ISSN 2080-2633
numer 2/09
czerwiec 2009 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny
WYWIADY
Andrzej Ziemiański Adam Cebula
Jacek Skowroński Kasia Szewczyk Michał Śmiałek Piotr Michalik Zuzanna Lenska Jarosław Biliński Dagmara Andrzejczak IDO Krzysztof Baranowski Anna Perzyńska
wstępniak
Drodzy Czytelnicy! Gdy piszę te słowa, właśnie kończą się wybory do Europarlamentu. Ale nie zamierzam mówić o polityce. Chcę Wam zwrócić uwagę, że jesteśmy częścią Europy, świata, w coraz szerszym znaczeniu tego słowa. Uważam, że Polska nie powinna być kojarzona wyłącznie ze strojami ludowymi, oberkami, kujawiakami i nadużywaniem napojów wyskokowych. Mamy XXI wiek, komputery są pod strzechami, telewizja powoli przestaje być modna, świat się zmienia. Kultura także musi za nim nadążyć. Owszem, księgarnie nie bankrutują, niektórzy pisarze nawet żyją z pisania... Jak wielu można wymienić polskich autorów, mających uznanie za granicą i nakłady porównywalne do takiego Stephena Kinga? Cóż, pytanie czysto retoryczne. Dlaczego tak jest? Czy brakuje nam świetnych pisarzy? Nie, skądże. Nie będę wymieniał nazwisk, bo jeszcze kogoś przeoczę. Gdzie więc tkwi problem? Moim zdaniem w samym rynku wydawniczym. W nastawieniu na zysk, a nie na jakość sprzedawanych tytułów. Pisarze o uznanych nazwiskach dadzą sobie wyśmienicie radę, ale ci mniejsi, choć czasem równie świetni, mogą zginąć w natłoku książek, które leżą na półkach. Owszem, są wydawnictwa, które potrafią promować swoich autorów, szukają młodych twórców i jednocześnie starają się nie wydawać knotów, ale to wyjątki. Pozostałe wolą wydać knota znanego autora niż inwestować w promocję nieznanego. Oczywiście jest to zrozumiałe z finansowego punktu widzenia. Ale kultura to nie tylko biznes. Najważniejszym problemem młodych twórców jest brak miejsc, w których mogliby zadebiutować. Mamy zbyt mało periodyków stawiających na debiutantów. Qfant postawił sobie za cel wspieranie każdej dobrej polskiej literatury z gatunku fantastyki i kryminału oraz pomoc zdolnym twórcom, którzy traktują pisarstwo jako poszukiwanie własnej drogi życiowej. Chcemy prezentować ich dokonania czytelnikom, promować i kontaktować z wydawcami. Od początku uważaliśmy, że szuflada nie jest najlepszym miejscem trzymania tekstów, zbyt wiele wartościowych rzeczy ginie tam bezpowrotnie. I nie pomyliliśmy się! Piotr Michalik
2
PUBLICYSTYKA Piotr Michalik - Rzemiosło i fantazja..............................3 Natalia Bilska - KIPI, KIPI KOCIOŁEK...............................6 Katarzyna Suś - Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim................................................................... 12 Jacek Skowroński - Nieuchwytny czas........................ 16 Katarzyna Suś - Jak przeżyć w horrorze?.................. 22 Łukasz Andrzej Glinka - Słowo o teorii względności Einsteina.......................................................................... 26 Weryfikatorium - Chaos kontrolowany...................... 37 Katarzyna Suś - Wywiad z Adamem Cebulą............ 42 Tomek Orlicz - Ida - fantastyczne znalezisko?........ 50 Katarzyna Suś - Wolverine vs srebrny ekran........... 52
GALERIA Adam Śmietański.................................................................. 58 Magdalena Mińko................................................................ 62 Piotr Mikicki............................................................................ 66
LITERATURA Kasia Szewczyk i Jacek Skowroński - Pod krzyżem Świętego Andrzeja....................... 72 Michał Śmiałek - Skowyt................................................... 78 Piotr Michalik - Kosmiczne Wariatkowo.................... 94 Zuzanna Lenska - Celeste...............................................116 Jarosław Biliński - Primopolis.......................................122 Zuzanna Lenska - Jeden..................................................144 Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński - Zabawa dla dwojga................................................148 Piotr Michalik - Pętla śmierci........................................160 IDO - Czasem należy kłamać.......................................183 Krzysztof Baranowski - Qualis artifex pereo!.........196 Anna Perzyńska - Dwanaście pergaminów............198
POLECANKI Był sobie złodziej................................................................202 Dziedziczka cieni................................................................203
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Piotr Michalik
Rzemiosło i fantazja Wywiad z Anne Bishop
Anne Bishop mieszka w Nowym Jorku, uwielbia ogrodnictwo, muzykę i pisanie mrocznych historii. Jest autorką dwunastu powieści, w tym Trylogii Czarnych Kamieni, za którą w 2000 roku otrzymała nagrodę William L. Crawford’a. Szanuje swoją prywatność i pomimo wielkiej sympatii jaką darzy swoich czytelników, raczej niewiele mówi im o sobie. Obecnie pracuje nad kolejną, trzynastą juz powieścią - historią osadzoną w świecie Czarnych Kamieni. Na początku chciałbym Ci, Anne, podziękować za poświęcony czas. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z pisarstwem? Pisałam opowiadania, odkąd byłam dzieckiem, jednak tworzenie z myślą o publikacji rozpoczęłam około 1985 roku. Zaczęłam czytać magazyny takie jak „Writer’s Digest”, by nauczyć się podstaw tego, jak poskładać opowieść w jedną całość. W ten sposób poznałam sposoby przenoszenia historii, które miałam w głowie, na kartkę papieru.
Każda książka zabiera mi około roku pracy, zaczynając od wstępnego zarysu do wersji finalnej. Czas opracowywania, zanim zacznę pisać, może zajmować miesiące, a nawet lata, więc nie liczę go, dopóki rzeczywiście nie rozpocznę pisania. Czy jest szansa na ekranizację tych książek? Nie w tej chwili. Kto jest Twoim ulubionym bohaterem? Daemon Sadi. Czy jest jakaś postać, z którą się identyfikujesz? W pewnym stopniu utożsamiam się z każdą bohaterką, skoro na potrzeby powieści przekaza-
Skąd pomysł na trylogię „Czarne Kamienie”? Zastanawiałam się, jak wyglądałaby kultura oparta na mrocznej stronie mitologii i folkloru, więc zaczęłam bawić się tą koncepcją. Mieszałam elementy kilku różnych nurtów – zachowując pewne składniki i pozbywając się innych – do momentu gdy to, co pozostało, stworzyło zupełnie nową całość. Czy od samego początku planowałaś trylogię? Nie wiedziałam, że będzie to trylogia. Kiedy zaczęłam, wiedziałam, że mam pomysł na historię składającą się z trzech części. Okazało się, że każda z nich była na tyle obszerna, by stworzyć z niej odrębną książkę. Ile czasu zajmuje Ci napisanie powieści?
QFANT.PL
- numer 2/09
3
publicystyka
Piotr Michalik łam im swoją energię emocjonalną, jednak żadna z nich nie jest moim alter ego. Czy byłaś kiedyś w Polsce? Nie, nie byłam, jednak mam nadzieję przyjechać kiedyś z wizytą. Czy jest jakaś rada, którą chciałabyś przekazać fanom swojej twórczości, aspirującym do zostania tak znakomitymi pisarzami jak Ty? Uczcie się pisarstwa przez pisanie, pisanie i jeszcze raz pisanie oraz przez lekturę wszelkiego rodzaju książek. Bawcie się różnymi narzędziami pisarskimi, jak wątki poboczne czy przepowiadanie. Czy wasze początkowe prace będą cudownymi opowieściami? Prawdopodobnie nie. Jednakże nie będziecie w stanie napisać dobrej historii, dopóki nie nauczycie się pisać opowiadania od początku do końca, przy użyciu różnych technik nadających mu różnorodne warstwy i odcienie. Stosujesz jakąś szczególną metodę pisania? O poranku, wieczorem, regularnie każdego dnia? Zazwyczaj piszę cztery dni w tygodniu, przez około pięć godzin dziennie. Staram się zaczynać o poranku, zanim mój mózg zostanie zaśmiecony
sprawami świata doczesnego. Jest to czas poświęcony na przelanie historii na papier. Pisaniem zajmuję się również przez resztę dnia, podczas wykonywania codziennych obowiązków. Na przykład robiąc zwykłe porządki, „dłubię” w kolejnej scenie. Co według Ciebie jest ważniejsze w pisarstwie: pomysł czy umiejętności warsztatowe? Są równoważne. Dobra technika nie zastąpi interesujących postaci i świeżych pomysłów na opowieść. Pomysły te i postacie nie zrodzą się jednak na kartce, jeśli czytelnik będzie musiał przedzierać się przez historię, zmagając się ze złą gramatyką lub ubogą stylistyką, albo gdy opowiadanie jest płaskie, ponieważ świat przedstawiony czy bohaterowie pozbawieni są struktury. Jakie są Twoje zainteresowania poza pisaniem? Ogrodnictwo, czytanie oraz muzyka. Co jest ważniejsze: dzieło czy twórca? Opowieść nie istnieje bez gawędziarza. Dziękuję, Anne, za rozmowę. Rozmawiał Piotr Michalik
Ludzie listy (niech) piszą Drodzy czytelnicy! Krótko i zwięźle. Piszcie do nas listy, gdyż chcemy wiedzieć co Was dręczy, męczy i dokucza. Czy się Wam nasz kwartalnik podoba i o czym chcielibyście poczytać. Najciekawsze listy opublikujemy i odpowiemy na łamach najbliższego numeru. Ich nadawcom prześlemy miłe QFANTOWE gadżety :) Listy należy przesyłać na adres: redakcja@qfant.pl z dopiskiem: Listownik
Czekamy!!!
4
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Patroni medialni
QFANT.PL
- numer 2/09
5
publicystyka
Natalia Bilska
KIPI, KIPI KOCIOŁEK czyli czarownica wczoraj i dziś
Czarownica, bohaterka szczególnie lubiana przez pisarzy fantasy, nie pojawia się w ich utworach jedynie jako odrażająca starucha z trującym jabłkiem, jej alter ego jest o wiele bardziej efektowne. Piękna kusicielka parająca się magią to częsty motyw nie tylko literacki, ale również malarski, o czym świadczy ogromna ilość tego typu przedstawień znajdujących w Internecie. Obok więc klasycznej bajkowej wiedźmy pojawia się świadoma swoich wdzięków czarodziejka, która używa magii, by „naginać” rzeczywistość zgodnie z własną wolą. Jej kolorem jest czerwień i czerń, akcesoriami – miotła, kociołek, lustro, szklana kula, magiczna różdżka lub laska, a towarzyszami – kruk, wąż, czarny kocur a nawet smok lub inne magiczne stworzenie. BOGINI A CZAROWNICA Baśniowe wizerunki czarownic, a także wielokrotnie pojawiający się w bajkach motyw trzech sióstr, trzech panien czy kobiet, to, jak uważają niektórzy badacze i publicyści, pozostałość po kulcie trójaspektowej bogini, Wielkiej Matki i stworzycielki świata. Pojawia się ona we wszystkich pierwotnych wierzeniach związanych z kultem koła roku, w towarzystwie swojego syna-męża, który wraz z przyrodą rodzi się, umiera i zmartwychwstaje. Sama bogini przedstawiana jest w trzech postaciach – jako Panna, Matka i Starucha. Boginiczna triada, to nie tylko trzy fazy ludzkiego życia, oznaczone odpowiednimi kolorami (biel, czerwień, czerń), nie tylko trzy archetypiczne wyobrażenia przewijające się przez całą kulturę, ale również symbol trzech podstawowych sił rządzących wszechświatem: miłości, śmierci i odrodzenia. „Bogini Matka, czy też Wielka Matka lub królowa Nieba, reprezentowała moc twórczą, narodziny, zbieranie żywności, bogactwo plonów i miesiące letnie”.[1] Miała też związek ze śmiercią, czyli ze światem podziemnym. Coś, co ma się odrodzić, musi najpierw umrzeć, tak jak przyroda zamiera, żeby wiosną ponownie ożyć i zapewnić
6
człowiekowi możliwość przetrwania. Każdy awers ma swój rewers. Bogini posiadała zarówno jasną, jak i mroczną stronę, patronowała życiu i śmierci, a towarzyszyły jej zarówno białe łabędzie, jak i czarne kruki. Czarownica, potomkini dawnych bogiń, widziana jest dzisiaj przede wszystkim przez pryzmat swojej „mrocznej strony”, to właśnie w tej postaci demonicznej kusicielki lub okrutnej staruchy – najczęściej zostaje przedstawiona w filmie i w literaturze popularnej. Posługująca się czarami bohaterka, jeżeli nie ma bezpośredniego związku z siłami zła, z całą pewnością pozostaje poza obowiązującymi w danym czasie i świecie zasadami etycznymi. Jest moralną outsiderką. Równie chętnie pomaga, jak i szkodzi, odbiera mleko krowom sąsiada, ale gdy zachodzi potrzeba, przy pomocy ziół potrafi pomóc potrzebującym. Ta dwuznaczność w postrzeganiu czarownicy ujawnia się także w ludowych wierzeniach, gdzie obok wiedźmy występowała niekiedy tzw. „mądra” lub „wieszcza baba”, która nikomu nie czyniła krzywdy, lecz przeciwnie, „leczyła, pomagała w sprawach sercowych i przepowiadała przyszłość”.[2] Problem polegał na tym, że granica między „białą” i „czarną” czarownicą była bardzo płynna i jedna osoba mogła być jednocześnie uznawana za wiedźmę i za „mądrą”. Uczynki, przez niektórych ludzi uważane za dobre, inni nazywali złymi czarami, bo uderzały w ich interesy, jak w opowieści o czarownicy i ubogiej dziewczynie zakochanej w bogatym młodzieńcu. Dzięki lubczykowi dziewczyna zdobyła ukochanego, ale jej dobrodziejka zginęła z rąk oburzonych mezaliansem krewnych młodego małżonka, którzy planowali o wiele bardziej obiecujący mariaż. Umiejętności magiczne czarownic są, jak mówi tradycja, wrodzone, później zaś ćwiczone na zasadzie prób i błędów. Kobiece czary, związane z siłami natury, nie poddają się niczyjej władzy i okazują się niekiedy bardzo groźne, najczęściej jednak w ograniczonej, regionalnej skali, gdy tymczasem mag
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kipi, kipi kociołek płci męskiej może się pokusić o próbę opanowania całego świata. Czarownica i czarodziej zajmują się nawet odmiennymi dziedzinami magicznej wiedzy. Kobieta, zwykle mieszkająca na wsi lub na łonie natury, para się przewidywaniem przyszłości, rzuca miłosne uroki i zna właściwości wszystkich trujących i leczniczych ziół, natomiast „miejski” mag ćwiczy się między innymi w alchemii, astrologii i nekromancji, a wiedzę zdobywa na uniwersytetach. Mamy więc do czynienia z magią niższego rzędu, naturalną i trudną do okiełznania oraz z magią wyższą, wtłoczoną w ramy wykształcenia akademickiego. Ten podział zachowany zostaje w wielu powieściach fantasy, wiąże się zaś z historią (polowanie na czarownice, wiedza tajemna wykładana na uniwersytetach) i z wierzeniami ludowymi, z których wyrasta postać Baby Jagi, potwornej staruchy i ludożerki, używającej swoich umiejętności, by jak najbardziej zaszkodzić ludziom. * Aby lepiej zrozumieć znaczenie i sposób funkcjonowania postaci czarownicy we współczesnej kulturze popularnej, należy, jak słusznie zauważa w swoim artykule Joanna Żak-Bucholc, przyjrzeć się magicznym akcesoriom. Na związek wiedźmy ze światem podziemnym, ze śmiercią i zniszczeniem, wskazują wielokrotnie pojawiające się na ilustracjach ludzkie czaszki. Czarownica kolekcjonuje je, albo ozdabia nimi swoje lokum. Nie należy zapominać, że wiele bajkowych i literackich wiedźm, z Babą Jagą na czele, lubiło otaczać się kośćmi, po to między innymi, by zszokować i odstraszyć potencjalnych intruzów. Zasady obowiązujące daną społeczność, między innymi nakaz okazywania szacunku ludzkim szczątkom, nie dotyczą kogoś, kto pozostaje na marginesie tej społeczności. Status wiedźmy jest nietypowy, funkcjonuje ona pomiędzy światem żywych a światem umarłych, czerpiąc swoje moce zarówno z jednego jak i z drugiego źródła. Jej siedziba znajduje się często poza obrębem ludzkich osiedli, w puszczy, w pobliżu pradawnego cmentarzyska lub kamiennego kręgu, więc każdy, kto pragnie magicznych usług, musi przekroczyć granicę światów, narażając się na niebezpieczeństwo. Towarzyszami wiedźmy są jej siostrzyce w magii (symboliczne znaczenie trójcy) lub
QFANT.PL
zwierzęta. Święte stworzenia dawnych bogiń, czyli przede wszystkim padlinożerne ptaki, płazy, gady i czarne koty, pełnią teraz funkcję chowańców czarownicy, demonów niższej rangi służących swojej pani pod zwierzęcą postacią. CHOWANIEC WIEDŹMY Najpopularniejszymi zwierzętami kojarzącymi się obecnie z praktyką magiczną są czarne koty, przedstawiane często na ilustracjach oraz opisywane w książkach poruszających motyw czarownictwa. Koty były niegdyś związane z boginiami, ich kult rozwijał się w wielu regionach świata, między innymi w Egipcie, w Mezopotamii a później także w Grecji i na północy Europy. Stały się symbolami płodności i śmierci, ale pełniły także wiele innych funkcji. Później kotu zaczęto przypisywać cechy jednoznacznie złe, demoniczne. Przyjaciel bogini przekształcił się w nieodłącznego towarzysza złej czarownicy, która karmiła go ponoć mlekiem z magicznego, trzeciego sutka. Kot mógł wzbudzać strach z powodu samego swojego wyglądu: jego oczy fosforyzowały w ciemnościach, elektryzujące się futro nasuwało myśl o demonicznym pochodzeniu zwierzęcia. Nic więc dziwnego, że gdy zapłonęły stosy, śmierć w płomieniach znalazły nie tylko kobiety oskarżone o czary, ale także ich podopieczni, pomawiani o konszachty z piekielnymi mocami. Kultura popularna chętnie wykorzystuje motyw czarnego kota, który – wymiennie z krukiem – musi znajdować się w pobliżu wiedźmy. Bez charakterystycznego akcesorium, bez czarodziejskich istot, przedmiotów i symboli wchodzących w skład jej wizerunku, czarownica przestaje być rozpoznawalna przez czytelników lub widzów. Wrodzone umiejętności zielarskie i wróżbiarskie „tworzą” tę postać w takim samym stopniu, co czarny kocur i spiczasta tiara. Domowymi demonami czarownic mogą być, zgodnie z wyobrażeniami, nie tylko koty, lecz także inne zwierzęta. Na wielu ilustracjach przedstawiających wiedźmy, pojawiają się także kruki i wrony, wzbudzające być może jeszcze większą obawę niż koty. One także związane są z boginiami. We wszystkich kulturach, od plemion indiańskich po Indie, znany jest zwyczaj zostawiania ciał zmar-
- numer 2/09
7
publicystyka
Natalia Bilska łych na drzewach lub na wzniesieniach – dla ptaków, sępów, kruków i wron, przedstawicieli świata podziemnego. Ptaki te kojarzą się ze śmiercią i nocą, ich obecność bywa także uznawana za zły omen, zapowiada nadchodzące niebezpieczeństwo. AKCESORIA kociołek „Kipi kipi kociołek, a w nim pokrzyk, tojad, lulek”[3], intonuje leśna wiedźma w odpowiedzi na prośbę dziewczyny, która pragnie zdobyć miłość ukochanego. Żelazny kocioł to jeden z najważniejszych przedmiotów należących do czarownicy. Związany jest z symboliką rogu obfitości, oznacza więc dostatek, dary natury – to obraz dającego życie i karmiącego łona. Symbolizuje także moc pierwiastka kobiecego. Motyw kotła pojawia się w wielu mitologicznych wątkach, niekoniecznie w negatywnym kontekście, a także w bajkach, gdzie przedmiotem tym posługują się jednak przede wszystkim złe czarownice. To ich nieodłączny atrybut. Może nawet budzić przerażenie, ponieważ wiedźmy często oskarżane były o ludożercze skłonności. Tego typu kulinarne zamiłowania wiążą postać czarownicy z demonami znanymi z ludowych wierzeń, przede wszystkim z jędzami, które ponoć ponad wszystko ceniły ludzkie mięso. Mieszkały w lasach i szczególną nienawiść czuły do dzieci, młodych chłopców oraz dorodnych dziewcząt. Kocioł służy wiedźmom nie tylko do gotowania lub przyrządzania tajemnych mikstur - pomaga również uzyskiwać wieszcze wizje. W czasach antycznych, gdy magia była jeszcze usankcjonowana przez religię, jak w starożytnej Grecji, odurzanie się ziołowymi oparami należało do popularnych technik wróżbiarskich, obok interpretowania snów, wróżenia ze zwierzęcych wnętrzności, czy z lotu ptaków. Przyszłe wydarzenia można więc było poznać albo dzięki obdarzonemu wyjątkowymi mocami człowiekowi (jasnowidz, wieszcz), wprowadzającemu się przy pomocy narkotycznych roślin w wieszczy trans, albo dzięki uważnej obserwacji znaków zesłanych przez boskie istoty. Odurzały już same opary wydobywające się z kotła. Czasem zaś wystarczyło przez długi czas obserwować po-
8
wierzchnię wodno-ziołowego naparu, by uzyskać efekt podobny do tego, jaki wywołuje wpatrywanie się w lustro lub kryształową kulę. lustro Lustro to kolejny atrybut czarownicy. Odbija rzeczy, których w inny sposób nie dałoby się dojrzeć, przydaje się podczas wróżenia i bywa niezbędne podczas magicznych zabiegów miłosnych. Jedna z czarownic z Trylogii husyckiej Sapkowskiego, każe proszącej ją o pomoc dziewczynie schwytać w zwierciadło odbicie ukochanego. Potem, zgodnie z przepisem, należy zwierciadło owinąć w wełnę i wraz z odpowiednimi ziołami oraz kroplą własnej sanguine menstruo włożyć do puzderka. Puzderko zaś schować tak dokładnie, by nie padł na nie promień słońca. Te czynności plus właściwie dobrane zaklęcie spowodują, że wybranek dziewczyny stanie się wkrótce jej małżonkiem. W noc andrzejkową panna może podobno zobaczyć w lustrze twarz swojego przyszłego męża, ale szklana tafla pokazuje nie tylko przyszłość, lecz także przeszłość, między innymi wizerunki zmarłych. Znowu więc zauważalny jest związek między czarownicą, posiadaczką magicznego lustra, a demoniczną sferą śmierci. Przedmiot ten stanowił w wielu kulturach element wyposażenia grobowców, ułatwiając zmarłemu „podróż”. O tym, że uważane były za łącznik między światami, przekonuje także tradycja zasłaniania luster w mieszkaniu na czas od zgonu domownika do powrotu rodziny z pogrzebu. Wierzono, że w przypadku zaniedbania tego zwyczaju, krewnym zmarłego groziła rychła śmierć, gdyż przy pomocy lustrzanej tafli umarły wypatrywał ewentualnego towarzysza wędrówki w zaświaty. Niektórzy widywali w lustrach samego diabła, inni zaś uważali, że ich tafle nie tylko odbijają obrazy, ale także je „wchłaniają”, pozwalając demonicznej istocie zawładnąć ludzką duszą. Nic dziwnego, że przedmiot ten, często pojawiający się zarówno w mitach jak i w bajkach, stał się istotnym elementem czarodziejskiego wyposażenia. Czasami lustro zastępuje, równie skuteczna przy przewidywaniu przyszłości, kryształowa kula lub nawet tafla jeziora czy rzeki. Metoda wróżbiarska pozostaje jednak identyczna: czarownica, dzię-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kipi, kipi kociołek ki długotrwałemu wpatrywaniu się w błyszczącą powierzchnię, popada w trans, który pozwala jej odczytać przyszłe zdarzenia. Metodą tą posługuje się między innymi Sienkiewiczowska Horpyna. Natomiast czarodziejka Nimue, bohaterka najnowszego serialu opowiadającego o przygodach króla Artura, dzięki kamiennej misie wypełnionej wodą może obserwować poczynania swoich wrogów, co daje jej niewątpliwą nad nimi przewagę. Kultura popularna zaakceptowała motyw lustra i pełniącej podobną funkcję wodnej tafli – w filmach i powieściach fantasy posługują się nimi przede wszystkim kobiety. Zdarza się jednak, że lustro przydaje się także czarownikowi, co zresztą odpowiada autentycznej praktyce renesansowych magów. Sztukę katoptromancji uprawiało wielu dawnych adeptów sztuk tajemnych.
eleganckim, krową lub nawet świnią. Zdarzało się nawet, że same przybierały postać zwierzęcia aby z innej perspektywy poobserwować świat lub sprawnie i szybko dostać się na miejsce sabatu. Mimo wszystko miotła pozostaje najważniejszym „wierzchowcem” czarownicy i to właśnie z nią wiedźmy przedstawia się najczęściej. Przedmiot ten w wielu kulturach pełnił funkcję puryfikacyjną i ochronną, pozwalał oczyścić przestrzeń oraz obronić się przed złymi czarami. Miał też związek z płodnością – przeskakiwanie przez miotłę oznaczało niekiedy zawarcie małżeństwa i służyło wzmożeniu plonów. Jak stwierdza Erica Jong, „w miotle zawiera się kilka sprzecznych ze sobą symboli: domowa harówka, płodność i małżeństwo – oraz ich przeciwieństwo: absolutna wolność lotu.” *
miotła Najbardziej popularnym atrybutem czarownicy jest miotła, służąca nie tylko za środek transportu, lecz także pozwalająca oczyścić dany obszar z brudu i złych energii. Wyrabiana była z odpowiednich drzew. Jeden z magicznych przepisów mówi, że najlepiej połączyć jesionowe drewno z gałązkami brzozowymi i wierzbowymi witkami, ponieważ tak sporządzone miotły są najbardziej skuteczne podczas rytuałów. Do podniebnych lotów potrzeba jednak czegoś więcej niż aerodynamicznego przedmiotu, istotne są przede wszystkim magiczne mikstury przyrządzane na bazie belladonny, blekotu i cykuty. Inkwizytorzy twierdzili dodatkowo, że poza odurzającymi ziołami koniecznym składnikiem takich mikstur jest tłuszcz niemowlęcia, bowiem czarownice przygotowują swoje specyfiki „z członków dziatek przede krztem od nich zabitych.” Należy dodać, że nie tylko miotła może posłużyć jako środek transportu, równie użyteczne okazują się drewniane ławy, pogrzebacze a nawet sztachety od płotu. Wierzono również, że wiedźma może dostać się na sabat wierzchem, wyprowadzając w tym celu konia ze stajni któregoś z sąsiadów. O tym, że zwierzę było wykorzystane w tym właśnie celu, świadczyć miała pokręcona grzywa, ciało pokryte zastygłym potem i zmierzwiona sierść. Czasami czarownice zadowalały się wierzchowcem mniej
QFANT.PL
Gdy pada pytanie o średniowieczne skojarzenia, odpowiedź bardzo często dotyczy polowania na czarownice, tortur i płonących stosów. Średniowiecze z wyobrażeń popularnych jest epoką pełną magii. Nic więc dziwnego, że autorzy fantasy również sięgnęli po postać czarownicy, łączącej w sobie elementy wielu tradycji i głęboko tkwiącej w świadomości odbiorców współczesnej kultury. Nie jest to już wyłącznie czcicielka diabła, jak chcieli autorzy Malleus Maleficarum, albo bajkowa zła macocha - bywa także wyznawczynią kultu Wielkiej Matki, piękną kusicielką w czerwonej sukni, wojowniczką z epic fantasy, wolnomyślicielką i niezależną kobietą przerastającą epokę, w której przyszło jej żyć. Nadal możemy ją jednak rozpoznać, ponieważ nie pozbyła się ulubionych rekwizytów i zajmuje się tymi samymi dziedzinami magii. Używa, jak przed wiekami, kociołka, miotły, lustra lub kryształowej kuli, wie kiedy należy zbierać określone zioła, i jak sprawić, by kobieta zdobyła miłość wymarzonego mężczyzny. Obowiązująca tendencja każe łączyć czarownicę raczej z pradawnymi, trójpostaciowymi boginiami płodności i śmierci, niż z diabłem, który jest tworem o wiele młodszym i jednoznacznie negatywnym. Wiedźma balansuje natomiast między przeciwnościami: między życiem a śmiercią, dobrem a złem, pięknem i brzydotą, fascynuje więc i jednocześnie
- numer 2/09
9
publicystyka
Natalia Bilska przeraża. Jest bohaterką wielu mitów, bajek, powieści, filmów i obrazów, a być może nawet ikoną współczesnej popkultury. Trudno powiedzieć, czy jej popularność wiąże się z teorią Junga dotyczącą funkcjonowania w ludzkiej świadomości zbiorowej dwóch podstawowych archetypów, Wielkiej Matki i Starego Mędrca, czy po prostu wynika z symbolicznego i fabularnego potencjału tej postaci. Faktem jest, że w dobie feminizmu i poszukiwań alternatywnych wobec monoteistycznych, „męskich” religii, ścieżek duchowych, czarownica budzi coraz większe zainteresowanie. [1] E. Jong, Czarownice, tłum. D. Chojnacka, Poznań 2003. s. 35. [2] B. Baranowski, W kręgu upiorów i wilkołaków, Łódź 1981, s. 239. [3] A. Sapkowski, Lux perpetua, Warszawa 2006, s. 521. Bibliografia:
Natalia Bilska Natalia Bilska, rocznik 1985. Studentka „zapolonizowana” (specjalność: wiedza o kulturze, folklor) „na wylocie”, czyli tuż przed obroną pracy magisterskiej. Laureatka kilku konkursów tak prozą, jak i wierszem pisanych. Książkowa maniaczka, samowolny interpretator, „gdybacz” i „wczytywacz” – od wielu lat działa na literackich stronach internetowych. Prywatnie wielbicielka „knajpiarskości”, zmitologizowanego dwudziestolecia, prozy Andrzejewskiego, filmów Ozpeteka, górskich wędrówek i muzyk folk. Mieszka w Toruniu. W „Qfancie” zajmuje się przede wszystkim peryferyjnymi pododmianami fantasy.
R. Bugaj, Nauki tajemne w dawnej Polsce – Mistrz Twardowski, Wrocław 1986. B. Baranowski, W kręgu upiorów i wilkołaków, Łódź 1981. S. Cunningham, Wicca. Przewodnik dla osób indywidualnie praktykujących magię, tłum. M. Dykier, Wrocław 1999. E. Jong, Czarownice, tłum. D. Chojnacka, Poznań 2003. Lustro (zwierciadło) w literaturze i kulturze, pod red. A. Borkowskiego, E. Borkowskiej i M. Burty, Siedlce 2006. A. Kohli, Trzy kolory bogini, Kraków 2007. H, Krämer, J. Sprenger, Młot na czarownice, http://www.racjonalista.pl/kk.php/d,104 J. Żak-Bucholc, Akcesoria czarownic, http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,396 J. Żak-Bucholc, Wróżby i wyrocznie, w: http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,148
10
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 2/09
11
Katarzyna Suś
publicystyka
Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim Andrzej Ziemiański, jeden z czołowych twórców sf w naszym kraju. Człowiek-legenda, o ciętym piórze i języku. Wielokrotny laureat przeróżnych nagród literackich. Autor takich pozycji jak „Toy”, „Achaja” czy „Zapach szkła”. Pisarz, architekt, publicysta, miłośnik broni i fotograf – wcale nie amator. To tak pokrótce, teraz czas na pytania: Twoje bohaterki (Achaja, Toy) to silne kobiety. Dlaczego akurat takie? Czy nie masz wrażenia, że mężczyźni boją się silnych kobiet? Słabi mężczyźni na pewno boją się silnych kobiet. Mnie jednak zawsze pociągały wyłącznie kobiety silne, energiczne, inteligentne, radzące sobie w życiu. I żeby było śmiesznie: żadna, z którymi miałem zaszczyt być dłużej, nie była ciapowata jak Achaja, ani niepozbierana jak Toy. Żadna, jak one, nie dała się biernie nieść wypadkom, a jeśli popełniały błędy, to konsekwentnie usiłowały je naprawiać. No i jeszcze jedna różnica. Żadna z tych kobiet nie była mała jak te dwie z literatury. W realu lubię kobiety duże i silne. Kiedy pojawi się czwarty tom tom „Achai”? I czy planujesz kontynuację „Toy”? Trudno powiedzieć cokolwiek co do planów wydawniczych dotyczących fantastyki. Nastąpiły na rynku jakieś dziwne zawirowania, które dotknęły także relacji wydawca-pisarz. A ponieważ nie należę do pisarzy, którzy muszą publikować dla samej satysfakcji wydawania książek, więc fantastyka teraz sobie trochę czeka. Żeby ukazała się „Achaja 4” powinny najpierw ukazać się dwie książki, które w pewnym sensie usprawiedliwią powrót do tematu i tego, co stanie się w tomie czwartym. „Das Building” jest już ukończona i czeka na dysku. A „Wzgórze zwane Cymbo” jest napisana w trzech czwartych. Obie sobie leżą i jeść nie wołają. Z innych planów: właśnie kończę powieść historyczno-sensacyjną „The Holmes”. Powinna się ukazać w tym roku. No i książka o zasadach kompozycji w fotografii. Ale to już zupełnie inna bajka.
12
Skąd pomysł na taką właśnie formę życia jakim jest Valkiria? To w jakimś sensie próba opisania nadczłowieka. Chyba każdy chciałby mieć takie możliwości, które pozwolą kolegę, który knuje, obmawia i psuje, podnieść jednym palcem mówiąc: „sczeźnij pyle marny”, albo znaleźć wyjście z sytuacji, kiedy nocą w parku otoczy go kilku pijanych osiłków o umysłowości pierwotnia. Nadczłowiek opisany w Toy jest jednak pokazaniem konsekwencji, które niesie ze sobą zastosowanie takiego rozwiązania. Siła, refleks, możliwości przeżycia dziewczyny detektywa rosną w nieprawdopodobnym tempie, ale trzeba zapłacić też gorzką cenę. Rsosie bowiem również jej niepozbieranie, ciamajdowatość, rozbicie psychiczne. Toy nie może sobie poradzić ani z tym darem, ani, co gorsze, ze zmienioną sobą. nadczłowiek to nie recepta na istotę doskonałą, ale na jakieś monstrum, któremu wzrosły nie tylko siły, ale pomnożone zostały też wrodzone niedoskonałości. Żeby powiedzieć to prostszymi słowami: każdy, kto wiele lat jeździł Maluchem pewnie marzy o Ferrari. Najlepszym sposobem na sprawdzenie, co się stanie kiedy spełnią się marzenia, jest wsadzenie takiego człowieka do prawdziwego Ferrari i puszczenie go bez żadnego przeszkolenia w miejskie korki, na malutkie miejsca parkingowe w wielopoziomowych parkingach, w tłum ludzi. Marzenia czasem się spełniają. Zawsze jednak perfidnie. Zawsze jako autora pociągały mnie próby sprawcze w rodzaju: „mówisz? Masz!” Albo: „chciałeś, to proszę, zobacz czym to się skończy”. Bardzo podobne jest opowiadanie „Lodowa opowieść”, gdzie spełniłem życzenia tych, którzy chcieliby zostać Bogiem. „Das Building”, „Wzgórze zwane Cymbo”, „The Holmes”, kurczę, dużo tego, widzę, że nie próżnujesz. Czego Twoi czytelnicy powinni spodziewać się w pierwszej kolejności? I może zdradzisz chociaż odrobinkę z fabuły? „Das Building”, jak wspomniałem, nie ukaże się w najbliższej przyszłości. Tak jak i „Wzgórze”. Nato-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim miast „The Holmes” będzie w tym roku. Jeśli cenzura przepuści, bo powieść jest dosyć kontrowersyjna nawet jak na dzisiejsze standardy. To historia niemieckiego oficera w Festung Breslau, który za żadne skarby nie chce iść po wojnie do gułagu. Musi więc znaleźć coś, co będzie jego polisą ubezpieczeniową. I znajduje, majora polskiego wywiadu Maćka Dłużewskiego. Ale jak to w życiu bywa, nic za darmo. Panowie wiążą się dość dziwną umową... Właściwie nie wiadomo, po której są stronie. Obaj jednak wikłają się w jeszcze bardziej dziwne śledztwo. A wokół powoli następuje koniec świata. Poradniki pisarskie z reguły sugerują, że pisać należy jedną książkę na rok, jak udaje Ci się pisać tak wiele, na tak wysokim poziomie? Nie piszę więcej niż jedną książkę rocznie. Nazbierały się po prostu zaległości. Ale jak wspomniałem, w tym roku ukaże się tylko jedna. Fotografia? Cóż zainspirowało filar sf do pisania o fotografii? Czy będzie to wydanie albumowe z Twoimi zdjęciami? I gdzie można je podziwiać? Nie będzie albumu i nigdzie tych zdjęć nie można zobaczyć. Chciałem zrobić stronę internetową, ale jakoś nigdy nie mam czasu, żeby to zrobić. Chyba zbliżam się do Grotowskiego, który chciał jak najbardziej zbliżyć widza w teatrze do aktora, a w końcu stwierdził, że wystarczy sam aktor. Widzowie niepotrzebni. Chyba podobnie jest ze mną Sam sobie oglądam te zdjęcia. A książka to jedynie próba opisania konkretnych zasad w robieniu zdjęć. I o formie ich prezentacji. Zawsze na jakimś przyjęciu nadchodzi chwila, kiedy gospodyni mówi: „a teraz pokażemy wam zdjęcia z wakacji”. Z gości uchodzi powietrze, a nawet rozmyślają o samobójstwie, widząc plik kilkuset zdjęć w jej rękach. Koniec imprezy. Co gorsze, zdjęcia są koszmarne. „To my nad jeziorem w Tanganice” - wyjaśnia gospodyni i snuje nudny wykład na ten temat. A na fotografii widać jedynie pięć twarzy o dość głupim wyrazie. Równie dobrze można by je zrobić w mieszkaniu we Wrocławiu. Tragedia. A ja usiłuję jedynie powiedzieć, ze można pokazać jedynie dziesięć zdjęć. Ale takich, że chwytają za jaja (albo za piersi, w zależności od płci). Łatwo je zrobić.
QFANT.PL
- numer 2/09
13
publicystyka
Katarzyna Suś Tylko trzeba wiedzieć jak. I tu z reguły następuje lament: „ale ja mam kiepski aparat!”. Na nic moje tłumaczenia, że to nie aparat robi zdjęcia, ale człowiek. Mistrzowie, którzy tworzyli historię fotografii, mieli sto razy gorszy sprzęt, a jednak weszli do historii. No cóż, pogodziłem się z tym. Książką przynajmniej będę mógł trzasnąć w blat, kiedy gospodarze wyjmą swoje pamiątki z wakacji i wyjść z czystym sumieniem Powiedziałeś: „marzenia czasem się spełniają. Zawsze jednak perfidnie”. Czy mógłbyś rozwinąć tę myśl? Czy uważasz, że ludzie nie są konsekwentni w swych pragnieniach? O matko... Ludzie i konsekwencja? Razem? Widziałaś kiedyś coś takiego? Gatunek ludzi to zbiór jednostek, które wsadzają palce między framugę i drzwi tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie. A jak drzwi się zatrzasną, to biadolą. Zero przewidywania konsekwencji swoich czynów. Wielokrotnie tłumaczyłem studentom: nie walczcie. Walka to przegrana obu stron. Zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. I przychodzili potem po swoich prywatnych starciach, mówiąc: „ale jatka, oberwałem, ale warto było, on ledwie zipie”. Zawsze mówiłem: „no to cierpicie obaj”. Po co? Właśnie „po co”. Bo: konwenanse, honor, inni tego oczekują, tak trzeba, itp. Horror. Nawet nie wiedzą, czego chcą, robią to, co POWINNO SIĘ zrobić. Szczególnie dobrze widać to po świętach, których nie lubię i zawsze wyjeżdżam. Ludzie wokół najpierw nie mogą się nadziwić, że nie chcę „spokojnych i rodzinnych”, tylko wolę tułaczkę i przygody, a potem, jak już wpadną w kierat obowiązków, których nie chcą, zawsze mówią: „ale ci zazdroszczę”. Ale czego zazdroszczą? Dlaczego nie jadą ze mną? Polatać na lotni nad dżunglą, pojechać na wielbłądzie albo jeepem po głębokiej pustyni. Dlaczego wolą z zaciśniętymi zębami obsługiwać innych, a nie być obsługiwanymi przez wyfraczonych kelnerów? Bo tak wypada. Chcieliby wygrać milion w totolotka. Ale nie widzą, co strasznego się wtedy stanie. Skąd czerpiesz pomysły? Na przykład ten w „Dzienniku czasu plagi” z dość, powiedzmy, odważnymi - jak na polski rynek - scenami na motorze?
14
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Andrzejem Ziemiańskim Skąd czerpię pomysły? Właśnie wpadłem na jeden. Powieść o tym, jak ktoś morduje dziennikarzy w Polsce. Nie ma żadnego związku pomiędzy kolejnymi mordami. Poza jednym. Każdy dziennikarz jest długo torturowany przed śmiercią. Dopiero stary policjant wpada na trop. Jest jeden wspólny motyw. Każdy z bestialsko zamordowanych dziennikarzy zadał pewnemu pisarzowi pytanie: „skąd autor czerpie pomysły”...
QFANT.PL
Kurcze, Ginie, mogłeś mówić wcześniej, zawsze chciałam zostać ofiarą seryjnego mordercy. Przy okazji poproszę autograf. Aha, i pamiętaj o kroplówkach, wiesz, jak mawiała mamusia, musi czuć, że umiera, no i jeszcze konie…
- numer 2/09
Z Andrzejem Ziemiańskim rozmawiała Katarzyna Suś
15
Jacek Skowroński
publicystyka
Nieuchwytny czas „Czymże więc jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem”. Św. Augustyn Czy kiedykolwiek próbowaliście wytłumaczyć komuś, czym jest czas, podać jego definicję? Jak widać Św. Augustyn miał z tym nie lada problem i w gruncie rzeczy, sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj. Zapewne każdy zastanawiał się choć raz w życiu nad tym zagadnieniem, dochodząc najczęściej do wniosku, że jest to strumień o stałej prędkości i jednym kierunku, w którym zanurzone są wszystkie zdarzenia. Intuicyjnie czujemy, że czasu nie da się ani spowolnić, ani przyspieszyć, a już zupełnie oczywistym jest, że nie ma sposobu odwrócenia kierunku jego upływu. Według Platona Demiurg stworzył czas, by złagodzić sprzeczności i wprowadzić porządek w stale zmieniającym się świecie: „(…) utworzył wieczny obraz bytu wiecznego, nieruchomego, jedynego, i sprawił, że postępuje on według praw matematycznych – nazywamy go Czasem”. Filozof twierdził, że czas jest konsekwencją ruchu ciał niebieskich, ciągłego i niezmiennego, a ponieważ planety poruszają się cyklicznie, czas również biegnie po okręgu - po odpowiednim czasie powtarzają się wszelkie zdarzenia. Platon nawet wyznaczył ten okres na trzydzieści sześć tysięcy lat. W przeciwieństwie do swego nauczyciela, Arystoteles sądził, że nawet najdoskonalszy ruch sfery ciał niebieskich nie odzwierciedla czasu. Uważał, że czas umożliwia mierzenie ruchu, jest jedynie „liczbą ruchu” czyli czymś, co pozwala stwierdzić, czy ciało spoczywa, czy porusza się. Uczonym, który opisał wreszcie czas w kategoriach fizycznych był, jak zapewnie wszyscy pamiętamy, Izaak Newton (1642-1727). W klasycznej fizyce Newtona czas nie poddaje się żadnym wpływom: „Absolutny, prawdziwy, matematyczny czas, sam z siebie i z własnej istoty, upływa równomiernie bez związku z czymkolwiek zewnętrznym i jest
16
nazywany trwaniem. (…) Upływ absolutnego czasu nie podlega żadnym zmianom”. W Newtonowskim obrazie świata znaczenie pojęć: „teraz”, „wcześniej” i „później” jest zupełnie jasne. Uczony zbudował wspaniały gmach fizyki klasycznej, trwający niewzruszenie dwa wieki, póki w jego fundamentach nie zaczęły pojawiać się rysy. A stało się to za sprawą przeprowadzonego w 1887 roku eksperymentu Michelsona i Morley’a, mającego potwierdzić istnienie hipotetycznego „eteru”, który miał wypełniać całą przestrzeń, a potrzebny był uczonym jako ośrodek, w którym może rozchodzić się fala świetlna. Dziś wiemy, że światło ma naturę korpuskularno-falową i nie potrzebuje żadnego nośnika, lecz wtedy jego istnienie wydawało się naukowcom koniecznością. Uczeni we wspomnianym eksperymencie zamierzali wykryć „wiatr eteru” wysyłając w kierunku zwierciadeł promienie światła, które ze względu na obrót Ziemi względem owego hipotetycznego eteru, powinny odbijać się i powracać z pewnym opóźnieniem. Ten nieudany eksperyment przyniósł niespodziewane konsekwencje – oprócz obalenia teorii eteru udowodnił, niejako mimochodem, że światło zawsze ma stałą, skończoną prędkość! Jak się okazało później, eksperyment Michelsona i Morley’a prowadzi do zdumiewającego wniosku, że właściwości czasu zmieniają się, gdy mamy do czynienia z ogromnymi prędkościami. Opartej na tym wniosku rewolucji w nauce dokonał w 1905 roku Albert Einstein, ogłaszając słynną teorię względności. Wynika z niej między innymi, że z punktu widzenia obserwatora pozostającego w spoczynku, czas w poruszającym się układzie zawsze ulega spowolnieniu. W momencie ogłoszenia teorii względności wniosek ten wydawał się wielu ludziom, nie wyłączając uczonych, błędem dyskwalifikującym teorię, lecz został potwierdzony w licznych doświadczeniach. Obecnie nie ma najmniejszych wątpliwości, że czas ma charakter względny. Einstein, ogłaszając teorię względności, wykazał jednocześnie, że nie jesteśmy więźniami czasu, nic nie zabrania nam w nim podróżować, przynajmniej w kierunku przyszłości. Jak tego dokonać?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nieuchwytny czas „Wystarczy” wsiąść do rakiety, przyspieszyć, najlepiej do prędkości podświetlnej, lecieć tak sobie jakiś czas, po czym powrócić na Ziemię. Wskutek nieuchronnego spowolnienia czasu w rakiecie, znajdziemy się w przyszłości naszej planety, jak odległej zależy jedynie od trwania naszej podróży. Oby tylko było, do czego wracać… Warto wspomnieć w tym miejscu o pewnym aspekcie słynnego paradoksu bliźniąt wymyślonego przez Paula Langevina. Jeden z braci bliźniaków wyrusza w podróż rakietą, a drugi pozostaje na Ziemi. Gdy kosmonauta wraca, jest wyraźnie młodszy od brata. Tu kryje się pewna pułapka – otóż zdaniem niektórych teoretyków kosmonauta ma pełne prawo uważać, że to on pozostaje w spoczynku, a Ziemia ucieka w kosmos. Z jego punktu widzenia to ziemskie zegary zaczynają tykać wolniej, więc kiedy wróci, brat bliźniak będzie młodszy! Otrzymujemy jawny paradoks – obaj twierdzą, że ten drugi będzie młodszy. Rozwiązanie kryje się w tym, że aby twierdzenia braci były równoważne, żaden nie może zauważyć własnego ruchu. O ile brat „ziemski” istotnie nic nie odczuwa, jego bliźniak w rakiecie na pewno zauważy przyspieszenie, więc nie ma podstaw, by twierdzić, że to Ziemia oddala się od niego. W 1915 roku Einstein ogłosił ogólną teorię względności (z tego powodu tę z 1905 roku, która nie obejmuje grawitacji, nazywa się szczególną teorią względności). Wynika z niej, że źródłem grawitacji jest nie tylko masa, ale i wszystkie rodzaje energii, w tym ciśnienie, oraz, że w polu grawitacyjnym czas ulega spowolnieniu. Fizycy w niezliczonych eksperymentach potwierdzili ten ostatni wniosek, ale szczególnie silne wrażenie robi fakt, że udało się tego dokonać w warunkach laboratoryjnych, gdzie efekt jest wprost niewyobrażalnie mały. W 1960 roku Robert Pound i Glen Rebka porównali prędkość upływu czasu u podstawy wieży i na wysokości 22,6 metra, gdzie ze względu na odrobinę słabszą grawitację zegar powinien tykać nieco szybciej. Posłużyli się precyzyjnymi instrumentami wykorzystującymi wzorzec emisyjny promieniowania γ. Z obliczeń wynika, że różnica czasu powinna wynieść trzy dziesięciotysięczne jednej miliardowej części sekundy. I udało się to zmierzyć!
QFANT.PL
Nie mamy już wątpliwości, że czas nie płynie zawsze z jednakową prędkością, ale czy ma swoje źródło, czy istnieje jego początek? Przez długi okres powszechnie akceptowano koncepcję Newtona o wiecznym i niezmiennym upływie czasu. Sytuacja zmieniła się diametralnie, gdy w 1929 roku amerykański astronom Edwin Hubble udowodnił, że wszystkie galaktyki oddalają się od siebie z tym większą prędkością, im dalej się znajdują. Innymi słowy: cały Wszechświat się rozszerza! A skoro tak, to w przeszłości galaktyki musiały znajdować się znacznie bliżej siebie, jeszcze wcześniej nie istniały gwiazdy, kosmos wypełniała gorąca, gęsta, rozszerzająca się materia. Obliczenia wskazują, że maleńka bryłka materii, o rozmiarach 10- centymetra, wypełniona jednorodnym polem inflatonowym i ważąca zaledwie dziesięć kilogramów, mogła uzyskać w wyniku inflacyjnej ekspansji wystarczająco dużą energię, aby wyjaśnić wszystko, co obecnie widzimy we Wszechświecie. Na samym początku ekspansji Wszechświata, około czternastu miliardów lat temu, gęstość materii była – z formalnego punktu widzenia – nieskończona, a stan ten nazywamy osobliwością początkową. W owym okresie załamują się wszelkie prawa fizyki, parametry fizyczne przybierają absurdalne, z naszego punktu widzenia, wielkości nieskończone a czas traci ciągły charakter i rozpada się na kwanty. Nie ma sensu, pytanie: co było przedtem, skoro sam czas nie istniał wtedy w postaci, jaką jesteśmy w stanie zrozumieć. Stąd wniosek, że początek czasu miał miejsce z chwilą, którą brytyjski astronom Fred Hoyle nazwał (sarkastycznie w zamyśle, będąc zagorzałym przeciwnikiem tej teorii) Wielkim Wybuchem – nazwa zresztą przyjęła się błyskawicznie, choć jest myląca, gdyż ekspansja kosmosu z wybuchem niewiele ma wspólnego. No ładnie – powie ktoś - wiemy już, kiedy zaczął się czas, lecz czy nauka potrafi wyjaśnić, dlaczego czas w ogóle płynie i dlaczego tylko od przeszłości do przyszłości? Wbrew pozorom nie jest to problem czysto akademicki, od czasów powstanie mechaniki klasycznej Newtona fizycy często zwracają uwagę na zaskakującą cechę praw przyrody: w żadnym wypadku nie wyróżniają one określonego kierunku biegu czasu – od przeszłości ku przyszło-
- numer 2/09
17
publicystyka
Jacek Skowroński ści. Można to łatwo zrozumieć, wyobrażając sobie na przykład odbijającą się od ściany piłkę. Uderza w ścianę pod określonym kątem, odbija się i leci dalej. Gdybyśmy umieli odwrócić kierunek upływu czasu, sekwencja zdarzeń odbyłaby się w odwrotnej kolejności, a wszystkie prawa fizyki poprawnie opisują ruch piłki, gdy czas płynie normalnie oraz gdy płynie wstecz. Fizycy określają tę własność jako symetrię T lub niezmienniczość ze względu na T, gdzie T jest inwersją czasu, co oznacza, że można obliczyć przebieg dowolnego procesu w przyszłości i w przeszłości. Rutynowo już korzystają z tego astronomowie, wyznaczając choćby przeszłe i przyszłe położenie ciał niebieskich. W fizyce kwantowej sytuacja jest o tyle niezwykła, że gdy już dokonamy obserwacji, wiemy coś ze stuprocentową dokładnością, lecz przeszłość i przyszłość pozostaje w obszarze kwantowej nieoznaczoności i prawdopodobieństwa. Podczas gdy w fizyce klasycznej teraźniejszość ma jedną, unikatową przeszłość, fale prawdopodobieństwa mechaniki kwantowej powiększają scenę historii – obserwowana teraźniejszość jest wynikiem połączenia wszystkich możliwych przeszłości zgodnych z tym, co aktualnie widzimy. Na szczęście w naszych rozważaniach nie musimy się tym specjalnie przejmować, gdyż efekty kwantowe nie ujawniają się dostrzegalnie w skali makro. Tysiące razy każdego dnia doświadczenie pokazuje nam, że zjawiska fizyczne zachodzą tylko w jednym kierunku. Jajko wylatuje nam z ręki, rozbryzgując się na podłodze, ale nigdy nie widzieliśmy, by zebrało się w sobie i utworzyło całość z nienaruszoną skorupką. Gaz ulatuje z otwartej butelki coli, ale nigdy nie zauważyliśmy, żeby swobodny dwutlenek węgla sprężył się samoistnie i z sykiem wpadł do butelki. Kostki lodu topnieją w szklance wody, lecz nigdy nie widzieliśmy, by w napoju pojawiły się kryształki lodu i spokojnie narosły w równe kostki. Można by sądzić, że wynikające z olbrzymiej ilości doświadczeń przekonanie o ustalonym kierunku strzałki czasu, to dowód na istnienie prawa natury wyjaśniającego, dlaczego zawsze obserwujemy bieg wydarzeń od przeszłości ku przyszłości. Niestety, takie prawo po prostu nie istnieje. Sprawa jest dość zagadkowa, bo wszystkie prawa
18
fizyki tak naprawdę stwierdzają – w przeciwieństwie do zgromadzonego w trakcie całego naszego życia doświadczenia – że cząstki rozbitego jajka mogą się znów połączyć, tworząc gładką skorupkę, gaz wypuszczony z butelki może do niej powrócić, roztopiony lód w szklance wody może się ponownie scalić w kostki. Żadne prawa naukowe nie tylko nie tłumaczą, czemu zdarzenia zachodzą tylko w jednym kierunku, ale wręcz twierdzą, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zachodziły w kierunku odwrotnym! Czemu więc, u licha, nigdy tego nie obserwujemy?! Pewnej wskazówki udziela sformułowana już w połowie XIX wieku przez Rudolfa Clausiusa i niezależnie przez lorda Kelvina druga zasada termodynamiki. Jej sens sprowadza się do stwierdzenia: w układzie izolowanym, w dowolnym procesie, entropia nigdy nie maleje. Jednym słowem w trakcie ewolucji układów złożonych nieuporządkowanie nieuchronnie wzrasta wskutek przypadkowych oddziaływań. Możemy oczywiście wpływać na układ, tworząc stan bardziej uporządkowany, lecz w konsekwencji nieuchronnie powodujemy proporcjonalnie większy wzrost nieuporządkowania w otoczeniu, czyli układzie nadrzędnym. Na przykład, zamrażając w lodówce kostki lodu, porządkujemy cząsteczki wody, ale równocześnie mechanizm chłodzący nie tylko oddaje ciepło wnętrza zamrażalnika do atmosfery, ale generuje też związane ze swoją pracą dodatkowe ciepło, które oznacza, że znacznie więcej cząstek zacznie poruszać się chaotycznie, niż udało nam się „uporządkować” w foremkach do lodu. Po prostu nieuporządkowany stan materii wydaje się być znacznie łatwiejszy do osiągnięcia, znacznie więcej dróg prowadzi ku niemu, stąd gaz „woli” wylatywać z butelki coli, niż do niej wpadać. Nie wiemy niestety, dlaczego termodynamiczna strzałka czasu w ogóle istnieje. Czemu w przeszłości Wszechświat był w stanie uporządkowanym, a w miarę upływu czasu nieuporządkowanie rośnie? Stan początkowy, czyli wspominana wcześniej osobliwość, musiała być bardzo regularna. Istniały w niej, wynikające z zasady nieoznaczoności, niewielkie zaburzenia – zaczątek termodynamicznej strzałki czasu. Początkowo takie fluktuacje były
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nieuchwytny czas bardzo małe, lecz po miliardach lat powstały z nich galaktyki. Z niemal idealnego porządku stopniowo wyłania się z coraz więcej zaburzeń, których konsekwencją jest istnienie termodynamicznej strzałki czasu. Nieodwracalne procesy zachodzące we Wszechświecie zawsze powodują wzrost entropii, trzeba jednak uczciwie stwierdzić, że uczeni nie potrafią w zadowalający sposób wyjaśnić związku tego zjawiska z kierunkiem upływu czasu. Fred Hoyle wysunął hipotezę, że strzałka czasu ma związek z ekspansją Wszechświata. Gdyby kiedykolwiek Wszechświat zaczął się zapadać, strzałka czasu uległaby odwróceniu. Niestety – abstrahując od faktu, że wedle najnowszych odkryć Wszechświat jest otwarty, czyli będzie się rozszerzał praktycznie w nieskończoność, aż do energetycznej śmierci – ekspansja kosmosu nie ma wpływu na zjawiska zachodzące lokalnie, nie powoduje żadnych zmian w procesach fizycznych, więc trudno przyjąć, iż a jakikolwiek sposób wpływa na kierunek biegu czasu. Warto zauważyć, że wzrost entropii definiuje termodynamiczną strzałkę czasu, ekspansja Wszechświata określa kosmologiczną, a procesy psychiczne, czyli niezachwiane poczucie, że czas biegnie ku przyszłości, składają się na psychologiczną strzałkę czasu. I wszystkie zwrócone są w tym samym kierunku! Pozwólmy tu sobie na małą dygresję: ważny czytelnik może zadać sobie pytanie: skoro w rozszerzającym się Wszechświecie, prędkość ucieczki galaktyk staje się coraz większa wraz z odległością, czy nie oznacza to, że odpowiednio dalekie obiekty będą się od nas oddalały z prędkością ponadświetlną? Odpowiedź może wydać się zaskakująca: TAK! Nie ma tu jednak sprzeczności ze szczególną teorią względności. Einstein wykazał, że nic nie może przemierzać przestrzeni szybciej niż światło. Galaktyki zaś tylko w niewielkim stopniu przemieszczają się w przestrzeni. Rozszerza się sama przestrzeń, której teoria Einsteina nie zakazuje czynić tego z prędkością większą niż światło. Światło wysłane z takich najodleglejszych galaktyk może dokonać wyczynu, z jakiego dumny byłby Zenon z Elei: mimo iż zmierza do nas z prędkością świa-
QFANT.PL
tła, ekspansja Wszechświata spowoduje, że odległość do pokonania będzie coraz większa i nigdy do nas nie dotrze. Zatem istnieją we Wszechświecie obszary, z którymi nigdy nie będziemy w stanie nawiązać kontaktu – fizycy mówią o nich, że znajdują się poza naszym horyzontem. Rozważmy teraz możliwość podróży w przeszłość. Utrwalonym od dawne elementem myśli naukowej i filozoficznej jest przekonanie, że ewentualna podróż wstecz w czasie, wiąże się z możliwością wpływania na zdarzenia, które miały już miejsce. Czyli automatycznie zmianie ulegałaby teraźniejszość uzależniona przecież od przeszłych zdarzeń. Podróżnik mógłby na przykład zabić własnego ojca w kołysce, sprawiając, że sam nigdy by się nie narodził! Nie są to już czysto akademickie rozważania, rozwiązania równań Einsteina dopuszczają możliwość istnienia pętli czasowych i tuneli czasoprzestrzennych wiodących ku przeszłości. Nikt nie wie, czy tunele czasoprzestrzenne istnieją. Niektórzy fizycy uważają, że niewielkie tunele można znaleźć w mikroskopowej strukturze przestrzennej, gdzie powstają nieustannie w wyniku fluktuacji kwantowych pola grawitacyjnego. Wyzwanie polega na powiększeniu takiego tunelu do rozmiarów makroskopowych. Duży tunel musiałaby wypełniać egzotyczna materia, generująca odpychającą grawitację, dzięki ujemnej energii, której istnienie przewiduje mechanika kwantowa. Perspektywa skorzystania z tej drogi ku przeszłości wydaje się bardzo odległa - Matt Visser obliczył, że ilość ujemnej energii potrzebna do otwarcia i utrzymania tunelu o średnicy zaledwie metra jest równa całkowitej energii wytwarzanej przez Słońce w ciągu 10 miliardów lat. W roku 1988 amerykański fizyk Kip Thorne wykazał teoretyczną możliwość zbudowania tunelu czasoprzestrzennego. Przedsięwzięcie wymagałoby zastosowania niezwykle silnych pól grawitacyjnych oraz ustabilizowania tunelu poprzez wypełnienie go wspomnianą egzotyczną materią, której ujemne ciśnienie wywołujące odpychanie grawitacyjna zapobiegnie zapadnięciu się tunelu. Teraz „wystarczy” umieścić jeden z otworów tunelu w pobliżu na przykład gwiazdy neutronowej – obiekt o średnicy kilku kilometrów posiadający masę
- numer 2/09
19
publicystyka
Jacek Skowroński od 1,4 do 2,5 mas Słońca i gęstość rzędu miliarda ton na centymetr sześcienny – której pole grawitacyjne w znaczący sposób spowolni upływ czasu. Umieszczone w otworach tunelu zegary nie chodzą już z jednakową szybkością, ten w pobliżu gwiazdy neutronowej tyka znacznie wolniej. Gdy po jakimś okresie odholujemy cały tunel w neutralne miejsce, zegary znów tykają w tym samym tempie, ale całe urządzenie działa jak wehikuł czasu, gdyż jeden z wylotów prowadzi do świata „młodszego”. Niestety ów wehikuł nie pozwala odwiedzić przeszłości starszej niż ta, w której urządzenie zostało skonstruowane. Co, nawiasem mówiąc, wydaje się być najlepszą odpowiedzią na zadane kiedyś przez Stephena Hawkinga pytanie: „Gdzie są ci wszyscy turyści z przeszłości?”. Fajnie, powie ktoś, ale co ze słynnym paradoksem dziadka, którego możemy zabić w kołysce, uniemożliwiając własne narodziny?! Jeśli cofamy się w czasie i eliminujemy przyczynę zjawiska, które niewątpliwie nastąpiło, to burzymy zasadę przyczynowości, mającą fundamentalne znaczenie w nauce. I tu niespodzianka, niczego nie burzymy, wszystko jest w jak najlepszym porządku! Rosyjski astrofizyk Igor Nowikow sformułował zasadę wewnętrznej spójności, która mówi, że jeśli możliwe jest działanie wehikułu czasu, to wszystkie zdarzenia muszą być zgodne, to znaczy określone zarówno przez przeszłość, jak i przez przyszłość. Spróbujmy przeanalizować to na przykładzie kul bilardowych. Niech stół bilardowy będzie wehikułem czasu: gdy kula wpada do otworu B, przechodzi przez cofający ją o kilka sekund w przeszłość tunel i wyłania się z otworu A. Zaczynamy, proszę o skupienie – posyłamy kulę uderzeniem kija do otworu B. Nim zdąży wpaść jej starsza wersja z przyszłości wyłania się z otworu A. Można tak dobrać siłę uderzenia kijem, by obie kule zderzyły się i młodsza wersja, którą posłaliśmy w kierunku otworu B nigdy do niego nie wpadła. Ale wtedy starsza nigdy nie pojawi się w otworze A i… jawny paradoks! W rzeczywistości w powyższym rozumowaniu tkwi podstawowy błąd logiczny – gdy początkowo śledziliśmy trajektorię młodszej kuli, pominęliśmy efekt zderzenia, zapominając, że wydarzenia muszą być zgodne, uwzględniając przeszłość i przyszłość. Co się stanie w rzeczywistości?
20
Uderzając kulę musimy wziąć pod uwagę zmianę trajektorii w wyniku zderzenia (jeśli tego nie zrobimy wehikuł po prostu nie zadziała, albo kula nie wpadnie do otworu, albo starsza wersja nie zderzy się z nią), uwzględniając przyszłe zderzenie, należy posłać kulę nie wprost do otworu B, ale tak, żeby po zderzeniu zmieniła tor i wpadła do niego. Zasada wewnętrznej spójności dotyczy absolutnie wszystkich zdarzeń. Jeśli przeniosłeś się w przeszłość do powiedzmy 27 grudnia1871 roku, to jesteś tam, zawsze tam wtedy byłeś i nigdy nie będziesz tam nieobecny. Tamten 27 grudnia nie wydarzył się dwa razy, za pierwszym razem bez ciebie i z twoim udziałem przy powtórce. Twoja tam obecność jest wieczną i niezmienną cechą czasoprzestrzeni.
Jacek Skowroński W schyłkowym okresie minionego ustroju wybrałem się na studia do Nowosybirska, gdzie na własnej skórze odczułem dotyk prawdziwego zimna oraz „nierealnego” komunizmu. Edukację dokończyłem już w Polsce - SGH. Brukarz, akwizytor, ogrodnik, specjalista ds. marketingu i logistyki. Próbowałem także innych, mniej chwalebnych sposobów zdobywania mamony, a wiele wątków mojej twórczości wypływa z bezpośredniej obserwacji środowiska określanego delikatnie, jako „głęboki margines”. Miłośnik literatury kryminalno-sensacyjnej, uprawy aktinidii i winogron oraz wędzenia na gorąco. Warszawiak z urodzenia, kosmopolita z zamiłowania. W czerwcu ukazała się powieść sensacyjnokryminalna mojego autorstwa „Był sobie złodziej”, Wydawnictwo Otwarte, Kraków.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nieuchwytny czas Jak widać istnienie działającego wehikułu czasu wymusza określony przebieg zdarzeń zgodny z naszą teraźniejszością. Czyli zabicie własnego dziadka jest po prostu niemożliwe, jakieś zdarzenie musi stanąć na drodze takim krwiożerczym zamysłom. Jakie? Cóż, pole do popisu dla literackiej wyobraźni…
QFANT.PL
Bibliografia:
Thorne Kip „Czarne dziury i krzywizna czasu” Prószyński i S-ka, Warszawa 2004 Penrose Roger „Nowy umysł cesarza” PWN, Warszawa 1995 Kaku Michio „Hiperprzestrzeń. Wszechświaty równoległe, pętle czasowe i dziesiąty wymiar” Prószyński i S-ka, Warszawa 2005 Hawking Stephen, Roger Penrose „Natura czasu i przestrzeni” Zysk i S-ka, Poznań 1998 Igor Novikow „Rzeka czasu” Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 Brian Greene „Struktura kosmosu”; Prószyński i S-ka, Warszawa 2005
- numer 2/09
21
Katarzyna Suś
publicystyka
Jak przeżyć w horrorze? Oglądając po raz kolejny „Krzyk”, doszłam do wniosku, że jeden z bohaterów – Randy, nie do końca trafnie określił zasady, jakie umożliwiają przetrwanie w horrorze. Postanowiłam szerzej przyjrzeć się temu tematowi. Moje mniej lub bardziej trafne przemyślenia znajdziecie poniżej. Wiadomo, w życiu jak to w życiu, różne rzeczy przydarzyć się mogą – zwłaszcza jeżeli wybieracie się w okolice USA – jak powszechnie wiadomo, wszystko kumuluje się właśnie tam. Sama nie wiem, co gorsze: wielkie miasto typu Nowy York – kosmici, San Francisco – wampiry, demony, czy też mniejsze miasteczka – czarownice, demony, wampiry, inwazje, psychopaci, etc. Ale wracając do tematu. Może się zdarzyć, że wokół zaczną dziać się dziwne i podejrzane rzeczy, a trup ścielić się będzie gęsto, a wówczas, może któraś z poniższych porad pozwoli dotrwać do sequela. Zasady Randy’ego Randy – bohater horroru „Krzyk” – podał trzy główne zasady. „Zasada pierwsza: nigdy nie uprawiaj seksu. (…) Seks to śmierć. Okej?” Nasz bohater uzasadniał to elementem grzechu. W myśl tej zasady dziewice przeżyją wszystko. Oczywiście nie ośmieliłabym się poprawiać po mistrzu, jednakże nieśmiało pragnę zauważyć, że chodzi tu raczej o wstrzemięźliwość, nie zaś cnotę. Wiem, wiem, może wydać się śmieszne, ale… Właśnie, jest drobne „ale”. Gdy zaczynają się dziać dziwne dziwności, lepiej uważać na nazbyt chętnych i przystojnych panów. Zwłaszcza tych piekielnie czarujących – jak chociażby Al Pacino w „Adwokacie Diabła”. Sprawni fizycznie lub wręcz przeciwnie, cisi i uroczy mogą okazać się psychopatami – bo czy można oprzeć się Jacksonowi Rippnerowi (Cillian Murphy) z „Red Eye”? Panowie też nie są bezpieczni, jeżeli znienacka „wystrzałowa laska” zacznie się do was przystawiać na imprezie, to pamiętajcie jak kończyli partnerzy Evy (Natasha Henstridge ) i jej podobnym z „Gatunku”. Innymi słowy, ostrożność mile widziana, nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Nie ma co popadać też w paranoje, ale dwa razy
22
pomyśleć nie zaszkodzi. Pamiętajcie też o przestrodze „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym”, kobieta z rozdwojeniem jaźni bywa groźniejsza niż napalony psychopata – amator. „Zasada druga: nie można pić ani się narkotyzować. (…)Tak, to grzech. I jest rozszerzeniem zasady numer jeden.” Trzeźwość bardzo pomaga przy przeżyciu. Myśli się jaśniej, biega szybciej i sprawniej walczy. Zdecydowanie łatwiej uniknąć trudnej i zabójczej sytuacji na trzeźwo. Bohaterka „Ulic strachu” piła i długo nie pożyła. Lepiej zatem uważać, jeden drink i może okazać się, że „Sadysta” już was więzi. Z drugiej strony, niektórzy wierzą, że zarówno alkohol jak i narkotyki sprawiają, że pewne rzeczy powiedzmy paranormalnej natury stają się bardziej wyraziste i coś „Nie z tego świata” może się na dłużej przyczepić, nawet jeżeli jest to „Nienarodzony”. „Zasada trzecia: nigdy, nigdy, nigdy... pod żadnym pozorem nie mów »zaraz wrócę «, bo nie wrócisz.” W tym doszukuję się raczej ukrytego przesłania. Jeżeli powie się „zaraz wracam”, to znajomi na pewno nieprędko zaczną mnie szukać. Z drugiej strony, jak uczy „Krzyk”, może to wskazywać na potencjalnego mordercę. Lepiej też nie kusić losu, czyż nie? Nie kuś losu W nawiązaniu do powyższego ostrzegam przed popularnym powiedzeniem: „jeżeli coś miałoby się stać, to już by się stało”. Los bywa złośliwy i jest szansa, że właśnie wtedy się wydarzy. Więc ważcie słowa. Ale wracając. W przypadku, gdy usłyszycie podejrzany dźwięk, osobiście nie doradzam sprawdzania, co go spowodowało. Jeżeli nie macie ochoty skończyć jak chociażby dziewczyna z filmu „Walentynki”, to doradzałabym udanie się raczej w kierunku przeciwnym do zamierzonego. „Ciekawość to pierwszy stopień do piekła”, ta stara prawda może ocalić życie. Dlatego też dziwne dźwięki niech dobiegają, a my
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jak przeżyć w horrorze? zaś ewakuujmy się czym prędzej. Dobrze jest zaopatrzyć się też w coś ostrego, ciężkiego lub strzelającego. Komórka też może się przydać, zwłaszcza gdy zachodzi podejrzenie, że ktoś się do nas właśnie włamuje. Jeżeli szmer zacznie się zbliżać, to w przeciwieństwie do Sarah Michelle Gellar w „Krzyk II” nie biegnijcie na górę, nie chowajcie się, po prostu opuście „teren zagrożony”. Chowanie się nie ma sensu, psychopaci to inteligentne bestie i szybko was znajdą. W „Nieznajomych” zbagatelizowali ten problem i patrzcie, jak to się skończyło. Zatem kryjówkom w szafie, piwnicy czy na strychu mówimy zdecydowane nie. Fałszywa ofiara
się gdzieś w bardzo bliskiej okolicy. Słowem, „kije baseballowe rozwiązują każdy problem”, zatem warto być przezornym i uzbrojonym. Nic tak nie zniechęca potencjalnego zabójcy jak broniąca się i nieprzerażona ofiara. Oczywiście sytuacja o wiele gorzej wygląda, gdy mamy „Nieodebrane połączenie”. Cóż, z duchami idzie gorzej, ale dobrze znaleźć przyjaznego „Egzorcystę”. Z psychopatą zawsze można spróbować ponegocjować – najlepiej z użyciem ostrych narzędzi. Co zaś się tyczy samego aparatu, to pamiętajcie, cicha praca i koniecznie szybkie wybieranie, by zadzwonić po policję, księdza, straż. Mieszkanie z niespodzianką
Bycie dobrym samarytaninem nie zawsze popłaca. Jeżeli zatem zobaczycie krwawiące zwłoki w środku lasu, to nie podchodźcie sprawdzić, czy na pewno są to zwłoki. Tak, wiem, wypadałoby sprawdzić. Ale pamiętajcie, jesteśmy w horrorze, więc istnieje duża szansa, że właśnie patrzymy na naszego potencjalnego zabójcę („Piła”) – lub też on właśnie patrzy na nas, czekając, by rzucić się znienacka. Dziewczyna w „Wrong Turn 2” popełniła ten błąd i wierzcie mi, dobrze się to nie skończyło. Odradzam też zabranie ze sobą nawet sympatycznego pana łapiącego stopa, tak zwanego „Autospowicza”. Sami też raczej unikajmy podwózki, bo może trafić się nam prawdziwy „Joy Ride”. Myślmy zatem logicznie nie emocjonalnie, jeżeli ktoś leży lub krwawi – zwłaszcza porządnej postury facet – to ten/to, co go tak urządziło może być pobliżu. A biorąc pod uwagę masę delikwenta, to zdecydowanie my możemy mieć prawie że zerowe szanse. Owszem, zadzwonienie po policję to dobry pomysł, zwłaszcza podczas swobodnej przebieżki przez las/osiedle/drogę – cokolwiek, byle dalej. Telefoniczny adorator Już w filmie „Krzyk” przekonaliśmy się, że „Kiedy dzwoni nieznajomy” mogą dziać się różne dziwne rzeczy. Z reguły dzwoniąca osoba to żywy, oddychający psychopata, który obserwował nas od dłuższego czasu, a teraz postanowił pogłębić tę znajomość – nożem myśliwskim. Istnieje duża szansa, że właśnie na nas patrzy, ukrywając
QFANT.PL
Wielu z was uważa, że w wymarzonym domku/ mieszkanku nic złego was nie spotka. Ot, sielanka – muzyczka z Vivaldiego w tle – kominek, spokój i harmonia. Nic bardziej mylnego. Gdy wyda wam się, że przedmioty same zmieniły miejsce, lub też po wprowadzeniu się do nowego mieszkania zaczynacie mieć koszmary, to naprawdę znajdźcie inne mieszkanie. Pod żadnym pozorem nie skupiajcie się na tym, co widzieliście kątem oka i starajcie się to maksymalnie ignorować. Wierzcie mi, „Strych” to nie jedyne miejsce, gdzie może zagościć byt uduchowiony, a kusząca okazja na przytulny domek w „Amityville” to naprawdę nie jest dobra inwestycja. Gdy zaś stawiacie domek marzeń upewnijcie się, że w przeciwieństwie do bohaterów horroru „Duch” nie robicie tego na starym indiańskim cmentarzu. Miejsca pochówku ofiar masakr, epidemii czy też małych dziewczynek też raczej omijajmy szerokim łukiem. Nie chcemy przecież zamieszkać w miejscu, gdzie już szarogęsi się „Klątwa”. Piwniczni „Posłańcy” też mogą przekazać jasny komunikat, brzmiący mniej więcej „wynocha”. Jeśli nie jesteście do tego całkowicie zmuszeni, niech wam nie przyjdzie do głowy bawienie się w detektywów i rozwiązywanie tej zagadki. O ile to nie podąży za wami, lepiej pozostawcie krwawiące ściany samym sobie. Owszem, być może rozwiązanie tajemnicy – tudzież puszczenie z dymem posesji – sprawi, że owa „Klątwa” zostanie zdjęta. Ale bądźmy szczerzy, po pierwsze nie ma na to gwarancji, po drugie, po cóż ryzykować?
