek również podniósł głos. – Jak to o niczym?! Skoro anomalia dotyczy dorosłych! – Nie dorosłych, tylko raczej, jak to powiedział generał,

Magdalena Kałużyńska


opowiadania organizmów w pełni dojrzałych, czy… jak to było… rozwiniętych. Dziewczynka wydęła usta. – Mery… spokojnie. Zmęczony jestem, po prostu. – Zmęczony?! I dlatego gadasz takie bzdury?! – Naprawdę. Jestem zmęczony. I mam naprawdę dosyć tych treningów, biegania. To cholernie ciężka robota. Upał cholernie dokucza. Dawno nie padało. W ogóle syf. – Próbował jakoś załagodzić wściekłość siostrzyczki. Gadał jak nakręcony. Przyznał w duchu, że gadał nie tyle bzdury, co mega wielkie głupoty. Po co ja w ogóle gębę otwierałem… – Co ty nie powiesz! Przecież wiem. Ja to wszystko wiem! Nie padało, jest gorąco, ja również mam dosyć. – Sama widzisz – paplał brat. – Ten upał wykańcza wszystkich. Dobrze, że nie musiałem dzisiaj niczym wymachiwać. Nie dałbym chyba rady unieść siekiery. Bartek mnie zastąpił. Jego ten piekarnik, czy sauna, nie rusza. – Okej, już jestem spokojna. – Mhm. Jasne. – Już jestem spokojna, niech cię o to głowa nie boli – powtórzyła siostra. – Głowa… Jeżeli bardzo chcesz, możesz mi głowę obciąć w każdym momencie – ponownie zażartował – skoro się boisz, że się nagle zmienię, tak jak się zmienili wszyscy dorośli, i będę chciał ciebie oraz młodego dopaść. Uuuu… – Ponownie wystawił ręce przed siebie. – Idę po ciebie, Barbaro. – Zamknij się! No nieźle – pomyślał brat – film o żywych trupach nie jest dla dzieci, ale to właśnie te dzieci teraz muszą… – Dobra, przepraszam – powiedział. – Nie powinienem robić sobie jaj. – Łatwo ci mówić. – Z czym? – Z obcięciem ci głowy… – A, no pewnie, że łatwo. Stosuję rozkazy. – Są jakieś nowe? – Nie. Nie ma. Ale generał powiedział, że żołnierz musi być przygotowany na każdą okoliczność. – Rzeczywiście, tak powiedział. – I dlatego naostrzyłem noże, tasak oraz mam nową siekierę. Przezorny zawsze ubezpieczony, tak? – Albo pierdolnięty zawsze uśmiechnięty – pomyślał. Tego już nie powiedział siostrze. Już i tak pozwolił sobie na niewybredne żarty. Za mocne jak na zaistniałe okoliczności. Za mocne jak dla dziewczynki w jej wieku? Nie, Janek nie obawiał się, że swoimi niewybrednymi żartami czy zachowaniem Marysię przestraszy. Widziała wiele. – Odważną mam siostrę, nie ma to tamto… – myślał. – I do tego gada jak stara. Zupełnie nie jak dziesięciolatka. – Rozejrzał się. – W tym mieście mieszkają same odważne dzieci… mądre. Cholera, bez nich nie dalibyśmy sobie rady. Ja to bym zginął z dziesięć razy. Dziewczynka patrzyła na brata spode łba. Marszczyła czoło. Zawsze tak wyglądała, kiedy się nad czymś mocno zastanawiała. Zagryzała również wtedy usta. Niekiedy tak mocno wbijała zęby w skórę, że aż do krwi. Brat musiał interweniować, żeby dziewczynka nie zrobiła sobie krzywdy. Mówił, żeby się nie gryzła. W przenośni i dosłownie. – Nie gryź się, Mery. – Wolę się gryźć, niż żeby miał ktoś ugryźć mnie – odpowiadała wtedy.

RPG

Od początku dziwnych zdarzeń, które miały miejsce w mieście, Janek zwracał się do siostry w ten sposób. Mery. Nie Marysiu, Maryniu ani tym bardziej Mario. Mery. Zawsze. Było w tej wersji imienia coś, co sprawiało, że siostra go słuchała. Teraz też posłuchała. Przestała przygryzać wargi. – Wiem, co mówi generał. A ty sobie żartuj, żartuj. Może nawet się zastosuję do rady. Najpierw obetnę ci głowę. Najlepiej podczas snu, wtedy nie będzie trzeba robić na ciebie zasadzki ani angażować młodego do strzelenia ci w oko. Obetnę ci głowę, twoje ciało spalimy, następnie pójdę, jak gdyby nigdy nic, z młodym na huśtawki albo na lody… o ile jakaś lodziarnia jeszcze działa. Brat słuchał siostry jak zaczarowany. – Działają lodziarnie, znaczy lodówki – powiedział, lekko się uśmiechając. – Wszystko działa. Jest prąd, telewizja, woda… – O właśnie, woda. Chcesz pić? – krzyknęła do Dawida. Nie chciał. – W takim razie nazbieraj kamyczków! Jutro następny trening celności! Rodzeństwo przez kolejnych kilka minut obserwowało chłopczyka. Chodził po żwirowej dróżce i rzeczywiście zbierał kamyczki. Ale nie brał wszystkich jak popadnie. Wybierał te najbardziej kanciaste. A najlepiej, żeby miały ostre krawędzie… Marysia stanęła naprzeciwko brata. Spojrzała mu w oczy. – Myślisz, że on już się czegoś domyśla? – Ale czego? Że to nie jest żadna gra? – Janek zmarszczył czoło. – Fajnie by było, gdyby to była gra. – Ale nie jest. To bolesna rzeczywistość. Masakra jakaś, a jednak rzeczywistość. Młody się może i domyśla, a może nie. Nie wiem. Dopóki się nie pojawią, miasto wygląda, jakby wszyscy dorośli wyjechali na wakacje… – Jeżeli by wyjechali, to by kiedyś wrócili. Oni nie wrócą. – Mam nadzieję, że jednak nie wrócą. – Ja też mam taką nadzieję… – Oni nie wrócą. My nie możemy wyjść z miasta. Beznadzieja. – Tak, granica nie przepuszcza nikogo. – Próbowaliśmy granicę rozwalić. Waliłem w nią jak jakiś przypał, tak długo, aż pękła mi siekiera. Marek wjechał czołowo ciężarówką. Anka rzucała cegłami. Cegły odbijały się zupełnie jak tenisowe piłki. To nadal wygląda jak mgła, ale jesteśmy otoczeni litym murem. – Nie ma wiatru. Nie ma przeciągu… Może dlatego tak strasznie tu śmierdzi. W powietrzu unosił się swąd spalenizny. Zupełnie jakby ogromny kawał mięsa był właśnie opiekany na przeogromnym grillu. Nie, nad ogniskiem. Ogromny kawał mięsa nad przeogromnym ogniskiem. I ten wielki kotlet, czy stek, się właśnie przypalił. – Już się zaczynam przyzwyczajać do tego zapachu. – Zapach… ale ładnie… ty to jak coś powiesz. – Janek splunął. – Od Bartka i maluchów dzisiaj doszło jedno ognisko. Nie wiem, ile stosów rozpalili pozostali. – Pewnie sporo. Dostaniemy informację ze sztabu. Teraz ty lepiej mi powiedz, jak było w parku. – Marysia wykrzywiła usta i z trudem przełknęła ślinę. Strasznie śmierdziało. – Normalnie, jak zwykle było. Czekaliśmy w krzakach, aż ktoś przyjdzie, a kiedy ktoś przyszedł, młody wyskoczył, strzelił.

49


opowiadania – Trafił? – Pewnie. Myślisz, że co, jego imię zobowiązuje. On zawsze trafia. I tym razem trafił, niczym jego sławny biblijny imiennik. – Ale kogo trafił?! – Grubego faceta. – Czy on… – Wyglądał w miarę jak normalny człowiek. Nawet krzyczał, że matce się poskarży. – Matce… – szepnęła Marysia. – Proszę, znaczy jeszcze coś kojarzył. – Tak. – Gdzie on się uchował przez ten cały czas taki niezmieniony? – Nie wiem. Może spał albo był chory? – Bez sensu. Ale na pewno spotkaliście zdrowego? – Już się zaczynał kiwać. – Czyli w ostatnim momencie młody go trafił. – Na to wygląda. – Jak długo czekaliście? – Cholernie długo, Mery. Cały zdrętwiałem od kucania. Takie chowanie było dobre może na początku. A teraz? – Widzisz. O to mi chodzi. – Co widzę?! – syknął chłopak. – O co ci chodzi? – O to chowanie, dobre na początku, że wtedy się chowaliście krócej. Krócej czekaliście. O czym to świadczy? – Mery! – krzyknął Janek. – Nie przepytuj mnie jak baba od geografii albo moja polonistka! – Która nie żyje! – syknęła dziewczynka, zaciskając zęby. – Obie nie żyją. Nie muszę ci chyba przypominać, dlaczego zginęły. – Nie musisz. Moja nauczycielka chciała mnie pożreć. Dosłownie. A że czas oczekiwania w krzakach się przedłużył, świadczy tylko o tym, że jest ich coraz mniej… tych… ludzi. Coraz mniej… Niedługo Dawid nie będzie miał na kim trenować. – Dawid nie będzie miał na kim trenować, reszta maluchów też. Kiedy się okaże, że nie ma na kim trenować, to będzie znaczyło, że… – Marysia pomachała dłonią do braciszka. – …że już nam nic nie zagraża – brat dokończył zdanie. – Że wszystko wróci do normy. – Nie wszystko – stwierdziła dziewczynka smutno. – Obawiam się, że już nigdy nic nie będzie takie, jak przedtem. My nie będziemy tacy sami. Janek nic nie powiedział. Zadrżał. Kropla potu spłynęła mu z czoła po policzku. Ale wyjątkowo zimna kropla potu. Lodowata. Odniósł wrażenie, jakby ktoś przesuwał mu po rozpalonej twarzy przeraźliwie zimny kawałek metalu. Czuł dreszcze. Na całym ciele. Nie z zimna. Ze strachu. Bał się cały czas. Ale dopiero teraz uświadomił sobie jak bardzo. Nic nie będzie takie jak przedtem. Oni też nie będą tacy jak przedtem. Jego młodsza siostra miała rację. Jego nad wyraz mądra jak na swój wiek, niezwykle wygadana oraz bardzo inteligentna dziesięcioletnia siostra Marysia miała rację. To było w tym wszystkim chyba najgorsze. – Jest kolejna ekspertyza, panie generale. Wysoki, zwalisty mężczyzna stał przy oknie, na korytarzu, i palił papierosa. Na dźwięk słów o ekspertyzie odwrócił głowę. Umundurowany żołnierz, wyprężony jak struna, trzymał w dłoniach dużą kopertę. Szarą, do granic możliwości wypchaną. Na widok koperty mężczyzna uśmiechnął się kwaśno. Bardzo kwaśno. Wyciągnął rękę. Żołnierz oddał mu przesyłkę, zasalutował.

50

– Co wyszło tym razem? – Kilkustopniowy wzrost temperatury, panie generale. Poza tym bez zmian. Wszystko jest na pendrajwie, płycie. Plus oczywiście wydruki. – Dziękuję, odmaszerować! Mundurowy zasalutował. Odwrócił się i odszedł sprężystym krokiem, głośno tupiąc. – Kilkustopniowy wzrost temperatury. Że niby co się miało zmienić od wczoraj? Czego ja się, kurwa, spodziewałem? Że się ta blać zmieni w waniliowy budyń i że nakarmimy nim przedszkolaki? – Generał dopalił papierosa, zdusił peta i wolno poszedł w kierunku uchylonych drzwi, za którymi, w ogromnej sali, władze tego kraju trzy tygodnie wcześniej urządziły siedzibę wojskowego sztabu kryzysowego. – Nie, nie w budyń. Co ja gadam? Przedszkolaki przecież nie lubią budyniu… – mruknął generał, wchodząc do pomieszczenia. – O trzynastej piętnaście trzeba będzie się zameldować. – Janek otarł czoło, zerkając na ogromny zegar. – Może są jakieś nowiny. – W takim razie wracamy do domu. – Marysia kiwnęła na braciszka. – Jeszcze się trzeba umyć, przebrać w cywilne ciuchy. Bo dzisiaj już nie wychodzimy. I trzeba coś zjeść. Dawid zażyczył sobie frytki. W klimatyzowanej sali panował półmrok, rozjaśniony blaskiem bijącym od ekranów komputerowych oraz multimedialnych rzutników. Wszystkie okna zasłonięto zaciemniającymi roletami. Pomieszczenie było ogromne, pełne sprzętu audiowizualnego, niewyobrażalnej liczby komputerów, monitorów, laptopów. Przy drzwiach stały rzędy maszyn z gorącymi i zimnymi napojami, stoły z talerzami i suchym prowiantem, automaty z wodą. – Wszyscy obecni? – Tak jest! – odpowiedział generałowi mężczyzna stojący przy kserokopiarce. Sala była pełna ludzi. Co chwila rozlegały się dźwięki dzwonków, a to telefonów stacjonarnych, a to komórkowych. Prawie każdy człowiek tu obecny miał na głowie słuchawki albo słuchawkę bezprzewodową. W centralnej części sali stało kilka stolików z pracującymi rzutnikami multimedialnymi. Wyświetlały jakieś kolorowe obrazy na trzy ściany. Na stołach gęsto ustawionych po lewej stronie sali stały same monitory komputerowe, ściśle, jeden obok drugiego. Każdy ekran pokazywał jednak co innego. Generał oddał kopertę zagadniętemu człowiekowi. – Natychmiast prześlij to prezydentowi – mruknął. – Potem wyślij do tej dziewczyny z telewizji. Do gazet na końcu… o ile będą chcieli. Będą chcieli. Hieny, kurwa. Ale pamiętaj, nie dawaj im żadnych nagrań. Ani z rozmów, ani z miasta! Zrozumiano?! – Tak jest! – Żołnierz delikatnie ujął kopertę i oddalił się. Dowódca szedł wolno wzdłuż ściany z szeregiem monitorów. Marszczył czoło, zaciskał usta. Skrzyżowanie, stojące samochody, kolejne skrzyżowanie, puste, asfaltowa droga, autobus, drugi autobus, pas zieleni z ławkami, pas zieleni, trawniki, restauracyjne ogródki, kolejna droga asfaltowa, fragmenty zabudowań po obu jej stronach, osiedle domów jednorodzinnych, blokowisko, kilka jakichś niskich budynków, rondo, kolejne skrzyżowanie, kolejne rondo,

Magdalena Kałużyńska


opowiadania wiadukt, przejazd kolejowy, drzewa, kolejowy most… Na chwilę zatrzymał się przy ekranie wyświetlającym wrak samolotu. Wrak nie wyglądał jak duma tego kraju – wojskowy myśliwiec. Generał chyba ze sto razy widział już tę kupę powyginanego żelaza, jakieś brudne śmiecie naokoło maszyny, zorany asfalt, w głębi połamane drzewa… – Boże kochany. Monitor stojący obok pokazywał coś innego. Parking przed centrum handlowym. Ogromny betonowy plac z samochodami. Dowódca cmoknął z niezadowoleniem. Obraz wyglądał jak zdjęcie z placu zabaw dla dzieci. Pełnego modeli samochodzików porozrzucanych przez niegdyś bawiących się tu milusińskich. Tylko że to nie były wcale modele zabawkowe, a samochody prawdziwe. Na parkingu panował straszny bałagan. – Jak po trzęsieniu ziemi. Niektóre auta miały otwarte drzwi, zapalone światła, wybite szyby, wgniecioną karoserię, niektóre stały w poprzek, inne były przewrócone na bok, inne na dach. Jeszcze inne dymiły. Majaczący w oddali budynek centrum handlowego wyglądał, jakby w środku wybuchła bomba. Wybite szyby, osmolone ściany. Kolejny monitor pokazywał kolejną drogę. Pustą. Nic nią nie jechało. W ogóle na żadnym z ekranów nic się nie poruszało. Nie było żadnych spacerujących ludzi, przemieszczających się pojazdów, chociażby rowerzystów... Obrazy z kamer monitoringu miejskiego wyglądały jak zdjęcia, a nie przekaz w czasie rzeczywistym. Nie, poprawka. Coś się ruszało. Od czasu do czasu jakaś gałąź albo krzaczek. Albo, gdzieś w oddali, w tle, przebiegła grupka dzieci. – Są jak duchy… Całe miasto sprawiało wrażenie wymarłego. Poza tym wszędzie, co krok, panował tam przeraźliwy wręcz bałagan. Oprócz porzuconych samochodów, autobusów, tramwajów, składów pociągów stojących na peronach, wagon przy wagonie, a nawet… helikopterów, czy doszczętnie strzaskanych… samolotów pasażerskich… wszędzie, gdzie okiem kamery można było sięgnąć, walały się również jakieś śmiecie, kartki papieru, fragmenty ubrań, nawet buty, kartonowe pudła. Na jednym ze skrzyżowań stał tir, a raczej leżał. Z pękniętego kontenera wysypało się na asfalt, trawnik oraz chodnik morze pomarańczy… Na kolejnej ulicy stał przewrócony traktor, gdzieś widać było samochód wbity w sklepową witrynę… – Dzięki Bogu i temu pojebowi burmistrzowi za zamontowanie monitoringu miejskiego – szepnął generał. I gdyby ktoś nie wiedział, gdzie się patrzeć, na co zwracać uwagę, na pewno by tego nie dostrzegł. Nawet wprawne oko dopiero po kilku sekundach uważnego oglądania obrazów na monitorach dało radę wyłowić charakterystyczne kształty ciał. Trupów. Były albo przykryte śmieciami, albo owinięte w materiał, niczym mumie. Prawie wszystkie znajdowały się w jakiś krzakach, mniejszych lub większych, niektóre były przykryte kawałkami drewna, kartonami tekturowymi. Tu wystawała jakaś noga, tam ręka… gdzieniegdzie widać było ciemną plamę krwi… – Sierżancie, jest obraz z granicy?! – krzyknął w stronę człowieka, który stał przy jednym z rzutników. Żołnierz wskazał palcem ścianę powyżej monitorów. Dowódca uniósł wzrok. – Która kamera?! – Na moście! Na moście, podobnie jak na parkingu przed centrum