- numer 2/09
23
Katarzyna Suś
publicystyka
Gdzie jest zabójca? Pytaniem sensu stricte jest, gdzie czyha nasz drogi psychopata. Otóż, o ile nie jest on w nas samych, gdy spoglądamy w „Sekretne Okno”, to istnieje duża szansa, że jest dokładnie za nami. Nieważne jak się ustawimy, czy też będziemy oglądać za siebie, on i tak znajdzie się dokładnie tak, by podziwiać linię naszych pleców. Zatem cofanie się jest surowo zabronione. Jeżeli coś nas wystraszy i złamiemy powyższą zasadę – lezenia tam, gdzie jest podejrzany dźwięk – a wówczas jakiś słodki zwierzak, dajmy na to wiewiórka, nas wystraszy i emocje opadną, to na bank za chwilę zostaniemy zaatakowani. Często też zdarza się, że już poznaliśmy naszego drogiego zabójcę, dlatego dobrze wiedzieć, kogo wpuszczamy do domu – „Sublokatorka” – lub gdzie się chowamy – „Ostatni dom na lewo” to nie zawsze dobre schronienie, gdy właśnie zabiliście nastolatkę. Zabójcze wakacje Ech, udało nam się wyrwać z miasta, łono natury, przyjaciele, rodzina, ot, zabawa na całego. Po pierwsze, jasno określmy cel podróży, powiedzmy sobie jasno, żadnych skrótów – „Wrong Turn”’ - ani objazdów, gdyż „Wzgórza mają oczy”. Zapomnijcie też o przypadkowych noclegach typu „Hostel”. Jeżeli już uda się wam bezpiecznie dotrzeć na miejsce, postarajcie się chociaż, by była to nie do końca odcięta od świata oaza. „Piątek 13-stego” powinien przestrzec was przed wypoczywaniem w podejrzanych ośrodkach, unikajcie też chatek w samym środku pustkowia – może tam czyhać „Martwe zło”, oraz bezludnych wysepek – diabli wiedzą, jaka czai się tam „Rasa”. Umilajcie sobie czas niekoniecznie czytaniem, zwłaszcza znalezio-
24
nych podejrzanych tekstów, nie chcemy przecież spędzać czasu wolnego z panem „Mumia”. Ostrożności nigdy za wiele, bo skoro jesteśmy w horrorze, to tak naprawdę nie wiemy, który jego gatunek nam się trafił. Przeżycie w horrorze jest może trudne, ale nie niewykonalne. Dlatego też miejcie trzeźwy umysł i coś ostrego w pobliżu. Jak to było na plakacie „Ufaj nielicznym, strzeż się pozostałych”. Jeżeli ciekawi was, czy przeżylibyście w horrorze, na naszym forum znajdziecie odnośnik do testu on–line. Zatem przekonajcie się sami. Mam nadzieję, że ze wszystkimi spotkam się w sequelu.
Katarzyna Suś Katarzyna Suś Zdecydowanie niemiła, przeciętna inaczej, słodka niczym ocet, łagodna jak papryczka chilli, do rany przyłóż – wypalam do kości. Bezczelna, szczera i zołzowata, a do tego grafomanka. Mol książkowy z obsesją kinomana, jeżeli akurat nie czytam lub nie oglądam, to piszę. Dlaczego? Bo czemu nie, a jeśli chociaż jedna osoba uzna, że to co „wyklinane” na kolanie ma sens, wówczas życie ma smak.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
w w w.f abr yk a .pl QFANT.PL
- numer 2/09
25
Łukasz Andrzej Glinka
publicystyka
Słowo o teorii względności Einsteina Entuzjazmem zareagowałem na zaproszenie redaktora Piotra Michalika do zaprezentowania na łamach magazynu fantastyki naukowej „QFant’’ artykułów dotyczących współczesnej nauki. W zamiarze chcę zapoznać Czytelnika z wybranymi aspektami współczesnej fizyki. Tematem niniejszego artykułu jest teoria względności. Spotkałem się ze stwierdzeniem, że teoria jest gorsza od wiedzy, jest jedynie etapem pośrednim do niej. Jadnak z praktyki wiem, że wiedza ustanawiana przez nowożytną naukę to teorie, gdyż pojęcie prawdy absolutnej, rozumianej jako obiektywna interpretacja zjawisk, nie istnieje. Naukowcy zwykle zgadują, bez cienia gwarancji, że ich przeświadczenia są prawdziwe. W drodze do stwierdzenia wniosków najpierw postawione zostają hipotezy, których prawdziwość następnie weryfikuje się doświadczalnie, a w kolejnym kroku na podstawie potwierdzonych hipotez konstruuje się założenia. W konsekwencji takiego procesu badawczego formułowane są teorie, których prawdziwość oceniana jest na podstawie statystyki ich przewidywań. Mamy jednak ogromne ograniczenia. Naprawdę, nie możemy wyprodukować niczego więcej niż teorię alternatywną dla wcześniej znanej teorii. Z ulotnej tymczasowej natury rzeczy, teoria niesie w sobie ogromną dozę niepewności, i poprzez to w fizyce zakładamy, że dana teoria jest jedynie przybliżeniem, a kolejne, lepsze przybliżenia, mogą być ustanowione przez następne pokolenia naukowców. Dojście do wiedzy absolutnej jest mało prawdopodobne, lecz rolą nauki jest realizowanie rzeczy, które wydają się nieprawdopodobne. Jeden z najsławniejszych starożytnych greckich filozofów i zarazem jedna z najbardziej wpływowych osób w historii rozwoju myśli ludzkiej, Arystoteles, w swoich dziełach z lat 355 - 322 p.n.e. wykładających jego przekonania o przyrodzie nieożywionej, fizyce, głosił tezę zgodną z codziennym ludzkim doświadczeniem, stwierdzającą, że każde ciało dąży do stanu spoczynku względem jednego absolutnego układu odniesienia. Taki układ odniesienia zwany jest dzisiaj arystotelesowskim, a pogląd Arystotelesa rozważmy na przykładzie
26
dwóch obserwatorów, z których jeden jest nieruchomy a drugi jedzie windą wraz z jabłkiem. Dla obserwatora w windzie układem odniesienia jest poruszająca się kabina. Obserwator spoczywający widzi, że jabłko porusza się z prędkością windy, podczas gdy obserwator znajdujący się w windzie zarejestruje nieruchomy owoc. Który wniosek jest słuszny? W zgodzie z Arystotelesem wyłącznie obserwator nieruchomy ma rację. Pogląd ten trwał niezmieniony aż do XVII wieku, kiedy to w 1604 roku włoski astronom, astrolog, fizyk i filozof, dziś oceniany jako twórca podstaw nowożytnej fizyki Galileo Galilei, po polsku zwany Galileuszem, na podstawie prowadzonych badań wywnioskował względność położenia i prędkości ciał fizycznych. Mianowicie stwierdził on, że obaj obserwatorzy mają rację a pogląd ten wyraził formułując zasadę względności: wszystkie układy odniesienia poruszające się względem siebie ze stałą prędkością są równoważne. Wprowadził on zatem pojęcie układu odniesienia, nazywanego dzisiaj galileuszowym lub inercjalnym (bezwładnościowym), związanego ze stałą prędkością względną. Obserwator związany z takim układem widzi siebie w spoczynku, podczas gdy jego otoczenie porusza się ze stałą prędkością. Jednocześnie jednak, otoczenie rejestruje sytuację dokładnie przeciwną. Idea Galileusza wraz z przyjęciem absolutności czasu, płynącego tak samo dla wszystkich obserwatorów, umożliwiła pierwsze w historii powiązanie ze sobą różnych układów odniesienia. Przekształcenie to, noszące nazwę transformacji Galileusza, prowadzi do wniosku, że prędkości rejestrowane przez różnych obserwatorów nie muszą być takie same, lecz odległości między punktami i odstępy czasu pomiędzy wydarzeniami nie zmieniają się. W 1687 roku angielski fizyk, matematyk, astronom, filozof, historyk, badacz Biblii i alchemik Sir Izaak Newton, w dziele „Philosophiae naturalis principia mathematica’’ wprowadził trzy zasady dynamiki zgodne z transformacją Galileusza, dzięki którym sformułował nowy mechanistyczny obraz świata. Mechanika Galileusza-Newtona wraz z prawem powszechnego ciążenia pozwoliła ze znakomitą dokładnością opisać ruch ciał materialnych na Zie-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Słowo o teorii względności Einsteina mii, jak również ruch ciał niebieskich w Układzie Słonecznym. Był to kamień milowy w dziejach poznania Przyrody. W gruncie rzeczy, newtonowski obraz świata trwał niepodważalnie aż do XIX wieku. W pierwszej połowie XIX wieku angielski fizyk i chemik, jednen z najwybitniejszych uczonych wieku, eksperymentator i samouk Michael Faraday oraz fizyk i matematyk francuskiego pochodzenia Andre Marie Ampere niezależnie od siebie wydali prace, które pokazały, że elektryczność i magnetyzm są różnymi aspektami tego samego zjawiska, nazwanego potem oddziaływaniem elektromagnetycznym. W roku 1867 szkocki fizyk i matematyk James Clerk Maxwell ogłosił układ równań różniczkowych cząstkowych drugiego rzędu opisujących to zjawisko. Jednym z wniosków prac Maxwella było istnienie hipotetycznego promieniowania mającego postać propagujących się zaburzeń pola elektrycznego i magnetycznego, którego prędkość rozchodzenia się była równa prędkości światła. Matematycznie prawidłowe przewidywania mechaniki klasycznej pokazywały, że prędkość światła musi zależeć od ruchu obserwatora. Według ówcześnie panujących koncepcji fale, wliczając w to również fale elektromagnetyczne, miały rozchodzić się wyłącznie w jakimś ośrodku materialnym. Istnienie wyróżnionego układu odniesienia dla światła pociągało wniosek, że musi istnieć ośrodek odpowiedzialny za rozchodzenie się promieni świetlnych. Wyobrażano sobie, że ten hipotetyczny ośrodek wypełnia całą przestrzeń, pozostaje w spoczynku względem Wszechświata i wyznacza arystotelesowski absolutny układ odniesienia. Nazwano go eterem. Do końca XIX wieku eksperymenty wskazywały, że prawa dynamiki Newtona są bezwzględnie słuszne. Na drodze do pełnej euforii stanęło jednak światło. Newton twierdził, że jest ono strumieniem bardzo szybko poruszających się cząstek, tzn. ma naturę korpuskularną. W 1801 roku angielski fizyk i lekarz fizjolog Thomas Young odkrył zjawisko interferencji światła, co przemawiało za tym, że światło ma naturę falową. Doświadczenie Younga zapoczątkowało falową teorię światła. Nie ulega wątpliwości, że równania Maxwella stanowiły jedno z największych i najbardziej rewolucyjnych odkryć w historii fizyki oraz odegrały olbrzymią rolę w technice. Jednakże jak się okazało najbardziej
QFANT.PL
niefortunnym faktem było, że opisywały one własności mechaniczne fal elektromagnetycznych rozchodzących się w eterze. Ta cecha równań zmyliła intuicje większości XIX wiecznych fizyków, którzy spędzali długie bezowocne lata w celu odkrycia absolutnego ośrodka. Wkrótce swoje oblicze ukazały nowe fakty doświadczalne, których opisanie w ramach pojęć mechaniki Galileusza-Newtona okazało się prowadzić do wyników niekompatybilnych z danymi eksperymentalnymi. W roku 1877 amerykański fizyk polskiego pochodzenia Albert Abraham Michelson oraz amerykański fizyk i chemik Edward Morley postanowili podjąć się próby pomiaru prędkości ruchu Ziemi względem eteru, co w zamyśle miało wykazać istnienie eteru. Postanowiono zmierzyć prędkość światła w różnych kierunkach, w różnych porach dnia oraz w ciągu całego roku. Zgodnie z koncepcją eteru, był on nieruchomym układem odniesienia dla fal elektromagnetycznych. Poruszający się obserwator musiał więc dostrzec różne wartości prędkości światła. Mimo ogromnych starań Michelsona i Morleya nie zaobserwowali oni tych różnic, co było wyraźną kontrowersją dla ówczesnego środowiska fizyków. Wbrew oczekiwaniom uczonych doświadczenie Michelsona-Morleya ujawniło wyniki obrazoburcze dla panujących przekonań o Naturze. Wyłoniło się surowe i bezlitosne oblicze światła - jego prędkość miała charakter absolutny, tzn. w każdym układzie odniesienia była taka sama, które nie mogło być wyjaśnione w oparciu o znaną wówczas teorię. Zwolennicy istnienia eteru próbowali tłumaczyć, że to Ziemia ciągnie ze sobą eter i w jej bliskim otoczeniu eter płynie przez przestrzeń razem z nią. Warto dodać, że doświadczenie Millera, powtarzające eksperyment Michelsona-Morleya ze zwiększoną precyzją, zarejestrowało prędkość ok. 10 km/s względem gwiazdozbioru Smoka, którą zinterpretowano jako efekt wywołany prędkością eteru o wielkości ok. 200 km/s. Jednakże w połowie XX wieku eksperyment ten powtórzono i pokazano, że zarejestrowany efekt wynikał z wadliwego opracowania danych. W 1888 roku niemiecki fizyk Heinrich Rudolf Hertz doświadczalnie potwierdził prawdziwość istnienia dotąd hipotetycznego promieniowania elektromagnetycznego, a w roku 1893 wybitny serbski wynalazca, ale również poeta i malarz Ni-
- numer 2/09
27
publicystyka
Łukasz Andrzej Glinka
28
kola Tesla publicznie wykazał fizyczne istnienie fal radiowych. Ponadto, w latach 1901 – 1903 eksperyment Troutona-Nobla odrzucił istnienie eteru również dla fal radiowych. Jak się wkrótce okazało, eksperyment Michelsona-Morleya był najgłośniejszym i najbardziej nieudanym pomiarem w historii fizyki, ale jednocześnie jednym z jej kamieni milowych. Jego wnioski doprowadziły do ostatecznego wykluczenia eteru jako bytu fizycznego. Problemem fizyki XIX wieku był zatem fakt, że prędkość dowolnego promieniowania elektromagnetycznego w próżni okazała się być stała. Fakt ten przeczył ogólnie przyjętemu rozumowaniu mechanistycznemu i zmuszał fizyków-teoretyków do wytężonej pracy. Wyniki doświadczalne budziły kontrowersje, lecz zostały uznane. Nadal nie było jasne, dlaczego światło jest tak wyjątkowe, że nie podlega transformacji Galileusza. Kolejny przebłysk prawdy pojawił się już na początku lat dziewięćdziesiątych XIX stulecia. W roku 1904 fizyk holenderski Hendrik Antoon Lorentz spostrzegł, że światło nie jest tu wyjątkiem. Przeprowadził następujące doświadczenie myślowe. Załóżmy, że w polu magnetycznym porusza się jednostajnie winda wraz z elektronem w jej wnętrzu. Na zewnątrz windy znajduje się obserwator, który widzi, że elektron się porusza wskutek działania siły Lorentza. W drugiej windzie inny obserwator jedzie wraz z elektronem. Według niego elektron spoczywa, bo mimo obecności pola magnetycznego na elektron nie działa żadna siła. Który wniosek jest słuszny? By odpowiedzieć na to trudne pytanie, Lorentz założył oddziaływanie eteru z materią, co skutkowało w skracaniu długości wzdłuż kierunku ruchu dla obserwatora w windzie. Musiał też przyjąć ad hoc, że zegar obserwatora w windzie opóźnia się względem obserwatora spoczywającego. Otrzymane stąd przekształcenie między układami odniesienia, transformacja Lorentza, dla prędkości względnych znacznie mniejszych od światła redukuje się do transformacji Galileusza. Lorentz stwierdził, że eter istnieje ale zjawiska względności długości i czasu uniemożliwiają jego wykrycie. Ideę skrócenia długości podzielał również irlandzki profesor filozofii naturalnej i eksperymentalnej George Francis FitzGerald, który niezależnie od Lorentza zauważył, że wyniki doświadczenia Michelsona-Morleya można łatwo wyjaśnić, przyjmując,
hipotezę skracania się przyrządu pomiarowego, w danym przypadku interferometru, wzdłuż kierunku ruchu, tzn. wzdłuż kierunku prędkości Ziemi. Skrócenie FitzGeralda-Lorentza prowadziło wprost do stałości prędkości światła. W 1904 roku francuski matematyk, fizyk, astronom i filozof nauki Jules Henri Poincare sformułował treść szczególnej zasady względności: wszystkie prawa fizyki mają taką samą postać w każdym inercjalnym układzie odniesienia. Wkrótce potem pokazał również, że istnieje transformacja przestrzeni i czasu nie zmieniająca równań elektrodynamiki Maxwella w każdym poruszającym się ze stałą prędkością układzie współrzędnych, a co więcej, że transformacja Lorentza jest jej szczególnym przypadkiem. Niezgodność mechaniki i elektromagnetyzmu stanowiła kluczowy kłopot dla fizyków początku XX wieku. Intensywnie szukano wyjaśnienia względności tej szerokiej klasy zjawisk, fundamentalnych dla życia codziennego. Większość ówczesnych fizyków była zdania, że obserwowana niekonsystencja teorii i doświadczenia wynika z niedoskonałości i słabej precyzji wykonanych pomiarów. Sądzono, że transformacja Galileusza jest właściwa, a niezgodności wynikają z błędów teorii zaproponowanej przez Maxwella. Jednakże, w środowisku uczonych istniała pewna mniejszość, która twierdziła, że problemy klasycznego obrazu świata wynikają z nieznanych dotąd fundamentalnych praw Przyrody. Jedynym co wypadało zrobić było połączenie w logiczną całość faktów doświadczalnych i założeń dobranych ad hoc. Pracujący w Bernie, skromny urzędnik patentowy żydowskiego pochodzenia Albert Einstein będący z wykształcenia fizykiem statystycznym, umotywowany ilością wykazanych doświadczalnie nieścisłości teorii klasycznej oraz wynikami teoretycznymi Maxwella, Lorentza i Poincare, miał wkrótce ogłosić światu swoją nową teorię, dzięki której miał stać się jednym z największych fizyków-teoretyków XX wieku. Dysponujący nieskazitelną intuicją Einstein skierował się na właściwą drogę rozumowania. Zamiast proponować nowe idee, które mogłyby utrudnić zbudowanie teorii, postanowił on wyciągnąć logiczne konsekwencje ze znanych wcześniej faktów. Pionierskim pomysłem, który pozwolił ułożyć pozornie różnorodne i niepasujące do sie-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Słowo o teorii względności Einsteina bie puzzle w piękną fizyczną układankę, były dwa założenia przedstawione w roku 1905 w klasycznej dzisiaj pracy „O elektrodynamice poruszających się ciał’’. Einstein w swojej konstrukcji myślowej zapostulował jako prawa Przyrody szczególną zasadę względności oraz zasadę absolutności prędkości światła. Szczególna zasada względności w jego sformułowaniu głosiła, że prawa elektrodynamiki i optyki są takie same we wszystkich układach odniesienia, w których prawdziwe są prawa mechaniki. Innymi słowy, prawa fizyki są takie same we wszystkich układach galileuszowych. W istocie zasada ta konceptualnie unifikowała mechanikę i elektromagnetyzm. Niezmienniczość prędkości światła stwierdzała, że prędkość światła w próżni jest jednakowa dla wszystkich obserwatorów, nie zależy od kierunku i prędkości źródła emitującego światło. Opierając się na tych dwóch założeniach, Einstein wyprowadził wniosek, że spoczynkowy układ odniesienia oraz poruszający się układ odniesienia muszą być powiązane transformacją Lorentza, czym bezpośrednio nadał jej piękny i nietrywialny sens fizyczny. Kolejnymi wnioskami pracy były opóźnianie się zegarów poruszających się względem spoczywających (dylatacja czasu), skrócenie odległości (kontrakcja przestrzeni), a także prawo składania prędkości, z którego wynikało, że wynik złożenia prędkości mniejszych od prędkości światła w próżni nigdy jej nie przewyższa, a także, że prędkość światła w próżni w każdym układzie odniesienia jest taka sama. Dalszymi konkluzjami było, stwierdzenie, że różnica między polem elektrycznym i polem magnetyczne jest zależna od stanu ruchu obserwatora, a także zaprezentowane zostały wzory opisujące zjawisko Dopplera dla fal elektromagnetycznych i transformacje energii promieniowania przy przejściu do poruszającego się układu odniesienia, czym Einstein opisał zjawisko przesunięcia ku czerwieni. Praca robiła wrażenie magicznej, wyrwanej z kontekstu panujących skostniałych przekonań. Jednakże Einstein nie burzył panującego porządku, ale znaną wszystkim fizykę uzupełnił wyborną w formie konstrukcją, która okazała się rozwiązywać niekonsystencje teorii klasycznej i doświadczenia. W innej pracy opublikowanej w magazynie Annalen der Physik redagowanym przez jego przyjaciela, twórcy idei teorii kwantów niemieckiego fizyka Maxa Plancka, Einstein stwier-
QFANT.PL
dził, że wydzielona przez ciało energia L zmniejsza jego masę o L/c2, gdzie c jest prędkością światła. Jest to wyrażenie zasady równoważności masy i energii, znanej lepiej jako E=mc2. Po sformułowaniu szczególnej teorii względności środowisko fizyków odniosło wrażenie, że problemy znalazły już rozwiązanie i odetchnęło z ulgą. Okazało się jednak, że Einstein dokonał dzieła ponadczasowego, które przetrwa niezapomniane i będzie fascynować kolejne pokolenia uczonych, nada sens fizyce XX wieku i stanie się motywacją badaczy. Jego odkrycia zmieniły sens fizyki teoretycznej, i postawiły teorię wyżej nad doświadczeniem. Zgodnie ze szczególną teorią względności, przy prędkości ciała materialnego zbliżającej się do prędkości światła (prędkość taka jest zwana relatywistyczną), jego energia dąży do nieskończoności. W praktyce jednak znaczy to, że ciało materialne nie może osiągnąć tej granicznej prędkości. Wynika stąd również w szczególności, że cząstka elementarna nie może zostać rozpędzona do prędkości światła w próżni, a tym bardziej jej przekroczyć. Dedukcja ta nie stosuje się jednak do cząstek bezmasowych, takich jak np. fotony będące kwantami światła. Kwestią stojącą pod znakiem zapytania jest istnienie tachionów, hipotetycznych cząstek, które mogłyby się poruszać z prędkościami nadświetlnymi. Współczesne teorie fizyki wysokich energii dopuszczają ich istnienie ad hoc, choć jak do tej pory żadne doświadczenie nie wykazało efektów przewidzianych przez teorie z tachionami. W przeciwieństwie do mechaniki Galileusza-Newtona przyjęcie punktu widzenia Einsteina w naturalny sposób pozwala rozważać zjawiska fizyczne występujące przy względnych prędkościach bliskich prędkości światła. Ponieważ prędkość światła leży poza naturalną dla człowieka percepcją zmysłową, więc wniosków teorii nie można intuicyjnie zrozumieć. Przykładami są: paradoks drabiny i stodoły, paradoks bliźniąt, synchronizacja. Omówmy je krótko. Paradoks drabiny i stodoły. Rozważmy drabinę pędzącą w pozycji poziomej z prędkością relatywistyczną i stodołę krótszą od drabiny. Ze zjawiska dylatacji czasu wynika, że czas przebycia stodoły przez drabinę będzie dłuższy dla drabiny niż dla stodoły. Ponadto z kontrakcji przestrzeni wynika, że drabina zmieści się cała w stodole - stodoła odczuwa ją krótszą. Jednakże, teoria przewiduje
- numer 2/09
29
publicystyka
Łukasz Andrzej Glinka
30
względność jednoczesności. Dwa zdarzenia określone jako jednoczesne przez jednego obserwatora, mogą nie być jednoczesne dla innego obserwatora. Drabina nie zmieści się w stodole jeśli dylatacja czasu i kontrakcja przestrzeni nie są jednoczesne. Paradoks bliźniąt. Związujemy układ inercjalny z człowiekiem przebywającym na Ziemi, podczas gdy jego brat-bliźniak leci w kosmos statkiem mającym stałą prędkość relatywistyczną. Po jakimś czasie kosmonauta wraca i spotyka się ze swoim bratem. Zgodnie ze szczególną teorią względności czas w poruszającym się układzie odniesienia płynie wolniej. Bliźniak pozostały na Ziemii spodziewa się, że skoro brat poruszał się względem niego to po powrocie będzie on młodszy. Jednakże, podróżujący bliźniak pomyśli w sposób analogiczny; w jego układzie odniesienia na Ziemi czas powinien płynąć wolniej, a więc jego brat musi być młodszy. Obaj bracia nie dopatrzyli się podstawowego faktu, który mówi że nie mogą mieć równocześnie racji, gdyż w świetle szczególnej teorii względności ich układy odniesienia nie są równoważne. Układ galileuszowy może być związany tylko z jednym z braci. Paradoks wynika z błędu w zastosowaniu teorii, która stwierdza, że równoważni są obserwatorzy znajdujący się w układach inercjalnych, tzn. układach nieprzyspieszanych względem siebie. Kiedy statek kosmiczny zawraca musi jednak uzyskać przyspieszenie by zmienić swoją prędkość na przeciwną. Podróżnik zmienia zatem układ inercjalny na inny, co pociąga wniosek, że brat na Ziemii ma słuszność. Synchronizacja. Jednym z wniosków szczególnej teorii względności jest synchronizacja zegarów dwóch różnych od siebie zdarzeń. Każde ze zdarzeń ma swój osobisty zegar, które w celu ustalenia kolejności czasowej należy zsynchronizować. Wysyłamy zatem światło od jednego zdarzenia do drugiego i czekamy na taką samą natychmiastową odpowiedź. Przy powrocie światła rejestrujemy pewne opóźnienie, co oznacza, że dokonaliśmy synchronizacji i możemy określić następstwo oraz jednoczesność zdarzeń. Podkreślić należy, że synchronizacja zegarów może być zrobiona tylko w układzie galileuszowym. Całość rozważań Einsteina została w piękny matematyczny sposób skondensowana poprzez model hiperbolicznej czasoprzestrzeni, zaproponowany
przez niemieckiego matematyka i fizyka pochodzenia polsko-żydowskiego, urodzonego w Rosji carskiej Hermanna Minkowskiego, który nomen omen był gimnazjalnym nauczycielem matematyki Einsteina. Punkty przestrzeni Minkowskiego, nazywane zdarzeniami, odpowiadają zjawisku fizycznemu o znikających rozmiarach i czasie trwania. Z rzeczywistymi zjawiskami fizycznymi stowarzyszone są linie ciągłe w czasoprzestrzeni zwane liniami świata. Zgodnie z ideą Einsteina, czasoprzestrzeń określa ruch ciała fizycznego. Ze zdarzeniami związani są obserwatorzy, których nieprzyśpieszony ruch pozwala stowarzyszyć z nimi galileuszowy układ odniesienia. W układzie odniesienia definiuje się układ współrzędnych, za pomocą czwórki liczb - trzema współrzędnymi przestrzennymi x, y, z oraz jedną współrzędną czasową t. Jedna z osi odpowiada czasowi a pozostałe trzy przestrzeni. Zakłada się, że dla dwóch obserwatorów inercjalnych istnieje transformacja współrzędnych przekształcająca współrzędne jednego na współrzędne drugiego oraz, że prawa fizyki mają postać równań, które są wyrażone w odniesieniu do współrzędnych określonych w układzie inercjalnym. Co więcej, prawa fizyki nie zmieniają się po dokonaniu transformacji układu odniesienia (tzn. są kowariantne). Minkowski odkrył, że transformacja Lorentza nie tylko nie zmienia równania propagacji światła x2 + y2 + z2 = (ct)2 lecz co więcej zachowuje również wartość wyrażenia (Δs)2 = (cΔt)2 - (Δx)2 - (Δy)2 - (Δz)2 zwanego interwałem czasoprzestrzennym, gdzie (ct, x, y, z) oraz (ct+cΔt, x+Δx, y+Δy, z+Δz) są współrzędnymi czasoprzestrzennymi dwu różnych zdarzeń. W przypadku geometrii Euklidesa twierdzenie Pitagorasa L2 = (Δx)2 + (Δy)2 + (Δz)2 wyraża długość L odcinka między punktami o współrzędnych (x, y, z) oraz (x+Δx, y+Δy, z+Δy), który nie zmienia się przy obrotach. Minkowski wywnioskował, że szczególna teoria względności
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Słowo o teorii względności Einsteina wprowadza nowego typu geometrię przestrzeni. Jego punkt widzenia okazał się bardzo płodny. Znikający interwał definiuje trójwymiarową powierzchnię stożka w czterowymiarowej przestrzeni. Światło porusza sie w czasoprzestrzeni po tej właśnie powierzchni, zwanej z tego powodu stożkiem świetlnym. Każde zdarzenie jest wierzchołkiem stożka świetlnego. Teraźniejszości odpowiada punkt w czasoprzestrzeni. Wnętrze stożka powyżej wierzchołka określa wszystkie zdarzenia, do których obserwator będący w danym punkcie czasoprzestrzeni może dotrzeć, poruszając się z prędkością mniejszą od prędkości światła, a wnętrze stożka poniżej punktu definuje zbiór zdarzeń, z których obserwatorzy mogą dotrzeć do danego punktu, poruszając się oczywiście z prędkością mniejszą od prędkości światła. Zdarzenia znajdujące się na zewnątrz stożka, poprzez odpowiedni wybór układu odniesienia, mogą stać się równoczesne z danym zdarzeniem. Przy stałej prędkości ciała, współporuszający się wraz z nim obserwator inercjalny nie może zaobserwować ruchu ciała, lecz jedynie zarejestrować upływ czasu. Ścieżką czasową nazywamy tor takiego ciała w czasoprzestrzeni Minkowskiego. Hipotetycznie można posłużyć się paralelą i włączyć w rozważania teoretyczne również krzywe wzdłuż których obserwator odczuwa przestrzenne przemieszczanie się ciała, ale nie rejestruje zmiany czasu. Stowarzyszone z taką sytuacją krzywe czasoprzestrzenne zwane są ścieżkami przestrzennymi. Z maksymalności prędkości światła można dowieść, że każdy prosty odcinek między takimi dwoma zdarzeniami, którego nie można przebyć w skończonym czasie jest ścieżką przestrzenną. Obiekty związane z taką krzywą nie mogą obserwować się wzajemnie i nie oddziaływują fizycznie. Pojęcie równoczesności jest również względne. Dwa zdarzenia równoczesne dla jednego obserwatora, nie muszą być takimi dla innego obserwatora. Dwaj różni obserwatorzy, między którymi istnieje krzywa czasowa, rejestrujący dwa różne zdarzenia, między którymi istnieje krzywa przestrzenna, mogą je widzieć w różnej kolejności czasowej. Wkrótce po ogłoszeniu swoich wyników Minkowski umarł nagle w wieku 45 lat, ale jego punkt widzenia natchnął Alberta Einsteina do dalszej pracy. Zmotywowany pięknem matematycznym
QFANT.PL
przestrzeni hiperbolicznej, zaczął zastanawiać się nad problemem umieszczenia w swoim schemacie pola grawitacyjnego. Wszak jego dotychczasowa teoria obejmowała mechanikę i elektrodynamikę, bez udziału grawitacji, która jednak zgodnie z tym co ustalił ponad dwa stulecia przed nim Izaak Newton, jest powszechna. Znanym faktem z życia Einsteina była jego młodzieńcza fascynacja algebrą i geometrią. Nie ma się więc czemu dziwić, że idea uwzględnienia w teorii pola grawitacyjnego wyrastała właśnie z argumentów geometrycznych. Pomysł jednak, jak na owe czasy był niezwykle oryginalny. Ze sławnego doświadczenia myślowego z windą spadającą swobodnie w polu grawitacyjnym, Einstein wyciągnął wniosek że pole grawitacyjne jest równoważne przyspieszeniu, a mówiąc dzisiejszym językiem może być przezeń modelowane lub symulowane. Idea przedstawiała się następująco. Jak wspomnieliśmy wcześniej, interwał czasoprzestrzenny w przestrzeni Minkowskiego jest niezmienniczy pod działaniem transformacji Lorentza, która jest matematycznym wyrażeniem faktu przejścia ze spoczywającego układu odniesienia do układu odniesienia poruszającego się względem niego ze stałą prędkością ale bez przyspieszenia. Co więcej, transformacja Lorentza jest liniowym przekształceniem między współrzędnymi obu tych układów odniesienia. W przypadku przyspieszanego układu odniesienia transformacja Lorentza przechodzi w dowolne nieliniowe przekształcenie. Wówczas, na skutek przyspieszeń układu, współczynniki stojące przy kolejnych kwadratach interwału nie są stałe. Wynika stąd jednak, że w czasoprzestrzeni z obecnym polem grawitacyjnym pojawią się współczynniki przy „mieszanych’’ kwadratach, np. Δx(cΔt), będące funkcjami współrzędnych. Cechą odróżniającą czasoprzestrzeń bez pola grawitacyjnego od czasoprzestrzeni gdzie to pole jest obecne, jest zatem istnienie pewnych szczególnych współrzędnych, dla których interwał staje się taki jak dla przestrzeni Minkowskiego, które jednak w ogólnej przestrzeni są nieobecne. Słowo „szczególny’’ ma zatem nietrywialne znaczenie dla terminu szczególna teoria względności, tak jak słowo „ogólny’’ dla ogólnej teorii względności. Zatem czasoprzestrzeń ogólnej teorii względności powinna wykazywać zakrzywienie, które Einstein zinterpretował jako pole grawitacyjne.
- numer 2/09
31
publicystyka
Łukasz Andrzej Glinka Dla każdego, kto pierwszy raz próbuje zrozumieć ideę ogólnej teorii względności pomysł ten budzi co niemałe zdumienie jeśli nie grozę. 100 lat temu fizycy nie wiedzieli co oznacza płaskość przestrzeni Euklidesa, mimo że nad konstrukcją geometrii nieeuklidesowej ówcześni im matematycy pracowali od niemal pół wieku. Matematyk niemiecki Georg Friedrich Bernhard Riemann był twórcą geometrii, której zasady stanowią podstawę ogólnej teorii względności. Zapoczątkował on systematykę geometrii nieeuklidesowych. Warto dodać, że jego prace z teorii liczb i teorii funkcji analitycznych wywarły znaczący wpływ na rozwój matematyki. Rozwinął teorię szeregów trygonometrycznych, stworzył teorię całki, wprowadził funkcję zeta oraz związaną z jej zerami do dziś nie dowiedzioną hipotezę, zwaną hipotezą Riemanna. Zajmował się też fizyką teoretyczną. Ideą Riemanna było uogólnienie znanego nam ze szkoły podstawowej twierdzenia Pitagorasa; zapisał on odległość ds między punktami o współrzędnych (x0, ..., xD) oraz ( x0+dx0, ..., xD+dxD) jako ogólną formę kwadratową dla dowolnej liczby wymiarów D+1 ds2 = g00dx0dx0 + g01dx0dx1 + ... + gDDdxDdxD gdzie wszystkie współczynniki gij = gij(x0, ..., xD) są funkcjami D+1 współrzędnych, a ich liczba wynosi (D+1)2. Macierz utworzona ze współczynników gij, nazywa się tensorem metrycznym lub krótko metryką danej przestrzeni Riemanna. Około 1908 roku geometria nieeuklidesowa była już rozwiniętą dyscypliną matematyczną, jednakże pomimo pewnych intuicji wyrażonych jeszcze przez Riemanna nie wiedziano nic o jej możliwych związkach z fizyką a fizycy po prostu nie znali geometrii nieeuklidesowych. Można rzec, że największym sukcesem Einsteina było posiadanie przez niego umysłu zdolnego do wytworzenia interpretacji fizycznej geometrii nieeuklidesowych. Odkrycie ogólnej teorii względności miało fundamentalne znaczenie dla rozwoju fizyki teoretycznej. Samo zrozumienie grawitacji jako krzywizny czasoprzestrzeni nie stanowiło jednak teorii. Należało wydedukować równania uogólniające znane od dwu stuleci i dobrze potwierdzone prawo klasycznej grawitacji - prawo powszechnego ciążenia Newtona. Tutaj Einstein napotkał trudności, które pomógł mu pokonać
32
jego kolega ze studiów, niemiecki matematyk żydowskiego pochodzenia, specjalista w geometrii wykreślnej Marcel Grossman, który uzmysłowił mu znaczenie geometrii Riemanna. W czasie uczenia się jej zasad, Einstein publikował swoje myśli i częściowe rezultaty badań, takie jak np. obliczenie kąta ugięcia promieni świetlnych w polu grawitacyjnym metodą słabego pola grawitacyjnego. Powstanie ogólnej teorii względności było historyczną niebanalnością. Einstein znany był z tego, że nie trzymał w sekrecie swoich planów i obliczeń pośrednich. Znany był też z tego, że mylił się w swoich pracach i w związku z tym był często zmuszony wycofywać się z opublikowanych wyników. Na rok 1907 datuje się początek jego poszukiwań ogólnej teorii względności. Nie był jednak samotny w tych poszukiwaniach, a miał minimalnie jednego bardzo silnego przeciwnika nieustannie i dosadnie go krytykującego i zarazem bez sukcesu usiłującego stworzyć oczekiwaną teorię. W 1913 roku idee i wysiłki Einsteina przyciągnęły uwagę jednego z najwybitniejszych matematyków-uniwersalistów wszechczasów, Niemca Davida Hilberta. Einstein posługiwał się intuicjami geometro-fizycznymi, podczas gdy Hilbert był formalistą i szukał równań pola grawitacyjnego jako wniosku z zasady wariacyjnej ze względu na metrykę. W zamyśle Hilberta wariowany funkcjonał miał być wielkością skalarną, a otrzymane równania winny były być równaniami różniczkowymi drugiego rzędu. Przyjmując takie założenia, w ciągu 2 lat Hilbert wyprzedził Einsteina oraz niezależnie od niego odkrył równania pola ogólnej teorii względności. Einstein zaprezentował swoje wyniki na posiedzeniach Pruskiej Akademii Nauk w Berlinie - 4, 11, 18 i 25 listopada 1915 r., podczas gdy 20 listopada 1915 r. na posiedzeniu Królewskiej Akademii Nauk w Getyndze Hilbert pokazał zgromadzonym swoje równania. Wyniki były tożsame, ale wyłącznie w przypadku próżni, gdyż Hilbert nie badał obecności materii. Nie wnikając w subtelne szczegóły rozumowania Einsteina oraz aspekty formalizmu geometrii nieeuklidesowych, wyjaśnijmy koncepcję jego równania. W przypadku gdy liczba wymiarów przestrzennych D wynosi 3, wówczas czasoprzestrzeń jest D+1 = 4 wymiarowa. Oznaczając indeksy metryki przez greckie litery μ, ν = 0,1,2,3, równania Einsteina wyrażają związek między wielkościmi
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Słowo o teorii względności Einsteina geometrycznymi przestrzeni nieeuklidesowej – metryką gμν , drugą formę fundamentalną Rμν i jej krzywizną R – oraz wielkością opisującą materię, zwaną tensorem energii-napięć pól materii Tμν, w następujący sposób: Rμν – ½gμνR = κTμν Gdzie κ jest stałą wymiarową. Równania przedstawione przez Einsteina miały głęboką treść fizyczną – łączyły materię z geometrią, wyrażały teorię pola grawitacyjnego w języku tensorowym. Stosowały się do pól grawitacyjnych wewnątrz materii i w obecności pola elektromagnetycznego. Nie ulega dyskusji fakt, że twórcą idei ogólnej teorii względności był Einstein. Hilbert zdając sobie sprawę z tegoż stanu rzeczy nigdy nie zgłosił pretensji do pierwszeństwa, a co więcej cytował prace Einsteina. Znanym faktem jest, że uczeni publicznie okazywali sobie wzajemne serdeczności i głęboki szacunek. Sprawa Einsteina bynajmniej nie jest zakończona. Teoria względności jest fundamentalną częścią fizyki, kształtuje nasz punkt widzenia na świat i Wszechświat, kolejne pokolenia uczonych studiują jej wyniki, korygują niekonsystencje i błędy, znajdują jej nowe aspekty i zastosowania. Teoria szczególna z wysoką precyzją opisuje np. klasyczne cząstki naładowane poruszające się z dużymi prędkościami w niejednorodnych polach elektromagnetycznych. Jej struktura matematyczna pozwoliła w zwarty i przyjemny dla oka sposób opisać zjawiska elektromagnetyczne na poziomie klasycznym. Ponadto, w połączeniu z teorią kwantów doprowadziła do sformułowania relatywistycznej mechaniki kwantowej oraz elektrodynamiki kwantowej, będącej historycznie pierwszą kwantową teorią pola i prekursorem w formułowaniu Modelu Standardowego, fundamentalnej teorii fizycznej stanowiącej współczesny punkt widzenia na świat cząstek elementarnych i oddziaływań fundamentalnych. Ogólna teoria względności z zaskakująco znakomitą dokładnością opisuje fizykę w Układzie Słonecznym, prawo powszechnego ciążenia Newtona zawiera w sobie w ramach przybliżenia słabego pola. Jeszcze w pracach Einsteina wyjaśnione zostały takie zjawiska jak ruch peryhelionowy Merkurego czy zakrzywienie się toru światła wy-
QFANT.PL
syłanego z gwiazd stałych w pobliżu Słońca, które nie miały konsystentnego wyjaśnienia w ramach mechaniki klasycznej. Jest cennym narzędziem astrofizyków teoretyków, służącym do modelowania gwiazd i zjawisk astrofizycznych. Wielokrotnie konstruowano ścisłe i przybliżone rozwiązania równań Einsteina, co pozwoliło przewidzieć istnienie wielu wcześniej nieznanych obiektów astrofizycznych i opisać ich własności z zadziwiającą precyzją. Przykładem są rozwiązania Schwarzschilda i Kerra znane jako czarne dziury, których obserwację potwierdzają astrofizycy - jedna jest w centrum Naszej Galaktyki. Innym sukcesem jest model Wszechświata - dzisiaj wiadomo, że w znakomitym przybliżeniu konforemnie płaskie rozwiązanie kosmologiczne Friedmanna prawidłowo opisuje dane doświadczalne, i jest generycznym modelem Wszechświata. Teoria względności jest znakomitym przybliżeniem w opisie zjawisk astrofizycznych. Tzw. przybliżenie 3+1 teorii, stanowi podstawowe narzędzie w szukaniu rozwiązań numerycznych równań Einsteina. Teoria względności jest szanowana w technologii wojskowej. Zaniedbanie poprawek relatywistycznych spowodowałoby błędne działanie systemu nawigacyjnego GPS. Wynikający z nieuwzględnienia wpływu pola grawitacyjnego na upływ czasu błąd w określeniu położenia po 24 godzinach wynosiłby 18 km. Próbowano teorię względności modyfikować i skonstruować godne teorie alternatywne. Wyniki dopuszczalnych fenomenologicznie uogólnień różnią się tak niewiele od tych uzyskanych z teorii względności, że przestano się zajmować modelami alternatywnymi. Doświadczenie kolejno je eliminuje. Znanym faktem jest, że gdy Albert Einstein uzyskał wynik, że Wszechświat zgodnie z ogólną teorią względności nie może być statyczny, lecz jedynie rozszerzać się lub zapadać, w 1917 roku poprawił swoje równania wprowadzając tzw. stałą kosmologiczną Λ, t.j. człon gμνΛ po prawej stronie równań Einsteina. Jednakże już w 1929 roku astronomowie amerykańscy Edwin Hubble i Miltonem Humasonem odkryli i obliczyli prawo rozszerzania się Wszechświata, a tym samym potwierdzili ogólną teorię względności bez udziału członu kosmologicznego. Einstein wprowadzenie tej stałej nazwał największą pomyłką swojego życia. Stała kosmologiczna pozostała jednak do dziś tematem licznych
- numer 2/09
33
publicystyka
Łukasz Andrzej Glinka
34
rozważań wielu powszechnie szanowanych uczonych. Jej istnienie determinuje rozwiązania równań Einsteina o zupełnie odmiennym charakterze, niż rozwiązania tych równań z nieobecnością tej stałej. Dla przykładu, osobliwość rozwiązania Schwarzschilda przenoszona jest na brzegi rozwiązania De Sittera. Modyfikacja ta została na długo zapomniana, ale o koncepcji stałej kosmologicznej przypomniano sobie podczas prób budowy kwantowej teorii grawitacji. Okazuje się, że energia próżni, dająca zakrzywienie przestrzeni, zachowuje się analogicznie do stałej kosmologicznej, choć przekracza o ponad sto rzędów wielkości akceptowalną jej wartość. Od 1990 roku o stałej kosmologicznej mówi się w bardzo wiarygodnym tonie z powodu zaobserwowania dalekich supernowych, z których wynika, że Wszechświat rozszerza się coraz szybciej zamiast coraz wolniej. Zjawisko to nosi nazwę przyspieszenia kosmicznego, a można je wyjaśnić zakładając, że gęstość energii-materii jest zdominowana przez ciemną energię lub właśnie stałą kosmologiczną. Przyjmuje się, że wartość stałej kosmologicznej jest bardzo bliska zera albo równa zero. Z reguły przyjmuje się raczej wartości dodatnie (dodatkowe przyciąganie). Niektórzy twierdzą jednak, że powinna być ona ujemna (siła odpychająca). Istnienie stałej kosmologicznej jest związane z ciemną energią. Współcześnie jedną z bardziej interesujących zagadek jest promieniowanie grawitacyjne, którego istnienie wynika z ogólnej teorii względności. Fala grawitacyjna to przemieszczająca się z prędkością światła zmarszczka w czasoprzestrzeni. Objawia się ona cyklicznymi zmianami sił grawitacyjnych oraz zmianami w dylatacji czasu. Źródłem fal grawitacyjnych jest ciało poruszające się z przyspieszeniem, lecz paradoksem jest, że do uzyskania obserwowalnych efektów ciało to musi mieć bardzo duże przyspieszenie i ogromną masę. Obiekt emitujący fale traci energię, która unoszona jest w postaci promieniowania. Fale grawitacyjne oddziaływają ze sobą a nie tylko z materią. Do chwili obecnej nie zarejestrowano fal grawitacyjnych z kosmosu. Z punktu widzenia teorii, jeżeli przez Ziemię przeniknie taka fala, wynikiem będzie chwilowe rozciągnięcie i skurczenie się wszystkich obiektów. Przykładowo wartości odkształcenia obiektu o długości 400 km są mniejsze niż
10-19 m. Tak małe wartości są barierą w detekcji fal grawitacyjnych, a brak pomiaru nie daje pewności ich istnienia. Nadzieje budzi interferometr laserowy, dzięki któremu jest możliwe zbudowanie odpowiedniego detektora. W 1987 roku amerykański fizyk Joe Weber rzekomo zaobserwował fale grawitacyjne supernowej w Wielkim Obłoku Magellana (SN 1987A). Uczony twierdzi, że jego aparatura wykryła fale grawitacyjne w dokładnie w momencie obserwacji supernowej. Wyniki te nie zostały zaakceptowane gdyż obliczenia wskazywały na powstanie zbyt słabych fal grawitacyjnych w porównaniu z czułością aparatury Webera. Pakistański fizyk Asghar Qadir twierdzi, że odkrycie Webera należy ponownie rozważyć ponieważ przewidywanie siły fal grawitacyjnych nie jest łatwe i do niedawna brano pod uwagę jedynie efekty pierwszego. Qadir twierdzi, że istnieją okoliczności, w których efekty drugiego rzędu wzmacniają fale grawitacyjne. Jest to asymetria zdarzenia będącego źródłem fal, kiedy mogą być one wzmocnione nawet o rząd 104. Qadir podkreśla, że supernowa SN 1987A dokładnie spełnia ten scenariusz, i jeśli była źródłem fal grawitacyjnych, Weber wykrył fale grawitacyjne. Inny aspekt fal grawitacyjnych pochodzi z obecnego dziesięciolecia. Na początku 2002 roku amerykański fizyk, specjalista w optyce kwantowej, Raymond Y. Chiao zaproponował hipotezę, według której nadprzewodnik jest w stanie przekształcić odpowiedni rodzaj promieniowania mikrofalowego w fale grawitacyjne. Naukowiec stwierdził, że istnieje proces odwrotny, tzn. fale grawitacyjne mogą wywołać w nadprzewodniku emisję promieniowania elektromagnetycznego. Hipoteza Chiao opiera się na założeniu, że fale grawitacyjne opisują zależności zbliżone do równań Maxwella. Prowadzone są doświadczenia, mające na celu zweryfikowanie tej hipotezy. W przypadku jej potwierdzenia, fale grawitacyjne mogą pozwolić na przekazywanie informacji przez środek Ziemi, ponieważ zwykła materia prawie ich nie pochłania. Ich detektorem może być tylko nadprzewodnik schłodzony do bardzo niskiej temperatury, co utrudni ich zastosowanie. W listopadzie 2002 roku zespół włoskich badaczy Narodowego Instytutu Fizyki Jądrowej (Istituto Nazionale di Fisica Nucleare) oraz Uniwersytetu Rzymskiego przeanalizował dane ze wszystkich detektorów. Pokazano,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Słowo o teorii względności Einsteina że najsilniejsze fale grawitacyjne docierają do nas z centrum Drogi Mlecznej. Jest to pośredni dowód na detekcję fal grawitacyjnych. Dla wielu istniejących rozwiązań równań Einsteina, ich fizyczne nie zostało zweryfikowane. Wymienić należy chociażby most Einsteina-Rosena będący jednym z tzw. tuneli czasoprzestrzennych, hipotetycznej właściwości topologicznej czasoprzestrzeni, stanowiącej rodzaj skrótu pomiędzy co najmniej dwoma obszarami wszechświata lub rodzajem mostu łączącego wszechświaty. Współczesnym problemem jest również kosmologia kwantowa, badająca możliwy wpływ efektów mechaniki kwantowej na powstanie Wszechświata, jego wczesną ewolucję, szczególnie po Wielkim Wybuchu. Pomimo licznych prób, np. opartych na tzw. równaniu Wheelera-DeWitta, kosmologia kwantowa jest dzisiaj raczej spekulatywną gałęzią grawitacji kwantowej. Otwartym pytaniem teoretycznym pozostaje również problem sformułowania i możliwego fizycznego znaczenia samej grawitacji kwantowej. Wielu fizyków teoretyków studiuje grawitację kwantową na bardzo dobrym matematycznym poziomie i współcześnie mamy do czynienia z jej wieloma modelami. Najważniejsze z nich to historycznie pierwsza geometrodynamika kwantowa, modele wynikające z teorii strun i superstrun, pętlowa grawitacja kwantowa, modele statystycznej teorii pola, triangularyzacja, a także modele oparte na koncepcjach teorii cząstek elementarnych wprowadzające hipotetyczne cząstki elementarne, kwanty fal grawitacyjnych zwane grawitonami. Nadal jednak fenomenologia tego hipotetycznego zjawiska nie jest dobrze określona. Podkreślić należy, że rejon energetyczny, w którym mogłoby być ono zaobserwowane nie jest dzisiaj znany. Jest to jednak problem granic eksperymentalnych i technologicznych. Rolą dowolnej teorii jest produkowanie hipotez, które by stać się wiarygodnymi, muszą być zweryfikowane.
QFANT.PL
Polecana literatura: Albert Einstein, Istota teorii względności, Prószyński i S-ka, Warszawa 1997 Albert Einstein, Teoria względności i inne eseje, Prószyński i S-ka, Warszawa 1997 Steven Weinberg, Pierwsze trzy minuty, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998 Michio Kaku, Wszechświaty równoległe: Powstanie Wszechświata, wyższe wymiary i przyszłość kosmosu, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000 Steven Hawking, Wszechświat w skorupce orzecha, Zysk i S-ka, Warszawa 2001 Roger Penrose, Droga do rzeczywistości. Wyczerpujący przewodnik po prawach rządzących Wszechświatem, Prószyński i S-ka, Warszawa 2006
Łukasz Andrzej Glinka
- numer 2/09
Łukasz Andrzej Glinka (ur. 5. października 1984 r. w Makowie Mazowieckim) jest fizykiem teoretykiem. W swoim obecnym dorobku naukowym ma blisko 25 prac naukowych w zakresie teorii i fenomenologii fizyki wysokich energii.
35
publicystyka 36
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Weryfikatorium
Chaos kontrolowany - Ale chyba nie zrobimy mu krzywdy, prawda? – zachrypiał Joe, który kompletnie zapomniał, że trzyma w prawej ręce naostrzony tasak, i w geście rozpaczy wskazał narzędziem mordu na pisarza. Potężne cienie na ścianie poruszyły się nerwowo. – Proszę, proszę…Kto tak martwi się o głowę tego cwaniaka? Wielki, groźny Joe! Joe - Uciekajcie dzieci! Joe-Rzeźnik! Joe…- Tu mężczyzna w długim czarnym płaszczu podszedł i oskarżycielsko wskazał na niego palcem. - Na pięciuset kartach powieści połykasz oczy zarżniętych bez litości ofiar, a tu nagle bestia oswojona, kto by pomyślał! – Przymknij się, Detektyw – rzuciła Ofiara. – Lepiej pomyśl nad zagadką. Jak ten upaćkany atramentem to robi, że Joe goni mnie, ty gonisz Joego…Nadszedł czas zemsty. Rzecz jasna, zły sen mija, ale zagadka pozostaje nierozwiązana. Jak to się dzieje, że Joe jednej nocy morduje cały personel więzienia, Detektyw tonie w butelczynie marnego dżinu, a Ofiara umiera i zmartwychwstaje dziesięciokrotnie? I co robić, jeśli czytasz tekst, nad którego liftingiem spędziłeś tydzień, i nadal odnajdujesz błędy, potknięcia stylistyczne, niejasności, a charakter z założenia silny wydaje się nieudolny? A może po prostu chciałbyś skonfrontować swoją opinię z innymi? W jednym i drugim przypadku rozsądnym posunięciem byłoby odwiedzić Weryfikatorium.pl. Q: Co było główną motywacją dla stworzenia takiego forum literackiego? Weryfikatorium się wyróżnia – można u was liczyć na korektę, wskazówki warsztatowe, uwagi odnośnie nie tylko strony merytorycznej, ale i technicznej tekstu. Główna motywacja? Chyba miłość do pisania i literatury. Chęć pomocy i chęć rozwoju. Nie zapominajmy też o tych pięciu tysiącach złotych miesięcznie. I ciastkach. Weryfikatorium i inne tego typu witryny dają szansę podzielić się swoją twórczością bez żadnych przeszkód. To plac treningowy - dla tych ocenianych, którzy otrzymują szereg przydatnych porad i dla tych oceniających, którzy uczą się na cudzych
QFANT.PL
błędach. Takie perpetum mobile. Wszyscy sobie pomagamy, wszyscy są szczęśliwi, tęczowe ranczo, czekoladowe rzeki, puchate króliki i tak dalej. Weryfikatorium to przede wszystkim pisarska pasja i ludzie, którzy ją posiadają. Wspomniany już plac treningowy, gdzie ćwiczy się swoje umiejętności. O to chodziło od samego początku. Q: Weryfikatorium jest strasznym miejscem, gdzie próżności nie drapie się po tłustym brzuszysku, podziwia umiejętność i tłumaczy jej brak. Czyli…piekło nazywania rzeczy koślawych koślawymi, a prostych prostymi? Zdecydowanie tak. Wyjątek to oczywiście sytuacje, kiedy rzeczy proste są zawiłe, a koślawe ciekawe. To zróżnicowane piekło. Q: Atmosfera w piekle jest gorąca. Dyskusje osiągają stan wrzenia, czy udaje wam się tego uniknąć? Osobiście nie cierpię dyskusji, ponieważ nazbyt często przeistaczają się w zabawę „Pokaż, że jesteś cudowny, NIGDY nie zmieniasz zdania, a inni są głupkami”. Właśnie wtedy pojawia się owe niebezpieczne wrzenie, na szczęście użytkownicy to w większości rozsądni, ogarnięci ludzie i w porę sami przywołują wszystko do normy. Kiedy jednak zawodzą, pojawia się - dla przykładu - wychudzony jegomość z wielką kosą, wiecznym wyszczerzem na twarzy i awersją do jasnych barw. Nazywa się Ponury Żniwiarz, ale mówimy na niego Web. Mamy też podręczny zestaw krwiożerczych wiewiórek oraz wygłodzonych krokodyli. I wampirzycę. I kretyna, którego specjalnością jest znikanie w kłębach purpurowej pary i rzucanie się w przepaście. Nie jest groźny, ale skuteczny kiedy trzeba. W każdym razie - tak, udaje nam się unikać niebezpiecznych tarć. Dzięki użytkownikom i dzięki władzy. Trzeba jednak pamiętać, że czasem te wrzenia są mile widziane, wszak jesteśmy w piekle. Q: Rozmawiacie o utworach muzycznych, które was zachwyciły, i filmach, które rozczarowały, organizujecie zjazdy, na lipiec tego roku planujecie
- numer 2/09
37
publicystyka
Weryfikatorium warsztaty literackie. Czy Weryfikatorium można nazwać społecznością? Jestem nieodpowiednią osobą, żeby odpowiedzieć na to pytanie. Nie lubię przyczepiania etykiet, nazw i takich różnych. Weryfikatorium to na pewno duża grupa ludzi połączona wspólną pasją, jednak super jest to, że na tym się nie kończy. Na forum wywiązało się multum znajomości, poznajemy się na spotkaniach bez pośrednictwa monitora i kabelków, teraz czekają nas wspomniane warsztaty literackie. To zupełnie naturalny i wspaniały proces - ludzie poznający się wskutek jednego wspólnego zainteresowania, najczęściej tych wspólnych zainteresowań mają więcej i - najzwyczajniej w świecie - lubią się. Angażują się w życie forum. Q: Niezależny zin cieszy się gronem wiernych czytelników, a pisarz zdradza tajniki warsztatu na stronie autorskiej. Wygląda na to, że literatura zadomowiła się w sieci…Jaki poziom prezentują teksty, które otrzymujecie? Często zdarzają się perełki, tak, że Weryfikatorzy uczą się od Weryfikowanych? Poziom, który prezentują teksty jest bardzo, bardzo różny. Teksty z bardzo ciekawym pomysłem, ale strasznymi brakami warsztatowymi. Teksty dobre stylistycznie, ale nudne. Teksty ciekawie napisane, ale zabite przez brak jakiejkolwiek estetyki. Multum kombinacji. Odwiedzają nas ludzie z doświadczeniem pisarskim, bez doświadczenia, młodzi, starzy, o różnych zainteresowaniach i różnych podejściach do tworzenia. Stąd duża różnorodność. Na szczęście osoba, która umieszcza - żeby nie powiedzieć „pracy słabej pod względem stylu, treści i estetyki” - gniota i bierze sobie do serca wszelkie rady czytelników, potem daje mniejszego gniota, potem jeszcze mniejszego... i voila! Jest niezły tekst! Sam tak zaczynałem. Pojawiłem się na forum, umieściłem tekst, z dumą wyobrażając sobie jaki strumień pochwał na mnie spłynie (byłem rozpieszczany przez znajomych), a zamiast tego dostałem wór konstruktywnej krytyki. To było niesamowite. Zdjęto mi klapki z oczu. Wziąłem się porządnie do roboty i z każdym kolejnym tekstem widziałem postęp, uczyłem się na swoich błędach oraz błędach cudzych. Uważam, że pobyt na Weryfikatorium to
38
proces samodoskonalenia, szczególnie dla ludzi, którzy dopiero zaczynają bawić się w pisanie. Jeśli chodzi o perełki... nie zdarzają się często, inaczej nie byłyby perełkami. Na szczęście nie zdarzają się też zupełnie rzadko (w końcu nawet Weryfikatorium należy się czasem jakaś nagroda, trochę pyszności). Zawsze są jednak docenione w postaci komentarzy i/lub umieszczenia w dziale „Wyróżnione”/”Najlepsze z najlepszych”. Prawdą jest, że nawet jeśli tekst jest kiepski albo po prostu solidny, Weryfikatorzy i tak się uczą na jego błędach lub dobrych stronach. Q: Na forum aktywnymi dyskutantami są zawodowi pisarze : Adam Przechrzta, Andrzej Pilipiuk, Jacek Skowroński, Jerzy Reuter czy Stefan Darda. Weryfikatorium pretenduje do miana najlepszego przewodnika po polskim rynku fantastyki? Nie mam pojęcia. Nie znam się, nie orientuję się. Wiem tylko, że się staramy. Z Patrykiem ‘Patrenem’ Fijałkowskim rozmawiała Anna Thol
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Chaos kontrolowany
rys. Krzysztof Gulbinowicz
„Zanim postawisz kropkę, warto byłoby zweryfikować...”
QFANT.PL
- numer 2/09
39
Weryfikatorium - Księga wspomnień
publicystyka
Patren: Czasem – Bogu dzięki – bywa tak, że znienacka w nasze życie uderza jakieś ważne, pozytywne wydarzenie. Czasem trafi się miłość, czasem jakaś niespodziewana wygrana, czasem naszego wroga piorun strzeli, istna la loteria. Ja wylosowałem Weryfikatorium. Wieczór 2006r., czternastoletni Patren dogorywa ósmego listopada pod kołdrą, walcząc z chorobą. Dobija się telewizją (chociaż, trza przyznać, „Przyjaciele” byli śmieszni). Wreszcie siada przed komputerem, otwiera wujka Googla i gnany impulsem wstukuje „pisarstwo”. Chyba nie muszę mówić, co było na szczycie listy znalezionych. Swój pierwszy tekst na Weryfikatorium umieściłem z dumą rozmiarów Rosji, czekając na peany na moją cześć (w końcu to było superultrahipernowatorskie i epickie fantasy z elfami oraz wybrańcami, i mieczami +1000 do elektryczności) . Po części była to wina mojego przekonania, że piszę naprawdę nieźle, po części tego, że rodzina + znajomi = och, wspaniale piszesz, to niesamowite, łoł łoł łoł! Skrytykowali mnie. Wytknęli błędy. Wyjaśnili, co robię źle. Sprawili, że zrzuciłem klapki z oczu i właściwie zacząłem nowy rozdział w życiu. Następne teksty też krytykowali. To zrobiłeś tak, to siak, ten pomysł jest taki, taki i taki. Nienawidzę was! Nienawidzę! Jak śmiecie mówić takie rzeczy! Wszyscy sczeźniecie w piekle, pomioty czarcie, niech was dunder świśnie! Po stokroć! Nienawidzę!
Arrianna: Zazwyczaj zaczyna się normalnie. Prawie u wszystkich tak samo, podobne symptomy u mężczyzn i kobiet. Na swoje nieszczęście wpisują kilka fraz w wyszukiwarkę i co? Trafiają tutaj. A na tym forum nie jest wcale tak różowo. Wita cię zgraja krwiożerczych fanatyków, którzy próbują cię wcią-
40
gnąć w swoje sadystyczne zabawy a potem gorsze potwory o wdzięcznej nazwie weryfikatorzy odzierają twój tekst z resztek godności. Na szczęście zostawiają jej trochę na tobie, przynajmniej w teorii. To jak kubeł zimnej wody. Połowa wycofuje się po tygodniu ale wielu zostaje. Są nawet tacy, którzy się uzależniają. Należy ująć to jasno - może i forum wygląda niewinnie ale to pożeracz czasu. Ja nie mam nic przeciwko, jeśli czasem okupiona jest dyskusja z ciekawymi ludźmi o zróżnicowanych poglądach i możliwość uczenia się na cudzych czy własnych błędach. Jednak jeśli ktoś nie chce się angażować, powinien uważać na siebie... Weryfikatorium wciągnie cię w swoje tryby a nawet tego nie zauważysz. Co gorsza, nie będziesz chciał już wyjść.
Zuzanna: Weryfikatorium to był czysty przypadek. Weszłam tu na oślep, wbijając w Google: jak pisać czy coś w tym stylu. Pooglądałam sobie, poczytałam i postanowiłam zostać przez chwilę. I jestem do teraz. Najbardziej lubię PRZYWITANIA. Lubię te żarciki, przycinki, atmosferę rzeźnickiego absurdu. Dałam temu wyraz w Zamku. Bohaterowie forum oczami świeżaka. Podoba mi się, że forum nie staje się Zakonem Dziewic Ortografii i Interpunkcji ani targowiskiem próżności, ani też maglem i pyskownią między userami. Jest tu bardzo dużo utalentowanych osób, które nie są skupione tylko na pisaniu (vide dyskusje rozmaite w Hyde Parku i na czacie) ale przede wszystkim na życiu. Myślę, że dystans pomaga złapać obecność pisarzy o ustalonej renomie, którzy już wydają. No i teksty. Po prostu bywają tu cholernie dobre teksty. Nie tylko literackie, również – weryfikacje. Sama bardziej świadomie zaczęłam czytać, zwracam uwagę na różne rzeczy. Weryfikatorium to miejsce, gdzie można pogadać jednocześnie o końcu Wszechświata i kotach. O zielonym psie biegającym za latawcem i o kopaniu rowów na poligonie. Można tu znaleźć nauczyciela romanistę i strażaka, logistyka i studentów kognitywistyki, germanistę i ucznia liceum a nawet gimnazjum i wszyscy są tu równi, przed literaturą.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Użytkownicy mówią o forum Atreus:
Michał Śmiałek vel Gott-Foo:
Weryfikatorium z mojego punktu widzenia… Trafiłem na to forum zachęcony namowami mojego kolegi z roku, gdyż jestem studentem historii UWr. Atmosfera spodobała mi się, zachęciła też oczywiście wizja dyskutowania z samym Andrzejem Pilipiukiem, którego książki po prostu pochłaniałem. Kolega zdziwił się, że tak szybko doczekałem się weryfikacji. I tutaj lodowaty dreszcz osadził mnie na miejscu na najbliższe pięć minut. JAK TO MOŻLIWE?! Okazało się, że poza pochwałami za tworzenie nazw i imion tekst został oceniony jako gimnazjalny. Skończyło się tak, że nie zalogowałem się na forum przez następne kilka miesięcy… Minęło trochę czasu, dojrzałem we własnym mniemaniu i ponownie spróbowałem swoich sił. Uważałem, że w poezji jestem zdecydowanie mocniejszy i w tej dziedzinie zrobię na pewno wrażenie. Okazało się, że sytuacja się powtórzyła. Nie wszystkie się spodobały. We wszystkich były jakieś pozytywy i negatywy, albo same negatywy. Wejście smoka i zacięta walka powtórzyła się jak wtedy, kilka miesięcy wcześniej. Ale tym razem przyszło takie ochłodzenie. Zastanowiłem się i zdałem sobie sprawę, że trzeba nabrać dystansu i uszanować to, że parę osób poświęca czas na to, żeby ocenić dużą ilość wierszy czy opowiadań i poradzić, co należy poprawić. Uważam, że uczestniczenie w życiu forum dało mi bardzo wiele. Człowiek rozwija się biorąc udział w dyskusjach, poszerza swoje zainteresowania i wiedzę, doskonali swój warsztat pisarski. Dziękuję wszystkim, którzy razem ze mną tworzą społeczność naszego forum.
QFANT.PL
Jesteście młodymi ludźmi, którzy czują silną potrzebę wymyślania historii. Postanawiacie spisać jedną z nich, ale pierwsza próba, nie wypada najlepiej. No cóż, czasem tak bywa. Zniechęcenie mija szybko i tym razem, podchodzicie do sprawy rozsądniej. Szukacie źródła, które pomoże uzupełnić pisarskie braki. Jesteście młodzi, więc pierwszym miejscem, które odwiedzacie jest Internet. A tam, jedną z pierwszych wygooglowanych pozycji okazuje się być Weryfikatorium. Zgodnie z regulaminem witacie wszystkich i zaczyna się wasza przygoda. Oczywiście bywają wzloty i upadki, ale dzięki znajomościom i przyjaźniom zawartym w wirtualnym świecie, porażki bardziej motywują niż bolą. Powoli podnosicie swoje umiejętności. Jeśli macie dość samozaparcia, zostaniecie wystrzeleni jak z armaty i przeżyjecie pasjonujący lot. Jeśli macie wolę walki i trochę szczęścia, polecicie naprawdę wysoko i dalej niż mogliście przypuszczać. Ale jeśli obok tych cech postawicie swój kwitnący talent, czeka was podróż pod same gwiazdy. Weryfikatorium to szansa, dla młodych ludzi, którzy póki co mają tylko marzenia. To źródło siły i pomocy dla tych, którzy jej potrzebują, żeby realizować swoje plany. To w końcu wirtualne, magiczne miejsce, gdzie niejeden odnalazł i odnajdzie drugi dom. Jeśli czujecie w sercu palącą namiętność do tworzenia, albo już dotknął was bakcyl pisarstwa, nie czekajcie. Zagłębcie się w świat, w którym wielu już utonęło. I oby spotkało was nie mniej radości niż mnie.
- numer 2/09
41
Katarzyna Suś
publicystyka
Wywiad z Adamem Cebulą Adam Cebula – to jedna z czołowych postaci rodzimej Fantastyki. Starszy od węgla stał się kamieniem węgielnym „Science Fiction” i „Fahrenheit”. Podobno pisze – bo nie ma innego wyjścia, działa już od… dobrze, pomińmy od ilu lat. Udało nam się go przekonać, by wypowiedział się specjalnie dla naszego kwartalnika, jednocześnie nie przyznajemy się do jakichkolwiek uszkodzeń Barona - mamy alibi. Drogi Baronie, jesteś bądź co bądź filarem polskiej fantastyki, znanym w branży od lat i cenionym przez całe rzesze czytelników. Nie czuję się filarem. Pisać chciałem od zawsze. Wiele razy opisywałem, jak zaczynałem jako młode pacholę, zasmarowując co się dało, czym popadło. W tamtych czasach (to było przed rokiem 1970-tym) używałem piór w obsadce i atramentu w butelkach ok. 0,5 litra. Szaroniebieski. Zdradź nam proszę, skąd czerpiesz wenę i wytrwałość w pisaniu? Wena? No... gdybym miał wenę... Raczej, jak powiada GIN choroba konfabulacyjna. Do tego sposób komunikowania się ze światem za pomocą słowa pisanego. To znaczy np. siedzenie w bibliotece na podłodze i czytanie co popadnie. Cokolwiek wpadnie w oczy. Jak ten zbójca kosmiczny u Lema, który rabował informacje. Z tego rodzą się własne pomysły na fabułę... To jest sposób dyskutowania ze światem. Wytrwałości chyba nie mam za grosz. Udaje mi się skończyć jeden na kilkanaście rozpoczętych tekstów. Dotyczy to zwłaszcza „literatury pięknej”. W worku foliowym spisana na luźnych kartkach leży sobie powieść, w której pojawia się zaginione miasto, które wędrowcy czasami widzą na pustyni. Na końcu rzecz znajduje fizyczne wyjaśnienie, dlaczego się ono pojawia i to jest tak, że w miejsce jednej tajemnicy pojawia się druga. Akcja jest wartka, pełna zwrotów. Bohaterowie wyraziści, romans jak się patrzy, zakończenie gorzkie i tak dalej. Sęk w tym, że miałem ochotę trochę podyskutować
42
foto: A. Mason
z Faraonem Bolesława Głowackiego vel Prusa. Nie wyszło, bo nie mogło. Skąd czerpię wenę... No tak... gdybym coś napisał. Jeśli chodzi o publicystykę, to świat jest pełen absurdów. Właściwie wybrukowany absurdami. Chodzi tylko o to, by te absurdy dostrzec. Na przykład, gdy pojawia się jakiś ruch społeczny o modernistycznym nastawieniu, w tym sensie, że chcą świat poprawiać, to zawsze wpadają oni na pomysły, aby zrobić coś, z czego ludzie dawno zrezygnowali, bo tak przeszkadzało, że się z tym wytrzymać nie dało. Przykład? Ekolodzy, aby ratować świat, chcą budować wiatraki. Zaś konserwatyści, którzy widzą siebie, modernistycznie, aby ratować ludzkość przed przestępczością, chcą wieszać. Zarówno wiatraki, jak i szubienice sprawdzały się dobrze w scenografii zbliżonej do powieści fantasy, przy czym działało to zupełnie inaczej niż dziś się chce
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Adamem Cebulą i można. Wiatraki napędzały bezpośrednio młyny czy prymitywne pompy wodne. Zaś wieszał książę pan zbójców na rozstaju dróg. Dziś chce się handlować energią elektryczną wyprodukowaną z wiatru oraz „utrzymywać instytucję kary śmierci”. Jedno i drugie okazuje się cholernie kłopotliwe, przy czym z wiatrakami daje się jeszcze jakoś wytrzymać, ale ledwo. Jedno i drugie jest dowodem na to, że mamy grupę ludzi, która wykonfabulowała sobie nieszczęście trapiące ludzi i na rozwiązywaniu nieistniejącego problemu usiłuje się wypromować. Nie ma prawdziwego kłopotu z produkcją energii, zaś przestępczość tradycyjna, taka, że ktoś komuś da w czapę, jest naprawdę marginesem. Problemem jest, jak pokazał kryzys, przestępczość polegająca na tym, że ktoś założy sobie bank albo fundusz inwestycyjny. Wówczas odparuje drobne kilkadziesiąt miliardów US Dolar. Tak na marginesie, warto sobie poczytać, jak rozpaczliwie ludzie próbują sobie tłumaczyć, co się dzieje. Jak kręcą, aby uratować swoje widzenie świata zgodne z poprawną politycznie ideologią. Tak sobie myślę, że wystarczy nauczyć się odrobiny dystansu, wyciszania emocji, by zacząć widzieć głupotę na głupocie. Pyszną kopalnią jest styk nauki i publicystyki. Dziennikarzom wydaje się, że są wyrocznią tego świata,
czwartą władzą, zaś naukowcy służą do tego, aby im dostarczać „niusów”. Z definicji są oni głupsi albo naiwniejsi od pismaków i tak się o nich pisze w popularnonaukowych (niby) tekstach. Tymczasem tak zwany „uczony” (tak się zwykle o uprawiających tę profesję mówi np. u mnie w instytucie, w cudzysłowie, albo za Masłowską, kursywą) też nie jest durny i oczywiście wciska pismakowi kit. Na przykład z tej przyczyny, że nie wie jak wytłumaczyć, o co naprawdę biega, bo to jest skomplikowane. A potem w tak zwanym publicznym obiegu krążą takie „kfiatki”. Mogę podać przykład takich dydaktycznych kiksów. Choćby doświadczenie z przecinaniem bryły lodu za pomocą stalowej struny. Ma ilustrować, jak lód topi się pod wpływem ciśnienia. W którejś książce Feynmana jest zdanie o tym, że to niemożliwe. Innym samograjem jest ciemna materia i ciemna energia. Rzeczywiście, jak zauważył Rafał Ziemkiewicz, sama nazwa wskazuje, że coś tu nie gra. Niestety, o co chodzi to dłuższa opowieść i do tego zupełnie nie nadająca się na popularny wykład. Nieszczęściem jest kot Schroedingera. Żyjemy w ciekawych czasach. Moim zdaniem idealnie nadających się dla ludzi z wielką fantazją i kochających S-F. Na przykład kryzys pokazał nam awarię systemu gospodarki towarowo-pieniężnej. No i teraz mamy pole do popisu dla fantastów, aby wymyślali świat, w którym nie sypie się karczmarzowi brzęczącego złota na kontuar. Tylko nieco szerzej oczy otworzyć, a zobaczy się bardzo wiele. Zdradź nam proszę, jaki Ty masz warsztat? Jak piszesz?
Foto: A. Mason
QFANT.PL
Nie wiem, jaki mam warsztat. Wiem, że najlepiej jest zaczynać od pisania na kartkach. Wielokrotne przepisywanie dobrze robi tekstowi. Jak piszę? Na przykład mam jeden zakamuflowany komputer serii 286 odpalany z dyskietki. Stoi w ciemnym pomieszczeniu, w którym można się czasami schować. Dzięki temu mogę pisać tu, mogę tam. Nie wiem, czy to istotne, ale mam takie doświadczenia, że trzeba umieć dobrze pisać w sensie umiejętności stawiania liter. Proces przelewania na nośnik, papier, pamięć komputera nie może przeszkadzać. Powinien być „przeźroczysty”. To coś bardzo podobnego do gry na instrumencie. Najpierw trzeba
- numer 2/09
43
publicystyka
Katarzyna Suś się nauczyć przebierać paluszkami, tak sprawnie, aby nie myśleć, który klawisz czy próg gitary, aby wreszcie wyrażać, co tam w duszy gra. Jeśli pisze się niewiele, to wszystko jedno jak. Jeśli pisze się dużo, może nawet średnio wiele, a do tego jeszcze wciąż trzeba coś zrobić, aby zapanować na biblioteką, jaką się wyprodukowało. W dzisiejszych czasach jej funkcja może być czysto utylitarna, bo można: „jak już napisałem w 1998 roku...”. I tu kawał starego tekstu po prostu skopiowany i wklejony, a wierszówka leci. Ale zazwyczaj chodzi o to, aby uniknąć pisania, co się już raz napisało, dotrzeć do informacji, które już się raz zebrało. No i tu kłaniają się technikalia. Staram się używać czystego txt. Młodsi chyba jeszcze nie doświadczyli tego, co się dzieje, gdy musimy coś zrobić z plikami zapisanymi np. w „cziwrajterze”. Także wczesne wordy mogą się dziś okazać nie do odczytania. Nie wspominam już o tekstach zachowanych na taśmach kaset magnetofonowych. Tu już się robi poważny problem sprzętowy. Czysty txt od mniej jakichś 30 lat jest taki sam (norma obowiązuje chyba od 1969 roku). Zdecydowanie preferuję kodowanie iso 8859-2. Pod Linuksem naprawdę używam edytora vi, emacsa rzadziej. Niektórzy wiedzą, że były, bo chyba już wygasły „święte wojny edytorowe”, właśnie pomiędzy zwolennikami vi, jak i emacsa. Niektórzy wiedzą, jak te edytory wyglądają. Jeśli chodzi o podejście czysto pisarskie, to po pierwsze, trzeba mieć coś do powiedzenia. W tej chwili jestem już starym repem i jak stary pies mam ochotę gryźć wszystkich wkoło. Jestem zgryźliwy. Zaczynam czytać tekst i po kilku linijkach wiem doskonale, co ałtor chciał powiedzieć, ale co znacznie gorzej, jak. Zazwyczaj przez „ł”. Irytuje mnie czytanie tego samego po raz dwudziesty, napisane przez kolejnego odkrywcę tej samej tezy oraz tej samej fabuły. Sprawa kolejna: bałagan, przypadkowość w tekstach, które się teraz masowo ukazują. Nie czuję się pisarzem, ale jestem czytelnikiem. Kiedyś moja żona wyceniła produkcję „Karety Wrocławskiego” słowami, że na przykład Jaroslav Hašek był, delikatnie mówiąc, lepszy i dobrze byłoby wziąć z niego przykład. Szwejk jest moją kultową książką. Jest piekielnie inteligentna. Składa się z szeregu
44
opowieści, z których każda ma swój cel, opowiada coś o świecie. Jest tak naprawdę dydaktyczną dykteryjką, która czytelnika powinna czegoś nauczyć. Współcześnie króluje literatura rozrywkowa. Nie ma nic złego w czystej rozrywce, jak nie ma nic złego w szlachetnej czystej sztuce. Jest jeden problem: jeśli to tylko zabawa, jest duże niebezpieczeństwo, że się okaże obojętna dla czytelnika. Jeśli zaś chce go czymś zaintrygować, musi być cholernie przemyślana. Skonstruowana. Jest np. taki typ fotografii, gdzie na skutek zazwyczaj ciasnego skadrowania czy też nietypowego, jak na przykład zdjęcie wykonane z dużej wysokości z góry, na którym widać tylko czubki głów, widz najpierw dostrzega jakiś wzór, grę kolorów, walorów, a dopiero potem rozpoznaje, co widzi. Takie zdjęcia zazwyczaj „nie wychodzą”, jeśli się ich nie zaplanuje, a nawet nie opanuje sztuki ich wykonywania. Fotografia zazwyczaj w tym stylu jest „wizualna”, odbierana natychmiast i nie ma wątpliwości, czy została sknocona, czy nie. W tekście tego od razu nie widać. Zazwyczaj trzeba przeczytać spory kawał. Myślę, że najczęściej z nie całkiem młodymi, a czasem (bywa często...) starymi pisarzami, problem jest taki, że nie czują oni kompozycji. Dotyczy to fragmentu, sceny, całości. To jest takie elementarne: na przykład wyczuć rozkład napięcia w Antygonie. Zazwyczaj jest już dobrze, gdy udaje się im wykonać dowcip, gdzie we właściwym miejscu i właściwej proporcji do reszty następuje puenta. Tymczasem „ludność pisze” powieści na zasadzie rzutu kostką, to się nazywają gry RPG. Można iść w prawo, można w lewo. Równie dobrze. Sęk w tym, że dobrze skonstruowana fabuła nie może zawierać prawdziwego przypadku. Jeśli w tekście coś się daje wyrzucić i czytelnik będzie dalej doskonale wiedział, co robi bohater i po co, to znaczy, że to jest niepotrzebne. Po mojemu pomysły, że powieść pisze się zaczynając od planu, opisu postaci, są po prostu zabawne. Tak można i trzeba jak się przehulało zaliczkę za tekst i wydawca dzwonił już, grożąc nasłaniem gromady osiłków. Ponoć (nie sprawdzałem) znaczna część dorobku Rossiniego powstawała w ten sposób, że właściciel opery wysyłał na miasto stróżów, którzy wyciągali kompozytora z karczmy, po czym zamykano go w jakiejś ciasnej kanciapie, obiecując, że zostanie wypuszczony dopiero
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wywiad z Adamem Cebulą po ukończeniu zamówienia. Tak czy owak, źródła historyczne szacują czas powstania „Cyrulika Sewilskiego” na 8-25 dni. Więc jeśli popadniemy już w takie termina, nie da się spuścić z okna na sznurze wykonanym z koców i prześcieradeł, zawiedzie otwieranie zamka wygiętym drutem, a strażnicy nie dadzą się wywieść w pole krzykami „umieram, umieram”, wówczas należy użyć tej ostatniej deski ratunku. Napisać plan i punkt po punkcie zrealizować, co się obiecało. Tak jednak, po mojemu, nigdy nie powstanie nic dobrego. Sztuka musi mieć w sobie jakieś szaleństwo i im więcej go ma, tym lepiej. Pojęcia nie mam, jak pisał Witkacy, ale nie chce mi się w głowie zmieścić, że zaczynał od planu i starannie go realizował. Opowiadania Karety Wrocławskiego powstawały tak, że zbieraliśmy się i doskonale bawili wymyślaniem fabuły. Publicystykę wymyślam maszerując na piechotę do roboty. Gadam do siebie. Zawsze musi być jakaś puenta, zawsze od niej zaczynam. To znaczy od końca. Nie muszę jej pisać, mam to wymyślone, cały kawał tekstu w głowie i w każdej chwili mogę to wklepać. Kocham pisanie i czytanie kontekstowe, takie, w którym wystarczy rzucić tylko słowo, a reszta się w głowie sama dopisuje. Kocham złożoną strukturę tekstu w naiwnym zaufaniu, że ludzie się w niej bez kłopotu połapią. Kiedyś, za czasów studenckich żyłem w grupie, w której inteligencja, błyskotliwość, ale też oczytanie, solidna wiedza były w najwyższej cenie. Zawsze zadziwiają mnie ludzie, którzy lubią obstawiać się osobami przeciętnymi, mnie ciągnie do tych, którzy mają w sobie coś, jakiś diament w głowie. Którym bez strachu można zacytować „Latający Cyrk Monty Pythona” albo fragmenty „Ulissesa”, dopowiedzą sobie niedopowiedzenia i dlatego, jak mi czytelnicy zarzucają, pętlę niesamowicie swoje teksty. Zawsze wydaje mi się, że opowiadam zupełne banały, które wszyscy wiedzą. A jakie rady, jako doświadczony Autor, dałbyś młodym, ambitnym i zdesperowanym? Jak zostać mianowanym pisarzem... Ktoś odkrył, że figuruję w Wikipedii jako pisarz. Znajomym tłumaczę, że najprawdopodobniej wsadził mnie znajomy wikipedysta, Ausir. No i tak zostało.
QFANT.PL
Koledzy jeszcze żartują, że muszę sobie zapewnić nieszczęśliwy romans. Bo po śmierci trzeba wydać biografię z rozdziałem „kobiety jego życia”. Więc mam propozycję romansu podwójnie nieszczęśliwego: ona mnie nie kochała, a ja jej... Poniekąd jestem pisarzem mianowanym i tak sobie myślę, że wypadałoby coś jeszcze napisać. Owszem, napisałem mnóstwo publicystyki, pewnie znacznie więcej poza pismami SF, ale to jest rodzaj wyrobnictwa. Więc jak się zostaje pisarzem? Trzeba się skumplować z jakimś towarzystwem piszącym, pić z nimi piwo no i, jak widać, w pewnym momencie ktoś uzna, że już... Jak wydać książkę? Zapoznać redaktora wydawnictwa. Wypić z nim dużo piwa i przedstawić plan. Potem przynosić po kawałku. Red będzie poprawiał i w końcu z żalu za włożoną przez siebie robotą, książka wyjdzie... Nie, to nie jest łatwe, w każdym wypadku trzeba się wykazać dobrym wychowaniem. Towarzystwo piszące pozbędzie się nas, jeśli nie zainteresujemy go czymś od czasu do czasu, trzeba też umiejętnie stawiać piwo red-owi, bo on doskonale zna tę technologię. Jak coś napisać? A to zupełnie inna para kaloszy. Po pierwsze pisarz jak leśnik, nie pracuje dla siebie. Dobra książka jak sosna, żyje osiemdziesiąt lat. Współcześnie pisze się wyroby książko-podobne. Moim zdaniem „Heniek Portier” jest z tej serii. Już zdycha. Książka jako tako prawdziwa jest wkładem do kultury. Kultura zaś, to coś niezwykle utylitarnego, bo na przykład służy do rozróżnienia pomiędzy człowiekiem głupim a trochę mądrym. Człowiek posiadający kulturę, wie, że nie wie, dlatego na przykład można go wpuścić dość bezpiecznie do transformatora. A więc tworzenie kultury to coś bardzo odpowiedzialnego. Powtórzę raz jeszcze, wszelkie porady w stylu pisania planów, są po prostu śmiszne. Podobnie śmisznie brzmią porady, jak ma wyglądać akcja, bohater i tak dalej. Po mojemu po pierwsze, trzeba zadbać o stan swojej łepetyny. Jakimś cudem wyrobić gust. Jak się czyta, patrzy, słucha i człowiek wie, czy to jest dobre, czy kicz, czy nieporadne, to nie są potrzebne żadne plany: jeśli coś nie pasuje, to się poprawia. Owszem, potrzebna jest wiedza o tym, jak to zostało zrobione. Na przykład fotograf musi znać zasadę złotego podziału, rzeźbiarz wiedzieć,
- numer 2/09
45
publicystyka
Katarzyna Suś że dla uzyskania harmonii posąg ma być wysoki na siedem głów i tak dalej. Ale kluczowa jest sprawa tego, by to docierało jako wrażenie estetyczne. Jak to działa, można się zacząć uczyć, jak skonstruowana jest na przykład farsa, albo dumać, jaki typ narratora ma wystąpić w naszym dziele, aby to sprawiło określone wrażenie. Wtedy możemy się zacząć podpierać jakimiś planami, notatkami. Najpierw trzeba być albo dowcipnym, albo wrażliwym, smutnym, wesołym. Poza tym sztuka jest tajemnicą. Co zostaje dobrze określone, staje się pretensjonalne albo wręcz kiczem. Twórca zaś zawsze, prawie zawsze jest jakąś osobowością. Co moim zdaniem jest dla pisarza bardzo ważne? Aby nie był głupi. Musi coś wiedzieć o świecie. Nie powinien być typem partyjnego działacza zakochanego w jakiejś ideologii. Otwarta głowa i otwarte światopoglądy po mojemu zawsze robią dobrze tekstom. No cóż, to cała wiedza, jak być raczej mądrym, jak głupim i nie da się tego łatwo opowiedzieć. Co niestety powiedzieć trzeba to to, że głupi pisarze nawet o znacznej sławie są. I to jest nieszczęście. Mądry był Lem, mało kto z młodych piszących chce to uznać na tyle, aby się z Nim zapoznać. Część chciałoby, aby o nim zapomnieć, są tacy, którzy uważają się za znacznie lepszych. Stanisław Lem jest prawdopodobnie jedynym polskim pisarzem o realnie światowej sławie. Nie należy do takich ludzi zapewne ani Miłosz, ani Szymborska, ani Sienkiewicz. Dla wiedzy o świecie podaję to podejrzenie do zweryfikowania. Zapewne Lem i warto sprawdzić jak też ten pisarz pisał. Nie po to, by zmałpować, ale by się czegoś nauczyć.
Trzeba pamiętać o czymś takim, co znakomity polski fotograf opisywał jako temat zdjęcia i motyw. Mam wrażenie, że to porównanie akurat znakomicie oddaje sedno sprawy. Przesłanie trąci zawsze dydaktyzmem, powiedzmy więc, że dobrze, aby tekst miał jakiś temat. Fabuła to motyw, główny poboczny, służy zilustrowaniu tematu. Tak jak uprawia się fotografię „abstrakcyjną”, której ciężko przypisać temat, tak można uprawiać „abstrakcyjną literaturę” pozbawioną tematu. Ostatnio wyszło na to, że łatwo jest uprawiać literaturę rozrywkową. Zazwyczaj będącą czystą rozrywką. Bez przesłania, jak fotografia bez tematu. Nie ma obowiązku doczepiania głębi do zabawnej opowieści. Ale lepiej, żeby coś tam było jeszcze, jakieś drugie dno. Zawsze będzie się od czego odbić... Ostatnia sprawa. Poniekąd kluczowa: dobrze coś napisać. Chyba jestem znakomitym na to przykładem: z pewnością, jakbym coś napisał, można by mówić, że jestem piszący. Pisanie jest ciężką, niewdzięczną robotą. A wielu utalentowanych ludzi jest typem hobbysty, który chętnie robi różne rzeczy, dopóki go bawią. Ja mam tak, że konstruuje na przykład strasznie mroczny kryminał. A pro-
Co może pisarza załatwić na cacy? Przekonanie, że jest znakomity w czymkolwiek. Mówię to z punktu widzenia czytelnika. Książki człowieka, który traci krytycyzm względem siebie, stają się nieznośne. Inna cecha dość często spotykana u pisarzy gatunków około-fantastycznych to banalne niedouczenie. Nawet bardzo utalentowany człowiek, błyskotliwy w języku i opowiadanej fabule staje się niezjadliwy, gdy czytelnik czuje nad nim znaczną przewagę intelektualną. Otóż, po mojemu zdrowa erudycja nigdy nie szkodzi.
46
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
foto: A. Mason
Wywiad z Adamem Cebulą Fajna historia? Wymyśliłem, kto strzelał i dlaczego złotem, dlaczego do kota. Po czym napisałem kilka kluczowych scen, jak mi się zdawało najbardziej jajecznych no i zauważyłem, że teraz pozostaje ciężka robota, wypełnianie ram opisami, dialogami, dorabianie jakiś pobocznych scen. Nie chce mi się. Czy scena, w której twórca opowiada, jakie byłoby jego dzieło, gdyby było, nie została już gdzieś opisana? No właśnie, pozwoliłem sobie, jak Gluś filmowiec („Bromba i inni” napisane przez Macieja Wojtyszkę) opowiadać, jakie dzieło by powstało, gdyby powstało. Jak mi się zdaje, zawsze się coś stanie pod drodze, co spowoduje, że nie zdejmiemy kapturka na obiektyw. Tak po mojemu, to właśnie to, czy coś zostało od początku do końca napisane, nie jakkolwiek wklepane w komputer, ale właśnie napisane z utrzymaniem zamysłu. Co sądzisz o poradach Kinga - dwie strony dziennie i wyrzucić telewizor? foto: A. Mason
szę bardzo, zawsze wychodzi parodia. Komisarz X z wydziału, zabójstw, zmęczony życiem, oraz śmieszny osobnik, ale z wywiadu. Oto mamy dwójkę antagonistycznych bohaterów. X-a trafia szlag, gdy okazuje się, że musi opracować trupa kota, z szykanami takimi, jakby zastrzelono najmniej ministra. A teraz trochę czarnej magii. Ciężką pracą policja ustala, że właścicielem kota był proboszcz. Ten rozpoznaje zwłoki i opowiada o skłonnościach do alkoholu swego pupila. Gdzieś łaził na lumpy i zapijał niezłym koniakiem, co proboszcz, koneser niezawodnie po zapachu wyczuwał. W trosce o wątrobę zwierzaka duchowny odprawił egzorcyzmy i znacznie pomogło. Tymczasem okazuje się, że zwierzak został przestrzelony pociskiem o wielkim kalibrze, ze złota. Śmieszny osobnik najpierw znajduje pocisk, potem wypytuje proboszcza o szczegóły demonologi, bo wampiry to srebrną kulą, więc na kogo się chodzi ze złotą? Komisarz X, który do tej pory traktował śledztwo jak parodię, w tym momencie zaczyna tracić nerwy. Może walczyć z mafią, ale piekło to już nie jego działka.
QFANT.PL
Gdybym był systematyczny, to wiedziałbym, jak to działa. King nie jest moim ulubionym pisarzem. To właśnie moim zdaniem przykład literatury abstrakcyjnej. Jeśli chodzi o mroczne nastroje to zdecydowanie lepiej stoi literatura europejska. Jednym tchem: Gustav Meyrink, Stefan Zweig, Franz Kafka. Telewizornia, straszna rzecz. Nie sądzę, że ktokolwiek piszący nie powinien oglądać tiwi. Owszem, są programy strawne, ale to jest strasznie rzadko. Myślę, że jeśli potraktujemy poradę Kinga jako kopniak, aby cokolwiek napisać, to jest dobra porada. Jeśli potraktujemy jako napęd do pracy nad sobą, to jest rada świetna. Dwie nie głupie, nie z gazety czy do gazety, strony dziennie napisane czy przeczytane przez kilkadziesiąt lat, to ho, ho! Czym nie powinien się przejmować amator pióra? Pieniędzmi. Czynienie z pisania źródła dochodu zawsze jest niebezpieczne. Dobrze jest dostawać honoraria, ale niedobrze jest pisać z powodu honorariów. Nie powinniśmy traktować poważnie pochwał. Także tego, że ktoś nas uważa za autorytet. Powinno się także puszczać mimo uszu inwektywy. Warto słuchać, co inni mówią o naszym pisaniu, ale
- numer 2/09
47
publicystyka
Katarzyna Suś trzeba rozróżniać inwektywy i pochwały od tego, co jest naprawdę jakąś opinią. Sporej części nawet uznanych mocno pisarzy poradziłbym też zignorować chwalby wygłaszane przez fanów. Mamy dość zamknięte środowisko i ciągle słyszę lamenty, że ci „majsztrimowcy” to nas sekują, że noszą zadarte do góry nosy i tak dalej. Niestety, słyszałem opinie o tych naszych wybitnych wypowiedziane przez tak zwanego starego czytelnika: „Boże, jakby dziecko napisało”. No więc właśnie tak: jak Cię chwalą fani gatunku, to nie znaczy jeszcze, że umiesz pisać i jesteś pisarzem. Możesz być celebrytą środowiska, znanym z tego, że jesteś znany. Co zmotywowało Cię do tworzenia tej właściwie kategorii, która uchodzi bądź co bądź za najtrudniejszą? Zapewne chodzi o popularyzację nauki. Myślę, że dla mnie to właśnie było najłatwiejsze Zawsze lubiłem konkret, w popularyzacji jest się dość konkretnym. Oczywiście zawsze może się znaleźć malkontent albo entuzjasta. Tym niemniej „odrobienie” jakiegoś tematu jest tu albo udane, albo nie, przynajmniej od strony merytorycznej. Co Cię fascynuje w fizyce? I dlaczego fizyka?
Wiele osób fascynuje fizyka. To nauka o ogromnych możliwościach. Właściwie cała nasza cywilizacja stoi na osiągnięciach fizyki, wystarczy wspomnieć wszystko, co wyrosło z elektromagnetyzmu. Fizyka daje odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania o nasz świat. Dość powiedzieć, że nie istnieje nic, poza pomiarem Co ma fizyka wspólnego z fantastyką? Fantastyka naukowa jest najczęściej swobodną wariacją na temat fizycznych rozważań. Oczywiście wszystkie podróże w czasie, podróże kosmiczne, to wyrosło z fizyki. Fizyka stwarza właśnie fantastyczne perspektywy i podsuwa fantastyczne pomysły. Natomiast, niestety, pisarze nie potrafią czerpać z tej skarbnicy możliwości. Jeśli się spotka książkę napisaną przez fizyka, to aż chce się przy czytaniu zacytować „Przygody Dobrego Wojaka Szwejka”, opis sceny, kiedy Baloun wpadł do kotła po gulaszu: „rozległo się mlaskanie, jak wtedy, gdy jeż poluje na prusaki”. (Z pamięci cytuję, za przekłamania przepraszam). Z Adamem Cebulą rozmawiała Katarzyna Suś
W sobotę 22 czerwca o godzinie 13:00, po długich i ciężkich (choć zapewne przyjemnych) zmaganiach z przeznaczeniem, odszedł ze stanu wolnego nasz redakcyjny kolega Andrzej Kidaj. Przyczyną była śliczna ciemnowłosa niewiasta o imieniu Dominika (brzmi słodko, ale należy pamiętać, że cyklony również mają słodkie imiona). Andrzej był (jest?) dobrym kolegą, pełnym pasji życia, pogodnym, pracowitym. I chcemy by takim pozostał! Słyszysz droga Dominiko? Spróbuj go zasmucić, a redakcyjne Szwadrony Śmierci staną na Twojej drodze i zajdzie seria przypadkowych, acz brutalnych zdarzeń. Życzymy młodej parze, by nie stracili, albo wręcz spotęgowali, swoją pogodę ducha, oraz byli razem szczęśliwi i nigdy nie przestali się miłować. Utulona w żalu i pogrążona w radości
48
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Redakcja i czytelnicy
Studio Graficzne Andy Design zaprojektuje dla Ciebie logo, zrobi Księgę Identyfikacji Wizualnej, pomoże Ci w przygotowaniu broszur, folderów i katalogów. Wiele lat doświadczenia w poligrafii oraz znajomość zawiłości związanych z przygotowaniem do druku pozwala na dokładne i szczegółowe zadbanie o każdy aspekt projektu.
Andy Design to także serwisy internetowe. Potrzebujesz prostej wizytówki? A może bardziej rozbudowany serwis? Chcesz się pochwalić bogatym zestawem zdjęć - może więc zaproponuję Ci galerię internetową. Bardzo dobra znajomość języków programowania przekłada się na prosty, zwięzły, szybki i efektywny kod. Przede wszystkim musi dobrze działać. Czy mogę coś jeszcze dla Ciebie zrobić? Andrzej Kidaj
tel. kom. 0 505 547 515, e-mail: andrzej@adesign.8p.pl wejdź na www.adesign.8p.pl i sprawdź moją ofertę QFANT.PL - numer 2/09 49
PROTUBERANCJE: Tomek Orlicz
publicystyka
Ida - fantastyczne znalezisko? Sprawa na pierwszy rzut oka wygląda niezwykle skomplikowanie czy wręcz beznadziejnie. Oto jakże przewrotny szatan znowu podrzucił naukowcom kolejne kości niezgody do tygla światopoglądowych perturbacji. Ba!, żeby tylko kości – szkielet niemalże kompletny podrzucił, szczwaniaczek rogaty, fosylizując piętnastocentymetrową istotkę w okowach domniemanych 47 milionów lat jej domniemanego oczekiwania na odkrycie. Wyobrażacie sobie taki przekręt?! Naukowcy, którzy jakoby nie wierzą w cokolwiek poza przypadkiem, na wpół żywym kotem Schrödingera, czy innymi tego typu nieprawdopodobieństwami, wyciągnęli ni z tego, ni z owego idealnie zachowaną skamieniałość adapida. Niemal dokładnie w rocznicę urodzin Karola Darwina. Wykrzykują przy tym na lewo i prawo, że oto ostatecznie odnaleźli brakujące ogniwo, które jakoby łączy człowieka z resztą przyrody. Mało tego! Swe odkrycie nazywają ósmym cudem świata, usilnie starając się tym ohydnym sposobem wyeksponować nieomylność podstawowych założeń teorii ewolucji! Pikanterii zamieszaniu wokół odnalezienia pramatki wszystkich naczelnych, którą obdarowano podejrzanym imieniem Ida, dodaje fakt ukrywania znaleziska przez długi czas przed oczami opinii publicznej. Również potajemne nagrywanie filmu „popularnonaukowego” przez stację BBC, z Idą w roli głównej, wydaje się być niezwykle karygodnym procederem, zasługującym na przykładne skarcenie przez czołowych krytyków kreacjonistów. Niewesoło to wygląda. Światowej sławy antropolodzy, uśmiechnięci od ucha do ucha, z przejęciem przekonują mass media, że Ida – której doczesne szczątki kostne zachowały się w dziewięćdziesięciu pięciu procentach – 47 milionów lat temu była na tyle sprytna (mobilność, przeciwstawne kciuki, solidny staw skokowy i imponujący ogon), aby swobodnie rozplenić się po ówczesnym świecie różnorodnością zupełnie nowych gatunków. Pamiętacie przesympatycznego króla lemurów z animowanki pod tytułem „Madagaskar”? Wyginał śmiało ciało i na okrągło było mu mało. Tak samo Idzie było za mało przebywania w gronie
50
jednego, jakże monotonnego gatunku, więc postanowiła się rozrosnąć swym licznym potomstwem w inne rodzaje i odmiany, ścigające się w przyszłości (po drzewach) do miana Naczelnych. Aż do pramatki wszystkich człowieków – do Lucy – która ponoć jako pierwsza (dama?) zeskoczyła z drzewa, konkretnie wyprostowała się, po czym przemówiła prawie ludzkim głosem: „to być mały skok małpiszonowatości i pierwszy, wielki krok spacerku Lucy”. Tak mniej więcej to wyglądało. Oczywiście z punktu widzenia ewolucjonistów, którzy małymi kroczkami prą do przodu, wypierając kawałek po kawałku prawdy zawarte w Księdze Rodzaju. Barbarzyńcy owi nie zdają sobie sprawy, jaki harmider wprowadzają w głowach porządnych, bogobojnych ludzi. Zastępują jasno sprecyzowany przepis na człowieka puzzlami ewolucji, zabawiając się w kryminalny horror pod tytułem: kto kogo i dlaczego wygryzał na przestrzeni niewyobrażalnych setek milionów lat? Coraz wyraźniej ignorują przy tym fakty niemal wszystkich prawd objawionych, zastąpiwszy je sto pięćdziesiąt lat temu ledwie Ziębami Darwina, które to ptaszki Bóg obdarzył w swej bezgranicznej mądrości kilkoma rodzajami dziobów. Ale nie tylko dzioby, kości i płetwy mają zaświadczać o wątpliwej jakości racjach naukowców. Jajogłowi strażnicy sceptycyzmu zaczynają coraz śmielej dobijać się również do Bram Niebieskich, umieszczając swoje – za przeproszeniem – instrumenty badawcze w kosmosie. Ot, chociażby taki teleskop Keplera, który już za jakiś czas zakomunikuje nam, że niby takich planet jak nasza Ziemia jest we Wszechświecie na pęczki i że być może już wkrótce powinniśmy się spodziewać wizyty istot z odległych światów. Z każdym kolejnym dniem postępu jesteśmy coraz śmielej okradani z naszej człowieczej wyjątkowości. Strach pomyśleć, co jeszcze odkopią spece, którzy w dzieciństwie zbyt często oglądali filmy z Indianą Jonesem. Zwłaszcza, kiedy ich kolejne znalezisko będzie tak poniżające dla naszej niezaprzeczalnej niepowtarzalności, jak to dokonane
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ida - fantastyczne znalezisko? przed kilkoma laty na wyspie Flores. Ledwie kilka kostek zdekompletowanego na maksa osobnika natychmiast okrzyknięto mianem nowego gatunku Homo Florensis. Mierzący metr dwadzieścia w kapeluszu ludkowie z Flores, o mózgach mniejszych od tych, które posiadają dzisiejsze szympansy, podobno od co najmniej 80 tysięcy lat byli zdolni do wykonywania narzędzi kamiennych na poziomie Homo Sapiens Kultury Magdaleńskiej! Na dodatek, ostatnio co niektórzy spece od antropologii przebąkują, że ten maluszek nie powinien być nazywany Homo, gdyż jest ewolucyjnie zbyt oddalony od pozostałych członków wymarłej rodziny Człowiekowatych! Łapiecie kontekst? Świat nauki usilnie pragnie wskazać społeczeństwu, że i tak zdobędzie niezbędne dowody świadczące o naszej bylejakości. Nieważne, czy w kosmosie, czy też pod ziemią. Proszę pomyśleć – mawia jeden z drugim, wskazując znalezisko z Flores – jak fascynującym może się okazać fakt przebywania w jednym czasie na Ziemi dwóch, zupełnie odmiennych, rozumnych gatunków! Doprawdy, „fascynujący” to pomysł... Fantaści wykreowali na kartach fantasmagorycznych powieści jakiegoś hobbita, a inni zapaleńcy odkryli (niby przypadkowo) kilka jego skamieniałych fragmentów, gdyż dokładnie takie były potrzebne do ułożenia puzzli ewolucji. Nie muszę chyba dodawać, że analogiczna sytuacja zaistniała w przypadku smoków, które w swej szatańskiej, baśniowo literackiej przebiegłości jakimś cudem przeistoczyły się w skamieniałe pozostałości po dinozaurzej rodzinie gigantów.
Tomek Orlicz Tomek Orlicz: rocznik 1970. Felietonista powiatowej gazety Kurier Iławski, poeta i prozaik. Publikował w Nowej Fantastyce, Magazynie Fantastycznym, w wydawnictwie książkowym Indigo, na łamach Racjonalisty, a także w sieciowym magazynie Creatio Fantastica. Poza tym lubi grzebać w ziemi... nie – nie umarłych, ni tym bardziej swoje ofiary zbrodni doskonałych; poszukuje wszelkiego typu przybyszów z kosmosu w postaci jeszcze gorących meteorytów. Zaliczył też jeden rejs dookoła świata jako majtek pokładowy, a także jedną podróż w kosmos... ale o tym w przyszłości.
Wszędobylska ciekawość nieodpowiedzialnych naukowców doprowadzi nas kiedyś na sam skraj piekieł. Nawet gdyby na Ziemi wylądowały jakieś istoty z odległego zakątka kosmosu, nawet gdyby nas zapewniały, że nigdy nie wierzyły w jakiegokolwiek Stwórcę, to i tak będzie to dowód świadczący przeciw pokrętnym teoriom sceptyków. Przecież zawsze możemy powiedzieć, że ich nie ma! Że są niczym więcej, jak ledwie kolejnym produktem szatana, podrzuconym nam w imię zafałszowania Prawdziwego Dzieła Stwórcy. Tylko my jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga... My i niejako po części kobiety: „...A z żebra, które wyjął z człowieka, ukształtował Pan Bóg kobietę i przyprowadził ją do człowieka”.
QFANT.PL
- numer 2/09
51
Katarzyna Suś
publicystyka
Wolverine vs srebrny ekran, czyli postaci geneza oczami kobiety
Uwaga, tekst zawiera spoilery, w dodatku przesiąknięty jest opinią autorki. Przeciwnicy wersji kinowych niekoniecznie muszą tracić czas, pozostałych zapraszam.
w żadnej odsłonie ukochaną Rosomaka. Także w ten najnowszej.
W kinach pojawiła się właśnie najnowsza odsłona w cyklu X-Men, tym razem poświęcona całkowicie genezie Wolverina. Oczywiście jest to raczej luźna interpretacja niż dosłowna adaptacja. Zresztą pewne rzeczy i elementy nie mogą być dosłownie przeniesione, pokazuje to chociażby przykład „Spirit – duch miasta”, czy „Strażnicy”. Gdy te filmy trafiły na ekran, pojawiły się głosy, że niekoniecznie dobrze zrobiono zbyt dosłownie przenosząc te historie do kina. Zresztą tak to bywa, że gdy zbyt wiernie trzymano się oryginału pojawiały się głosy sprzeciwu, gdy zaś traktowano go luźno, również podnosiło się larum. Innymi słowy, tak źle i tak niedobrze.
Aby zacząć od początku, należy zacząć od końca. Choć na ekranach kin pojawił się już dawno temu, to jednak dopiero teraz poświęcono mu cały film. Jimmy urodził się gdzieś w XIX wieku, niestety jego wrodzone zdolności traumatycznie wpłynęły na jego dzieciństwo – powiedzmy sobie wprost, różowo nie było. Jim nie był jednak sam, towarzyszył mu brat – Viktor. Od początku zdani na siebie, walczą ramię w ramię, plecy w plecy w każdej możliwej wojnie, wykorzystując swoje zdolności dla „większego dobra”. O ile Jimmy ma silny kręgosłup moralny, nie może patrzeć na cierpienie słabych i niewinnych, o tyle Viktor coraz bardziej kocha zabijanie, poczucie siły, władzy, własnej wyjątkowości. Mimowolnie Wolverine dostrzega tę cechę brata, choć przez dość długi czas oszukuje się, że Viktor nie jest zły. Paradoksalnie to on właśnie jest jedynym zaworem bezpieczeństwa, jedyną osobą panującą nad szaleństwem, zwierzęcością i okrucieństwem Viktora. Reżyser podkreśla jednak w tym miejscu, że dzikość ta nie pochodzi z umiejętności czy mutacji, ale cech charakteru.
Seria komiksów o tematyce Wolverine: „Weapon X”, „Wolverine Origins”, „Wolverine: Weapon X”, etc. to tylko materiał do luźnego wprowadzenia i zarysowania postaci. Reżyser najnowszej części „X-Men Geneza: Wolverine” postawił na dobrze znaną kreację z serii X-Men z umotywowaniem, dlaczego Logan bywa nieco „irytującym dupkiem” oraz co sprawiło, że nie pamięta. Szczerze powiedziawszy, nie dziwię się, że poczyniono takie, a nie inne zmiany. Dlaczego? Pamiętajmy, że oryginalni X-Meni powstali w latach ’60, czasach zimnej wojny, a cechy ich charakteru i poglądy oddawały nastroje panujące wówczas w USA. Dlatego też oryginał należało nieco uwspółcześnić – co, jak sądzę, spodobałoby się Wolverinowi. Być może nie znam wnikliwie serii komiksów – przyznaję, czytałam tylko kilka, a genezę przejrzałam raz i nie przypadła mi do gustu – ale za to widziałam wszelkie możliwe seriale oraz filmy dotyczące tej postaci. Zatem „coś tam” o nim wiem – zdecydowanie jest boski, a Hugh Jackman zdaje się być wręcz stworzony do tej roli. Trzeba to przyznać, twórcy byli konsekwentni w swoich zmianach, zatem np. Yuriko nie będzie
52
Kim jest kinowy Logan?
„Nie jesteś zwierzęciem, masz wyjątkowy dar”, jak to powiedziała Silverfox. W przeciwieństwie do komiksu, gdzie bohaterowi zdarzało się popadać w swoisty amok, tutaj panuje on nad sobą – przynajmniej się stara. Nie ma tu całkowitego zawierzenia „dzikiej” naturze, ot, facet ma dodatkowe umiejętności, ale nie wyje do księżyca ani nic z tych rzeczy. Nie starzeje się, szybko regeneruje i nie ma problemu z otwieraniem konserw – dzięki zestawowi trzech pazurów na każdej z dłoni (konkretnie wyłaniają się one spomiędzy kostek). Jimmy kocha swój motor z 1964 roku i wytartą skórzaną kurtkę. Jak na prawdziwego faceta przy-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wolverine vs srebrny ekran stało nosi jeansy i koszulę w kratę, w końcu jest Kanadyjczykiem – z czego jest niezmiernie dumny. Od czasu do czasu bardziej przeżuwa niż popala cygara – ale nie te z najwyższej półki, a jedynie takie, na jakie stać przeciętnego zjadacza chleba. Uwielbia wielkie przestrzenie, góry i lasy, najmilej zaś wspomina błogie czasy, gdy jako drwal wiódł spokojny żywot na pustkowiu. Zresztą dziwnym nie jest, że Kanadyjczyk kocha góry. Jest zdecydowanie „dobrym człowiekiem”, choć nieraz zabijał, robił to w sytuacjach, gdy było to koniecznie, gdy stawał w czyjejś obronie lub w akcie zemsty – jest jedynie człowiekiem, a któż nie chciałby dopaść zabójców ukochanej osoby? „Choć tego nie lubię, jestem w tym najlepszy, nawet gdy to paskudne rzeczy” mówi w najnowszej – jednocześnie pierwszej – części. Dramat wewnętrzny spowodowany pragnieniem spokoju i wieczną walką okazuje zamknięciem w sobie. Jak stałem się Wolverinem – filmowa historia prawdziwa. Nim trafił do X-Menów prowadził życie wojskowego, brał udział w tajnych operacjach, mieszkał w górach z ukochaną, by następnie pomścić jej śmierć. Niestety okazało się, że śmierć ta była sfingowana, a on w międzyczasie zyskał nieco agamentium w szkielecie. No dobrze, całą masę agamentium. Dlaczego załamany, wściekły i zagubiony zdecydował się zostać „króliczkiem doświadczalnym”? Z zemsty rzecz jasna. Tuląc – jak sądził – zwłoki Kayli, poprzysiągł zemstę swemu niezrównoważonemu bratu. Dlatego też zgodził się wziąć udział w eksperymencie – przy okazji miał powstrzymać Viktora przed wyżynaniem starej „ekipy”, której był członkiem. William Stryker nie do końca jednak był z nim szczery. „Daj mi nowe (nieśmiertelniki) Co na nich napisać? Wolverine” Kayla opowiedziała mu – jakiś czas przed swoją śmiercią – legendę odnoszącą się do samotności Księżyca. Ukochany Księżyca, nie mogący go dotknąć ani do niego przemówić, nosił – w wolnym
QFANT.PL
tłumaczeniu – imię Wolverine. Miało to symbolizować rozpacz związaną ze stratą ukochanej. „Gdy będzie bolało, pomyśl o tym, dlaczego to robisz Bywało gorzej Nie” Mimo wszystko przeżył połączenie z agamentium. Udało mu się, siła jego ducha zwyciężyła, miłość dodała skrzydeł – a raczej pazurów, jego nietypowe zdolności regeneracyjne też zapewne pomogły. Gdy usłyszał, że chcą ograbić go z przeszłości, ze wspomnień, nieco się zirytował, przeprowadził gruntowny remanent w bazie i udał się na z góry ustalone pozycje. Tam też zakwaterował się w stodole, a para sympatycznych staruszków zaopatrzyła go w jego „symbole” i ukochany motocykl. W zamian zyskali jego wdzięczność i kulkę od jego wrogów. „To go nie zabije Może zregeneruje mózg, ale straci pamięć” Nie mogąc go pokonać ani powstrzymać, jego były szef, Stryker, a także osobisty wróg – to on był odpowiedzialny za zamieszanie z Kaylą, oraz eksperymenty na mutantach, także dzieciach – wystrzelił w jego stronę kilka razy. Trafiwszy w głowę, zafundował naszemu bohaterowi amnezję. Walczyłem sobie w klatce, a ona była Ruda… .i zostałem X-Menem Ach te kobiety, Logan nieraz miał z nimi problemy, ale o tym nieco później. Jak według filmów trafił do drużyny? Otóż spokojnie walczył sobie, zarabiając na życie w warunkach szkodliwych, gdy po barze zaczęła błąkać się nastolatka. Uciekała właśnie z domu, siedziała do późna przy kontuarze, gdy były przeciwnik Logana wrócił z kolegami – cóż, niektórzy nie potrafią przegrywać. Krzyknęła ostrzegawczo, gdy próbowali uderzyć go od tyłu, zobaczywszy jego pazurki uznała, że coś ich łączy – oboje są mutantami. Postanowiła zatem, że skorzysta z jego przyczepy jako „podwózki”. Wolverine początkowo eksmitował ją i kazał wysiadać na środku niczego, ale zawsze był „twardy”
- numer 2/09
53
publicystyka
Katarzyna Suś jeśli chodzi o kobiety, jedno spojrzenie w lusterko wsteczne wystarczyło, by się zatrzymał. Nawiązała się między nimi nić porozumienia, a nawet konwersacja - choć do specjalnie rozmownych Logan raczej nie należał. Cóż, jej czar zranionej łani wystarczył, by wzbudzić w nim instynkt opiekuńczy. Szablozębny drzewem zagrodził im drogę, wyskoczył znienacka i może by Logan nie dał się zaskoczyć, gdyby nie fakt, że skupiał całą swoją uwagę na uwolnieniu panikującej Rudej. Z drugiej strony, kto by nie panikował znalazłszy się w samochodzie, który nie dość że się zapalił, to zaraz wybuchnie. Logan obudził się na metalowym stole i choć Dr Jean Grey była doprawdy urocza, to z założenia źle on reaguje na „białe fartuchy”. Uciekł z podziemi i pobłądził w szkole. Niechybnie trafił na uczynnego Profesora Xaviera, który zaproponował mu azyl w swojej uczelni oraz przystąpienie do X-Menów. Choć nie pamiętał, że na tego typu układach z reguły kiepsko wychodził, to jednak wykazał się nieufnością. Ruda czując więź z Loganem i niepewna w nowym środowisku, chciała porozmawiać, niestety „naszło ją to chcenie” w środku nocy, w dodatku gdy Wolverin miał koszmar senny – czyli prawie jak co noc. Skończyło się to pazurami w Rudej, na co ona instynktownie złapała się Logana, co z kolei uleczyło ją, a jego pozbawiło przytomności – na długo. Cóż Ruda bywa zabójcza – i to dosłownie. Podpuszczona przez „tych złych”, przerażona swoją mocą dziewczyna uciekła, on zaś pognał jej szukać, w myśl zasady „uratuj kogoś raz, a odpowiadasz za niego całe życie”. Przy okazji gwizdnął Cyklopowi motocykl. „Walcz z nami, stań się jednym z nas” Odnajdywanie nastolatki szło całkiem gładko, nawet ją przekonał, niestety wmieszał się Magneto – a biorąc pod uwagę szkielet, nasz „milusiński” był na przegranej pozycji. Musiał zatem zorganizować posiłki, nie było rady, stał się X-Menem. Rudą zaś traktując jako młodszą siostrę lub córkę – wszak obiecał, że się nią zaopiekuje - miał cały czas na oku. Choć odszedł z drużyny, by „szukać siebie”, wrócił.
54
Logan i kobiety Och, tu miał Logan pecha i to jakiego. Co się zakochał, to albo go wykorzystała – a nie kochała, albo go kochała – ale musiała wykorzystać albo też uczucie było nieodwzajemnione. Regularnie zdradzany i raniony nie rezygnuje z lokowania swoich uczuć w kolejnych niewiastach, co z reguły kończy się tak samo. W serialu Yuriko wykorzystała go, by stał się obiektem eksperymentów jej ojca. Po czym postanowiła go zabić za to właśnie, że owe eksperymenty przeżył i uciekł – likwidując przy okazji kilka etatów. Coś tam iskrzyło między nim a Sztorm, jednak wątek ten nie był specjalnie rozwijany – niby w jednej z wersji przyszłości byli małżeństwem, ale poświęcono temu wątkowi może trzy odcinki. W filmach pierwszą jego miłością była Kayla. Żył z nią przez pewien czas, dopóki nie sfingowano jej śmierci. Płacząc wyznała mu, że uczucie było prawdziwe, a musiała zrobić to, co zrobiła, gdyż od tego zależał los jej siostry. Początkowo odszedł, jednakże słysząc jej krzyk wrócił – zawsze miał miękkie serce. Pomógł jej uwolnić siostrę i resztę ofiar eksperymentów. Chcąc zapewnić im bezpieczny odwrót zajął „czymś” przeciwników. Ranna ukochana została, by się z nim pożegnać. Chciał ją ocalić, niestety William Stryker przeszkodził mu w tym, urządzając z jego głowy tarczę strzelniczą. Choć ją zapomniał, zatrzymał się przy jej zwłokach, a wyraz jego twarzy był dość jednoznaczny. „Umarłbyś za nich? Nie za nich, za Ciebie, za Ciebie Ocal mnie Kocham Cię” Wielką i niespełnioną miłością Wolverine jest Dr Jean Grey. Kocha ją szczerze i namiętnie, jednocześnie doprowadzając tym do szewskiej pasji Cyklopa. Jean zdaje się być Wolverinem zafascynowana, współczuje mu z powodu cierpienia jakie w nim „wyczuwa”, ceni jego charyzmę i, powiedzmy sobie szczerze, bezpośredniość oraz niekiedy niewyszukany humor. Trzeba jednak przyznać Loganowi, że nie korzysta z okazji, gdy może. Gdy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Wolverine vs srebrny ekran Feniks, alter-ego Jean, przejęło nad nią kontrolę, nie skorzystał z dość jednoznacznej propozycji – choć mógł. Od razu „wyczuł”, że coś jest nie tak, że to nie „jego Jean”. Z drugiej strony nie dziwi fakt, że tajemniczy, silny i bezpośredni Logan pociągał Feniks, zastanawiam się raczej, co widziała Grey w Cyklopie. Wolverine kochał Jean tak bardzo, że chciał, by była szczęśliwa nawet z innym mężczyzną, jego miłość była też tak wielka, że zabił ją – wiedząc, że to jedyna szansa, by wyzwolić ją ze szponów Feniks. Wolverine do szczególnie wylewnych nie należy, jednak potrafi okazać uczucie. Niektórzy uważają, że jego związek z Kaylą był mało przekonujący, według mnie wypadł świetnie. O wszystkim bowiem mówią gesty, sposób dotykania, patrzenia, półuśmiechy i pocałunki. Szczególnie rozbawiła mnie scena, gdy „duży, silny drwal – Logan” idzie dzielnie do kolegów, lecz na zawołanie Silverfox zawraca, całuje ją, posyła jej ten swój specyficzny uśmiech, po czym wraca do kolegów i z miną kota, który właśnie zeżarł kanarka, jedzie na wyrąb. Scena ta po prostu rozbawiła mnie do łez. Jego zwyczajowa twardość dla wrogów w przypadku kobiet całkowicie się nie sprawdza. Jego rozpacz i furia, gdy ktoś rani jego ukochaną lub też traci ją, jest wprost nie do opisania. Wszystko zaś zapisane jest w jego oczach. Wolverine a relacje międzyludzkie Żyjąc tak długo jak on, można przekonać się, ile dobra i zła jest w ludziach. Nauczony przykrymi doświadczeniami z założenia jest nieufny i zdystansowany. Jego zaufanie pozyskuje się ciężko – wyjątek stanowią zagubione, słabe, zranione przedstawicielki płci pięknej (czy wspominałam, że ma on miękkie serce?) - jednak gdy to nastąpi, da się „za nas” pokroić – przy czym traktować ten zwrot należy dość dosłownie. Zdradzony i wykorzystany może stać się najgorszym koszmarem. „Ufaj nielicznym, strzeż się pozostałych” mogłoby być jego życiowym mottem. Na jego drodze pojawiają się ludzie przyzwoici, dobrzy, dostrzegający jego prawdziwą naturę i sko-
QFANT.PL
rzy do pomocy – takiej, na jaką mogą sobie pozwolić. Przykładem może być para staruszków, która znalazłszy go w stodole, odziała go, nakarmiła, przenocowała i zapewne ofiarowałaby mu też motocykl, ale niestety oboje stali się celem dla jego wrogów. „Niewinni ludzie często przy tobie umierają” To jedno z przekleństw wiszących nad Loganem. Choć twierdzi, że poradzi sobie sam, nie do końca jest to prawdą. Jego nieufności bowiem towarzyszy często strach – przykre kłucie w żołądku sugerujące, że najbliższym może się coś stać. Świadomy swojej siły zdaje sobie jednak sprawę z potęgi, jaką dysponują jego przeciwnicy. Zarówno jako wojskowy, jak i X-Men „dorobił się” całego szeregu przeciwników, świadomych, że skoro nie mogą go zabić, to chociaż „pozbędą się” jego bliskich. Wolverine i przyjaciele Podobnie jak kontakty międzyludzkie, tak i przyjaźnie są raczej skomplikowane i trudne. Jak już wspomniałam, do wylewnych i otwartych Logan nie należy. Choć niekiedy patrząc, jak mięknie przy kobietach, można mieć wątpliwości. Jak również wspomniałam, przyjacielem i opiekunem jest doskonałym i gotowym na wszystko. Początkowo mimo woli, a później z całkowitym przekonaniem stał się przyjacielem, powiernikiem i pierwszą miłością kinowej Rudej. Gotów był gnać za nią na oślep, by przekonać ją, że ucieczka to nie jest dobre wyjście, a szkoła Xaviera to idealne miejsce do nauki – także korzystania ze swoich umiejętności. Ani ból, ani wrogowie nie powstrzymali go przed uratowaniem jej z łap Magneto – zdecydowanie przebicie się agamentium do najprzyjemniejszych nie należy. Zresztą udzielił jej pierwszej pomocy, przekazując znaczną część energii życiowej, w końcu na nim wszystko szybko się goi, to siły witalne pewnie też się zregenerują – co prawda wcześniej nie sprawdzał, ale bez ryzyka nie ma życia. Gambit i dawanie sobie „po pyskach”. Cóż, przyjaźń z Remy LeBeau, a raczej jej zaczątki pojawiły się dopiero w „X-Men Geneza: Wolverine”. Panowie o zupełnie innych poglądach na pewne sprawy
- numer 2/09
55
publicystyka
Katarzyna Suś – szuler, oszust i bawidamek kontra uczciwy, bezpośredni Logan – to musiało skończyć się bójką. Okazało się jednak, że pomimo „drobnych różnic” mają wspólne cele. „Jeżeli to poprawi ci humor – to będzie bolało Masz rację, to poprawi mi humor” Ten cytat doskonale obrazuje ich relacje. W tym miejscu nadmienię, że Gambit wrócił, pomimo, że wyspa kojarzyła mu się nad wyraz traumatycznie, a zrobił to raczej ze względu na Wolverina niż humanitaryzm. Zresztą wrócił po niego i wykazał się dość dużą dawką cierpliwości. W serialu troszkę bogatszo potraktowano tę relację. Tutaj jedną z kości niezgody jest wspomniana Ruda. Logan uważa, że Gambit niekoniecznie jest właściwą partią dla jego pupilki. Z czasem jednak zmieni zdanie, zresztą „Gambit, Logan, dwa bratanki i do bitki, i do szklanki”. Cyklop – swój wróg to swój wróg, na własnej piersi odchowany. Wolverine uważa Cyklopa za dupka, nazbyt ostrożnego, jednak wypełnia jego polecenia – mniej więcej. Poza tym oboje darzą głębokim uczuciem tę samą kobietę – co nieco komplikuje ich relacje. Będąc swoim lustrzanym odbiciem odnajdują wspólny język w nad wyraz szorstki sposób. Ich niechęć zdaje się być podstawą ich relacji.
56
Posłowie Choć niektórym z Was nie podoba się „X-Men Geneza: Wolverine”, ja jednak mam dobre zdanie o tym filmie i nie mogę doczekać się dalszych części. Jest bowiem dziura pomiędzy pozostawieniem Logana w elektrowni, a walkami w barze i chętnie zobaczę, co stało się pomiędzy. Mam nadzieje, że reżyser pokaże, w jaki sposób inteligentny Viktor, stał się „nieco” prymitywnym Szablozębnym. Ja rozumiem zwierzęcą stronę natury, ale to już lekka przesada. Efekty we wszystkich częściach były dość dobre i widowiskowe, a historia płynna, dlatego też mam nadzieje na kontynuację, także serii „X-Men” z postaciami takimi jak na przykład Gambit. Podsumowując, Hugh Jackman rewelacyjnie oddaje całą Wolverinowość Wolverina, urealniając w pełni tego bohatera. Tekst oparty na: „X-Men” serial TV 1992 – 1997 „X-Men” „X-Men 2” „X-Men: Ostatni Bastion” „X-Men Geneza: Wolverine”
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 2/09
57
galeria
Adam Śmietański
58
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 2/09
59
galeria
Adam Śmietański
Adam Śmietański Adam Śmietański - Dlaczego akurat grafika i rysunek? Po prostu to lubię. Wychodzę z założenia, że człowiek najlepiej realizuje się zawodowo robiąc to, co umie najlepiej. Lubię rysować, w ogóle tworzyć. Nie mam pojęcia czy staram się coś wyrazić poprzez to co rysuję, może nieświadomie, ale głównie rysuję to na co mam ochotę, dla samej radochy.
60
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 2/09
61
galeria
Magdalena Mińko
62
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 2/09
63
galeria
Magdalena Mińko
Magdalena Mińko Absolwentka ZPSP im. W. Gersona w Warszawie. Obecnie studentka IHS UW oraz warszawskiej ASP. W czasie wolnym od zajęć zajmuje się ilustracją. Inspiruje ją przede wszystkim literatura, poezja i sztuka dawnych mistrzów. Z tych materiałów, przetworzonych przez własną wyobraźnię, wyznacza granice nowych rzeczywistości plastycznych. Swoje światy zaludnia mitycznymi postaciami, których losy wikłają się w meandry linii oraz historie detalu.
64
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 2/09
65
galeria
Piotr Mikicki
66
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 2/09
67
galeria
Piotr Mikicki
68
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 2/09
69
galeria
Piotr Mikicki
Piotr Mikicki Piotr Mikicki - 27 lat, urodzony w Nowym Targu. Absolwent PLSP im. A.Kenara w Zakopanem. W 2004 r. uzyskał dyplom projektanta ubioru w Szkole Artystycznego Projektowania Ubioru w Krakowie. Pracuje jako grafik komputerowy. Uprawia: grafikę, fotografię, malarstwo, rysunek, a także zajmuje się projektowaniem form przemysłowych, pasjonuje się muzyką.
70
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 2/09
71
Kasia Szewczyk i Jacek Skowroński
opowiadanie
Pod krzyżem Świętego Andrzeja Stary, rozklekotany Ikarus zatrzymał się przed krzyżem świętego Andrzeja. − Panie kierowco, chcę wysiąść! – krzyknął facet siedzący na samym końcu. − Tu nie ma przystanku. Autokar dawno powinien był ruszyć, jednak wlókł się tyko, powoli, pomalutku mijając koślawy znak. Zatrzymał się na środku torów, silnik zgasł. Pasażerowie zaczęli wymieniać szepty. − Otwórz pan drzwi! − Tu nie ma przystanku. − Tu nie ma przystanku – szeptali podróżni. − Nie! – wrzasnął. Choć tak bardzo się starał, choć obiecywał sobie, że tego nie zrobi, zerknął za okno. Tory wiły się jak węże, zdawały falować i wybrzuszać. Maleńki punkcik na horyzoncie zaczął się przybliżać. − To on, ludzie, uciekajcie, to on! – Chłopak upuścił plecak na ziemię, rzucił się do drzwi. Były zamknięte. Mógł zamknąć oczy lub patrzeć przez szybę. I tak widziałby to samo. Niebo pociemniało, kształt na horyzoncie zbliżał się z niepokojącą prędkością. Całkiem zaszło słońce, za nadchodzącym kształtem kroczyła czerń. Tłukł łokciem w szybę, jednak ta nie ustępowała. − Otwórz! Wypuść, ja… Znał ten kształt. Oglądał go milion razy. W snach, na jawie, siedząc w szkolnej ławce i przez sen, i kiedy kochał się z żoną... − Wypuść mnie! Po mnie idzie, po mnie! Wierzgnął nogami i usiadł na łóżku. Pościel była mokra od potu. *** Ulica świeciła pustkami. Dochodziło południe, lipcowe słońce prażyło niemiłosiernie, a poniemieckie kamieniczki rzucały cień tylko na skrawek krzywego chodnika. Drzwi jednej z klatek otworzyły się z łoskotem, drobna dziewczyna wybiegła na ulicę. − Paweł! – krzyknęła, biegnąc przez pustą jezdnię. Wielkim susem przeskoczyła trawnik, o mały
72
włos się nie przewróciła. Od chłopaka w czarnym swetrze dzieliło ją kilkanaście metrów, najwyraźniej nie usłyszał. − Paweł! – zawołała jeszcze raz, głośniej, ile sił w płucach. Nie panowała nad uśmiechem, cała promieniała, choć oddech jej się urywał, a za bok łapała kolka. Wysoki, dobrze zbudowany chłopak przystanął, zdjął słuchawki z głowy i rozejrzał się zdezorientowany. Wpadła na niego z impetem, gdy zaczął się odwracać. − Wypatrzyłam cię… z kuchni... − wysapała, nie mogąc złapać tchu. – O Boże... przepraszam. Pomyliłam pana z kimś. Zmieszana cofnęła się o krok, ściskając w dłoniach zatłuszczony pakunek. Słodki zapach sprawił, że chłopak przełknął ślinę. − Nic nie szkodzi, bardzo lubię... – śmiało popatrzył w zielone oczy – pączki. − Zobaczyłam z kuchni… – w oczach stanęły jej łzy. – Przepraszam… Pan jest taki podobny... − Też mam na imię Paweł – nie spuszczał z niej wzroku, dziwnie zadrgały mu kąciki ust. – Pewnie dawno się nie widzieliście? − Trzy lata – odpowiedziała i wyraźnie chciała się odwrócić. − Proszę zaczekać! Może powie mi pani, jak znaleźć ulicę Franciszkańską? − To trochę… − potarła nos, jakby usiłowała zetrzeć z niego piegi − skomplikowane. − Zaprowadziłaby mnie pani? Jestem tu pierwszy raz. − Nie, nie mogę. Zostawiłam gary na ogniu, muszę wracać… – zawahała się. – Proszę iść cały czas prosto do krzyżówki, potem pan kogoś spyta. − Szkoda − zrobił grymas udawanej rozpaczy. – Muszę kogoś odwiedzić, ale po południu może... – zająknął się, widząc wyraz jej twarzy. – Nie miałem na myśli nic złego. Odwróciła się na pięcie, przeszła parę kroków i niespodziewanie zerknęła za siebie. − Jest taki nieduży bar „U Rafała”, znajdzie pan. Zresztą nie, nie mogę… Przepraszam. − Będę czekał. A te pączki…
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pod krzyżem Świętego Andrzeja Rzuciła w jego stronę tłusty pakunek, złapał go niezdarnie. Roześmiała się na widok zdziwionej miny, pomachała jeszcze i pobiegła w stronę domu. Odrapana klatka schodowa, szare drzwi. Weszła do kuchni, zbliżyła się do okna. Uśmiech znikł z jej twarzy. Przez firankę obserwowała, jak chłopak przykucnął, żeby zawiązać sznurowadło. Przekręcił głowę, zerkając w jej stronę. Prosta czynność zajęła mu znacznie więcej czasu, niż to ma zwykle miejsce. Czy to mogło coś oznaczać? Jest taki podobny, pomyślała, ma nawet ten sam uśmiech, trochę cyniczny a trochę zawadiacki… Zdążyła mu się dokładnie przyjrzeć. Kiedy mówił, zdarzało mu się odwracać wzrok, jakby nie był pewien własnych słów. Albo jakby kłamał. I zauważyła coś jeszcze. Nosił zwyczajne płócienne pantofle bez sznurowadeł. Spojrzała na miskę pełną surowego ciasta na pączki. Włączyła radio. Niech mówią, że to nie jest miłość... − O nie, tylko nie to – błyskawicznym ruchem zmieniła stację. Gdy ciebie zabraknie... Niebo rozstąpi się, w nicości trwam − Tak, dobij mnie, kurwa! Zbyt gwałtownie sięgnęła do wyłącznika, odbiornik spadł z kuchennego stołu i roztrzaskał się o terakotę. Wiedziała, że teraz przyjdą złe myśli. Nie wiadomo skąd, w głowie pojawiła się melodia, usta poruszyły się bezdźwięcznie. Wszystko byłoby inne, gdybyś tu była, ja wiem… nie tak trudne i dziwne… Odsunęła szufladę i wyjęła fiolkę z lekami. − I co z tego, masz lepszy pomysł? – wyszeptała do swego odbicia w lustrze. Lustrzana Anna pokiwała głową… Chłopak udawał, że zawiązuje nieistniejące sznurowadło, obserwując okna kamienicy. Czekał, aż w jednym pojawi się twarz dziewczyny, może tylko mignie przez chwilę za firanką, ale to wystarczy. Jest. Zaśmiał się w duchu na myśl, że zapewne bez trudu przejrzała jego malutką, z pozoru nieporadną, gierkę – nawet z okna musiała widzieć, co ma na nogach. Żadna kobieta nie pozostaje
QFANT.PL
obojętna na oznaki fascynacji. Przyjdzie. A nawet jeśli nie, jeśli okaże się zbyt nieśmiała, to on zapuka do niej… Wiem, że to tylko marzenia, wiem, że nie do spełnienia… Muzyka sączyła się z zawieszonego pod sufitem głośnika. Nieliczne towarzystwo przy okrągłych stolikach prowadziło zwyczajowe rozmowy, ktoś czknął o wiele za głośno, a automat w rogu wygrał bzdurną melodyjkę, oznajmiając podchmielonemu delikwentowi, że i tym razem nie miał szczęścia. Zauważył ją od progu, siedziała na wysokim stołku przy barze, bawiąc się słomką zanurzoną w pękatej szklance. Ten sam uśmiech zadrgał mu w kącikach ust. Podszedł, rzucił plecak na podłogę i usiadł obok. Zamówił piwo, spojrzał pytająco na dziewczynę, lecz ta pokręciła tylko głową. Poczekał, aż barman przyniesie kufel i wróci na swoje miejsce, pociągnął długi łyk i już otwierał usta, gdy dziewczyna odezwała się pierwsza: − U nas nie ma ulicy Franciszkańskiej. − Nie wiedziałem… Ta mi pierwsza przyszła do głowy. Mieszkałem kiedyś na Franciszkańskiej, całe życie właściwie, póki… Tam był nasz dom dziecka. − Był? − No jest. Tylko to już nie jest mój dom. − Nie jest – powtórzyła mechanicznie. – A gdzie mieszkasz? − Trochę tu, trochę tam. Nigdzie właściwie. − I pewnie nie masz na imię Paweł? − Tak naprawdę nie wiem, jak mam na imię. Ktoś mnie porzucił w kościele. Rodzice… − zająknął się, widać z trudem przychodziło mu wymówić to słowo – nieznani. W domu dziecka dali mi Władysław, nie lubię go. A ty, jak masz na imię? − Anna. Przepraszam. − Nie musisz, skąd miałaś wiedzieć? Nawet wolę, jak mówisz mi Paweł. Opowiesz mi o nim? − Dlaczego? − Bo musi być kimś wyjątkowym, jeśli taka dziewczyna czeka trzy lata. Zresztą, nie mów, jeśli nie masz ochoty… Zakołysała szklanką, drobne bąbelki oderwały się od ścianek, kostki lodu był już tylko wspomnieniem. Jakiś podchmielony gość otarł się o jej plecy w drodze do toalety. Wyjęła słomkę, napiła
- numer 2/09
73
opowiadanie
Kasia Szewczyk i Jacek Skowroński
74
się bezpośrednio ze szklanki i powolnym ruchem odstawiła ją na blat, jakby nie chciała wywołać najmniejszego dźwięku. − Mija trzeci rok, odkąd widziałam go po raz ostatni. Wyjechał do Gdańska, jakiś znajomy załatwił mu świetną robotę. I tak… I tak już zostało. Poznał kogoś, szybko ślub, rok temu urodził im się synek. Nie, nie mam żalu. Zawsze pamięta o kartce na święta… Dopiła drinka. Barman pojawił się jak duch, poprosiła o to samo. − Wychowaliśmy się razem. Jak brat i siostra. Wszystko, absolutnie wszystko chcieliśmy robić wspólnie. Starzy kompletnie nie wiedzieli, co z nami począć. Rozumiesz, lizak na pół, guma do żucia na pół, nawet chorowaliśmy w tym samym czasie. Nie było na nas sposobu… Mówiła cichym, melodyjnym głosem. Łokcie oparła na barze, zapatrzona w nieokreślony punkt wśród rzędów butelek z kolorowymi etykietami. Luźno rozpuszczone włosy spływały na ramiona. Zamilkła, gdy ktoś wdał się w głośną sprzeczkę z barmanem, kwestionując jakość piwa. Wyprostowała plecy, jakby znużona trwaniem w bezruchu, lecz zaraz wróciła do poprzedniej pozycji. Nie potrafił powstrzymać się przed zerkaniem w miejsce, gdzie między guzikami cienkiej bluzki utworzył się maleńki prześwit. − Mieliśmy swój świat, do którego nikt nie miał wstępu – podjęła po chwili. Prędko odwrócił wzrok. – Uwielbialiśmy tajemnice i zagadki, zakopywanie skarbów na polu. A kiedy kazali nam bawić się tylko na podwórku, trzepak był nasz. Skakaliśmy z niego na stos skoszonej trawy, albo godzinami wisieliśmy głową w dół. Ale charakterki mieliśmy przewrotne, gdy tylko nadarzyła się okazja, zapuszczaliśmy się byle dalej od domu. Aż do torów kolejowych… Spokojny głos załamał się. Chłopak uważnie obserwował wyraz jej twarzy, zmieniający się podczas opowiadania. Od błogiego uśmiechu po rozbawienie. Nagle przygryzła wargi, przetarła spocone dłonie. Dopiero teraz historia naprawdę go zaciekawiła. − I? Mów, mów, cały czas słucham. Kiwnęła głową. Znów sięgnęła po drinka, lecz tym razem wypiła więcej. Nie odstawiła szklanki na blat. Przytuliła ją do ramienia.
− Uwielbialiśmy łazić po torach, ciągnęło nas tam, jak w żadne inne miejsce. Najfajniej było wieczorem, o dziewiętnastej przejeżdżał pociąg, a my wcześniej kładliśmy na szynach różne drobiazgi. Wiesz, monety, plastikowe żołnierzyki, kamyczki. I kiedyś… To było lato, kiedyś wybraliśmy się tam po zmroku. Z latarkami. Szukaliśmy tych wszystkich pierdół, bo wcześniej nie mogliśmy wyjść z domu. Potknęłam się o jakąś ułamaną wiatrem gałąź i przewróciłam. Paweł mignął latarką. To nie była gałąź, tylko nogi w spodniach. Pijany facet gibał się na czworaka i próbował wstać. Jak mnie zobaczył, zaczął coś krzyczeć, szarpał za ubranie i przeklinał. To było straszne, wialiśmy, aż się za nami kurzyło! Nazajutrz podsłuchałam, jak ojciec opowiada o pijaku, który zginął pod kołami pociągu – zadygotała. − Obcięło mu nogi i głowę… Dreszcz przebiegł mu po plecach. Wyciągnął rękę, by objąć dziewczynę, jednak nie zrobił tego. Znów zagryzła usta, miała jeszcze coś do powiedzenia. − Ja, my… mieliśmy wtedy dziesięć lat. Wiesz, jak wtedy działa wyobraźnia? Jakie podsuwa obrazy? – Patrzyła mu prosto w oczy. Choć ani razu nie załkała, po policzkach ciekły strumyki łez. – To była nasza wina. I nigdy już nie poszliśmy na tory. Nigdy, baliśmy się. I ten strach. To jak opętanie. Coraz gorzej, coraz gorzej – palce, kurczowo zaciśnięte na szklance, zbielały. Wyobraźnia podsunęła mu obraz pękającego szkła i kapiącej krwi, ale nie uczynił najmniejszego ruchu. − Do dziś truchleję, słysząc gwizd lokomotywy. Boję się. W najgorszych snach widzę nasyp kolejowy i czołgającego się po nim człowieka. Korpus. Bez nóg, bez… bez głowy. Zakryła dłońmi twarz. − Pijana jestem. Zmieńmy temat, przepraszam − jęknęła, odstawiając na blat któregoś z kolei drinka. − Więc chodźmy stąd. Pokażesz mi miasteczko? Powoli spacerowali wąskimi ulicami. Świeże powietrze zamiast trzeźwić, zdawało się jeszcze bardziej oszołamiać dziewczynę. Potykali sie o nierówne krawężniki, śmiali się, jakby nic się nie stało, jakby Anna wcale nie opowiedziała swojej historii. W pewnej chwili zerknęła na zegarek, poruszyła bezgłośnie ustami i zmarszczyła brwi. Wydawała się dziwnie rozkojarzona, nieostrożnie wsadziła
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pod krzyżem Świętego Andrzeja stopę w jakąś szczelinę i padłaby jak długa, gdyby nie złapał jej za ramiona. Potem objął ją i łagodnie przygarnął do siebie. − Nawet nie wiem − wciągnął powietrze przez jej miękkie, pachnące owocowym szamponem włosy − jak masz na imię. − Nie pytałeś… − policzki ją piekły, a w brzuchu zawirował rój motyli. – Anna. Pytałem, a ty odpowiedziałaś, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. Zamiast tego szepnął łagodnym, niemal obojętnym tonem: − Zaprowadź mnie tam. Nie spytała, gdzie ma go zaprowadzić. Po tym wszystkim, z czego się zwierzyła, mogło być tylko jedno „tam”. Poczuł, jak jej małe dłonie kurczowo zaciskają mu się na plecach, oddychała płytko, wciągając powietrze urywanymi haustami. − Nie bój się, będę cały czas obok. Nie wolno tak się zadręczać, wystarczy raz się przełamać, jeden raz nie zamknąć oczu, gdy przychodzą upiory, żeby je przegnać. Więcej się nie pojawią, bo one żywią się twoim strachem, potrzebują twojego lęku. Chciała mu powiedzieć, że nie boi się, że mu ufa i jest gotowa na wszystko. Ale nie musiała. Blask zielonych oczu wyrażał więcej, niż jakiekolwiek słowa. Delikatnie wyswobodziła się z jego objęć i, uśmiechając się, wyjęła z torebki zatłuszczony pakunek. − To dla ciebie. Pomyślałam, że pewnie będziesz głodny. Jeśli przyjdziesz… Był głodny. Kupując w barze kolejne piwa, liczył w myślach pieniądze i starał się odsuwać wizje ociekających tłuszczem frytek. Odwracał wzrok, kiedy klienci odbierali zamówione porcje, ale sam zapach wystarczał. Pewnie coś zauważyła, gdy przyszło płacić rachunek, prędko podsunęła barmanowi banknot, ucinając wiszące w powietrzu pytanie: Liczyć razem, czy…? − A ty? – Rozerwał niezręcznie papier i podsunął w jej stronę. − Dzięki, mam dość, cały dzień jadłam tylko pączki. Ja też, chciał powiedzieć, ale tylko głośno przełknął ślinę. Patrzyła z wyraźną przyjemnością, jak pochłania pachnące wypieki, brudząc sobie lukrem palce.