RPG

handlowym, roiło się od porzuconych, rozwalonych, zdewastowanych pojazdów. Samochodów, motocykli, skuterów. A nawet… widząc to generał pokręcił głową… stał tam znany mu czołg, pojazd opancerzony oraz wojskowa ciężarówka. Nie, kilka wojskowych ciężarówek. To, co rzucało się w oczy, to postępująca korozja metalowych części pojazdów i mostu. Zupełnie jakby leżały tam przez długie lata, dziesięciolecia. Tak nie było. Leżały tam od niedawna. Tu też było pełno ciał. Most od mniej więcej połowy swojej długości tonął w rażąco białej, gęstej mgle. – Daj mi satelitę! Obok obrazu mostu pojawił się inny. – Od kogo? – Od Amerykanów! – odkrzyknął żołnierz. – Odebrałem pięć minut temu! Są świeże! – Bardzo?! – Bardzo. Mają najwyżej pół godziny! – Ile ich jest? – Sześćdziesiąt! Strzelali co sekundę! – Najlepsze dawaj! Na ścianę wpłynęło zdjęcie o największej rozdzielczości. – Wiszę Addamsowi i ekipie skrzynkę zmrożonej wódki. Albo od razu dziesięć skrzynek. Dla każdego po jednej. Dla każdego po jednej skrzynce… – szeptał generał, patrząc na ścianę. – Wódka taka zimna będzie, że aż oszroniona, a kac po niej… kurwa, kosmiczny. Zdjęcie satelitarne miasta. Tego samego, które generał obserwował dzięki kamerom monitoringu. Rzut z góry prezentował się prawie tak samo, jak inne zdjęcia satelitarne innych miast. Ot, kolorowe dachy zabudowań, plątanina szerszych lub cieńszych szaro-białych asfaltowych dróg, niebieskawa wijąca się między obszernymi połaciami zieleni szeroka wstęga rzeki, przecięta w poprzek kilkoma mostami… Jednak w tym zdjęciu było coś, co przykuło wzrok. – Granica... Szeroki pas bieli okalający rogatki miasta. Doskonale widoczna z kosmosu mgła. – O ile urosła?! – Od ostatniego odczytu trzy metry! – odkrzyknął sierżant. – Tylko? Znaczy co? Zwalnia? A gęstość?! – Bez zmian! Dowódca dostrzegł również zadymione punkty, połyskujące ogniem. – Ile jest tych stosów?! – Trzysta dwanaście – usłyszał odpowiedź – nowych, bo wygasłych nie liczymy! – Powinno być więcej ognisk! Trupy nie mogą leżakować! Co to, kurwa, plaża?! Który to rewir?! – Centralny! – Meldowali się?! – Jeszcze nie! – Kto tam jest teraz?! Jakie oddziały? – spytał żołnierza siedzącego przy komputerze najbliżej. – Wielkie głupie ptaki, gejowscy łapacze pokemonów – czytał mundurowy z ekranu – suche majtki na dnie morza, troskliwe misie, porno dla ubogich, nie mów do mnie bejbe, to idą łysi! – Tylko siedem oddziałów w centrum?! – Więcej nie widzę. – Dzwonić do nich! Natychmiast! Niech podpalają! Przy mężczyźnie stanęła jakaś kobieta. Ubrana po cywil-

51


opowiadania nemu. Niska, bardzo drobnej budowy, brunetka. Z twarzy wyglądała na góra trzydzieści lat. Nic nie powiedziała. – Już zapalają! – krzyknął sierżant. Dopiero wtedy generał odetchnął z ulgą. Kiedy zobaczył na ekranach monitorów grupki dzieciaków podpalających trupy, te przykryte śmieciami, kawałkami drewna. – No dobra – westchnął, ocierając czoło. – Jak to pani znosi, pani doktor? – Jak to znoszę? A dlaczego pan się o to mnie pyta? – warknęła. Wyglądała źle. Miała podkrążone, przekrwione oczy, była blada i wyraźnie zdenerwowana. – Proszę iść się przespać. Ja potrzebuję wypoczętych współpracowników, tak? Jeszcze pani błąd jakiś popełni i co wtedy? – Czy pan oszalał?! Jak ja bym mogła spać teraz?! Jasne – wydarła się, aż kilka osób spojrzało w jej stronę – ja sobie pójdę spać, a tam po mieście grasują stada wygłodniałych… stada wygłodniałych… żarłocznych… – Proszę ich nazwać, pani doktor! – podjudzał ją generał – proszę ich nazwać! – Stada wygłodniałych, oszalałych ludzi! – To nie są ludzie! – Wojskowy poczerwieniał na twarzy. – To już nie są ludzie! – A jak mam ich nazwać?! Zombie. Ani generałowi, ani kobiecie, ani nikomu obecnemu na sali to słowo nie przechodziło przez gardło. Mimo wszystko i mimo wydarzeń, jakich byli świadkami, nie byli w stanie uwierzyć… – W głowie mi się to nie mieści! – kwęknęła kobieta, ocierając łzę z policzka. – Kurwa jego mać! Mi się tu nie rozklejaj, babo! – pomyślał generał. – Proszę się uspokoić – powiedział głośno – za niedługo meldunek. Nie można pozwolić, żeby dziecia-

52

ki zobaczyły oznaki słabości na pani twarzy albo ślady łez. Proszę się doprowadzić do porządku, wziąć się w garść albo zastąpię panią kimś innym! Solennie obiecała poprawę. – Pani doktor, jestem człowiekiem, nie maszyną, wiem, że każdy ma chwile słabości… Pani i inni przyczyniliście się do tego… do sukcesu – dodał już spokojniej. – Jeżeli mogę tak powiedzieć. Sukcesu. Młodzież i starsze dzieci się jako tako trzymają, a młodsze chyba już na dobre uwierzyły, że ten koszmar… że to, co się dzieje za oknami i co muszą robić, to element gry… takiej realnej zabawy w wojnę. – Wojnę z potworami. – Które to potwory do niedawna, do momentu pojawienia się tej białej sztywnej kurwy, byli normalnymi ludźmi, sąsiadami tych dzieci albo co gorsza… rodziną. – Widzi pan, generale… – odezwała się kobieta cicho – ja tylko mam nadzieję, że udało mi się dodać im trochę odwagi. Nie musiałam im mówić, jak postępować. Młodzież, starsze dzieci, wiedziały, co mają robić. Doskonale wiedziały i prawie od razu dotarła do nich powaga sytuacji. Tylko maluchy należało trochę przekonać, że to taka terenowa gra… ale tylko trochę przekonać. Wiadomo, argumentacja. Dzieci wiedziały, co robić. Nie na darmo oglądały zakazane przecież horrory, nawet tylko jednym okiem i drżąc ze strachu… albo nie na darmo grały w komputerowe gry, strzelanki, w których należało wyeliminować zombie, krwiożercze potwory, czy inne tego rodzaju nierealne niebezpieczeństwo. Wyeliminować, inaczej koniec gry. Paradoks polegał na tym, że wcześniej te filmy oraz godziny spędzone przed ekranem komputera były powodem ogólnego niezrozumienia tych dzieci i młodzieży przez ich rodziców. – Dlaczego bez przerwy grasz w te brutalne, krwawe i pozbawione sensu głupoty? Teraz te niegdysiejsze brutalne, krwawe i pozbawione sensu głupoty stanowiły teoretyczną zaprawę ocalałych do realnej walki. Walki z niebezpieczeństwem realnym. – Albo wizja apokalipsy żywych trupów. Wie pani, ja bym nie wpadł, że należy obciąć głowę. Albo że trzeba ciało takiego pokraki spalić, bo inaczej wstanie. I będzie jeszcze bardziej głodny, żarłoczny… a nawet silniejszy. Jak również nie wiedziałem, że w Ameryce pojawiły się drukowane poradniki poważnych wydawnictw dotyczące porad, jak przeżyć zmasowany atak nieumarłych, jak się bronić… z tego, co przeczytałem w którymś mailu, istnieją granaty czy odpowiedni kaliber amunicji, specjalnie na zombie. Albo nawet samochody przystosowane do sytuacji rodem z filmów. Kobieta, z którą rozmawiał generał, była lekarzem psychiatrą. Co robiła w sztabie kryzysowym? Kiedy prezydent kraju w związku z dramatycznymi wydarzeniami w tamtym mieście oraz porażką ewakuacji ocalałych ogłosił mobilizację sił zbrojnych, wszelkich służb mundurowych oraz zaapelował o pomoc każdego zdolnego do pomocy mieszkańca kraju i zwołał wojskowy sztab kryzysowy pod dowództwem generała, kobieta sama zgłosiła się do pomocy. Sztab kryzysowy jednak nie przypominał standardowego sztabu zwoływanego w przypadku niebezpieczeństwa, katastrofy albo klęski żywiołowej. Oprócz ratowników medycznych, lekarzy, wojska oraz straży pożarnej czy cywilów do pomocy administracyjnej potrzebowano psychiatrów, psychologów, również wychowawców szkolnych oraz prze-

Magdalena Kałużyńska


opowiadania dszkolnych… Sztab miał działać do odwołania. W tajniki pracy panią doktor wprowadzał młody żołnierz. Ku jej zdziwieniu mundurowy miał jakieś naście lat. Chyba piętnaście. – Proszę się nie dziwić, że dałem mundur młodzieży – stwierdził generał. – Młody wszystko pani wyjaśni. Jest rezolutny i bardzo mądry. – Trzeba z nimi rozmawiać… z ocalałymi… – Młody żołnierz posadził kobietę przy komputerze. – Czekamy na połączenie internetowe. Odbierze pani raport. Umie pani rozmawiać z młodzieżą, dziećmi? Bo ocalałymi są głównie dzieci i młodzież. – Ocalałymi? – Tak, z masakry – odparł młodzik beznamiętnie. – Mamy z nimi kontakt przez komunikatory internetowe, kamerki, telefony komórkowe. Kobiecie serce waliło jak młotem. – Nie ukrywam, proszę pani, że sytuacja w tym mieście jest, delikatnie mówiąc, tragiczna. Było nawet gorzej, tylko tego nikt w sztabie nie mówił. – To jest tak. Podzieliliśmy wszystkie dzieci i młodzież na oddziały, miasto na rewiry. Każdy oddział ma swojego dowódcę, zastępcę… składają meldunki, niektórzy co godzina, niektórzy co dwie albo kiedy coś się wydarzy… Z najmłodszymi należy mieć kontakt praktycznie bez przerwy. Ale to małe dzieci, wie pani… straciły rodziców. – Rany boskie – westchnęła. – Te dzieci były w środku horroru. Nie, poprawka, one tam wciąż przecież są. Tylko ten horror już im chyba spowszedniał. Uodporniły się. Dzielne maluchy. Maluchy? Dzieci? Chłopcze, przecież ty jesteś niewiele starszy od nich – myślała, patrząc, jak młodzieniec coś pisze na klawiaturze. – Może mi pan… możesz mi przybliżyć szczegóły? – A ile mamy czasu do meldunku? – spytał, patrząc na zegarek. – Dziesięć minut. Okej, zdążę. W sztabie na jednej ze ścian wisiała ogromna mapa. – Mgła pojawiła się na granicach – żołnierz obrysował wskaźnikiem kontur miasta – tydzień temu, nad ranem. Jest bardzo gruba jak na zwykły opar. – Jak bardzo? – Analitycy z centrum meteorologicznego oszacowali jej grubość na sześćset sześćdziesiąt metrów. – O kurwa! – stęknęła kobieta. – Spokojnie, każdy tak reaguje. Moim zdaniem sześciu metrów brakuje, żeby można było kogoś za tę mgłę i wydarzenia w mieście winić, prawda? Kiwnęła głową. Ale jakoś bez przekonania. – Jest również swobodnie widoczna z kosmosu, zdjęcia satelitarne pokazują mgłę bardzo wyraźnie. Na początku nie była aż tak wysoka, a teraz sięga… nie pamiętam dokładnie ile, ale jakieś kilkanaście tysięcy metrów. – Ale co to jest? Co to jest?! – Już pani mówię… – Spojrzał na zegarek. – Zdążę, mamy dużo czasu. Pojawiła się nad ranem. Tydzień temu. O godzinie trzeciej albo trzeciej trzydzieści. Nie to było najważniejsze. Pojawiła się nie tylko nad rzeką, nie tylko w parku, czy w okolicach oczek wodnych. Zmaterializowała się w miejscach, w których tego rodzaju zjawisko nigdy nie miało prawa wystąpić. Tam, gdzie nie było ani kropli wilgoci, ani kropli wody, nie było żadnej trawy ze wschodzącą rosą… Pojawiła

RPG

się jednocześnie z każdej strony miasta, wlała między bloki, na podwórka, zakryła ulice… – Ulotna, delikatna… niby zwykła mgła. Która nie znikła po wschodzie słońca, z pierwszymi promieniami dnia. Nie rozpłynęła się w nagrzanym powietrzu wyjątkowo ciepłego południa. Wręcz przeciwnie. Z dnia na dzień pięła się, gęstniała. Grubą warstwą nieprzezroczystej bieli obrysowała kontury miasta, znaczyła jego granice. – Wie pani, tak jak się rysuje kredą albo białą farbą. Jak się znaczy coś. Tylko że to nie była ani kreda, ani farba. A szkoda, że nie była. Zjawisko? Jak podejść do czegoś, czego – co pokazały późniejsze zdarzenia – praktycznie nie można było niczym zniszczyć, nijak się pozbyć. Zjawisko? To jest bardzo miłe słowo. Mgła nie była miła. Niby ulotna, a jednak trwalsza niż beton czy stal. Tak? Zgadza się pani ze mną? Co można zrobić? Stać i patrzeć na wydarzenia rozgrywające się w obrębie mglistego kręgu? Rozgonić to coś wachlarzem? Głupoty jakieś… głupoty. Tak, kiedyś czytałem swoim braciom japońską bajkę, z morałem, oczywiście. Jakżeby inaczej. Bajka nosiła tytuł adekwatny do sytuacji… „Mgły wachlarzem nie rozpędzisz”… Mgły wachlarzem nie rozpędzisz. – Ale jak to? – Nic nie można z tą mgłą zrobić. Ludzie przez nią zwariowali, naprawdę. Ale nie wiadomo dlaczego. Ani nie wiadomo, dlaczego się pojawiła. Masakra, proszę pani. Dosłownie. – Cholera. – Co innego wirus, gdyby to był wirus… epidemia, pandemia, może, jak to mówił profesor, substancja psychoaktywna albo ta… neurotoksyna. Ale skąd? Skąd takie coś we mgle? Ba, w całym mieście… jakby ona parowała na całe miasto albo nie wiem… Mimo wszystko trzeba było miasto odizolować. – Miasto jest odizolowane, przecież. – Teraz, dopiero teraz nikt się do mgły nie zbliża… Ani z lądu, ani z powietrza. Ani z miasta, ani tym bardziej z zewnątrz. Do miasta nie można było się nijak dostać. Z góry? – Z góry też nie można się dostać. W ogóle każda próba ewakuacji ocalałych kończyła się porażką… – Coś się działo złego. Mieszkańców miasta ogarnął szał. Jakby się wściekli. Ale tylko dorośli. Wie pani, nic się nie ukryje, są kamery. Ktoś poza miastem miał dostęp do monitoringu… a mało to hakerów? No i ten ktoś wyczaił, że jakaś miazga tam się dzieje. Zadzwonił pod numer alarmowy. Tak informacja o zagrożeniu wyciekła. Jakimś dziwnym trafem nikt miasta nie opuszczał. Nie wiem, jakby nie mogli albo nie chcieli wchodzić w granicę. Jako że mgła utrzymywała się na granicy miasta, to ją nazwaliśmy, tak? Granica. Najpierw na ratunek wysłano wojsko, ekipy ratownicze, policję, karetki pogotowia, ciężki sprzęt zmechanizowany. Każdy z ratujących był w kombinezonie dostosowanym do eksploracji terenów objętych kontaminacją, czy to chemiczną, biologiczną, czy to promieniowaniem radioaktywnym… – I oni wszyscy, ci z odsieczy, zginęli tam. Potem na ratunek ocalałym wysłano helikoptery. Musiały przelecieć przez mgłę, pięła się wyżej niż pułap dozwolony dla tego rodzaju maszyn. Przeleciały przez mgłę i… spadły. Myśliwiec? Wzniósł się ponad górną jej granicę, minął ścianę

53


opowiadania bieli, spadł. Co się stało? Awaria? Kilka awarii po kolei? Epidemia awarii? A może teoria o bermudzkim trójkącie? Kosmiczne oddziaływanie? Zmiana biegunowości Ziemi? Bzdura! – Piloci i załoga wpadli w szał. – Jezu kochany. Po przekroczeniu mgły kontrola lotów zarejestrowała nagłe agresywne zachowanie pilotów, krzyki, odgłosy uderzeń, półsłówka bez sensu, również przeciągły dźwięk alarmowy urządzeń pomiarowych, kiedy maszyny zaczęły nagle tracić wysokość. A kiedy spadły, uległy prawie natychmiastowej korozji. – Czy chce pan mi powiedzieć… czy chcesz mi powiedzieć, że jesteśmy bezradni? – Nie, pani doktor – odparł młodzieniec, ponownie patrząc na zegarek – nie jesteśmy bezradni. Mamy tam wspaniale wyszkolone, uzbrojone po zęby, kolorowe i głupio się nazywające oddziały milusińskich czyścicieli. Stwierdzenie młodzieńca nie wywołało śmiechu, tylko ciarki. I gęsią skórkę. – Mimo że to są dzieci, to nie pasuje do nich to powiedzenie o błądzeniu we mgle, prawda? Nie pasowało. – Tylko niech pani podczas rozmowy nie płacze ani nie krzyczy, nie mówi, że już do nich jedzie albo nie pyta, jak się czują… Żadnych wstawek emocjonalnych. Suche fakty. – Suche fakty? – Tak. Jesteśmy w wojsku, a nie w przedszkolu… I jeszcze jedno. Jeżeli na ekranie pojawi się małolat… albo brzdąc… nie wiem, trzy lata, pięć lat, siedem… to proszę pamiętać: maluchy mają wierzyć, że pani jest również częścią tego, co się w mieście dzieje. – To znaczy? – RPG. Role play game – dodał, widząc pytające spojrzenie kobiety. Mówił szybko, coraz sprawdzając, która jest godzina. – Gramy w wojnę. Albo ogólnokrajową grę terenową w zabijanie. Pif, paf, trach, trach, zombiak w piach. To tak do rymu, bo naprawę to pif, paf, zombiak w ogień. – Matko… – Niech pani nie wymięka. To jest sztab wojskowy, tak? Wszyscy jesteśmy w wojsku, tak? – Dotknął klapy munduru. – Myśli pani, że skąd to przebranie? Wszyscy w to gramy. Bez wyjątku. Nawet pan prezydent i jego pies. I jeżeli któreś dziecko się spyta, gdzie jest pani mundur, proszę powiedzieć, że oddała pani do pralni, bo był cały we krwi. Obcięłam głowę pokrace i chlapnęło. Zapamięta pani? – Cały we krwi… – Tak, bo obcięła pani głowę zombiakowi i jest pani z siebie bardzo zadowolona. Jeden zero dla pani, jaki jest wynik waszego oddziału. Tak się należy pytać. O wynik. Proszę teraz założyć słuchawki, bo za chwilę będzie połączenie. Zdrętwiała z przerażenia kobieta bez słowa wykonała polecenie. – Która godzina? – spytała Marysia, biorąc braciszka za rękę. – Trzynasta. – Janek zrobił daszek z dłoni, zakrywając oczy przed słońcem. – Idziemy, idziemy. Blok, w którym mieszkało rodzeństwo, znajdował się po drugiej stronie ulicy. Niegdyś ruchliwej, pełnej samochodów, autobusów, rowerów i spacerujących chodnikami przechodniów, a teraz opustoszałej. Ulica była pełna, owszem, ale różnego typu pojazdów. Porzuconych. Brat, mimo zmęczenia, wziął Dawida na barana. Chłopiec aż zapiszczał z uciechy. Mery szła obok.

54

Niestety, nie było im dane dotrzeć do domu. Nie było im dane przejść przez ulicę. Doszli do krawężnika. Janek przeklął siarczyście i stanął jak wryty. Krzyknął do siostry, że muszą uciekać. Marysia jęknęła. Najpierw odruchowo zacisnęła dłonie na trzonku siekiery i stanęła w lekkim rozkroku, szykując się do ataku. Ale po chwili siekierę po prostu przytuliła do piersi. Dawid błyskawicznie, niczym kociak, czepiając się ubrania brata, zsunął się z jego ramion, po plecach, od razu ukląkł na jedno kolano, wyjął procę z kieszeni, raz po raz ładował kamyczki i strzelał. Do milczącego tłumu pokracznie biegnących w ich stronę mieszkańców miasta… – Skąd oni wyleźli?! Janek chwycił Marysię za ramię, dopadł braciszka, ujął w pasie i podniósł. Mały był lekki, brat bez trudu trzymał go pod pachą. Wszyscy troje rzucili się do ucieczki. W drugą stronę. Pani doktor stała przy maszynie z gorącymi napojami. Wrzucała monety, nie pamiętała już ile, na pewno za dużo… Miała to w dupie. Nacisnęła guzik. Musiała się napić kawy. Najlepiej, jakby sobie kofeinę podała dożylnie. – Biała sztywna kurwa – szepnęła – nie znam lepszego określenia. Generał tak mówił na mgłę. Tak ją określał. Biała sztywna kurwa otoczyła miasto trzy tygodnie temu. Nad ranem. A potem było już tylko gorzej… Jak mówił młody człowiek w przebraniu żołnierza, dorośli mieszkańcy miasta wpadli w szał. Najpierw ci, których domy albo mieszkania otaczała mglista zasłona. Przebywające tam dzieci, małoletnie albo dorastające, zostały pogryzione, rozszarpane na kawałki, pożarte. Najczęściej ginęły podczas snu. Z zaskoczenia. Tam, gdzie nie było dzieci ani młodzieży, ludzie zagryzali i zjadali się nawzajem. Ci, u których atak nie wystąpił od razu, ci, którzy pozostali umysłowo przytomni i nie wpadali od razu w odmęty panicznego szału, mając nadzieję na ucieczkę, wybiegali z domów i mieszkań tak, jak stali. I dopadało ich na ulicach. Albo sami zaczynali mordować, albo zostawali zagryzieni. Na ulicach rozpętały się dantejskie sceny. Mieszkańcy biegali, krzyczeli, samochody zatrzymywały się z piskiem opon albo wjeżdżały w witryny sklepowe, rozbijały się o mury, spadały z mostu do rzeki. Wszędzie była krew. Tryskała na prawo i lewo. Właśnie to zarejestrowały kamery monitoringu. Ale jakieś ocalałe dziecko, zachowując przytomność umysłu, zadzwoniło pod numer alarmowy. Przytulając misia oraz telefon komórkowy zabarykadowało się na strychu. Inne dzieci uciekały. Do piwnic. Jeszcze inne, korzystając z ogólnie panującego amoku i krwawej histerii, powłaziły do szaf, pod łóżka, nawet do kosza na brudną bieliznę w łazience, jakiś maluch schował się w pralce. Żeby tylko pozostać niezauważonym. Któreś kolejne dziecko zadzwoniło pod numer alarmowy… – Zygmunt nie żyje – usłyszała dyspozytorka – odpadła mu głowa. – Co? Kto nie żyje?! – Mój chomik. W słuchawce słychać było westchnienie ulgi. – Możesz dać do telefonu mamusię? – Nie, ona śpi w krzakach. – Gdzie śpi?! – W krzakach.

Magdalena Kałużyńska


opowiadania – To może daj do telefonu tatusia. – Nie. – Dlaczego nie? – Już nie kocham tatusia. Chciał mnie ugryźć. – Jak to?! – Teraz płacze. Krew mu leci z nosa. Siedzi na dole i płacze. Na czerwono… – Jak to na dole? A gdzie ty jesteś, kochanie? – Na dachu. Uciekłam tu. Odpadła głowa chomikowi. Wszystkie zwierzęta w mieście zdechły. Ptaki padały w locie albo spadały z drzew. Psy, koty, policyjne konie, ryby, zwierzęta w ogrodzie zoologicznym, szczury, myszy, karaluchy, mrówki, domowe ptaki w klatkach. Wszystkie stworzenia nie będące ludźmi padły prawie jednocześnie. Wszyscy ludzie, nie będący dziećmi ani młodzieżą, stawali się potworami. Dodatkowo opar blokował dopływ świeżego powietrza. W mieście momentalnie dało się odczuć wzrost temperatury. Jakby ktoś podkręcił temperaturę w szklarni. Poza tym słońce cały czas stało wysoko, jakby w jednym miejscu. Osiągnęło zenit, zaczęło świecić niemiłosiernie, jakby bezlitośnie, na niebo nie napływały żadne, nawet najmniejsze chmury… Upał wydawał się rosnąć w nieskończoność, duchota również. To przyspieszyło proces. Ludzie odchodzili od zmysłów, stawali się agresywni, zaczynali zagryzać i pożerać swoje ofiary. – To jakaś paranoja, kurwa! – ryczał generał do słuchawki. – Dajcie mi tu tych ludzi! Do rozwikłania zagadki włączyli się naukowcy oraz przedstawiciele armii innych krajów. Zrobiono tysiące zdjęć satelitarnych miasta. Wysłano setki balonów meteorologicznych, setki małych czujników atmosferycznych, takich jak przy badaniu tornad. – No to dzwońcie po supermana! – wydzierał się generał do słuchawki. Tak, sytuacja wydawała się patowa. Pierwsza, robocza analiza warunków atmosferycznych w mieście oraz składu chemicznego samej mgły przyniosła zaskakujące wnioski. Zaskakujące dla wszystkich. Na początku podejrzewano, że mgła posiada jakieś specyficzne właściwości. Może coś wydziela? Może coś jest w jej obrębie? Nie. Skład chemiczny mgły nie odbiegał od normy. Ot, para wodna i jakieś śladowe związki chemiczne, głównie tak zwane zanieczyszczenia cywilizacyjne. – To co się dzieje? Czy ktoś mi odpowie? Kilkunastoosobowa ekipa naukowców, biologów, toksykologów, nawet parazytologów, spora grupa meteorologów, pracowała dzień i noc. Generał stwierdził, że nie pójdą spać, dopóki czegoś nie wymyślą. – Panowie! Tylko żeby było skuteczne! Może być jakakolwiek teoria, nawet najbardziej szalona. Tylko żeby była skuteczna! Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Dowódca to wiedział. Ale był na granicy wytrzymałości. Nie wiem – myślał – powiedzcie, że to jest wynik nieudanego eksperymentu naukowego. Przyjmę nawet teorię o ingerencji obcych cywilizacji. Kosmitów. Niech ktoś mi powie, że ta mgła jest pochodzenia pozaziemskiego! – Zginęło tylu ludzi… w mieście… podczas prób ewakuacji… straciłem tylu żołnierzy. Generał nie dopuszczał do siebie faktu, że ta mgła była – mimo wszystko – zjawiskiem naturalnym.

RPG

– Ta mgła jest zjawiskiem naturalnym – odpadł siwy, wysoki, szczupły mężczyzna. Profesor biologii. Do sztabu został ściągnięty aż z Nowej Zelandii, gdzie przebywał na placówce. Dowódcy zrobiło się niedobrze. – To koniec – odparł zrezygnowany. – Nie, koniec będzie w dwóch przypadkach, panie generale. Kiedy w mieście nie zostanie ani jedna osoba nieletnia albo kiedy spadnie głowa ostatniego dorosłego człowieka ogarniętego morderczą gorączką. Wtedy mgła ustąpi. – Skąd pan to wie?! I czym ogarniętego?! – Morderczą gorączką. Tak to roboczo nazwaliśmy. Bo to chyba jest najlepsze, o ile można tak powiedzieć, wytłumaczenie zaistniałej sytuacji. – Poproszę o szczegóły. Profesor wziął czarny bardzo gruby flamaster i podszedł do białej tablicy rozstawionej przy stole. – Doszliśmy z kolegami do wniosku, że całe miasto i to, co się w nim dzieje, wszystkie zachodzące tam procesy, bardzo oczywiście ogólnie, ale mogą przypominać działanie systemu immunologicznego, inaczej zwanego układem odpornościowym. – Narysował ogromny okrąg. – To tylko model, wiadomo, ale proszę sobie wyobrazić, że to jest organizm żywy. – Narysował kilkanaście wielkich, postrzępionych kropek oraz kilkanaście mniejszych, niepostrzępionych. – Proszę mi teraz powiedzieć, co się dzieje, kiedy wirus atakuje ten organizm? – Wskazał na te postrzępione czarne ślady. – Wzrasta temperatura. – Występuje gorączka. To by się zgadzało – pomyślał generał – w mieście wzrosła temperatura. – Gorączka oznacza ni mniej, ni więcej to tylko, że organizm uruchomił, co mianowicie? – Profesor końcówką markera wskazał mniejsze kropki. – Przeciwciała. – Dokładnie. I że się organizm, mówiąc w uproszczeniu, broni. Mieszkańcy zostali potraktowani jak wirusy, dzieci oraz młodzież jako przeciwciała, dodam, że szybko uczące się, które mają za zadanie eliminować zagrożenie, inaczej same zginą. – Przez kogo zostali… potraktowani? – Przez naturę. – Profesor wrócił na swoje miejsce. – Kogo? – Matkę naturę. – Panie profesorze, można jaśniej? – To cyklicznie dzieje się na ziemi. Przynajmniej dziać się powinno… – ciągnął profesor. – Oczywiście nie tak spektakularnie, jak w tym mieście. Ale się dzieje. Chociażby dla zachowania równowagi ekosystemów, choćby częściowej redukcji przeludnienia, wytypowania osobników najsilniejszych, najbardziej predysponowanych do przekazania genów, osobników odpornych. Czytał pan pewnie o epidemiach czy pandemiach, które niegdyś wytrzebiły całe miasta? – Słyszałem… – Właśnie. Poza tym jest pan żołnierzem. Z czym się panu kojarzy słowo wojna? – Ze śmiercią. – Otóż to. Wie pan również, że są różne wojny. Nie mam teraz na myśli tych z czołgami, pociskami. Niektóre wojny toczą się na poziomie mikroskopowym. Ogólna zasada jest taka, że jedne starcia trwają latami, inne są błyskawiczne. Ziemia jest przeludniona. Natura przeciążona. I usilnie stara się temu jakoś zaradzić. Każdy powód jest dobry, żeby sobie

55


opowiadania ulżyć. Dżuma, grypa, ospa, wirus ebola, HIV. Wirusy mutują na potęgę. Czy mam wyliczać dalej? – Naturalna eliminacja… – Dokładnie. – A mgła? – Cóż, ta mgła, czy jak pan ją miał okazję ładnie nazwać, biała sztywna kurwa… ona wygląda jak wyznacznik obszaru przeznaczonego do wyczyszczenia z osobników uznanych za… – siwy jegomość zamilkł, poszukując odpowiedniego słowa – …za balast. Nie trzeba dodawać, że balast zbędny. – Skąd oni wyleźli?! Milczący tłum ciągnął ulicą. Ci… ludzie… Nie, to nie byli ludzie. Już nie. Ulicą ciągnął tłum zombie. Niegdysiejsi ludzie wyglądali, jakby właśnie wyszli spod ziemi. Brudni, odziani w strzępy ubrań albo nawet nadzy. Kobiety, mężczyźni. Ich twarze pokrywał jakiś szary osad albo skrzepła krew. Niektórzy byli cali zakrwawieni, niektórym coś czarnego wyciekało z rozchylonych ust. Powłóczyli czym mogli, nogami ci, którzy mieli nogi. Zwiesili ręce wzdłuż ciała. Niektórzy nie mieli rąk, tylko ślimaczące się jakąś ciemną, gęstą wydzieliną kikuty. Jeszcze inni nie mieli nóg, obu albo jednej, niektórzy nie mieli stóp, obu albo jednej. Mimo tego szli, zostawiając za sobą mokre ślady. Byli też… przepołowieni… ci się czołgali. Wbijali palce w szpary w betonie, wolno przesuwali cieknący korpus albo usilnie starali się czołgać, trąc poranionymi dłońmi asfalt, zdzierając skórę z opuszków, nienaturalnie wykrzywiając palce, czy też zostawiając paznokcie w szczelinach. Marysia biegła obok Janka. Dyszała. Janek trzymał braciszka pod pachą, obejmował go ramieniem w pasie tak mocno, że malec aż kwęknął z bólu. Dziewczynka kątem oka zauważyła ruch między mijanymi blokami. Te brudne, pokrwawione, cieknące czymś pokraki wychodziły z każdej strony! – Boże, proszę, spraw, żeby się maluchy pochowały w bezpieczne miejsca. Proszę cię, Boże. Jeżeli mnie słyszysz – myślała. – Proszę cię, Boże, niech się schowają. W pewnym momencie zadzwonił telefon komórkowy, który Janek miał w przedniej kieszeni spodni. Chłopak z trudem odebrał. – Gonią nas! – ryknął do słuchawki. Sierżant w sztabie natychmiast przełączył rozmowę na głośniki. – Pomocy! – rozległ się chrapliwy głos Janka. – Zróbcie coś! Generał i kilkanaście osób w mgnieniu oka rzuciło się do szeregu monitorów wyświetlających obrazy z kamer w mieście. – Gdzie jesteście?! – Na Szerokiej! – krzyknął chłopak, dysząc. – Już nie daję rady! Dowódca ze ściśniętym gardłem dopadł konkretnego ekranu. Wiedział, gdzie spojrzeć. Kolejna droga asfaltowa, fragmenty zabudowań po obu jej stronach… Tylko że poprzednio obraz z tej kamery był statyczny. Teraz coś tam się działo. Dzieci uciekały, ale poruszały się zupełnie jak muchy w smole… Nie wiadomo dlaczego odległość między milczącym tłumem a nimi wydawała się sukcesywnie maleć. – Nie mają szans… one nie mają szans… – mamrotał generał. – Jezu, one nie mają żadnych szans. – Co robić?! – ryknął Janek. – Co robić?! Mieszkańcy miasta byli wszędzie. Za nimi, na ulicy, po bokach, między blokami… Wszędzie. Wyłazili z każdego kąta. Chwała Bogu nie odcięli dzieciom drogi ucieczki. Nie było innego wyjścia. Rodzeństwo miało tylko jedną opcję. Musiało biec przed siebie.