QFANT.PL
Wzięła go pod rękę i poprowadziła w sobie tylko znanym kierunku. Szybko skończył jeść, pomachał rozcapierzoną dłonią, strzepując resztki słodkości, wykonał gest, jakby chciał wytrzeć o sweter i w końcu zwyczajnie oblizał palce. − A wiesz, że stąd nie da się wyjechać? – zaczęła. – Każdą wylotówkę przecinają tory. Każ… − czknęła, bez przejawów najmniejszego zakłopotania. – Każdą. Jemu się udało. − Pawłowi? − Tak. Zawziął się i… Ech, miałam już o tym nie mówić. Lukier masz na brodzie… Zabudowania stały się coraz rzadsze, asfaltowa szosa zmieniła się w wąską polną drogę. W pewnym momencie Anna skręciła w ledwie widoczną ścieżkę, wijącą się wśród krzewów i rachitycznych drzewek. Zatrzymała się nagle, gdy przez gałęzie ukazał się stary nasyp. − Nie mogę, nie potrafię… − kurczowo zacisnęła palce na jego ramieniu. − Chodź, trzymaj mnie mocno i chodź – wyszeptał i objął ją w tali. − Nie, Paweł. Nie… proszę. – załkała. − Chodź, powiedziałem! – Wykręcił jej boleśnie rękę i zatkał usta, nim zdążyła krzyknąć. – I nie szarp się, kurwa, dobrze ci radzę! Brutalnie prowadził potykającą się dziewczynę, ignorując stłumione jęki. Gdy znaleźli się na torach, odwrócił ją do siebie, zdjął rękę z ust i zacisnął na szyi. − Coś ci powiem, a ty będziesz grzeczna i zrobisz, co każę. I nie próbuj krzyczeć, bo będzie bolało. Rozumiesz?! Skinęła głową, wpatrując się w niego z przerażeniem. − Nie myśl nawet, żeby uciekać, bo ci połamię ręce i nogi! – Puścił ją i obserwował przez chwilę, czy dobrze go zrozumiała. Anna stała w miejscu, drżąc i łapiąc nierówny oddech. Wyciągnął rękę i jednym szarpnięciem zerwał jej z ramienia torebkę. − Ania ma pieniążki i odda je Pawełkowi… − bezceremonialnie wyrzucał zawartość na ziemię. – Klucze Pawełek sobie zabierze, bo wie, że Ania mieszka sama, rozmowni sąsiedzi to prawdziwy skarb. Po wszystkim zostaniesz tu dwie godziny, potem możesz wracać. Klucze znajdziesz pod wycieraczką. Dotarło? – Znów tylko skinęła głową. Znalazł portmonetkę. Rozchylił przegródki. –
- numer 2/09
75
opowiadanie
Kasia Szewczyk i Jacek Skowroński O, karta do bankomatu! Teraz powiesz mi cztery magiczne cyferki. Prawda, że powiesz? − Po… powiem – nabrała powietrza i przymknęła oczy, jakby usilnie starając się coś sobie przypomnieć. − Dwa… − Czekaj! – Podszedł tak blisko, że poczuła na twarzy jego oddech. – Małe dziewczynki potrafią być sprytne. Więc się nie pomyl. Gdy już zrobię z tobą to, na co od początku miałaś ochotę, powtórzysz numerek. Mam dobrą pamięć, jeśli coś nie będzie się zgadzało… − musnął palcem guzik jej bluzki – przywiążę cię do torów i zaczekamy na po-
rys. Magdalena Mińko
76
ciąg. Wtedy raz dwa sobie przypomnisz. Tylko nie wiem, czy ja nie zapomnę cię rozwiązać. Drżącym głosem wyszeptała cztery cyfry kodu. Nie zaczynał się od dwójki. − Coś takiego, naprawdę chciałaś oszukać Pawełka? Zanim randka zaczęła się na dobre? – Pokiwał głową z udawanym niesmakiem i wyjął z plecaka aparat. – Zrobimy parę zdjęć, żebyś potem nie latała z jęzorem, gdzie nie trzeba. Jakby coś, będzie je podziwiać całe miasteczko. Nie zależy ci chyba? Pozowałaś kiedyś? No, prędzej! Nie zrozumiała. Zielone oczy wpatrywały się w niego z niemym błaganiem. − Rozbieraj się, kurwa! – Strzyknął śliną przez zęby. Odczekał kilka sekund i dodał, cedząc wyraz po wyrazie: − Bo jak ci pomogę, to nie będziesz miała, w co się ubrać! Dziewczyna zrobiła coś zupełnie nieoczekiwanego − powędrowała wzrokiem, gdzieś ponad jego ramieniem, uśmiechnęła się radośnie i zawołała: − Paweł! Miał dobry refleks, natychmiast odwrócił się, przybierając postawę boksera. Ale za nim nikogo nie było. Za plecami usłyszał tłumiony chichot. − Stary numer, ale każdy się daje nabrać. − Co ty kombinujesz?! Anna stała dokładnie w tym samym miejscu, była dziwnie rozluźniona. − Jak się bawić, to na całego. Nie musiałeś mi grozić i odstawiać tego całego cyrku. – Przejechała końcem języka po ustach. – Prawdę mówiąc, jesteś znacznie przystojniejszy od Pawła. Obserwował ją, próbując doszukać się fałszu w słodkim głosie. Dziewczyna przybrała pozę modelki i dotknęła guzika obcisłych dżinsów. − Co mam zdjąć najpierw, górę czy dół? Nie odpowiedział. − Mnie wszystko jedno, i tak nie mam nic pod spodem. − Z tym strachem przed pociągami, to był kit…? − Niezupełnie. Ale znalazłam na niego sposób, kiedy to robię tutaj, lęk ustępuje. I nie wraca przez dłuższy czas. A kiedy znów się pojawia, przychodzę tu z kimś nowym. Gdybyś nie okazał się taki… uczynny, sama bym cię tu przyciągnęła. − Góra… − Tradycjonalista – rozpięła pierwszy guzik. –
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pod krzyżem Świętego Andrzeja Mężczyźni są tacy przewidywalni, tylko jeden poprosił o dół. − Jeden? Dużo ich było? − Nie, nie tak znów wielu – rozpięła kolejny guzik. − Muszę uważać, gdyby to działo się zbyt często, byłoby podejrzane… Chłopak zachwiał się nagle i zamrugał oczyma, jakby usiłował skupić wzrok. − Rozumiesz, jeden czy dwa nieszczęśliwe wypadki rocznie jeszcze ujdą – dotknęła następnego guzika, ale go nie odpinała. – Chyba wystarczy. − Co się… dzie… zieje? − Ostrożnie, kochany, bo się potłuczesz – pomogła mu usiąść, przytrzymała głowę, gdy przewrócił się na bok. – Tak, bardzo ładnie, szyjka na jednej szynie, nóżki na drugiej. − Ty mi… co... coś… Jak? − Łasuch z ciebie. Wiesz, ze łakomstwo jest grzechem? − Pącz… − …ki – dokończyła słodkim głosem. – To środek do rozluźniania mięśni, przedawkowałeś trochę. Najzabawniejsze jest to, że pacjent jest przytomny, wszystko słyszy i rozumie. – Zerknęła na mały, damski zegarek. – Pospieszny do Gdańska przejeżdża za siedemnaście minut. − Dla… czego? Posłała mu zagadkowy uśmiech i wyjęła z torebki płaski aparat. − Paweł będzie ze mnie bardzo dumny…
QFANT.PL
Kasia Szewczyk
Kasia Szewczyk - Pełen skrajności roztrzepany mól książkowy rodem z Koszalina. Amatorka opowieści z dreszczykiem i wszelakich niesamowitości. Uparty samouk, zarówno jeśli chodzi o kwestie literackie, jak i życiowe. Zawodowo przyszywa guziczki, po pracy szefuje w kuchni, dyskutuje z siedmioletnią córcią, pisze powieść o szaleństwie. Uwielbia wypoczywać nad wodą, snuć przedziwne scenariusze, przyprawiać wszystko szczyptą mistycyzmu.
- numer 2/09
77
opowiadanie
Michał Śmiałek
78
Skowyt “Enemy, enemy, I must eliminate my enemy.” Disturbed “Conflict” I Był lipiec, dość ciepłe, choć nie upalne popołudnie. Niebieska astra kombi, przy wtórze szumu opon, połykała kolejne hektometry asfaltu. - Tatusiu, daleko jeszcze? – spytał chłopiec, a husky zawtórował mu krótkim szczeknięciem. - Nie, synku. Już jesteśmy blisko. Tak naprawdę Sebastian nie miał pojęcia. Choć jechał tam po raz trzeci, męczyło go niepokojące przeczucie, że zabłądził. To była jedna z tych wrednych sytuacji, kiedy nic nie idzie tak gładko jak na filmach i najprostsza czynność staje się sztuczką cyrkową. Taką sztuczką, której wykonanie jest w zasięgu nielicznych. Bał się stanąć i ponownie zerknąć na atlas drogowy. Nie chciał niepokoić syna, który już od kilkunastu kilometrów marudził, że się nudzi. Nawet siedzący koło niego, grzeczny jak zawsze Chuck nie mógł nic na to poradzić. Jak Kubuś się nudzi, zaczyna się piekło. Mniejszym złem wydawało się więc okłamać ośmiolatka. A właściwie przedstawić mu alternatywną wersję prawdy. Czy tak ujęta sprawa nie wyglądała znacznie lepiej? Kłamstwo to wciąż kłamstwo, panie Jabłoński. Oszukanie syna to jedno, ale uciszenie sumienia to coś zupełnie innego. Z niektórymi rzeczami trudno jest walczyć. Niektóre rzeczy są jak… sztuczki cyrkowe. Czy tak, Sebastianie? …jak sztuczki cyrkowe. Przejechali kolejne kilkaset metrów, na tyle wolno, by kierowca niebieskiego kombi niczego istotnego nie przegapił, i wreszcie coś zaczęło wyglądać znajomo. Sytuacja na drodze zaczęła przypominać tę widzianą niedawno na mapie. Po chwili Jabłoński wiedział już, gdzie jest. Na skrzyżowaniu skręcił w lewo i znalazł się na właściwej drodze. Świetnie, panie Sebastianie. Dwa elementy już dopasowałeś. Zostało tylko cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem i obrazek będzie kompletny. Ale czy ułożenie układanki, załatwienie wszystkiego, co - jak sądził - miało mu pomóc, zwróci
sercu spokój? Czy kiedy oczom ukaże się cały obraz poskładany z maleńkich puzzli, powrócą spokojne noce, takie przespane za jednym zamachem, bez pobudek o drugiej, trzeciej nad ranem? Bez tego cholernego koszmaru, który dręczy go od dziesięciu miesięcy i trzynastu dni, od czasu jego pierwszego tryumfu? ... Sumienie w tej kwestii milczało. Takie już są te sumienia. Nic, tylko gryzą i męczą, nie ofiarując przy tym grama pomocy. - Tato, daleko jeszcze? Nudzę się – Kuba wznowił swoje jęki. - Uspokój się, już niedaleko. Wytrzymasz. - Chuck też się nudzi. – Pies, chyba z radości, że słyszy swoje imię, wtulił łeb w szyję chłopca. – Chuck, przestań. To łaskocze – bronił się przed pieszczotami czworonoga, rozsiewając wokół perlisty śmiech. Dziesięć i pół miesiąca. To kupa czasu. Dość, by sporo osiągnąć, poznać wielu ludzi, zarobić co nieco na książce i odłożyć na czarną godzinę trochę grosza. To mnóstwo czasu na wszystko. Ale nie dość, by zapomnieć. Na horyzoncie pojawił się w końcu znak. Widniejący na nim napis „Zgrzyd” mówił wszystko – byli już bardzo blisko celu. II W tym samym czasie, nieco dalej, panowało to samo ciepłe, choć nie upalne popołudnie. Słońce jeszcze nie zaczęło chować się za horyzontem, ale nastała już aura typowa dla zbliżającego się zmierzchu. Las ucichł. Wściekły rozejrzał się wokoło. Tuż za sobą miał obu swoich towarzyszy, Białego i Łajzę. Były to zwykłe kundle, których różniła wielkość i barwa sierści. Biały był najmniejszy, Łajza natomiast był wielki, większy nawet od Wściekłego. Sprawiał wrażenie przerośniętego i przez to wyglądał trochę dziwnie. Biały i Łajza różnili się nie tylko zewnętrznie. Ich osobowości dzieliła przepaść. Łajza był niezwykle spokojnym kundlem, który posłusznie robił swoje. Biały tymczasem to istny narwaniec, któ-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt rego nie sposób utrzymać w cuglach. To on, jako jedyny z całej trójki, miał wciąż w zwyczaju ganiać koty i samochody. Wściekły odstawał od swoich kumpli pod każdym względem. Jako rasowy rottweiler był arystokratą wśród czworonogów. Zwłaszcza przy towarzyszących mu kundlach. Jego czarna, krótka sierść zawsze wyglądała na czystą i zadbaną. Wcale nie przypominał włóczęgi. Posiadał wrodzony intelekt, który stawiał go wysoko ponad innymi psami. To dlatego był przywódcą sfory. Biały i Łajza nie poradziliby sobie bez niego. To oni dołączyli do swojego szlachetnie urodzonego wodza i to jego rozkazów musieli słuchać. Nie mieli nic przeciwko temu. Wściekły był doskonałym myśliwym. A przecież o żarcie tu chodzi, prawda? Zanim się poznali, jedyne na co mogli liczyć, to resztki wygrzebane ze śmietnika, nędzne ochłapy czegoś, co już dawno zaczęło gnić. Rzadko trafiały się kości, jeszcze rzadziej mięso. Biały i Łajza, żyjąc tak od szczeniaka, nie czuli swojej nędzy. Wściekły nie chciał tego. Nie godził się na los bezdomnego kundla. Wychował się wśród ludzi, gdzie był podle traktowany, ale przynajmniej dobrze karmiony. Choć pozornie nic nie zmąciło idealnej leśnej ciszy, rottweiler postawił nagle uszy i zamarł w bezruchu. Chwilę później spuścił łeb i zaczął węszyć. Pozostali czekali cierpliwie i również skamienieli, nie chcąc przeszkodzić polującemu żadnym, nawet najmniejszym szmerem. Białemu przychodziło to z trudem, ale trzymał się dzielnie. Powietrze raz po raz wpadało do płuc, po drodze smagając nozdrza wachlarzem zapachów. Człowiek w tej sytuacji czułby las i nic poza tym. Ale nie Wściekły. On z każdym kolejnym wdechem rozpoznawał dziesiątki zapachów, szukając tego jednego konkretnego. Mięsa. Mózg natychmiast przetwarzał na zrozumiałe informacje to, co wyśledził nos. Myśliwy wyczuł drzewa, ich korę i porastający ją mech. Ziemię, mech na ziemi, krzaczki jagód i ich liście. Wykrył grzyby, wilgoć lasu, igły suche i świeże, szyszki, żołędzie, liście, drzewa, korę, ziemię… Znalazł. Wreszcie znalazł upragnioną, jeszcze niczego nieświadomą zdobycz. Rozpoznał ją, jakby stała tuż obok. Pomieszany aromat futra i potu wprawił go w dobry, wręcz doskonały nastrój. To była jego melodia do zabijania, do tańca śmier-
QFANT.PL
ci. Cichutko podkradł się jak najbliżej, pilnując, by wiatr wiał mu w pysk. Podmuchy niosły coraz więcej woni ofiary, podsycając rządzę mordu i dolewając oliwy do ognia, który teraz płynął w żyłach rottweilera zamiast krwi. Wreszcie ją dojrzał, bezbronną, chudonogą sarnę. Skubała trawę na leśnej polance, co jakiś czas nasłuchując, czy nikt się nie zbliża. Zwykle w takich chwilach Wściekły dawał polecenie swoim podwładnym, by zaszli przyszłą ofiarę z drugiej strony i zagonili ją w jego kierunku. To był niezawodny sposób, ale teraz miał ochotę działać sam, bez pomocy. Wszystko wokoło podpowiadało mu, że da sobie radę. Zarówno buzująca w żyłach krew, jak i szalejąca w ciele adrenalina. Wystartował tak nagle, że Łajza i Biały zrozumieli, co się dzieje, dopiero gdy sarna wierzgała racicami w ostatnim błagalnym geście. Obiad podano. Kundle nie czekając, rzuciły się do „stołu”. Wściekły zanim zabrał się do jedzenia, oblizując pysk z posoki, radował się swoim sukcesem. Po chwili dołączył do sfory i uczta rozpoczęła się na dobre. III Dom stał na samym końcu wsi, mieli więc sposobność przyjrzeć się okolicy. Sebastian był tam nie pierwszy raz, ale i tak chętnie oglądał mijane domy. Przy poprzednich wizytach nie bardzo miał okazję zwiedzać, były to raczej typowe wyjazdy w interesach. Wtedy oglądał tylko jeden dom, ten, który dopiero zamierzał kupić. Kubuś nie czuł się aż tak zaaferowany nowym miejscem. Mijane budynki nie robiły na nim wrażenia. Mimo braku zainteresowania, patrzył przez okno i rozglądał się, ale był to raczej odruch znudzonego pasażera. Zgrzyd było wsią typowo turystyczną. Leżało otoczone trzema niewielkimi, ale za to malowniczymi jeziorkami. Te trzy przerośnięte stawy pozwoliły wsi rozwinąć się i zaistnieć na agroturystycznej mapie Warmii i Mazur. Produkcja rolna niemalże ustała, nie licząc kilku gospodarzy, którzy nie zdobyli się na zmianę branży. Ulica Mazurska, przy której stał ich nowy dom, zdawała się nie mieć końca. Mimo sporego ruchu Jabłoński zwolnił dopiero zobaczywszy za jednym z budynków panów z radarem. Nie miał ochoty
- numer 2/09
79
opowiadanie
Michał Śmiałek
80
na przygody z policjantami, zwłaszcza, że Kubuś nudził się coraz bardziej. Przyznaj, przyjacielu, że boisz się konfrontacji. Przyznaj! Spokojnie dojechali na zachodni kraniec wsi, za którym był już tylko gęsty las. Tam właśnie znajdował się ich nowy dom otoczony niskim, zielonym płotkiem. Niewielki, skromny i tani, ale za to ładny i wygodny. W sam raz dla pisarza - samotnego ojca z synem i psem. Budynek stał o dobrych sto pięćdziesiąt metrów od najbliższego sąsiada. Obok domu Jabłońskich miały stanąć jeszcze dwa podobne, tworząc kompleks wypoczynkowy. Niestety nie wszystko poszło zgodnie z planem i inwestor się wycofał. Zdążył powstać tylko ten jeden, a Jabłoński kupując go, objął tym samym w posiadanie dość sporą posesję. Od tradycyjnych domów letniskowych odróżniały go tylko murowane ściany. Do wejścia prowadziły dwa schodki, było też wyjście na taras z tyłu i niezagospodarowane poddasze. Słowem całkiem przytulne gniazdko o powierzchni niecałych stu metrów kwadratowych. - Jak ci się podoba, Kubusiu? – zapytał Sebastian, jeszcze zanim zgasił silnik. Czyżbyś rozpaczliwe szukał u synka jakichkolwiek oznak entuzjazmu? - Dom jak dom. Na próżno, mój drogi. Chuck zapiszczał błagalnie i stało się jasne, że musi wyjść. Dwie godziny w aucie to sporo jak dla człowieka, a co dopiero czworonoga. - Starczy tego dobrego. Rozprostujmy kości. Tylko załóż Chuckowi smycz, zanim otworzysz drzwi. Było już jednak za późno. Pies uradowany wolnością, wyskoczył z samochodu i natychmiast pognał do najbliższego drzewka, gdzie załatwił swoje potrzeby. Musiało mu się bardzo chcieć, bo dopiero gdy skończył, przeciągnął się i zatrzepotał uszami. Kuba podszedł do niego i przypiął smycz do obroży. - Musimy tu mieszkać? Sebastian, przeczuwał to już wcześniej, ale dopiero teraz uświadomił sobie, że jego syn naprawdę może nie być zadowolony z przeprowadzki. Podszedł i położył mu dłoń na ramieniu. - Nie, synku, nie musimy – powiedział,
a po chwili dodał - ale ja tego potrzebuję. Jakub aż za dobrze orientował się, o co chodzi ojcu. Jemu też ciągle było smutno. Bywały nawet chwile, kiedy po cichu płakał z tęsknoty. Zdarzały się one coraz rzadziej, ale najwyraźniej tata nie radził sobie aż tak dobrze. Objął go w pasie i wtulił twarz w brzuch, żeby pokazać mu, że nie jest sam. - Zobaczysz, mistrzu. Będzie nam tu fajnie – pocieszył syna. Uścisk trwał krótko, bo nadjechała ciężarówka z rzeczami i trzeba było zabrać się za ich wypakowanie. IV Cała trójka leniwie ziewała, smakując łagodny cień leśnej gęstwiny. Biały wbrew swojej naturze również leżał spokojnie, przewracając jedynie oczami. Najedli się do syta. Ostatnia zdobycz Wściekłego była tak duża, że nie udało im się pożreć wszystkiego. Spory ochłap mięsa i sterta kości wciąż walały się na otoczonej sosnami łączce. Mrok gęstniał, ale widoczność wciąż była doskonała. Nie musieli się obawiać, że zapach rozkładającej się sarniny zwabi leśne drapieżniki. Tu nie był ich zbyt wiele. Prawdę mówiąc, w tych stronach już dawno nie widziano ani lisa, ani tym bardziej wilka. Psy oczywiście nie mogły o tym wiedzieć, ale Wściekły czuł się tak pewny siebie, że nie tylko nie obawiał się przybycia konkurencji. Miał wręcz pewność, że z łatwością poradzi sobie z każdym przeciwnikiem. Nic nie mogło mu zagrozić albo go powstrzymać. Był niezwyciężony. Ale nie zawsze mógł szczycić się taką postawą. Już kiedy był szczeniakiem, życie postawiło go pod pręgierzem, naprzeciwko którego stał on, Grubas. Jego upaćkana Bóg wie czym koszulka śmierdziała starym potem, piwskiem i wszystkim tym, co zetknęło się z nią w ostatnim czasie. Spod niej wychylał się wielki jak bęben, owłosiony brzuchal. Grubas był właścicielem Wściekłego. Zakupił go na aukcji internetowej za śmieszne pieniądze i od tamtej pory czuł się jego panem i władcą, roszcząc sobie przy tym prawo do zadawania wszelkich okrucieństw i pastwienia się nad swoim czworonożnym podopiecznym. Nowy nabytek miał za zadanie pilnować gospodarstwa i być chlubą jego pana. To prawda, że Wściekły był dobrze karmiony. W jego misce zawsze znalazła się pyszna kość, czę-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt sto z dość sporym kawałem smakowitego mięsa. Czasem jedzenie nie było aż tak wykwintne, ale wciąż zjadliwe i bardzo pożywne. Dzięki temu wyrósł na silnego i pięknego psa. Mieszkał w budzie pod schodami prowadzącymi do frontowych drzwi. Ale mimo tych wspaniałości, mimo regularnych posiłków i wygodnego posłania, Wściekły zdecydował się na ucieczkę. I skorzystał z pierwszej nadarzającej się sposobności, bo cena, jaką płacił za luksusy, była zbyt wysoka. Żeby zrobić z psa dobrego strażnika, Grubas musiał zatroszczyć się o odpowiedni trening. Codziennością było podsycanie agresywności rottweilera. Najmocniej dał się Wściekłemu we znaki element starej bambusowej wędki. Kij był twardy i służył jako narzędzie tresera prawie pół roku, aż pies stał się na tyle silny, by w szale wściekłości złamać go podczas jednej z treningowych szamotanin. Kij zastąpił jego dwukrotnie grubszy odpowiednik. Tego gadżetu nie dało się już tak łatwo zniszczyć, a na jego miejsce mogłoby wejść coś straszniejszego. Taka walka z wiatrakami była bezsensowna. Pozbycie się głównej przyczyny problemu, Grubasa, również nie wchodziło w grę. Wściekły gardził nim, ale odczuwał też paraliżujący strach, zwłaszcza stając oko w oko ze swoim panem. Pozostało tylko jedno wyjście. Zaczekał aż pan otworzy bramę gospodarstwa, by wyjechać samochodem. Natychmiast puścił się przez nią pędem i dalej w pierwszym lepszym kierunku, byle tylko dalej od tamtego miejsca. Oczywiście Grubas próbował go zatrzymać, ale pies był zdecydowanie szybszy. A kiedy wbiegł między drzewa i zagłębił się w las, zniknął jak kamień w wodę i pogoń dobiegła końca. Pierwsze tygodnie wolności nie były dla Wściekłego sielanką. Nigdy jednak nie przyszło mu do głowy, żeby wrócić. Z czasem nauczył się sobie radzić i zabijać, żeby przeżyć. Zaczął nawet czerpać z tego satysfakcję, co musiało być efektem ubocznym szkolenia, które przeszedł. Coś jednak Grubas osiągnął. Zrobił z Wściekłego mordercę. Silnego, doskonałego i fanatycznego zabójcę. V W świecie normalnych ludzi takie wydarzenie jak przeprowadzka wiązałoby się z masą niespotykanych na co dzień emocji. W duszach normalnych
QFANT.PL
ludzi szalałyby podniecenie, radość, może szczypta obawy i z całą pewnością nadzieja, że w nowym miejscu będzie co najmniej tak dobrze, jak w tym, z którego się wyprowadzili. Tak byłoby u ludzi normalnych, ale nie u Sebastiana Jabłońskiego. W sercu tego trzydziestopięciolatka była nadzieja, na lepsze życie oraz ogromne ilości obaw. Obaw o to, że wszystkie jego starania okażą się daremne, a obietnice złożone synkowi nic niewarte. Bał się, że w przypadku pomyłki utraci resztki szacunku do samego siebie. O ile te strzępki nie były tylko cieniami zbutwiałego już dziś uczucia. Przeprowadzka była inwestycją, jedną z tych, od których zależy więcej niż wszystko. Zgrzyd miał za jej sprawą stać się polem cichej bitwy, ostatniej potyczki o spokój i szczęście. Podczas gdy Kuba i Chuck dawali solidny wycisk czerwonej piłeczce, Sebastian dyrygował tragarzami, sam również fizycznie angażując się w pracę. W ten sposób w ciągu niespełna godziny wszystkie meble i pudła znalazły się w domu. Sebastian z początku obawiał się, że rzeczy zabrane ze starego mieszkania nie pomieszczą się, ale szybko doszedł do wniosku, że nowy dom, choć mały, jest nadzwyczaj przestronny. Usługi tragarzy obejmowały jedynie wniesienie gratów do środka, umeblowanie pozostało więc na jego karku, ale na to miał przyjść jeszcze czas. Teraz należało się zająć dwoma znacznie ważniejszymi sprawami. Po pierwsze – przygotowaniem posłań, a po drugie – kolacją. Postanowił zacząć od posiłku, bo czuł, że żołądek przyrósł mu do krzyża. - Głodni? – zapytał syna i psa, który był od zawsze traktowany jak jeden z Jabłońskich. - Tak – odpowiedział chłopiec. Chuck tymczasem patrzył zaciekawionymi oczami na rozmawiających ludzi. - Masz ochotę na coś konkretnego? – Dopiero, gdy skończył mówić, przypomniał sobie, że wybór właściwie jest niewielki. - Mogę zjeść cokolwiek. Uff – pomyślał Sebastian. Od czasu nieszczęśliwego wypadku swojej żony… Wypadku?! …żył w ciągłym strachu, że mógłby zawieść syna. To nie był żaden wypadek, mój panie! Czasem widział siebie w roli tego błazenka,
- numer 2/09
81
opowiadanie
Michał Śmiałek Marlina, nadopiekuńczego ojca z filmu „Gdzie jest Nemo?”. Ilekroć nawiedzała go ta myśl, przed oczami stawał mu obraz Sebastiana Jabłońskiego przybranego w piankowy strój pomarańczowobiałej rybki. To nie był…! Zabawne, co czasem potrafi podsunąć wyobraźnia. Zwłaszcza człowiekowi, który trudni się wymyślaniem historii i najdziwniejszych nawet zdarzeń. Robi się jeszcze ciekawiej, kiedy uwzględnimy fakt, że ów człowiek ma zszargane nerwy i balansuje nad przepaścią, na dnie której czeka załamanie i depresja. Po zjedzonej kolacji umyli zęby i udali się do łóżek. Sebastian przygotował posłania w pokojach, które niedługo miały stać się ich małymi królestwami. Kuba widząc surowy stan swojego pałacu, meble ustawione w jednym kącie i gołe ściany, nie krył rozczarowania. Na jego twarz natychmiast wypłynął grymas, który ojcu mówił wszystko. - Spokojnie, synku – spróbował go pocieszyć. – Tak będzie tylko jedną noc. Jutro z samego rana weźmiemy się za urządzanie pokoi. Zaczniemy od twojego, więc zastanów się, jak ma wyglądać. VI O ile popołudnie ciągnęło się jak kawał solidnej gumy, o tyle zmierzch nastał w ciągu kwadransa. W tym czasie słońce dosłownie czmychnęło za horyzont i ustąpiło miejsca nocy. Z każdą minutą coraz więcej ciepła zgromadzonego przez ziemię i drzewa uciekało bezpowrotnie. Wkrótce miało zrobić się chłodno, znośnie, ale jednak chłodno. Sfora zmieniła już miejsce, pozostawiając resztki sarny swojemu losowi. Psy włóczyły się pozornie bez celu to węsząc, to zaznaczając teren. Biały wdał się w igraszki z czerwono-błękitnym motylem, ale szybko znudził się zabawą i z powrotem dołączył do grupy. Nawet Wściekły, zwykle skory do szukania zdobyczy, teraz jedynie rozglądał się i spacerował. Cała trójka zwyczajnie cieszyła się smakiem wolności i swobody. Chociaż Biały i Łajza nigdy nie byli więzieni przez ludzi, to i tak czuli się o niebo lepiej niż kiedykolwiek. Teraz, u boku swojego lidera, byli wyzwoleni z kagańców biedy. Takie życie miało więcej zalet niż wad. Nie przerażała ich nawet wizja nadchodzącej zimy. Wierzyli, że
82
u boku Wściekłego chłód, o ile w ogóle nastanie, nie będzie tak dokuczliwy, a śnieg nie będzie im sypał na głowę. Przyszłość malowała się w barwach psiego raju. Żarcie na wyciągnięcie łapy, ciepło, spokój. Nie mogło być inaczej. Gdy zrobiło się już zupełnie ciemno i tylko psi wzrok był w stanie wyłapać z otoczenia jakiekolwiek kształty, sfora zatrzymała się na nocleg. Psy zajęły wybrane przez siebie miejsca i położywszy łby na przednich łapach, ostatnimi pomrukami pożegnały miniony dzień. Tylko rottweiler miał wciąż otwarte oczy, którymi leniwie omiatał teren przed sobą. Z jakiegoś powodu, choć czuł na sobie ogrom zmęczenia, nie mógł zasnąć. To myśli huczące w psiej głowie nie pozwalały mu spokojnie udać się do krainy snów. Wciąż gdzieś w zakamarkach umysłu czaiło się podniecenie związane z ostatnim polowaniem. Miał tak za każdym razem, ale teraz uczucie było silniejsze, bo i zdobycz była większa. A na dodatek powalił ją w pojedynkę. Wtedy w lesie zrobiło się jaśniej. Nie tak zupełnie jasno, bo dzień nie powrócił. Po prostu noc jakby zelżała. Wściekły wiedział, co to oznacza. Już nie raz w przeszłości był świadkiem tego zjawiska. Nagle jakiś wewnętrzny przymus zaczął pchać go do działania. Zerwał się na równe nogi, budząc towarzyszy i pognał przed siebie. Pozostali ruszyli wiernie za nim, doskonale rozumiejąc, co się dzieje. Wybiegli na polanę. Wściekły oczywiście pojawił się tam jako pierwszy, ale towarzysze byli tuż, tuż. Kundle stanęły za przywódcą i długo cała trójka patrzyła jak zaczarowana w niebo. Przed minutą wielka tafla chmur gnana wiatrem przesunęła się na południe, odsłaniając niebo. Błysnęły miriady gwiazd, zamieniając czerń w upstrzony iskrami aksamit. Ale nie to było dla watahy największą atrakcją. Najważniejszy był On. Księżyc ukazał wreszcie swoje blado-srebrne oblicze i całym swym majestatem zaszczycił poddanych. Dla psów był jak bóg, najświętszy obiekt kultu. Zwierzęta urzeczone magnetyzującym widokiem swojego pana, nie były w stanie oderwać od niego wzroku. Pierwszy zawył lider. Jego głos był silny, stanowczy i pewny. Śpiewał tak głośno, jak tylko pozwalały mu na to płuca i gardło. Po drugim wyciu przyłączyli się do niego towa-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt rzysze broni. Z początku trójka śpiewała nierówno i trochę niezgrabnie. Szybko udało im się dostroić na tyle, by dało się słyszeć tylko jeden mocny skowyt. Zabrzmiał idealny psi chór, który długo nie przerywał koncertu. VII Obawa przed snem nie pozwalała Sebastianowi zmrużyć oka. Wydawało mu się, że po całym dniu pełnym wrażeń, odpłynie chwilę po tym jak jego głowa dotknie poduszki. Nic z tego. Przewalał się z boku na bok, szukając winy po stronie niewygodnego posłania, choć łóżko było tym samym, na którym spał przez ostatnie lata. Czyżby klimat mu nie odpowiadał? A może miejsce? A może… A może kilometry, choćby było ich i tysiąc, nie pozwolą ci oderwać się od przeszłości? …a może się mylił? Czy mógł popełnić błąd? Oczywiście, że tak! Pytanie, jakim cudem człowiek o tak bujnej wyobraźni nie przewidział tej ewentualności. Koszmar gdzieś tam czyhał, a Jabłoński nie potrafił tak po prostu oddać się w jego ręce. Nie był w stanie po dobroci powierzyć swojego losu katu. Dlatego uciekł i przyciągnął za sobą ostatnią osobę, która mu została. Kuba, ta jedna, jedyna osoba, leżał właśnie w swoim nowym, nieurządzonym jeszcze pokoiku i najprawdopodobniej, w przeciwieństwie do ojca, smacznie już drzemał. Dzieci zadziwiająco dobrze regenerują się po ciężkich wydarzeniach. Są jak młode drzewka, uszkodzone przez wiatr i pozostawione na pastwę losu. Nie umierają, lecz zrastają się i kontynuują żywot jako sprawne organizmy. Często w miejscu „rany” pojawiają się nowe gałązki lub pąki. Czasem dzięki tragedii młode drzewka stają się piękniejsze. Z dojrzałymi okazami jest gorzej. Złamany wpół olbrzym najczęściej umiera. Sebastian z całych sił starał się uciszyć rozbrykane myśli, które wbrew poleceniom wciąż nie godziły się na sen i szalały w jego głowie. W czaszce Jabłońskiego powstał chaos, który męczył. Pisarz znalazł się w najmniej lubianym przez siebie stanie. Często wpadał w podobne zawieszenia po całym dniu pisania, kiedy erupcja pomysłów i weny wciąż trwała, a on nie miał już siły siedzieć przed
QFANT.PL
laptopem. Wtedy zasypiał dopiero, gdy jego organizm znajdował się na skraju wyczerpania. Zanosiło się na to, że teraz będzie podobnie. - Nie mogę zasnąć. – Dziecięcy, markotny głosik rozbił nocną ciszę. Sebastian był tak zaskoczony obecnością syna w pokoju, że przez chwilę zastanawiał się, czy to przypadkiem nie halucynacje. Zwidy jednak okazały się być jak najbardziej materialne, bo o podłogę zaklaskały bose stópki ośmiolatka, który szybko podbiegł do łóżka. - Jest za jasno – skarżył się dalej Kubuś. – Księżyc świeci mi prosto w oczy i psy ciągle wyją. Bez słowa tata obejrzał się i zerknął przez nieuzbrojone w zasłonkę okno. Faktycznie było jakoś jaśniej niż można by się spodziewać, choć okno w pokoju Sebastiana wychodziło na przeciwną stronę niż to w pokoju Kuby. Wycie psów również stało się teraz wyraźniejsze. Wcześniej Jabłoński nie zwrócił uwagi ani na nienaturalną jasność, ani na hałasy. Wegetował nieświadom świata realnego i dopiero syn sprowadził go na ziemię. - Rzeczywiście, synku – odezwał się wreszcie półszeptem. – Jeśli chcesz, możesz dziś spać ze mną. Przyda mi się towarzystwo. Ja też trochę nie mogę zasnąć. Trochę? Jakub przy wtórze klaskania stóp o podłogę pobiegł do swojego pokoju i natychmiast wrócił z poduszeczką przyciśniętą obiema rączkami do brzucha. Dosłownie wskoczył do łóżka taty, wyraźnie zadowolony z jego propozycji. Czując ciepło swoich ciał, Jabłońskim udało się zapomnieć o otaczającym ich świecie oraz o chwilowych niewygodach. Zrelaksowali się na tyle, by zasnąć niemal jednocześnie. W chwili gdy odpływał, Sebastian czuł się cudownie lekki, jakby unosił się na spokojnych falach ciepłego oceanu i obserwował dryfujące nad nim obłoczki. Rozpływając się w tej przyjemności, zapomniał całkowicie o błędach, które być może popełnił. Tymczasem Chuck zamiast spać na przygotowanym dla niego kocu, stał przed oszklonymi drzwiami na taras i pełen podniecenia oraz buzującej w jego ciele natury, nerwowo obserwował podwórze i nasłuchiwał pieśni. Nie podobała mu się ona wcale, a wcale. Niosła ze sobą niedobre uczucia oraz bardzo złe znaki. A między nutami płynącymi
- numer 2/09
83
Michał Śmiałek
opowiadanie
z lasu unosiło się gęste jak smoła szaleństwo.
84
VIII Zerwał się nagle do pozycji półsiedzącej, tylko przypadkiem nie trącając syna, który wciąż jeszcze smacznie spał. Chmury przysłoniły księżyc, ale i tak dość łatwo mógł odczytać godzinę na zegarku. Było po trzeciej nad ranem. Włosy miał mokre i posklejane od potu, którego zimne, lepkie łapska pozostawiły odciski na całym ciele. Po chwili szarpnął nim dreszcz i skóra zaczęła pokrywać się gęsią skórką. Koszmar jednak powrócił. Chociaż może nie do końca powrócił. On nawet na moment nie opuścił swojej ofiary. Tym razem cyrkowa sztuczka się nie udała, mistrzu. To nie był zwykły sen. Nawet nie taki niesamowicie realistyczny, że człowiek ma wrażenie, iż wszystko w nim było rzeczywistością. Nie. To było jak… Powtórka z rozrywki? …wspomnienie. Zekranizowana chwila z życia Sebastiana, która wciąż i wciąż odgrywana była na nocnym seansie w jego pełnej cierpienia głowie. Jej pierwowzorem były wydarzenia sprzed ponad dziesięciu miesięcy. Dla Sebastiana istniał wtedy lepszy świat z mnóstwem miejsca na pisanie, któremu poświęcał się bezgranicznie. I w tym właśnie tkwiła iskra tragedii, która przez długie lata czekała, by wzniecić pożar i objawić się światu. Do eksplozji doszło dużo wcześniej, zanim nastał ten pamiętny dzień, ale Sebastian dostrzegł ślady płomieni, kiedy zgliszcza już stygły. Był wrzesień. Lato miało się ku końcowi, co widać było na każdym kroku. Jabłoński właśnie kończył ostatnie zlecone mu przez redaktora poprawki swojej książki. To była jego trzecia powieść, ale pierwsza, którą dano mu szansę wydać. Poprzednie miesiące pracował nad nią zacięcie, wykorzystując każdą chwilę wolną od pracy. W ten sposób nie zauważył nie tylko zmian w naturze. Jego oczom umknął też inny, znacznie bardziej istotny szczegół - postępująca depresja żony. Monika zawsze była osobą niezwykle kruchą i delikatną, co w największym stopniu urzekło Jabłońskiego. Ona natomiast w mężu najbardziej podziwiała determinację, z jaką dążył do postawione-
go sobie celu. Sama nie była w stanie tak poświęcić się marzeniom. Od początku stanowili dobraną parę, wszyscy im to mówili. Po ślubie było jeszcze lepiej, a po narodzinach Kubusia nastała istna sielanka. Wszystko zmieniło się, gdy Sebastian coraz więcej czasu zaczął spędzać przed komputerem pisząc, analizując, poprawiając i pisząc na nowo. Nie było najgorsze to, że cały dzień spędzał w pracy, a wieczorami, czasem nawet do późnej nocy oddawał się swojej pasji. Choć takie nieumyślne unikanie Moniki stało się wreszcie gwoździem do trumny, to nie to było główną przyczyną tragedii. Zawiniła zazdrość. Monika zazdrościła mężowi tego, że tak bezgranicznie potrafi oddać się wymarzonej sprawie. Ona, choć próbowała, nie była w stanie nawet w niewielkim stopniu zapałać pasją do czegokolwiek. Wreszcie zaczęła czuć się bezużyteczna i niedowartościowana. Straciła chęć do wszystkiego i codzienne czynności wykonywała z wielkim przymusem. Depresja pogłębiała się, zwłaszcza że Sebastian spędzał coraz więcej czasu przed laptopem. Im dłużej tam siedział, tym bardziej mu zazdrościła i jednocześnie tym mniej czasu z nim spędzała. A towarzystwa, współczucia i ciepła męża potrzebowała wtedy najbardziej. Niestety nie mogła na nie liczyć. Dla Moniki małżeńska sielanka skończyła się już dawno. Dla Sebastiana koniec ten miał się objawić pewnego wrześniowego przedpołudnia, kiedy to wrócił wcześniej z pracy, żeby podzielić się z małżonką radosną nowiną. Otrzymał bowiem długo wyczekiwany telefon od wydawcy, że powieść mu się spodobała i niebawem pójdzie do druku. Pełen rozpierającej radości i z drogim winem w dłoni wjechał windą na czwarte piętro, wszedł do mieszkania i natychmiast skierował się do kuchni, gdzie ujrzał scenę, która od tamtej pory śni mu się po nocach. Było wcześnie, więc Jakub wciąż był w szkole. W mieszkaniu panowała cisza, tak jak zwykle, kiedy Kuba był poza domem. Jedyne odgłosy pochodziły z lokum poniżej. Sebastian skierował swe kroki do kuchni, spodziewając się tam właśnie zastać żonę. Zanim jeszcze zauważył, co się dzieje, zdążył postawić wino na kuchennym stole i rzucić radosne „cześć, kochanie”. Dopiero potem zamarł w bezruchu, nie czując już nic oprócz bezsilności.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt Monika siedziała na parapecie oparta rękami o ramę okna. Nogi wisiały nad czteropiętrową przepaścią. Spod jej powiek wypływały potoki łez, które zraszały twarz. Sebastian stojąc za nią nie widział opuchniętych oczu i zaczerwienionych policzków, ale po nierównym i spazmatycznym oddechu poznał, że Monika płacze. Szlochała już dłuższy czas. Sebastian jednak nie miał pojęcia, że nie chodziło o kilkanaście minut ani nawet o godzinę. Ten dłuższy czas to były miesiące, które on spędził nad powieścią zamiast u boku ukochanej. Serce Sebastiana ścisnął strach, który uniemożliwiał wykrztuszenie nawet słowa. To niedawne wesołe „cześć kochanie” okazało się ostatnim, jakie pani Jabłońska usłyszała od swojego męża przed śmiercią. - Mam dość – zaczęła w miarę równo, ale zaraz szloch się wzmógł i już dalej nie była w stanie mówić normalnie. – Mam dość tego wszystkiego. Nie chodzi o ciebie. Ty nie zawiniłeś. Chyba nie. Ja… po prostu mam już dość siebie, rozumiesz? Pytanie nie doczekało się odpowiedzi. Sebastian dalej stał jak wryty, a w jego oczach utkwionych w plecy żony zaczęły pojawiać się pierwsze łzy. - Brakowało mi ciebie – kontynuowała. – Byłeś tak blisko, a ja za tobą tęskniłam. Próbowałam być silna. Powtarzałam… Powtarzałam sobie, że tu chodzi o twoje marzenie i nie potrafiłam stanąć między tobą a pisaniem. – Załkała, po czym dodała jeszcze. – Próbowałam być silna, ale wiesz, jaka ja jestem. Znasz mnie. Teraz płakała już głośno, z trudem łapiąc powietrze. Sebastian też nie krył łez. Rozumiał doskonale, co zaszło, do czego doprowadził. Czuł nie tylko żal, ale również ogromne poczucie winy. Mimo to wciąż milczał. Chociaż doskonale wiedział, co trzeba zrobić, nie był w stanie dobrać odpowiednich słów, a co dopiero je z siebie wydusić. Chwila milczenia trwała długo, a przynajmniej zdawała się trwać godziny. Powietrze w kuchni przesycał ich wspólny płacz, jej - głośny i rozpaczliwy, jego - znacznie cichszy, ale nie mniej szczery. Oboje zbierali się, by coś powiedzieć, coś zrobić. Sebastian z niewiadomych nawet sobie przyczyn wahał się, nieświadom tego, że brak jego reakcji to najgorsza z możliwych opcji. Monika odezwała się jako pierwsza, bełkocząc ledwie zrozumiałe „przepraszam”. Podsunęła po-
QFANT.PL
śladki bliżej krawędzi, odwróciła się do męża i cichutkim, łamiącym się głosem wyszeptała: - Przeproś ode mnie Kubusia. – Sekundę później osunęła się w przepaść. Co myślała spadając? Czy była zła na męża? Czy zarzucała mu zaniedbanie? A może cieszyła się, że życie, które dla niej było zaledwie serią mąk, wreszcie dobiega końca? Sebastian zadawał sobie właśnie te i wiele innych pytań, ale za nic w świecie nie był w stanie oderwać nóg od podłogi. Nie potrafił podbiec do okna i podjąć próby ratunku. Stał jak wryty w tym samym miejscu, w którym przywitał się z Moniką radosnym „cześć kochanie”. Tkwił tam długo, aż oprzytomniał na tyle, żeby dojść do wniosku, że dalsza bezczynność nie ma sensu. Wtedy, w realnym świecie wezwał pogotowie. We śnie tymczasem patrzył na zwłoki Moniki, groteskowo wygięte po zderzeniu z przyblokową ławką. Trwało to dopóty, dopóki Jabłoński nie obudził się zlany potem, często też krzycząc, czego nie zrobił, kiedy żona spadała cztery piętra w dół. IX Prawie nieprzespana noc nie wpłynęła negatywnie na żadnego z członków sfory. Tak naprawdę psy czuły się wyśmienicie. Koncert, który trójka dała na polanie, oraz widok bladej twarzy ich bóstwa podniosły morale. Zwłaszcza Wściekłemu udzieliła się atmosfera ostatnich godzin. Miał w sobie więcej siły niż kiedykolwiek. Mógł teraz wszystko, nie widział przed sobą żadnych ograniczeń. Chciał jak najszybciej ruszyć na polowanie, choć nie czuł nawet najwątlejszych objawów głodu. Chciał zabijać, poczuć krew ofiary na języku, poczuć zapach jej strachu i usłyszeć błagalne jęki. Dla niego nastała godzina mordu. Musiał tylko znaleźć odpowiednią zdobycz. Węsząc na oślep, szedł przez las, nie pilnując specjalnie kierunku. Szukał oznak obecności zwierzyny, choćby najmniejszego cienia aromatu jej potu pozostawionego na gałązce, o którą ta otarła się wcześniej. Poszukiwania trwały, a Biały i Łajza cierpliwie i posłusznie szli za swoim wodzem. Trzymali odpowiedni dystans, starając się nie przeszkadzać myśliwemu. Wszystko toczyło się jak zwykle, wedle utartego w sforze schematu.
- numer 2/09
85
opowiadanie
Michał Śmiałek Ale do czasu. Nie minęła godzina, a wataha znalazła się na skraju drzewostanu. W tym czasie Wściekły zignorował dość wyraźne ślady przechodzącego niedawno przed nimi zająca. Szukał czegoś innego, większego i bardziej prestiżowego. Pozostała dwójka, choć mniej wprawiona w tropieniu niż ich przywódca, również wyczuła smakowity kąsek kicający gdzieś niedaleko. Mimo to posłusznie podążali za liderem. Szacunek i zaufanie pomieszane ze strachem nie dopuszczały samowolki. Jeszcze kilka kroków i Wściekły przedarł się przez ścianę młodników i jałowców, pierwszy raz od długich tygodni opuszczając las. Okolica, która objawiła się jego oczom, wydawała się być znajoma. Gdzieś już widział te kształty i kolory. Ale to musiało być w innym psim życiu. Obraz okolicy przywołał w pamięci zapachy, w tym te najbardziej znienawidzone. Po chwili Wściekły zorientował się, że nie są one tylko wytworem jego wyobraźni. Istniały naprawdę. Unosi-
rys. Barbara „Yuhime” Wyrowińska
86
ły się w spokojnym poranno-lipcowym powietrzu. Im dalej od źródła, tym były wątlejsze, ale wciąż na tyle wyraźne, żeby rottweiler wzdrygnął się, odczytując słane przez nie sygnały. Wściekły czuł duszący swąd dymu, kwaśny pot i wywołujący zawroty głowy odór, którego nie potrafił nazwać. Poza tym wyczuł też zwierzęce ekskrementy oraz resztki przeróżnego jedzenia. To wszystko nasuwało tylko jeden wniosek. Grubas musiał tam być. To nie ulegało wątpliwości. Jego smród był zbyt wyraźny, zbyt stanowczy. Pies wpadł w furię. Zabijanie nie było już zachcianką czy nałogiem, tylko silnym przymusem. Przymusem, który jednak bladł wobec odciśniętego gdzieś w psychice psa lęku przed tym spoconym, śmierdzącym wieprzem. Miotając się na granicy lasu, wódz nie mógł przekroczyć niewidzialnej dla nikogo linii, którą terror Grubasa nakreślił w czasie szkolenia. Biały i Łajza nie rozumieli, co się dzieje i tylko stali zdumieni, bojąc się przeszkodzić swojemu dowódcy. Kiedy oczy Wściekłego spotkały ich zszokowane spojrzenia, odwaga dostała jeszcze jeden powód, by pchnąć psa poza tę niewidzialną linię. Strach strachem, ale tu chodziło również o utrzymanie szacunku, tak w oczach podwładnych, jak i swoich własnych. Decyzja zapadła i magiczna bariera pękła. Wtedy Wściekły poczuł jeszcze jeden zapach, który go zaintrygował. To była sierść, pot i inne składowe, które mówiły mu wyraźnie, że w pobliżu jest jeszcze jeden pies. Po dokładniejszym zlustrowaniu woni, doszedł do kolejnego wniosku. To nie mógł być zwykły kundel ani żaden pospolity obszczymur. Nic z tych rzeczy. Ten osobnik był pod opieką ludzi, zdrowy i silny. W zapachu było też coś jeszcze. To właśnie zaintrygowało Wściekłego, choć nie od razu połapał się, w czym rzecz. Teraz już wiedział, że ten jegomość był, tak jak on, szlachetnie urodzony. X Chłopcy byli właśnie w kuchni i jedli przyrządzoną przez Sebastiana jajecznicę. Jabłoński w myślach układał listę zakupów, które zamierzał zrobić po śniadaniu. Usilnie starał się oderwać od problemu numer jeden tego poranka, który był taki sam jak przez ostatnie miesiące. Sen znów się powtórzył.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt Nadzieja, że przeprowadzka będzie świetnym sposobem na nowy start, prysła. Rodzice i teściowie ostrzegali go, że to w niczym nie pomoże, a tylko przysporzy kłopotów i niepotrzebnych zmartwień. Namawiali Sebastiana, żeby został na starych śmieciach i nie dokładał Kubusiowi kolejnych stresów. Jabłoński jednak się uparł i postawił na swoim. Zdecydował się na ucieczkę, nie wiedząc, że to przed czym ucieka, przyciągnie za sobą. Niezła sztuczka, co? W czasie, gdy Jabłońscy siedzieli w kuchni i spożywali pierwsze śniadanie w nowym domu, na zewnątrz wrzało od napięcia. Chuck wypuszczony rano na dwór z początku szalał zadowolony ze świeżego powietrza. Po paru minutach samotnej gonitwy, zauważywszy brak chłopca i jego ojca, usadowił się na pierwszym z dwóch schodków prowadzących do domu. Położył łeb na łapach i czekał, aż ludzie znów się nim zainteresują. Wypoczynek na schodach nie trwał długo. Chuck wyczuł w nieruchomym powietrzu niepokojącą woń, która wzmogła pracę jego serca. Coś w tym zapachu go zdenerwowało i podniosło napięcie. Uniósł głowę i postawił uszy, przełączając się w stan najwyższej gotowości. Mięśnie odruchowo napięły się i zwierzę było gotowe do każdej koniecznej reakcji. Czekało jednak i cierpliwie badało powietrze. W pobliżu były trzy inne psy. Dlaczego więc Chucka tak przeraziła ich woń? Bo jeden z tych przybyszów rozsiewał bardzo niedobre impulsy, emanował gniewem i szaleństwem. Husky nie miał najmniejszych wątpliwości, że jeden z przybyłej trójki był intruzem, który oznaczał kłopoty. XI Sfora ostrożna do granic możliwości zbliżyła się do ogrodzenia gospodarstwa. Wściekły przykucnął i pozostali natychmiast poszli w jego ślady. Z miejsca, w którym się zatrzymali, było doskonale widać całe podwórze za wyjątkiem części za stodołą. Było to chyba najlepsze z możliwych stanowisk obserwacyjnych. Wiatr zrobił sobie wolne, nie ustalając tym samym najlepszego kierunku ataku. Wokoło panowała cisza, Grubasa nie było w pobliżu. Najwyraźniej, zanim zdążyli się podkraść, wszedł już do domu albo do któregoś z budynków.
QFANT.PL
Dobrze, bardzo dobrze. To da im czas na sforsowanie płotu i ukrycie się. Wściekły poprowadził towarzyszy kilkanaście metrów wzdłuż ogrodzenia do miejsca, w którym gospodarz wystawił starą kuchenkę gazową. Rupieć od paru lat rdzewiał, czekając, aż ktoś łaskawie wywiezie go na cmentarz dla starych kuchenek. Wyglądał paskudnie, ale solidnie. Lider sfory miał nadzieję, że draństwo utrzyma jego ciężar. Odsunął się nieco, przysiadł na tylnych łapach i wybił najmocniej, jak tylko potrafił. Poszło bezproblemowo. Drugim susem przeskoczył siatkę i już był na podwórzu. Szybko skrył się za ścianą stodoły i ostrożnie zlustrował resztę gospodarstwa. Teren był czysty. Dał znać towarzyszom, że mogą skakać. Wszyscy wykonali tę ryzykowną część, starając się zachowywać jak najciszej. Wściekły cały czas obserwował, czy nikt się nie zbliża, ale na szczęście los oszczędził im niespodzianek. Wataha spokojnie i bez obaw mogła przejść i ukryć się w starej budzie rottweilera. Stanowiła ona de facto odgrodzoną cienką ścianką przestrzeń pod schodami. Psy znalazły tam dość miejsca. Wściekłemu przypomniały się chwile strachu spędzone w budzie, w czasie których nasłuchiwał, czy pan się nie zbliża. Teraz było inaczej, zupełnie inaczej. Czekanie nie trwało długo. Po upływie zaledwie kilku pełnych napięcia minut dało się słyszeć skrzypienie otwieranych drzwi. Kiedyś Wściekły na ten dźwięk kulił się w najdalszym zakamarku budy. Teraz poderwał się na równe nogi, ale choć miał wielką ochotę, wręcz potrzebę wyjścia na spotkanie swojemu byłemu katu, czekał na stosowniejszy moment. Zależało mu na zaskoczeniu, ale nie na takim, skutkiem którego ofiara nie wiedziałby, kto ją zaatakował. Grubas musiał wiedzieć, musiał poczuć strach wywołany groźnym spojrzeniem swojego niedawnego pupila. Wściekły pragnął złapać w nozdrza zapach jego przerażenia, a dopiero potem zasmakować krwi. Kiedy Grubas odszedł o jakieś dziesięć kroków od schodów, z wnętrza ziejącej czernią jamy wyłonił się równie czarny rottweiler. Normalnie jako myśliwy nie zdobyłby się na taką głupotę. Ofiara miała przed sobą otwartą przestrzeń i mogła uciekać w dowolnym kierunku. Ale Grubas to nie sarna czy zając i z pewnością nie będzie w stanie biec
- numer 2/09
87
opowiadanie
Michał Śmiałek
88
aż tak szybko. Poza tym Wściekły chciał, żeby jego wróg uciekał. Najlepiej w popłochu, potykając się i krzycząc jak ostatni tchórz. Dość było tego czekania, nadeszła pora rewanżu. Kiedy pozostali byli jeszcze w budzie, rottweiler zawarczał, zdradzając swoją obecność. Grubas natychmiast się odwrócił. - Wściekły! – krzyknął uradowany. – Wróciłeś, skubańcu! Wiedziałem, że wrócisz. Podszedł bliżej czworonoga, ale natychmiast został zatrzymany kolejnym warknięciem, tym razem wyraźnie gniewnym. Mężczyzna stanął w pół kroku, a jego twarz całkowicie zmieniła wyraz, gubiąc malujący się na niej uśmiech. - Co jest, piesku? Nie pamiętasz mnie? Pamiętał, na nieszczęście tego człowieka aż za dobrze. - Nie pamiętasz pana? No chodź, skurczybyku. We Wściekłym nie było już za grosz starego posłuszeństwa. Zamiast podejść, tak jak pan mu kazał, warcząc jeszcze zajadlej rzucił się biegiem w stronę Grubasa. Ten szybko oprzytomniał i zrozumiał, że jest w niebezpieczeństwie. Za późno. Jedyne, co zdołał zrobić, to krzyknąć i zasłonić twarz rękami. Ułamek sekundy później leżał już na ziemi, przygnieciony silnymi łapami rottweilera. Zdążył jeszcze raz wrzasnąć, kiedy pies kłapnął szczękami tak blisko jego twarzy, że jeden z kłów rozorał mu policzek. Wściekły przed minutą chciał jak najdłużej pastwić się nad swoją zdobyczą, ale kiedy tylko poczuł jej strach i zobaczył pierwsze ślady krwi, nie wytrzymał i natychmiast zacisnął zęby na krtani mężczyzny. Ten daremnie machał rękami, usiłując przepędzić napastnika, ale Wściekły prawie nie czuł tych ciosów. Nie poczułby ich, nawet gdyby były o wiele silniejsze. Adrenalina przejęła władzę nad jego ciałem i uczyniła je niezniszczalnym. Rottweiler nie czekał, aż jego ofiara się wykrwawi. Mocniej zwarł szczęki i z całych sił szarpnął, wyrywając przy tym spory kawałek szyi. Mężczyzna gulgocząc w walce o oddech, podrygiwał miotany przedśmiertnymi spazmami. Szybko wyzionął ducha. Strach, zaskoczenie i bezradność zdobiły jego twarz w chwili śmierci i pozostały na niej, kiedy było już po wszystkim. Biały i Łajza wreszcie opuścili budę, ale widząc szaleństwo w oczach swojego wodza, bali się po-
dejść choćby o krok bliżej. Wściekły nie zwracając na nich uwagi, wypluł kawał wygryzionego mięsa, nie chcąc kalać swojego ciała tą padliną. Powoli wracał do niego spokój, ale uczucie dumy nie malało. Zemsta się dokonała. XII - Kubuś, jadę do sklepu – krzyknął, żeby syn na pewno usłyszał. Nie musiał długo czekać, a już ośmiolatek znalazł się w kuchni. - Wrócę niedługo. Masz być grzeczny. - Dobrze. - Pilnuj go, Chuck – polecił psu, który przybiegł za chłopcem do domu. Husky usłyszawszy swoje imię, jak zwykle postawił uszy i z zaciekawieniem patrzył na pana. Jakub pogłaskał go po głowie. - A ty pilnuj Chucka. Od rana jakoś dziwnie się zachowuje. - Okej, tato. A możemy się bawić na dworze? - Jasne, korzystajcie z pogody – odparł Sebastian. – Tylko nie wychodźcie za podwórko. Jak wrócę, weźmiemy się za dekorowanie twojego pokoju. Chłopak uśmiechnął się, gdyż jak dotąd pokój wcale mu się nie podobał. No cóż, gołe ściany to nie jest raj, zwłaszcza dla dziecka. Jabłoński zasiadłszy za kierownicą, spojrzał na bawiących się w najlepsze Chucka i Kubę. Niby wszystko wyglądało normalnie, ale jednak nie do końca. Gdyby Sebastian nie widział porannego zachowania psa, teraz też z pewnością by tego nie zauważył. Może to wina pierwszej nocy w nowym miejscu. A może skutki pełni księżyca, która i Jakubowi dała się we znaki. A może jednego i drugiego. Co by to nie było, husky od rana zachowywał się podejrzanie. Często przystawał i nasłuchiwał lub węszył. Był czymś wyraźnie zaniepokojony. Być może po prostu wyczuł lub zauważył innego psa, który na razie był mu obcy, dlatego tak się denerwował. Sebastian postanowił nie przejmować się tym zanadto. Ruszył w drogę, pozwalając sobie na chwilę zapomnienia. Chciał oderwać się od wszystkiego, co go do tej pory spotkało. Robił to dość często i wiedział doskonale, że jest to tylko krótkotrwałe zaradzenie problemom, równie skuteczne, jak
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt dmuchanie na płonący szyb naftowy. Mimo to potrzebował wytchnienia, które pozwoliłoby mu zmobilizować siły do dalszej walki z cierpieniem. XIII Kundle wreszcie zebrały się w sobie, ale wciąż niepewnie podeszły do zwłok mężczyzny. Wściekły ani drgnął. Krew kapała mu z pyska, brocząc ziemię i nadając jej rudobrązowy kolor. Posoka, już teraz wolniej płynąca ze śmiertelnej rany Grubasa, również malowała grunt wokół ciała. Rottweiler stał wprawdzie nieruchomo, ale nie był do końca spokojny. Jego pierś szybko falowała od pełnego podniecenia oddechu. Tak, to była ekscytacja i radość, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie odczuwał. Demon, który dręczył go fizycznie przez pierwsze lata życia, a potem po ucieczce również psychicznie, został pokonany. Skończył się największy koszmar Wściekłego, a co za tym idzie, zaczęło się nowe życie. Dopiero teraz był w pełni wolny, nie kiedy uciekł Grubasowi, ale teraz, kiedy wywarł na nim piętno swojej zemsty. Wściekły pochłonięty swoim niedawnym wyczynem nie zauważył, że zapach szlachcica, który wyczuł po wyjściu z lasu, nasilił się. I nie była to zasługa wiatru, bo ten wciąż wylegiwał się albo szalał gdzieś indziej. Pies, który znajdował się w pobliżu, był wyraźnie zaniepokojony. Musiał doskonale wyczuwać nastrój rottweilera, jego podniecenie i nieustającą chęć zabijania. Dawał sygnały ostrzegawcze, żeby żaden z nich się nie zbliżał. Dla Wściekłego był to najlepszy powód, żeby spotkać się z tym pyszałkiem. XIV Chuck warczał i piszczał na przemian oraz nie wykazywał najmniejszych chęci do zabawy. Był mocno rozdrażniony i zaniepokojony, zwłaszcza po usłyszeniu tych krótkich stłumionych krzyków. Nawet mały Kubuś wiedział, że coś jest nie tak. Spróbował uspokoić psa i zaprowadzić go do domu, ale ten stanowczo się opierał i tak sztywno stał na łapach, że ośmiolatek nie mógł go ruszyć nawet o centymetr. Pies zdawał się w ogóle nie zwracać uwagi na wysiłki chłopca. Husky był zdenerwowany od samego rana, kiedy to wyczuł intruzów, ale teraz był na granicy paniki. Szaleństwo zaklęte w zapachu jednego z przy-
QFANT.PL
byłych psów stało się wyraźniejsze, ostrzejsze. To już nie przelewki. Ktoś będący w pobliżu stanowił poważne zagrożenie, nie tylko dla niego, ale przede wszystkim dla chłopca. Pana nie było w pobliżu i nie wiadomo, kiedy wróci. Do tego czasu Chuck powinien zatroszczyć się o bezpieczeństwo swojego małego ludzkiego przyjaciela i za wszelką cenę go chronić. Taką podjął decyzję i nie zamierzał jej zmieniać. Zrobił więc to, co jego zdaniem było najrozsądniejsze. Posłusznie dał się zaprowadzić do domu i kiedy już obaj się tam znaleźli, wybiegł z powrotem na zewnątrz. W tej samej chwili przy bramce pokazało się trzech niepożądanych gości. Husky stał tuż przy schodkach i z uwagą obserwował każdy, nawet najmniejszy ruch przybyszów. Szczególnie uważnie przyglądał się wielkiemu, czarnemu psu, którego pysk zdobiły brudno-czerwone plamy, a z oczu zionęła typowa dla szaleńca pewność siebie. W tym czasie za plecami Chucka pojawił się Kubuś i zobaczywszy po drugiej stronie bramki wielkie psisko oraz jego dwóch brudnych towarzyszy, natychmiast pobiegł z powrotem do środka. Miał dobry powód, żeby się tak wystraszyć. Bramka była niska. Na tyle niska, że nawet on bez problemu by przez nią przeszedł. Nie było wątpliwości, że psom pójdzie to znacznie łatwiej, a przynajmniej tak podpowiadała mu jego młodzieńcza wyobraźnia. Obraz trzech rozwścieczonych psów przeskakujących jednym susem ogrodzenie był aż nazbyt silną motywacją do ucieczki. Chłopiec dopiero po chwili zorientował się, że Chuck nie pobiegł za nim. Był tam zupełnie sam przeciwko trzem. Dlaczego wybiegł? Nie mógł się razem z nim schować w domu, gdzie byliby bezpieczni aż do przyjazdu taty? XV Opuszczenie gospodarstwa Grubasa okazało się być jeszcze prostsze niż dostanie się na nie. Wystarczyło pchnąć skrzydło bramy wjazdowej i droga stanęła przed nimi otworem. Oczywiście lider pognał jako pierwszy, prowadząc za sobą resztę sfory i nieomylnie trafił do miejsca, w którym spodziewał się spotkać szlachetnie urodzonego jegomościa. Gdy tylko dobiegli do niskiego ogrodzenia, z domu wyłonił się ten,
- numer 2/09
89
opowiadanie
Michał Śmiałek którego Wściekły tak bardzo chciał znaleźć. To był husky, w którego żyłach płynęła mieszanina arystokratycznej i wilczej krwi. Normalnie taki osobnik mógł wzbudzać niepokój, te psy, choć na to nie wyglądają, są bardzo silne. Poza tym ich na wpół leśne pochodzenie sprawiało, że zdawały się być mroczne i tajemnicze. Wszak wilk to Książę Lasu, taki zawsze budzi respekt. Ale nie we Wściekłym. Od chwili, kiedy po raz pierwszy upolował większe od siebie zwierze, czuł się silniejszy i lepszy niż jakikolwiek inny drapieżnik. Wtedy nawet największy wilk nie zdołałby go wystraszyć. Teraz sprawy miały się jeszcze lepiej. Zabicie Grubasa, źródła jedynego strachu, jaki kiedykolwiek odczuwał, dało mu poczucie niezniszczalności i nieograniczonej potęgi. Teraz mógł się mierzyć ze wszystkimi książętami lasu naraz. XVI Chuck obserwował przybyłą trójkę. Wiedział, co lada chwila może nastąpić i bał się tego, ale odwrotu już nie było. Jeśli psy postanowią przeskoczyć przez płotek, będzie musiało dojść do bójki. Ktoś z pewnością ucierpi. Chuck był pewien, na kogo w takiej sytuacji padnie. Napięcie rosło z każdym oddechem, ale husky miał wrażenie, że atmosfera udziela się tylko jemu. Rottweiler bowiem stał spokojnie, jakby patrzył na pustą miskę. Pozostali dwaj przybysze zdawali się nie mieć w tej konfrontacji najmniejszego znaczenia. Byli tylko świtą czarnego psiska, który albo ciąga ich za sobą, żeby mieć się przed kim popisywać, albo na wszelki wypadek. Ta druga opcja była jednak mniej prawdopodobna. Rottweiler był bez wątpienia silny, odważny i, co najgorsze, szalony. Kiedy psy przeskoczyły ogrodzenie, nie było już żadnego puszenia się, warczenia czy mierzenia spojrzeniami. Popisówka i gra psychologiczna skończyły się w chwili, gdy pierwszy z trójki intruzów podskoczył, żeby dostać się na teren Chucka. Był to oczywiście przywódca bandy. Husky rzucił się do ucieczki, która miała tylko odciągnąć przeciwników jak najdalej od domu. Chuck miał nadzieję, że w tym czasie chłopiec zrobi coś, co pozwoli zakończyć tę niebezpieczną zabawę. Kuba jednak przerażony, wręcz przesiąknięty strachem pognał do okna w swoim pokoju, które wychodziło na ogród. Jedyne, na co było stać
90
ośmiolatka w tej chwili, to obserwowanie i szczera modlitwa, żeby jego czteronogiemu przyjacielowi nic się nie stało. Ale scena rozgrywająca się na podwórzu za domem dawała niewiele nadziei na takie rozstrzygnięcie. Ledwie Chuck znalazł się na tyłach posesji, a już został dopadnięty przez rozwścieczonego rottweilera. Czarny pies wyraźnie górował nad husky, był od niego wyższy i masywniejszy. Mimo to, kiedy szamotanina rozgorzała na dobre, szanse zdawały się być mocno wyrównane. Przy wtórze pisków, skomlenia i warczenia rozpętała się istna kotłowanina. Z wysuszonej ziemi podniósł się pył, który przesłonił nieco arenę bójki, ale wciąż dało się rozpoznać, kto jest kim. Chuck walczył dzielnie, nie ustępując pola przeciwnikowi, na przemian broniąc się, to znów atakując. Pozostałe kundle patrzyły zdumione na malujący się przed nimi obraz. Biały i Łajza pierwszy raz byli świadkami czegoś takiego. Każdy z nich wprawdzie już nieraz oglądał walki skłóconych psów, ale nigdy wcześniej nie widzieli, żeby ktokolwiek stawiał aż taki opór ich przywódcy. Wściekły był ich idolem, ich guru. Dla nich był niezwyciężony. Psy rzucały sobą nawzajem i skakały na siebie. Raz jeden leżał na łopatkach, raz drugi. Husky nie usiłował się bronić. On bez przerwy atakował i szukał okazji do zwycięstwa. Cały czas przy tym pamiętał, że tu chodzi o bezpieczeństwo tego małego chłopca, który teraz ze łzami w oczach obserwował rozwój wydarzeń. Chuck przez tę krótką chwilę, kiedy mógł przyjrzeć się swoim przeciwnikom, doszedł do pewnego wniosku. Jeśli wódz padnie, to jego świta ucieknie w popłochu. To była jedyna nadzieja i Chuck zamierzał trzymać się jej do samego końca. XVII Zakupy zabrały Sebastianowi ledwie pół godziny, a powrót okazał się być bardziej uciążliwy niż podróż do sklepu. Ulice i chodniki roiły się od wczasowiczów. Chwilami niebieska astra z trudem osiągała dozwoloną czterdziestkę. Koszmar, nie przejażdżka. Jabłoński z każdą chwilą miał coraz większą ochotę nadusić klakson, ale wiedział, że to niczego nie zmieni, więc dalej pokornie wlókł przed siebie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt Wreszcie dotarł do końca Mazurskiej, gdzie ruch uliczny był już tylko wspomnieniem. Zatrzymał auto na poboczu. Kiedy wyjrzał przez okno pasażera, doznał niemiłego wrażenia. Coś było nie tak. Wprawdzie Sebastian mieszkał tu zaledwie drugi dzień, ale uczucie odmienności i odstępstwa od normy było tak silne, że nie dało się go tak po prostu zignorować. Drzwi wejściowe były niedomknięte i nigdzie w pobliżu nie było Jakuba i Chucka. Mogli być oczywiście w środku albo za budynkiem. Mogli, ale coś mówiło Sebastianowi, że jest inaczej. Spróbował odegnać te absurdalne obawy, zwalając winę na zmęczenie i na całe swoje życie. Utrwalił się jednak w swoim przekonaniu, kiedy uchylił drzwi samochodu i usłyszał jazgot psiej walki. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, że to jego kochany husky walczy na śmierć i życie z potężnym rottweilerem. Odgłosy nie pozostawiały jednak wątpliwości, że jego przeczucia się sprawdziły. Natychmiast wyskoczył z samochodu, zapominając o zakupach i o zamknięciu za sobą drzwi. - Kuba?! – krzyczał z całych sił. – Kuba?! – Drugi krzyk był już przesiąknięty paniką. Sebastian rzucił się pędem w stronę domu i wpadł na syna, ledwie przekroczywszy próg. Od razu zaczął go przytulać. - Tato, chodź. – Jakub z trudem wyrwał się z objęć ojca. – Jakieś psy zaatakowały Chucka. Ściskając dłoń taty, dosłownie zaciągnął go do swojego pokoju, żeby przez okno mógł zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie. Kiedy dostali się na miejsce, widok jaki ujrzeli, zdziwił nawet ośmiolatka. Sebastian spodziewał się zobaczyć źródło niepokojących dźwięków. Kuba zaś sądził, że pokaże ojcu ciąg dalszy walki, którą oglądał do tej pory. Tymczasem miejsce, gdzie przed momentem wrzała bijatyka, stało się siedliskiem ciszy i upiornego spokoju. Na skąpanym w słońcu trawniku leżał Chuck. Z tej odległości ciężko było dojrzeć czy jest ranny, nie było widać krwi ani czy oddychał. Obaj łudzili się, że może tylko leży wycieńczony po walce, ewentualnie jest lekko ranny w którąś z łap. Ale żaden ruch nie zdradzał tej możliwości. A przynajmniej nie taki, który można by dojrzeć z pokoju Kuby. Napastnicy zniknęli bez śladu, zostawiając za sobą tego, który ośmielił się im stanąć na dro-
QFANT.PL
dze. Wtedy Sebastian przypomniał sobie, że zostawił otwarte drzwi. I to nie tylko te w samochodzie, ale również drzwi do domu. Z drżącym sercem, najciszej jak potrafił udał się w ich stronę. Musiał za wszelką cenę je zamknąć, żeby odciąć psom drogę do środka. Mogły być wściekłe, ale i bez tego były groźne. Jeśli rzuciły się na samotnego huskiego, podobnie mogły postąpić z ludźmi. Synkowi kazał zostać w pokoju, ale ten nie posłuchał taty. Na szczęście. Jakub cichutko szedł tuż za ojcem i kiedy byli w połowie korytarza, z którego doskonale było widać uchylone drzwi, pojawił się w nich On. Czarna, demoniczna postać rottweilera niczym cień wsunęła się przez szparę i stanęła. Na pysku wciąż były ślady krwi mężczyzny, którego pies zabił wcześniej, ale dla Jabłońskich ta czerwień krzyczała coś zupełnie innego. Diabeł na czterech nogach nie robił wrażenia rozwścieczonego. Nie wyglądał, jakby szykował się do ataku. Był spokojny. Sebastian nie czekając, podniósł syna i wszedł w pierwsze drzwi, jakie napotkał. Okazało się to być wejście na poddasze, którego jeszcze nie miał okazji zbadać. Niestety psisko natychmiast zareagowało na ruch mężczyzny i pognało za nim. Jabłoński czując na karku gorący oddech bestii, w panice nie zatrzasnął za sobą drzwi. Kiedy się zorientował, jaki błąd popełnił, było już za późno. Czym prędzej więc wbiegł na szczyt schodów. Stryszek był niewielki i przez spadzistość dachu oraz obecność szkieletu więźby zdawał się być jeszcze ciaśniejszy. Panował nieprzyjemny zaduch, a przez niewielkie okna wpadała skromna porcja światła. Mężczyzna zaniósł syna na najdalszy kraniec, ze smutkiem oceniając, że ta odległość jest stanowczo zbyt mała. - Tato, podsadź mnie. – Chłopiec mówiąc to, wskazywał na jedną z poprzecznie biegnących belek. - Dobrze. Słowa syna otrzeźwiły go nieco. Mały był jeszcze bardziej bezbronny niż on, a mimo to nie poddawał się i szukał ratunku. Postawa Jakuba wzbudziła w Sebastianie nowe uczucia. Zrozumiał, że jeśli tak jak dziesięć miesięcy temu nic nie zrobi, straci wszystko, co mu pozostało. Straci ostatni pierwiastek Moniki, jakim było mu dane się cieszyć. Nie
- numer 2/09
91
opowiadanie
Michał Śmiałek chciał tego. Nie mógł na to pozwolić. Po jednym krótkim wysiłku chłopiec znalazł się pod samym dachem, gdzie przynajmniej tymczasowo mógł być bezpieczny. Sebastian przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść w ślady synka, ale szybko uświadomił sobie, że nie zdąży. Rottweiler wprawdzie wspinał się na poddasze powoli, jakby wiedząc, że stamtąd jego ofiary nie będą miały dokąd uciec, ale i tak zjawił się na szczycie schodów w chwili, gdy mężczyzna puścił chłopca. Tuż za nim weszły pozostałe dwa kundle. Nie było już czasu na ucieczkę. Sebastian mógł szybko wspiąć się na belkę, ale czy dość szybko? A co jeśli się poślizgnie i spadnie? Co, jeśli psy obskoczą go zanim dopadnie krokwi? Zbyt wiele wątpliwości, zbyt wiele szans na niepowodzenie. Spojrzał w oczy Jakuba. Chłopiec był przerażony. Przed chwilą wpadł na dobry pomysł i zdawało się, że strach nie udziela mu się aż tak bardzo. Sebastian widząc łzy kręcące się pod powiekami synka, zrozumiał, że jest inaczej. Zrozumiał też coś jeszcze. Musi stanąć do walki w jego obronie. Nie było innego wyjścia. Kątem oka dojrzał bodaj jedyną swoją nadzieję. Pod ścianą leżał stosik metalowych rurek. Miały nie więcej niż pół cala średnicy i półtora metra długości każda, niewiele, ale zawsze lepsza taka broń niż żadna. Podniósł pierwszą z brzegu i natychmiast obrócił się w stronę napastników. Rurka była bardzo lekka, a na końcu skierowanym w stronę psów zagięta pod kątem prostym. Wyglądała jak litera „L” z nieproporcjonalnie krótką dolną kreską. Bez wątpienia stanowiła element namiotu lub czegoś w rodzaju składanej wiaty. Waga przedmiotu nie wzbudzała zaufania. Prowizoryczna broń robiła wrażenie takiej, która przy pierwszym uderzeniu złamie się bądź zegnie. Ale było już za późno na dalsze kombinacje. XVIII Wściekły widząc, co mężczyzna trzyma w dłoni, rozjuszył się na dobre. Podobieństwo do bambusowego kija, którym kiedyś dostawał po grzbiecie, było zbyt wyraźne. Ogarnął go szał, który ugasić mogło tylko jedno - śmierć tego śmiałka. Rządza, a raczej potrzeba mordu szybko wzięła górę nad rozsądkiem. Czara się przelała i gniew chwycił za stery.