56

– Do granicy! – krzyknął nagle dowódca. – Uciekajcie do granicy! – Co?! – W głośnikach aż zatrzeszczało. – Czy… pan… chce… nas… zabić…? Generał zbladł. – Chcesz… nas… zabić?! – spytał chłopak ponownie. – Nie! – krzyknął generał. – Nie, Janek! Dzieci! Nie chcę was zabić! Biegnijcie przed siebie! Do granicy! Wiem, co mówię! W słuchawce rozległ się szloch. Janek płakał. Spazmatycznie, zachłystywał się powietrzem, śliną. Kasłał. – Sierżancie! Dajcie mi helikopter! Ja tam muszę polecieć! Muszę! – Nie! – stanowczo zaoponował sierżant, zastępując dowódcy drogę. – Ginąc, nie pomoże pan tym dzieciakom! A zginie pan! Na pewno! Tak jak zginęli wszyscy dorośli! – Do granicy! – wydarł się dowódca. – Biegnijcie prosto przed siebie! Tam się schowacie! Dacie radę! Jeszcze trochę! Dacie radę! I to jest, kurwa, rozkaz! Nie wyłączaj telefonu! Ludzie w sztabie widzieli, że rodzeństwo jakimś cudem przyspieszyło. Odległość między nimi a sunącymi mieszkańcami miasta zwiększyła się. Uciekające dzieci na moment znikły z monitorów. – Skąd oni, kurwa, wyleźli?! – warknął generał do profesora. – Ma pan na to jakąś kolejną rewolucyjną teorię?! – Moim zdaniem oni wyleźli z mgły – stwierdziła do tej pory milcząca pani doktor. – Ale jak to?! – Wypuściła ich, ponieważ są już gotowi. – Kobieta była bardzo blada. I kręciło jej się w głowie. Od kilku dni żyła tylko kawą, papierosami. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz coś jadła. Guma do żucia, miętowa pastylka czy kawałek batonika czekoladowego – który to kawałek zresztą wypluła – to nie posiłek. Żeby nie upaść, musiała się przytrzymać stołu. Generał zauważył, że jej ciemne włosy jakby pojaśniały. Pani doktor po prostu osiwiała. Z nerwów. W pierwszym momencie dowódca pomyślał, że ta kobieta mamrocze. – Gotowi? Na co? – Teoria profesora mówi o systemie immunologicznym… – mówiła wolno – o dorosłych mieszkańcach miasta jako o wirusach. Moim zdaniem profesor ma rację. Wychodzi na to, że to są ci ludzie, którzy znikli we mgle trzy tygodnie temu, kiedy się pojawiła. Teraz wrócili, niby martwi, ale jednak… Odmienieni. Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie. Ale wszystko, co tam się dzieje, jest nieprawdopodobne. – Mgła jest anomalią, wirusy w niej zmutowały. To by się nawet zgadzało… – Ebola, tak?! HIV, tak?! Naturalna eliminacja, tak?! Kurwa jego mać! – Generał kipiał ze złości. – Co by się zgadzało?! Co ja mam zrobić?! Co ja mam teraz, kurwa, zrobić?! To jest anomalia, a nie jakaś pojebana mgła! Anomalią jest, że ja nie wiem, nie wiem, co mam teraz robić! Był bezradny. Zresztą nie tylko on. Wszyscy obecni w sztabie kryzysowym byli bezradni. Łudzili się, oczywiście, że mogli coś zrobić, w jakiś sposób ocalić miasto albo chociażby sprawić, żeby te dzieci czuły się bezpieczniej. Żeby miały nadzieję na ratunek. Ale to było niemożliwe. Ocalone młode istoty, przymusowo rezydujące w mieście odciętym od świata, były zdane wyłącznie na siebie. Od początku. Odkąd to wszystko się zaczęło.

Magdalena Kałużyńska


opowiadania Kiedy Janek, wciąż trzymający Dawida pod pachą, oraz Marysia, przytulająca siekierę do piersi, pojawili się na monitorze, wszyscy odetchnęli z ulgą. Ale odetchnęli tylko na chwilę. – Nie widziałem wcześniej, że blać zakryła wejście… Sekundę temu było tam czysto! Kiedy ona zasłoniła wejście?! O co chodzi!? Kamera pokazywała stację benzynową. Czarnożółty dach, ogromny symbol graficzny, kanciaste filary. Dzieci wbiegły między wściekle kolorowe dystrybutory paliwa i stanęły jak wryte. Drzwi do stacji zakrywała cienka warstwa mgły. – Nie schowamy się… – boleśnie jęknął Janek, uderzając we mgłę pięścią. Poczuł, jakby walnął w szklany mur. Dawid wyplątał się z uścisku brata. Marysia dyszała ciężko. Jej twarz błyszczała od potu. Milczący tłum zamajaczył w oddali. – Jezu, nie damy sobie rady z nimi wszystkimi. – Po twarzy dziewczynki spłynęło kilka łez. – Nie taki miał być koniec gry – chlipała. – Jaki koniec, kurwa… jaki koniec – mamrotał Janek, kolejno zdejmując z widełek nalewaki. Położył je na ziemi i zablokował tak, żeby benzyna swobodnie wypływała. Parujące, śmierdzące kałuże powiększały się szybko w jedną stronę. W stronę zbliżających się do stacji wygłodniałych zombie. – Miał się nie rozłączać! – krzyknął generał, patrząc na poczynania Janka. – A co by to zmieniło? – spytała pani doktor. – Co by pan im doradził? – Nie mają zapałek! – Myślę, że to nie jest teraz największy jego problem. – Na co on czeka, cholera jasna, na co on czeka! – Aż oni… aż ci wszyscy podejdą odpowiednio blisko – powiedział smutno profesor. Janek wziął od siostry siekierę. Dawid klęczał po prawej stronie i strzelał kamyczkami do zbliżających się brudnych, okrwawionych postaci. Raz po raz trafiał. A to w oko, a to w czoło, a to w nos. Jedne kamyczki odbijały się od głowy zombie, inne robiły dziurę w czaszce i wpadały przez dziurę do środka głowy pokraki. Marysia stanęła po lewej stronie brata i strzelała do milczącego tłumu z pistoletu na gwoździe. Stała w rozkroku. Wyglądała jak snajper – jak zawodowiec – z dumą pomyślał starszy brat – a młody trafia… tak, przecież młody zawsze trafia… i rzeczywiście ma sporo amunicji, dużo nazbierał, zdolniacha. Że też mu się kamyki nie wysypały, kiedy wisiał głową do dołu pod moją pachą… – Nie taki miał być koniec tej gry. I nie będzie taki. Stanął okrakiem nad jedną z kałuż, zamachnął się i z całej siły uderzył w beton. Siła uderzenia wytworzyła kilka iskier. Posypały się w powietrzu, potem zgasły. Janek zamachnął się jeszcze raz. I walił w ziemię tak długo, aż odpowiednia ilość iskier przeskoczyła na benzynową kałużę. Patrzył, jak bucha płomień, jak pełznie po ziemi i rozlanej benzynie, jak dosięga pierwszych zombie, będących już tuż-tuż, dosłownie krok za dystrybutorami. Zgodnie z przewidywaniami płomień od wytworzonych iskier poszedł również w drugą stronę, po pistolecie nalewaka, przewodzie, aż do wkopanych kilkanaście metrów dalej pojemników z paliwem. Wybuch był niezwykle silny.

RPG

W związku z dziwną, nieprzepuszczającą powietrza ścianą mgły za stacją benzynową ognisty podmuch mógł się roznieść w jedną stronę. Tylko za dystrybutory. W kierunku, z którego przybiegły dzieci i z którego nadchodziła horda zmasakrowanych, zmienionych mieszkańców miasta. Gdyby ktoś obserwował z góry ten ogień, rozlewający się na tłum zombie, określiłby sytuację jak spektakularnie błyszczące zobrazowanie modelu reakcji łańcuchowej, w której zamiast kolejno i coraz większej liczby żaróweczek zapalanych na pilśniowej tablicy zapalały się kolejno i w coraz większej liczbie zgniłe ciała… Zombie padały jak płonące kostki domina albo ulegały sile wybuchu niczym szmaciane lalki, unosząc się na kilkanaście metrów, po czym spadały z głuchym pacnięciem, tracąc resztki rozkładającego się ciała… Inne nie wytrzymywały naporu fali uderzeniowej parzącego powietrza, które rozpędzone, owiewając kulejące pokraki, sprawiało, że rozpadały się na kawałki niczym spróchniałe drewno. Ostatnim widokiem, jaki zobaczył Janek, był jego braciszek. Dawid wolno, bardzo wolno unosił się w powietrze. Był coraz wyżej i wyżej… Przesuwał się idealnie pionowo, zupełnie jakby ktoś go unosił albo jakby się po czymś wspinał. Potem przed oczami starszego brata zapadła ciemność. Po wybuchu na stacji benzynowej w sztabie zapadła martwa cisza. Nikt nic nie mówił. Nic nie dzwoniło. Monitor przekazujący obraz kamery zamontowanej na stacji paliw zgasł chwilę po tym, jak Janek zapalił wyciekającą benzynę. Generał podszedł do monitora pokazującego obraz z granicy. Przygryzł wargę. Aż do krwi. Potem poczuł, że nogi mu miękną. Musiał usiąść. Klapnął ciężko na krzesło, spojrzał na obraz z monitora i zapłakał. Trzęsły mu się ręce, czuł ból każdego, nawet najsłabszego mięśnia ciała. Po twarzy generała pociekły łzy. Nie. Dowódca sił zbrojnych tego kraju rozpłakał się jak dziecko. Chciało mu się krzyczeć, wyć, rwać włosy z głowy.

57


opowiadania Chciał wstać, wziąć kij i rozwalić wszystko, co było w tej sali. Wyrzucić przez okno ten cały sprzęt, komputery, laptopy, nawet to cholerne ksero, nawet te głupie maszyny z napojami. Tak bardzo chciał coś rozwalić. W tamtym momencie jednak najchętniej wyrzuciłby przez okno monitor pokazujący obraz z granicy. Ale to, co zobaczył, sprawiło, że mimo chęci, naprawdę mimo szczerych chęci rozwałki, nie miał siły ruszyć ręką. Otarł łzy z twarzy i spojrzał ponownie na ekran. Nie zobaczył jednak żadnej białej granicy. Żadnej mglistej zasłony otulającej most od połowy jego długości. Miasto było wolne. Biała sztywna kurwa znikła. Potem w sztabie nieśmiało zabrzęczał dzwonek telefonu komórkowego. Jakieś dziecko pytało się konspiracyjnym szeptem, czy reszta się meldowała, a jeżeli nie, to czy oddział dyskotekowych robaczków w trykotach z cekinami już może opuścić kryjówkę… Kolejne telefony brzęczały już śmielej i coraz natrętniej. Potem jakimś cudem zaczęła działać kamera zamontowana na stacji benzynowej. Generał nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Aż przetarł oczy. Na dachu stacji, a dokładniej na części niedawno zakrytej przez mgłę, z kolanami podkulonymi pod brodę, siedział jasnowłosy chłopiec. Ubrany w niebieskie dżinsowe spodnie na szelki, niby ogrodniczki, ale sięgające lekko przed kolana, biały – teraz lekko sfatygowany i przybrudzony – podkoszulek oraz czarne trampki… Na dachu stacji benzynowej siedział Dawid. Dwadzieścia lat później – Czołem, żołnierze! – Czołem, panie generale! Okrzyk rozległ się z setek gardeł młodych ludzi. Generał z dumą przechadzał się wzdłuż szeregów umundurowanych żołnierzy. – No, kochani, dzisiaj i jutro macie święto – stwierdził z uśmiechem – z tym że ja bym nie szalał zbytnio. Żołnierz musi być zawsze w gotowości, tak?

– Tak jest! – Usłyszał gromką, chóralną odpowiedź. – Poza tym kac to nie choroba i widzimy się na strzelnicy pojutrze rano. – Dowódca stanął naprzeciwko wysokiego, szczupłego żołnierza. – Tak jest! Mundurowy spojrzał generałowi prosto w twarz. Spojrzał odważnie, nawet z lekką dozą bezczelności, bez najmniejszych oznak strachu. Nawet przez ułamek sekundy generał miał wrażenie, że młody żołnierz się uśmiechnął. Tak trochę podniósł kąciki ust. Poza tym bezsprzecznie śmiały mu się oczy. A ten chłopak miał tak niebieskie oczy, że aż nienaturalnie… i jasne, prawie białe, krótkie włosy, perkaty nos upstrzony piegami, lekko odstające uszy. – I nie chcę słyszeć, chłopcze, że nie trafiasz w dziesiątkę, czy w ogóle w tarczę, ponieważ masz mroczki przed oczami, boś przepity albo nie trafiasz, bo widzisz podwójnie lub masz problem z celnością z powodu głowy bolenia! Rozumiemy się?! – Tak jest! – Młodzieniec wyprężył ciało jak strunę. – Spocznij! Odmaszerować! Żołnierze zrobili tył zwrot i odeszli. Na placu został tylko jeden. Ten odważny, który patrzył generałowi prosto w oczy. – Coś jeszcze, młody człowieku? – spytał dowódca. – Jedna sprawa… – odparł tamten cicho – à propos tej strzelnicy. – Słucham. – Myślisz, że co, moje imię zobowiązuje. Ja zawsze trafiam, niczym mój sławny, biblijny imiennik. – Co ty najlepszego nie powiesz, młody! Znaczy, że trafisz, będąc nawet na kosmicznym kacu? – Tak! – Chłopak wyszczerzył się w uśmiechu. Miał szczerbę między górnymi jedynkami. – Przeszedłem najlepszy trening celności, grając z Jankiem i Mery w pewną wojskową grę RPG, kiedyś, kiedyś. I to właśnie sprawiło, że ja teraz zawsze trafiam… naprawdę… wujku.

KONIEC

Magdalena Kałużyńska Urodzona w roku 1972 w Warszawie. Znak zodiaku – Strzelec. Miłośniczka prozy Stephena Kinga, psów, tatuaży, horrorów filmowych, motocykli cruiserów, muzyki. Autorka powieści grozy pt. „Ymar” uhonorowanej przez Czytelników magazynu „Grabarz Polski” tytułem „Horror roku 2010” w kategorii książka polska. Zadebiutowała w 2005 roku na łamach „SFFiH” opowiadaniem „Alda”. W bieżącym roku, w pierwszym kwartale a następnie na Halloween powinny ukazać się dwie antologie opowiadań grozy, w których to projektach autorka brała udział. Obecnie Magdalena Kałużyńska pracuje nad kolejną książką, horrorem, który planuje skończyć najpóźniej w połowie 2012 roku. Jak sama mówi, będzie to „trochę nietypowy slasher, na pewno mroczniejszy niż «Ymar», ale prościej napisany”. Pisuje felietony do „Qfantu”, a także wraz ze znakomitymi kolegami aktualnie uczestniczy jako juror w „Secretum Caligo” – organizowanym przez portal Secretum.pl przedsięwzięciu literackim dla twórców przed debiutem.