92
XIX Rottweiler wyszczerzył kły i zaszczekał. Pierwszy cios rurką, jaki otrzymał, nie zrobił na nim większego wrażenia, a może nawet bardziej go rozwścieczył. Mimo to z jakiegoś powodu pies bał się zbliżyć do Sebastiana. Najwyraźniej metalowy przedmiot nie pozwalał mu podejść na tyle, by dosięgnąć mężczyzny. Jabłoński pokrzepiony tą myślą zaatakował ponownie. Tym razem tak, żeby zagięty koniec zranił napastnika w bok. Niestety w chwili uderzenia rurka okręciła się w dłoniach Sebastiana i ten cios również nie pozostawił śladu na ciele kłapiącej szczękami bestii. Sytuacja robiła się coraz bardziej beznadziejna. Mężczyźnie zaczynały kończyć się pomysły, a resztki pewności siebie wyparowywały w zastraszającym tempie. Pies za to wręcz przeciwnie, zaczynał czuć się panem sytuacji i coraz odważniej sobie poczynał, mimo śmigającego mu przed nosem żelastwa. - Tato, wygoń go! Płacz Kubusia nie pomagał. Zamiast motywować, rozpraszał i ponaglał. Sebastian postanowił chwycić się ostatniej, jak mu się zdawało, szansy. Nie widział innego wyjścia, a coś zrobić musiał. Szybko obrócił rurkę w dłoniach tak, że teraz jej zagięty koniec znajdował się po jego stronie. Jedną ręką złapał za dłuższe ramie, a drugą za krótsze. Dzięki temu mógł użyć swojej prowizorycznej broni jako dzidy, wykorzystując całą siłę na pchnięcie. Teraz zostało tylko czekać na okazję do ataku. Na swoje nieszczęście rozjuszony rottweiler przeszedł do ofensywy i kiedy mężczyzna ledwie skończył swój manewr z obróceniem rurki, pies złapał zębami za jej koniec. Szczęki zacisnęły się tak mocno, że Sebastian nie był w stanie wyrwać z nich swojej pseudodzidy. Przez chwilę obawiał się, że będzie zmuszony porzucić przedmiot i zaryzykować sięgnięcie po następny, kiedy zrozumiał, że to jest właśnie ta okazja, na którą czekał. Zaparł się nogami o podłogę, mocniej chwycił krótsze z ramion i z całych sił pchnął. Ruch był tak gwałtowny, że zęby bestii zazgrzytały na metalu. Dźwięk ten ukłuł nieprzyjemnie w uszy i był dosłownie paraliżujący. Mimo to Sebastian ponowił
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Skowyt próbę i tym razem rurka przesunęła się w paszczy rottweilera nie o kilka centymetrów, a o kilkadziesiąt. Akurat w chwili, gdy mężczyzna pchnął po raz kolejny, przerażony pies rozluźnił na chwilę uścisk, czym przypieczętował swoją klęskę. Dzida wbiła się bardzo głęboko, druzgocząc gardło i inne organy wewnętrzne. Bestia zwaliła się na ziemię, wierzgnęła jeszcze raz, tak jak sarny, które z taką lubością mordowała, po czym wyzionęła ducha. Kundle, widząc porażkę swojego idola, czmychnęły, podkuliwszy ogony. XX Nie licząc ogólnego zmęczenia stresem oraz kilkoma chwilami ekstremalnego napięcia, ani chłopiec, ani jego ojciec nie odnieśli żadnych ran. Po wszystkim Sebastian długo ściskał swojego małego Kubusia, powtarzając mu co chwilę, jak mocno go kocha i jak bardzo się bał. Chłopiec znów wykazał się większą trzeźwością umysłu i wyrywając się ojcu z objęć, przypomniał mu o Chucku. Pies żył, ale był w bardzo złym stanie. Leżał na trawniku i nie ruszał się zupełnie. Drgnął tylko lekko na dźwięk swojego imienia, co było chyba niekontrolowanym odruchem, bo zaraz zajęczał żałośnie. Mimo to radość na widok zdrowego chłopca sprawiała, że miał ochotę poderwać się i oblizać jego twarz. Jabłońscy natychmiast zawieźli go do weterynarza, który urzędował w oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi. U lekarza okazało się, że nadzieja na wyzdrowienie czworonoga była dość spora. Chuck miał głębokie rany na pysku, karku i obu przednich łapach, ale poza tym był zdrów. Późnym wieczorem, kiedy Kuba spał w swoim wciąż nieurządzonym pokoju, Sebastian siedział w kuchni przy filiżance stygnącej herbaty i rozmyślał. Dziadkowie jego syna mieli po części rację. Przeprowadzka była błędem, który przysporzył jego synkowi niepotrzebnych stresów.
QFANT.PL
Ale jednocześnie się mylili. Jabłoński czuł się lepiej. To jedno przedpołudnie pełne strachu i niebezpieczeństwa, pozwoliło mu zrozumieć kilka rzeczy. Monika odeszła, to był jej wybór. Może gdyby ją wtedy powstrzymał, żyliby teraz szczęśliwie we trójkę. Może tak, może nie. Faktem jest, że to małe stworzenie, które mu zostało, ten ośmiolatek, który uparł się, żeby ranny husky spał w jego pokoju, wciąż żyje i potrzebuje opieki oraz miłości ojca. Kończąc herbatę przypomniał sobie, jak jadąc do sklepu marzył o chwili zapomnienia. Dzięki pełnym grozy wydarzeniom, zapomniał. Na chwilę, ale to wystarczyło. Niezła sztuczka, co mistrzu?
Michał Śmiałek Michał Śmiałek (1985) – absolwent Technikum Elektronicznego w Ostrołęce oraz Geodezji i Szacowania Nieruchomości na UWM w Olsztynie. Dwukrotny zdobywca tytułu Natchnionego w rocznicowych konkursach popularnego Weryfikatorium, gdzie tworzył pod pseudonimem Gott-Foo. Do połowy szkoły średniej nienawidził czytać, ale zawsze uwielbiał wymyślać historie. Obok literatury para się bieganiem, sztuką bonsai i kilkoma innymi zajęciami. Ale to właśnie pisarstwu zaprzedał duszę, ubijając przy tym niezły interes.
- numer 2/09
93
opowiadanie
Piotr Michalik
94
Kosmiczne wariatkowo Od czterech godzin tkwiłem za biurkiem, wpatrując się coraz bardziej zmęczonymi oczami w ekran komputera. Jeszcze tylko kilka uderzeń w klawisze i pierwsze sprawozdanie tego roku stanie się wyłącznie niemiłym wspomnieniem. Czasami wydaje mi się, że moja praca to jedno wielkie déja vu. Biurowa udręka rozpoczyna się w styczniu od sprawozdania zamykającego miniony rok. Pierwszy kwartał to okres wnioskowy. Ci sami klienci, tylko o rok starsze twarze. Najgorsze są rozmowy, przypominające dyskusję z czterolatkiem. – Tato, ja chcę cukierka! – Nie możesz, bo ci się zęby zepsują. – Ale ja chcę! Nie zepsują się. – Tata nie ma już cukierków. – Ale Baśce dałeś? – Bo jeszcze wtedy były. – Nie lubię cię. Poskarżę się mamie. – A to się skarż. – Maaaaamooo, a tata nie chce mi dać cukierka. – Czemu nie chcesz dać dziecku cukierka? – Bo nie może sam zjeść wszystkich naraz. – Daj mu, bo zaraz będzie ryk i sąsiedzi zaczną znów plotkować, że się znęcamy. – Ależ kochanie, sama wczoraj mówiłaś, żeby mu nie dawać. – Daj mu! – Masz cukierka, synu. – Dziękuję mamusiu, a ciebie tato nie lubię. Tata to szeregowy urzędnik, dziecko to petent, matka to kierowniczka, a sąsiedzi to media. I wszystko jasne. I kto ma przerąbane najbardziej? Doszło do tego, że gdy idę przez miasto, wbijam wzrok w ziemię, by ludzie nie zaczepiali mnie i nie męczyli sprawami, które chcę pozostawić w biurze. Czy tak trudno zrozumieć, że urzędnikiem jestem tylko przez osiem godzin dziennie? – Czy pan nie pracuje w urzędzie? – Jestem hydraulikiem. – O, to przepraszam, pomyliłem z kimś? Korzystając z okazji. Kran mi w domu cieknie, czy mógłby pan? – To mój przystanek. – Wybiegam z autobusu, nie mając zielonego pojęcia, gdzie jestem. Ważne,
by się uwolnić od natręta. – To może pan zajrzy do tego kranu. Mieszkam o tu, za rogiem. – Cholera jasna, wystarczyło poczekać. Niech to szlag. Litości! Ile jeszcze dam radę to ciągnąć? A miałem zakotwiczyć za biurkiem tylko na chwilę. Jakim cudem zrobiło się z tego osiem długich lat? Znów rozczulam się jak baba. Być może to ta pogoda. No, ale śnieg w kwietniu; masakra! – Tomek, widziałeś wczoraj w TV ten program z Dodą? – zapytał Paprotka, wyrywając mnie z dołującego transu. – Czy ty miałeś jakiś wypadek z prądem, Lucek? Myślisz, że nie mam co robić w domu? Nie oglądam telewizji, dobrze o tym wiesz. – No, ale Wojewódzki ją tak ślicznie pojechał, że aż miło było posłuchać. – Nie wylała mu niczego na głowę? Bo chyba kilka lat temu „minerałką” go chlusnęła? – Ponoć nie oglądasz tv – odparł, poprawiając okulary. – W necie widziałem – rzuciłem, zezując na Zbyszka Stańczyka, który tkwił schowany za gazetą jak detektyw w starym kryminale, śledzący niewierną żonę klienta. Kiwnąłem głową w kierunku jego biurka, jednocześnie robiąc ręką gest, jakbym trzymał przy uchu trąbkę. Lucek zachichotał. „Zbychu gumowe ucho” był niczym stacja radarowa. Całe dnie nasłuchiwał, udając, że czyta gazety, czy coś tam robi na komputerze. Hipotetycznie zajmował się kontrolą wewnętrzną oraz obsługą prawną, lecz równie dobrze mógłby mieć w zakresie obowiązków loty na księżyc i byłby tak samo przepracowany. Caryca Katarzyna przymykała oko na jego nieróbstwo, bo dzięki temu miała najświeższe wieści. Niektórzy twierdzili, że się z nim pieprzyła. Łudziłem się, że miała lepszy gust. – A jak rozmowa w sprawie doktoratu? Miałeś być wczoraj na uczelni, o ile pamiętam? – zapytał Lucek. Westchnąłem i udałem, że znów zaabsorbował mnie ekran komputera. – No powiedz… – nie odpuszczał. – To nie takie proste – bąknąłem.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo – A więc odpuszczasz? A ciągle gadasz, że męczysz się w urzędzie, umierasz każdego dnia, harujesz jak jakiś debil za psie pieniądze. Na szczęście nie musiałem się tłumaczyć, bo skrzypnęły drzwi i do pokoju wpadło młode dziewczę z blond fryzurą przypominającą ondulację spaniela rażonego podczas deszczowej burzy piorunem. No to spokój diabli wzięli, zdążyłem pomyśleć, nim rozpętało się piekło. – Jaaaapierdziele, ale wypizd! – krzyknęła Iwona, otrzepując głowę ze śniegu. Gazeta zaszeleściła. Zbychu dawał znak, że nie podoba mu się takie słownictwo. Cholerny bigot! Dziewczyna strzeliła butami, zamieniając podłogę w błotniste bajorko. Chyba dłuższych i bardziej zawiniętych nosków w butach to nie można mieć. Ukułem sobie nawet taką sentencję: Im większy czubek, tym gorszy czubek. Zwykle się sprawdzało. – Słuchajta chłopaki, idę sobie po ulicy i padniecie trupem, jak wam powiem, kogo widziałam? Słuchacie mnie? Wyobraziłem sobie, jak spada na nią z gwizdem wielki fortepian, po czym zapada błoga cisza. Cóż to by była za szczęśliwa chwila. Już widzę te nagłówki w prasie: „Ewolucja górą”, „I tylko fortepianu żal”. – …i ta Magda, gupia cipa – szelest gazet – ona miała na sobie różowy skafander i takie wielkie klipsy, w szkole na nią mówiliśmy klipsiara, bo nie chciała sobie uszu przekłuć i chodziła z takim wielkim grubym kujonem, co mu okulary spadały na nos i ciągle je poprawiał. Pryszcze miał na twarzy i siedział z nosem w książkach. Kujonisko i spaślak. Kiedyś mi dał ściągnąć na matmie, to tróje dostałam, matka się cieszyła jak głupia, ale to przecież nie powód, by mu kanapki oddawać. A kiedyś… – I co z tą Magdą? – zapytałem, gdyż jak zwykle Iwona miała problemy z trzymaniem się głównego wątku, co groziło bardzo długim, niemożliwym do powstrzymania, słowotokiem, przy którym bzyczenie gromady komarów jest tylko drobną niedogodnością. Jedyna nasza nadzieja w tym, że wyczerpie temat i zamknie się na chwilę. Bardzo krótką chwilę – zanim sobie nie przypomni czegoś zupełnie nieistotnego, co w jej głowie urośnie do mega ważnego zdarzenia, którym będzie zmuszona podzielić się ze wszystkimi.
QFANT.PL
– Magdą? – zapytała Iwona z miną psa, który się właśnie zorientował, że właściciel tylko zamarkował rzut patykiem i trzyma go nadal w dłoni. – No ta, którą spotkałaś na ulicy, klipsiara – wyjęczałem z nadzieją. – Aaaa, no więc ona, wyobraźcie sobie, kiedyś chodziła z takim grubym… To był koniec naszych marzeń. Iwona miała jeden z tych dni, gdy udowadniała całemu światu, że ma z homo sapiens wspólnego przodka. – …i kiedyś mi dał ściągnąć na matmie. – Pani Iwonko – zahuczał Stańczyk, odkładając gazetę. – Czy mogłaby pani z łaski swojej przestać trajkotać. Skupić myśli nie można. Uratowani, aczkolwiek niezupełnie. – O ile pamiętam, za chwilę przyjdzie Sujkowski, więc proszę przygotować umowę, bo pani Katarzyna chciała ją dostać do podpisu odpowiednio wcześniej – dodał apodyktycznym tonem. I zaczęło się nieuniknione. – Słuchaj faciu, odpieprz się ode mnie. Idź se do kibla czy co? Stańczyk poczerwieniał. Nikt chyba nie wiedział, ileż to już razy rozgrywali to żałosne przedstawienie inwektyw i pomówień. – Ty gnojówo, twoim ojcem mógłbym być – warknął, ciskając gazetą o biurko. – Raczej nie, bo mój tata, w przeciwieństwie do ciebie, ma jaja i klasę. – Faktycznie, burak tatuś z jedną klasę podstawówki skończył, a pozostałe świadectwa to chyba sobie kupił na bazarze, gdy przyjechał sprzedawać mleko. – Dla ciebie radny Rutej, łysa pało. Stańczyk zerwał się z krzesła i wspierając dłonie o biurko, wrzasnął. – Za niecały miesiąc wybory i wróci do krów, gdzie jego miejsce, a wraz z nim jego córeczka głąb. – Kogo nazywasz głąbem, cioto? – Iwona podbiegła do niego, wymachując rękami, jakby chciała się bić. Lucek zaczął wstawać z krzesła, ale powstrzymałem go ruchem dłoni, a potem wklepałem do gadu gadu: Ja: Daj spokój, nie wtrącaj się, może się pozabijają i będzie spokój. LUCEK: I znów prasa będzie trąbiła o śmiercio-
- numer 2/09
95
Piotr Michalik
opowiadanie
nośnym urzędzie? Kaśka nas pozjada żywcem. Pewnego sierpniowego dnia – pięć lat temu – z naszego Wydziału wyniesiono trzech sztywnych petentów, a kolega Majka, którego obwołano głównym winowajcą, z żalu zaćpał się w parku.
LUCEK: Czy kiedyś się od niej wyzwolimy? Może w ciążę zajdzie? Ja: Nie licz na to! Takiego głupa to nikt nie chce rżnąć, a zresztą sam wiesz, że szuka księcia z bajki.
Ja: Gumowe ucho zaraz zbastuje, bo to baba, nie facet. LUCEK: Ale Iwi jest obłąkana. Zresztą, jak zaraz się nie uspokoją, to kierowniczka przyjdzie i znajdzie nam wszystkim jakąś durną robotę.
Iwonę przysłali na miejsce Majki jeszcze jak byłem w szpitalu. W jej obecności staraliśmy się nie rozmawiać na żadne tematy, które mogłyby sprowokować u niej niekontrolowana erupcję słów. W praktyce oznaczało to, że milczeliśmy i pisaliśmy do siebie po gg.
Druga celna uwaga. Nie po to śpieszyłem się ze sprawozdaniem, by zostać skazany na pakowanie listów czy na jakieś inne, równie „fascynujące” zajęcie. Wstałem zza biurka i wspierając się na kuli łokciowej (pamiątka po zdarzeniach sprzed pięciu lat, dobrze że tylko na tym się skończyło), pokuśtykałem ku strefie działań wojennych. – No co, Łysku z pokładu Idy, masz te jaja czy nie? – zapiszczała Rutej. – O, coś czytałaś, ale i tak zapewne tylko do Idy, bo główka zabolała od nadmiaru literek. – Stańczyk odruchowo zaczesał resztki włosów na łysy plac, którym mógłby oświetlać nocami ulice. Iwona zaczerpnęła powietrza, by wystrzelić ripostą, lecz w tym momencie położyłem dłoń na jej ramieniu. – Iwi, przestań, bo pół biura się zleci i znów Kaśka nam terror wprowadzi. Odgarnęła falujące blond strąki z oczu. – Nie będzie laluś sobie pozwalał – wyjęczała. – Leć do buraka na skargę – wtrącił Zbigniew i miał jeszcze coś dodać, ale zmierzyłem go karcącym wzrokiem. – Panie Zbyszku, proszę, myślałem, że stać pana na więcej – powiedziałem. Odburknął coś i usiadł. Zaszeleściła gazeta. – Zacznij od ogłoszeń dla gejów. – Rutej zaczynała mnie wnerwiać, ale wiedziałem, że z nią trzeba grzecznie, bo znów się nakręci. Pogroziłem jej palcem, uśmiechając się kwaśno. Zasiadła za swoim biurkiem, niestety stojącym tuż obok mojego. Cierpiałem z tego powodu, bo musiałem się przyglądać, jak lata po durnych serwisach plotkarskich i czatuje ze swoimi psiapsiułami.
96
Pokręciłem głową i westchnąłem. Chwila ciszy.
LUCEK: Aż trudno uwierzyć, że sama trafia z domu do pracy bez psa przewodnika. Ja: Bociany odnajdują Afrykę, to i ona jest w stanie zapamiętać trzy skręty i mostek. LUCEK: Pokażmy jej globus Ciekawe, czy znajdzie Afrykę? Ja: Chcesz jej przepalić obwody czy co? Najpierw to musiałaby się dowiedzieć, że ziemia jest okrągła i że się kreci. Mogłaby nie znieść takiego szoku. Lucek parsknął. Iwona była dobrym tematem do kpin. Cały urząd nam współczuł, że mieliśmy ją na stałe, podobnie odczucia wywoływał Stańczyk, lecz on chociaż nie streszczał nam telenowel. Bartnik – kolega z sąsiedniego pokoju – uważał, że Stańczyka i Rutej powinni wprowadzać skazańcom do cel śmierci, by po kilku minutach sami biegli radośnie do komory gazowej. Była to mrzonka, gdyż żadna konwencja nie dopuściłaby takich tortur. Już prędzej przeszłoby przypiekanie rozpalonym do czerwoności prętem. – Tomek, gdzie tu jest „ę” na klawiaturze? – zapytała nagle Iwona. Udałem, że tego nie słyszałem. Gazeta zaszeleściła. – W domu wiem, a tu mam czarną klawiaturę i nie mogę znaleźć – dodała, co spowodowało, że – razem z Luckiem – zacząłem się krztusić śmiechem. – Pieprzeni klauni – skwitowała, wodząc palcem w poszukiwaniu zaginionej litery. Około południa jakimś cudem udało się jej dokończyć umowę i wyszła do kierowniczki. Gdy tylko kłapnęły drzwi, zaczęliśmy ryczeć ze śmiechu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo Nawet Stańczyk odłożył gazetę i drapiąc się po łysinie potrząsał głową z miną małpy, która właśnie dostała banana. – Gdybym nie słyszał i nie widział, to bym nie uwierzył – wysapałem. – Przecież ona nie myśli, tylko udaje. To nie jest nawet sztuczna inteligencja. Czy Kaśka jest ślepa, że ją tu trzyma? – zapytał Lucek, robiąc głębokie wdechy. – Tata burak nie pozwoli jej ruszyć – odparł Stańczyk. – Ale spokojnie, niedługo koniec tego warcholstwa. Teraz władzę przejmiemy my i wprowadzimy porządek. – Ta, zastąpicie buraki ziemniakami – stwierdziłem. – Zważaj na słowa, nasza partia ma w swoich szeregach wielu ludzi z tytułami naukowymi i nie można ich porównywać do chamstwa prostaków z Samoobrony. – Ale ci z Samoobrony hymn chociaż znają na pamięć i wiedzą kto stoi na polskiej bramce – zaśmiał się Lucek. – Media żerują na potknięciach prezydenta, bo wiedzą, że zabierzemy się za ubeków. A gdzie jest ich jest więcej niż w radiu, telewizji czy w prasie? Czemu nie pokazują, jak Peowcy kręcą lody z lewicą? – A kto chamstwo na salony zaprosił? – Nie dawałem za wygraną, sam nie wiem czemu, może dla zabicia czasu. – Czyż taki jeden mocno opalony nie był swojego czasu ministrem w waszym rządzie? – To była konieczność. Mniejsze zło, by mieć szansę zrealizować wolę wyborców. – I wystawili wam za to rachunek – skwitowałem. – Ileż razy można wyciągać z kapelusza tego samego człowieka i robić z niego ministra, pluć mu w twarz i znów stawiać na świeczniku? – Dzieciaki jesteście. Polityka to nie piaskowca, to męska gra, dla tych co z diabłem są w stanie paktować, sprzedać duszę dla dobra kraju. – Stańczyk z każdym słowem odlatywał, hen hen, ku krainie swoich rojeń. – I na tym nieźle zarobić – dodałem, sprowadzając go na ziemię. Spojrzał na mnie z politowaniem. – Gdy pan przestanie oglądać TVN i przerzuci się na polskie stacje, to wtedy porozmawiamy. – To mówiąc, rozłożył gazetę, ostentacyjnie szeleszcząc
QFANT.PL
na znak, że uważa temat za zamknięty, a nas za niegodnych dalszego wykładu o patriotyzmie. Gdyby do pokoju nie wszedł petent, to bym powiedział Stańczykowi, co sądzę o patriotyzmie w wydaniu jego kolesi. – Dzień dobry, moje nazwisko Sujkowski, szukam pani Rutej. – Zaraz przyjdzie, jest u kierowniczki – powiedział Lucek. – Słucham??? Proszę mówić głośniej, bo niedosłyszę – krzyknął mężczyzna, majstrując w aparacie słuchowym, który miał na uchu. Rozległy się jakieś gwizdy, na których dźwięk Stańczyk podskoczył na krześle, a gazeta wyleciała mu z rąk. – Zaraz przyjdzie – odparł donośnym głosem Lucek, wskazując dłonią krzesło przed biurkiem Iwony. Staruszek był łysy jak kolano, miał słoniowe
- numer 2/09
97
opowiadanie
Piotr Michalik uszy i skórę pokrytą brązowymi plamami wątrobowymi. Rozsiadł się, założywszy nogę na nogę i zaczął głośno cmoktać. JA: Zaraz się zacznie film z serii „Głuchy i głupszy”. LUCEK: Będzie niezły show. JA: Stawiam piwo, że facet wymięknie pierwszy. LUCEK: No nie wiem, wygląda na twardziela, takiego co przeżył okupację i nie straszny mu gadający spaniel. JA: Przepali mu obwody nerwowe w dwadzieścia minut. LUCEK: Połowy nie usłyszy, a to daje mu przewagę. JA: Ona mózgu dziś z domu nie zabrała, sam widziałeś jak paplała. Jest w strefie ujemnego IQ i nikt jej nie powstrzyma. LUCEK: Zobaczymy. Iwona przyszła po kwadransie. Sujkowski przez ten czas cmoktał, chrząkał, stukał palcami w biurko oraz próbował gwizdać, ale na szczęście zapomniał chyba melodii, więc przestał. – Pan Sujkowski? – zawołała od progu. Staruszek, odwrócony plecami do drzwi ani drgnął. – Podpiszemy zaraz umówkę – kontynuowała, nie mając świadomości, że rozmawia ze ścianą. Ach, żebyż tak ogłuchnąć i nie słyszeć jej paplaniny – rozmarzyłem się. – Ooo, pani Rutej? Dobry. Jak mój wniosek? – zapytał, gdy usiadła naprzeciw niego. – Gra muzyka – odparła, szczerząc zęby. – Co pani ma? – zapytał, lekko się ku niej pochylając. – Umowę do podpisania. – No widzę, że masz głowę, drogie dziewczę, ale jak mój wniosek? – Składał pan wniosek o dopłatę do kursu języka migowego. I dostał pan ją, a to jest umowa. Wziął w dłonie kartki papieru i przebiegł po nich wzrokiem. – Aaa… Dopłata! Nie można było tak od razu? – Co od razu? – zapytała. – Coś pan nie za bardzo kumaty. – Co mówi? Nie jestem garbaty.
98
– Czy pan jest głuchy czy co? Stańczyk zaczął potrząsać gazetą, jakby chciał się pozbyć liter i zdjęć. Tymczasem dziadek zaryczał jak byk, który ujrzał czerwoną płachtę. – Sama jesteś głupia! Może jestem głuchy, ale czytam z ruchu warg. Gdzie jest kierownik? Chce złożyć skargę! – Nie, nie, faciu, uspokój się. – Iwona zaczęła panikować. Zmroziło mnie, gdyż przypomniałem sobie, że gdy pięć lat temu klientka chciała złożyć skargę, to skończyła jako stygnące zwłoki na posadzce. Iwona tymczasem zaczęła kiwać się, jakby miała chorobę sierocą i omiatała nas wzrokiem, nadając bezgłośne SOS. Oczywiście Lucek, a jakże by inaczej, pośpieszył jej na ratunek. – Panie Sujkowski – powiedział głośno, gdy już zwrócił na siebie uwagę, dziobiąc petenta palcem w ramie. – Koleżanka, nie powiedziała, że pan jest głupi, lecz że przez to niedosłyszenie się pan gubi. Może poprawi pan aparat słuchowy, to będzie się lepiej wam rozmawiało. Ma gadane młody. Zaśmiałem się w myślach, patrząc, jak Sujkowski zastanawia się, a po chwili wykrzywia twarz w przepraszającym uśmiechu. – Oj, wyszło niezręcznie – zaczął się tłumaczyć, lecz Iwona uśmiechnęła się ze zrozumieniem i poklepała go po dłoni. Patrzcie państwo, jaka empatka. – Umowa – krzyknęła, wskazując na dokument, lecz on tylko wykrzywił twarz, jakby go coś zabolało i pochylił się głęboko nad biurkiem, wpatrując się w jej usta. – Co? – wyszeptał prawie bezgłośnie. – Dzisus krajs – westchnęła z rezygnacją. Ale dziadek się nie poddawał. Zaczął ponownie majstrować przy uchu – znów rozległy się gwizdy. Iwona poderwała się z krzesła i skoczyła pod okno. – Aleś płochliwa – zaśmiałem się. Rzuciła mi spojrzenie, którego się po niej nie spodziewałem. Przerażone, lecz jednocześnie takie obce, zimne, mówiące: Jeszcze jedno słowo i pożałujesz. Zamilkłem. – Oj, przestraszyłem panienkę, to tylko aparat słuchowy. – Dziadek wyszczerzył resztki zębów. – Iwona, spokojnie – rzekł Lucek, który w dalszym ciągu stał nad Sujkowskim.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo – O, już słyszę, naprawiło się. – Sujkowski rozparł się na krześle niczym prezes. – Porozmawiajmy na spokojnie, nerwy nic tu nie dadzą. – Fajny ma pan ten aparat, to jakiś drogi chyba, bo ma tyle tych guzików i światełek? – zapytał Lucek, puszczając oko do Iwony. – Japoński – krótko odparł dziadek, nie spuszczając wzroku z Rutej. – Panienka siada, już nie będę piszczeć. Omówimy co trzeba i sobie pójdę. Nawet Stańczyk wykazał ludzki odruch, co nigdy do tej pory mu się nie zdarzyło. – Siadaj Iwona, nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze – rzekł, machając dłonią w uspokajającym geście. Przez moment nikt z nas nawet nie drgnął ani nie odezwał się. Czekaliśmy, co zrobi Iwona, która w dalszym ciągu nie zamierzała odkleić się od parapetu, wczepiając się weń palcami. W radiu akurat leciały wiadomości. Prowadzący objaśniał przyczyny kryzysu gospodarczego i uspokajał, że oszczędności są bezpieczne, bo banki mają zabezpieczenia walutowe. Jakie oszczędności? Z pensji urzędasa ledwo dało się utrzymać. By mieć oszczędności, chyba musiałbym sprzedawać krew czy płuca lub nerki. Jak powiedziałem kumplowi z podstawówki, ile mam na rękę, to stwierdził z politowaniem, że za tyle to nie chciałoby mu się wstawać z łóżka. Iwona ostrożnie usiadła na krześle, jakby przeświadczona, że staruszek jest demonem, który zaraz się na nią rzuci z pazurami. Ech, te baby. Na co dzień każda „urabura ciotka Zielińska” co to nie ona, a jak zobaczy mysz, to zaraz piszczy i krzyczy ratunku. – Słuszna decyzja. Po co robić przedstawienie. – Zauważyłem, że Sujkowski jakby odmłodniał, a jego spojrzenie nabrało bystrości. Zaczął słyszeć i od razu poczuł się pewniej – Dokończmy naszą rozmowę – dodał, spoglądając na dłonie zwieńczone długimi paznokciami w kolorze różowo-zielonym.. – Tak, dokończmy – odparła drżącym głosem Rutej. – Umowa na kurs migowy, proszę podpisać. Jest głupsza niż ustawa przewiduje – pomyślałem, otwierając stronę Wirtualnej Polski. – Ma pani długopis? – usłyszałem głos staruszka. – Owszem, proszę – odparła. Kątem oka widziałem, jak pochylił się nad biur-
QFANT.PL
kiem i złożył podpis. Otworzyłem dział sportowy. Znowu przegraliśmy mecz o wszystko. Czy te łajzy potrafią grać? Jasne, że potrafią, ale w zagranicznych klubach, a z orzełkiem na piersi to się boją zmęczyć, czy nie daj bóg – nóżkę złamać. Wzięliby, wywalili to tałatajstwo na pysk, a poszukali w okrę… Trzask. Coś chlusnęło mi w twarz. Odruchowo zacisnąłem powieki i zacząłem przecierać oczy dłońmi. Pod palcami poczułem lepką ciecz. – O w mordę – usłyszałem głos Lucka. Otworzyłem oczy. Na lewe nic nie widziałem i bolało jak diabli. Sprawnym zobaczyłem, że ekran LCD, papiery i moje ręce pokrywała krew. Czułem jej słony smak i śmierdzącą woń. Powoli odwróciłem głowę w lewo. Staruszek opadł na biurko, wyglądał, jakby zasnął. Z jego głowy tryskała jucha, tworząc na blacie fantazyjne strumyki. Nad tym powiększającym się rozlewiskiem czerwieni stała Rutej, ściskając w dłoni żeliwny dziurkacz, pamiętający zapewne czasy socjalizmu. – Kurwa, coś ty zrobiła, debilko – krzyknął Zbigniew Stańczyk. Próbowałem ogarnąć tysiące myśli, które wyskoczyły na powierzchnię świadomości jak stado nieznośnych owadów. Lucek chyba czuł się podobnie, bo miotał spojrzeniem to na Iwonę, to na Sujkowskiego, to na mnie, to na sufit. On chyba zaraz zemdleje – pomyślałem. Zacząłem się uspokajać; w końcu widok zwłok to dla mnie nie pierwszyzna. – Czy to jest, do jasnej cholery, urząd czy kostnica? – wyrzuciłem z siebie pierwszą myśl, jaka mi przyszła do głowy. Wspomnienia powróciły, a wraz z nimi fantomowy ból w nodze. Iwona stała z zakrwawionym narzędziem w dłoni i wpatrywała się w swoje dzieło z miną człowieka, który właśnie pacnął muchę gazetą i chce się upewnić, czy zdechła. – Trzeba zadzwonić po pogotowie – wyjęczałem. Nie interesowała mnie Iwona, chciałem za wszelką cenę uniknąć oskarżeń, że mogłem coś zrobić, ale nie zrobiłem. W ciągu kilku lat uzbierałem ładną kolekcję wyrzutów sumienia i nie potrzebowałem następnych. Nikt się nie ruszył. Sięgnąłem po telefon komórkowy. Stara Nokia. Miałem lepszy aparat, ale zgubiłem w ubiegłym tygodniu w autobusie. Ręce mi się nieco trzęsły
- numer 2/09
99
opowiadanie
Piotr Michalik
100
i z trudem wstukałem pierwszą dziewiątkę. Sujkowski jęknął. Otworzyłem bolące oko. Przez mgłę dostrzegłem, że się poruszył. Matko boska, on żyje. Ucieszyłem się jak małe dziecko. Wstukałem druga dziewiątkę, już o wiele szybciej. Dziurkacz opadł ponownie. Nim rozbrzmiał głuchy huk, zdążyłem odkręcić głowę w druga stronę. Na środek pokoju potoczył się jakiś mały, jasny przedmiot. Rozległo się drugie uderzenie, potem trzecie i czwarte. Odważyłem się spojrzeć w lewo. Iwona z kamienną miną uderzała w coś, co wprawne oko mogłoby zidentyfikować jako ludzką głowę, lecz przypominało raczej tatara. Zrobiło mi się niedobrze. – Przestań, idiotko! – krzyknął Stańczyk, wyskakując na środek pokoju i usiłując zgrywać lidera. Rutej kontynuowała swoją rzeź, przypominając gospodynię domową, która rozbija mięso na kotlety schabowe. Stańczyk przykucnął i ukrył głowę w kolanach. On też dostawał świra. Wyglądało na to, że poza drobnymi rewolucjami pokarmowymi, byłem najzdrowszą osobą w pokoju. Lucek od dobrych paru minut patrzył przed siebie jak katatonik. – Cholera jasna, czemu to zawsze na mnie wypada – wrzasnąłem, rzucając telefonem w oszalałą Rutej. Aparat trafił ją w głowę, tuż obok skroni, a potem roztrzaskał się, lądując na posadzce. Mała strata. Iwona zachwiała się i zatrzymała rękę z dziurkaczem, nie dokończywszy kolejnego ciosu. Otrząsnęła się jednak po chwili i ze zgrozą spostrzegłem, że zamierza wziąć kolejny zamach. – Chcesz jeszcze, świrze? – krzyknąłem. – Mam tu nożyczki, o i też mam dziurkacz. – Zacząłem się podnosić i odruchowo chwyciłem kulę łokciową. – A jak się nie uspokoisz, to cię tym – to mówiąc, uniosłem kulę wysoko – tak przejadę, że będziesz wyglądała gorzej niż on. Iwona zastygła w bezruchu i spojrzała na mnie zdziwionym wzrokiem, jakby dopiero teraz zauważyła, że nie jest sama w pokoju. – Nie ruszaj się, mówię poważnie – warknąłem. – A ty – zwróciłem się do Stańczyka – przestań się modlić i dzwoń na policję. Jazda! W skupieniu mierzyłem kulą w Iwonę. I jak mi życie miłe, miałem ją zamiar przejechać przez kudłaty czerep, gdyby tylko zrobiła krok w moją
stronę. Zbyszek podniósł się i flegmatycznym krokiem, lekko podskakując, jakby go noga bolała, zaczął wracać za swoje biurko. – Ruchy, do jasnej cholery. – Lecz Stańczyk ani myślał zmieniać tempo, co więcej, przystanął na moment i rzucił przelotne spojrzenie na Rutej, jak gdyby nie dowierzał, że to wszystko działo się naprawdę. Wreszcie opadł na fotel. Gdy zaczął grzebać w czarnej dyplomatce, schowawszy się za jej wiekiem, niespodziewanie skrzypnęły drzwi. – Co tu się u was dzieje, kotlety tłuczecie czy… – Bartnik. Jak zwykle wścibski i radosny. W jednej chwili przygasł i zwiesił ramiona, jak gdyby mu ktoś rozładował baterie. – Ooo too, coo? Juu Iwona?! Ocknęła się na dźwięk własnego imienia. Ruszyła z miejsca niczym pocisk. Wpadła na Bartnika i powaliła go na ziemię siłą rozpędu, by w następnej chwili zniknąć w otwartych drzwiach. Przez klika sekund po korytarzu przetaczało się echo uderzeń butów na wysokim obcasie, które jak kastaniety wybijały rytm, cichnąc z każdą sekundą. W radiu leciała właśnie piosenka Tatu „Nas nie dogoniat”. Zaśmiałem się gorzko. Ja pierdolę, znów się zaczyna. Stańczyk kłapnął wiekiem dyplomatki, chwycił ją za rączkę i przeskoczywszy niczym kozica leżącego Bartnika dopadł drzwi. Nie sądziłem, że może tak szybko biegać. – Gdzie lecisz. Dzwoń na policję, baranie, nie dogonisz jej – krzyknąłem, ale mnie nie usłuchał i wybiegł z pokoju, trzaskając drzwiami. Następne kilka godzin pamiętam dosyć mgliście. Ledwo zdążyłem zadzwonić z telefonu stacjonarnego na policję, gdy wparowała kierowniczka ze Stańczykiem. Co chwila powtarzała „Jezus Maria, Matko boża, kurwa mać”. W końcu załamała się, wpadając Zbyszkowi w ramiona. Objął ją obiema rekami, lewą stanowczo za nisko. Lucka Paprotkę musiałem walnąć w pysk, by oprzytomniał, a i to pomogło tylko połowicznie, gdyż zaczął bredzić o jakimś fatum ciążącym nad tym urzędem. Powtarzał to niczym mantrę. Zapewne poprawiłbym mu z drugiej strony, ale przyjechała policja i stwierdziłem, że nie wypada. Po cholerę tu pogotowie ratunkowe? Nawet
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo moja wiedza medyczna wystarcza, by określić stan zdrowia poszkodowanego. Po wstępnym przesłuchaniu, obfotografowaniu całego pokoju i zabraniu resztek Sujkowskiego, policja pozwoliła nam powrócić do pracy. Mieliśmy się stawić na komendzie nazajutrz i oczywiście ani myśleć o opuszczeniu miasta. Jednak nie przepracowaliśmy tego dnia ani minuty dłużej, bo kierowniczka, profilaktycznie, rozgoniła nas do domów. Ja i Bartnik wyszliśmy od razu, a po Lucka miał przyjechać ojciec, gdyż w obecnym stanie nie dałby rady wstać z krzesła. Całą drogę powrotną głowiłem się nad zachowaniem Iwony. Obłęd, atak jakiejś choroby – tylko takie wyjaśniania jazgotały w moim umyśle. Potrącałem przechodniów, potykałem się o krawężniki. Całe szczęście, że człowiek po paru latach wędrówek z punktu A do B i z B do A kursuje jak po sznurku. Ocknąłem się, gdy zgrzytnął klucz, otwierając drzwi mojej samotni. Uzmysłowiłem sobie, że jestem głodny. Niczym na sygnał startera, rozpocząłem zwyczajowy ceremoniał popołudniowy. Rozebrać się, powiesić ubranie na wieszaku, zdjąć buty, odstawić torbę pod lustro, wskoczyć do ubikacji, do łazienki, następnie przebrać się w luźnie domowe ubranie i przygotować posiłek. Zwykle automatyka życia wpędzała mnie w przygnębienie, ale dziś była pomocna. Nie miałem ochoty stać nad garami. Wyjąłem z lodówki paczkę pierogów, nalałem wody do garnka i postawiłem na gazie. Pierogi oczywiście rozgotowałem, gdyż pogrążony w chaosie myśli zapomniałem je wyjąć na czas. W rezultacie posiłek smakował jak kasza manna wymieszana z kapustą. Gdy napchałem brzuch, poszedłem do sypialnio-salonu. Naczynia pozostawiłem nieumyte. Brak współlokatorów ma tę zaletę, że decydujesz, kiedy sprzątasz, bez obawy, że ktoś będzie zrzędził. Zasiadłem w przepastnym fotelu. W jednej dłoni ściskałem pilota, a w drugiej butelkę piwa. Wpatrywałem się w czarny ekran telewizora, który zwykle ofiarowywał mi dar zapomnienia wszystkich niemiłych zdarzeń dnia pracy, ogłupiając umysł tandetnymi filmami i kłamliwymi wiadomościami. Lucek miał rację, od roku oglądałem seriale. To pomagało na ból. Tym razem jednak
QFANT.PL
nawet nie włączyłem „mojego prozaku”, podobnie jak nie podniosłem butelki do ust. Przez długie godziny analizowałem całe tragicznie zdarzenie, scena po scenie. Próbowałem zrozumieć cokolwiek. Zapewne tkwiłbym tak do samego rana, gdyby nie dzwonek do drzwi. Nagle spostrzegłem, że siedziałem w ciemnym pokoju. Odruchowo spojrzałem na zegarek LED stojący na szafce obok łóżka. Była prawie północ. Kogo niesie o tej porze? Postanowiłem zignorować niespodziewanego gościa. Zbyt mocno wbiło mi się w pamięć mordercze spojrzenie Iwony, by ryzykować spotkanie z kimkolwiek. A co, jeśli to Rutej przyszła się zemścić za to, że nie pozwoliłem jej robić sushi z mózgu Sujkowskiego? – Ta myśl wbiła mnie jeszcze głębiej w fotel i spowodowała, że spłyciłem oddech i zastygłem w bezruchu. Tymczasem stojąca za drzwiami osoba nie zamierzała odpuścić. Chyba oparła się na dzwonku, bo grał swą wściekłą nutę jak karabin maszynowy z nieskończonym zapasem amunicji. Zacząłem się zastanawiać, czemu żaden z sąsiadów cwaniaków nie wyjdzie na klatkę i nie uciszy natręta. Zwykle urządzali karczemne awantury już po minucie zbyt głośnej, ich zdaniem, muzyki. Na nic zdawały się moje tłumaczenia, że nie gram dłużej niż do dwudziestej drugiej i że to nie żadne kocie jęki, lecz Verdi. Tym bardziej niepokoił mnie ich obecny brak reakcji. Któż stoi za moimi drzwiami? Diabeł? Zdunkowa spod piątki i diabła się nie boi. Jej mąż ma dwa metry, ona przy nim to karzełek, a mimo to potrafi gonić go po schodach z tłuczkiem do kartofli. Raz nawet trzeźwiał, biedaczyna, u mnie na wycieraczce. No nie miałem serca go budzić, a może się nieco bałem, i z pokorą całą noc znosiłem chrapanie. Niech ten pieprzony dzwonek już się przepali. Nie mogłem zebrać myśli i czułem, jak powoli zaczynam wibrować, razem z szybami w oknach, flakonem na stole i filiżankami w regale. Próbowałem zatkać uszy palcami, ale na niewiele się to zdało. – Do jasnej cholery! – wysyczałem. – Oszaleć można! Podniosłem się i mocno chwyciwszy w dłoń kulę łokciową – nigdy w domu jej nie używałem – wybiegłem z pokoju. Ledwo zapaliłem światło w przedpokoju, dzwonek zamilkł. Spojrzałem przez judasza. Na korytarzu stała
- numer 2/09
101
opowiadanie
Piotr Michalik
102
dziewczyna o czarnych, ostrzyżonych na zapałkę włosach. Przez moment próbowałem w jej twarzy dopatrzyć się jakichkolwiek oznak Iwonowatości. Przecież włosy można ściąć i ufarbować. Po krótkiej obserwacji stwierdziłem, że kobieta przy Iwonie wygląda jak anioł, jak zresztą w porównaniu do każdej innej. Zapomniawszy zadać sobie pytanie, czemu to śliczne dziewczę katowało mnie przez kwadrans dzwonkiem – otworzyłem drzwi. – Dzięki Bogu, zastałam pana w domu – wyszeptała na powitanie. – Kim pani jest? – Obudziłam? Przepraszam, ale to sprawa życia i śmierci! Na dźwięk słowa „śmierć” zadrżałem. – Dalej nie rozumiem. Dziewczyna była bardzo młoda, mogła mieć z osiemnaście lat, może nawet mniej. Była drobna, a w jej dużych czarnych oczach tańczyły radosne iskierki, jak w japońskich kreskówkach. – Co tu robisz, dziecko, o tak późnej porze? To niebezpieczna dzielnica! – Olśniło mnie. – Ktoś cię napadł?! Może goni? Wejdź. Gdy znalazła się w przedpokoju, błyskawicznie zamknąłem drzwi na zamki, łańcuch oraz stalową zasuwę. – Nie bój się – powtórzyłem. Na jej miejscu wpadłbym w panikę, gdyby nieznajomy zamknął mnie w swoim mieszkaniu na przysłowiowe dziesięć spustów. – Ze mną nic ci nie grozi. – Nie boję się pana. – Uśmiechnęła się, odsłaniając rządek perłowych zębów. Coś we mnie zakwitło i odruchowo odwzajemniłem uśmiech. Zapewne wyglądałem, jak napalony idiota. – Nikt mnie nie napadł. Pan Tomasz Kapusta, prawda? Jestem Anna Sujkowska. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem, czy uścisnąć wyciągniętą dłoń, czy może przyłożyć dziewczynie prewencyjnie kulą. Ostatecznie zwyciężyła wersja z uściskiem, ale dosłownie o włos. – Nie rozumiem – wyszeptałem. Cały drżałem, czując jak jej długie palce delikatnie oplatają moją dłoń. – Będziemy rozmawiać w przedpokoju? – zapytała, zręcznie wyswobadzając rękę. – To dłuższa historia, wszystko wyjaśnię. Wskazałem pokój, w geście zaproszenia. Gdy przechodziła obok, uderzył mnie zapach jaśmi-
nu, całej łąki jaśminu. Włączyłem światło. I to była jedna z tych nielicznych chwil, w których przyszło mi żałować, że nie sprzątałem zbyt często. Na krzesłach walały się fragmenty garderoby: skarpetki, koszule. Pod stołem, o zgrozo, leżały bokserki – nieświeże to mało powiedziane. Nie miałem pojęcia, jak się tam znalazły. Zrobiło mi się gorąco i poczerwieniałem. – Przepraszam za bałagan, rzadko… rzadko, ktoś u mnie bywa – próbowałem się usprawiedliwić, zrzucając jednocześnie z rozkładanej sofy bezładną stertę łachów. Przycupnęła na brzegu łóżka, jak gdyby zapraszając, bym usiadł obok. Kimże ja jestem, by takie zaproszenia odrzucać? Siedząc tuż obok dziewczyny, zacząłem się martwić, czy nie jestem zbyt bezczelny, wlepiając w nią wzrok jak kot w miskę śledzi. Tak blisko kobiety byłem ostatnio szpitalu, gdy salowa zmieniała mi kroplówki. Któż chce się spotykać z kaleką? – Antoni Sujkowski był moim dziadkiem – zaczęła dziewczyna. – Tak mi przykro – wtrąciłem machinalnie. – Nie miał innej rodziny. Babka zginęła, gdy oddział partyzancki wpadł w zasadzkę hitlerowców. Moi rodzice nie żyją od dwóch lat. Wypadek samochodowy. – Biedne dziecko. – Proszę się nie litować, to nie o to chodzi. – Dalej nie rozumiem, co cię do mnie sprowadza? – Byłam już na policji zidentyfikować zwłoki. Powiedzieli mi mniej więcej, co zaszło. – To było straszne. Jeśli szukasz jakichś wyjaśnień, to ode mnie ich nie otrzymasz, bo nic z tego nie rozumiem. Iwona to zwykła dziewczyna, może niezbyt bystra, ale miła i niegroźna. – Pozory mylą – wtrąciła Sujkowska. – Tak – bąknąłem. – Czy może już ją złapano? – Nie. Znikła, jakby zapadła się pod ziemię. – A co sądzi policja? Domyślają się czegokolwiek? – zapytałem. – Nie o mają o niczym zielonego pojęcia. Przyszłam w innej kwestii. – Tak? A więc, o co chodzi? – Dziadek zgubił coś u was w urzędzie, coś, co bardzo chciałabym odzyskać. Pamiątka rodzinna. Policja tego nie znalazła, więc pan mi pomoże.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo O co jej chodzi? Może to szok? Straciła dziś bliską osobę. Postanowiłem jej pomóc, nie jestem przecież aż taki bezduszny, by zostawić kobietę na pastwę cierpienia. A może po prostu nie chciałem zostać sam? Wolałem się wpatrywać w miłą buzię. Kto by nie wolał? Znalazłem nowe placebo i postanowiłem nie pytać o jakiekolwiek sensy. Zanim zacząłem opowiadać o wydarzeniach, które ją interesowały, rozległ się kolejny dźwięk. Był to ton zupełnie inny od ostrego jak brzytwa dzwonka u drzwi. Przeprosiłem dziewczynę i udałem się do kuchni. Prawie już zapomniałem, że posiadam telefon w sieci stacjonarnej. W dobie komórek to przeżytek, ale jakoś nie miałem czasu go wyrejestrowywać. Bank płacił za mnie rachunki, więc mi nie zależało. – Dobry wieczór – rzuciłem do pożółkłej słuchawki. Chyba nie umiałbym już wykręcić numeru na tej okrągłej tarczy – zdążyłem pomyśleć, nim usłyszałem znajomy głos. – Tomku, jak to dobrze, że cię zastałem. Martwiłem się. – Byłem zaskoczony, gdyż Stańczyk nigdy do mnie nie dzwonił. Łączyła nas wzajemna pogarda. Nie wymieniliśmy numerów, a zresztą o telefonie stacjonarnym wiedziała chyba tylko moja siostra, a ona mieszka w Anglii. – Ale skąd ma… – Stańczyk nie pozwolił mi dokończyć. – Nieważne. Zachowuj się naturalnie, a najlepiej udawaj, że rozmawiasz z siostrą. Czy jesteś sam? Odpowiedz: tak lub nie? – Nie – odparłem po chwili wahania. – Odwiedziła cię drobna brunetka o ślicznych oczach? – Taak, ale skąd o tym wiesz, siostrzyczko? – zapytałem. Medium, czy co? – Bo u mnie była dwie godziny temu. Nie ufaj jej, to obłąkana kobieta. – Dawno nie dzwoniłaś, skąd mam wiedzieć, że ci mogę ufać? – z ciekawości postanowiłem przez chwilę pograć w jego dziwną grę. – Wypytywała mnie o śmierć dziadka, chciała wiedzieć, czy czegoś nie zgubił. To było jak przesłuchanie z torturami. – Co ty bredzisz. Przecież to taki miły piesek – zaprotestowałem. – Ten miły piesek – Sujkowski zaczął mówić
QFANT.PL
głośniej – dostał szału, gdy okazało się, że nic nie wiem. – Obsikał fotel? – Raczej złamała mi trzy żebra i wybiła staw kolanowy. – Powaliło cię zupełnie. Może zadzwoń jak wytrzeźwiejesz? – Szkoda, że nie możesz zobaczyć mojego mieszkania. Porozbijane meble, okruszki szyb z okien leżą na ulicy, wiatr gwiżdże. – Nie chce mi się w to wierzyć… – To zacznij, bo ockniesz się w szpitalu, albo i gorzej. Żyję tylko dlatego, że sąsiedzi wezwali policję, słysząc hałasy. Dwóch funkcjonariuszy nie mogło sobie z nią poradzić. Użyli gazu, paralizatora i nic. Gdy jeden z gliniarzy sięgnął po pistolet i wypalił jej prosto w brzuch, skręciła mu kark. Korzystając, że była zajęta patroszeniem drugiego, zdzieliłem ją przez plecy kijem golfowym. Nawet się nie zachwiała. Usłyszałem szmer za plecami i aż podskoczyłem z wrażenia. Mój gość stał w drzwiach kuchennych, opierając się zalotnie plecami o framugę. Miała bardzo ładne stopy. – Wróć do pokoju – powiedziałem, zakrywając dłonią słuchawkę. Sam nie wiem czemu, przecież nie wierzyłem w brednie Stańczyka. A może jednak nieco mnie przestraszył? – Siostra z Anglii dzwoni. Dawno nie rozmawialiśmy. Zaraz przyjdę i powiem wszystko co wiem. – Długo to potrwa? – Obiecuję, że zadzwonię po taksówkę i odprowadzę cię pod sam dom. Roześmiała się. – To nie będzie konieczne, ale proszę się pośpieszyć. – Dobrze, dobrze. Wychyliłem się i odprowadziłem ją wzrokiem, by upewnić się, że wróciła na sofę. – Tak, Kasiu, opowiadaj dalej, ale jak słyszysz, mam gościa, więc nie mogę zbyt długo rozmawiać – rzuciłem do słuchawki na tyle głośno, by mieć pewność, że mnie słychać w salonie. – Mówiąc wprost i dosadnie, radziłbym ci spierdalać. Ta mała to Chuck Norris i predator w jednej osobie. Nim ich wykończyła, gliny gadały, że pasuje do rysopisu uciekinierki z zakładu dla psychicznie chorych.
- numer 2/09
103
opowiadanie
Piotr Michalik
104
– Nadal uważam, że przesadzasz, Kasiu. Może to tylko zły sen? Oboje wiemy, że dużo ostatnio przeszłaś. – To pogadaj sobie ze sztywnymi glinami na moim dywanie. Dzwonię do ciebie tylko dlatego, że poczuwam się do winy, gdyż to ja ją na ciebie nasłałem. – W jakim sensie? Dlaczego? – Gdy już odebrała mi kij i kilka razy prześwieciła nerki, w końcu pękłem i powiedziałem na odczepnego, że niby widziałem, jak zabierasz coś Sujkowskiemu. Że niby często okradasz klientów i że się ciebie boję. Człowieku, przed momentem się ocknąłem, zostawiła mnie w spokoju, bo myślała, że nie żyję. Ratuj swoje życie, głąbie. Bredził ewidentnie. – Kasiu, zadzwoń do mnie jutro. Muszę wracać do mojego miłego gościa. Prześpij się i zobaczysz, że świat rano będzie lepszy. Pa. Rozłączyłem się, a żeby mieć pewność, że Stańczyk nie będzie mi więcej przeszkadzał, wyciągnąłem wtyczkę z gniazdka telefonicznego. Szkoda mi go było. Nie sądziłem, że tak bardzo go to całe zajście przygniotło. – Na czym skończyliśmy? – zapytałem po powrocie do salonu. – Miał mi pan opowiedzieć o całym zajściu. Chcę wiedzieć, czy dziadek czegoś nie zgubił. – Powiedz, czego szukasz, będzie szybciej. – Robiłem się senny. Gdyby nie telefon Stańczyka, miałbym o wiele więc sił na czarowanie tej małolaty – kto wie, gdzie byśmy zaszli. Dam ja mu popalić jutro. – Dziadek nosił aparat słuchowy, niestety policja go nie ma. Wie pan, co się z nim mogło stać? – Pewnie był drogi, prawda? – Kupiłam go dziadkowi tuż po śmierci rodziców, z pieniędzy z ich polisy. Nawet sobie Pan… – Skończmy z tym Pan, Tomasz jestem – wtrąciłem, stwierdziwszy, że może jeszcze nie jestem taki zmęczony. – Jasne, Tomku. Wyobraź sobie jego radość. Do tej pory nie słyszał prawie nic, a dzięki aparatowi mógł znów normalnie funkcjonować, słuchać radia, rozmawiać z sąsiadami. – Pamiętam, że aparat strasznie piszczał, chyba był uszkodzony – powiedziałem. – Nie, nie. Dziadek po prostu nie umiał się nim
posługiwać i czasem go rozregulowywał, bo mylił pokrętła. – Chwila, poczekaj… Zamyśliłem się. – Zapiszczał dwa razy, to pamiętam. Pierwszy raz jak jeszcze nie było Iwony, a potem tuż przed jej napadem szału. Iwona się okropnie wystraszyła. Może dźwięk wywołał wspomnienie jakiegoś urazu? – I co było dalej? – zapytała Sujkowska, naprężając usta w słodkim uśmiechu, zupełnie jakby fakt, że dziadek został zmasakrowany przez szaloną urzędniczkę nie był wart nawet chwili zadumy. – Potem Rutej uderzyła go w głowę dziurkaczem. – Czy aparat spadł? – Nie wiem, krew obryzgała mi oczy, niewiele widziałem. – Przypomnij sobie. – Naprawdę nie wiem. – Wyobraź sobie głowę mojego dziadka, leży na biurku, patrzysz na nią. Czy widzisz aparat? Skrzywiłem się. Jak można być tak słodkim i nieczułym zarazem? – Nie wiem, nie pamiętam. Czy to nie może poczekać? Zmęczyłem się. Umówimy się na jutro, porozmawiamy przy kawie. – Czy miał na uchu aparat? – wrzasnęła tak donośnie, że spadł obrazek ze ściany. Zerwałem się z sofy i cofnąłem o parę kroków. – Co to za ton?! – zapytałem – Sąsiedzi śpią, a ty się wydzierasz jak na polu. – Przepraszam, emocje. Poniosło mnie. Usiądź. – Myślę, że na dziś wystarczy nam obojgu emocji – stwierdziłem. – Wezwę ci taksówkę. – Proszę, ja muszę wiedzieć. – Jutro, może pojutrze, padam z nóg, przepraszam. – Nie, nie wyjdę, dopóki się nie dowiem. Zaczęła mnie drażnić ta smarkula. Podszedłem do niej i podniosłem za ramię z sofy. – Czas do domu. Wyzwoliła rękę z mojego chwytu. Chciałem objąć ją w pasie i wynieść na klatkę schodową, jeśli zajdzie taka konieczność. Ledwo koniuszkami palców dotknąłem jej pleców, skrzywiła się z bólu i zasyczała. Cofnąłem dłoń. – Coś cię boli? – zapytałem grzecznym i – mia-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo łem nadzieję, że troskliwym – tonem, a nie przestraszonym głosem. Głos Stańczyka brzęczał mi w głowie jak syrena alarmowa. Ratuj swoje życie, głąbie. – Drobnostka – odparła. – Chcę odzyskać aparat, to ważniejsze niż myślisz. Wzrok, który we mnie wbijała, już nie był taki miły. Nabrał dziwnej ostrości, jak gdyby należał do dojrzałej kobiety, nie do nastolatki. A może tylko mi się tak zdawało? Co może zrobić? Powalić mnie spojrzeniem? Ważę od niej kilka razy więcej. Jednak w głębi duszy czułem niepokój. Rutej także wydawała się niegroźną, głupią myszką, niezdolną do zakatowania staruszka za pomocą dziurkacza, waląc w niego jak w bęben, dopóki nie rozpaćka po stoliku jego mózgu. Odszukałem wzrokiem kulę. Stała oparta o sofę, stanowczo zbyt daleko. – Okej, muszę ci się do czegoś przyznać – zacząłem. – Tylko proszę, nie wydaj mnie. – Oddaj aparat – poleciła. – Reszta mnie nie obchodzi. Wpatrywała się we mnie, jakbym był myszą, a ona sokołem, który krąży wysoko na niebie. Czujne i drapieżne. Przestała mrugać powiekami. Odniosłem wrażenie, że jest gotowa rzucić się na mnie w każdej chwili. – Urzędnik nie zarabia wiele, zrozum – jęczałem, gestykulując dłońmi, jakbym tłumaczył mamusi, czemu zbiłem szybę. – Oddaj aparat! – powtórzyła, a jej oczy zalśniły bladą poświatą. Powieki w dalszym ciągu ani drgnęły. – Już przynoszę, mam go w torbie. Pójdę do przedpokoju i przyniosę. Spokojnie. Zręcznym ruchem przemknąłem obok dziewczyny, odprowadzany zimnym spojrzeniem. W przedpokoju szybko wzułem buty i narzuciłem na plecy płaszcz. Jeszcze tylko zasuwa i łańcuch, jeden zamek, drugi. Na paluszkach wyszedłem na klatkę. Niestety, gdy zamykałem Gerdę, blokady wskoczyły we framugę zbyt głośno. Z mieszkania dobiegł potworny ryk. Puściłem klucze, pozostawiając je w zamku. Zacząłem zbiegać po schodach. Gdy znalazłem się na półpiętrze i wykonywałem nawrót, rozległ się głośny huk. Stalowe drzwi mojego mieszkania wybuliły się jak od pocisku armatniego. Drugi wystrzał. Z sufitu
QFANT.PL
korytarza posypał się tynk. Psycholog miał rację: nogi miałem zdrowe. Nie czułem żadnego bólu, gdy zbiegałem po schodach, przeskakując po kilka stopni naraz. Gorzej było z płucami, które z każdą sekundą piekły coraz bardziej, jakby zalane ogniem. Nie pamiętam jakim cudem udało mi się wydostać na zewnątrz. Zapewne pobiłem parę rekordów olimpijskich. Gdy wyskoczyłem z klatki, gnałem jeszcze przez kilkadziesiąt metrów, zanim odważyłem się spojrzeć za siebie. Czemu mnie nie goniła? A jednak paranoja się przydaje. Paranoja i stalowe drzwi. Kim ona jest? Nie miałem ochoty tego sprawdzać. Zacząłem znów biec. Co chwila oglądałem się za siebie. Poruszałem się coraz wolniej, lecz nadal przed siebie, byle dalej. Postanowiłem, że wbiegnę do jakiejś klatki schodowej i przeczekam noc. Nim pokonałem kilka następnych metrów, rozległy się syreny i nadjechały wozy policyjne. W okamgnieniu utworzyły kordon wokół mojego bloku. Silniki jeszcze rzęziły, gdy funkcjonariusze zaczęli wyskakiwać na zewnątrz i trzymając w dłoniach pistolety, ukrywali się za autami. Rozbłysły potężne reflekto-
- numer 2/09
105
opowiadanie
Piotr Michalik
106
ry, a ich wiązki krzyżowały się na oknach mojego mieszkania oraz na drzwiach klatki schodowej. Poczułem na ramieniu czyjś dotyk. – Proszę przejść do tyłu, tu jest niebezpiecznie. – Oczy, nos i usta policjanta bielały przez dziury w kominiarce. – Ale to mój dom i moje mieszkanie. – Pan Kapusta? – Tak. – Proszę szybko przejść do tamtego wozu. – wskazał dużą, czarną, nieoznakowaną furgonetkę, która właśnie zatrzymywała się za linią wozów policyjnych. Gdy do niego dotarłem, ponownie się zdziwiłem. – Dzięki Bogu nic ci nie jest – krzyknął Stańczyk, pomagając mi wsiąść do furgonu. Chciał nawet mnie objąć, ale zaprotestowałem. Wyglądał, jakby go przed momentem przejechał pociąg i to co najmniej kilkukrotnie. Głowę miał okręconą bandażem, lewą rękę na temblaku, a na nogę zagipsowaną od czubków palców aż po biodro. Usiadłem na stalowej ławce i spostrzegłem, że nie jesteśmy sami. W głębi wozu, tuż za szoferką, majaczyła sylwetka mężczyzny w garniturze. Twarzy nie widziałem, gdyż skrywała się poza kręgiem światła, bijącym od małego okienka, przez które mogliśmy obserwować poczynania policji. – To ona cię tak załatwiła? – zapytałem, chwilowo nie zastanawiając się, kim jest obcy mężczyzna; przyjdzie pora, to sam się odezwie. – Aniołek, prawda? – odparł Stańczyk, pukając w gips. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Tymczasem policjanci w dalszym ciągu tkwili na pozycjach, jakby oczekując na atak niebezpiecznego wroga. Nic z tego nie rozumiałem, ale nie chciałem, by coś mi umknęło, więc siedziałem cicho. Na pytania przyjdzie czas. Armia gliniarzy zrobiła w końcu pierwsze posunięcie. – Tu policja. Mówię do Anny Sujkowskiej! Budynek jest otoczony. Nie pogarszaj sytuacji. Poddaj się! Jeśli kogoś nie obudziły syreny i światła, to z pewnością zrobił to megafon. Kolejne firanki rozsuwały się, ukazując głowy gapiów. Czy policja nie myśli? Przecież jeśli zabiła dwóch policjantów, to może równie dobrze wziąć zakładników. A może
już jej tam nie ma? Oświeciło mnie. Nie ścigała mnie, gdyż wyczuła obławę. Nieco mi ulżyło, gdy uświadomiłem sobie, że dziewczyna jest gdzieś daleko. Prychnąłem śmiechem. Horda odważnych wojowników gotowa jest stać długie godziny, gdyż boją się dziewczyny, która im uciekła. – Ta cała szopka jest na próżno – wyszeptałem, odwracając się ku nieznajomemu. – Jej już tam nie ma. Nie goniła mnie, gdy uciekałem. Spostrzegła was i ulotniła się. Tajemniczy mężczyzna oparł się o ścianę i podrapał po głowie. Zdziwiło mnie, że nawet nie próbował podsunąć się do okna. Co tu robił, skoro akcja go nie interesowała? – Masz dziesięć minut na zastanowienie, a potem wchodzimy – zaskrzeczał megafon. – Nie będzie strzałów ostrzegawczych. Wyciągniemy cię z budynku, żywą lub martwą. Coś nowego? Polska policja otwarcie grożąca bandycie, że go zastrzeli. No, ale jeśli jednak faktycznie skasowała dwóch niebieskich, to nic dziwnego, że ich kolegom puszczają nerwy. Szkoda, że na próżno. Drzwi klatki schodowej drgnęły, a następnie uchyliły się. Po chwili w świetle reflektora pojawiła się drobna dziewczyna. Była to Anna Sujkowska. – Połóż się twarzą do ziemi, nogi szeroko, ręce spleć na karku – polecił donośnym głosem megafon. Posłusznie spełniła jego żądania. Natychmiast od radiowozów odkleiło się co najmniej kilkunastu funkcjonariuszy i celując z karabinów, zaczęli zbliżać się do dziewczyny. Mieli na sobie kamizelki kuloodporne i szturmowe hełmy z przezroczystymi przyłbicami. – O co tu biega, to przecież tylko kobieta? – zapytałem Stańczyka. – Ona jest groźna i szalona – stwierdził stanowczym głosem. – Gdyby zdecydowała się walczyć, połowa z tych chłopaków nie wróciłaby nigdy do domu. – A propos szalona – złapali już Rutej? – zmieniłem temat, bo przypomniałem sobie o naszej koleżance z pracy. – Nie, dalej jej szukają. Idiotka! Jak mogła się tak wpieprzyć. Nie zdążyłem zapytać, co ma na myśli, gdyż w tym momencie policjanci dotarli do Sujkow-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo skiej. Rzucili się na nią jak na świeżą padlinę. Błyskawicznie skuli ręce i nogi dziewczyny, a potem szarpnęli do pionu. Kondukt ruszył. Dwaj policjanci prowadzili ją, trzymając pod ramiona, pozostali szli obok mierząc z broni, jakby czekali na fałszywy ruch. Ze zdumieniem zauważyłem, że zmierzali w naszą stronę. Nie szarpała się, miała spuszczoną głowę i wisiała w ramionach policjantów jak manekin, drobiąc kroki. Drzwi furgonetki otworzyły się z chrobotem. Odruchowo opuściłem głowę. Na kostkach dziewczyny ujrzałem bardzo dziwne kajdany. Grube obręcze, prawdopodobnie ze stali, połączone były łańcuchem. Dłonie miała skute z tyłu. Od samego patrzenia, jak mocno były wygięte, aż coś bolało. Zrobiło mi się jej żal. Wysoki policjant, szarpnął za łańcuch przymocowany do klamry opinającej szyję dziewczyny. Sujkowska zacharczała, gdy stal wbiła się w jej delikatne gardło. Uniosła głowę i zakasłała. – Czy to ona? – rozległ się głos siedzącego za nami mężczyzny. Gdy patrzyłem na twarz Sujkowskiej, dreszcze powróciły. Jej oczy lśniły furią. Odniosłem wrażenie, że balansowała na skraju eksplozji, którą mogłaby roznieść na strzępy kawałek osiedla. – Tak – odparł Stańczyk, po czym natychmiast zaczął ze skupieniem obserwować swoje buty. – Tak, to Sujkowska – potwierdziłem, głośno przełykając ślinę. – Ale nic mi nie zrobiła, może to jakaś pomyłka? – Chyba sam w to nie wierzyłem. Lubiłem o sobie myśleć jako o człowieku racjonalnym, opierającym się na dowodach, a nie na przeczuciach. – Tym razem przesadziłeś – wysyczała nagle Sujkowska, patrząc bykiem na Stańczyka. – Za ten numer pójdziesz do kasacji. Znasz zasady. Powiedziała coś jeszcze, ale jej głos utonął w rozgardiaszu. – Szmata! Ta sura zabiła dwóch naszych! Na glebę z nią! – przekrzykiwali się policjanci. Padły pierwsze razy, wymierzane pięściami i pałkami. Obalili ją na asfalt. Tłum zakotłował się. Zaczęli ją kopać, okładać pałkami, a jeden z policjantów raził raz po raz leżącą dziewczynę paralizatorem. Nie krzyczała. – Czy nie zamierza pan nic zrobić? – krzykną-
QFANT.PL
łem ku mężczyźnie w naszej furgonetce, starając się przebić przez odgłosy szalejącego tłumu. Domyślałem się, że to ktoś ważny. – Nic pan nie widział, zrozumiano?! – rzucił. – To nasza sprawa. Proszę się nie wtrącać, bo nie chce się pan w to mieszać, proszę mi uwierzyć. – To zabrzmiało jak groźba – stwierdziłem. Odgłosy łomotu, jaki otrzymywała Sujkowska, przybierały na sile. Zabiją ją, pomyślałem. – Rozum to jak chcesz, człowieku – odparł mężczyzna. – Posłuchaj go, Tomku, bo dobrze ci radzi – wtrącił Stańczyk. – Nie przeszkadza ci, że ją zatłuką? Uważasz to za sprawiedliwość? Oko za oko, tak? – krzyczałem. Nie odpowiedział. Policjanci rozstąpili się. Spodziewałem się ujrzeć zakrwawiona kupę mięsa, lecz o dziwo dziewczyna nie była mocno poturbowana. Owszem, jej twarz pokrywały ciemne bruzdy, ale dziewczyna była przytomna, gdyż pluła krwią i ciężko oddychała. – Czujecie się teraz lepiej? – zapytałem stojących w milczeniu funkcjonariuszy. Jeden z nich zatrzasnął drzwi; gdyby były oszklone, rozprysłaby się na kawałki. – Gdzie pana zawieść, Kapusta? Do domu nie może pan wrócić, bo sąsiedzi będą zadawali za dużo pytań – zapytał nieznajomy. – Jestem zmęczony – stęknąłem po krótkim namyśle. – To może do hotelu? – Nie stać mnie – odparłem. – Zapłacimy. Kiwnąłem głową. Puknął pięścią w szoferkę; uchyliło się małe okienko. Szepnął coś kierowcy i ruszyliśmy. Gdy nawracaliśmy na parkingu, przez okno zauważyłem, jak wsadzają Sujkowską do opancerzonego pojazdu. To chyba był jeden z rosomaków, takich jak te, których używa wojsko polskie w Afganistanie. Szkoda, że czołgów nie sprowadzili, czuliby się zapewne bardziej męsko. – My zrobiliśmy swoje, teraz pana kolej – nieznajomy zwracał się do Stańczyka. W ciemnościach spostrzegłem, że Zbyszek kiwa głową w moim kierunku i kładzie palec wskazujący na ustach. – Ale powiesz nam, gdzie to masz, jak już od-
- numer 2/09
107
opowiadanie
Piotr Michalik
108
wieziemy twojego kolegę? – Dopiero jak będę już całkowicie bezpieczny, ja i dziewczyna. – Nie tak się umawialiśmy – krzyknął mężczyzna. – Nie sądzę, byście mieli wyjście – zaśmiał się Stańczyk. W tym momencie doznałem olśnienia. – Chodzi o ten aparat, tak? – Że też ja nie umiem trzymać języka za zębami. Mężczyzna pochylił się, wsuwając twarz w światło bijące od okna. Miał dużą szczękę i bezmyślne oczy, lecz był starannie ogolony. – Wiesz, gdzie jest? – zapytał mężczyzna. – Może – odparłem. – Ale nim powiem, muszę się dowiedzieć, o co tu biega. – Zamilcz, głąbie – warknął Stańczyk. – Nie wtrącaj się! To powiedziawszy, pochylił się i wykrzywił twarz w grymasie wrogości. Nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, mężczyzna podskoczył i uderzył go kantem dłoni w kark, obalając na podłogę furgonu. Chciałem przykucnąć nad Zbyszkiem, ale nieznajomy mnie powstrzymał. – Spokojnie, przeżyje, tylko stracił przytomność. Mam wprawę – zaśmiał się skrzekliwie. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Jan Kowalski, jestem agentem rządowym. Tylko tyle mogę zdradzić. – Jan Kowalski, oczywiście. – Pokiwałem głową, szczerząc zęby. Mógł mieć z czterdzieści lat. Gdy żuł gumę, jego szczęka poruszała się jak łyżka koparki. – Zaraz mi pan powie, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego. – Zgadł pan, panie Kapusta. Ten sarkazm jest niepotrzebny. – Mnie też pan poczęstuje pięścią, gdy nie będę chciał współpracować, a może policja mnie skopie i porazi prądem? – Jesteśmy po tej samej stronie. On – wskazał nieprzytomnego – ta czarna i prawdopodobnie pana koleżanka Iwona to szpiedzy obcego mocarstwa. – Pewnie Stańczyk przekazywał Chinom sprawozdania kwartalne z wykonania planu urzędu? – zapytałem i chciałem dodać, że mnie też próbowali zwerbować, ale furgonetka podskoczyła i przygryzłem sobie wargę. Zabolało jak diabli.