58

Magdalena Kałużyńska



Galeria

Iga Tsubomi Amigurumi Iga Tsubomi Iga Tsubomi (taki sprytny pseudonim se wybrała) lubi szydełkować. Nie lubi za to mówić o sobie (nieśmiała taka), więc jest krótko. Ale korzysta z możliwości reklamy i zaprasza na swoją stronę, gdzie można pooglądać słitaśne szydełkowane kotki, króliczki, ośmiorniczki i inne: http:// takosan.pl/ Amigurumi to japońska sztuka dziergania małych maskotek, które najczęściej są odpowiednio „zdeformowanymi“ (zob. chibi) zwierzętami, postaciami z mang i anime, książek i filmów czy nawet zwykłymi przedmiotami - chodzi o to, żeby uwypuklić ich charakterystyczne cechy i zaprezentować jako urocze stworki. Bardzo ważnym elementem jest ich mimika, która może przedstawiać wszystkie emocje, oczywiście w japońskim stylu. Amigurumi przeznaczone są do kolekcjonowania bądź używania jako dekoracji, choć można spotkać bardziej praktyczne maskotki jak chociażby zakładki do książek, poduszki na igły itp. Moda na tę sztukę pojawiła się w 2003 roku i od tamtej pory podbija serca coraz większej ilości osób.

60

Iga Tsubomi


galeria

Amigurumi

61


galeria

62

Iga Tsubomi


galeria

Amigurumi

63


galeria

64

Iga Tsubomi


galeria

Amigurumi

65


galeria

66

Iga Tsubomi



kącik wUjka zło

Kącik Wujka Zło Oskar Jach

WUJEK ZŁO aka Oskar Jach. Urodzony w latach osiemdziesiątych i mie-szkający od zawsze w Krakowie, optymistycznie nastawiony do życia pożeracz literatury. Uzależniony do granic wytrzymałości od ko-feiny, nikotyny i filmów porno, miłośnik horrorów (szczególnie z lat 80. i 90.). Meloman ze słabością do ciężkich brzmień i Franka Sinatry. Lubi czekoladę (dawkowanie wskazane: dwie tabliczki naraz) i placki ziemniaczane z sosem myśliwskim. Za te ostatnie przehandlował w 1998 roku kolekcję alabastrowych piesków i ćwiartkę duszy.

Czy wiesz, że...? Czy wiesz, że za pierwszy horror w historii kina uznaje się film pod tytułem REZYDENCJA DIABŁA z 1896 roku? Czy wiesz, że trylogia RING w oryginale to tak naprawdę filmy pod tytułem KRĄG, SPIRALA i PĘTLA? Czy wiesz, że w filmie WROTA DO PIEKIEŁ z 2009 roku wykorzystano do pokazania rezydencji państwa Trudy dom wykorzystany już wcześniej w filmie SPOSÓB NA TEŚCIOWĄ? Czy wiesz, że Jacek Piekara poza pisarstwem był również prowadzącym radiowy program autorski w radiu WAWA?

Ponieważ nie samym horrorem człowiek żyje, to dziś – dla odmiany – polecam Wam dramat. Żeby nie było, że całkiem odszedłem od horror tematyki, jest to dramat z elementami nadnaturalnymi. Warto przeczytać! Joe Connelly „Ciemna strona miasta” Tłumaczenie: Paweł Korombel Tytuł oryginału: Bring out the dead Wydawnictwo: Libros Data wydania: 2000 (data przybliżona) ISBN: 83-7227-709-5 Liczba stron: 287 Język: polski Typ: papier

68

Autor książki to Joe Connelly, tytuł natomiast: „Ciemna strona miasta”. Jest to opowieść o kierowcy karetki, który zmaga się z bezsennością i halucynacjami. Stan ten trwa u bohatera odkąd nie udało mu się uratować dziewczyny o wdzięcznym imieniu, Mary. Teraz Mary towarzyszy bohaterowi na każdym kroku, sprawiając, że jego życie staje się coraz bardziej rozbite na drobne elementy. Czy bohater odnajdzie w końcu spokój? A może duch Mary doprowadzi go do samozagłady? O tym musicie przekonać się już sami po lekturze książki. Jako ciekawostkę dodam, że została ona zekranizowana w 1999 roku. W rolę głównego bohatera wcielił się w tym filmie Nicolas Cage. Polecam zarówno książkę, jak i film!

Oskar Jach


KĄCIK WUJKA ZŁO Z książki na ekran #4 STANISŁAW LEM „ŚLEDZTWO” vs MAREK PIESTRAK „ŚLEDZTWO” Ach, stary dobry Stanisław Lem. Zmora dzieciaków w podstawówce i pisarz mający na koncie naprawdę wiele książek, powieści i felietonów. W dzisiejszym odcinku zajmiemy się porównaniem jednego z jego opowiadań (niektórzy nazywają je powieścią) oraz naturalnie – jego ekranizacji. Będzie to o tyle przyjemne zadanie, że rzadko kiedy mam okazję pisać o horrorze jakiegoś polskiego autora. Niestety, nasz rodzimy rynek horroru wygląda jak wygląda, czyli w zasadzie nie istnieje. Ale nie przedłużając – przejdźmy do opowiadania. „Śledztwo” to historia policjanta o imieniu Gregory, który musi zmierzyć się z niesamowicie dziwną sprawą. Miejsce akcji to Anglia, a na tapecie – żywe trupy. No, przynajmniej tak to może z pozoru wyglądać. Otóż na całkiem sporym terenie, z wiejskich kostnic zaczynają znikać zwłoki. Dzieje się to w sposób wskazujący z dużym prawdopodobieństwem, że trupy wstają i uciekają z budynków o własnych siłach. Jedno z ciał na golasa, inne owinięte zasłonką, a jeszcze inne – odziane w spodnie i koszulę. Brak jest świadków tych zajść, a by jeszcze bardziej zakręcić sprawą – na miejscu zdarzeń znajdowane są zwłoki młodych kotów. Przy tym wszystkim, śledzimy również zmagania głównego bohatera z dziwnymi nocnymi zdarzeniami, których nie potrafi wyjaśnić, a które zdarzają się nocą w jego własnym mieszkaniu! Brzmi zachęcająco i intrygująco? I bardzo dobrze! Bowiem naprawdę warto przeczytać to – niespełna stustronicowe – opowiadanie. Nie znajdziemy w nim, co prawda, klimatu gore czy typowego horroru rzuconego prosto w twarz, jednak wyobraźnia potrafi zrobić swoje. Widząc w głowie postać żywego trupa, maszerującego po zaśnieżonej drodze w takt wycia wiatru i śniegu wiejącego w oczy, ciarki chodzą po plecach. Lemowi udało się to opowiadanie. Połączył w nim umiejętnie klimat grozy i bardzo dobrego kryminału. Nie ma tutaj nadmiernej ilości miejsc, postaci czy zdarzeń a te, które śledzimy składają się finalnie w zgrabną całość. Czyta się bardzo przyjemnie i z zaciekawieniem. Jak zatem ma się do oryginału ekranizacja? No cóż, dość nierówno. Zacznę może od bezczelnego wskazania palcem na rzeczy, które absolutnie nie sprawdzają się w filmie (naturalnie to jedynie moja prywatna opinia) a także od wskazania głównych różnic. Pierwszą, która towarzyszy nam od pierwszej minuty projekcji a irytuje na maksa jest muzyka! Kakofonia jazzowych dźwięków brzmi całkiem nieźle przy winie i kominku wieczorem z sympatyczną koleżanką, ale nie jako udźwiękowienie filmu.

Kącik Wujka Zło

Dodatkowo, nagrana jest głośniej niż dialogi czy dźwięki tła, więc oglądając film w nocy, podskakujemy nie ze strachu, ale w momentach, w których – ni stąd, ni zowąd – zaczyna się pokręcony głos trąbki. Tak więc muzyka moim zdaniem jest dobrana źle. Drugim rażącym aspektem – już trochę mniej, ale jednak – jest dobór aktorów. Nie chodzi mi bynajmniej o osoby, które wcielają się w rolę, bardziej mam na myśli fakt, że dziwnie ogląda się mówiących po polsku Brytyjczyków(!). W dodatku niektórzy mają kłopot z po-prawnym zaakcentowaniem angielskich imion, więc brzmi to niekiedy komicznie. Aktorzy jednak starają się jak mogą i muszę przyznać, że po chwili przyzwyczajamy się, że są „Anglikami”. Do warstwy aktorskiej nie mam zarzutów, Inspektor Gregory, chociaż w niektórych ujęciach wygląda jak młody Lech Wałęsa ze swoim wydatnym wąsem to odgrywa swoją rolę z pasją i ogląda się jego kreację przyjemnie. Tyle zastrzeżeń. Jakież zatem znajdziemy różnice w stosunku do oryginału? Przede wszystkim pora roku! W oryginale akcja toczy się w zimie. No wiecie, zaśnieżone drogi, mgła, nie wiem... śnieg! W filmie natomiast ptaszki beztrosko śpiewają a przyroda kwitnie. Jest to o tyle istotna kwestia, że pora roku w opowiadaniu odgrywa bardzo dużą rolę! Kolejną rzeczą jest wątek tajemniczych wydarzeń w domu inspektora. W filmie w ogóle nie istnieje. I tutaj dochodzimy do – moim zdaniem – sedna problemu z tą ekranizacją. Jest zwyczajnie za krótka! Nie sposób przedstawić w zaledwie 50 minutach całej mnogości zdarzeń z opowiadania. Zapewne dlatego zdecydowano się na wycięcie niektórych wątków albo spłycenie innych. Jest to do wybaczenia. Natomiast niewybaczalna jest realizacja drugiej połowy produkcji. Film zaczyna gnać za szybko. Sceny skaczą z jednej do drugiej bez poprawnego rozwinięcia, akcja zaczyna się mocno gmatwać i pojawiają się niedopowiedzenia. To wszystko okraszone pojawiającymi się gdzieniegdzie błędami (jeśli akcja dzieje się w Anglii to dlaczego co najmniej dwukrotnie kierowca wsiada do samochodu z lewej strony?!) oraz kompletnie wywróconym do góry nogami zakończeniem, które nijak ma się do książki i sprawia, że po obejrzeniu pozostaje niesmak. Podlany w dodatku kolejną porcją kakofonii podczas napisów końcowych. NO WIĘC? KSIĄŻKA CZY FILM? Podchodząc do ekranizacji, miałem spore oczekiwania. Książką naprawdę przypadła mi do gustu, więc miałem nadzieję na dobre kino. Niestety, przeliczyłem się. O ile pierwsza połowa filmu jest klimatyczna i sprawnie zrobiona to owe dobre wrażenie psuje druga połowa a także beznadziejne zakończenie. Dlatego też zdecydowanie bardziej polecam papierowy oryginał, a ekranizację traktuję jako taką ciekawostkę. Na poprawę humoru po słabej polskiej produkcji o żywych trupach polecam zapomnieć o ekranizacji wsłuchując się w kawałek „Living dead girl” Rob’a Zombie.

69


qfun

Wiosna zaczyna dobiegać końca, zaś na dworze robi się coraz cieplej. W końcu nadchodzi upragnione lato, a wraz z nim czas odpoczynku. Nie zapomnijcie jednak o koniecznej dawce codziennego humoru, bo w końcu śmiech to zdrowie. Wszystkim życzymy miłych wakacji :)

70

Złota Myśl „Człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu.” Ken Kesey

qfun


qfun Autentyki, czyli i tak pomyślisz, że ktoś to wymyślił :) Rzecz się dzieje w dyskotece, siedzę z kumplem przy barze, podchodzi do nas ładna dziewczyna i pyta się mojego znajomego: - Masz dziewczynę? - Nie. - To już masz. Od tamtej pory są razem 1,5 roku Dzisiaj na uczelni spotykam kumpla z mocno zakrapianej imprezy: - Cześć Sławek, jak impreza się udała? - Nie wiem jeszcze nie opowiadali. Pytam mojego lubego: - Czemu ty ze mną jesteś, przecież brzydka jestem? On: - To nic, po ciemku nie widać. Mój były kiedyś do mnie z tekstem: - Wiesz dlaczego do ciebie przychodzę? -? - Bo masz coś, czego ja nie mam u siebie. - To znaczy? - Toster. Jestem katechetką w podstawowce. Podchodze do Krzysia, szkolnego urwisa. Ja: Krzychu, wierzysz w diabła? Krzysiek: Eee..To lipa i tyle. Moge zalozyc się, że to jak z Mikolajem... Okaże się, że to moj ojciec. Pewnego razu w Dużych Dzieciach: - Czy wiecie dzieci dlaczego cyrk jest okrągły? Jedno dziecko mówi: - Bo okrągłe budynki są śmieszne... I pokazali budynek Sejmu… Zasłyszane. Podobno autentyk. Pewien aktor miał w jednej ze scen przeczytać dość długi list. Ponieważ list był faktycznie długi, więc na kartce miał całą treść. Jednak koledzy aktorzy postanowili go „ugotować“. W scenie z listem służący podał mu... pustą kartkę. Ten rzucił okiem, oddał służącemu i powiedział „Masz, ty czytaj....“

qfun

71


qfun

Bo grunt to dialog <darkblindr> Bóg nas zbawi, <darkblindr> tak pisze w Biblii. <Mrx> Windows się nie wiesza, <Mrx> tak pisze na stronie Microsoftu...

<potr> ja mam bombowce <potr> i niszczyciele <potr> a wy ? <xardas> rodzine, znajomych

<tacin> dostałem podwyzke <tacin> teraz zarabiam srednia krajowa <herm> ooo, grtulacje ^^ <tacin> nie wiem tylko jakiego kraju...

<mama> Jak się nazywał ten niebieski kamień? <ja> Hmm, szafir. <mama> O właśnie, a żółty? <ja> Topaz? <mama> Dzięki, ale skąd Ty takie rzeczy wiesz? Przecież chłopakiem jesteś. <ja> Z Diablo 2...

<DIRlee> jeździsz na biletach, czy na karcie? <szymek> na farcie... <kowal> i jak tam? powtarzasz coś na maturę? <mlody> lol cały czas sobie powtarzam... <kowal> wiedziałem że kujon z ciebie :P <mlody> cały czas powtarzam „będzie dobrze... będzie dobrze...“

72

<John> robisz z igły widły!! <Macgyver> <- zobacz nick :D <on> Podjadę po ciebie na dworzec <ona> O! A jakim samochodem ? ^^ <on> Jelcz, numer 75

qfun


qfun Źródła:

www.garfield.o rg.pl www.kretyn.co www.demotyw m uje.pl www.k wejk.pl www.autentyki. pl

qfun

73



RECENZJE

Recenzje Douglas Hulick „Honor złodzieja”

Data wydania: marzec 2012 Wydawnictwo: Literackie Seria: Opowieść o Kamratach Tytuł oryginalny: Among Thieves Przekład: Łukasz Małecki Liczba stron: 485 ISBN: 978-83-08-04860-3 Drothe posiada cechy, które powinny widnieć w CV każdego szanującego się kryminalisty. Jest dyskretny, pomysłowy i skuteczny. Potrafi znakomicie gromadzić informacje i robić z nich należyty użytek. Nie cofa się także przed odrobinką kreatywnej przemocy, by zrealizować swoje cele. Cechy te są szczególnie cenne na ulicach Ildrecci, gdzie wiedza nierzadko decyduje o życiu lub śmierci. Gdy jednak bohater wpada na trop tajemniczej księgi, jego na ogół uporządkowane życie wywraca się do góry nogami. Przedmiot ten jest bowiem obiektem zainteresowania elit władzy – zarówno tej legalnej, jak i reprezentującej kryminalny półświatek Kamratów. Drothe musi wznieść się na wyżyny swych umiejętności, aby chociaż spróbować przetrwać w morderczej grze, której mimowolnie stał się częścią.