– Jak mogę pana przekonać do współpracy? Nie mamy zbyt wiele czasu. Jeśli przedmiot wpadnie w niepowołane ręce, sytuacja będzie nieciekawa. – Chcę usłyszeć prawdę, albo nie powiem słówka bez adwokata, a całą historię sprzedam prasie. – Odpada, poza tym i tak by pan nie uwierzył, gdybym powiedział wszystko co wiem. Spróbujmy więc pohandlować, oczywiście o ile wie pan, gdzie jest artefakt. – Artefakt? Zaklął pod nosem i potrząsnął głową. – Wie pan czy nie? Musimy mieć pewność. – Tak, wiem. – Co chce pan w zamian za tę informację? O czym pan marzy? Szybko – czas ucieka. Zamyśliłem się. Pieniądze szczęścia nie dają, ale są dobrym pocieszycielem. Ci ludzie wyglądają na zdeterminowanych i wpływowych. Mógłbym w końcu odejść z urzędu. – Chcę milion nowych złotych – wypaliłem. Zaskoczyłem siebie samego. Skąd u mnie taka pazerność? To pewnie ze zmęczenia. – Umowa stoi – odparł natychmiast Kowalski. – Gdzie to jest? – Za kogo pan mnie ma. Powiem wam, pomachacie mi ręką na pożegnanie i tyle mojego. – Proszę podać numer konta. – Wyciągnął z torby laptopa i zaczął przebierać palcami po klawiszach. Zamurowało mnie zupełne. Spodziewałem się, że będzie grał na czas, zwodził mnie, targował się. – Słucham? – zapytał ponownie. Był zalogowany do jakiegoś programu oznaczonego logotypami, których nigdy wcześniej nie widziałem. Podałem numer, a on wpisał go do komputera. Potem dodał kilkanaście serii znaków hasła. Błysnęło następne okienko i kolejna seria gwiazdek pojawiła się w formularzu. Na koniec zatwierdził całość, przykładając kciuk do czytnika linii papilarnych. – Zrobione – stwierdził. – Skąd mam wiedzieć...? – zacząłem. Podał mi laptopa. – Proszę się zalogować na swoje konto. Przez kilka długich sekund z wrażenia nie mogłem sobie przypomnieć loginu i hasła. Dopiero za trzecią próbą wskoczyło. Spodziewałem się, że mówił prawdę, ale widok siedmiocyfrowej kwo-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo ty na moim rachunku wprawił mnie w delikatne drżenie, potem w euforię, a na koniec poczułem ulgę. Głęboko westchnąłem. Miałem przed sobą bezpieczną przyszłość. Wreszcie. – A więc gdzie? – zapytał ponownie. – Wracamy na Kaczą, do urzędu. – Przeczesaliśmy cały budynek, centymetr po centymetrze. – Widocznie niedokładnie – orzekłem. Była trzecia rano, gdy dojechaliśmy na miejsce. Kowalski machnął cieciowi legitymacją i otrzymał komplet kluczy. Po chwili szliśmy gęsiego po wąskich schodach, to znaczy ja, Kowalski i dwóch innych agentów, którzy jechali za nami srebrnym Audi. Na pierwszym piętrze Kowalski rozpiął marynarkę, spod której wyjrzała kabura z pistoletem. Była to spluwa o sporym kalibrze. Odbezpieczył ją i z trzaskiem przeładował. – Chłopcy, bądźcie czujni – rozkazał mężczyznom. Posłusznie wyciągnęli broń i zaczęli uważnie lustrować korytarz. Jeden z nich, blondyn o ostrych rysach twarzy, miał zamontowany na lufie broni tłumik. W co ja się władowałem? Skąd mam pewność, że to faktycznie agenci rządowi. A nawet jeśli, to i tak mogę skończyć marnie. Przyjrzałem się Kowalskiemu: machał gnatem z nonszalancją, jak gdyby trzymał latarkę, a nie narzędzie mordu. Zapewne w zabijaniu też miał wprawę. – Panie Tomku, gdzie teraz? – zapytał Kowalski. – Zacznijmy od naszego pokoju, chcę najpierw sprawdzić najbardziej oczywiste miejsce. – Mówił pan, że wie, gdzie to jest? – Na sto procent jest nadal w budynku. Wychodziłem razem ze Stańczykiem i nie miał ze sobą artefaktu – powiedziałem z naciskiem. – Potem wy przeszukiwaliście biuro i zapewne zauważylibyście, gdyby wrócił. Chciał zapewne zabrać go wieczorem albo jutro, znaczy dziś, rano. – Ale nie przewidział, że odwiedzi go ta czarna suka – rzekł Kowalski. – Kurwa, no jasne! Gdyby miał go przy sobie, nie potrzebowałby naszej pomocy. Zapaliłem światło. Pokój nie wyglądał jak miejsce kaźni, wręcz pachniał. – Sprawnych macie czyścicieli – orzekłem, przeciągając palcem po blacie biurka Iwony, na którym nie było plam krwi.
QFANT.PL
– Żartujesz pan, to nowe biurko, a oryginał poszedł do analiz. Mają rozmach, pomyślałem, przechodząc do stanowiska Stańczyka. – Tam już szukaliśmy. Przeskanowaliśmy wszystko sondą, metr po metrze, nie wyłączając kibla i magazynu. – Jest w budynku – orzekłem, omiatając wzrokiem pokój i przypominając sobie kolejność zdarzeń. Kowalski chodził za mną krok w krok. Dwaj pozostali agenci stali na baczność po obu stronach drzwi niczym kamienne posągi. – Pan mi powie, co wie, a może razem coś wykombinujemy – poprosił Kowalski, siadając na nowym stoliku Rutej. Byłem dziwnie przekonany, że nasza blond kretynka już nigdy na nim nie zasiądzie. To jakieś pechowe stanowisko – najpierw Majka, teraz ona. – Aparat spadł dopiero po drugim ciosie – zacząłem opowiadać, zmierzając na środek pokoju. – Odwróciłem głowę, lecz kontem oka widziałem, jak smyrgnął na środek sali. Dokładnie tu, gdzie stoję. Kowalski podszedł, przykucnął u moich stóp i zaczął przesuwać dłonią po posadce. Ja tymczasem kontynuowałem: – Stańczyk wybiegł zza biurka i udawał, że mu odbija, gdyż musiał szybko usunąć aparat z widoku, nim ktoś to zrobi za niego. Ukrył go w bucie. Kuśtykał gdyż uwierał go w stopę. – Niezły pan jest – zauważył agent. – Czytam nieco kryminałów – odparłem. – Ponieważ potem wybiegł z pokoju, to znaczy, że wyjął aparat z buta i gdzieś schował. – Ale gdzie? – Do swojej czarnej dyplomatki oczywiście. Po cóż by ją brał ze sobą? Gdy wrócił z szefową, nie miał teczki ze sobą. Ukrył ją. – Dyplomatkę na pewno byśmy znaleźli, a zresztą skaner jest precyzyjnie skalibrowany na wykrywanie fal, które emituje artefakt – oświadczył Kowalski i spojrzawszy na agentów, rzucił: – Franek, pospaceruj po piętrze, zobacz, czy się tam ktoś nie czai, Rupert – filuj na ulicę. Agent o aryjskich rysach twarzy wyszedł z pokoju, a brunet stanął przy oknie i spoglądał poprzez paski żaluzji na pogrążoną w ciemnościach ulicę Kaczą. – Zapewne mi nie powiecie, co to za skaner,
- numer 2/09
109
opowiadanie
Piotr Michalik
110
więc tylko zapytam, czy przebija się przez stal, grubą ścianę ze stali. Kowalski podrapał się po głowie. – Chwileczkę, muszę zadzwonić do techników. Przyłożył do ucha Motorolę v10 Star Sign, aparat z górnej półki, warty około trzy tysiące złotych – miałem identyczny, ale go diabli wzięli. – Dajcie Nowaka, tak, Krzysztofa Nowaka. To go ściągnijcie! – krzyknął przeraźliwie. Usłyszałem kroki na korytarzu. Przez następne kilka minut Kowalski stał z telefonem przy uchu, a blondyn cierpliwie pełnił wartę na korytarzu, rytmicznie odmierzając mijające sekundy uderzeniami butów o posadzkę. Wreszcie Kowalski ożył. – Krzysiu, mam pytanie – czy sygnał szperacza RS56 przebija się przez stal, grubą ścianę ze stali. – Kiwał głowa, słuchając odpowiedzi. – Aha, rozumiem, dzięki. – Schował telefon do kieszeni. – Technik powiedział, że skaner łapie sygnał przez stal o grubości dwóch centymetrów, być może trzech. Granica to cztery centymetry. – No to wiem, gdzie to jest – odparłem. – Ale tu nie ma stalowych ścian. – Jest pan pewien? – zapytałem, uśmiechając się. – Gruba stalowa ściana, nic panu to nie mówi? – Raaany boskie, przecież macie tu sejf, nie sprawdziliśmy sejfu – Kowalski przeczesał dłońmi włosy. – I po zagadce – skwitowałem, rozkładając ręce w geście wiktorii. Agent zaczął drapać się po głowie. – Ale sejf stoi w pokoju kierowniczki, a ona gorąco nas zapewniała, że tam nic nie ma oprócz blankietów czeków i płytek z oryginalnym oprogramowaniem. Twierdziła, że nie był otwierany od tygodnia i że nikt oprócz niej nie zna szyfru. – Duży mężczyzna, agent, a wierzy ludziom. Wszyscy kłamią, nie ogląda pan doktora Hause’a? – zaśmiałem się. Gdy Kowalski otwierał gabinet kierowniczki, przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno, pięć lat temu (matko, jak ten czas leci), było to moje miejsce schadzek, w którym poznawałem arkana wyrafinowanego seksu. Byłem głupi, łudząc się, że jestem czymś więcej niż zabawką, ale co użyłem – to moje. A więc pieprzyła się i ze Stańczykiem? Musiała, skoro znał kod do sejfu i miał dostęp do kluczy. Za-
raz się przekonamy. – Więc twierdzi pan, że Stańczyk umieścił w nim artefakt? – spytał Kowalski, kucając obok sejfu. Gdy byliśmy sami, Kowalski zdawał się zachowywać nieco swobodniej. Brunet pełnił wartę na korytarzu, a agent Franek poszedł do ubikacji. – Na to wychodzi, innej możliwości nie widzę – odparłem. – A zna pan może szyfr? Nie musielibyśmy budzić waszej kłamczuszki. – Tak – odparłem. – Fajne macie zasady bezpieczeństwa. Sprzątaczka też jest wtajemniczona? – zadrwił Kowalski. – Ale to i tak na nic, bo nie mamy przecież kluczy. Podszedłem do mahoniowego biurka i otworzyłem pierwsza szufladę. Wyciągnąłem z niej pęk kluczy, tkwiących na metalowym kółku. Wyłowiłem z nich największy i ściskając go w palcach, wróciłem do zaskoczonego Kowalskiego. – Ja pierdolę – rzucił. – Przepraszam, ale to po co w ogóle zamykać sejf? Może jeszcze szyfr jest gdzieś z boku, przyklejony na żółtej karteczce? – Wstał i zaczął teatralnie oglądać sejf ze wszystkich stron. – Szefowa nosi ją w portfelu i nie jest żółta, lecz różowa. Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Otwieraj pan, bo zaraz świta, a nie zamierzam tłumaczyć tej waszej kierowniczce, co Stańczyk jej tam wsadził. Zachichotałem. Chyba zrozumiał celność swojego dowcipu, bo także się zaśmiał. – Sodoma i gomora – wyszeptał. Wsunąłem klucz i zacząłem kręcić tarczą kodową: „12081975”. Przekręciłem klucz i szarpnąłem za rączkę. Drzwiczki odskoczyły. Jakie to słodkie. Sentymentalna suka. Stańczyk pewnie nie wiedział, co to za liczby, a konkretnie – czyja data urodzin. Szyfr jednak znał. Pieprzona nimfomanka. Na dolnej półce sejfu leżała czarna dyplomatka. Agent odepchnął mnie niecierpliwie i wyjął teczkę. Położył ją na szklanym stole konferencyjnym. – Ten szyfr pan też zna? – zapytał po kilku próbach odgadnięcia kodu kombinacjami typu 1234, 1111, czy 6666. – Ze Stańczykiem jeszcze się nie pieprzyłem –
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo wypaliłem szczerze, sam nie wiem dlaczego. – I nie zamierzam – dodałem po chwili. Parsknął śmiechem. – Ciekawe macie tu stosuneczki, nie ma co – powiedział, przesuwając nad teczką urządzenie wielkości pudełka od zapałek. Umieszczone na nim diody momentalnie zaczęły wściekle pulsować. – Bingo – orzekł i wyciągnął z kieszeni scyzoryk – taki szwajcarski, z wieloma rozkładanymi narzędziami. Dwoma wprawnymi cięciami jego ostrza rozpruł wieko dyplomatki. Pomyślałem o tym, że Stańczyk się zmartwi – zawsze nas ochrzaniał, by nie ruszać jego teczuszki, nie palcować, nie przestawiać, a najlepiej nie oddychać w jej pobliżu. Kowalski zaczął opróżniać teczkę z zawartości. Portfel, klucze, komórka, jakiś skoroszyt w twardej oprawie. W końcu znalazł. – Co to tak naprawdę jest? – zapytałem, patrząc, jak obraca w palcach artefakt. – Zapłaciliśmy panu? Zapłaciliśmy. Proszę o nic nie pytać. A najlepiej zapomnieć o wszystkim. Tak będzie najlepiej. Gówno, a nie lepiej, pomyślałem. To zdecydowanie nie był aparat słuchowy. Przedmiot bardziej przypominał zaawansowany odtwarzacz mp4. Guziki, diody, wyświetlacz LED, na którym połyskiwały dziwne znaki. Nim przyjrzałem się dokładniej, agent schował go do bocznej kieszeni marynarki. – Teraz proszę zamówić sobie taksówkę i pojechać do hotelu – powiedział Kowalski, podając mi stuzłotowy banknot oraz wizytówkę. – Proszę zadzwonić, gdyby prasa coś wyniuchała. Jak tylko opracujemy oficjalną wersje wydarzeń, dostanie pan materiały do wkucia na blachę. I radzę nigdy nie zmieniać zdania, bo może się zrobić przykro. Skrzypnęły drzwi, Kowalski błyskawicznie sięgnął pod marynarkę, lecz widząc znajomą twarz, uspokoił się. – Franek, gdzie się podziewałeś, sraczki dostałeś czy co? Potężny blondyn, ledwo mieszczący się w drzwiach, faktycznie nie wyglądał zdrowo. Szkliste oczy, dziwnie szara twarz, jego ręce drżały. – A było jeść tego kebaba rano? – zaśmiał się Kowalski, puszczając do mnie oko. Agent Franciszek chciał zrobić ku nam krok, lecz zachwiał się tylko i upadł jak manekin, uderzając głową o posadzkę. W drzwiach prowadzących
QFANT.PL
na korytarz stała dziewczyna o blond włosach, pofalowanych jak u spaniela. W dłoniach trzymała pistolet z tłumikiem. – Bez zbędnych wprowadzeń, poproszę moją własność – wyszeptała Iwona Rutej, celując nonszalancko w przestrzeń pomiędzy mną a Kowalskim. – To nie jest twoja własność – zaczął agent; rozległo się krótkie PUK, przypominające odgłos wbijania gwoździa. Kowalski jęknął, łapiąc się za brzuch. – Nie mam czasu na pogaduszki, artefakt poproszę. Ona jest szalona, pomyślałem. Przecież to jasne. Powystrzela nas jak kaczki. Matko! – Proszę jej oddać artefakt – powiedziałem do Kowalskiego, który, zgięty w pół, przyciskał dłoń do rany. Kowalski także zrozumiał, że to nie przelewki. – Mam w kieszeni marynarki, sięgnę powoli, nie będę niczego próbował – wysapał, z dużą trudnością wypowiadając słowa. Wsunął dłoń pod połę marynarki. PUK. Kula rozorała czaszkę. Kowalski osunął się na podłogę i zastygł w groteskowej pozie, lekko trzęsąc nogami. Jednak nie miał aż takiej wprawy, pomyślałem. – Sięgnij mu do marynarki, tylko żadnych sztuczek – poleciła Iwona. Ja jestem następny. I po chuj się odzywałem w tym furgonie, kurwa. To nie tak miało być, mam przecież milion na koncie. Ogarniały mnie drgawki, przypominające atak padaczki. Rewolucje w żołądku lada chwila mogły eksplodować. O nie! Znajdą mnie z obsranymi gaciami, co za upokorzenie. A właściwie – co mnie to będzie wtedy obchodzić? – Nie chcę… nie chcę umierać, proszę – powiedziałem, łkając. – Nikt nie chce – odparła, unosząc broń – ale każdy musi. Zamknąłem oczy. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła. Usłyszałem znane PUK, a potem jeszcze dwa kolejne. Nie czułem bólu. To pewnie szok. Usłyszałem krzyk, głuche uderzenie i piekielny łoskot. Odważyłem się spojrzeć. Iwona, a w zasadzie to, co z niej zostało, leżało pod ścianą. W prawej dłoni w dalszym ciągu trzymała pistolet. Cóż z tego, skoro samo ramię walało
- numer 2/09
111
opowiadanie
Piotr Michalik
112
się pod stołem, z wystającymi niczym z rozprutego swetra nitkami ścięgien i żył. Krew tryskała strumieniami, tak z oderwanego ramienia, jak z okaleczonego tułowia kobiety, zalewając dywan, , sycząc przy tym i bulgocąc niczym w nieszczelnym syfonie. Jak to dobrze, że uciekłem wtedy z mieszkania – pomyślałem, patrząc jak Sujkowska podchodzi do stygnącego ciała agenta Kowalskiego. Spojrzała w moim kierunku. – I na co ci to wszystko było? Stańczyk także nie był pomocny. Miał szansę zarobić cenne punkty. Leży martwy w zatęchłej furgonetce, nieświadom, że Rutej poderżnęła mu gardło. Kolejny beznadziejnie zakochany głupiec! – Dlaczego dałaś się pobić? – Gdybyście nie sądzili, że macie mnie z głowy – ty, Rutej i agenci – to nie doszłoby do tego przemiłego spotkania. Ten mały gadżet – to mówiąc, wyjęła aparat z kieszeni marynarki Kowalskiego – jest bardzo ważny. – Co się stało z policjantami, którzy cię eskortowali? – Myśli przetaczały się jak szalone. Żyłem, byłem zdrowy, wiedziałem to już ze stuprocentową pewnością, ale co dalej? – Gdzie drwa rąbią… jak to mówicie. – Kim ty do cholery jesteś? Ten bajer, o który się tak zabijacie, co to jest? – Za dużo do opowiadania – odrzekła, wkładając aparat do kieszeni spodni. – Zresztą, to nieistotne. – Jak to, kurwa, nieistotne? Prawie zesrałem się w gacie, trup ściele się gęsto, to jest jakieś kosmiczne wariatkowo! – Zgadłeś, mistrzu. – Nie rozumiem? – Naprawdę nie chcesz wiedzieć. Wstała z podłogi i wróciła do konającej Iwony, która jakimś cudem oprzytomniała i usiłowała coś powiedzieć, ale tylko zwymiotowała krwią. Anna Sujkowska pokręciła głową, jakby przyłapała córkę na obżeraniu się cukierkami. – Ciągle trzeba po was sprzątać. Pieprzone świry! Powinni was usypiać, a nie rozsyłać po galaktyce z nadzieją, że stanie się cud. – Gdy zbliżyła rękę do ucha, spostrzegłem rządek chromowanych wypustek, ukrytych za małżowiną. Dotknęła ich palcem i pokój wypełniło światło
tak jaskrawe, że zacisnąłem mocno powieki. Gdy je otworzyłem, podłoga znów lśniła czystością. Nie było krwi, ciał, broni. Znikła nawet dyplomatka Stańczyka. – Wszystko było kłamstwem? Sujkowski nie był twoim dziadkiem, prawda? – zadałem pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy. Znikniecie krwawego bałaganu dopiero powoli docierało do mojej świadomości. – Ten mężczyzna, którego zabiła Rutej, był moim przełożonym. Tyle razy mu powtarzałam, by wreszcie skorzystał z implantów, bo staroświecki aparat za bardzo rzuca się w oczy. Nie posłuchał. To miała być jego ostatnia inspekcja, rutynowe badania dwóch pacjentów. Ale po cholerę ci to mówię? – Chcesz się wygadać, to ludzkie. – Wstałem i podszedłem do niej. Strach opadł, lecz nadal drżałem. – Ludzkie? – parsknęła śmiechem. – Czy wszystko musicie mierzyć swoją humanoidalną miarą? Podeszła do okna. – Jak dzieci… – Co ze mną będzie? Anihilujesz mnie, zniknę w błysku światła? – To jedna z opcji – odparła, wpatrując się w okno. – A inne? – Także nie są miłe. Siniaki nie naruszył jej dziewczęcej urody. Może i była nieludzko bezwzględna, lecz jednocześnie tak kobieca. Odwróciła się i zaczęła iść w stronę drzwi. Obserwując, jak porusza biodrami, pomyślałem, że bosko byłoby z nią zatańczyć choć raz. Doszła do drzwi gabinetu i odwróciła głowę. – Przyciągasz śmierć, Kapusta – powiedziała, rozchylając wargi w niewinnym uśmiechu. – Trudno się z tą opinią nie zgodzić – stwierdziłem z ulgą. – Niestety, nie mogę tak cię zostawić. Za dużo widziałeś. Podniosła rękę do ucha. Pokój znów wypełnił się światłem. *** Siedziałem, za biurkiem, żłopiąc poranną kawę. Czułem się jak zombie. Co za noc. Dobrze, że
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo wczoraj zrobiłem sprawozdanie, bo w obecnym stanie nie dałbym rady. – Cześć, Tomaszu – zawołał Lucek od drzwi. – Nie krzycz tak człowieku, głowa mi pęka! – zajęczałem, przecierając koniuszkami palców oczy, ale to nic nie dało. Głowa sama opadała, a powieki nadal się zamykały. – Jak zwykle czytałeś do późna? – Gdzież tam, walnąłem w kimono zaraz po dwudziestej. – Może jesteś chory? – zapytał. – Może… – A wiesz, jaki dziś miałem przyjebisty sen, staaary – rzekł Lucek Paprotka, odgarniając włosy i trzęsąc tyłkiem, jakby tańczył sambę. Wiedziałem doskonale, kogo parodiował, ale on chyba nie był tego świadomy. – Nie, ale zapewne mi opowiesz z detalami. Lubiłem rozmawiać z Luckiem, w końcu był moim jednym przyjacielem w tym cholernym bajzlu. Ale tego dnia łeb mi pękał i byłem zbyt senny, więc gdy zaczął opowiadać, docierało do mnie co któreś tam zdanie. – I ona, wyobraź sobie, ta blondynka, walnęła go dziurkaczem, aż mu czaszka prysła – emocjonował się Lucek. – Jakiś horror musiałeś oglądać, stąd ten koszmar – zaśmiałem się resztką sił. – A wiesz, co było najdziwniejsze? Cała scena rozgrywała się w tym pokoju. Obserwowałem wszystko, jakbym siedział za moim biurkiem. Ty też byłeś w tym śnie. – Powinieneś wziąć urlop, odpierdala ci przez tę robotę. Aż dziw bierze, że aż tak późno. – Powieki robiły się coraz cięższe. – Nie wiesz, gdzie Morawski? To niepodobne do Piotra, by się spóźniać. Co innego ten podstrzyż Dudek, ona to ma zegarek bez wskazówek, dla ozdoby. A zresztą co mnie to. – Machnąłem ręką i wstałem z zamiarem pójścia do ubikacji. Nim dotarłem do drzwi, młody dodał: – A najlepsze mi się śniło z samego rana. Mówię ci, cud dziewczyna, przyszła do mnie w nocy, czarne oczy, krucze włosy, mała filigranowa twarzyczka, jak rusałka normalnie. Podrapała się za słodkim uszkiem i już miała przechodzić do następnego punktu naszej erotycznej znajomości, gdy się obudziłem.
QFANT.PL
– Taki sen to rozumiem – odparłem, zastanawiając się, co porabia Anna. Poszedłem do łazienki przemyć twarz zimną wodą. Niestety nie pomogło i dalej byłem pogrążony w sennym letargu. Gdy wróciłem do pokoju, trafiłem w sam środek awantury. – Mamusia cię nie nauczyła, że starszym należy się szacunek? – grzmiał Piotr Morawski, machając linką, niczym dyrygent batutą. Stańczyk wkładał w to więcej serca, pomyślałem z nostalgią. – Uczyła, że chamstwu się nie trzeba kłaniać – odwrzasnęła Magdalena Dudek, odgarniając z czoła pasemka rudozielonych włosów z czoła. Dobra, trzeba wziąć się do pracy. Przejechałem palcami za uchem i wcisnąłem wypustkę. Implant natychmiast odpalił system. W powietrzu pojawił się wielki ekran wirtualny. Dudek, a tak naprawdę tancerka egzotyczna z Vegi, nazywana była Vegańską czarną wdową, gdyż paraliżowała swoich kochanków strumieniem jadu, a potem zjadała żywcem. Gdyby miała sumienie, widniałoby na nim czterdzieści pięć nacięć. Tylu sztywnych się jej przypisuje. Ilu było naprawdę? Któż to wie? – Widocznie miała na myśli waszego tatkę buraka – krzyknął Morawski. Syn górnika z Alfa Centauri i wielopłciowego kapłana kościoła Czwartego Księżyca. Sto dwadzieścia trupów. Motyw religijny. Potraktował serio słowa tatki: Nie pozwolisz żyć heretykowi. Ulubione narzędzie pracy – plazmowy sztylet w kształcie sierpa. Już trzysta lat terapii i dalej brak efektów. – Nie pozwalaj sobie, cioto. Powinieneś się cieszyć, że chcę z tobą przebywać w jednym pomieszczeniu. – A gdzieżby cie chcieli, pracujesz tylko dlatego, że tatko jełop jest radnym. Duży skok poziomu adrenaliny. Zaraz się na nią rzuci. Powiodłem wzrokiem na wirtualny suwak i przemieściłem go w lewo. Adrenalina opadła. Morawski się uspokoił. – Mam wiele talentów, w przeciwieństwie do ciebie, moherowego prawiczka-onanisty. Morawski poczerwieniał i rzucił w nią linijką. Spudłował. Cholera, wskaźniki znów dobiły do czerwonej kreski. – Ty głupia idiotko, sterczące cycki i rozdymany tyłek to nie wszystko. – Chociaż mi coś sterczy, a tobie wisi jak flak.
- numer 2/09
113
opowiadanie
Piotr Michalik Dudek jest spokojna, bawi się tą sprzeczką. Jest skupiona, obserwuje go uważnie, wydziela dużo śliny. Pieprzona kanibalka. – Powinni ci przyznać Nobla za głupotę, mój kanarek więcej wie niż ty. – Morawski się równoważył. Tym razem nie eksploduje. – To sobie go podymaj, to akurat twój rozmiar. Uuu, przegięła, wskaźniki poza skalą, Morawski sięga po nożyczki. Wskoczyłem błyskawicznie na czwarty kanał i szepnąłem wprost do jego umysłu: A co mnie obchodzi ta idiotka. I co zrobi? Uff, usiadł i zasłonił się gazetą. On ją zabije, to pewne. Kwestia czasu. Wystarczy, że będę w łazience lub na urlopie. *** Podniosła rękę do ucha. Pokój znów wypełnił się światłem. Zacisnąłem powieki. – Spokojnie, nic ci nie zrobię – powiedziała Sujkowska, wskazując palcem na podłogę. Tam, gdzie kilka chwil temu leżały zwłoki Kowalskiego, pojawił się mały lśniący sześcian. – Co to jest? – podszedłem do tajemniczego przedmiotu i dotknąłem czubkiem buta. – Implant biotyczny. – O co w tym wszystkim chodzi?! – Nasza federacja zrzesza tysiące planet. Jak się domyślasz, znacznie wyprzedzamy was technologicznie i cywilizacyjnie. – Dlaczego się więc ukrywacie? Od lat szukamy braci w rozumie. – zapytałem. – Moglibyście nam pomoc w tym lub owym. Głód, choroby… no wiesz. – Jeszcze kilka tysięcy lat temu często odwiedzaliśmy, jak to powiedziałeś, młodszych braci w rozumie. – Dlaczego przestaliście? – zapytałem. – Nie byli gotowi. Wy w takich wypadkach mówicie o dawaniu małpie brzytwy. – Szkodzili sobie? – Żeby tylko. Wyobraź sobie wojnę galaktyczną, w której ginie dwieście miliardów istnień. Tak skończyło się zaufanie do ras, które nie wyrosły z głupoty. Zażegnanie kryzysu zajęło nam kilkaset lat. Po tych wydarzeniach parlament federacji uchwalił traktat zabraniający kontaktów z rasami zwanymi preracjonalnymi. Ale przejdźmy do kon-
114
kretów. – Czyli? – Na ziemi przebywa obecnie ośmiu pacjentów z zaburzeniami psychicznymi, przeważnie seryjni mordercy. Na orbicie waszej planety wisi zamaskowany statek kosmiczny z kolejnymi chorymi, zamrożonymi do czasu zwolnienia się miejsca. Na planetach cywilizacji prerozumnych prowadzimy program badawczy. Umieszczamy naszych pacjentów i monitorujemy, w jaki sposób nowe otoczenie wpływa na chorobę. Pacjenci mają implanty kontroli, można powiedzieć – mentalne obroże. Chcemy się także dowiedzieć, czy uwarunkowania biologiczne i społeczne mają wpływ na poziom agresji, by ustalić, jakie przerasowienie amnezyjne umożliwi im normalne funkcjonowanie. Będę szczera. Tak naprawdę to nikt nie chce mieć ich u siebie, a cały projekt nie ma znaczących sukcesów. Zysk jest taki, że chociaż mamy oko na psycholi. – Nie wyglądacie na kosmitów – zauważyłem. – Wy umiecie przeszczepiać serca, nerki, płuca. My to samo robimy z jaźnią. Jesteśmy w stanie wyhodować dowolne ciało ze znanych ras. Ostatnio nawet stało się popularne zmienianie rasy co kilkaset lat, dla rozrywki. Przykładowo ja urodziłam się jako Vegańska jaszczurka, ale to było dawno. Wchodzisz w to czy nie? Czas ucieka. – W co wchodzę? – Po śmierci Sujkowskiego mamy wakat. Sama nie dam rady nadzorować tylu pacjentów, a zmiennicy przylecą za około sto trzydzieści lat. – Ale ja nic nie wiem o waszej technologii? – Znasz ziemską kulturę. To jest najważniejsze. – Pochyliła się i podniosła chromowane pudełko. – Implant łączy się z mózgiem na zasadzie symbiozy. Będziesz miał dostęp do ogromnej bazy danych naukowo-historycznych. Za kilka godzin do waszego urzędu automat na orbicie skieruje kolejnych dwóch pacjentów na miejsce Stańczyka i Rutej. Masz kilka godzin na przyswojenie podstaw obsługi implantu oraz zasad prowadzenia nadzoru. Implant transferuje pożądaną wiedzę wprost do mózgu, czyli niewyobrażalnie szybciej i skuteczniej niż tradycyjne metody. Ale pośpiesz się, bo wiedzy jest bardzo dużo, a implant dostraja się do fal mózgowych nosiciela przez około godzinę. O siódmej rano musisz być już gotowy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Kosmiczne Wariatkowo – A jeśli się nie zgodzę? – Czeka cię amnezja i wszczep fałszywych wspomnień, tak jak u wszystkich pozostałych świadków. Zajmę się tym, nie będzie bolało. Jesteś pewny, że chcesz z tego zrezygnować? – A co zyskam? – Niemoralnie długie i bardzo ciekawe życie. – Zrobiła pauzę. Gdy na mnie spojrzała smutnymi oczami, pomyślałem, że sprawia wrażenie bezbronnej. – O ile nie dasz się zabić. – Postaram się – odrzekłem. Gdybym wtedy w mieszkaniu chciał z nią walczyć, zapewne byłbym już zapewne trupem. Czy mam jakieś wyjście? Czy chcę dalej być tylko urzędnikiem? A jeśli mnie wykorzysta i zlikwiduje? Uklękła i wyjęła z paczki małe wijące się stworzonko, pokryte czerwonym pancerzem, na którym sterczały trzy czarne wypustki. – Jest nieszkodliwy dla właściciela, ale może być bardzo niebezpieczny w niewłaściwych rękach. Gdyby posiadł go Stańczyk, stałby się waszym bogiem, władcą pozbawionym ograniczeń. Owszem, wyniósłby ziemię na bardzo wysoki poziom cywilizacyjny. Znam jednak wasze dziecinne ambicje, wkrótce zbudowalibyście nowoczesną broń i zamarzyli o dominacji kosmicznej. – Jakim cudem Stańczyk i Rutej dowiedzieli się o tym cacku? Przecież mieli mieć skasowaną pamięć. – Wspomnienia czasem wracają. I dlatego pacjentów trzeba uważnie monitorować. Nawet bez aparatu mogliby narobić zbyt dużego bigosu, gdyby się tylko ujawnili. Na ziemi jest pięciu członków ekipy badawczej – zawahała się. – Znaczy było tylu, nim zginął Sujkowski. Przepisy mówią, że na dwóch pacjentów przypada jeden strażnik. – A co wyniuchał Kowalski? Zdawał się być dobrze poinformowany? – Nie jesteście tacy głupi, ciągle depczecie nam po pię-
QFANT.PL
tach. Ale to już przeszłość. Akta nie istnieją, świadkowie nie żyją, albo zapomną wkrótce o wszystkim. Znów będzie spokój; na jakiś czas. Mówiła o zabijaniu z taką beztroską. – Czy mam dalej ten milion na koncie? – Nie. Musimy go usunąć. Ale gdy będziesz miał to urządzenie – podała mi implant – pieniądze staną się zbędne. Chcesz złoto, proszę bardzo. Rozbłysło światło i na posadzce zmaterializowała się sterta złotych sztabek. – A może wybierzemy się na Hawaje? – zapyta. Szum morza, piaszczysta plaża, gorące powietrze o zapachu glonów. Nagle ogarnęła mnie fala szczęścia. Spojrzałem na niebo. Słońce tkwiło w zenicie. Zacząłem ściągać sweter, gdyż poczułem, że zaczynam się gotować. – Spokojnie już wracamy – zaśmiała się Anna. Ciemność i chłód – byliśmy ponownie w urzędzie. – To gdzie podpisać? – zapytałem. – Przyłóż implant za ucho i odczekaj pięć sekund. Może lekko zaboleć.
- numer 2/09
11 marca 2009 Lublin
115
opowiadanie
Zuzanna Lenska
116
Celeste Ranek pachnie sosną na zmianę ze świeżo wypranymi firankami. Odświeżacz włącza się co pół godziny, dopóki ona kręci się po mieszkaniu. Tak działa czujka. Potem na wiele godzin zamiera, aż do jej powrotu. – Czemu chce pani pracować dla Master Corporation? – Wysoka blondynka w czarnych, lśniących szpilkach pachnie kosztownie, aldehydowo i wyniośle. Stuka długopisem w formularz osobowy. Na kartce zostają drobne, czarne kropki. – Master Corporation jest międzynarodową korporacją zatrudniającą ponad sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi na całym świecie. Wdraża nowoczesne technologie z poszanowaniem najlepszych standardów. Prowadzi własny program ochrony środowiska, ma fundację wspierającą edukację dzieci. Działa zgodnie z zasadami Fair Trade. Zdobywa liczne nagrody branżowe za innowacyjność rozwiązań i inwestycje przynoszące korzyść nie tylko firmie, ale lokalnym społecznościom. Blondynka przygląda się jej uważnie wielkimi, błękitnymi oczami. Ich błękit jest tak niewiarygodnie czysty, jak niebo w bezchmurny dzień. – Master Corporation jest faktycznie liderem, ale ja pytam o to, czemu pani – zawiesza głos – chce dla niego pracować? Dziewczyna milczy. Pociągła twarz jest lekko asymetryczna. Brwi nieco zbyt gęste. Tęczówki nie mają określonego koloru, zdają się być raz zielonkawe, a raz brązowawe. Jasne, prawie przezroczyste, a po chwili ciemne, jakby wypełnione wodą, nad którą przepływają obłoki, odbijające się na powierzchni. – Nie mam rodziny. Nie mam przyjaciół. Nie mam nawet kota. Jestem sama i jedyne, co potrafię, to zarządzać magazynami wielko powierzchniowymi. Mogę pracować po godzinach, nie potrzebuję urlopów, bo nigdzie nie wyjeżdżam. Jestem mrówką, która szuka mrowiska. – Świetnie. – Rekruterka zanotowała kilka słów na marginesie jej cv, w którym poza edukacją był tylko jeden zapis. Tylko jedna firma przez dwanaście długich lat. – Czy ma pani do mnie jakieś pytania odnośnie tej pracy? – Kiedy mogę zacząć?
Rekruterka uśmiechnęła się samym kącikiem ust. Nie podniosła powiek i nie obdarzyła jej ponownie elektrycznie niebieskim spojrzeniem. Oficjalny ton nie pokrył obojętności nawet cieniutką warstewką serdeczności. – Odezwiemy się. Potem było sześć tygodni oczekiwania na telefon, ale kiedy wreszcie zadzwonił, nie mogła odebrać. Nie oddzwoniła od razu, bojąc się utraty złudzeń. Inne firmy kolejno odrzucały jej aplikacje, podając najróżniejsze powody: za mało doświadczenia, za dużo doświadczenia, szukają kogoś młodszego, szukają kogoś starszego, szukają kogoś z innym profilem psychologicznym, szukają kogoś z jej profilem psychologicznym, ale innym wyglądem, szukają kogoś z jej wyglądem, ale innym wykształceniem. Ostatnie dni były bardzo ciężkie, gdy tak leżała, nieumyta, nieuczesana, gapiąc się w sufit, a w tle słyszała egzaltowane dialogi, w których przewijało się wciąż to samo słowo: amor. Miłość pachnie zwiędłymi różami, stojącymi w wazonie za długo. Długo, bo nikt nie przynosi już świeżych kwiatów i nie ma czym zastąpić starych. Płatki opadają z cichym westchnieniem na blat stołu. Jest ich coraz więcej tam niż tu, aż zostają same łodygi, które po prostu trzeba wyrzucić, chociaż wciąż się nie chce. Chociaż wciąż się ma nadzieję, że te róże nie będą ostatnie. Rzeczy ostatnie są naznaczone piętnem czasu, który pożera wszystko. Rzeczy ostatnie to drobne ślady rzeczy pierwszych, które przeminęły. Rzeczy ostatnie… kruche i czule przechowywane, znienawidzone za to, że już nigdy się nie powtórzą, że więcej ich już nie będzie. Magazyn jest olbrzymi, stoi w polu. Trawniki są zielone, koszone raz na trzy dni i zraszane regularnie dwa razy na dobę. Na podjazdach i parkingach nie ma samochodów, to tylko puste płaszczyzny, które przemierza drobnym, szybkim krokiem. Od bramy z małą budka wartowniczą aż do wejścia. Strażnicy zmieniają się co kilka tygodni. Na początku każdy z nich miał imię przypisane do twarzy i jakieś drobne cechy, z których rekonstruowała dla
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Celeste zabawy jego osobowość podczas długich, nudnych godzin pracy. Na przykład Staszek. Złamany nos nadawał mu groźny wygląd boksera, ale naprawdę Staszek jąkał się i czerwienił, zakompleksiony i nieśmiały. Zawsze podczas obchodu omijał jej biuro, a kiedy wychodziła znienacka z jakiegoś korytarza, zamierał, a światło latarki pląsało nerwowo po ścianach i suficie. Karol miał mnóstwo piegów, wciąż słuchał transmisji sportowych z małego radyjka przypiętego do paska. Czasem markował grę w piłkę, uderzenia i gole, a potem taniec zwycięstwa i owację tłumu. Miała wrażenie, że wygłupiał się bardziej, gdy przypuszczał, że go obserwuje. Puszczał do niej oko, a raz zaprosił na tańce, ale nie poszła. Następnego dnia już go nie było, minęło pięć tygodni i znikał jak inni. Tomek nie lubił się ruszać. Robił obchody niechętnie i pospiesznie, a potem od razu szedł coś zjeść. Praktycznie cały czas coś żuł. Dziwiło ją, że pozostaje taki szczupły, właściwie pałąkowato chudy, z oczami zapadniętymi w głąb czaszki, lekko pożółkły i mrukliwy. Ale po kilku miesiącach przestała zwracać uwagę na strażników. Mówiła im mechanicznie niezobowiązujące pozdrowienie, czasem dorzucając jakiś komentarz dotyczący pogody, nie odwracając się, nie przystając nawet. A oni czasem meldowali, że trzecia gródź się w nocy zacięła, a czujka na poziomie czternastym włączyła się już piąty raz, chociaż nic, absolutnie nic tam nie ma. Na początku bała się tu wchodzić sama. Czuła się jak mrówka w pudle rezonansowym skrzypiec. Oczy z trudem przyzwyczajały się do mroku. Na zewnątrz było już jasno, ale tu nie docierało dzienne światło. Musiała za każdym razem przejść kilka kroków wzdłuż ściany, aż namacała włącznik i poczekała na świetlówki, które niespiesznie i z trzaskiem mrugały, wydobywając z ciemności kawałek sali. Wiedziała, że musi przemierzyć dokładnie wyliczone dwadzieścia kroków w coraz słabszym zasięgu światła i dopiero wtedy wejdzie w pierwsze regały. Następny włącznik umieszczony był przy pierwszej grodzi. Zanim tam dotrze… pogrąży się w dziwne, senne wrażenie oddzielenia od świata zewnętrznego,
QFANT.PL
jasnego i pełnego ludzi. Musiała pokonać kolejny odcinek, prawie pięćdziesiąt metrów. Po prawej ręce oddzielony metalową kratą Skład Celny. W ciszy słychać dobiegające stamtąd skargi i pretensje gryzoni wpadających w elektryczne pułapki i piszczących w przedśmiertnych skurczach. Czas jakby rozciągał się, mierzony falami wtłaczanej w tętnice krwi. Nieustanny przypływ. Mdły zapach gęstniejącego powietrza roznoszącego echo kroków. Tup. Tup. Tup, tup. Tup. Martwe ciało, zimny trup. Co ma wisieć, nie utonie, Zimne są zmarlaka dłonie. Co utonie, nie powisi, Trupia woń powietrze kisi. Robak toczy truchło trupa, W środku jest ich cała kupa. Postanowiła, że nad kolejną zwrotką zastanowi się potem. Miała ze sobą latarkę. Nie mocny reflektor, tylko zwykłą latarkę, z którą wygodnie jest zejść do piwnicy lub zajrzeć za pralkę w poszukiwaniu stanika, który zsunął się z łazienkowej suszarki. Ale na pewno za słabą na ten ogromny ciąg alej, szerokich jak wiejskie szosy, z niszami pustych miejsc paletowych i sufitu zawieszonego na wysokości dachu kilkupiętrowej kamienicy. Szła i szła prawie zupełnie w ciemności. Brama była zamknięta. Odłożyła latarkę na podłogę i wypróbowaną techniką ujęła niewygodny uchwyt, zaparła się nogą o ścianę i pociągnęła z całej siły. Rolki z nieprzyjemnym zgrzytem przetoczyły się kilka centymetrów. Wiedziała, że najtrudniej jest ruszyć, potem mechanizm zadziała płynnie. Włożyła jeszcze trochę wysiłku, odepchnęła się jakimś ekwilibrystycznym wyrzutem kolan od ściany i brama przejechała akurat o tyle, by zdążyła się wślizgnąć w szparę, zanim znów się zamknęła. Ta część magazynu była przystosowana do przechowywania farmaceutyków. Zainstalowano tu specjalne urządzenia kontrolujące wilgotność, temperaturę i oświetlenie. W ściśle określonych odstępach czasu włączały się lampy zabijające bakterie, pleśnie i grzyby. Pachniało ozonem. W oddali półmrok rozjaśniały punktowe czer-
- numer 2/09
117
opowiadanie
Zuzanna Lenska
118
wone żarówki, ale ONA była pogrążona w łagodnym, żółtawym blasku, otaczającym ją jak nimb świętości. Z dołu prawie nie można było jej dostrzec. Wisiała wysoko, w jednej trzeciej od sufitu. Malutki prostokącik ponad ciemnościami. Ale dziewczyna wiedziała, co ma zrobić, żeby JĄ zobaczyć. Podeszła do huśtawki, jasnej, zwykłej. Twarda i niewygodna deska na czterech łańcuchach, których końce zaczepiono o haki na suficie. Ciężko ją było rozbujać i nie można było zatrzymać. Najpierw uciekało się do tyłu, za plecami pojawiała się ściana, a potem huśtawka wracała po łuku. Trzeba było wyciągnąć nogi sztywno przed siebie i schować je dopiero tuż przed przeciwległą ścianą. Tuż przed NIĄ. – Jest piękna. Pachniał słodkimi figami, bergamotką i pieprzem. Dziwne połączenie jak na mężczyznę. Nosił jedwabne garnitury i sznurowane buty na skrzypiących, skórzanych podeszwach. Siadał na huśtawce i frunął do niej. Do NIEJ. W ciemnościach. – Pani Alicjo… – Popatrzył na nią. Drgnęła, nie spodziewając się go tu zastać. – Przyszłam… – Zająknęła się. – Sprawdzam… – Wiem. – Uśmiechnął się łagodnie. – Jest taka piękna. Ostatnia, która wyszła spod ręki Mistrza. Odkąd pierwszy raz ją tu przyprowadził, zastanawiała się, czemu to wszystko? Czemu tak wielki magazyn, pole, strażnicy i ta hala, jak nawa główna katedry, z której wyrwano wszystkie wnętrzności i zostawiono tylko szkielet obciągnięty żelazną błoną? – Szykuję dla niej coś wyjątkowego. – Pochwalił się, siadając na desce. Przesunął się w lewo i poklepał wolne miejsce. – Niech pani siada. Usiadła z brzeżka, obejmując ramieniem grubo kute ogniwa. – Jest pani jej oddana, cieszy mnie to. Chciałbym ją stąd niebawem zabrać. Gdy tylko przygotuję nowe miejsce. – Zaczęli lekko się kołysać, nie więcej niż na długość kroku w przód i w tył. – Chciałbym zabrać tam też panią. Zgodziłaby się pani nam towarzyszyć? Im. Jemu i JEJ. – To daleko? – Głęboko – wyznał po zastanowieniu. – Ale niedaleko.
– Czy moje obowiązki się zmienią? – Nie bardzo – przyznał z lekkim uśmiechem, kładąc końce palców na jej kolanie. – Poproszę tylko o to, by pani poświęciła nam… jej… – skorygował – nieco więcej czasu. Czy byłaby pani na to gotowa? Za odpowiednim wynagrodzeniem, rzecz jasna – uzupełnił, a jego palce odpłynęły. Zgodziła się. I tak nie miała lepszej oferty. Master Corporation wynagradzało ją hojnie już teraz, a ona prawie nie ponosiła żadnych wydatków. Nie kupowała sobie przecież biżuterii, drogich perfum, kochanków ani nawet świeżych bukietów róż. ONA patrzyła na nich z góry, z wyżyn kunsztu, z jakim została namalowana. Z tchnieniem geniuszu w każdym najlżejszym tknięciu pigmentu, naśladującego rumiane od tętniącej krwi policzki, jędrne i świeże, jakby dopiero co wróciła z przechadzki, forsownej, lecz przyjemnej. Oczy lśniły blaskiem, skrzydełka nosa niemal dostrzegalnie drgały w oddechu, pierś prawie falowała, dłoń o wąskim nadgarstku z pojedynczymi żyłkami pod gładką, jasną skórą, nieomal poruszała smukłymi palcami. – Muszę ją ukryć – wyznał zazdrośnie. – Ochronić. Pomoże mi pani, Alicjo? Skinęła poważnie głową, godząc się na wszystko. Wszystko to takie coś, co nie ma granic. Pracowała dla Master Corporation już pięć lat, ale nie poznała innych pracowników niż zmieniających się co pięć tygodni strażników i tej kobiety w kadrach, która dwa razy do roku przesyłała kurierem bony okolicznościowe z życzeniami od firmy. W tym czasie raz zachorowała i wzięła pięciodniowe zwolnienie, ale w domu leżała tylko trzy dni. Nie miała tam co robić. Gapić się w telewizor? O NIEJ przeczytała już wszystko. Znała ją na pamięć. Każdy punkt i plamkę na płótnie i cień, czający się na krawędzi warg. ONA była kimś. Alicja była nikim. Nie miała znajomych. Nie rozpoznawał jej listonosz, ekspedientka w sklepie, nawet dzieciaki na podwórku traktowały ją jak powietrze. Była niewidzialna dla otoczenia. Samotna, skromna kobieta bez rodziny, po trzydziestce, niewyróżniająca się urodą, milcząca i cicha. Gdyby umarła, nikt by po niej nie płakał, gdyby zniknęła nagle, nie odczuliby żadnej pustki,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Celeste żadnego żalu. Nawet nie zorientowaliby się, że jej nie ma. Czy można zauważyć nieobecność kogoś, kogo obecności się nie zauważa? Więc kiedy Jan van der Laag zaproponował, żeby mu pomogła, nie miała żadnego powodu, żeby się nie zgodzić. Odczuła tylko lekki przypływ adrenaliny, wiedząc, że teraz wreszcie wszystko się zmieni. Wszystko, gdy rozpocznie nowe życie z NIĄ. Każdy magazyn ma swoje sekrety i każdy sekret ma swoją woń. Jej sekret miał woń gruntowanego płótna i bieli ołowiowej. Żelaznych ogniw i ozonu, przywodzącego na myśl świt po nocnej burzy. Czerwone oczy nocnych drapieżników rozpraszały mrok hali, śledząc każdy jej krok. Tylko one mogły ją widzieć, ale nawet dla nich potrafiła stać się niewidzialna. – Nikt jej nie ma, tylko ja. – Jan van der Laag uśmiechnął się chełpliwie, stojąc pod ścianą i patrząc w górę. – Nikt jej nie ogląda, tylko ja. ONA zaś patrzyła przed siebie, w rozległą pustkę. Odgrodzona od świata, który był tam, za grodziami, żelaznymi drzwiami, za powietrzem tłoczonym dmuchawami, które szemrzą jak strumyki przecinające doliny Lombardii. Tylko ONA je jeszcze pamięta, tylko dla niej tak szemrzą o starych czasach, o drzewach dawno spalonych i ludziach, którzy przeminęli, jak przemijają kolejne wiosny oraz sekretne pocałunki i słowa, których sens zaciera się szybciej niż litery wkute w kamieniu, a głosy milkną i zapada zupełna cisza. Na zawsze. Tamtego dnia Alicja usiadła na huśtawce ostatni raz. Wyciągnęła dłonie i pochwyciła JĄ. Czerwone oczy przyglądały się im obu w milczeniu. Alicja nakazała im milczenie, a one musiały jej słuchać. Alicja uśmiechnęła się do siebie, bo od dawna znała magiczne słowo. Nie, oczywiście, że Jan van der Laag go nie zdradził. Nie ufał przecież nikomu. To ONA podpowiedziała Alicji to, czego nie można było dostrzec, ale istniało, ukryte pod cienką warstwą farby. To, czego została pozbawiona, gdy malarz uznał, że zamaluje okno z tyłu, spuści czarną zasłonę, która przesłoni niebo, żeby podkreślić subtelne rysy i jasną, promienną karnację.
QFANT.PL
Alicja wyszła tamtego dnia jak każdego innego. – Piękna pogoda, słonecznie… – Rzuciła, nie odwracając się, a strażnik kiwnął głową, nie podnosząc oczu znad książki. – Do poniedziałku, pani Alicjo! – Zdążył jeszcze krzyknąć, zanim przeszła furtką w bramie. Dopiero rozpoczynał dyżur, a polecony przez kogoś kryminał wciągnął go tak bardzo, że nic nie zauważał. Co zresztą mogło się stać w tym pustym magazynie, stojącym wśród pola? Nie wiedział właściwie, co tam jest w środku i dlaczego jedynym pracownikiem jest ta drobna kobieta z dużą lnianą torbą, w której wnosiła jabłko, pojemnik z porcją sałatki, gazetę i jakieś damskie drobiazgi o higienicznym przeznaczeniu. Pracował w wielu innych magazynach, ale tam
rys. Magdalena Mińko
- numer 2/09
119
opowiadanie
Zuzanna Lenska bez przerwy wjeżdżały i wyjeżdżały dwudziestoczterotonowe naczepy, plombowane kontenery, a czasem wagony towarowe. Ciągle trzeba było sprawdzać papiery, wypisywać przepustki i znosić awanturujących się kierowców. Tu było inaczej. Zupełnie inaczej, ale nie narzekał. Na cóż miał narzekać? Że może sobie w spokoju poczytać książkę? Pomyślał, że ten Skowroński całkiem nieźle pisze i przełożył kolejną stronę, w oczekiwaniu na finał. Nikt jej nie mógł znaleźć, przecież była niewidzialna. Zwykła kobieta, nie rzucająca się w oczy, rozpłynęła się w tłumie. Oczywiście, Jan van der Laag szalał. Postawił na nogi wszystkie służby, ale nigdy nie zdradził, czemu jej tak szuka. Nie mógł przecież wyjawić JEJ sekretu. – Na kogo mam przygotować rezerwację? – Konsjerż przyjrzał się jej z sympatią. Opalona, ubrana w lekką sukienkę z błękitnego jedwabiu,
przechylała się właśnie przez poręcz balkonu, zapatrzona w pejzaż Pianura Padana. – Na nazwisko Gallerani? – Tak. I proszę mi mówić po imieniu… – Zaproponowała, odwracając się gwałtownie. Zarumieniona, o oczach jasnych i jednocześnie głębokich jak zdradliwe, górskie potoki. – Celeste…
Zuzanna Lenska Zuzanna Lenska, rocznik ‘77. Wykształcenie nie związane z literaturą, wykonywany zawód również. Mieszka w najbardziej steampunkowym mieście w Polsce, w dziewiętnastowiecznej fabryce przerobionej na lofty. Lubi czytać, grać w Diablo i dyskutować na oderwane od życia tematy. No i... opowiadać historie, to oczywiste :)
Marek urodził się 17.06.09 o 17:57 Waży 3.400 i ma 55 cm Tego tajemniczego SMSa otrzymałem w minioną niedzielę od naszej redakcyjnej graficzki Basi „Yuhime” Wyrowińskiej. I mam pewien problem, bo nadawczyni nie odbiera telefonów, a ja nie wiem co to za szyfr... W tym miejscu chciałbym uczynić nieco prywaty i nadać do niej komunikat (a nuż przeczyta): Droga Barbaro! Naprawdę nie mamy pojęcia (chyba), o czym piszesz, ale podświadomie (męska intuicja istnieje), podejrzewamy, że o czymś radosnym. Przyjmij więc nasze redakcyjne najszczersze gratulacje! Cieszymy się razem z Tobą i czekamy z niecierpliwością momentu, gdy wrócisz do nas i znów zaczniesz czarować nas i rzesze czytelników kwartalnika swoimi grafikami.
Ucałuj Marka mocno!
120
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 2/09
121
opowiadanie
Jarosław Biliński
122
Primopolis Ruiny miasta stały zatopione w ciszy, niekiedy przerywanej brzęczeniem blach poruszanych podmuchami wiatru. Gdzieniegdzie przez popękane ulice przetaczały się śmieci, gnane przedburzową zawieruchą. Nadciągające chmury okryły cieniem szare budynki, zwiastując obfity deszcz. Piasek zmieszany z zaschniętą ziemią wzlatywał w powietrze i lądował na dachach zardzewiałych samochodów, blatach kawiarnianych stołów, parapetach, gdzie wciskał się między szpary w betonie. Drewniana płyta, zakrywająca okno mieszkania w kamienicy, drgnęła delikatnie. Na jej bocznej krawędzi spoczęły palce, do połowy okryte czarną rękawiczką. Po chwili odsunęły zasłonę w bok, a w miejscu powstałej szczeliny pojawiła się głowa mężczyzny. W zarośniętej twarzy, z lekko uwydatnionymi policzkami, spoczywały niebieskie oczy o barwie głębi oceanu. Zaciśnięte, pełne usta lekko drżały. Spojrzenie obserwatora spoczęło na wyjściu z metra. Zwilżył językiem wargi i przymknął oczy, gdy drobiny piasku zaczęły uderzać w policzki. Chwilę obserwował skwer przy schodach prowadzących do podziemia, po czym westchnął i zasłonił okno. Powoli odsunął się od ściany, przeszedł na środek pomieszczenia i oparł o drewniany stół. Zniszczony przez czas mebel zatrzeszczał i odpadły z niego fragmenty wyblakłej farby. Mężczyzna niedbałym ruchem odgarnął pyłki z czarnej szmaty, spoczywającej na blacie, a następnie postawił przy niej metalową walizkę opatrzoną znakiem laboratorium medycznego. Westchnął ponownie, wlepiając wzrok w ciemny materiał. Z zewnątrz doszedł go nietypowy odgłos, przypominający mowę. Podbiegł do okna najciszej, jak potrafił i odsuwając zasłonę, zrobił malutką szczelinę, przez którą obserwował uważnie ulicę, przydworcowy plac, wejście do metra i centrum handlowe. Trwał w bezruchu kilkanaście minut, ale nikogo nie dostrzegł ani nie usłyszał. Pomyślał, że to omamy ze zdenerwowania. Miał nadzieję, że gdy tylko wejdzie do Czarnego Miasta, uspokoi się, a emocje opadną. Podniósł wzrok na potężne, czarne, stalowe ściany, majaczące nad ruinami miasta, tworzące równą linię na horyzoncie – cel jego po-
dróży. Primopolis było stalową klatką, zamieszkałą przez trzy miliony ludzi – nigdy mniej, nigdy więcej. Kiedy mieszkaniec umierał, na jego miejsce wpuszczano nową osobę. Przepustką do miasta była czyjaś śmierć, a wyjść można było tylko wtedy, gdy komisja znalazła kogoś bardziej wartościowego na miejsce dezertera. Każdego dnia pod wielkimi stalowymi ścianami ustawiała się długa kolejka ludzi szukających schronienia lub nowej przyszłości, jakiej nie uświadczyliby na martwej ziemi. Czasami czekali w strefie ochronnej całe dnie, zanim przyszła ich kolej. Wielu nie doczekało. Ci, którzy zrezygnowali, próbowali naruszać „strefę zero”, otaczającą miasto dziesięciokilometrowym pasem, lecz aresztowani, nie trafiali do więzień w mieście, a do przymusowych obozów pracy, położonych daleko poza granicami Czarnego Miasta. Podszedł do walizki, otworzył ją i zaczął wykładać zawartość na czarną szmatę. Najważniejsze rzeczy: holograficzny dowód tożsamości, identyfikator medyczny, walutę, zegarek oraz Biblię ułożył z boku. Następnie zdjął z siebie wszystkie stare, zniszczone ubrania, zastępując je szarym, dwuczęściowym uniformem medycznym. Założył czarny parciany pas, na którym zawiesił dwie magnetyczne kieszenie i umieścił w nich najważniejsze przedmioty. Niepotrzebne ubrania wcisnął niedbale do walizki, położył na nich kaburę z pistoletem, magazynki oraz mały skaner termowizyjny, zamknął ją i przeniósł do następnego pomieszczenia. Ukrył pakunek w szybie kominkowym. Sprawdził dokładnie, czy jest niewidoczny i czy nie wypadnie. Wrócił. Z małego, obdartego plecaka o oliwkowym kolorze wyjął niewielki kuferek i otworzył go. Wewnątrz znajdowały się dwie małe fiolki z przeźroczystym płynem i pojemnik ze środkiem dezynfekującym. Wyciągnął go i spryskał cały uniform, twarz i ręce. Zatarł dłonie i chwycił za fiolki z płynem. Otworzył tę z różowym paskiem naklejonym przy wieku. Westchnął ciężko i zawahał się. Przyłożył krawędź naczynia do ust i wypił całą zawartość, po czym bardzo szybko chwycił za drugą fiolkę i uczynił to samo. Jego twarz wykrzywiła się, a w oczach pojawiły łzy. Mężczyzna wiedział, że od tej chwili wszyst-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis ko musi iść zgodnie z planem. Wierzył, że dotrze za mury Czarnego Miasta. Przygotowania do tej misji trwały trzy lata. Zbierał pieniądze na zakup uniformu, dowodu i identyfikatora. Ten ostatni kosztował go rok pracy i podróż do Moskwy. Dowód tożsamości zakupił za części do komputera szóstej generacji, a uniform znalazł na napotkanym trupie. Biblię odebrał kaznodziei, zaraz po tym, jak wpakował mu ołów w twarz, a środki dezynfekujące i fiolki otrzymał od farmaceuty pod Barceloną - swojego przyjaciela. Zegarek, który włożył przed chwilą na lewą rękę, zdobył w Berlinie, walcząc na arenie w podrzędnym klubie. Wszystko było przygotowane. Niepotrzebne rzeczy schował za zniszczony tapczan i rozejrzał się po pomieszczeniu, sprawdzając, czy nie zostawił żadnych śladów. Odczekał kilka minut. Był gotowy. Odsunął zasłonę okna i wyszedł na zewnątrz, przez chwilę obserwując okolicę. Nikogo w pobliżu nie dostrzegł, ale też nie powinien, ponieważ przebywał w „strefie zero”, gdzie każdy intruz był aresztowany. Co najwyżej mógł napotkać patrol karabinierów, ale jeżeli miałby wybierać, wolałby właśnie ich, a nie maruderów czy najemników, którzy szybko zabraliby to, co zbierał pieczołowicie przez tak długi czas. Poza tym, karabinierzy nie aresztowaliby tak od razu medyka, tylko zaprowadzili przed sąd, gdzie miałby szanse wytłumaczyć się z pobytu w zakazanym miejscu. Na szczęście, nikogo w pobliżu nie dostrzegł, wobec czego mógł bez pośpiechu podążać w kierunku drogi prowadzącej do miasta. Po dwóch godzinach dotarł pod ogromną, metalową ścianę. Ogrodzenie ciągnęło się na długość piętnastu kilometrów – odpowiadającą szerokości miasta, które było czworobokiem o powierzchni dwustu dwudziestu pięciu kilometrów kwadratowych. Wysokie na siedemdziesiąt metrów bariery były pordzewiałe, porośnięte mchem i tylko w niektórych miejscach przebijały plamy czarnej farby. Na wysokości dwóch metrów, w równych odstępach, zawieszono tabliczki z napisem „Uwaga! Wysokie napięcie!”. Co jakieś sto metrów ścianę rozdzielały wypusty, nieco wyższe niż sam mur – były to kominy Pinkley’a - potężne generatory prądowe z umieszczonymi wewnątrz turbinami, które napędzała różnica ciśnień, powstająca pomiędzy przyziemiem
QFANT.PL
a wylotem. Przyspieszył kroku, kiedy dostrzegł długą kolejkę do głównej bramy, opatrzonej napisem „Centrum powitań”. Zrobił to mimowolnie – jego wejście znajdowało się kilometr dalej, otoczone kordonem karabinierów i pasem zasieków. Odczytał gigantyczny, podświetlony, niebieski napis: „Centrum meldunkowe”. Czarne Miasto było na wyciągnięcie ręki. Przed małą budką stał żołnierz w zbroi wspomaganej mechanicznie. Jej pomarańczowy kolor kontrastował z czarnym tłem muru miasta. - Stój! – krzyknął karabinier. Jego głos był zniekształcony przez przetwornik cyfrowy zamontowany w hełmie. – Wyciągnij dowód tożsamości i uruchom opcję identyfikacji! – wydał polecenie, które mężczyzna natychmiast wykonał. Żołnierz opuścił broń i przyłożył do oczu panel sensoryczny, zamieszczony na nadgarstku. Chwilę odczytywał informacje o przybyszu, po czym wykonał zapraszający gest. - W porządku, możesz wejść do komory – Odezwał się, kiedy mężczyzna był już blisko niego. – Odprowadzę cię – dodał i wskazał stalowe drzwi. - Dziękuję – mężczyzna odpowiedział mocnym, zachrypniętym głosem. Ukłonił się i delikatnie uśmiechnął. Obaj ruszyli w stronę wejścia. Dystans, jaki dzielił ich od miasta, przeszli w kilka minut.
rys. Tomasz Chistowski
- numer 2/09
123
opowiadanie
Jarosław Biliński
124
- Niedużo ludzi tędy przechodzi... – zagadał karabiniera, by rozluźnić nerwy i wprowadzić w dryl miasta. Poza tym, słusznie zauważył, że przejście było całkowicie puste, w porównaniu do „Centrum powitań”. - A kto ma przychodzić? Na meldunek to trzeba mieć łeb, nie doktorku? – odpowiedział karabinier. Chociaż tego nie widział, wyczuł uśmiech, który zagościł na jego twarzy. - Prawda... trzeba mieć... – przytaknął, mając nadzieję, że nie otrzyma żadnego pytania, które miałoby potwierdzić jego zawód. - No, to powodzenia w Primopolis! Tutaj pana zostawiam. - Dziękuję. – Odetchnął w duchu z ulgą. Otworzono śluzę. Wszedł do wielkiego, pustego pomieszczenia, w którym panował półmrok, rozświetlany podsufitowymi jarzeniówkami o niebieskiej barwie. Wiedział z opowieści przyjaciela, co powinien robić. Stanął na środku hali i czekał, aż drzwi za jego plecami zostaną zamknięte. Gdy ostatnie promienie światła dziennego znikły z betonowej podłogi, przed oczami pojawił się hologram oficera dyżurnego. Kobieta, ubrana w standardowy, szaroniebieski uniform, siedziała za małym biurkiem, na którym leżały teczki różnego koloru. Pani oficer miała czarne włosy, spięte z tyłu w kucyk. - Witamy w Primopolis! – Jej twarz wydawała się nieporuszona, niczym wykuta w kamieniu. – Proszę odłożyć wszystkie przedmioty i pozostać w samym ubraniu. Rozpoczniemy procedurę odkażania – wydała polecenie. Po chwili komorę wypełnił biały dym, w którym musiał wytrzymać dwie minuty. Kiedy dezynfekcja została zakończona, włączono wentylację, oczyszczając tym samym powietrze. Hologram pojawił się ponownie przed przybyszem. - Dziękujemy za współpracę. Proszę zabrać wszystkie swoje rzeczy i przejść do oznaczonych drzwi. Dziękuję – wydała kolejne polecenie w równie beznamiętny sposób. Mężczyzna spojrzał na ściany pomieszczenia i dostrzegł delikatny, podświetlony zarys uchylonego wejścia. Wszedł do korytarza oddzielającego śluzę od biura komisji. Zorientował się, że jest obserwowany przez oko kamery. Podszedł do następ-
nych drzwi, które zostały otwarte, gdy przy nich stanął. Kolejne pomieszczenie raziło bielą, pokrywającą wszystkie ściany, sufit i podłogę. Naprzeciwko dostrzegł szklane przesuwane drzwi, a po prawej długie biurko srebrnego koloru i siedzących za nim oficerów. Dwóch starszych panów i kobietę, którą wcześniej widział w hologramie. Podszedł niezwłocznie do mebla i stanął przed nimi, twarzą skierowany do pierwszego z mężczyzn. - Proszę się przedstawić – nakazał przewodniczący komisji. - Albreht Laqueda. - Wiek? - Dwadzieścia dziewięć lat. - I ma pan drugi stopień naukowy... Do tego zdobyty dwa lata temu? – Oficer pochylił głowę i spojrzał na pytanego spode łba. - Pracowałem w Tertiopolis, pod Kijowem – odpowiedział wyuczonym na pamięć tekstem. - A tam, w Teritopolis, było źle, że opuścił pan to miasto? - Chciałem pracować w Berlinie, przy uzdatnianiu wody, ale po roku nie doczekałem się posady. - I wrócić pan nie mógł... – stwierdził, przeglądając kolejne karty wyświetlane na monitorze. Kupiona tożsamość była bardzo rozbudowana pod względem edukacji. – A więc, panie Albrehcie, uzdatnianie wody? - Tak, byłoby wspaniale – odpowiedział, tym razem nie kłamiąc. - W tej chwili nie ma wolnych miejsc. Po skanowaniu ciała i rzeczy proszę udać się do dystryktu „AH1”, gdzie znajdzie pan lokum. Kiedy posada się zwolni, zostanie pan o tym poinformowany. Proszę iść do centrali z wnioskiem o pracę, tak, żeby nie zapomnieli, bo zgłoszenie może zaginąć w stercie informacji. „Nie zapomną...” - pomyślał. - Czy ma pan jakieś pytania? – odezwała się kobieta. – Nie? To ja tylko powiem, że moim obowiązkiem jest przekazanie panu, że opcję identyfikacji trzeba mieć włączoną bezustannie, przez cały czas pobytu w Primopolis. – Wstała, odebrała kartę magnetyczną od oficera po prawej i wyszła zza biurka. – Proszę za mną, do komory skanującej. Kontrola ciała i rzeczy osobistych była rutynową czynnością i trwała kilkanaście sekund. W jej trakcie ciało badanego było prześwietlane w celu
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis wykrycia schorzeń, wszczepów, chipsetów informatycznych lub przemytu nieautoryzowanych przedmiotów. Tych jednak nie wykryto. Po zakończeniu procedury otworzono drzwi następnego pomieszczenia, gdzie każdy nowy przybysz mógł poznać strukturę miasta, jego historię, oferty pracy lub znaleźć mieszkanie. Albreht niechętnie wszedł do tego miejsca, ponieważ dokładnie wiedział, że wszystkie te informacje są zbędne. - Pana rzeczy... – Kobieta zatrzymała go przy wejściu do tunelu prowadzącego bezpośrednio na główny terminal miasta. - Ach, zapomniałbym... - Dowód tożsamości też się przyda. – Pokazała trzymany w dłoni elektroniczny dokument. Mężczyzna skarcił się za zbytni pośpiech, z trudem opanowując nerwy. Na jego czole zabłyszczały kropelki potu. - Dziękuję. - Dobrze się pan czuje? - Tak, doskonale. Gdzie najlepiej zanocować? – Postanowił ją zagadać. - Łapacze pewnie pana przechwycą i gdzieś ulokują, ale ja bym proponowała „Błękitną Lagunę”, motel na granicy dystryktu „AH1” i „AH2”. - A tak, skorzystam... - Proszę pana! – krzyknęła, gdy już miał się obrócić i skierować do tunelu. Albrech zamarł w bezruchu. - Dowód... – Podeszła i przekazała dokument tożsamości. – Na pewno dobrze się pan czuje? - Doskonale, naprawdę. - To świetnie. Pana wartość to siedemdziesiąt dwa punkty. Prawie jak kadra naukowa. Gratuluję. Wartość walutowa to dwa tysiące osiemset uniqów. Albrecht doskonale wiedział, że jego prawdziwa wartość punktowa wynosiła zaledwie dziewiętnaście. Każdy obywatel Primopolis otrzymywał oznaczenie w specjalnej skali, świadczącej o jego wykształceniu, zdrowiu i zdolnościach. Minimalna ilość, aby zostać obywatelem, wynosiła dwadzieścia. Każde dwa lata życia w Czarnym Mieście zwiększało punktację o kolejne dwa oczka. Nie wiedział za to, skąd otrzymał tak wysoką cenę w walucie europejskiej. Suma, którą usłyszał, stanowiła równowartość rocznej pensji pracownika wykwalifikowanego. Postanowił o to zapytać.
QFANT.PL
- Jak to? Pan nie wie? – Kobieta po raz pierwszy zrobiła jakąś minę. Wyraźnie była rozbawiona pytaniem Albrehta. – Biblia, proszę pana! Drukowana, oryginalna Biblia! Każdy panu chętnie odda dwa tysiące, aby ją mieć. - Ach... To pamiątka... po ojcu. – odpowiedział zmieszany. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile jest warta. Dla niego, owszem, była cenna, ale to za sprawą haseł, które zawierała. - Proszę jej nie zgubić i życzę powodzenia... – Kobieta podeszła bliżej i wyciągnęła plastikową wizytówkę. – To mój numer... Jestem wolna dzisiaj wieczorem. Spojrzał na nią całkowicie zmieszany i zaskoczony jej bezpośredniością. Zdecydowanie wolał ją jako hologram, a nie żywą istotę. Z grzeczności jednak, odebrał wręczaną kartę, uraczył ją niepewnym uśmiechem i poszedł w stronę terminala. Pierwszym, co zobaczył, był okalający wszystko mrok. Ciemność była tak nienaturalna, że ze zdziwienia zadarł mocno głowę i spojrzał w niebo. W jednej chwili pojął, skąd Czarne Miasto wzięło swą nieoficjalną nazwę. Wysokie na sto pięćdziesiąt metrów, czarne, stalowe wieżowce, ustawione jeden przy drugim, zakrywały niebo, tworząc w górze niewielkie szczeliny, wprowadzające minimalną ilość światła. Ściana, którą w tej chwili miał za plecami, była oddalona niecałe dwieście metrów od pierwszej linii budynków, tuż za nią znajdował się kolejny rząd, a za nim następny. Szachownica, utworzona przez wieżowce, zajmowała czwartą część miasta, bezustannie skrytą w półmroku. Stał wpatrzony w stalowe bryły i podziwiał ich ogrom. Wcześniej nic nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jak to, czego właśnie doświadczał – ludzka potęga. Zamyślenie zaczęło ustępować ciekawości kakofonii dźwięków, dochodzących jego uszu. Opuścił głowę i obserwując terminal pełen ludzi, pojazdów, neonów, latarni i reklam, słuchał szumu setek otaczających go urządzeń. Małe pojazdy napędzane elektrycznie, roboty sprzątające, roboty serwisowe, muzyka z reklam – wszystko zlewało się w jedno echo, drażniące jego słuch. - Panie, chcesz pan mapę? Skupił wzrok na stojącym przed nim mężczyźnie, odzianym w bordowy płaszcz sięgający do kolan. Facet wymachiwał mu przed oczami pendrivem.
- numer 2/09
125
opowiadanie
Jarosław Biliński - A za ile ta mapa? - Dyszkę... Chcesz? Bo mam innych klientów... - Dychę? A tam ją mogłem dostać za darmo. – Skierował wzrok w stronę drzwi, przez które przed chwilą przeszedł. - No mogłeś, ale nie wrócisz tam, no nie? Więc chcesz, czy nie?! Miał już odpowiedzieć, że tak, kiedy zobaczył biegnącego w ich stronę ciemnoskórego karła. Zawiesił na nim zaciekawione spojrzenie. - Gilbert! Gilbert – krzyczał z daleka karzeł. – Zostaw gooo... – Biegł, wykonując przy tym śmieszne kroki. Gość od mapy machnął ręką, schował urządzenie do kieszeni i odszedł. Zdyszany karzeł stanął przed Albrehtem. - A ty co? Sprzedasz mi lepszą mapę? – Patrzył na niego z góry. „Kurdupel mi ledwo do pasa sięga” – pomyślał, taksując go wzrokiem. - A gdzie tam – powiedział skrzeczącym, piskliwym głosem. – Nowych zawsze naciągają! Chodź, znajdziemy ci jakąś metę. Przybysz znał wiele słów, ale tego ostatniego nie potrafił skojarzyć. Skoro karzeł wiedział, że jest tutaj nowy, to nie zamierzał udawać obeznanego. - Metę? - No gdzieś musisz się rozbić, nie? Albreht znowu był zaskoczony słownictwem kurdupla, ale tym razem skojarzył, że ten miał na myśli mieszkanie. - Ale...
rys. Tomasz Chistowski
126
- Facet! Żadne ale! Nie pozwolę, aby mi ktoś zgarnął punktaka! Idziemy. – Karzeł poprawił wełniany płaszcz, zarzucił na głowę kaptur i nie patrząc, czy nieznajomy za nim idzie, ruszył w stronę ulicy. Albreht po chwili namysłu podążył za nim. - Punktaka? – spytał karła, kiedy zrównał z nim krok. - No a jak, koleś! Wyłącz identyfikację, bo teraz to jesteś kurewską reklamą. Pewnie setka dziwek cię namierzyła... „Racja. Identyfikacja w dowodzie jest włączona” – pomyślał, po czym włożył dłoń do kieszeni medycznego uniformu i wyłączył dowód tożsamości. Nie zdążył nic powiedzieć, bo karzeł wbiegł na jezdnię pełną samochodów i zatrzymał taksówkę. Mały, żółty samochód ledwo wyhamował. - Wsiadaj, koleś! – nakazał i zniknął we wnętrzu pojazdu. Albreht podszedł niepewnie do boku maszyny i z zastanowieniem szukał wejścia. Za szybą pojawiła się głowa nieznajomego i bok samochodu uniósł się. - Ty, kurwa, widziałeś kiedyś samochód? „Tak” – odpowiedział sobie – „Ale takiego - nigdy”. Usiadł obok małego człowieczka. Gdy taksówka ruszyła, drgnął lekko wystraszony. - Jedziemy na „AH1”. Poznam cię z paroma ludźmi, znajdziesz metę. – Karzeł zaczął gadać swoim drażniącym głosem. Mówił bardzo szybko - Zanim się obejrzysz, będziesz ustawiony. Jak wyłapiesz fuchę w kanałach, to się odwdzięczysz. Nie, nie dziękuj, taki już jest Jules. - W kanałach? - No a gdzie, kurwa? Pieprzone centrum uzdatniania wody, człowieku. Kanały dla nas, ale co wam, naukowcom tam takie nazwy używać. Zresztą, człowieku, pieprz, jak to się nazywa, nie? Jest kasa, to jest dobrze! - No jasne. – Próbował się rozluźnić. Zachodził w głowę, skąd karzeł wie, o jego przydziale. Dopiero co wszedł do miasta. Był tutaj niecałe pięć minut! - Kurwa, ty się tak nie zamyślaj! Widzisz? – Wyciągnął niewielki palmtop i pomachał nim energicznie przed twarzą Albrehta. – Trzeba mieć sprzęt, żeby pracować. Wiem o tobie wszystko, człowieku. No ale spokojnie, nie kurwa? Przy mnie jesteś bezpieczny.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis „Gołymi rękami zabijałem ludzi, a przy kolesiu o metrowym wzroście mam być bezpieczny?” - Trzeba mieć pieprzony sprzęt. Powaga. Dziwki, te najlepsze, też go mają, ale wiesz, takie to w „AH1” nie chodzą. Wiesz, co mam na myśli? – Wykrzywił usta w lubieżnym uśmiechu. Jego duże, czerwone wargi odsłoniły śnieżnobiałe zęby, które kontrastowały z ciemną skórą. - Na pewno... - Wpadniemy do „Zaczarowanej”, sypnę hasło, że meta potrzebna, posiedzimy chwilę i coś się znajdzie. Carlson, gość od baru, jest konkretny. Znajdzie ci taką metę, że jemu też będziesz dziękować. Albreht doszedł do wniosku, że do jutra będzie musiał dziękować połowie miasta. - No i jest tak, jak, kurwa, jest jakiś problem, to zbijasz z nim do mnie. Coś trzeba załatwić, zbijasz z tym do mnie. No nie? Żarcie, baby, sprzęt, wszystko. Ale za darmo, to tylko po ryju dostaniesz, rozumiesz, nie? - Doskonale. - No i w porząsiu, facet. Jesteś równy gość. Takich, kurwa, uczonych to ja lubię. Taksówka zatrzymała się przed jednym z wieżowców, których pełno było w Primopolis. Ten oraz inne w pobliżu wyróżniała mniejsza ilość neonów, reklam i ogólnie, światła – tego na zewnątrz, jak i w oknach. - No, koleś, zapłać, a ja idę zrobić grunt. Nie? Karzeł zniknął z pojazdu, zanim Albreht zdołał cokolwiek powiedzieć. - Panie, płacisz pan? Spieszę się! – ryknął taksówkarz. - Ile? - Dwie dychy. - Dwie dychy? Za kurs? To ile ty zarabiasz w miesiącu? Taksówkarz obrócił się w fotelu i rzucił klientowi wrogie spojrzenie. - Robimy problemy, koleś? - Nie, skąd. – Szybko przemyślał sytuację i wyciągnął dwa banknoty, wręczając je kierowcy. Do transakcji, gratis, dodał pełny uśmiech. Wysiadł z samochodu i stanął twarzą do budynku, w którym zniknął karzeł. Wciąż nie był przyzwyczajony do panującego półmroku. Dzielnica „AH1” prezentowała się
QFANT.PL
znacznie mniej okazale od okolic terminala, skąd przybył. Było tutaj brudno, duszno i jeszcze mroczniej, niż słyszał w opowieściach przyjaciela. Na ulicy tkwiło kilka zaparkowanych samochodów, pod sklepami i przy skrzyżowaniach stały niewielkie grupki ludzi. Miejsce przypominało slumsy, jakie widział nieraz podczas swoich podróży. Zaciągnął się miejskim powietrzem i wyłapał w nim zapach jedzenia. Poczuł głód, gdy przypomniał sobie, że od wczoraj nic nie jadł. Wyciągnął dłonie z kieszeni i sprawdził, czy na ręce ma jeszcze zegarek, a za klapą uniformu Biblię. Wszystko było na swoim miejscu. - Koleś! Idziesz, kurwa, czy zwiedzasz? – usłyszał krzyk karła. Jules stał nad schodami prowadzącymi do wieżowca. Za plecami miał knajpę opatrzoną neonowym napisem „Zaczarowana”. Albreht ruszył w jego stronę szybkim krokiem. - Ja tu pieprzony grunt robię, metę załatwiam, a ty kloce oglądasz? Nieładnie tak, facet. - Rozumiem... – Szedł za nim i patrzył, jak głowa karła kiwa się przy każdym kroku. - No ja myślę, facet. Carlson wszystko ustawi, meta będzie pierwsza klasa. Widok na północ, tak, że jak sobie lubisz patrzeć, to ruinki będzie widać z okna. Człowieku, kto by jajogłowych rozumiał? Też mi, kurwa, zawód. – Pchnął obrotowe drzwi knajpy. – Co to za facet, jak, kurwa, paluszkiem pracuje, hę? Nie odpowiedział, bo nie miał pojęcia, na czym
rys. Tomasz Chistowski
- numer 2/09
127
opowiadanie
Jarosław Biliński
128
polega praca specjalisty od wody. Weszli do knajpy. Wnętrze było zadymione, duszne i przepełnione smrodem przypalonego mięsa. „Zaczarowana” była małym lokalem, wypełnionym po brzegi niewielkimi, kwadratowymi stolikami, do których dostawiono aluminiowe stołki. Na całej długość pomieszczenia stały brązowe, zardzewiałe słupy. Oświetlenie stanowiły gołe jarzeniówki w białej i zielonej barwie. Za kontuarem stał Carlson – właściciel lokalu. Gruby, przygarbiony człowiek o okrągłej twarzy, wypukłych, różowych policzkach i blisko osadzonych, okrągłych oczach. - Carlson. To jest koleś, o którym mówiłem. Zajmij się nim, a ja jadę dalej do roboty. – powiedział karzeł i wybiegł z knajpy. Albreht stał na środku lekko zagubiony, nie wiedząc, co teraz powinien zrobić. Barman jednak pomógł wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Zarzucił brudną ścierę na ramię, wyjął szklankę i napełnił ją brązowawym płynem, po czym postawił na blacie i przesunął w stronę gościa. - Wy nowi to zawsze tacy zaczarowani. – Uśmiechnął się i wskazał na przygotowany napój. Gość podszedł niepewnie do kontuaru i usiadł na krześle. Chwycił szklankę i zbliżył krawędź do ust. Już miał zrobić łyk, prawie poczuł smak napoju, gdy rozległ się pisk alarmu z zegarka. Natychmiast odstawił szklankę, wyłączył powiadomienie i z trudem przełknął ślinę. Barman przekrzywił głowę, rozchylił usta i patrzył na przybysza tymi swoimi okrągłymi ślepiami. - Nie napijesz się? - Dziękuję, ale nie teraz. - Carlson stawia drinka, a ty nie pijesz? To źle świadczy. - Nie, ja tylko... - Że co? Klasa lokalu jajogłowemu nie odpowiada? – Oparł masywne ręce o ladę. Napiął kark, a ścierka, która przed chwilą przykrywała ramię, spadła na ziemię. - Ale ja... - Niedobre drinki serwuję? Co? Albreht poczerwieniał ze złości. Napięta twarz uwydatniła niebieskie oczy. - Chciałem powiedzieć... ż... że – jąknął. – Żże w tej chwili...
- Spokojnie... panie, tylko spokojnie. – Carslon wychylił się przez ladę i klepnął klienta w ramię. Ciężka ręka nieomal zrzuciła zaskoczonego Albrehta z krzesła. – Żartowałem. Nie chcę, to nie piję, prawda? „Połamałbym ci ręce, tłuściochu. Zrobię to, jak jeszcze raz mnie dotkniesz” – syknął w myślach. Zrobił niewinną minę, siląc się na grzeczny uśmiech. - Jasna sprawa – skwitował zachowanie właściciela. – Co tak pachnie, jakieś mięsko? – Przypomniał sobie, jak bardzo jest głodny. Carlson obrócił się, podszedł do ściany i z kontaktu wyciągnął niewielkie urządzenie, przypominające kształtem ładowarkę do telefonu. Z kieszeni koszuli wyjął okulary i przyłożył do oczu. - Grilowana pieczeń z przyprawami – odczytał napis z urządzenia. – Mój nowy zapach. - Co?! - A coś ty myślał? Że grill tutaj mamy? - To co jecie? - A głodnyś? - Trochę... – skłamał. - No to polecam kluski z sosem myśliwskim i dostawką. - To wezmę... – Poczuł dziwną radość na myśl o jedzeniu, którego nigdy wcześniej nie próbował. Carlson wyjął prostokątny talerz podzielony na trzy części i przyłożył go do dużej maszyny z wystającymi kranami. Każdy z nich był zakończony czarną wajchą. Nacisnął jedną, a z kranu poleciała kremowa papka, po czym przesunął talerz pod kolejną, gdzie dodał brązowej papki, a przy trzeciej poleciało coś zielonego. Albrehtowi ochota na posiłek jakby przeszła. - Proszę, danie dnia. – Postawił naczynie wypełnione trójkolorową mazią przed nosem gościa i wrzucił do niej łyżkę. – Smacznego – dodał z dziwnym uśmiechem. Przybysz uniósł talerz, powąchał jedzenie, po czym rozejrzał się za miejscem, w którym mógłby spokojnie zjeść. Wybrał stolik usytuowany w najbardziej odległym rogu knajpy, gdzie jedyne źródło światła stanowiła reklama piwa, oświetlająca zakamarek na zielono. Albreht usiadł tyłem do ściany, tak, aby widzieć właściciela oraz wejście. Sprawdził gęstość jedzenia, czy nie zawiera za dużo wody, i nabrał niewielką ilość papki na łyżkę, dotknął
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis językiem, posmakował i odczekał chwilę. Mimo paskudnego wyglądu była całkiem dobra. Zaczął z apetytem pochłaniać nowe danie. Gdy skończył, odczekał z odniesieniem naczynia – ponieważ barman zniknął gdzieś na zapleczu, a lokal był całkowicie pusty, zdecydował się wykorzystać chwilę spokoju na odpoczynek. Kiedy wycierał usta, zlizując z nich smak całkiem przyzwoitego jedzenia, do „Zaczarowanej” weszła kobieta. Od razu przykuła wzrok Albrehta. Szczególnie rzucały się w oczy jej wysokie na dwadzieścia centymetrów szpilki. Posłała gościowi zaczepne spojrzenie, zakołysała zmysłowo biodrami i ruszyła w jego stronę, stawiając powolne, pełne gracji kroki. Ubrana była w czarną, lateksową spódniczkę ledwie sięgającą za pośladki i krótką bluzkę tego samego koloru z bujnym futerkiem przy kołnierzyku i na dekolcie. Miała niesamowicie magnetyzujące, długie, blond loki, fikuśnie zakręcone przy ramionach. Część włosów opadała na dekolt. Albreht obserwował uważnie każdy jej ruch. Podeszła do niego i oparła się o stół, ukazując duży biust. - Cześć, mister – powiedziała z dziwnym, hiszpańskim akcentem. - Cześć.... Lola. – Wymyślił na poczekaniu imię dla prostytutki. Nie miał szacunku do kobiet, które handlowały swoim ciałem, jednak ta wydała się wyjątkową osobą. W przeciwnym razie nawet by nie odpowiedział. - Jestem Angela, a ty, mister? - Albreht... - Uuuuu... – zawyła zmysłowo, układając usta w „o” – Nieźle, Albert... - Albreht. – Wyprostował się i przeklął w myślach głupotę kobiety. - Mam wolny wieczór, mister. Może spędzimy go razem, co? – Pochyliła się bardziej, opierając na łokciach. Mężczyzna poczuł lekkie zakłopotanie. Był w mieście nie dłużej niż godzinę, a już miał dwie propozycje spędzenia czasu z kobietą. Nic to, że nie potrafiłby powiedzieć, kiedy ostatni raz obcował z jakąś dziewczyną, ale otwartość ludzi w tym mieście była imponująca. - Wiesz, dopiero tutaj przyszedłem. Może najpierw dasz mi odpocząć, a później... kto wie? Dziewczyna energicznie odepchnęła się od blatu i wyprostowała.
QFANT.PL
- Mister? Jestem nieładna? Mieć złe włosy? Strój? – Włożyła prawą rękę z tyłu za pasek od spódnicy, po czym kolor jej włosów zmienił się na kruczoczarny, a spódniczka przybrała barwę fioletu. Albreht zaniemówił. Jak żył, nie widział, aby strój czy włosy zmieniały kolor. - A teraz może być, mister? – Przestąpiła z nogi na nogę i oparła dłoń na biodrze. - Może jutro, okej? – Ledwo odganiał od siebie pokusę skorzystania z jej usług. Dzisiaj jednak, nie mógł pozwolić sobie na żadną ponadplanową rzecz. – Naprawdę, dopiero co się tutaj dostałem... Prostytutka z powrotem ułożyła łokcie na blacie. - Okej, mister. A co tutaj przygnało? Na pustkowiu nie ma co robić? - Mój przyjaciel, Ditroid, opowiadał mi tyle o tym mieście i to same dobre rzeczy, że postanowiłem tutaj spróbować szczęścia – wymyślił na poczekaniu, chociaż imię kolegi było zgodne z prawdą. - Czarne Miasto, mister, to samo szczęście. A twój kolega ma bardzo rzadkie imię, wiesz? - Wiem – przytaknął, mając nadzieję, że dziewczyna zaraz sobie pójdzie. Jej obecność krępowała Albrehta. - Znałam takiego jednego Ditroida, wywalili go z miasta trzy lata temu. Pracował w farmacji, w „I7”. Kawał chama był z niego. A jak tam twój kolega, jest w porządku? Mężczyzna myślał przez chwilę. Poza tym, że jego przyjaciela nie wyrzucono z miasta, pozostałe informacje były takie same: dystrykt, miejsce pracy i imię. - Tak, jest wspaniały. - Tak? To czemu go opuściłeś? Nie mógł z tobą przyjść? - Nie chciał. Wyszedł dobrowolnie, jest oznaczony i nie wróci, tak jak... - A czy na Ditroida wołają Alchemik? – drążyła temat. Albreht nie miał pojęcia, skąd u niej nagłe zainteresowanie jego przyjacielem, ale usłyszany przydomek też odpowiadał Ditroidowi. - Tak – odparł zmieszany. Zaskoczenie ustępowało złości. Chciał, aby ta rozmowa dobiegła końca. - Mówiłam, mister, że to rzadkie imię....
- numer 2/09
129
opowiadanie
Jarosław Biliński
130
Z zaplecza wyszedł właściciel i na widok kobiety stojącej przy stoliku swojego gościa, zaczął iść w kierunku rozmawiających. - Angela! – ryknął. – Zostaw go! - Carlson, a wiesz, że mister zna Ditroida, naszego Alchemika? Na te słowa właściciel zwolnił. - Tego skurwysyna, ćpuna i oszusta, hę? - Nie innego. Reakcja prostytutki i szefa na imię przyjaciela wywołała złość Albrehta, którą tłumił z coraz większym trudem. Jego druh miał rację, kiedy mówił, że to miasto jest podłe. Siląc się na względny spokój, postanowił zapytać, co jest na rzeczy z Ditroidem. - A coś nie tak? – Skierował pytanie do Carlsona. - Nie. Siedź spokojnie. Ale będę cię mieć na oku. Takich jak wy to nie chcę tutaj widzieć. – Chwycił dziewczynę za ramię i nakazał, aby wyszła z baru. – Daję ci kredyt zaufania, ale tylko za te siedemdziesiąt trzy punkty. Podskoczysz, to pożałujesz – syknął z gniewem w oczach i poszedł za ladę. Albreht siedział, oczekując, aż ktoś poinformuje go o przydzieleniu mieszkania. Ponieważ czas spędzony przy stoliku zaczynał się przedłużać do kolejnej godziny, zaczął podejrzewać czarnoskórego karła o oszustwo. Spojrzał na zegarek. Do przekazania kluczowej informacji pozostało nieco ponad dwie godziny. Zadzwonił telefon. Właściciel „Zaczarowanej” odebrał, chwilę rozmawiał, po czym odłożył słuchawkę. Gwizdnął, nawołując swojego jedynego klienta. - Masz metę. Zaraz przyjdzie Jules i cię zaprowadzi. - Dziękuję – odpowiedział z ulgą Albreht. Jednak źle oceniał kurdupla. Po kilku minutach oczekiwania przyszedł karzeł. Krzyczał tym swoim nieznośnym głosem, narzekając na brak klientów i to, że zamknęli bramy o parę godzin za wcześnie, a na koniec dodał kąśliwą uwagę, że za mało ludzi umiera i przez to nie ma co robić. Gdy skończył narzekać, zawołał Albrehta i nakazał za sobą pójść. Opuścili „Zaczarowaną” i przeszli do drzwi wejściowych wieżowca. Korytarze były wąskie, wymalowane na kremowo, pozbawione jakichkolwiek dekoracji. Co kilka me-
trów widział masywne stalowe drzwi, a przy nich niewielkie panele dostępowe, migające na różne kolory. Przy niektórych świeciły pomarańczowe lampki, przy innych zielone lub czerwone. Jules zaprowadził nowoprzybyłego do wind, wybrał trzydzieste trzecie piętro i czekał w milczeniu, aż dotrą na wybrany poziom. Panująca cisza odpowiadała Albrehtowi. Była to miła odmiana w porównaniu do krzyków, które znosił w taksówce. Nie na długo. - No, to jest, facet, twoja meta, nie? – Rozpoczął monolog, kiedy otworzył drzwi do nowego mieszkania swojego klienta. – Dwadzieścia pięć metrów kremowego szaleństwa. Masz tutaj kuchnię, sanitariat, prysznic i pokój. O osiemnastej włączy się sztuczna inteligencja, twoja organizatorka, ale sam odkryjesz, że bliżej jej, kurwa, do sztucznej niż inteligencji. – Wkroczył do niewielkiego pomieszczenia, nazwanego wcześniej kuchnią. Stały w niej nieznane Albrehtowi sprzęty, które zostały upchane tak, aby zajmowały jak najmniej miejsca. W zasadzie całe wyposażenie i wystrój wieżowców nosiło znamiona ekstremalnego zagospodarowania przestrzeni. – Tutaj masz maszynę do żarcia. Dziesięć wkładów smakowych daje ci czterdzieści pięć dań. Listę masz dostępną w telewizorze albo na piekarniku. – Wskazał urządzenie wbudowane pod niewielkim kranem. – To jest lodówka albo piekarnik. Chcesz coś podgrzać, wybebeszasz żarcie, podgrzewasz, a jak zjesz, to wkładasz. Schłodzi się w dwadzieścia sekund. Niezłe, kurwa, nie facet? Albreht obejrzał piekarnik i pomyślał, że przy odrobinie starań mógłby wrzucić tam karła i zobaczyć, jak to urządzenie działa. - Tutaj masz pokój. Automatycznie wysuwane szafki, chowane do ściany łóżko, okno, i telewizor, który nadaje najlepszą i jedyną słuszną stację PNT. Tutaj też komunikujesz się z tą sztuczną dziwką, ale to po osiemnastej. Karzeł przeszedł pod drzwi łazienki. - Tutaj się myjesz i takie tam. Dwadzieścia litrów wody na dwa dni, na prysznic i inne takie kurestwa, a wody pitnej masz dwa litry. Jak czegoś brakuje, zgłaszasz do centrali wieżowca. Podaj mi swój dowód... Albreht wyjął z kieszeni dokument tożsamości
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis i wręczył karłowi. - No to cię meldujemy. – Jules podszedł do drzwi wejściowych i stając na palcach, sięgnął do terminala, z trudem umieszczając w nim dowód. Świecąca dotąd na czerwono lampka zamigała i zmieniła kolor na zielony. – Od teraz jesteś zameldowany. Wszystkie maile, telefony i rachunki będą przychodzić tutaj. Proste, kurwa, jak but, nie? - No... – Tylko tyle potrafił powiedzieć na widok otaczającej go techniki. - Dobra, facet. Ja idę na dół coś zeżreć, jakbyś mnie potrzebował, wybierz w telefonie Jules, to mnie namierzysz. Jakieś pytania? - Tak, jedno. – Oprzytomniał szybko. – O dwudziestej mam jechać do dystryktu centralnego, „G8”, na krótkie spotkanie. Zawiózłbyś mnie tam? - Kurwa, koleś, do budynku centrali? A po co ci się z oficjelami widzieć? - Po prostu, muszę tam pojechać w sprawie pracy... - Jasne! Jules pomoże. Na razie, koleś. – Karzeł machnął ręką i wyszedł. Drzwi zasunęły się za nim i Albreht został sam. Zdziwiło go, że ani wcześniej, ani teraz kurdupel nie wyciągnął od niego żadnej gotówki. W mieszkaniu zapanowała przejmująca cisza. Wyjął Biblię zza klapy szarego uniformu medycznego i otworzył na czterdziestej czwartej stronie, gdzie był zaznaczony niedługi cytat, a następnie uniósł słuchawkę telefonu. Przewertował kolejne strony Biblii, na których przy każdym numerze były dopisane cyferki. Poskładał je w ciąg liczbowy i odczytał numer telefonu. Wstukał go w klawiaturę, odczekał, aż zgłosi się automatyczna sekretarka, a gdy usłyszał sygnał, odczytał zakreślony cytat. To był znak dla odbiorcy, że dotarł do miasta. Po wykonaniu najważniejszego zadania, pozostało tylko przekazać Biblię osobie, do której dzwonił. Teraz jednak zamierzał odpocząć, wykorzystując godzinę wolnego czasu. Zanim jednak wśliznął się pod koc, poszedł do kuchni, aby sprawdzić, czy maszyna kulinarna ma w menu pozycję pod tytułem „Kluski z sosem i przystawką”. Miała. Wrócił do pokoju i położył się na niskim łóżku, ledwie wystającym nad podłogę. Rozpiął uniform, bo nie był przyzwyczajony do jego ciasnoty i sztywności. Obejrzał niewielkie pomieszczenie i porównywał je do miejsc, w których był – tamte przewyższały je rozmiarem,
QFANT.PL
ale to miało jakiś niepowtarzalny charakter, styl i klimat. Wydało się bardzo przytulne. Pomyślał, że byłoby to całkiem przyjemne miejsce do życia. Mieszka tu tyle ciekawych osobowości, jest dużo niepowtarzalnych miejsc, których co prawda nie widział, ale wierzył, że będą równie przyjemne co „Zaczarowana”. Do teraz jedyne, co mógł podziwiać, to wyniszczone miasta, ruiny i miejsca pełne uchodźców, którzy zabijali za kromkę chleba. Tutaj wszystko było inne. Zasnął. Gdy otworzył oczy, był zdziwiony, że jest w łóżku. Szybko stwierdził, że dawno tak dobrze nie spał. Zanim zdążył wstać, nad jego głową, przy suficie, wysunął się ekran telewizyjny. Na płaskim monitorze zawitała twarz kobiety, która zapytała, jak minęła noc . „To pewnie ta sztuczna inteligencja” – skwitował i postanowił nic nie odpowiadać. Ponieważ maszyna ciągle powtarzała to samo, zbył ją zdawkowym „dobrze” i spytał, czy mogłaby zniknąć, co też uczyniła. Na miejscu jej twarzy wyświetliły się obrazy z pasma reklamowego. Albreht wstał z łóżka, poszedł do łazienki, opłukał twarz oraz dłonie i przeszedł do kuchni. W menu maszyny kulinarnej wybrał danie dnia z „Zaczarowanej”. Chociaż nie odczuwał takiego głodu jak przedtem, porcja smakowała równie dobrze. Gdy kończył, usłyszał dzwonek do drzwi. - Jak tam mój punktak? Wyspałeś się, koleś? – Karzeł nawet nie czekał na zaproszenie, tylko od razu wtargnął do mieszkania. - Tak! – odrzekł radośnie, czym zaskoczył samego siebie. - No to zbijamy na dół, koleś, bo taksówka czeka. - W porządku. – Stanął plecami do karła i schował Biblię za klapę uniformu tak, żeby gaduła tego nie zobaczył. Wyszli z mieszkania i zjechali na dół windą. Przed wieżowcem czekała już taksówka. Tym razem Albreht nie miał problemów ze znalezieniem drzwi. - Koleś? A po co ty jedziesz do „G8”? Tam sami szprycerzy są. „Szprycerzy? A co to do cholery jest?” – podsumował kolejne nowe słowo. Zaczynał sądzić, że mowa tutaj ewoluuje na swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Zapytał, co to oznacza. - Dziani kolesie w kurewskich, ciasnych garni-
- numer 2/09
131
opowiadanie
Jarosław Biliński
132
turach. Elita miasta. Coś jak ty, ale za dziesięć lat. Kumasz, koleś? - Tak jakby... - No, to po co jedziemy? - Mam spotkanie z Dominikiem Alvarezem, znasz go? - Z kaznodzieją? Kurwa mać! Tego frajera każdy w mieście zna. Prowadzi ten swój show w jedynej, najlepszej i niepowtarzalnej stacji PNT. A co ty masz do niego? - Mam mu coś przekazać... A co on w tej stacji robi? – Postanowił wypytać o nieznaną osobę. - Jak to co? Pieprzy o tych świętościach swoich, tym swoim kurewskim, cienkim głosem, jakby go na zasrany pal nabijali. Taki z niego duchowny, co krzyża od skrzyżowania nie odróżni. Ha, ha! – Karzeł zaczął rechotać bez żadnego powodu. – Ale powiem ci, że koleś ma tak porypaną głowę, że wszystko do tego małe. Dzisiaj na przykład pierdzielił coś o swojej misji, że wypełni się jego proroctwo czy coś takiego. O kurwa, koleś, ja ci mówię, że on myśli, że przyszłość przewiduje. Kurwa! Przyszłość, niezłe co? „Komunikat dotarł w takim razie. Teraz pozostaje dostarczyć Biblię”. - Niezłe... cokolwiek to oznacza – potwierdził wymijająco. Na dalszą rozmowę nie miał ochoty, wobec czego przytakiwał karłowi na każde słowo, podziwiając w tym czasie ulice Primopolis. A było co podziwiać, bo droga, którą jechali, prowadziła przez centralny ośrodek mieszkalny miasta. Wieżowce w tej części były wyższe i barwniejsze od tych w biednej dzielnicy, w której Albreht otrzymał mieszkanie. Przy każdym z nich, na parterze, znajdowały się sklepy, kawiarnie, bary i kluby, okraszone pięknymi, kolorowymi neonami, migającymi reklamami oraz telebimami ukazującymi wszystkie dostępne usługi i produkty. Na chodnikach i trasach dla pieszych spacerowali przechodnie, schludnie ubrani, zadbani i rozradowani. Idylliczny obraz, jaki Czarne Miasto malowało przed jego oczami, całkowicie nie zgadzał się z tym, co usłyszał w opowieściach Ditroida. Taksówka stanęła na szerokim, równym chodniku, tuż przed jednym z trzech wielkich apartamentowców. Wyróżniały się znaczną szerokością, dużymi oknami oraz przyziemiem okalającym plac – wysokie na dwa piętra schody wyglądały ni-
czym gigantyczny cokół, na którym zatknięto dzieło. Plac, stopnie i chodniki pokrywały kwadratowe kafle imitujące marmur. Płyty lśniły wypolerowane tak mocno, że odbijały wszystko, co widniało nad głową. Albreht wyszedł z pojazdu, ale karzeł nawet nie drgnął. - Idź, koleś, ja poczekam. - Jak to? Nie idziesz ze mną? – Wskazał na wieżowiec. - Wiesz, tam jakoś tak dziwnie jest... – Kurdupel mówił z niespotykaną pokorą i spokojem. Albreht wyciągnął z portfela sto uniqów. - Weź to i poczekaj na mnie. – Rozejrzał się po lokalach, które go otaczały. – Na przykład w tamtej restauracji. Karzeł stanowczo odsunął rękę Albrehta, robiąc przy tym zniesmaczoną minę. - To nie dla mnie, blichtr i koktajle. Po prostu nie dla mnie. - A forsy nie chcesz?! - Koleś, ja nie skubię klientów. To nie moja broszka. Poza tym, ty jesteś okej, nie? Poczekam w taksówce i tyle. - Jak chcesz. – Schował pieniądze, spoglądając na karła z niedowierzaniem. Odszedł od taksówki, dumając nad zachowaniem Julesa. Przed wejściem do budynku sprawdził, czy jest tam, gdzie powinien. Wkroczył do apartamentowca i stanął zaraz za progiem. Wnętrze tego stalowego kolosa przypominało ekskluzywny hotel, który dane było mu zobaczyć w Paryżu, z tą tylko różnicą, że to, co widział, nie było ruiną i nie musiał pobudzać wyobraźni, aby dostrzec ukryte piękno. Ono tutaj po prostu było. Czerwony, tkany dywan wypełniał całą powierzchnię podłogi, a kremowe ściany przyozdobiono olejnymi obrazami, które wyszły spod rąk wielu artystów. Kinkiety rzucały na korytarz miękkie, delikatne światło. W powietrzu czuć było zapach sosnowego drewna, zmieszanego z damskimi perfumami i lawendowym płynem do tkanin. „Niedawno sprzątane... I ludzie przed chwilą tędy przechodzili. Korzystajcie, póki możecie” – ocenił widok i zapach. Wszedł do windy i wybrał ostatnie, siedemdziesiąte piętro. Otworzył Biblię, aby sprawdzić cytat, będący hasłem rozpoznawczym. Powtórzył go w myślach parokrotnie i schował czarną księgę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis Stanął przed drzwiami, nacisnął dzwonek i odczekał chwilę, aż ktoś odpowie. Usłyszał przyjemny i spokojny, męski głos. Osoba po drugiej stronie domofonu mówiła powoli. Albreht wypowiedział cytat i czekał. Po dłuższej chwili drzwi otworzył niewysoki mężczyzna o wątłej posturze, odziany w czarną szatę sięgającą do kostek. Szczupła, pociągła twarz i ułożone na czole blond włosy nadawały mu charakter osoby zniewieściałej. Wrażenia dopełniały zielone oczy. - Witam cię, mój drogi Albrehcie. Jakież to szczęście dla nas, wierzących, że twoja osoba dotarła do miasta. - Witam, ojcze Alvarezie – odpowiedział nerwowo. – Ja nie na długo. - Masz Biblię, synu? - Tak. – Wyciągnął książkę i wręczył wielebnemu. Ten chwilę ją oglądał, przewertował strony, zamknął i schował za plecy. - Napijesz się kawy albo herbaty? - Nie za bardzo... Ksiądz wbił wzrok w swoje buty i mamrotał niedbale jakieś słowa, po czym westchnął, jakby coś sobie przypomniał. - A powiedz mi, jakie to uczucie? – Spojrzał na brzuch Albrehta. - Na razie nic nie czuję, to dopiero dziesięć godzin... – Uniósł rękę i odczytał godzinę. – W zasadzie siedem, więc... - Ale ja miałem na myśli to, co się stanie. Czy odczuwasz radość z zemsty? - Tak – odpowiedział stanowczo. - Widzisz, w takich chwilach twojemu żalowi można nadać wyższy, lepszy sens. Sprawić, że ci, którzy nie wierzą, zwrócą się do Boga, a on stanie się ich ostoją. Tego nam potrzeba - człowieczeństwa. Takie miasta jak to, nie mogą odbierać wszystkiego zwykłym śmiertelnikom. Ludzie mają być równi. Czy podzielasz moje zdanie? - Zgadzam się z każdym słowem wielebnego. - Twój gniew i żal jest uzasadniony. Twój ojciec i obaj bracia zostali odtrąceni w chwili, kiedy potrzebowali pomocy. Na pewno nie wyobrażali sobie w ten sposób sprawiedliwości. Ale zostali potraktowani z okrucieństwem, jak wielu. Dlatego my, ludzie kierowani wyższą sprawą, pokażemy wszystkim, że gniew Boży zwróci się przeciwko
QFANT.PL
nim i sami doświadczą cierpienia. - Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. - W chwili, kiedy ty będziesz wypełniać swoją misję, ja opuszczę miasto, głosząc dopełnienie zapowiadanego proroctwa. Niech to będzie dla nich znak. Dla wszystkich! Nazwisko Lequeda na zawsze będzie związane z proroctwem. - To jest sprawa osobista, ale dobrze, że mogę się przysłużyć wyższej sprawie. Na niczym więcej mi nie zależy. - Dobrze, synu. Teraz idź, odpoczywaj, zanim wypełnisz swoją misję. - Chyba się nie zobaczymy... więc życzę powodzenia, ojcze. Ksiądz wykonał znak krzyża na piersi Albrehta. Mężczyzna wyszedł z apartamentu wielebnego przepełniony niepewnością. Odczuwał ogromną żądzę zemsty, ale też niepewność związaną z osobą księdza. Ditroid – jedyny przyjaciel i kompan, który pomagał w zdobyciu trucizny – nie wspominał nic o proroctwie ani o tym, że wielebny zamierza uciec z miasta. Nawet to, że miejscowi mówili co innego niż sam przyjaciel, zaczynało kontrastować z wiedzą Albrehta. Złość i nienawiść do Czarnego Miasta jednak nie malała. Wyszedł z windy i dostrzegł grupę osób idących korytarzem, a za nimi samotną kobietę, która przykuła jego wzrok. Oglądał każdą część jej ciała ze zdwojoną dokładnością, jakby chciał zapamiętać ten widok na zawsze. Była ubrana w czarną, szykowną sukienkę, sięgającą przed kolana. Dekolt zdobił srebrny naszyjnik, kontrastujący z czernią ubrania. Długie, czarne włosy opadały na ramiona i falowały przy każdym kroku. Zanim stwierdził, że jest najładniejszą istotą, jaką widział, kobieta zwróciła na niego uwagę i skręciła w jego stronę. - Jednak pan nie zadzwonił. – Stanęła przed nim. - Co?! – Przestał wlepiać wzrok w jej biodra i spojrzał prosto w piwne oczy. Był pewny, że już gdzieś ją widział. - Rozmawialiśmy dziś w południe, pamięta pan? - Dzisiaj? Kiedy? – Zaczynał podejrzewać, że jest jedną z ekskluzywnych prostytutek, o których słyszał od Ditroida. - W „Centrum meldunkowym”. Dałam panu wizytówkę.
- numer 2/09
133
opowiadanie
Jarosław Biliński
jej.
Oprzytomniał i wybałuszył oczy. Nie poznał
- Ja bardzo panią przepraszam, ja... Ten strój, znaczy się ta sukienka... - Ach! Nie poznał mnie pan? W mundurze wyglądam inaczej, prawda? - Zdecydowanie! - Spieszę się, ale podpowiem, że jutro mam cały wolny dzień i będę czekać na telefon. Wystarczy, że włoży pan moją wizytówkę do telefonu, a połączy się pan ze mną. - Tak, tak. Zadzwonię. - Na pewno? - Tak. – Nie mógł odpowiedzieć inaczej, chociaż bardzo chciał. - A więc, do usłyszenia, panie Albrehcie. – Skinęła delikatnie głową i odeszła, zostawiając po sobie ujmujący zapach perfum. - Ale laska, facet! Sztuka, że hej! – krzyknął karzeł, kiedy Albreht wsiadł do taksówki. – Osiemdziesiąt jeden punktów, oficer biura, pięcioletni staż i tylko dwadzieścia pięć lat! Suczka, że szok, i te biodra! - Widziałem ją, nie musisz mi opisywać, jak wygląda... – Zwrócił delikatnie uwagę na ton, w jakim karzeł wypowiadał się o bardzo ładnej kobiecie. Wbrew sobie - bronił jej. - Proponowała ślub? - Co? Powaliło cię? Ja pierwszy... no, drugi raz ją widzę. Jaki ślub, do diabła? - No jak to jaki? Facet, kurwa, tutaj ślub na punkty to świetny biznes! Razem, jako para, będziecie mieć ponad sto pięćdziesiąt punktów, czy wiesz ile to znaczy? Duży apartament, pozwolenie na dziecko, świetna praca, miejsce w radzie... świetlana przyszłość! - Ślub zanim się kogoś pozna? - A po co się poznawać? To jest biznes, tak tutaj się dobiera w pary! Widzisz, jakbym ja, kurwa, miał normalny wzrost, pewnie miałbym jakąś lalę na punkty i nie zawracał sobie głowy tym całym naganianiem. - Człowieku, ślub na punkty? - Kurwa, ty jesteś z innej bajki. Tutaj to normalne. Ludzie w ten sposób sobie pomagają... Primopolis jest bardzo przyjazne... dla każdego. „Dla każdego? A jak mój ojciec i bracia zdychali
134
pod bramą, wijąc się z bólu, to gdzie była pomoc? No gdzie, pytam?! Wystarczyło dać im lekarza, zbadać, pomóc! A nie straszyć karabinami! Takie to jest kurewskie miasto. Żal i rozpacz!” – wrzeszczał w myślach na karła. Na całe miasto, na wszystko, co go otaczało. - Facet, masz jakieś plany na wieczór? Rozrywka, zabawa czy coś? – Jules zmienił temat, jakby zrozumiał, że sprawa tej kobiety drażni klienta. - Idę spać, a wcześniej obejrzę najlepszą i jedyną telewizję PNT. – Zakończył z szerokim uśmiechem. - Facet, kurwa. Widzę, że łapiesz dryl! To mi się, gościu, podoba! – Wzmianka o telewizji wyraźnie rozbawiła Julesa. Przez chwilę zapanowała krępująca cisza. Albreht przypomniał sobie reakcję właściciela „Zaczarowanej” na wzmiankę o Ditroidzie i postanowił wypytać, co przyjaciel robił w mieście, kiedy był obywatelem. - Ditroid? Alchemik? - Chyba ten sam... - Skurwysyn jeden! Niech szlag go trafi, raz na zawsze! - A co on takiego zrobił? - To twój ziom, nie? - Znamy się bardzo dobrze... - Znacie się? – karzeł prawie jęknął ze zdziwienia. – Jakie mi, kurwa, znacie się, jak nie wiesz, za co ten kutas wyleciał?! - Opowiadał, że sam opuścił miasto. - Facet, kurwa! On miasta nie opuścił, tylko go wypieprzyli, jasne? - Tak, ale dlaczego? – Ponieważ uznał, że wszyscy są nastawieni przeciwko Ditroidowi, wolał nie negować ich postawy, a wywlec jakieś nowe informacje. - Był farmaceutą z dyplomem na jakieś dziewięćdziesiąt punktów. Łebski facet, mówię ci. Przyjechał do „AH1”, zaprzyjaźnił się z wieloma ludźmi. Załatwiał różne medykamenty, tabletki i całe gówno, jakie chciałeś, nie? - No rozumiem. - Ale jak dostał pracę w szpitalu, zaczął tworzyć te swoje tabletki, jakieś tam, kurwa, przeciwbólowe. Zrobił karierę, bo tabletki się sprawdziły. Później mało mu kasy było, to stworzył takie psychotropy, jakby przeciwbólowe, ale mocniejsze. Świństwo rozeszło się bardzo szybko. Tylko sukinsyn nie wie-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis dział, że to bebechy wyżera. Ponad dwieście osób trupem padło, zanim zorientowali się, że im kiszki wpierdoliło. Kumasz? Tyle luda do piachu posłał. Skurwysyn! A rada, zamiast go zabić, to skazała na banicję. Też mi, kutafony osrane, wymyślili. Bo on zasłużony, bo uczony, sraki, taki i owaki. I, kurwa, wywalili go. Ot, cała historia. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Ditroid opowiadał, że odszedł z powodu korupcji w mieście oraz nieuczciwość i obłudy mieszkańców. Nie wierzył karłowi, ale wiedział, jak może potwierdzić jego wersję – wystarczyło spotkać się z panią oficer i zapytać. Na pewno znała historię o trujących tabletkach – o ile była prawdziwa. Teraz jednak, nie chcąc budzić podejrzeń i niechęci, postanowił wypytać dokładniej, o co tylko się da. - A jak ci ludzie umierali? - Jak to jak? Facet, kurwa! Boleśnie! A jak mieli? - No, ale objawy, cokolwiek... Nikt się nie zorientował? - Najpierw mieli odlot, bo jakże inaczej. Ale po kilku godzinach pocili się, później zaczynały boleć plecy, szyja, a na koniec bebechy. Flaki tak bolały, że skręcali się z bólu. A później był koniec. Zanim jajogłowi ze szpitala połapali się, że to efekt tej tabletki, dwieście osób szlag trafił. I tyle. „Ojciec i bracia mieli kurewsko podobne objawy” – przemyślał słowa karła. - A kiedy to było? - Trzy lub cztery lata temu. Koleś, kto by pamiętał? - Prawda... prawda – przytaknął. Ochota na dalszą rozmowę nagle przeszła. Zamilkł i nie zwracał specjalnej uwagi na to, co Jules opowiadał. Rozmyślał nad misją, jaką powziął trzy lata temu. Dojechali do wieżowca w dystrykcie „AH1”. Karzeł wysiadł z taksówki i ziewnął, narzekając przy tym na zmęczenie. Albreht wykorzystał prędko ten fakt w nadziei, że wieczór spędzi w samotności, której potrzebował. Jules pożegnał się i poszedł, niknąc w zaułku za stalowym kolosem, pozostawiając klienta samego na środku ulicy. Stał przed budynkiem, mrużył oczy i chłonąc duszne powietrze, celebrował swój pobyt w Primopolis. Nad miastem zabłysło. Burza, która w końcu rozhulała
QFANT.PL
wiatr na dobre, dotarła do Czarnego Miasta. Mężczyzna zadarł głowę, spoglądając na niebo, przykrywane przez ciemne bryły stalowych, czarnych wieżowców. Kolejny błysk rozświetlił wąskie szczeliny, tworząc mocne kontrasty szczytów budynków z białym, rażącym niebem. Wiatr zaczął dąć mocniej pośród alejek, przynosząc ulgę rozgrzanej twarzy Albrehta. Wziął głęboki wdech i poczuł lekkie ukłucie w piersi. Chrząknął lekko i odkaszlnął. „Zaczyna się” – stwierdził i ruszył po schodach do swojego bloku. Gdy otwierał drzwi, spojrzał kątem oka na niebieski neon „Zaczarowanej” i natychmiast skierował tam kroki. Wszedł do wnętrza zadymionego lokalu. Zapach pieczonego mięsa uderzył jego nozdrza, ale tym razem nie pobudził apetytu – przybysz wiedział, że jest to dzieło techniki, a nie kunsztu kucharskiego. W lokalu było wielu gości. Ubrani raczej skromnie, zgodnie z ich statutem społecznym: szarawe albo popielate, przetarte płaszcze, znoszone bluzy i koszule, tłuste włosy. Od razu poczuł do nich niechęć. Wolnym krokiem podszedł do lady, za którą stał Carlson. Właściciel rzucił mu niemiłe spojrzenie, ale wykonał zapraszający gest. - Co tam? Jeść? Pić? - Sprzedajesz alkohol na wynos? - Ależ skąd. Gdzie niby chcesz się napić? Tylko w lokalach można... – wypowiedział stanowczo, po czym puścił oczko i przywołał palcem rozmówcę. – Mogę pomóc, jak chcesz się napić, ale tylko w domu... – szepnął, zawisając nad ladą. - Myślałem, żeby w mieszkaniu... - Poczekaj chwilę. – Szef zniknął na zapleczu, a kiedy wrócił, w ręku trzymał papierową torbę, którą postawił na ladzie. Niespecjalnie przejmował się tym, że ktoś może go obserwować. - Tutaj masz Jacka oraz kartę. Włożysz ją do telefonu. Oszuka czujniki i możesz spokojnie otwierać butelkę, a później truć powietrze wydychanym alkoholem... ile chcesz. - O! – zdziwił się. – A ile należy się za to? - Spokojnie... Nic się nie należy. Za flaszkę zapłacisz za kilka dni, a teraz znikaj. Miłego wieczoru. - Dziękuję! Naprawdę dziękuję... – odparł mile zaskoczony. Włożył torebkę pod pachę i wyszedł z „Zaczarowanej”. Gdy wszedł do mieszkania, sztuczna inteligen-
- numer 2/09
135
opowiadanie
Jarosław Biliński cja powitała go beznamiętnym „dzień dobry”. Zamknął drzwi, wyjął kartę magnetyczną z papierowej torby i wsunął w wolny slot w telefonie. Zdjął górę stroju, poskładał ją z dużą starannością i odłożył na niewielką szafkę w pokoju, po czym poszedł do kuchni i wyjął z szuflady plastikowy nóż. Przeszedł do łazienki. Trzymając rękę nad umywalką, przyłożył ostrze do przedramienia. Pociągnął energicznie, a skóra zaczerwieniła się – po chwili zaczerwienienie naciekło krwią. Powtórzył ten ruch nieco wyżej, bliżej łokcia. - Krwawisz. Czy powiadomić służbę medyczną? – Usłyszał głos sztucznej inteligencji. Maszyna posiadała prawdopodobnie czujki na wszystko. Zdziwiony tym pytaniem, nie zareagował. Ponownie więc zapytała, dodając, że w razie braku odpowiedzi w przeciągu dziesięciu sekund, sama powiadomi służby medyczne. - Nie. Wszystko w porządku. To tylko małe zadrapanie – odpowiedział, jakby ton albo detale miały znaczenie dla urządzenia. Obie rany krwawiły tak, jak oczekiwał. Opatrzył je dokładnie, aby nie dostała się do nich woda. Usiadł na łóżku i zdjął buty. Otworzył butelkę. Wziął duży łyk, a cierpki alkohol sparzył gardło. Zaczął pić, dławiąc się co chwilę, ale nie przestawał. Po niespełna minucie półlitrowa flaszka była pusta. Przetarł usta, opadł na łóżko i zasnął. Obudził się następnego dnia. Spojrzał na wbu-
rys. Tomasz Chistowski
136
dowany nad łóżkiem zegarek – wyświetlał godzinę dziewiątą dwadzieścia. Bolały go oczy, głowa i kark, a w brzuchu czuł rozpieranie. Uniósł obolałe ciało i usiadł na krawędzi łóżka. Obraz mu zawirował, ale mimo to wstał. Zrobił niepewny krok i poszedł do łazienki, gdzie opłukał twarz, umył zęby i sprawdził, czy opatrunek nasiąkł odpowiednio krwią. Był cały czerwony, tak jak przewidywał. Włożył uniform, delikatnie wsuwając ręce w rękawy, aby nie naruszyć zaschniętej rany i poszedł do kuchni. Wybrał z menu maszyny kulinarnej pozycję śniadaniową i podszedł do okna. Widok, jaki zobaczył, wywarł na nim ogromne wrażenie. Ujrzał ruiny miasta, leżące za murami Primopolis. Poniżej, w dole, dostrzegł samochody pędzące ulicą, prowadzącą wzdłuż ciemnej, gigantycznej ściany. Tu, na górze, było jasno, jednak tam, w dole, panował półmrok – ten kontrast wprawił go w zachwyt. Czuł, jakby spoglądał z nieba na mrowie zaganianych porannymi obowiązkami ludzi. Westchnął i podrapał podbródek grzbietem dłoni. Chrząknął, po czym zaczął kaszleć tak mocno, że krople śliny wylądowały na oknie. „Mocno. Za mocno – podsumował oplutą szybę. – To jednak dzisiaj”. W telefonie włączył menu z wyborem osób przebywających w wieżowcu. Znał ten typ urządzeń na tyle dobrze, że ich obsługa nie nastręczała większego problemu. Przeszukał bazę, ale nie odnalazł gadatliwego karła. Po chwili zastanowienia wyciągnął z kieszeni wizytówkę pani oficer i włożył ją w wolny slot. - A jednak dzwonisz. – Usłyszał jej rozradowany głos. - Wspominała pani, że ma wolny dzień, dobrze pamiętam? - Dokładnie – potwierdziła ochoczo. - Muszę jechać do centrali wodnej, ale nie znam miasta i myślałem... - Czy z panem nie pojadę? Jasne! – Nie dała mu dokończyć. – Podjadę po pana za... za dziesięć minut. - Świetnie, będę czekał na dole – oznajmił. – Ale skąd pani wie gdzie? - Jestem oficerem, prawda? – odpowiedziała zaczepnie. - No tak, fakt. A więc do zobaczenia. Wyciągnął wizytówkę z aparatu i schował z po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis wrotem do kieszeni. Odczuwał niepokojącą radość zmieszaną z rosnącą złością. Wyszedł, nie próbując nawet przygotowanego śniadania. Pragnął jak najszybciej dotrzeć do celu. Z każdą chwilą pobytu w Primopolis jego nienawiść do miasta malała, a na jej miejsce wstępował podziw. Coraz częściej zapominał, po co tu przybył. Jednak, żeby wykonać swoją misję, musiał być skupiony, dlatego też, kiedy przyjechała taksówka, a wraz z nią pani oficer, postanowił mówić jak najmniej. Wsiadł do samochodu. Kobieta podała adres, do którego zmierzali i usiadła skosem do Albrehta. Złączyła zadbane dłonie na kolanach w oficjalnej, acz eleganckiej pozie. - Jestem Magdalena – przerwała krępujące milczenie. - A ja... Wie pani, jak mam na imię. - Wiem – potwierdziła i zamilkła, oczekując, że mężczyzna rozpocznie dialog. On jednak przez całą drogę nie wypowiedział ani słowa. Rzucił tylko kilka ukradkowych spojrzeń w stronę kobiety, po których zawieszał wzrok na mijających za oknem obrazach. Magdalena cały czas patrzyła z ciekawością na jego twarz, jakby nic poza nim nie istniało. Peszyło to Albrehta, lecz uznał, że pani oficer po prostu „tak ma”. Przez tę niezręczną sytuację nie wiedział, czy nagłe pytanie o otrutych ludzi będzie na miejscu – a chciał o to zapytać, bo gdzieś głęboko w jego umyśle zrodziła się niepewność co do posiadanej wiedzy. Może coś przeoczył? Może nienawiść go oślepiła? Widział jedynie to, co chciał zobaczyć? Kiedy taksówka stanęła w dystrykcie przemysłowym, Albreht niechętnie z niej wysiadł. Zanim postawił stopy na ziemi, dokładnie obejrzał miejsce, w którym się znalazł. Centrum uzdatniania wody mieściło się w zespole budynków przypominających ogromne krążki. Siedem elementów stanowiło jeden ciąg, połączony krawędziami. Nie były wysokie – miały po sześć pięter – przez co wyglądały nieznacznie w porównaniu ze stojącymi dookoła wielkimi silosami, kominami, biurowcami oraz przeróżnymi antenami i aparaturami, oświetlonymi wszelkimi możliwymi kolorami żarówek. To miejsce wyglądało na znacznie jaśniejsze niż dystrykty mieszkalne, gdzie upchane jeden przy drugim wieżowce nie wpuszczały światła.
QFANT.PL
Czasem, gdy chmury nie skrywały słońca, można było dostrzec cień własnej sylwetki ułożony na ziemi. Kompleks wyróżniał się niebieskim kolorem elewacji – budynki wyglądały, jakby celowo zostały przerobione na zbiorniki wodne. Przybysz oglądał je starannie, starając się odnaleźć główną studnię retencyjną. Stąd jednak nie dało się dostrzec tego, o czym opowiadał Ditroid, a co było jego celem. - Idziemy czy będzie pan tak stać? Z nietypowego zamyślenia wyrwał go ujmujący głos Magdaleny. - Tak. Idziemy. – Zrobił niepewny krok w jej kierunku i jeszcze bardziej pogrążył się w myślach. - Dobrze się pan czuje, panie Albrehcie? Mężczyzna nagle poczuł duszność, ściskającą gardło. Zakrztusił się śliną i zakasłał. -Tak... ttak – odpowiedział z trudem, ale to nie przekonało kobiety. Zatrzymała go i wyciągnęła z torebki miniaturowy termometr, który natychmiast znalazł się na czole Albrehta. - O rany! Pan ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki! „Tak dużo? Przecież miałem przez jeden pełny dzień wyglądać okej! Nie minęło nawet dwadzieścia godzin!” – krzyknął w myślach na swojego przyjaciela, szukając w tym czasie wyjścia z sytuacji. Piwne oczy pani oficer czule spoglądały na jego oblicze. - Pewnie przez ten uniform, jest mi w nim duszno, a poza tym, pani obecność... - Ależ proszę pana... Moja obecność nie ma nic do tego... – Zgasiła jego kłamstwo bardzo sympatycznym uśmiechem. - Tak tylko... stwierdzam fakt. - Pewnie to jakieś lekkie zatrucie. Nowe jedzenie nie zawsze służy. – Schowała termometr do czarnej torebki, zamknęła ją i zawiesił na ramieniu. Ruszyła w kierunku wejścia do centrum przepompowni. Albreht podążył za nią, mając nadzieję, że nie wypyta o stan jego zdrowia, a jedynie pozostanie przy wersji zatrucia pokarmowego. Weszli do dużego holu. Pani oficer od razu podeszła do samotnego biurka, za którym siedział mężczyzna w niebieskim kitlu. Na widok elegancko ubranej kobiety uniósł głowę znad pulpitu i rzucił
- numer 2/09
137
opowiadanie
Jarosław Biliński
138
jej zmieszane spojrzenie. - Dzień dobry. Jestem Magdalena Tercia. – Położyła swój identyfikator na blacie biurka tak, żeby mężczyzna bez trudu go dostrzegł. Od razu jakby oprzytomniał i wlepił w nią wzrok pełen skupienia. - W czym mogę pomóc? - Wysłałam do pana zgłoszenie na posadę przy uzdatnianiu wody. – Wskazała na Albrehta. – Ten pan jest specjalistą drugiego stopnia. Chciałby obejrzeć swoje przyszłe miejsce pracy. Technik włączył monitor i odszukał informacje związane z Albrehtem. Przeglądał chwilę wyświetlane karty, kiwając przy tym głową, a kiedy skończył, uraczył kobietę miłym uśmiechem i wyszedł zza biurka. Ruszył w stronę drzwi oznaczonych napisem „Sekcja Hydro S1”. Goście poszli za nim. - A po co to oglądać? Robota wszędzie taka sama – zagadnął, kiedy wprowadzał kod do elektronicznego zamka drzwi. - Jak będę wiedział, gdzie co jest, to pierwszego dnia będzie łatwiej, prawda? - Panie, ja tutaj siedzę osiem lat, a nawet połowy budynku nie zwiedziłem, ale jak pan chcesz. Przynajmniej kości sobie rozprostuję... - Zawsze to jakiś plus. – Albreht przekroczył próg i wszedł do środka, za nim Magdalena, a na końcu technik. Cała trójka doszła do masywnych metalowych drzwi, oznaczonych znakami bezpieczeństwa i napisem „Przepompownia – zbiornik retencyjny żywej wody”. Gdy je przeszli, stanęli na długim metalowym trapie, pod którym przebiegały dziesiątki kabli i rur, a pod nimi widniała wielka przepaść z setką pomp umieszczonych w przyziemiu. Rozmowa w tym miejscu miała znikomy sens, bo szum urządzeń zagłuszał praktycznie każde słowo. Technik prowadził swoich gości w labiryncie silosów, aż doszli do wielkiego, podziemnego zbiornika o cylindrycznym kształcie. Wewnątrz pracowało sito, mieszające krystalicznie czystą wodę. Technik wskazał palcem na kotłujący wir. - Żywa woda! – Przekrzykiwał hałas pomp i mieszanej wody. – Półtora miliona litra rezerwy, która wskazuje, czy mamy dopełniać, czy też nie. - Co?! – Albreht niedosłyszał wszystkiego. – Co dopełniać? - Ten zbiornik! Jak idzie za dużo wody, to uzu-
pełniamy! Tutaj na godzinę przepływa siedemset osiemdziesiąt tysięcy litrów! - Tyle wody na godzinę? - Tak! – Technik machnął ręką, wskazując, że lepiej będzie się stąd oddalić. Albreht przykucnął, udając zapatrzonego w mieszaną wodę. Wyciągnął dowód tożsamości i wsunął go między szczeliny trapu, zahaczając identyfikatorem. Pozostawił dokument przyczepiony do metalu, wstał i dobiegł do odchodzącej Magdaleny i technika. - Dlaczego nazywacie to żywą wodą? – zapytał, kiedy przekroczyli śluzę. - Jest uzdatniona do picia. Odzyskujemy osiemdziesiąt procent całej zużytej wody. W ten sposób zaopatrujemy miasto i okolice. - Okolice? – zdziwił się. Dobrze wiedział, że w promieniu trzydziestu kilometrów od Czarnego Miasta nie ma żadnego skupiska ludzi. - Transportujemy podziemnymi rurociągami na ponad sto kilometrów. Zaopatrujemy ponad milion ludzi spoza miasta w czystą wodę. Podobnie jak z prądem. - Prądem?! – Ta informacja też nie znalazła potwierdzenia w doświadczeniu przybysza. Prąd – owszem – był, ale dostarczany przez kolektory słoneczne, które pokrywały niemal każdy dach w jego mieście. - A co pan się tak dziwi? W Berlinie i Moskwie też jest to tak rozwiązane. Tylko dwadzieścia procent energii wytwarzanej w kominach Pinkley’a zasila Primopolis. Reszta jest eksportowana za mury miasta. Dlatego to wszystko trzyma się kupy, bo inaczej ci za murami dawno by poumierali. – Technik stanął przy wielkiej tablicy usianej setką różnych wskaźników. - To znaczy, że Primopolis jest samowystarczalne, a do tego utrzymuje drugie tyle ludzi poza swymi granicami? - No tak. Dokładnie tak. - Proszę pana... – Rozmowę mężczyzn przerwała pani oficer. – Ci z zewnątrz sądzą, że my tutaj żyjemy tylko dla siebie, że chowamy się przed nimi i nie wpuszczamy. Prawda jest taka, że swój byt za miastem, no, może nie najlepszy, i tak zawdzięczają właśnie Primopolis. „Propaganda. Pieprzona propaganda! Urabiają każdego, kto tu wejdzie, aby myślał, że jest wyjąt-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis kowy” – usłyszał w głowie słowa Ditroida. - To skąd wy bierzecie prąd, hę? Tutaj wszystko jest oświetlone! - Absorpcja cieplna. Dlatego wszystko jest czarne i stalowe. Zamiana energii cieplnej na energię elektryczną. Ściany wszystkich budynków to takie wielkie akumulatory – wytłumaczyła kobieta. – Nawet mury, których tak nienawidzą outsiderzy, są nam niezbędne do życia. - Czyli, jakby zabrakło Primopolis, to inne miasta by na tym ucierpiały? - I to jak! – Technik wskazał, żeby powrócić do biurka. – Już nie mówię o prądzie i o wodzie. A co z lekami, które produkujemy jako jedyni w tej części Europy? Tego też by brakło... „Faktycznie” – stwierdził. Nigdy nie zastanawiał się, skąd handlarze biorą mrowie tabletek i leków, które można nabyć za dużą gotówkę. Albreht mimowolnie spojrzał na zegarek. Do wypełnienia misji pozostało niewiele czasu. Musiał zapytać o to, co zaprzątało jego głowę od wczoraj - trzech ludzi, którzy zmarli na jego oczach pod murami Czarnego Miasta – jego ojca i dwóch braci. Podszedł do mężczyzny w niebieskim kitlu i przygotował pytanie. - Leki robicie na całą Europę, tak? - Dokładnie. - A jak ktoś bardzo potrzebuje, jest chory, ledwie żyje, to też dostanie? - Jak je kupi, ma lekarza. - Załóżmy, że pod bramą miasta jest ktoś bardzo potrzebujący. Wyślecie kogoś do pomocy, nie wpuszczając ich? – Odtworzył sytuację, którą dobrze znał. - Zawsze wysyłamy pomoc, jeżeli jest ona potrzebna, a sprawa nie jest beznadziejna. Kłamie pan! Widziałem, jak lekarz wyszedł, obejrzał chorego i wrócił, bez udzielania mu pomocy. Kobieta wyczuła, że chodzi o coś osobistego. Miała nieodparte wrażenie, że Albreht za chwilę wybuchnie gniewem. - Panie Albrehcie, czy chce pan zapytać o coś konkretnego? Jakiś znany panu przypadek? - Tak... Tak, chcę. – Spojrzał w jej piwne oczy. – Mój ojciec i dwaj bracia źle się poczuli. To było trzy lata temu. Lekarz w Barcelonie nie mógł pomóc, a oni z każdą godziną stawali się słabsi. Przypro-
QFANT.PL
wadziłem ich tutaj, do Primopolis. Prosiliśmy o lekarza, ale przez pół dnia nikt nie przyszedł. Kiedy w końcu dotarł do nas, stwierdził, że nic się nie da zrobić, bo oni i tak umrą. Umarli, jak powiedział. Wieczorem musiałem ich zostawić, bo po ciała przyszli karabinierzy. Nawet nie mogłem ich pochować! Byli dla mnie wszystkim! Technik usiadł za biurkiem. Pani oficer posmutniała, ale wyglądała na bardzo skupioną. - Nic pani nie powie? Przecież to całe pomaganie to mit! Macie tutaj propagandę! – Gniew przybysza rósł. Albreht wiedział, że traci kontrolę nad swoim planem, że za chwilę wszystko może zniweczyć. Kobieta spojrzała na niego z pełnym opanowaniem. Powoli podeszła do biurka, zwróciła się plecami do technika i oparła o krawędź, nie spuszczając wzroku z Albrehta. - Pamiętam ten przypadek. Bardzo dobrze pamiętam – powiedziała ściszonym głosem. – Mężczyźni zostali zbadani przez lekarza, a ten stwierdził zatrucie Metatoxidolem. Nie dało się im pomóc. - Czym? - Tabletkami przeciwbólowymi, stworzonymi przez słynnego Ditroida Paciano. Metatoxidol wyżerał jelita, przełyk, żołądek. Zmarli zostali zabrani przez karabinierów w celu dokonania sekcji zwłok. Było to konieczne, żeby ustalić, czy lekarz się nie mylił. Mogli przecież zachorować na jakąś chorobę zakaźną, która zagrażałaby społeczności spoza miasta. Niestety, sekcja zwłok potwierdziła wersję lekarza. I tu pojawił się poważny problem. - Problem? Jaki znów problem?! - Ci trzej panowie, twoja rodzina, jako jedyni zażyli te tabletki poza miastem. Tak więc Ditroid Paciano, który wcześniej został wyrzucony z miasta właśnie za nie, musiał je komuś sprzedać. Bo inaczej jak by je dostali? Problem był taki, że ci trzej byli jedynym znanym nam przypadkiem spożycia Metadoxidolu poza miastem. - Chcesz powiedzieć, że zostali otruci? - Otruci może nie, ale na pewno ktoś im te tabletki dał. A gdzie ty wtedy byłeś? Albreht usiłował odpowiedzieć sobie na pytanie Magdaleny. Jak dobrze pamiętał, wychodził wtedy z Barcelony, a kiedy dotarł do swojego miasta, Ditroid poinformował go, że rodzina zachorowała. - Znam Ditroida. To mój przyjaciel... – stwier-
- numer 2/09
139
opowiadanie
Jarosław Biliński
140
dził niepewnie. Wówczas znał tego człowieka zaledwie dwa miesiące. Dopiero po stracie rodziny traktował go jak najlepszego kumpla. Oczy pani oficer zabłysły gniewem. Bystra kobieta dostrzegła w obcym mężczyźnie ból i rozpacz, które mogły pchnąć go do najgorszego – zemsty. - Jaki jest wzór chemiczny wodorotlenku? – Podeszła do Albrehta. Patrzyła w jego niebieskie oczy z niespotykanym skupieniem. - Co takiego? - To proste pytanie. Jaki jest wzór? - Ale dlaczego pyt... pytasz... – Zakasłał, zasłaniając usta dłonią. - Nie jesteś specjalistą drugiego stopnia. Kupiłeś fałszywe dokumenty, żeby wkraść się do miasta?! – Dotknęła palcem jego spoconego czoła. – Wwlekłeś tu jakąś chorobę? Co?! Kierowany zemstą za rodzinę? Hę?! Intuicja i dedukcja Magdaleny zrobiła na nim takie wrażenie, że nie był w stanie nawet zaprzeczyć jej słowom. Kobieta jednak nie czekała na jakiekolwiek wyjaśnienie. - Interesuje cię woda? Studnia retencyjna? Wsypiesz coś tam czy masz przy sobie? Może w sobie? – Chwyciła go za lewe ramię. Syknął z bólu. – Pokaż to... – Odsunęła rękaw uniformu i zobaczyła nasączony krwią bandaż. Technik, obserwujący spokojnie całą scenę, wyciągnął rękę, aby włączyć alarm. Pani oficer dostrzegła ten ruch. - Proszę tego nie robić. Jeśli jest zarażony, to już może być dla nas za późno... Cofnął rękę i położył na kolanie tak, aby widziała, że zrezygnował. - Co teraz zrobisz? Wybijesz miasto, tylko dlatego, że zostałeś oszukany przez Ditroida? Co on ci naopowiadał? Że jesteśmy skurwysynami? – przeklęła tak naturalnie, jakby używała takiego słownictwa na co dzień. – Że chowamy się za murami i nic od siebie nie dajemy? - Tak... - A dziwisz się? Trzy razy próbował zrobić jakiś „cudowny lek” i trzy razy powstrzymaliśmy go, ale za czwartym prawie mu się udało. Musieliśmy usunąć go z miasta, ale nie dali go posadzić. Co to, to nie. Farmaceuta przyda się poza murami, to go wypuścili...
- Próbował już... zniszczyć miasto? - Tak. Próbował. Ale bezskutecznie... – Pociągnęła trzymany bandaż. Kropelki krwi pojawiły się na przedramieniu i zaczęły spływać w dół dłoni. – Co masz w sobie? - Alcezytynę. Szczep kropelkowy. - Jak to przemyciłeś do miasta... Czy to już było gdzieś ukryte i czekało na ciebie? - Pod osłoną cząsteczkową o wąskim działaniu. - Kto ci to dał? Ditroid? - Tak. - Jesteś głupi, ale szczery. – Zrobiła krok w tył i oparła z powrotem o biurko. Wyglądała na bardziej rozluźnioną. - Facet jest chory, a pani nic nie zrobi? - A co mam zrobić? Rzucić się na niego? Skoro zadał sobie tyle trudu, aby się tutaj dostać, to pewnie może nas zabić i dokończyć, co zaczął. Albreht zacisnął pięści. Pierwszy raz nie wiedział, co powinien zrobić. Dedukcja pani oficer była bezbłędna. Tylko jak ona do tego wszystkiego doszła? Intuicja? - Posłuchaj, człowieku – powiedziała spokojnie. – Zostałeś oszukany. To ty padłeś ofiarą propagandy, człowieka, który nienawidził tego miasta. Zazdrośnika, dla którego jedyną misją było zgładzenie Primopolis. Twoja zemsta za rodzinę to część jego planu – zamilkła, obserwując jego reakcję. Spuścił wzrok, przecierając dłońmi spoconą twarz. Drżał, spętany nerwami. Nie mógł dokończyć planu w sposób, jaki obmyślił i przygotowywał przez tak długi czas. „Propaganda. Pamiętaj o propagandzie” – syczał w myślach. Rozprostował dłonie, przybierając łagodniejszą pozę. - Macie tu izolatkę? – skierował pytanie do pani oficer. - Oczywiście, że mamy. Ale umieszczenie cię tam... - Chodzi mi o panią i o tego taksówkarza, z którym jechałem... No i tego kurdupla, Julsa. - Ach, tak... - Zaskoczona jego słowami, szukała najlepszej odpowiedzi. – Ja i pozostali mamy szansę, ty już nie. Po dwudziestu czterech godzinach... - Wiem, jak to działa. Nie musisz tłumaczyć. – Zrezygnował z oficjalnego tonu. - Dobrze więc. Wezwij służby epidemiologiczne – wydała technikowi polecenie, które wykonał
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Primopolis natychmiast. - Co teraz? Mam czekać? - Tak. Dobrze wybrałeś, szkoda, że nie możemy ci już pomóc. Przez ciebie kontrole będą surowsze, pełniejsze. Teraz dostanie się do miasta będzie nie lada problemem, nawet dla kadry naukowej... – Założyła ręce na brzuchu. - Prawda, teraz będą mieli problem... – odpowiedział, a jego oczy rozbłysły. „Kurwa! Dokładnie to samo powiedział Ditroid! Jak nie dostanę się do studni i wykryją mnie, będą mieć pretekst do zmniejszenia liczby wydawanych przepustek”. - Przepraszam... – Pomacał kieszenie spodni i kamizelki. – Chyba zgubiłem dowód, kiedy byliśmy na trapie. - Dowód? Gdzie? - Jak dopinałem buta, koło silosów. - Idź z nim i wracajcie zaraz. – Wskazała na technika. Technik jakby poczuł respekt przed przybyszem, bo kiedy wychodził zza biurka, ominął go szerokim łukiem. Doszli do śluzy ryglowanej zamkiem elektronicznym. Potężne drzwi otworzyły się, a mężczyzna w kitlu odsunął, wskazując, że poczeka w tym miejscu. Albreht wkroczył na metalową ścieżkę i odszukał wzrokiem zawieszony dokument tożsamości. - Jest tutaj! – Kucnął, udając, że próbuje go wydobyć. – Masz jakiś długopis albo coś? Utknął skurczybyk... - Mam – odpowiedział niemrawo technik i wyciągnął srebrny ołówek. Wręczył go niepewnie. Nim zrozumiał, jaki błąd popełnił, został pociągnięty błyskawicznym ruchem za rękę. Silna dłoń Albrehta pochwyciła go za kark i cisnęła głowę w trap. Zgrzyt pękającego kręgu unieruchomił ciało nieszczęśnika.
QFANT.PL
Wstał, spoglądając na gasnące oczy technika i podszedł do barierki. Zawiesił wzrok na sicie mieszającym wodę i zacisnął dłoń na ołówku, po czym zadał sobie kilkanaście ciosów w brzuch, nie wydając przy tym najmniejszego jęku. Krew zaczęła tryskać spod materiału. Wskoczył do zbiornika. Natychmiast został zmiażdżony przez potężny wirnik, który rozniósł ciało na drobne fragmenty, wyrzucając je do filtrów. Na chwilę woda zaróżowiała i znikła w odnogach cylindrycznego silosu.