RECENZJE

Tak oto, w fotograficznym skrócie, przestawić można fabułę debiutanckiej książki Douglasa Hulicka „Honor złodzieja”. Wielu z nas zapewne zapyta, kim właściwie jest ten pisarz? Anonimowe nazwiska rzadko wzbudzają zaufanie czytelnika, zwłaszcza w czasach ciągłego napływu literatury fantasy o jakości porównywalnej do polskich autostrad. Jego twórczością postanowili zainteresować się jednak przedstawiciele Wydawnictwa Literackiego, co świadczy tylko o ich dobrej znajomości światowego rynku. Dzieło Hulicka szarżuje listy bestsellerów z siłą rozjuszonego byka, zbierając pozytywne recenzje i liczne rzesze wiernych fanów. Mocną stroną „Honoru złodzieja” są przedstawione w nim postacie. Wymykają się one schematycznemu podziałowi na czcigodnych i nikczemnych. Wśród kryminalnej braci Kamratów dominują raczej wszelkie odcienie szarości. Ich nawet najbardziej ohydne działania często usprawiedliwiane są troską o wyższe (najczęściej własne) dobro. Spotykani w książce bohaterowie uwikłani są w sieć złożonych zależności, które mają ogromny wpływ na ich zachowanie. Paradoksalnie w świecie złodziei i morderców tylko przestrzeganie określonych reguł daje szansę na przeżycie. Wyrazy uznania należą się autorowi także za wykreowanie ciekawego, złożonego i nieszablonowego świata o wyjątkowo bogatej historii. Świata, w którym każdy element ma swoje miejsce, tworząc sprawnie funkcjonujący i logiczny mechanizm. Dynamika wydarzeń w książce popędza czytelnika niczym surowy instruktor fitness, rzadko pozwalając na zaczerpnięcie głębszego oddechu. Liczne zwroty akcji, umiejscowione w strategicznie istotnych miejscach, skutecznie uniemożliwiają oderwanie się od treści. Pomyliłby się także ten, kto uznałby „Honor złodzieja” za zwykłą, pozbawioną głębszego dna opowiastkę. Bohaterowie książki przeżywają liczne dylematy, które towarzyszą także nam w codziennym życiu. Czy egoistyczna troska o własne dobro warta jest poświecenia swych przyjaciół i ideałów? Czy dobro ogółu ważniejsze jest od szczęścia pojedynczej osoby? Jak można zachować wierność wszystkim złożonym obietnicom w świecie, który nierzadko narzuca nam sprzeczne wobec siebie role? Wszystkie te dylematy Hulick delikatnie porusza, przedstawiając je w lekki i wyjątkowo humorystyczny sposób. Istnieją książki przez wielkie „K”, które nieodwracalnie zmieniają życie czytelników. „Honor złodzieja” raczej nie należy do tej kategorii. Książka stanowi jednak spokojną wyspę na wzburzonym oceanie literackiej tandety. Pozwala czytelnikowi na odrobinę refleksji, zapewniając jednocześnie mnóstwo dobrej zabawy. Douglas Hulick zaliczył doprawdy znakomity debiut i na kolejne jego dzieła będę oczekiwał z niecierpliwością. Krzysztof Dworakowski

75


RECENZJE Joe Abercrombie „Bohaterowie”

Data wydania: kwiecień 2012 Wydawnictwo: MAG Tłumaczenie: Robert Waliś ISBN: 978-83-7480-248-2 Liczba stron: 741 Literatura z gatunku magii i miecza posiada tylko dwa poziomy jakości – może być bardzo dobra albo bardzo słaba. Problem pojawia się wtedy, gdy w nasze ręce trafia książka pozbawiona połowy tytularnych składników swej kategorii. W „Bohaterach” Joe Abercrombiego magia występuje w szczątkowych ilościach, oferując dostatek mieczy, szpad, toporów i innego żelastwa. Czy to dobrze? –¬ zapytacie przed sięgnięciem po książkę. Nie tyle dobrze, co wręcz doskonale. Bohaterowie to niewielkie wzgórze położone na północy Styrii. Swą nazwę zawdzięcza umieszczonym na nim posągom bezimiennych herosów upamiętnionych przez mieszkańców tych terenów, którzy toczą długą i obustronnie bezowocną kampanię z wojskami Unii. W ciągu zaledwie trzech dni nieistotny pagórek przemieni się w pole walki. Rozstrzygną się na nim losy wojny i jej tak zwanych bohaterów, czego zapisem będzie sama powieść. Najnowsze dzieło Abercrombiego rozgrywa się w tej samej rzeczywistości, co poprzednie, jednak wątek Monzy Murcatto i dokonanej przez niej zemsty nie ma praktycznie żadnego związku z przedstawianymi tu wydarzeniami. Zarówno z tego powodu, jak i dzięki zręcznemu poprowadzeniu wszystkich historii, osoby stykające się z tym pisarzem po raz pierwszy nie powinny mieć żadnych obaw, czy zrozumieją przedstawiany im świat i postacie. Przyznam otwarcie – ku swemu ogromnemu zaskoczeniu „ochów i „achów” pod adresem autora mam tyle, że sam nie wiem, od czego zacząć litanię. „Bohaterowie” to bezbłędna powieść akcji, do bólu realistycznie ukazująca prawidła wojennego rzemiosła w stylu, którego nie powstydziłby się George R. R. Martin. Abercrombie wyśmienicie przedstawia wszystkie „demony” wojny: problemy logistyczne, konsekwencje braku komunikacji, skutki nadmiernych ambicji i wewnętrznych konfliktów. Udaje mu się to w głównej mierze dzięki bardzo oryginalnemu zabiegowi, jakim jest przenoszenie narracji na kolejne szczeble dowodzenia i skrajnie

76

odmienne postacie po obu stronach konfliktu, co niezwykle poszerza perspektywę, w którą ujęto akcję. Możemy zobaczyć wojnę oczami wrogich sobie dowódców (których sylwetki same w sobie są materiałem na oddzielną opowieść), wykonujących ich rozkazy najemników, pułkowników, szeregowych żołnierzy, młodocianych chłopców z poboru czy też „postronnych” obserwatorów, jak chociażby ambitna żona młodego oficera. Takie prowadzenie fabuły niezwykle dynamizuje akcję, dzięki czemu podczas lektury czujemy się jak przy oglądaniu filmu z szybką zmianą kadrów i planów. Co więcej, dzięki temu uwydatnia się największy atut powieści, jakim – wbrew wszelkim pozorom – jest wielowątkowość i sama akcja. Z jednej strony Czarny Dow, bezwzględny morderca, obrońca Północy (lub jej oprawca, zależy kogo zapytać), z drugiej – królewscy generałowie i marszałkowie: Kroy, Mitterick, Jalenhorm: stratedzy, głupcy, uczciwi partacze i niekompetetni bufoni. Dalej, niejako w drugim szeregu, stoi drużyna najemników pod dowództwem Curndena Gnata, starego wojownika, który choć walczył w niemal wszystkich możliwych bitwach, jest jednym z ostatnich ludzi przestrzegających jakichkolwiek zasad. Kolejne miejsca zajmują pogardzani tchórze, budzący podziw herosi, a także postacie łączące w sobie cechy jednych i drugich. W rzeczywistości jednak owa „kolejność” ulega odwróceniu. Pojedyncze działania oraz charaktery pozornie najmniej znaczących, „szeregowych” postaci, okazują się decydujące. Dla każdego z nich wojna jest czymś innym – życiem, które chcą porzucić, okazją do okrycia się chwałą lub zmycia hańby, dojmującą nudą połączoną z oczekiwaniem przerywanym epizodami okrucieństwa i masakry. Mało kto jednak uważa ją za coś wzniosłego, a jej uczestników za bohaterów. Właśnie to słowo, stanowiące tytuł powieści, czyni go prześmiewczą antytezą opatrzonej nim historii. Jakie jeszcze zalety dzieła Abercrombiego powinny skłonić Was do natychmiastowego zagłębienia się w lekturę? Chociażby czarniejszy od atramentu humor, wyciekający z niemal każdej z 741 stron, nadający opisywanym wydarzeniom gorzkiego posmaku sarkazmu. Sam styl narracji oraz język, którym posługują się poszczególni „bohaterowie”, wyśmienicie oddaje ich osobowość, co w równej mierze jak autorowi zawdzięczać trzeba świetnemu przekładowi Roberta Walisia. Jest więc dowcipnie, ostro, twardo, wulgarnie, a tak zwane punchline’y sypią się jak z rękawa. Wszystko jednak bez przesady, z wyczuciem i realizmem, który podkreśla nastrój i na każdym kroku piętnuje jakikolwiek patos. Nie mogę chyba powiedzieć więcej dobrego na temat recenzowanej książki. W „Bohaterach” znajdziemy wszystko, co powinno charakteryzować każdą powieść wojenną, nie tylko spod znaku magii i miecza. Jest tu thriller i oczekiwanie, wewnętrzne dramaty pozornych bohaterów, niepotrzebny heroizm, bezmyślne okrucieństwo, polityka, która przeszkadza wszystkim, i sama wojna, której w rzeczywistości nikt nie chce. Zmyślony świat, wyimaginowany konflikt, ofiary i zwycięzcy istniejący jedynie na papierze. A jednak Abercrombie, dostarczając nam wciągającej rozrywki na bardzo wysokim poziomie, zdołał pokazać to, czym – wbrew wszelkim literackim schematom i etosom – wojna być nie może, i jak bardzo niewiele wspólnego ma z bohaterami. Wiktor Werner

RECENZJE


RECENZJE Zoran Drvenkar „Ty” #1

Data wydania: 3 października 2011 Wydawnictwo: TELBIT Tytuł oryginalny: Du Przekład: Bartłomiej Szymkowski ISBN 978-83-62252-45-9 Liczba stron: 576 Podobno w każdej otchłani mieszka demon, który karmi się ludzkimi duszami, a ponieważ nie posiada własnej – nie odczuwa ani żalu, ani gniewu. Podobno w każdej ciemności mieszka upiór, który pożera ludzkie serca – nie potrafi jednak zaspokoić żądzy, dlatego jest wiecznie nienasycony. Upiór szuka demona, demon szuka upiora. Są sobie potrzebni. Tylko razem stanowią całość. Ta całość to Ty. To była twoja ulubiona bajka. Co się stanie, gdy drogi demona i upiora wreszcie się skrzyżują? – pytałeś, ale babka nie znała odpowiedzi i zawsze urywała opowieść w tym samym momencie: na niekończących się poszukiwaniach. Była wobec ciebie uczciwa, nie chciała kłamać. Gdy trochę podrosłeś, postanowiłeś dopisać swoje własne zakończenie, odnaleźć prywatną drogę ku otchłani. Teraz jesteś Podróżnikiem i zabijasz ludzi. Przekroczyłeś wszystkie granice, społeczne i moralne, i nie spotkała cię za to żadna kara, dlatego niczego się już nie boisz. Śledzę każdy twój ruch i zastanawiam się, jakie motywy ci przyświecają, bo przecież jakieś muszą – bardzo chciałabym się dowiedzieć, kim naprawdę jesteś i do jakiego celu dążysz. Ciebie natomiast, drogi panie, nazywają Logistykiem, bo potrafisz przemycić i ukryć dowolną rzecz, niezależnie od jej wartości. Jesteś zimny jak lód i twardy jak kamień – kiedyś zabiłeś swojego ojca, więc, żeby równowaga została zachowana, być może w przyszłości twój syn zabije ciebie. Albo i nie zabije, któż to może wiedzieć. Swoją działalność

RECENZJE

określasz jako „interesy”, kierujesz nawet „firmą” i jeździsz na „biznesowe spotkania”, ale mnie nie zwiedziesz, bo dobrze wiem, czym naprawdę się zajmujesz. Padre. Gdy o tobie myślę, przypominają mi się kadry z „Ojca chrzestnego” i pewnie dlatego tak mnie fascynujesz. Chociaż, prawdę powiedziawszy, autor mógł ci oszczędzisz sentymentalnych epizodów z przeszłości, jakby żywcem wziętych z innej konwencji; przywodzących na myśl historie Nory Roberts albo jakiś filmowy melodramat. Cóż jednak zrobić, skoro Zoran Drvenkar uwielbia bawić się konwencjami… Jedna nastolatka to problem, pięć nastolatek to już praw-dziwa katastrofa. Capa, Papla, Nessi, Rute i Taja, przyjaciółki ze szkolnej ławy, wplątują się w narkotykową aferę, która szybko wymyka się spod kontroli – dziewczynom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. To wy stajecie na ich drodze: panie Podróżniku, panie Logistyku, albo, inaczej rzecz ujmując, to one stają na waszej, siejąc przy okazji chaos i zniszczenie. Oto akcja rodem z filmów Tarantino! Znikają narkotyki, giną ludzie, twardzi gangsterzy muszą się zmierzyć z własną przeszłością, a słodkie dziewczątka zmieniają się w harpie z piekła rodem. Trochę tu pastiszu, trochę psychologicznego zacięcia – kicz (dozowany z rozmysłem) graniczy z kawałkami naprawdę malowniczej prozy. Tak jak w „Sorry”, poprzedniej powieści niemieckiego pisarza, tak i w „Ty” znajdziemy wielu zapadających w pamięć bohaterów, zarówno tych pierwszoplanowych, jak i epizodycznych, którzy znikają z kart powieści niczym sen złoty. O ile sen, w dodatku złoty, ma coś wspólnego z pistoletem Five-seveN „Tactical”... Powieść Drvenkara to miks konwencji (witamy w krainie pulp fiction!), narracji, nastrojów i estetyk, który uderza do głowy lepiej niż promile i w dodatku doładowuje energią. Można się pośmiać, wystraszyć, zamyślić, zirytować a nawet łezkę uronić, bo los niektórych postaci nie należy do godnych pozazdroszczenia. Na okładce zaznaczono wprawdzie, że utwór jest thrillerem (thrillerowo wygląda też szata graficzna, która w moim odczuciu niezbyt pasuje do zawartości książki), ale nie brałabym tego „określnika” gatunkowego całkiem serio. Jasne, mikstura literacka Drvenkara zawiera także elementy thrillera, ale to tylko jeden z wielu składników, poza tym mam wrażenie, że autor traktuje swoje dzieło z lekkim przymrużeniem oka. „Ty” to przede wszystkim rozrywka – w o wiele większym stopniu, niż powieść „Sorry”, która przytłaczała małym realizmem – i jako literaturę rozrywkową należy ten utwór traktować. Tutaj realizm przegrywa niekiedy z literacką umownością, zasady zostają zawieszone, a autor wprowadza swoje własne, pozwalając, na przykład, nastolatce pokonać zawodowego kilera. Prawdę powiedziawszy, cała intryga wydaje się mocno naciągana, nieraz podchodzi niemal pod surrealizm, ale czytelnikowi to nie przeszkadza, czytelnik bardzo szybko wczuwa się w konwencję i dobrze się bawi. Przede wszystkim dlatego, że autor doskonale wie, co robi – i, choć bez przerwy muska granicę kiczu, nigdy jej nie przekracza. Co się stanie, gdy skrzyżują się drogi demona i upiora, a szesnastolatki ukradną gangsterowi kilka kilogramów czystej heroiny? O, tak. Rozpęta się piekło. Natalia Bilska

77



RECENZJE Conor Kostick „Epic. I część trylogii Kroniki Awatarów”

Data wydania: 2011 Wydawnictwo: TELBIT Tłumaczenie: Dariusz Kopciński ISBN: 978-83-62252-52-7 Liczba stron: 358 Format: 144x208 mm Cena: 37 zł Do sięgnięcia po daną pozycję literacką skłaniają nas różne rzeczy. Czasami jest to wyjątkowo przyjemna dla oka okładka, miło kojarzący się tytuł, znane nazwisko twórcy czy logo patrona. A choć bez trudu wymieniłam już kilka powodów, wśród pierwszej dziesiątki z pewnością nie znalazłby się ten, przez który przeczytałam „Epica”. Otóż, jak dowiedziałam się z informacji na odwrocie okładki, Conor Kostick jest pomysłodawcą LARP-ów (czyli tzw. gier fabularnych na żywo). Czy jako osoba, która wychowała się na erpegowych sesjach, mogłam przejść obok jego twórczości obojętnie? Oczywiście nie. Podzielę się zatem moimi przemyśleniami po lekturze. Tytułowy „Epic” to nic innego jak zaawansowana i skomplikowana gra sieciowa z przyszłości. W obecnych czasach raczej nie trzeba nikomu tłumaczyć, czym jest mmorpg, pominę więc rozbudowany opis. Ważne są podstawowe założenia: kreowanie komputerowego alter ego w środowisku NPC-ów i innych graczy. Mamy więc nastoletnich bohaterów, którzy obok zwykłego życia na farmie, zostali zmuszeni przez system do szkolenia i rozwijania swoich awatarów. To właśnie od sukcesów ich wirtualnych postaci w grze zależy powodzenie w świecie realnym: czy danemu okręgowi zostanie przyznany dodatkowy traktor, do jakiej uczelni wybiorą się dzieci, wreszcie rozgrywki na arenie decydują o wynikach rozpraw sądowych. Słowem, im lepiej radzisz sobie w „Epicu”, tym większa czeka cię sława czy bogactwo. Można by teraz zapytać, ale po co to wszystko? Dlaczego ludzie mieliby się przejmować „jakąś tam grą”? Ano po to, aby uniknąć przemocy w świecie realnym. Chcesz wyładować agresję? Loguj się do „Epica” i zabijaj tyle potworków, ile chcesz – oto podstawowe prawo, które obowiązuje protagonistów powieści. I wszystko układałoby się świetnie, gdyby nie nawarstwiające się problemy. Niesprawiedliwe traktowanie niektórych okręgów, nierówne szanse farmerskich dzieci z innymi graczami, wreszcie używanie nielegalnych kodów przez władzę, aby utrzymywać społeczeństwo w ryzach. Taka ilość nieprawości musiała w końcu zaowocować i w świecie „Epica” pojawił się obrońca. A właściwie obrończyni, awanturnica Cindella, sterowana przez nastoletniego Erika. Zdegustowany wcześniejszymi porażkami, nastoletni chłopiec postanawia wypróbować nowe podejście do gry i wszystkie punkty

RECENZJE

umiejętności podczas tworzenia awatara przeznacza na „urodę”. Nie wie jeszcze, iż ta decyzja okaże się kluczowa i będzie miała ogromny wpływ na szanse powodzenia innej misji: uratowania ojca Erika w świecie realnym. Sam „Epic” zaś z czasem okaże się czymś więcej aniżeli tylko grą ku zaskoczeniu ludzi. Saga Conora Kosticka to zdecydowanie powieść młodzieżowa. Nie ma ani skomplikowanej fabuły i opisów, ani głębokich bohaterów. Biali są biali, czarni pozostają czarni, a wszystko napisane jest w sposób klarowny, by nie było wątpliwości kto kogo kocha, a kto z kim rywalizuje. Jest jednak coś, co wyróżnia ją na tle innych powieści z tego nurtu. Na każdej bowiem stronie da się poczuć głęboką miłość autora do gier. I tu w zasadzie zaczyna się zabawa, gdyż każdy kto miał styk z mmorpg-ami poczuje się jak ryba w wodzie. Przyznawanie punktów, rozwijanie ekwipunku, planowanie walki z bossem… Ogromna wiedza, doskonała znajomość środowiska i, przede wszystkim, fascynacja to coś, czego „Epicowi” z pewnością nie brakuje. W zasadzie ciężko wyobrazić mi sobie odbiór tej powieści przez przedstawicieli starszego pokolenia albo ludzi, którzy za parę lat wyprzedzą nas rozwojem technologicznym. Dlaczego? A dlatego, że niby opisana historia należy do science fiction, ale jest tak głęboko osadzona w naszej rzeczywistości, że kiedyś zyska nowe znaczenie, gdy mmorpg-i pójdą już w zapomnienie wyparte przez bardziej zaawansowane rozrywki. Kto wie, czy za te 30 lat „Epic” nie stanie się źródłem wspomnień? Zobaczymy… Tymczasem śmiesznie było pokombinować trochę z bohaterami, którzy szukali słabych stron skryptu w ataku potwora. I moja jedyna pretensja dotyczyłaby nie fabuły jako takiej, ale sposobu przedstawienia awatarów w grze. Bowiem, niestety, okazuje się, że nawet twórca LARP-a nie widzi potrzeby promowania odgrywania postaci w mmorpg-ach, przedstawiając jedynie proces nabijania poziomów. Erik co prawda lubi swoją awanturnicę, ale traktuje ją przedmiotowo nie jak rolę do „wcielenia się”, ale narzędzie do zdobywania punktów, doświadczenia i skarbów. A szkoda, bo może poprzez powieść udałoby się Kostickowi nakłonić czytelników do spróbowania czegoś nowego. Mniej „munchkinowego” podejścia. Paradoksalnie, ta nieskomplikowana powieść dotyka zagadnienia bardzo ważnego. Poruszany temat przemocy jest czymś, co rzadko spotyka się w publikacjach skierowanych do młodzieży i myślę, że opłaca się nad nim zastanowić. Autor stawia trudne pytania: czy agresja jest nieunikniona? Zdrowa? Potrzebna? Jak sobie z nią radzić? Czy cokolwiek ją usprawiedliwia? Bohaterowie zaś niejako pośrednio odpowiadają na te pytania – mamy więc dialog z czytelnikiem. Zmierzając do podsumowania, należy jak zawsze określić dla kogo jest to powieść. Graczy? Oczywiście, jeśli nie obowiązkowo. Ciężko bowiem o drugi taki przykład literacki. Młodzieży? Również. Jeśli szukacie powieści z pogranicza fantastyki, ale wolicie akcję od opisów, to będziecie usatysfakcjonowani. Brak dłużyzn, prostota i skoncentrowanie na tempie to zalety „Epica”. Wreszcie, zdecydowanie zalecam zastanowić się nad zakupem osobom, które o mmorpg-ach nie mają bladego pojęcia. Z prostej przyczyny: możecie nie połapać się o co w tym wszystkim chodzi albo też niepotrzebnie zrazić do tematu. Nie jest bowiem ani tak źle, ani kolorowo, jak mogłoby wynikać z „Epica”. Tytuł warty chwili refleksji. Lucyna Markowska

79


RECENZJE Gail Carriger „Bezwzględna”

Data wydania: 2012 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Tytuł oryginalny: Heartless Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska ISBN: 978-83-7839-070-1 Liczba stron: 363 W życiu lady Maccon chwila bez walki na śmierć i życie z jakimś nieśmiertelnym jest chwilą straconą. I nie przeszka-dza fakt, że pomiędzy waleczną Alexią a jej przeciwnikiem stoi pokaźny brzuch z małym Macconiątkiem w środku. Mujah nie byłaby sobą, gdyby pozwoliła takiemu drobiazgowi odciągnąć się od świetnej zabawy. Dlatego na czytelników czekają dzikie pogonie w świetle księżyca, pojedynki na parasolki, wybuchające dzielnice Londynu oraz nieumarłe jeżozwierze. Jeżozwierze całymi stadami. A dziecko? Cóż, nie będzie miało innego wyjścia, jak tylko się przyzwyczaić. W końcu na życie potomka bezdusznej i wilkołaka czyha ul przerażonych wampirów, którym po nocach śnią się koszmary z małym pożeraczem dusz w roli głównej. Nie wiecie, o czym mówię? Poważny błąd. Powinniście natychmiast nadrobić zaległości, udając się do księgarni po całą serię książek Gail Carriger. Ponieważ jednak kliknęliście w link prowadzący do tej recenzji, mam pra-

80

wo przypuszczać, że wiecie już co nieco o „zwampirzonym” Londynie, rządzonym silną ręką królowej Wiktorii. Ręką wspomaganą dodatkowo wilkołaczą łapą i wampirzym szponem, a także jedną niezbyt delikatną, acz zdecydowaną dłonią bezdusznej Alexii Maccon. Po przeczytaniu wstępu możecie spróbować sobie wyobrazić, ile dzieje się w ścianach domostwa lordostwa Maccon. Tempa nabiera jednak nie tylko życie prywatne Alexii. Napływające informacje o przeszłości jej ojca, cierpliwie wyszukiwane w starych pamiętnikach oraz tropione drogą dedukcji, stawiają na głowie całą watahę Woosley. Jak to możliwe? Nie ma innego wyjścia, jak tylko przeczytać książkę od deski do deski. Nadmienię tylko, że fani profesora Lyalla przestaną wreszcie narzekać na małą ilość „czasu ekranowego”, jaką poświęcono ich ulubieńcowi. Poznamy sekrety jego przeszłości, która (wbrew łagodnemu usposobieniu bohatera) okaże się awanturnicza i zaskakująca. Wilkołaki nie są jedynymi, które nie mogą narzekać na nudę. Oprócz wspomnianych kłopotów z dzieckiem państwa Maccon (jeszcze się nie urodziło, a już sprawia problemy, wykapana mamusia!), wampiry westminsterskie muszą zmierzyć się z… przeprowadzką. Przeprowadzką nagłą i niezaplanowaną, a do tego okraszoną odrobiną dramatyzmu w postaci gigantycznego robota, pragnącego powybijać biednych krwiopijców co do nogi. Nie ma co marzyć o doskonałym zorganizowaniu i elegancji Operacji Mebel Rzuć, nadzorowanej przez Alexię w jej nowym domu. Kto i dlaczego siedzi za sterami przerażającej maszyny? Znacie moją odpowiedź. Do księgarni marsz, moi drodzy. Poświęciłam już trzy akapity na zarysowanie problemów, z jakimi muszą się zmierzyć bohaterowie „Bezwzględnej”. I wiecie co? To za mało. Mogłabym opowiadać jeszcze przez drugie tyle, a książka i tak by Was zaskoczyła i wciągnęła. Tytuł nowego tomu może równie dobrze opisywać jego autorkę: Carriger bezwzględnie gra na uczuciach swoich czytelników i ich poczuciu humoru. Nie ma żadnych skrupułów, wykorzystując motywy romansów, powieści o nieśmiertelnych i komedii obyczajowych. Wydaje się być bez serca, urywając akcję w momencie, gdy czytelnik zdaje sobie sprawę, że nie wszystkie zagadki zostały wyjaśnione. Tak naprawdę chwalenie tej książki jest rzeczą ciężką. W końcu czytelnicy, którzy już znają i kochają Alexię, wiedzą, czego się spodziewać. „Bezwzględna” posiada wszystkie zalety prozy Gail Carriger: jest bardzo zabawna i bardzo ironiczna, przygodowa i zabawna, błyskotliwa i (czy wspominałam już?) zabawna. Od przygód pozbawionej duszy głównej bo-haterki nie sposób się oderwać. Nie ma innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z zarwaną nocą albo po prostu wziąć dzień urlopu, żeby przeczytać powieść za jednym razem i mieć już z tym spokój. Chociaż, zaraz, nie mówię prawdy: od Alexii nigdy nie ma się spokoju! Można do niej wracać tyle razy, ile tylko ma się ochotę i zawsze spotkanie z bezduszną wywoła na twarzy ten sam uśmiech. Tylko zakończenia mają zawsze tę samą wadę: urywają akcję w połowie i nie ma innego wyjścia, jak tylko założyć obozowisko w księgarni, czekając na kolejną część. Maryla Kowalska

RECENZJE


RECENZJE Cherie Priest „Kościotrzep”

Data wydania: luty 2012 Wydawnictwo: Książnica Tłumaczenie: Robert J. Szmidt Steampunk w Polsce to stosunkowo świeża rzecz. Z tego też względu każda powieść utrzymana w tym specyficznym klimacie cieszy. Nie ma miejsca na wybrzydzanie, kapr yszenie i kręcenie nosem. Bierzemy to, co jest i mamy frajdę jak za smarkacza, kiedy rzucili do sklepów pepsi-colę. Tym, którzy z jakichś względów nie wiedzą, co siedzi w pudle opisanym „Steampunk”, spieszę z wyjaśnieniami. Otóż dostajemy w łapska wytwory epoki wiktoriańskiej wzbogacone o naszą wiedzę technologiczną, co daje machiny pokroju promu kosmicznego na parę i komputera zasilanego węglem. Jak łatwo odgadnąć, sprzężone jest to często z historią alternatywną. Tyle, jeśli idzie o teorię w pigułce. Co dostajemy w „Kościotrzepie”? Na wstępie uspokajam i informuję, że autorka nie poszła tropem koleżanek po piórze – nie władowała do fabuły żadnej „love story” rodem z poczytnego niegdyś Bravo. Przyznam się bez bicia, że trochę obawiałem się takiego elementu, ale szczęśliwie w miejscu nieszczęśliwej miłości bliźniaczek syjamskich rozdzielonych za młodu i zakochanych w tym samym księdzu, dostajemy klekoczące zeppeliny, toksyczne opary, hordy zombia-

RECENZJE

ków, Seattle otoczone imponujących rozmiarów murem i przeciągającą się Wojnę Secesyjną gdzieś w tle. Pomysł na fabułę jest dobry. To tak naprawdę pakowny worek, do którego spokojnie można wrzucić wszystko, co przyjdzie do głowy, a i tak efekt końcowy, mimo oczywistej pstrokacizny, będzie satysfakcjonujący. Mówiąc krótko, w wyniku działań pewnego wynalazcy, połowa miasta zapada się pod ziemię, na powierzchnię wydobywają się trujące opary, a całe miasto zostaje otoczone szczelnym murem, by zapobiec rozprzestrzenianiu się toksyny. Dodać trzeba, że gaz ma tą ciekawą właściwość, że nie zabija każdego, kto zdecyduje się na kilka głębszych wdechów. Nie. Zguba – bo tak ochrzczono śmiercionośne opary – zamienia ludzi w szwendające się ulicami i mamroczące pod zgniłymi nochalami zombiaki. By dodać tematowi kolorytu, okazuje się, że Zguba po odpowiednim przefiltrowaniu i obróbce doskonale sprawdza się w roli narkotyku. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że ten fakt odbija się dość mocno na lokalnej gospodarce i nasyceniu rynku pracy ludźmi parającymi się dystrybucją oraz produkcją „soku”. Główny bohater, nastoletni Ezekiel, powodowany ciekawością świata, młodzieńczym animuszem i głupotą okresu buntu, postanawia wybrać się na wycieczkę za mur, do dawnego domu rodzinnego, by poznać nieco historię szacownej familii, a zwłaszcza dziadka i ojca. Dodam tylko, że to poczciwy tatuś puścił z dymem połowę miasta i uwolnił trujące opary... Jest też mama, Briar – twarda babka, jawiąca się na kartach powieści jako kobieta silna, charakterna i uparta. Sposób odmalowania bohaterów pierwszego i dalszych planów przypadł mi do gustu. Są kolorowi i nie płascy jak blat stołu. W połączeniu ze sprawnie prowadzoną fabułą, pozwala to cieszyć się czasem z książką, bez poczucia żalu oddać akcji i skupić na partii szachów z diabolicznym doktorem, który przejął kontrolę nad miastem umarłych. Owszem, powyżej zachwalałem pomysł, fabułę i narrację. Niestety są też pewne minusy, o których, z kronikarskiego obowiązku, trzeba powiedzieć. Muszę jednak stwierdzić, że miejscami konstrukcja książki jest mocno infantylna i boleśnie naiwna. Nie są to poważne zgrzyty, jednak potrafią zirytować. Drugi element, który mocno mnie drażnił w trakcie lektury, to warsztat – i nie wiem czyj: autorki czy tłumacza. Momentami narracja jest niesprawna, bełkotliwa i błędna. Nie mam pojęcia, kto za to odpowiada, niemniej sięgając po „Kościotrzepa”, miejcie świadomość natrafienia na babola językowego. Podkreślam jednocześnie, że nie są to poważne błędy, psujące zabawę, ot potknięcia, nad który-mi przy odrobinie dobrej woli i dystansu można spokojnie przejść dalej. Podsumowując „Kościotrzep” to kawałek dobrej prozy i przygodowej fabuły. Bez rozbuchanych ambicji literackich, za to z zombiakami, zeppelinami i całym dobrodziejstwem steampunkowego inwentarza. Jeśli macie trochę wolnego czasu, śmiało sięgnijcie po tę książkę, nie powinniście mieć poczucia zmarnowanego dnia czy dwóch. Uczciwie zarobione 4/5. Maciej Lewandowski

81


RECENZJE Stanisław Lem „Solaris”

Data wydania: marzec 2012 Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Pozostałe dane: ISBN 978-83-08-04905-1 Stron 240 Pisanie recenzji o literaturze, która uznana została za klasykę i ma już swoje lata, jest po prostu śmieszne. Napisałam recenzję „Lalki” Prusa! — brzmi absurdalnie, prawda? I nie wiadomo, czy zarechotać wariackim śmiechem, czy popatrzeć na nadawcę takiego komunikatu jak na człowieka z IQ pantofelka. O klasyce pisze się eseje, jakieś analizy, artykuły publicystyczne, ale nie recenzje, mamy wszak do czynienia z literaturą, która nie podlega już niektórym zasadom, obowiązującym książki aktualnie wydawane i krytykowane. Takie jest moje zdanie na ten temat i zgodnie z nim o „Solaris” Lema powinnam stworzyć esejopodobną wypowiedź pełną trudnych, co najmniej czterosylabowych słów, górnolotnych przemyśleń, błyskotliwych interpretacji. Zapewne po to, żeby człowiek, który nigdy z Lemem nie miał do czynienia, wpadł w przerażenie i nie chciał opisywanej książki nawet kijem tknąć. Tak nie będzie. Z perspektywy literaturoznawców popełnię herezję, no i złamię swoje własne zasady, ale poniższy tekst będzie właśnie recenzją, takim samym gatunkiem wypowiedzi, który uprawiam, pisząc o romansie z wampirami i wilkołakami w rolach głównych lub o kryminale z policjantem-alkoholikiem tropiącym seryjnych morderców.

82

Dlaczego? Ponieważ Lema trzeba promować językiem prostym, zachęcać do niego swobodnymi wypowiedziami, a nie tekstami, których autora można podejrzewać o połknięcie kija od szczotki; ponieważ sama przez większość swego życia miałam o Lemie błędne wyobrażenia, wywołane niechęcią do „Bajek robotów”, które omawiane były w szkole w złym czasie, gdy byłam zbyt młoda, by coś z nich wyciągnąć; ponieważ kiedy dojrzałam do chęci spróbowania, co to takiego ta twórczość Lema, to trafiałam na „recenzje” najeżone pretensjonalnymi frazesami i napompowanymi słowami prosto ze słownika wyrazów trudnych i obcych, które miały efekt odwrotny od zamierzonego, bo bardziej odstraszały niż zachęcały do lektury. Jest więc „Solaris”, powieść naszego rodaka znana na całym świecie, każdy o niej słyszał, ale nie każdy wie, o czym dokładnie jest. No, skoro Lem, to pewnie jakieś science-fiction, roboty, statki kosmiczne i takie tam. A wcale że nie! Racja, otoczka całej historii jest bardzo fantastyczno-naukowa, ale nie na niej się „Solaris” skupia, elementy te są raczej tylko scenografią. Zatem jeżeli łatka SF powstrzymuje cię przed sięgnięciem po tę powieść, to w tym momencie powinna przestać. Tytułowa Solaris to planeta. Ludzkość jest już na tyle zaawansowana technologicznie, że udaje jej się wędrować w dalekie obszary kosmosu i dzięki temu odkryto to bardzo nietypowe ciało niebieskie. Ha, żeby tylko chodziło o dwa słońca, które są przez nie okrążane. Zjawisko trwającego prawie całą dobę dnia to pikuś wobec faktu, że Solaris pokryta jest w całości oceanem, który nie jest tym, co znamy z Ziemi — ogromnym obszarem wód oblewających stałe lądy. Chyba jest... istotą. Możliwe, że myślącą. Żyjącą? Solaris od momentu odkrycia jest jednym z najbardziej intrygujących tematów zarówno dla naukowców, jak i dla zwykłych zjadaczy chleba. Jej niezwykłość i tajemniczość przyczyniła się do powstania nowej gałęzi kosmonautyki — solarystyki. Jeden z solarystów, Kris Kelvin, właśnie ląduje na stacji badawczej zainstalowanej nad powierzchnią Solaris, by wesprzeć przebywających tam naukowców: Snauta, Sartoriusa i Gibariana. Tyle że okazuje się, że ten ostatni chyba nie żyje. Dlaczego „chyba”? Pozostali badacze nie są zbyt skorzy do rozmowy. Zachowują się dziwnie, nie można wyciągnąć z nich żadnych informacji. Kelvin nie wie, co się działo na Stacji, ale próbuje dotrzeć do prawdy. Jednego dnia spotyka swoją zmarłą przed 10 laty ukochaną, Harey. Co się dzieje? Śni czy zwariował jak reszta załogi? Tak jak wspomniałam, science fiction jest tylko tłem powieści. Tu i ówdzie pojawiają się skomplikowane terminy naukowe, ale nie grają większej roli w historii. Najważniejsze pytania to te dotyczące istoty oceanu oraz tego, co dzieje się z postrzeganiem mężczyzn przebywających na Stacji. Przez lata badań powstało wiele teorii na temat bytu pokrywającego Solaris. Stwierdzono, iż jest ona zamieszkana przez jeden rozległy organizm, ale niektórzy wysnuwali tezy, jakoby ocean był na przykład „upostaciowioną wszechwiedzą” albo, wręcz przeciwnie, „oceanem-debilem”, który nie potrafi się porozumieć z ludzkością. W tym miejscu należy wspomnieć o ogromnej pracy, jaką Lem włożył w zbudowanie całych dziejów solarystyki, które przedstawia w kilku rozdziałach, kiedy Kelvin poszukuje w bibliotece informacji o planecie. Niektórych te fragmenty mogą nużyć, mnie zachwyciły

RECENZJE


RECENZJE i sprawiły, że jeszcze bardziej podziwiam Lema. Ach, mieć taką potężną wyobraźnię. Porównanie z Tolkieniem, który zbudował świat „Władcy Pierścieni”, wcale nie uważam za przesadę. Oczywiście wymienione przeze mnie dwa pytania, odgrywające najważniejszą rolę w powieści, to kropla w morzu (ha, w oceanie!). „Solaris” jest dziełem, które ma niezliczoną ilość warstw do zgłębienia. Stąd te wszystkie pełne filozoficznych przemyśleń eseje i recenzjopodobne wypowiedzi. Najsłynniejsza powieść Lema nie

jest łatwą lekturą, ale też nie ma potrzeby się jej bać. W dzisiejszych czasach, kiedy z każdej strony jesteśmy bombardowani lekkostrawną ogłupiającą papką, przeczytanie „Solaris”, literatury przez wielkie L, może nam tylko wyjść na dobre. Co ja mogę, polecam. Czy lubisz science-fiction czy nie – nieważne. „Solaris” jest dla wszystkich poszukujących porządnego kawałka ambitnej literatury.

Graham Masterton „Szary diabeł”

sem wydać z siebie całą pieśń, pełną głośnych jęków rozczarowania. Z radością jednak mogę oznajmić: nie tym razem. W „Szarym diable”, z jego premierą w 2003 roku, pisarz powraca do owej drapieżności, do niepowtarzalnego stylu sprzed lat, kiedy to tworzył, moim zdaniem, najlepsze dzieła. Powieść nie ma w sobie praktycznie nic z tego niewytłumaczalnego pośpiechu i powierzchowności, którymi raczyły nas ostatnie książki Mastertona, historia jest doskonale dopracowana i poprowadzona z wyczuciem. A także – co cieszy najbardziej – zdecydowanie posiada pazur. Po kartach „Szarego diabła” grasuje morderca, masakrując – wydawać by się mogło – zupełnie przypadkowe ofiary. Detektyw McKenna wraz z partnerem usiłują rozwiązać zagadkę zabójstw, jednak nie jest to standardowe śledztwo. Nie w przypadku, kiedy dosłownie wszystko wymyka się logice, a sam zabójca okazuje się... niewidzialny. Za serią zbrodni stoi santeria – magiczna religia z Czarnego Lądu oraz legendy sięgające wojny secesyjnej. Zainteresowani? Słusznie. Nic więcej jednak ze mnie nie wydusicie – by dowiedzieć się więcej, będziecie musieli otworzyć książkę. Powiem tylko jedno: warto. Mówiąc, że „Szary diabeł” wyróżnia się jak najbardziej na plus w dorobku Mastertona, nie mam na myśli, iż pisarz stworzył coś nowatorskiego, coś, czego pośród jego prozy jeszcze nie widzieliśmy, coś zaskakującego i niepowtarzalnego. Przeciwnie – książka aż kipi od elementów, które doskonale znamy, a sama fabuła kroczy wydeptanymi ścieżkami. Autor ma własny sposób na prozę, który raz za razem się sprawdza i – mimo stworzenia tak licznych, opartych na podobnych schematach powieści – wciąż działa. Mam na myśli raczej to, że tym razem Masterton na owych znajomych ścieżkach sadzi wręcz olbrzymie kroki – żywiołowo, z rozmachem i bezceremonialnością, i właśnie to podczas lektury sprawia największą radość. Wszelkie sceny morderstw są krwawe i brutalne, opisy tortur tak sugestywne, iż nie sposób nie zacisnąć zębów i nie zasyczeć z niemal fizycznego bólu. Scena, w której kobieta i mężczyzna spotykają się w męskiej toalecie stanowi stuprocentowe porno, zaś moment pojawienia się zjawy autentycznie mrozi w żyłach krew. I chyba tylko u brytyjskiego mistrza grozy można być „świadkiem”, kiedy bohater, stając wreszcie twarzą w twarz z morderczym, siejącym grozę i bezceremonialnie wypruwającym flaki z ofiar upiorem, wrzeszczy: „ty dupku!”. Jednym słowem: sto procent Masterona. Można chcieć więcej? Oczywiście! – kolejnych powieści w takim stylu!

Data wydania: 2012 Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz Tytuł oryginału: The devil in gray Liczba stron: 320 Przekład: Piotr Hermanowski ISBN: 987-83-7659-592-4 Trzeba przyznać, że książki wychodzące spod pióra Grahama Mastertona w ostatnich latach, w znacznym stopniu pozbawione były niepowtarzalnego klimatu oraz drapieżności, które przyciągały niczym magnes czytelników na całym świecie. Sprawiały, że na każdą kolejną powieść pisarza czekało się z zapartym tchem, by ponownie móc zanurzyć się w te wszystkie niesamowitości, o które trudno w prozie innych autorów. Masterton jest tylko jeden. Kiedy jednak sam pisarz nie idzie na całość, nie dając tym samym siebie w stu procentach, można poczuć nutkę zawodu. A cza-

RECENZJE

Katarzyna Tatomir

Ewelina Kozik

83


RECENZJE Sylvie Simmons „Serge Gainsbourg”

Data wydania: Luty 2012 Wydawnictwo: Marginesy Wydawnictwo ISBN:978-83-933758-8-2 Liczba stron: 300 Wymiary:145 x 205 mm Biografia Serge’a Gainsbourga pióra Sylvie Simmons to książka niebezpieczna. Szalenie wciągająca, inspirująca, fascynująca i kontrowersyjna, a momentami wręcz bluźniercza. Nie mogła być inna, skoro taki był jej bohater – człowiek, który wywrócił do góry nogami francuską (a może i nie tylko francuską) piosenką. Znacie utwór „Je t’aime, moi non plus”? Nie? Ależ znacie na pewno! To jest ta najsłodsza, najdziksza i najbardziej bezwstydna francuska piosenka, od której miękną nogi i wilgotnieją... Tak, oczy też. Ale przede wszystkim majtki. Napisana na specjalne życzenie Brigitte Bardot i wspólnie z nią nagrana, nie ujrzała jednak przez długie lata światła dziennego. Brigitte zgodziła się na jej upublicznienie dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wersja, która zawojowała świat, to utwór w interpretacji duetu: Gainsbourg i jego długoletnia partnerka – Jane Birkin. Kim był Serge Gainsbourg? Jak pisze o nim Sylvie Simmons, był to „człowiek, który wyglądał jak wytworny

84

żółw skrzyżowany z wyjątkowo podejrzanym, kopcącym jak komin wilkiem, był także piosenkarzem, tekściarzem, kompozytorem nowatorskiej muzyki filmowej, zwycięzcą Konkursu Piosenki Eurowizji, powieściopisarzem, fotografem, aktorem, artystą, pijakiem, reżyserem, scenarzystą, populistą, prowokatorem, sentymentalistą, błaznem, kochankiem, intelektualistą i osobą, która w pojedynkę wyzwoliła francuski pop”. To, co robił, z pewnością nie było tanią rozrywką, lecz prawdziwą sztuką. Sztuka ma jednak swoją cenę. Gainsbourg zapłacił uzależnieniem od alkoholu i od papierosów marki Gitane. Te dwa nałogi odebrały mu zdrowie i skróciły życie. Ale bez nich, nie potrafił tworzyć. Nie potrafił też żyć bez skandali. Z jednej strony, dlatego że szum medialny, obecność w telewizji i na okładkach magazynów stanowiła dla niego (w głębi duszy zahamowanego i nieśmiałego) potwierdzenie własnej wartości, a być może - samego faktu istnienia. Każdą osobę, którą pokochał, pragnął jak najszybciej uczynić sławną. A zakochiwał się łatwo i często, dlatego wciąż pisał piosenki dla swoich kolejnych, coraz młodszych kochanek. Z drugiej strony – jego sztuka nie znała żadnych granic i żadnych tabu. Potrafił napisać zarówno piosenkę o miłości, jak i powieść o puszczaniu bąków. Tam, gdzie nie ma granic, jest skandal. Tam, gdzie jest skandal, jest szum medialny. I tak się to wszystko kręciło. Gdyby Gainsbourg pisał po angielsku, byłby pewnie gwiazdą absolutną. Tworzył jednak przede wszystkim po francusku, wykorzystując nieprzetłumaczalne gry słów, chociaż zdarzały mu się także teksty angielskie, a nawet pisane swoistą mieszanką „frangielską”. Nie było ich jednak aż tyle, żeby zawojować anglojęzyczny świat rozrywki. We Francji błyszczał jednak przez długie lata, był uwielbiany i rozpieszczany. Francja potrafi docenić artystów. Zwłaszcza tych niepokornych. W książce Sylvie Simmons znajdziemy kilkanaście zdjęć Gainsbourga z różnych okresów życia, ale one nie oddają tego niezwykłego czaru, pełnego seksualnej magii uroku, któremu nie oparły się najpiękniejsze kobiety świata. Dlatego podczas lektury warto czasem odłożyć na chwilę książkę i popatrzeć na jego stare teledyski, posłuchać naprawdę ciekawej (Serge uwielbiał eksperymentować!) muzyki. Gainsbourga można określić mianem artysty multimedialnego, bowiem był równie wrażliwy na słowo, co na dźwięk, obraz, ruch. Gdyby żył dziś, korzystałby zapewne z najnowszych technologii, żeby tworzyć zmysłowe i szokujące piosenki, filmy czy gry. Pewnie wszystko naraz. Zdecydowanie warto sięgnąć po książkę Sylvie Simmons. Polecam ją szczególnie tym, którzy sami czują się choć trochę artystami. Ale uprzedzam: to może być dopiero początek przygody. Ta biografia uczy nas, że aby być artystą, nie wystarczy jedynie talent i wrażliwość. Potrzeba jeszcze niemało odwagi. A ta książka potrafi odwagą zarazić. Anna Pędziwiatr

RECENZJE


RECENZJE Alessandro D’Avenia „Biała jak mleko, czerwona jak krew”

Data wydania: październik 2011 Wydawnictwo: Znak literanova ISBN: 978-83-240-1653-2 Liczba stron: 312 Jest tylko Beatrycze i właśnie jej nie ma Miłość jest najczęściej podejmowanym tematem na świecie. Pełno jest piosenek, filmów, wierszy i książek o miłości. A już pierwsza miłość, która jawi się zainteresowanym stronom jako wielka i zarazem ostatnia, jest szczególnie uprzywilejowana. Aż dziw bierze, że ludzie potrafią opowiadać o niej wciąż na nowo i (w większości przypadków) w odmienny sposób. Alessandro D’Avenia napisał książkę, która porównywana jest do „Love Story”. Nie cierpię „Love Story” i raczej nie jestem romantyczką, ale ta powieść mnie uwiodła. Być może dlatego, że miłość stanowi tu jedynie pretekst do ogólniejszych rozważań.

RECENZJE

Bohaterem „Białej jak mleko, czerwonej jak krew” jest nastoletni Leo. Leo zakochał się w koleżance ze szkoły, prześlicznej płomiennorudej Beatrice. Chciałby wyznać jej swoje uczucia, ale nie ma odwagi i nie bardzo wie, jak to zrobić. Jest przekonany, że Beartice to jego wielka miłość, stanowiąca jednocześnie część jego wielkiego marzenia, którego bohater wciąż poszukuje i które usilnie stara się odkryć. Dowiaduje się jednak, że Beatrice jest chora na białaczkę. Właściwie cała powieść Aleksandro D’Avenii osnuta jest wokół dwóch tytułowych kolorów. Czerwone są włosy Beatrice, miłość, krew. Czerwone są też marzenia. Biel to białaczka, to samotność i pustka. Lekarstwem na biel może być tylko czerwień. „Biała jak mleko, czerwona jak krew” to wspaniała opowieść o dorastaniu, o poszukiwaniu własnej drogi. O wyznaczaniu sobie celów i o dążeniu do realizacji marzeń. O tym, że do tego, co wielkie i piękne, dochodzi się ciężką pracą, wyrzeczeniami, cierpieniem. To historia o braku i stracie, ale także o nadziei i o tym, że nowe potrafi przyjść nieoczekiwanie. To opowieść o życiu, które zawsze musi się zakończyć śmiercią. I choć to, co napisałam, brzmi pewnie nieco zbyt szumnie i górnolotnie, książka jest naprawdę piękna. Napisana plastycznym, oczarowującym językiem. Trochę smutna, trochę melancholijna, a trochę dająca nadzieję. Zupełnie jak marzenie. Zupełnie jak Beatrice, która przez sporą część książki stanowi wielką nieobecną. Nie pojawia się, a wszystkiego, co o niej wiemy, dowiadujemy się od Leo. Na ile zatem można wierzyć zakochanemu młodemu chłopakowi, zastanawiamy się podczas lektury. To sprawia, że jesteśmy jeszcze bardziej ciekawi Beatrice, dziewczyny o płomiennorudych włosach i zielonych oczach, która nosiła to samo imię, co muza Dantego, będąca jego przewodniczką po Niebie. Jak skończy się ta historia? Nie zdradzę. Należy jednak pamiętać, że „jeżeli odbierzesz ludziom marzenia, uczynisz z nich niewolników. […] Niech więc nie zostanie słowo na słowie, lecz biały popiół zamiast odwiecznych marzeń. To najokrutniejsza grabież. Kto nie ma własnych marzeń, zabiera je innym, żeby i oni ich nie mieli.”[1] Jan Lechoń napisał kiedyś, że „jest tylko Beatrycze i właśnie jej nie ma”. Beatrycze jest marzeniem głównego bohatera. A czym bylibyśmy bez swoich marzeń? Nie możemy pozwolić sobie na to, by je utracić. Życie i tak jest już wystarczająco smutne. Szczerze polecam tę refleksyjną książkę. Jagoda Wochlik ______________________________________________

[1] Alessandro D’ Adenia, „Biała jak mleko, czerwona jak krew”, Kraków 2011, s. 83.

85



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.