Jarosław Biliński Jarosław Biliński – urodzony w 1981 roku w Opolu. Życiowy samouk, marzyciel i realizator. Jego pasją jest tworzenie. Pisze od pięciu lat i współtworzy portal literacki weryfikatorium.pl. Podejmował się różnych zajęć: dostawca pizzy, blacharz, prowadził kawiarenkę internetową, sklep odzieżowy. Od trzech lat realizuje się jako kierownik sklepu internetowego z artykułami dla dzieci. W wolnych chwilach tworzy gry planszowe, scenariusze filmowe, scenariusze do gier jednak przede wszystkim, pisze prozę. Uważa, że kiedyś nastąpi apokalipsa – to jego ulubiony temat.
- numer 2/09
141
Jacek Skowroński opowiadanie
Był sobie złodziej Mężczyzna niespiesznie wchodził na najwyższe piętro. W nowym apartamentowcu była wprawdzie winda, ale uznał, iż trzy kondygnacje może pokonać na piechotę. Uważnym spojrzeniem omiatał elegancką klatkę schodową, przyglądał się solidnym drzwiom bez tabliczek z nazwiskami lokatorów, czy choćby numerami lokali. Na każdym poziomie znajdowały się tylko dwa mieszkania, musiały być naprawdę duże. Ostatnie stopnie pokonał jeszcze wolniej – dzień był upalny, a czarna sutanna z ciasno zapiętą koloratką nie była letnim strojem. Otarł pot z czoła i pomyślał, że powołanie wiodące go w takie miejsca wymaga wielu wyrzeczeń, noszenie niewygodnego uniformu nie jest jeszcze największym. Ksiądz przystanął przed masywnymi drzwiami o barwie ciemnego mahoniu, z wypukłym judaszem, i przeżegnał się machinalnie, gdy potoczna nazwa szklanego szpiega przemknęła mu przez głowę. Przyglądał się przez chwilę nowoczesnym zamkom – owieczka, której losem zamierzał się zająć, należała do zamożnych i troszczących się o dobra doczesne. Ciekawe, czy poświęci nieco troski dziełu zbawienia swej duszy, pomyślał, kładąc palec na przycisku dzwonka. Drugiej szansy nie będzie – pod tym względem duchowny nie był typowym przedstawicielem swojej profesji – nigdy nie wracał tam, gdzie nie wpuszczono go przy pierwszej wizycie. W głębi mieszkania rozległ się delikatny dźwięk gongu, przez minutę lub dwie nic się nie działo, najlżejszy szelest nie zakłócił ciszy. Wreszcie judasz pociemniał na sekundę, następnie drzwi zaczęły uchylać się z powolnym dostojeństwem wrót bankowego sejfu. – Niech będzie pochwalony... – elegancka, młoda kobieta spojrzała pytająco i machinalnie przesunęła palcami po guzikach bluzki, jakby sprawdzała, czy dekolt jest wystarczająco skromny. – Na wieki wieków. – Gość z pobłażaniem obserwował
oznaki zakłopotania pojawiające się zawsze na widok sutanny. – Dzień dobry. – Dzień dobry – odpowiedziała z ledwie wyczuwalną ulgą, że może przystąpić do zwykłej konwersacji. – W czym mogę księdzu pomóc? – Prowadzę posługę duszpasterską w tutejszej diecezji i staram się odwiedzić wszystkich nowych członków naszej parafii. Państwo niedawno się wprowadzili, zapewne zabrakło czasu na wizytę w kościele... – zawiesił ze smutkiem głos. – Mieszkamy tu niecałe dwa miesiące. Właściwie nie wiem nawet, gdzie jest najbliższy kościół, nie było czasu... – Dotarło wreszcie do niej, że wypada wpuścić kapłana do środka albo znaleźć jakąś wymówkę i zatrzasnąć mu drzwi przed nosem. – Proszę, niech ksiądz wejdzie. Zaprowadziła go do salonu, gestem wskazała skórzaną sofę i przeprosiwszy, zniknęła w głębi mieszkania. Duchowny nie usiadł. Nie wypuszczając z ręki czarnej, podobnej do małej walizki teczki stał nieruchomo i tylko z dziwną uwagą lustrował otoczenie, jakby pragnął, żeby przedmioty opowiedziały mu to, czego nie wyjawią ich właściciele. Przestronny apartament urządzony był z kosztowną elegancją. Nowe meble, w całości wykonane z ciemnego drewna, z biegiem lat nie stracą na wartości, wręcz przeciwnie, staną się prawdziwymi antykami. Obrazy zawieszone na różnych wysokościach łamały monotonię pastelowych ścian, wielkie morskie akwarium z kawalkami prawdziwej rafy koralowej, podświetlone błękitno-fioletowym światłem, dodawało wnętrzu życia. Wyczuwało się rękę profesjonalnego projektanta wnętrz, gospodarze najwyraźniej mogli sobie pozwolić na ekstrawagancję. – Niech będzie pochwalony... – Do salonu wszedł młody mężczyzna w szykownym garniturze i bez skrępowania wyciągnął rękę. – Zalewski. – Na wieki wieków, amen. – Ksiądz odwzajemnił mocny uścisk. – Ojciec Janusz.
ISBN 978-83-7515-077-3 format: 136 x 205 mm cena: 29,90 zł dział: Wydawnictwo Otwarte redaktor: Arletta Kacprzak rok wydania: 2009 numer wydania: pierwsze oprawa: miękka ilość stron: 232 projekt okładki: Jarosław Kozikowski / Artewizja.pl data wprowadzenia do sprzedaży: 15 czerwca 2009
142
Jacek Skowroński (ur. 1963) – pisarz, tłumacz, zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „QFANT”. Specjalista do spraw marketingu i logistyki, który umie prowadzić lokomotywy elektryczne i strzelać z karabinu maszynowego. W wolnym czasie czytuje powieści Chandlera, uprawia winogrona i wędzi mięsiwa.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 2/09
143
opowiadanie
Zuzanna Lenska
144
Jeden
– A gdybyś był jak bóg – nie zapytał, po prostu powiedział, między jednym kieliszkiem wódki a drugim. – I nudził się. I pragnął wciąż nowych doznań i nowych doświadczeń. – Czy Bóg nie jest wszechwiedzący? – Zagryzłem ogórkiem. Kwaśny sok przeciekł po palcach wzdłuż linii życia, po kancie dłoni, na nadgarstek i pod mankiet koszuli. Strząsnąłem rękę nad podłogą. – Siedziałem przez całą wieczność sam. Byt absolutny utkany z możliwości... – Gmerał widelcem w oleju, przesuwając krążek szklistej cebulki wzdłuż krawędzi talerzyka. Chyba coś cytował, bo przecież sam z siebie nie był taki elokwentny, nawet po bimbrze z colą. – Skończony i absolutny. – Absolut – powtórzyłem tępo. – To na drugą nóżkę, chlup! Żeby się nie rozeschło... – Chlup! Do dna. – Przepił, zagryzł śledziem. – Ale ile można siedzieć i gapić się na kwarki? – Nie lubię skwarek. – Wzdrygło mnie aż. – Ale smalczyk z jabłkiem dobra rzecz. – I chlebek! Panno Jolu! – Pstryknął palcami. – Panno Jolu! Pani pozwoli... kochana, srebrna. Chlebek z domowym smalczykiem... złota moja. – Otworzył skórzany portfel a z niego Gold Visa. Panna Jola podniosła brwi. – Terminal się zepsuł. Awaria. – Zgarnęła na tacę brudne naczynia, kieliszki i dwie puste półlitrówki. – Gotówką płacimy. Ma gotówkę? – Ma, słońce moje. – Odłożył portfel na stół, między wazonik z plastikowymi różami a popielniczkę. – Jaka ty piękna jesteś... – To co? Chleb, smalec domowy dwa razy. Coś jeszcze? – Podsumowała, chowając banknot do kieszonki. – To wszystko, kochana. Na razie. – Zastrzegł, rozkładając ramiona. – Ale siedzimy tu, nie idziemy! Nie idziemy, prawda, Zdzisiu? – Nie idziemy! – Czknąłem. – O, przepraszam... – Wstałem chwiejnie i pocałowałem dłoń panny Joli. – A kawusię dostaniemy? – Dwie? – Panna Jola wytarła wierzch dłoni o spódnicę. Rozkosznie napiętą na pośladku. – Dwie, kochana. – Uśmiechnął się szeroko. – No idź, słońce moje. Stratna nie będziesz, obiecuję. – Mrugnął. Panna Jola poszła sobie, kołysząc bio-
drami. A może to mi kołysało się we łbie? – A może to świat się kołysze? – Stuknął mój kieliszek. – Pij, nie żałuj sobie. – Raz się żyje i na coś trzeba umrzeć. – Błysnąłem dowcipem, bo nie chciałem być gorszy. Spojrzał na mnie prawie trzeźwo. – Ta pustka mnie dobijała. Stworzyłem więc świat. – Wypił. Zagryzł. – I siedziałem tam. – Sam... – zgadłem. – Całą wieczność – uzupełnił markotnie. – Kurwa, to strasznie długo! – Gwizdnąłem. – Pierdolisz. – Zignorowałem ironię. W końcu stawiał. – Wszechwiedza i wszechmoc są przereklamowane. Chciałem zaznać czegoś nowego. Chciałem... – zastanowił się – skosztować niedoskonałości. – A to możliwe? – Kurwa, Zdzisiek? Co dla mnie jest niemożliwe? – Roześmiał się. Oczy mu błyszczały, jak w gorączce. Wzruszyłem ramionami. Panna Jola przyniosła bochenek krojonego chleba w koszyczku, garnczek smalcu i talerzyk krojonych w słupki ogórków. – A kawusia? – przypomniałem. – Zara... parzy się. – Pokręciła głową karcąco. – Kocham panią, panno Jolu – zaświergotał z galanterią a ona się nawet rozchmurzyła. Nieco. Wymieniła popielniczkę z pełnej na pustą i odpłynęła za bar. – Więc zrobiłem sobie ciało i wszedłem w nie – kontynuował. – Wcieliłem się, znaczy. – A po chuj? – Bo zapomniałem. – Dla jaj. – Człowiek kurwa wiele zrobi, żeby się pośmiać – przyznałem. – I żyłem tak sobie całą wieczność. Nie powiem, na początku było zajebiście fajnie. – Uśmiechnął się do swoich wspomnień. – Raj. – Właściwie, to ile to jest? – Co ile? – Wieczność? – Chciałem wiedzieć, a on wyglądał i mówił jak ktoś, kto może to wiedzieć. – Jak długo? – Tyle, że srasz czasem – stłumił beknięcie. – Bez końca. – Kurwa.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Jeden – No. – Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Panna Jola przyniosła kawkę. Pocukrzyłem, bo lubię słodką. Gorzkiej się nie napiję. Brzydzi mnie. – I co potem? – Potem? – Zamrugał. Chyba się zamyślił. – Potem... potem zrobiłem sobie towarzystwo. Było mnie dość na dwa ciała, a chciałem poznać drugi punkt widzenia. – Znaczy co? – Kobieta. – Pomachał pannie Joli. Zaczerwieniła się i poszła wycierać szklanki. – Mój genialny wynalazek. – Kobieta to dzieło szatana – mruknąłem, czerpiąc z własnych, niemiłych doświadczeń. – Szatan to też ja – Pokiwał głową z odcieniem ojcowskiej dumy. – Bo widzisz... różnorodność w całości, całość w różnorodności. – Plus i minus? – zgadywałem. – Yin i Yang? Dobro i zło? – Awers i rewers. – Obrócił w palcach złotą monetę. Postawił na sztorc i zakręcił. Wirowała na blacie jak dziecinny bąk. – Wciągnęła mnie ta zabawa. Więc znów byliśmy całą wieczność. Ja, wąż, Adam i Ewa w ogrodzie. – To miałeś już cztery punkty widzenia. – Tak. Cztery. Co to dla mnie? – roześmiał się. – Chciałem ich mieć cztery miliardy. – I co? – I mam. – Co? – Nie zrozumiałem. Rozejrzał się. Zatoczył ramieniem. – To. To wszystko. To ja. Ona... – Wskazał Jolę brodą, błyszczącą od tłuszczu. Wytarł skórką chleba olej, zagryzł cebulką. – Ty. Tamten facet. I tamta babka w ciąży. Jej dziecko. Twoje dziecko. Twój ojciec. Mieszka w Środzie Wielkopolskiej? – Tak... – Skąd wiedział o moim starym? – Chciałem poznać różne punkty widzenia – Spojrzał na zegarek. – Przeżyć wszystko. Doznać wszystkiego. Spróbować... – Ale... ale... co to znaczy? Że ja to ty? – Odsunąłem kieliszek. Trochę wódki przelało się przez krawędź na stół. – Że ja, kurwa, to pieprzony ty? Że, kurwa, ja to pieprzony pan wszechrzeczy i tylko sobie tu, kurwa, dla zabawy rozpierdalam życie, bo, kurwa, mi się nudziło w raju? – A gdybyś miał szansę przeżyć nie jedno życie, lecz więcej? Gdybyś miał całą wieczność i nieogra-
QFANT.PL
niczone możliwości? Gdybyś chciał się po prostu zabawić? – mówił coraz bardziej podekscytowany. – Być jednocześnie policjantem i złodziejem. Kim chciałeś być w dzieciństwie? – Strażakiem... co to kur... – Gdybyś znów mógł wybierać i zostać strażakiem, tak po prostu. Żeby zobaczyć, jak to jest? Nie chciałbyś? Nie chciałbyś wiedzieć, jak to jest być gwiazdą filmu, bożyszczem tłumu? Politykiem wysyłającym armię na wojnę? Bohaterem wojennym? – Zapalał się, szukając w moich oczach, sam nie wiem czego. Zrozumienia? – I gdybyś mógł zobaczyć to z drugiej strony... być zakochanym fanem, rozczarowanym wyborcą, wściekłym szeregowcem. – Co ty... mówisz? – Wytrzeźwiałem, albo mi się zdawało. – Co ty... – Poznałem bezbrzeżny ból, cierpienie, miłość we wszystkich aspektach i konfiguracjach, tęskniłem, odkrywałem prawa stworzonego przez siebie wszechświata i porażał mnie ogrom i wspaniałość natury, i eksperymentowałem, i wystawiałem siebie na próby, i wierzyłem w siebie bezgranicznie, i walczyłem ze sobą... – Kiwał głową jakby na potwierdzenie swoich słów. – Jesz to? Wskazał widelcem plaster smażonej kaszanki na moim talerzu. Pokręciłem głową. Złapał go jakoś tak... drapieżnie, jakby nie jadł od dawna. Odwróciłem głowę z zażenowaniem. – I? – Rozkruszyłem trochę chleba. – I co? – Zagapił się na pannę Jolę. Podrzędny bar dworcowy w Grodzisku Mazowieckim. Spóźniony osobowy na Warszawę wypluł kilku ludzi, chowających się przed deszczem. – Co dalej? – Dalej? – Nie zrozumiał. – Dalej z czym? – Jak to się skończy? – Wzruszyłem ramionami. – Do czego zmierzasz? – Koniec świata, paruzja, sąd ostateczny i żyli długo i szczęśliwie? W niebie? – Odsunął talerzyk i wytarł się papierową serwetką. – Coś w tym guście. – Happy endy już przećwiczyłem. Straszna nuda. – Skrzywił się, wyciągnął nogi przed siebie. Zapalił. – Lubię, jak się akcja komplikuje, przeciwności piętrzą, a bohater wpada w tarapaty. – To znaczy... że będzie tylko gorzej? – Poczułem chłód. Panna Jola otworzyła drzwi na peron i strzepywała jasną płachtę obrusa.
- numer 2/09
145
opowiadanie
Zuzanna Lenska – Chyba zasługuję na naprawdę porządne widowisko? – Pochylił się w moją stronę. Milczałem. – W dwudziestym wieku rozwinąłem skrzydła. Rozpędziłem się. Teraz to już jazda bez trzymanki... – Zaśmiał się gardłowo. Myślałem o swoim spieprzonym życiu, ojcu pijaku, który został kaleką w wieku trzydziestu trzech lat i matce, która zatyrała się na śmierć dla niego i dla mnie. Wziąłem nóż i pchnąłem go, póki panna Jola stała do nas tyłem. Ostrze weszło w oko po plastikową rękojeść.
Wstałem i nie zauważony przez nikogo wyszedłem. Kupiłem bilet w kasie numer dwa, zapłaciłem drobnymi. Pociąg do Skierniewic stał na drugim peronie. Musiałem dojść do niego przejściem podziemnym. Dopiero w wagonie, na miejscu przy oknie otworzyłem notes. Zakładka B, jak bogowie. Coraz więcej wykreślonych nazwisk, adresów, numerów. Coraz mniej roboty. Przyjrzałem się liście. Jeszcze paru ich zostało. A powinien zostać tylko jeden. Popatrzyłem na swoje odbicie, niewyraźne i szkliste, na tle przesuwającego się za oknem krajobrazu. Gdzieś koło Żyrardowa zacząłem chichotać. Monoteizm. Czy to nie najlepszy z moich pomysłów?
rys. Magdalena Mińko
146
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 2/09
147
opowiadanie
Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński
Zabawa dla dwojga Pęd powietrza rąbnął mnie w twarz niczym otwarta dłoń olbrzyma. – Co robisz, kurwa?! − Poczułem szarpnięcie za koszulę. Szesnastokołowy potwór oddalał się majestatycznie, przeciągłym trąbieniem oznajmiając, kto jest panem drogi. Odwróciłem się. Facjata z przekrwionymi oczkami, jakich wiele mija się przed wejściem do monopolowego, ignorując zawsze te same prośby o ratunek. Stałem tak, wpatrzony w nią z głupawym wyrazem twarzy, kojarząc z trudem, że właśnie jakiś menel uratował mi życie. – No weź, przestań… – kontakt wzrokowy najwyraźniej go peszył. – Masz na browara? Proste pytanie przywróciło porządek światu. Kilka brzęczących żetonów do raju zmieniło właściciela; facet oddalił się pospiesznie, mamrocząc coś pod nosem. Tkwiłem osamotniony na chodniku i zastanawiałem się, jak u licha dorosły mężczyzna, prawie w pełni władz umysłowych − za zupełnie zdrowego się nigdy nie uważałem − może pozwolić sobie na coś takiego? Wariuję?! Spojrzałem za starym obszarpańcem. Ten przynajmniej ma cel – zarobił parę groszy, dzień zaliczy do udanych. Nogi same poniosły mnie jego śladem, prawie bez udziału woli. Nie będzie pił sam. Ciekawe, komu pierwszemu urwie się… Usłyszałem ciche pobrzękiwanie telefonu. Musiał dzwonić dłuższą chwilę. – Czemu nie odbierasz? – znajomy głos w słuchawce. Nie próbowałem odpowiadać, ona nie oczekiwała tego. – Pół godziny. Nawet nie spytała, gdzie jestem. Przerwała połączenie. Cóż, moja właścicielka nie lubiła tracić słów. Zadzwoniłem po taksówkę. Czekać też nie lubiła. Wstukałem kod domofonu, potem wszedłem wolno po schodach. Szpara między drzwiami a futryną była prawie niedostrzegalna. Ale nie powinno jej być. Długą chwilę stałem, bezmyślnie wsłuchując się w przytłumione odgłosy apartamentowca. Coś zadudniło w rurach, piętro wyżej gwizdał czajnik, na dworze zaszczekał pies. Końcami pal-
148
ców nacisnąłem gładką powierzchnię o fakturze drewna. Drzwi uchyliły się bezszelestnie. Pewnie zapomniała zamknąć, pomyślałem. Tylko że Marta nigdy o niczym nie zapominała. Znalazłem ją w sypialni. Leżała na podłodze jak porzucona marionetka, ale wydawało się, że za chwilę ożyje, gotowa do kolejnego spektaklu. Otwór w skroni ze strużką krwi, zakrzepłą niczym spływający ze świecy wosk, nie powinien przeszkadzać w występie. Jednakże marionetce ktoś poprzecinał sznurki. W jakimś irracjonalnym odruchu pochyliłem się i naciągnąłem brzeg aksamitnego szlafroka na odsłonięte nieprzyzwoicie uda. To było głupie. I niepotrzebne jak machanie chustką za niknącym w oddali pociągiem. Pomyślałem o ludziach, którzy niedługo będą oglądać jej ciało z tą bezduszną dokładnością, na jaką nie zdobyłby się żaden kochanek. Nawet nie trudziłem się zacieraniem śladów. Zbyt często tu bywałem, żeby mieć nadzieję na oszukanie psów gończych. Coś mi szeptało, że cholernie przydałoby się dobre alibi. I że niekoniecznie gliny będą teraz moim największym problemem. Kupiłem cztery mocne piwa i przysiadłem na ławce w parku. Dwie puszki i cztery szlugi później byłem w stanie jako tako ocenić sytuację, choć nie umiałem usunąć sprzed oczu widoku z mieszkania Marty. Co teraz? Pociąg, parę dni na jakimś campingu, gdzie nie pytają o dowód osobisty, jeśli tylko płaci się gotówką. Potem… – Można? – Facet mrugnął kaprawym oczkiem i usiadł obok. Z kieszeni sterczała mu szyjka ciemnej butelki. – Stefan jestem, napijesz się? – Też jestem Stefan – skłamałem odruchowo. Przez sekundę wydawało mi się, że to menel, który rano wyciągnął mnie spod kół. Ale oni wszyscy są do siebie podobni. Uścisnąłem twardą dłoń i przyjąłem poczęstunek. Tanie wino było słodkie i ciepłe, a po gorzkim podkładzie z mocnych browarów spływało do żołądka jak kompot. Nie byłem jeszcze mocno trącony, a w każdym
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa dla dwojga razie tak mi się zdawało, bo potrafiłem dość jasno myśleć. Zaciągnąłem się szlugiem od nowego znajomego i przyglądałem się, jak opróżnia butelkę z wprawą znamionującą spore doświadczenie. – Do dna, Stefan. – Podał mi prawie pustą flaszkę. – Co porabiasz, jeśli wolno spytać? – Nic szczególnego… – Życie krótkie, pić się chce! – stwierdził filozoficznie, nie spuszczając ze mnie kaprawego oczka. – To jak, robim coś…? Komunikat był dość jasny, facio sądził, że trafił klienta z kasą. Może być, w końcu potrzebowałem czegoś w rodzaju alibi. Jeszcze bardziej potrzebowałem schronienia. – Tu, w parku? – spytałem z głupia frant, czując jednocześnie, że sam siebie oszukuję. Nie chodziło mi o wątpliwe menelskie alibi ani darmowy nocleg. Po prostu chciałem się zalać. Póki jeszcze mogłem. – W jakim parku?! Ze mną to pełna kultura, bracie – oznajmił z godnością. – Walimy do znajomych, będzie klawo, zakąski, muzyka i te rzeczy… Tylko trzeba kupić jakieś płyny. Dałem mu na pół litra, kupiłem to samo i podążyłem za nowym znajomym. Szybko straciłem orientację, ale też nie zwracałem szczególnej uwagi, dokąd idę. W końcu weszliśmy do niskiego bloku z wielkiej płyty. Stefan bez ceregieli załomotał w jedne z wielu identycznych drzwi. Judasz pociemniał, mój kumpel przybrał minę, jakby pozował do fotografii. Skrzypnęła zasuwa. – A witam, witam – nie pierwszej młodości kobieta z ostrym makijażem na mocno zapuchniętej twarzy mówiła chropowatym, niskim głosem. – Uszanowanko… – Menel z ukłonem cmoknął pulchną dłoń o czerwonych szponach. – Poznajcie się, to jest e… Stefan. Podsunęła mi prawą rękę, drugą przytrzymując rozchylający się szlafrok. Cokolwiek zbyt apetyczne, na mój gust, ciało zafalowało, gdy cofnęła się do wnętrza, robiąc nam miejsce. Z pewnym wysiłkiem stłumiłem podejrzenia, iż trzyma pod szlafrokiem nie do końca nadmuchane dętki samochodowe. – Rozgośćcie się, a ja tymczasem trochę się ogarnę. – Brzęk butelek w reklamówce nie uszedł jej uwagi. – Iwona, mamy gości!
QFANT.PL
Poczułem bukiet dość jednoznacznie kojarzący się z dworcową poczekalnią. Z wersalki o nieokreślonym kolorze podniosła się drobna dziewczyna. – Cześć, Iwonka. Poznaj Stefana. – Mężczyzna cmoknął ją, niezupełnie po ojcowsku. – Zorganizuj, Iwonka, jakieś szkło i małe szamanko. Twarz dziewczyny szpeciła kaszka drobnych pryszczy. Nie zadała sobie trudu, by przykryć je makijażem. Jasne, przetłuszczone włosy związała w mały kucyk. Mogła mieć równie dobrze piętnaście, jak i dwadzieścia pięć lat. Przejrzysta cera i lekko opuszczone kąciki błękitnych oczu nadawały jej nieco skandynawskim rysom wyraz obojętnej melancholii. Bez słowa wyszła z pokoju. Alkohol szybko przełamał wszelkie lody, nastąpiły jakieś bruderszafty, nie wiadomo skąd pojawiło się więcej osób. Zrobiło się szaro od dymu i gwarno – wszyscy mówili równocześnie. Śmiechy i brzęk szkła mieszały się z jakąś muzyką. Gdzieś z kimś wychodziłem, pewnie po gorzałę. W którymś momencie Iwona wyciągnęła mnie do innego pokoju. Miała w ręku napoczętą butelkę wina. Zwaliłem się na małą kozetkę przykrytą skotłowaną pościelą. – Lubisz mnie, Stefan…? Trzymałem sie mocno czegoś białego i zimnego. Żółtawa breja tuż przed nosem to przybliżała się, to oddalała, przybierając kontury jakiejś twarzy… znajomej twarzy… Dolatujący zewsząd szum. Natarczywy, wszechobecny. A poza nim pustka w głowie i dezorientacja. Powieki miałem zapuchnięte jak po przegranej walce bokserskiej. Na wyblakłym, pełnym papierosowych dziur dywanie walała się pomięta odzież i poprzewracane butelki. Jakiś szelest za plecami… Odwróciłem powoli głowę, widok pryszczatej twarzy z lekko rozchylonymi, bladymi ustami przypomniał mi, gdzie jestem. Czułem, że mam na sobie spodnie i koszulę. Usiadłem, starając się ustabilizować rozkołysaną głowę. Fakt, że jestem ubrany odpowiedział na kołaczące się na skraju świadomości pytanie – nie zaszło nic, czego bym później miał żałować. Spojrzałem na pochrapującą lekko dziewczynę – powiedzmy, że nie zaszło… Sprężyny zajęczały nieprzyjemnie, gdy sięgnąłem po leżące na podłodze szlugi.
- numer 2/09
149
opowiadanie
Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński
150
– Coo…? – ni to jęk, ni pytanie dobiegło spod pościeli. – Co robisz? – Mu… – gula o smaku towotu zmieszanego z petami ledwie dała się przełknąć. – Muszę zajarać. Bez śladu skrępowania odsunęła brudną kołdrę, widać miała akurat większe problemy niż przejmowanie się swą nagością. Zniknęła gdzieś w głębi mieszkania. Papieros nieco rozjaśnił mi w głowie. Po dłuższej chwili usłyszałem dźwięk spuszczanej wody. – Co robisz? – Stała w progu pokoju i patrzyła na mnie pustym wzrokiem. Miała tak cienką i bladą skórę, że po wewnętrznej stronie ud widać było niebieską siatkę żył. Przecisnąłem się obok dygoczącej lekko postaci. Opłukałem twarz, potem napiłem się prosto z kranu. Gdy zakładałem kurtkę, usłyszałem odgłos bosych stóp na linoleum. – Gdzie idziesz? – Jaki dziś dzień? – No… Czwartek. Trzy dni! I noce. – Muszę coś załatwić. Przyjdę później – skłamałem. – Zaczekaj chwilę… Z głębi mieszkania dochodziły jakieś szurania, senne bełkoty i głośne chrapanie. Trwałem z ręką na klamce, zdecydowany uciekać, jeśli ujrzę kogoś innego niż ją. Wróciła po chwili i, nie patrząc mi w oczy, wcisnęła do ręki kartkę. Nagle zrobiło mi się cholernie żal – jej i siebie. Przytrzymałem małą, brzydką dłoń z głęboko obgryzionymi paznokciami i pocałowałem krostowaty policzek. Odgłos moich kroków był jedynym dźwiękiem roznoszącym się po pustym korytarzu. Zerknąłem przez ramię. Stała tam jeszcze, ciągle ignorując swoją nagość, jakby była to jedyna choć trochę cenna rzecz, którą mogła komuś zaoferować. Wdychałem łapczywie chłodne powietrze poranka, chcąc pozbyć się smrodu i zaduchu ponurej meliny. Rozwinąłem trzymaną w dłoni kartkę. Krzywym, niewyraźnym pismem nabazgrała nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. I swoje imię. Rozwarłem powoli palce – wiatr ochoczo porwał mały świstek papieru. Potarłem dłonią czoło. Matko, trzy dni… W głowie mieszały się resztki dymu z pytaniami natury
jak najbardziej egzystencjalnej. Jedno z nich pukało w moją potylicę i nie dawało o sobie zapomnieć. Co teraz? Czułem się jak bezpański pies. Właśnie, bezpański. Pewnie już mnie zaczęli szukać. A ja nawet nie wiedziałem, kto. Rozejrzałem się nerwowo po okolicy. Zupełnie nie poznawałem tej części miasta. Zdecydowałem się na pieszą wędrówkę w linii prostej aż zorientuję się, gdzie właściwie wylądowałem. Miałem nadzieję, że podczas spaceru wredny skrzat z mojej głowy wyskoczy i utopi się w studzience kanalizacyjnej. Odgłosy przejeżdżających samochodów nieprzyjemnie drażniły to coś pod czaszką, a mocny wiatr – oczy. Kiedy je lekko mrużyłem, po wewnętrznej stronie powiek widziałem mały okrąg. Wyraźny bordowy pierścień na czerwonym tle, lekko ozdobionym naczyniami krwionośnymi. Jakby ktoś wypalił ten symbol, bym przez całe życie o nim pamiętał. Po przeciwnej stronie ulicy zauważyłem znajomy park. – Hej, stary! – Ktoś przytrzymał mnie za ramię. – Masz ognia? Akurat nie marzyłem o powtórce z rozrywki, więc złapałem za wyjątkowo delikatną męską dłoń i wykręciłem ją. – Nie jestem stary i… Kurwa. Trzaskanie i szmery w głowie odeszły w niepamięć. Strumień mojej świadomości był teraz krystalicznie czysty i koncentrował się na giwerze trzymanej przez faceta po prawej. Po lewej stał, zupełnie niepasujący do towarzysza o prosiaczkowym wyglądzie, wysoki brunet. Rozcierał nadgarstek i patrzył na mnie zaskoczony. – To co z tym ogniem? – przystojniak wysyczał przez zęby. – Darek, ja myślę, że on nie pali. – Prosiaczek wziął głęboki zamach i odrzucił resztki blond włosów z wysokiego czoła. – A śmierdzi, jakby owszem – Darek obdarzył mnie krzywym uśmiechem. Zamarzyło mi się, żeby z nieba spadł kamień wielkości dojrzałego arbuza i rozpierdolił mu ten kształtny łeb. A przynajmniej złamał nos. Jak już robimy koncert życzeń, to świeża koszula dla mnie też by mogła spaść. – Powiesz nam coś, przyjacielu? Gdzieżeś się podziewał przez ostatnie kilka dni? Nieładnie, nie-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa dla dwojga ładnie. – Prosiaczek pokręcił głową z dezaprobatą. – Wszyscy cię szukają. − Jak mnie znaleźliście? − Czysty fart i odrobina dedukcji. Założyliśmy, że będziesz kręcił się w pobliżu jej mieszkania. – Impreza rodzinna… – Imprezka? A myślałem, że będziesz dłużej rozpaczał po stracie… – powiedział brunet, patrząc mi prosto w oczy. Poczułem dreszcz na plecach, mocno zacisnąłem szczęki. – No już, chłopaki! – rzucił Prosiaczek, widząc, jak wpatruję się w jego kolegę. – Ktoś chciałby się z tobą spotkać. Zapytałbym, co ty na to, ale tę cześć możemy chyba sobie darować. Zapraszam! Wyciągnął rękę ze spluwą i wskazał zaparkowaną niedaleko czarną brykę. Pewni ludzie zawsze wybierają czarne samochody, pomyślałem bez większego sensu, wsiadając do środka. Nie związali mi rąk, tylko zakryli oczy, co mogło być dobrym znakiem. Choć nie musiało. Jazda samochodem pogorszyła tylko mój stan. Żołądek pulsował i podskakiwał na każdym wyboju, a ciemność przed oczami nasilała jeszcze objawy przepicia i stresu. Czułem się jak na kolejce górskiej, na szczęście szybko się zatrzymała. Na miejscu wyciągnęli mnie z auta, wprowadzili do jakiegoś wnętrza i zdjęli opaskę. Jeszcze przez jakiś czas mój błędnik szalał, kręcił się i pląsał niczym pijana baletnica. Kiedy nie potrzebowałem już pomocy ściany, by stać prosto, rozejrzałem się po pokoju. Staliśmy w dużym salonie, ładnie urządzonym i czystym. Na fotelu siedział starszy mężczyzna i uważnie mi się przyglądał. Trwało to dłuższą chwilę, jakby chciał sprawdzić moją cierpliwość. Ale ja jestem bardzo cierpliwy. – Jak on się nazywa? – gospodarz pierwszy przerwał przyciężkie milczenie. – Paweł Zal… − Nie ty, kurwa! Chcę wiedzieć, kto za nią stał. Nazwisko! – Za nią…? – Poczułem dziwną pustkę w głowie. – Coś ci wyjaśnię – cedził powoli słowa − normalnie nie zajmujemy się śmieciami, takimi jak ty, ale on się dobrze zakitrał. Marta go znała, więc znasz go i ty. Prawda? Pokręciłem przecząco głową. Na ustach wykwitł mu obrzydliwy uśmiech.
QFANT.PL
– I ja mam w to uwierzyć? – roześmiał się głośno. Sięgnął do niewielkiego barku, zastawionego szkłem. Łyk czegoś mocniejszego akurat bardziej przydałby się mnie niż jemu, ale gość chyba nie był w towarzyskim nastroju. – Darek, zajmij się nim po swojemu. Jak będzie szczery, zostaw go gdzieś w mieście… Kazali mi iść przodem. Nie trzeba doktoratu z nauk ścisłych, żeby domyślić się, co mieli ze mną zrobić. Zagryzłem wargi. Jeśli w ogóle trafi się szansa, to tylko jedna. Czarna bryka przed domem tak bardzo przypominała karawan, że mimowolnie wyobraziłem sobie spoczywającą w środku trumnę. Tyle że przedsiębiorcy pogrzebowi raczej nie pomagają klientom rozstać się z życiem. Przystojniak sięgnął do klamki od strony kierowcy. Tuż za plecami usłyszałem chrzęst żwiru pod stopami Prosiaczka. – Dwieście tysięcy – powiedziałem. – Co…? – W głosie przystojniaczka nie wyczułem szczególnych emocji, raczej nutę zastanowienia. – Mów dalej. – W skrytce miała dwieście kawałków. Zabrałem wszystko… Miałem jakieś dwie sekundy, bo w tym momencie musieli na siebie spojrzeć. Po prostu musieli! Największym błędem, jako może popełnić zawodowiec, jest niedocenianie determinacji człowieka, który czuje, że za chwilę umrze. Odwróciłem się i z całej siły rąbnąłem prosiaczka kolanem między nogi. Trafiłem. On zresztą też, pocisk z beretty przeszył mi lewe ramię, ale poczułem zaledwie szarpnięcie. Prosiaczek poczuł o wiele więcej – stał ciągle, zmieniając tylko kolory, gdy wyjmowałem mu z dłoni dymiący pistolet i kierowałem lufę w stronę bruneta. Szybki był, ale musiał wypuścić kluczyki i sięgnąć pod marynarkę. Zdążył wyjąć broń, jednak nie zdążył odbezpieczyć. Pokiwałem przecząco głową. – Nawet nie próbuj – nie musiałem podnosić głosu. – Teraz grzecznie rzucisz zabawkę na ziemię. Tak, był zawodowcem. Wypuścił pistolet i uważnie śledził każdy mój ruch. Nacisnąłem spust. Dostał w udo. Zwinął się na ziemi, dysząc ciężko i bezskutecznie próbując zatamować krwotok. Moż-
- numer 2/09
151
opowiadanie
Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński
152
liwe, że był już trupem – wątpiłem, by pryncypał miał ochotę wieźć go do szpitala i odpowiadać na niewygodne pytania. Ale to nie był mój problem. Zaświtało mi, żeby zabrać ich samochód, jednak porzuciłem pomysł prędzej niż się pojawił. To nie film, gdzie gliniarze są ślepi, a zbiega spotykają same szczęśliwe przypadki, jakby to on napisał scenariusz. Wątpiłem, czy dam radę prowadzić jedną ręką, w dodatku wozu za chwilę szukałby garnizon policji i drugie tyle zbirów z bliższej i dalszej okolicy. Schowałem do kieszeni pistolet Darka, berettę wsadziłem z tyłu za pasek spodni. Furtka była otwarta. Jakaś kobieta z siatkami krzyknęła na mój widok i zeskoczyła z chodnika, porzucając sprawunki. Zerknąłem na swoje ramię – lewy rękaw koszuli lepił się od krwi. Pobiegłem pierwszą boczną uliczką w stronę niskich bloków mieszkalnych. Śmietnik niezbyt nadawał się na kryjówkę, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. Przycupnięty za pojemnikami, ściskając dłonią zranione ramię, usiłowałem coś wykombinować. Szok i osłabienie wynikające z utraty krwi sprawiły, iż przyjmowałem swoją sytuację z dziwnym dystansem, jakby cała zabawa dotyczyła kogoś innego. Poczułem nieodpartą chęć zamknięcia oczu. Obudzę się w swoim łóżku, przeklinając parszywy sen… Dźwięk nie był głośny, ale drażnił podświadomość, nie pozwalając odlecieć. Wychyliłem ostrożnie głowę. Osobnik w szarej, poplamionej marynarce pochylał się nad kontenerem, mamrocząc coś pod nosem. Długim kijem gmerał wśród śmieci, potęgując dodatkowo duszący smród odpadków. – Słuchaj… – Nie zareagował. Końcem kija wyjął puszkę po piwie i zgniótł ją obcasem. Zawołałem głośniej: – Ty, słuchaj! – Eee? Cofnął się kilka kroków do małego rozklekotanego wózka, na którym jakimś cudem trzymała się sterta wypchanych plastikowych siatek oraz sfatygowana skórzana torba. – Czekaj… – Wytarłem w koszulę zakrwawioną dłoń i sięgnąłem po pieniądze. Wyjąłem jeden banknot i pomachałem nim. Przekrwione oczka łypały podejrzliwie przez zaropiałe szpary w brudnej, zarośniętej masce. – Sprzedaj mi marynarkę. Osobnik chwycił zardzewiałą rączkę pojazdu ze swym dobytkiem i zastygł w bezruchu. Moja
zdumiewająca propozycja wyglądała na głupi dowcip, ale dwieście złotych miało hipnotyczną moc. Zmiąłem banknot w kulkę i rzuciłem w jego kierunku. Zwinnie chwycił nadlatujący świstek, nie oglądając schował do kieszeni i zaczął rozpinać marynarkę. Wyszedłem z kryjówki. – O kurwa! – Umiał jednak mówić. Myślałem, że ucieknie czym prędzej, ale widok krwi spowodował zupełnie nieoczekiwaną reakcję. Facet rozejrzał się czujnie, rzucił mi marynarkę i spytał ochryple: – Gonią cię? – Nie wiem. – Nie wisz, kurwa… – Pomógł mi wsunąć zranione ramię w rękaw. – Ale ja wim. Dawaj za mną. Popychając przed sobą skrzypiący pojazd, podążył w sobie tylko znanym kierunku. Poszedłem za nim, bo znów nic innego nie przyszło mi do głowy. Stary kloszard nadspodziewanie prędko przebierał nogami i – nie oglądając się – wiódł mnie pustawymi zaułkami. Czułem, że długo nie wytrzymam tempa. Wreszcie zatrzymał się na tyłach jakichś parterowych pawilonów. – Czekaj tu. – Wskazał rozlatującą się ławkę. – Masz szluga? – spytałem, z trudem łapiąc oddech. Bez słowa wydobył z przepastnej kieszeni workowatych spodni płaską puszkę po tytoniu. Kolekcja pozbieranych na przystankach petów śmierdziała jak tląca się tektura, ale doceniłem gest. Wyjąłem najdłuższego kiepa i przypaliłem. Był mocny i smakował tak, jak powinien smakować ostatni papieros skazańca. Szok powoli mijał, ręka zaczynała drętwieć, przeszywający ból pulsował w ranie, promieniując w górę ramienia. Ciemne plamy na rękawie powiększały się z każdą chwilą. Zbierało mi się na wymioty. Kiwając się jak w modlitwie, starałem się zachować na tyle przytomności, by nie spaść z ławki. Niejasno pojmowałem, że tu chyba skończy się wszystko. Zaraz ktoś zainteresuje się podejrzanym typkiem i zadzwoni na policję – ranny mężczyzna bez dokumentów zostanie zatrzymany do wyjaśnienia. Może zawiozą mnie do szpitala, opatrzą i trafi się okazja, żeby zwiać? Gówno! Będą mnie hołubić jak pryszcza na tyłku, rana postrzałowa to wystarczający powód. Wezmą odciski, porównają…
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa dla dwojga – Nie śpij, bo cię okradną! – Stary kloszard klepnął mnie w plecy. – Idziem na chatę. Z wózka zniknęły reklamówki, została jedynie wypchana skórzana torba. Uniosłem się chwiejnie, mój druh skrzywił się groteskowo, pokręcił głową i bez ceregieli usadził mnie z powrotem. Wyjął z torby ciemnobrązową butelkę i umiejętnie rozprawił się z plastikowym korkiem. – Nie… – Pij, nie pierdol! – Subtelnie dał mi znać, że nie ruszy się z miejsca, póki nie skosztuję lekarstwa. – Za zdrowie Ziutka. Pociągnąłem kilka łyków. Żołądek fiknął koziołka i wypluł całą zawartość na chodnik. Dobry samarytanin wzruszył ramionami i wydobył puszkę z fajkami. – Zajaraj i popraw. Tera pójdzie. I rzeczywiście poszło. Pijąc na zmianę i znieczulając dymem podniebienie, dość szybko opróżniliśmy flachę. Ból nieco złagodniał i poczułem, że jestem w stanie kontynuować wędrówkę. Po paru minutach stanęliśmy przed niską, odrapaną ruderą. Mimowolnie powiodłem wzrokiem po brudnych oknach, dziwiąc się, że szyby są całe. Ziutek wprowadził mnie do cuchnącej nory, umeblowanej niczym klasztorna cela. Na środku izby tkwił stół, na którego blacie gospodarz najwyraźniej zwykł gasić papierosy, pod ścianą stał tapczan, a obok szafa. Mieszanina oparów dymu, śmieci, moczu i czegoś, co nieodparcie kojarzyło się ze zleżałymi zwłokami, była tak gęsta, że spowalniała ruchy. Stary usadził mnie na krześle i wskazał przesiąknięty rękaw marynarki. – Zdejm to, zobaczym, co je grane. Nie byłem ciekaw widoku rany, ale istotnie należało coś z nią zrobić. Gdyby okazało się, że pocisk ugrzązł w środku, to koniec pieśni. Ziutek nie wyglądał na chirurga, który porzuciwszy praktykę, poświęcił się poszukiwaniu skarbów na wysypiskach. W takim wypadku pozostawał tylko szpital. A lekarz ma obowiązek informować policję o podejrzanych sprawach. Ostrożnie zdejmowałem ciuchy. Rana nie wyglądała dobrze, jednak mogło być gorzej. Kula rozerwała ciało powyżej łokcia, ale kość cała, dało się zginać rękę. Samorodny talent medyczny obwiązał mi ciasno ramię resztą koszuli, umocował opatrunek taśmą izolacyjną i zadowolony postawił
QFANT.PL
na stole butelkę. – No to zrobilim, co trzeba. Poczułem się o niebo lepiej, przynajmniej fizycznie. Marynarka nie nadawała się już do użytku, w każdym razie nie dla mnie, ale stary kloszard znalazł w szafie drugą. W przyćmionym świetle wpadającym przez brudne szyby nowy ciuch sprawiał wrażenie mało znoszonego, widać trzymany był na lepsze okazje. Wyjąłem plik pieniędzy i wręczyłem dobremu samarytaninowi kolejny banknot. Nie próbował się krygować, przyjął forsę bez słowa. Zmrużył powieki i odprowadził wzrokiem moją rękę znikającą w kieszeni. Ssanie w bebechach uświadomiło mi, że daleko nie zajadę w ten sposób. Mój wybawca postawił na stole jeszcze cztery flachy, najwyraźniej uważając, że nektar zawiera wystarczająco dużo kalorii oraz witamin dla rekonwalescenta, i co chwilę zachęcał mnie do intensywnej konsumpcji. Doceniałem jego dobre intencje, owszem, zabalsamowanie się w trupa mogło przynieść ulgę, lecz tylko chwilową. Przebudzenie na ciężkim kacu nie ułatwi mi wykaraskania się z opresji. Przytykałem więc tylko szyjkę do ust, udając, że piję, i zastanawiałem się, co mam robić dalej. Na szczęście gospodarz nie należał do rozmownych, mogłem przemyśleć parę spraw. Ponownie wygrzebałem z puszki najdłuższego kiepa i przypaliłem. W ciężkim, zastygłym jak melasa powietrzu dym formował się w przedziwne kształty. Zdawało się, że duchy wypełzają ze swych zakamarków, chcąc przyjrzeć się intruzowi. Jedna ze zjaw miała twarz Marty, wyciągała ręce. Dmuchnąłem w jej stronę, a wtedy postać rozmyła się, straciła kontury niczym prześwietlona fotografia. Ale wiedziałem, że wróci, że nie zostawi mnie w spokoju… Zakrztusiłem się dymem i machinalne uniosłem rękę do ust. Równocześnie poczułem, że coś zaciska mi się na szyi, wrzynając się mocno w skórę. Zdołałem chwycić sznur palcami, ale Ziutek był nadspodziewanie silny. Pociągnął do tyłu i razem z krzesłem runąłem na plecy. Waliłem na oślep zranioną ręką, kopałem krzesła, stół i powietrze w rozpaczliwych próbach uwolnienia się. Oprawca rozciągnął gębę w jakimś upiornym uśmiechu – luki w uzębieniu sprawiły, że wyglądał jak szczerzący kły wampir. Walczył zaciekle, ale przeliczył się, myśląc, że jestem co najmniej tak pijany jak on.
- numer 2/09
153
opowiadanie
Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński
154
Zdołałem podciąć mu nogi – rąbnął głową w kant krzesła i puścił sznur. Krew z rozciętego czoła zalała mu pół twarzy, kiwał się na czworakach i jęczał. Ziutek zauważył nóż, który spadł ze stołu w trakcie szamotaniny. Chwycił trzonek i uniósł głowę, wyraźnie szykując się do ataku. Był ledwo ciepły, widział mnie tylko jednym okiem, ale nie zamierzał odpuścić. Złapałem butelkę. Kloszard czekał, zbierał siły, może obracał w przytępionej gorzałą mózgownicy myśl, czy warto… Gdy rzucił się w moim kierunku, rąbnąłem z całej siły w łysy czerep. Ohydny, głuchy odgłos uderzenia przypominał rąbanie drzewa. Coś musiało pęknąć, czaszka albo butelka. Bezwładne ciało zwaliło się na zmurszałe dechy, wzniecając tumany kurzu. Butelka pozostała cała. Prawie czarna kałuża krwi powiększała się z każdą chwilą. Wypadłem na ulicę i szybkim krokiem poszedłem przed siebie. Swojskie blokowisko stało się nagle groźnym labiryntem, nieprzyjaznym i obcym. Z klatki schodowej wyskoczył jakiś kundel i zajadłym szczekaniem oznajmił, iż on jest panem podwórka. Nie dostałem zawału tylko dlatego, że podświadomie uważałem się już za martwego i w każdej chwili oczekiwałem katastrofy. Choć bardzo chciałem, nie mogłem biec, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Należało zachowywać się normalnie. Przynajmniej spróbować. Na widok kiosku zachciało mi się palić. Kupując papierosy dałem takie przedstawienie, jakbym koniecznie chciał zostać zapamiętany – rzuciłem stówę i odszedłem, nie domagając się reszty. Po paru krokach przypomniałem sobie, że nie mam ognia, i z kolejnym banknotem w ręku wróciłem po zapalniczkę. Kioskarz popatrzył niepewnie na pieniądze i podsunął mi całe pudełko zapalniczek. Wybrałem pierwszą z brzegu i zacząłem mocować się z folią na paczce fajek. Uznał zapewne, że robiłem sobie głupie dowcipy, a teraz czekam na resztę, więc mamrocząc pod nosem zaczął odliczać bilon. Zaciągnąłem się głęboko, a gdy nikotyna udrożniła nieco synapsy, zauważyłem wreszcie świdrujący wzrok kioskarza. Chwyciłem resztę i ze świadomością, że ciągle zostawiam ślady jak chory na biegunkę mamut, klucząc między blokami, dotarłem na przystanek. Nie zwracając uwagi na numer, wsiadłem do pierwszego autobusu. Chwilowo byłem bezpieczny. Bezpieczny?! Ni-
gdy już nie będę bezpieczny. Rozejrzałem się dyskretnie, w przekonaniu, że pasażerowie obserwują mnie podejrzliwie. Jakiś facet wyjął telefon… Kurwa, wariuję. Wyprzedził nas radiowóz, kierowca autobusu zerknął w lusterko… Cholera, od tego ma lusterka! Przestań człowieku – nakazałem sobie w duchu – musisz zachowywać się zwyczajnie. Pomyślałem, że powinienem był podłożyć ogień i sfajczyć tamtą ruderę, kremując przy okazji Ziutka, tę hienę śmietnikową o duszy sparszywiałej jak sumienia polityków. Ale to by niewiele zmieniło – co za różnica, za ile przestępstw mnie posadzą? Piętnaście lat zamiast dożywocia? Zresztą nie posiedzę długo, pójdzie zlecenie i dopadną mnie nawet za kratami. Podobno z każdej sytuacji jest jakieś wyjście, lecz w tym momencie nie umiałem go dostrzec. Musiałem zniknąć, tylko… – Bilet do kontroli proszę. Podskoczyłem na siedzeniu, jakby mnie szerszeń użądlił. − Ma pan bilet? − Kanar patrzył na mnie spod daszka bejsbolówki. − A mógłby pan pokazać jakąś legitymację? − Jasne – uśmiechnął się krzywo i wyciągnął coś spod koszulki polo. Zadowolony z siebie, zamachał mi przed oczami wściekle cytrynową legitymacją. Zdążyłem tylko odczytać imię: Mikołaj. − Tak, tak, dziękuję. – Cholera, że też oni nigdy nie zapominają tych swoich żółtych papierów. − To gdzie ten bilet? – Ciągle stał nade mną rozglądając się co chwila po autobusie. Wyjąłem dwie stówy i wsadziłem mu w łapę. − Reszty nie trzeba. Kolejny błąd. Zapamięta mnie na pewno. Jak pójdą listy gończe… − Lepiej wysiądź pan na następnym – szepnął i przeszedł na tył autobusu. Ni stąd ni z owąd uświadomiłem sobie, że telefon nie dzwonił od ostatniej rozmowy z Martą. Wyjąłem go z futerału przy pasku spodni. Rozładowany. Mój numer znała tylko Marta. A teraz mógł go znać ktoś jeszcze… Wysiadłem i w pierwszym napotkanym punkcie obsługi klienta kupiłem nową baterię. Menu… połączenia nieodebrane… Jest. Cyfry nic mi nie mówiły. Wcisnąłem zieloną słuchawkę. − Wreszcie – bezbarwny głos nie wyrażał szczególnych emocji. – Za godzinę u chińczyka
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa dla dwojga na Lipowej. − My się znamy…? − Zabawa dla dwojga. – Rozłączył się. Musiał być cholernie pewien, że przyjdę. I nie mylił się. Marta często powtarzała te słowa, ale tylko do mnie. Tak przynajmniej sądziłem. Usiadłem w ogródku przed chińskim barem. Zamówiłem jakąś martwą naturę w pięciu smakach, której największą zaletą okazał się wielowątkowy zapach ciekawie komponujący się z moim własnym − cuchnąłem jak połączenie śmietniska z gorzelnią. − Powinieneś się przebrać. Niski blondyn żuł gumę, marszcząc teatralnie nos. Nie usiadł obok. − I co dalej? − Przyda ci się kąpiel i zmiana łachów. Idziemy stąd. Mów mi – zastanowił się chwilę − Marcin. Nie pamiętam nawet, jak znaleźliśmy się w jego mieszkaniu. Darowałem sobie oczywiste pytania. Nie władował mi kulki u chińczyka, więc zasługiwał na odrobinę zaufania. I znał Martę. Kiedy wygramoliłem się niezdarnie z wanny, zauważyłem czyste ubranie przewieszone na wieszaku od ręcznika. W szafce z lustrem znalazłem bandaż i niezdarnie owinąłem rękę. Potem włożyłem ciuchy. Rękawy trochę przykrótkie, ale mogło być gorzej. − No, Filipku, od razu lepiej wyglądasz – zakrzyknął blondyn. Cały czas w jego głosie przewijała się jakaś złośliwa nuta. Mieszkanie znajdowało się na parterze starej kamienicy. Dwa pokoje, aneks kuchenny i łazienka, nic wielkiego. Rozkład zupełnie beznadziejny – żadnego przedpokoju, wchodziło się bezpośrednio do czegoś, co można by nazwać salonem. Marcin pewnie nawet nie był właścicielem. − Byłeś jej szefem? – Usadowiłem się w fotelu. − No co ty? Za słaby jestem. − Prychnął lekko, postawił na stoliku kubek kawy i spoczął na sofie. − Ale dobrze kombinujesz. Jestem od Marty. − Marta… − Nie żyje – dokończył wypranym z emocji głosem. − Wszyscy się spodziewali. − Marta też? − Też. − I zanim umarła kazała ci mnie śledzić? − Mniej więcej. Kazała mi cię pilnować w razie,
QFANT.PL
gdyby jej coś się stało. − Nie potrzebuję opieki. Wzrok Marcina utkwił w miejscu, gdzie bandaż odznaczał się pod koszulą. − Widać ona uważała inaczej – zaśmiał się szyderczo, obserwując mnie z kanapy. – W dodatku sądziła, że będziesz szukał jej bosa. Żeby pomścić bidulkę. Przeliczyła się, co? Miałem ochotę zwyczajnie mu przypierdolić, ale pomyślałem, że zdążę zrobić to później. W końcu po coś mnie tu przyciągnął. − Nie szukam nikogo. Nawet nie wiedziałem, że ona ma kogoś… − Szkoda – poprawił się na kanapie. – Bo tak się składa, że bonzo ma się ze mną niedługo skontaktować. − Wiesz kto to jest?! – spytałem trochę za szybko. Marcin uśmiechnął się zadziornie. − Nie, ale on wie, kim ja jestem i co gorsza… – Pochylił się w moją stronę i szepnął konspiracyjnie: − Wie, kim ty jesteś. Zadzwonił i dał jasno do zrozumienia, że ma propozycję. Dla nas obu. − Przecież tylko Marta wie… nie powiedziałaby… − Pomyśl chwilę. Mnie powiedziała. − A dlaczego miałbym tu spokojnie na niego czekać? − Chcesz spierdalać do końca życia? Nie jestem idiotą, wolę go spotkać na swoim terenie. – Zanurkował ręką pod poduszkę, po sekundzie trzymając w dłoni zgrabny rewolwer wycelowany w kierunku drzwi. – Przyjmiemy gościa z honorami, zobaczymy, co ma do zaoferowania… Cicho włączony telewizor nie był w stanie zagłuszyć myśli. Podobnie koniak Marcina. Mój kompan zadowolił się piwem prosto z puszki. Nie rozmawialiśmy wiele, bo nie było o czym, zresztą mój opiekun robił się coraz bardziej nerwowy. Dziwne, że Marta wybrała takiego cieniasa. Ciekawe, czy oni… Pukanie do drzwi nie było głośne, ale zdecydowane. Marcin drgnął cały, jakby dostał kopa w nerkę, potem powolutku postawił puszkę na stoliku. Pukanie powtórzyło się dokładnie w tym samym rytmie. Powstrzymałem się od pytania, czy sąsiadka
- numer 2/09
155
opowiadanie
Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński zawsze tak anonsuje gotowość umilenia mu nocy. Nie reaguje się tak na przybycie kochanki. A już na pewno nie podchodzi się do drzwi z odbezpieczonym kopytem w łapie. Marcin pochylił się lekko, zbliżając twarz do wizjera. Niczego nie zobaczył, nie zdążył. Trzask rozpryskującego się judasza był głośniejszy niż sam wystrzał. Zawodowcy zawsze używają tłumika i bardzo lubią, gdy klient robi dokładnie to, czego po nim oczekują. Jeśli spodziewasz się, że za drzwiami nie stoi sąsiadka i chcesz to sprawdzić, musisz zgasić światło. Wtedy szklany szpieg nie pociemnieje, i masz szansę strzelić pierwszy. Nie uprzedziłem Marcina – myślałem, że każdy to wie. Wyjąłem pistolet i skierowałem lufę w stronę przedpokoju, instynktownie nastawiając się na hałas wyważanych drzwi. Niepotrzebnie – delikatny szczęk zamka oznaczał, że gość ma własne klucze. Spokojnie wkroczył do środka z rękoma opuszczo-
rys. Adam Śmietański
156
nymi wzdłuż ciała. − Odłóż to. – Popatrzył obojętnie na moją broń. – Połóż na ziemi i kopnij w moją stronę. Polecenie mogło wydawać się dość bezczelne, przynajmniej do chwili, gdy zza pleców nieznajomego wyłoniło się dwóch typów z giwerami w łapach. Trochę większymi od mojej, ale nie to było akurat ważne. Ważny był ich wzrok – skierowany w okolicę moich bebechów i na tyle tępy, by nie pozostawić cienia wątpliwości, że nie będą się zastanawiać, co robić, jeśli sprzeciwię się pryncypałowi. Mogłem załatwić jednego z uroczej trójki, miałem nawet faworyta, ale satysfakcja nie wydała mi się warta kilku dziur w brzuchu. Położyłem gnata na dywanie i kopnąłem w ich stronę. Starałem się wszystko robić spokojnie i ostrożnie, nie miałem ochoty sprawdzać, na ile są nerwowi. Szef założył rękawiczki, podniósł broń, wysunął magazynek, sprawdził naboje i położenie bezpiecznika, potem w milczeniu skinął głową ochronie. Wszystko musiało iść zgodnie z planem, bo doskonale wiedzieli, co robić. Błyskawicznie sprawdzili wnętrze mieszkania. Potem wyszli bez słowa, zamykając za sobą drzwi. Sytuacja cholernie mi się nie podobała. A najmniej podobało mi się, że typ założył rękawiczki. − Tak – zauważył mój wzrok. – Nie będzie żadnych śladów. − Śladów czego…? – spytałem inteligentnie. Nie silił się na dowcipy. Trzymał mój pistolet, ale nawet nie celował do mnie. − Rozbieraj się! − Czasem dobrze wiedzieć, kiedy nie należy zadawać zbędnych pytań. Ton głosu sugerował, że to był właśnie taki moment. Zdjąłem koszulę i spodnie, dotknąłem slipów i zawahałem się. – Wszystko. Dziwne, jak bezbronny czuje się człowiek w takiej sytuacji. Jakby cieniutki materiał ubrania mógł zatrzymać pocisk. Może zresztą nie o to chodzi. Może to bardziej kwestia godności i tego, że nie bardzo można w takim stanie cokolwiek wykombinować. − Pod ścianę, ręce na kark. Szelest za plecami oznaczał, ze facet przeszukuje moje łachy. Mógł kazać to zrobić tamtym typom. Zapomniał? Nie, tacy jak on o niczym nie zapominają. To była lekcja, ustawienie mnie na określonej
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa dla dwojga pozycji. − Dobra, ubieraj się. Pogadamy sobie szczerze, prawda? Nie oczekiwał odpowiedzi. Usiadł na sofie i obojętnie czekał, aż założę z powrotem ciuchy. Zagłębiłem się w fotelu i wyciągnąłem rękę w kierunku butelki koniaku, obserwując go kątem oka. Najwyraźniej nie miał nic przeciwko, bym ukoił nerwy. Pociągnąłem długi łyk, potem następny, bez najmniejszego szacunku dla szlachetnego trunku. Przypaliłem szluga. Milczałem. Ruch należał do niego. − Marta była dziwką. Jedną z najlepszych, jakie miałem. Piękny układ, ja dostarczałem jej klientów, ona dbała, żeby byli zadowoleni. I nie była tania, a ja nie brałem od niej ani grosza. Od nich też, wyobraź sobie. – Zrobił pauzę, czekając na oczywiste pytanie. Nie uczyniłem mu tej przyjemności. – Wiesz, co się naprawdę liczy na tym popierdolonym świecie? Pieniądze, kobiety, sława? Liczy się tylko władza! A prawdziwa władza to nie stanowisko, najwyższe urzędy czy pistolet przystawiony komuś do łba. Prawdziwa władza jest niewidzialna, unika blasku fleszy, nie wdzięczy się z pierwszych stron gazet, nie wymaga nieustannego aplauzu i pokłonów gawiedzi. Nie patrzył na mnie. Wyglądał, jakby mówił do siebie. Telewizor ciągle był włączony, a lektor neutralnym tonem relacjonował najnowsze starcie gigantów naszej polityki. Z jakąś nieokreśloną satysfakcją zgasiłem ten obraz, jakby trzymany w dłoni pilot był właśnie namiastką władzy. − Dzięki Marcie miałem wszystko, czego potrzebowałem. Jej sypialnia była równocześnie studiem fotograficznym i filmowym. Tyle że aktorzy dowiadywali się o tym po fakcie i jakoś nigdy nie marzyli o sławie, w każdym razie nie o takiej, jaką mogłem im zapewnić. Więc dawali mi władzę w zamian za dyskrecję. Marionetki, kukiełki na sznurkach, tańczące, jak im zagrałem. I naganiające następnych, bo nikt nie lubi być samotną ofiarą. Ludzie uwielbiają świadomość, że inni to takie same jak oni tchórzliwe łachudry. Marta miała wciąż nowych klientów i forsy więcej niż była w stanie wydać. Ale jej było mało. Kurwom zawsze jest mało. Więc przygruchała sobie wspólnika. – Uniósł głowę i popatrzył na mnie pustym wzrokiem. – Jak cię znalazła? Niby nie muszę wiedzieć, ale człowiek uczy się całe
QFANT.PL
życie, a ty chętnie mi powiesz. Prawda? Cisza miewa różne odcienie. Potrafi być lekka i przyjazna jak sen niemowlaka albo przytłaczająca niczym lektura nekrologów. Łudziłem się jeszcze, że to było kolejne pytanie, na które nie oczekiwał odpowiedzi. − Skąd bierze się takich jak ty? Przecież nie dała ogłoszenia do prasy? Mów, mamy czas. Zawartość butelki znikała powoli, ale systematycznie. Odchyliłem głowę i przymknąłem oczy. Czułem jak rozluźniają się wszystkie mięśnie. Właściwie dopiero teraz napięcie, które w ciągu ostatnich dni ciągle rosło, powoli opuszczało moje ciało. Musiałem jeszcze zrobić coś z tą cholerną ciszą. − Nie wiesz jakie one są? Czy to kurwa, czy nie, zasada ta sama. Poznaliśmy się w pubie. Ja postawiłem jej drinka, a ona nie zaprosiła mnie do siebie. Dziwne, bo zawsze zapraszały. Za to zostawiła wizytówkę i numer telefonu. Domyślasz się, co było dalej? – Przerwałem na chwilę, dając mu czas, żeby zastanowił się, czy się domyśla. Pokiwał głową. Miałem ochotę się roześmiać. − Zawsze byłem w tym dobry. Pierwsze portfele kradłem w podstawówce, ale ile można zarobić na tramwajach? Mieszkania są bardziej opłacalne i łatwe do zrobienia, trzeba tylko wiedzieć, kiedy właściciela nie ma. Zadzwoniłem, spotkaliśmy się parę razy i wreszcie zaprosiła mnie do siebie − nie ma to jak wizja lokalna, zawsze pracuję na pewniaka. Potem śledziłem ją przez tydzień, poznałem rozkład dnia. Byłem pewien, że nie ma jej w mieszkaniu. Zawsze ich nie było, a tu… Czekała na mnie w sypialni. Z giwerą w ręce. Obeszło się bez krzyku, darowała sobie grożenie policją. Padło proste pytanie i jeszcze prostsza odpowiedź. Zostałem na śniadanie. Koleszka w rękawiczkach nie sprawiał wrażenia poruszonego. − Znam dziwki, wiedziałem, że taki moment kiedyś nastąpi − powiedział w końcu. − Nic mnie nie obchodziło, że dostawałeś od niej namiary, a często klucze i czesałeś chałupę gościa, gdy on akurat zażywał rozkoszy w jej ramionach… Poruszyłem się gwałtownie, rozlewając trochę koniaku. − Zdziwiony? Myśleliście, że jesteście tacy sprytni, co? A raczej to ona myślała, ty nie miałeś pojęcia
- numer 2/09
157
opowiadanie
Dagmara Andrzejczak i Jacek Skowroński
158
o moim istnieniu. Nie wszedłbyś w taki niepewny układ. W końcu jesteś zawodowcem. − Obserwowałeś ją – stwierdziłem niewyraźnym głosem. Koniak robił swoje. − Wystarczyło mieć oko na mieszkanie. Pojawiałeś się na tyle regularnie, żebym nabrał podejrzeń. Więc dostałeś ogona, proste? − Mogłeś mnie skasować, Marta byłaby już grzeczna. − Posłuszna, chciałeś powiedzieć. – Wyglądał, jakby głęboko się zastanawiał. – Tak, byłaby posłuszna. Do czasu. Lojalności nie da się wymusić. Jak ktoś raz cię próbował wydymać, będzie próbował dalej. Byłoby kwestią czasu, kiedy wywinie nowy numer. − Więc po prostu ją załatwiłeś – zauważyłem, zastanawiając się, kiedy wreszcie przejdzie do rzeczy. Po coś tu w końcu przyszedł. − I tu się mylisz, koleś. Czemu miałbym ją zabijać? Żeby gliny zaczęły węszyć, a byli klienci zaczęli robić w gacie na myśl, że gdzieś tam w trakcie śledztwa mogą wypłynąć ich osoby? Miałem zamiar – zamilkł na sekundę – grzecznie ją poprosić, żeby na zawsze opuściła nasz piękny kraj. Na pewno by posłuchała, nie ma obawy. Potrafię być przekonujący. I nic mi z jej strony nie groziło, bo nawet mnie nigdy nie widziała na oczy, rozumiesz? Rzucił mi przelotne spojrzenie, jakby sprawdzając, czy fakt, że ja go widziałem w pełni dociera do mojej świadomości. A raczej konsekwencje tego faktu. Dopełniłem kieliszek, przelewając brunatny płyn przez ścianki. Nie udało mi się donieść naczynia do ust bez strat, jednak plamy na koszuli nie były akurat moim największym zmartwieniem. Ani wyraźne problemy z koordynacją ruchów. − Załatwił ją klient. Na tyle zdesperowany, żeby nie cofnąć się przed niczym i na tyle pewny siebie, żeby sądzić, że ujdzie mu to płazem. A ja muszę wiedzieć, który, bo nie mogę sobie pozwolić na ryzyko. Skoro wyeliminował płotkę, teraz czai się na szczupaka. Powiesz mi grzecznie, kogo Marta ostatnio ci nadała i drogą eliminacji dojdziemy do właściwej osoby. − To nie tak. Ja ją… za… zabiłem. – Koniak smakował tak, jak powinien w takiej chwili. Sięgnąłem po szluga. Trwało dłuższą chwilę, nim udało mi się zgrać płomień zapalniczki z końcem papiero-
sa. Zaciągnąłem się głęboko. – Nie znała umiaru. W niczym. Kur… kurwa, w niczym. Takich rzeczy nie da się ciągnąć w nieskończoność, w końcu ktoś nie przestraszy się ujawnienia, że sypia z dziwką i pójdzie do glin. A oni łatwo ułożą pu… zzle. Nie brałem fantów, ale i tak by do mnie doszli, miała w domu sporo chajsu z moimi odciskami… − Już nie ma. – Nie wydawał się szczególnie poruszony moim wyznaniem. Popatrzył na odebraną mi spluwę. – Sejf był otwarty… Gdzie forsa? − Siezzzisz na niej… Powoli uniósł prawą brew, co zapewne oznaczało najwyższe zdumienie, a może i zadumę nad nieoczekiwanym komizmem sytuacji. Uniósł się na tyle, by wsadzić rękę między poduszki. Po krótkich manipulacjach wyciągnął plik banknotów. − Zdaje się, że mówisz prawdę. Coś takiego. – Wydawał się szczerze zakłopotany. – Zastanówmy się… Co o mnie wiesz? Nic. W czym mi możesz zaszkodzić? W niczym. Czy zabicie ciebie ma jakiś sens? Niby ładnie by wyglądało, gdyby znaleźli twoje zwłoki wraz z bronią, z której zginęła Marta. Klasyczne samobójstwo przepełnionego wyrzutami sumienia i… gorzałą kochanka. Tak, bardzo ładny obrazek, tylko że niestety nasz przyjaciel – wskazał końcem lufy ciało Marcina – mruga kulką innego kalibru. Niepotrzebna komplikacja, ale nie sposób przewidzieć wszystkiego. Więc pozostaje nam tylko rozejść się i zapomnieć na zawsze o swoim istnieniu. Kupił to! Fala obezwładniającej ulgi sprawiła, że dosłownie zakręciło mi się we łbie. Nie bawiąc się w subtelności, chwyciłem szyjkę butelki i przytknąłem do ust. Pukanie do drzwi zabrzmiało zdecydowanie i natarczywie. − Czy tu, kur… ku… nikt zzzwonka nie używa…? – wybełkotałem niefrasobliwie. Chciałem coś jeszcze dodać, ale typ poderwał się z sofy, w dwóch susach pokonał dzielącą nas przestrzeń i przyłożył mi lufę do czoła. Sugestia, iż mam zamknąć gębę była wystarczająco wyraźna. Zza drzwi dobiegł wysoki, pełen troski głos: − Panie Marcinie, co z panem?! Co to były za hałasy? − Klamka drgnęła lekko, jakby sąsiadka nie mogła się zdecydować, czy wypada naruszać intymność gospodarza. – Nic się panu nie stało? Gość, stawiając ostrożnie kroki, podszedł
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zabawa dla dwojga do drzwi i zbliżył oko do dziury po wizjerze. Nie tylko amatorzy popełniają błędy. Strzał nie był głośniejszy od poprzedniego, lecz tym razem nie towarzyszył mu odgłos pękającego szkła. Całe szczęście, że przewrócił się na plecy obok Marcina, nie musiałem ruszać ciał, żeby dało się otworzyć drzwi. Mogłem zająć się resztką koniaku. − Nie spie… szyło si sie… − Wszystko pod kontrolą. – Marta odkręciła tłumik i schowała broń do torebki. Potem wyjęła z ucha małą słuchawkę. – Marcin dobrze się spisał, słyszałam każde słowo. − Gostek nie był wy… wylewny. − Miałam nadzieję, że powie więcej o sobie, ale nie szkodzi. Ładnie grałeś u mnie w mieszkaniu. Myślałam, że parsknę śmiechem, kiedy otulałeś moje zwłoki szlafrokiem. − Za… zapomniałaś majtki włożyć. − Ja o niczym nie zapominam, skarbie… − umiała tak modulować głos, że nigdy nie byłem pewien czy kpi, czy mówi poważnie. − Miało być realistycznie. − Byśmy… hyk – czknąłem. – Byśmy replay zrobili. − Nie było potrzeby. Marcin elegancko zmontował nagranie i podrzucił mu, jak zawsze, do skrytki. Dobrze się bawiłeś przez te parę dni? − Jak cholera. – Bezwiednie dotknąłem bandaża na ręku. − Op… opowiem ci przy okazji. Czemu to… hyk, tyle trwało? − Boss był pewien, że mój trup ciągle leży w mieszkaniu i tylko ty wiesz, co się stało. Zanim zadzwonił do Marcina, sam cię szukał, ale pięknie wsiąkłeś. − Szkoda Marcina… Też ładnie udawał, że nie wie, co ja w tym robię… − Zgodnie z planem, kochanie. Dużo ryzykował, musiał wierzyć, że po wszystkim zajmie twoje miejsce. − Zgodnie z… pla… Koniec z kradzieżami, przejmujemy jego interes i ba… bawimy się sami. − Niezupełnie. – Pochyliła się nad bossem, wyjęła mu z kieszeni nasze pieniądze i podniosła z podłogi pistolet. – Teraz to inna liga, to już nie jest zabawa dla dwojga. Mimowolnie przymknąłem powieki, gdy naciskała spust. Niepotrzebnie. − Spróbuj jeszcze raz – powiedziałem. – Może
QFANT.PL
się uda? Zrobiła to. Sięgnąłem pod blat stolika i oderwałem przyklejoną taśmą berettę. − Marcin miał dobry pilnik. Załatwiłem iglicę w pięć minut. Popatrzyła na mnie i na pustą butelkę po koniaku. − Herbata. Cholera, zapomniałem posłodzić, wykrzywiało mi gębę przy każdym łyku, nienawidzę gorzkiej herbaty. – Uniosłem wyżej lufę. – Ale dzięki temu wyszło całkiem naturalnie. − Czekaj, na żartach się nie znasz?! Wiedziałam, że pistolet nie wystrzeli, Marcin dzwonił do mnie i o wszystkim meldował! − Niemal niedostrzegalnie, końcami palców dotknęła torebki. − Kocham cię. Zawahałem się. Nie powinna była tego mówić. Była taka piękna, kiedy kłamała. Może jednak… − Ja też cię kocham. Obróciła się lekko, torebka zniknęła z mojego pola widzenia. Nacisnąłem spust. Siła pocisku rzuciła ją na ścianę. Stała ciągle, tylko oczy powoli zachodziły jej mgłą. – Ale jak zwykle masz rację. To nie jest zabawa dla dwojga…
Dagmara Andrzejczak Dagmara Andrzejczak - Studentka kognitywistyki, która z zamiłowaniem potworzy teorie dotyczące umysłu. Od paru lat pracuje nad kulkową teorią świadomości. Laureatka kilku konkursów literackich. Pisze dorywczo, robiąc przy tym długie przerwy na nicnierobienie. Miłośniczka literatury, dobrego wina, kotów, lemurów i spacerów. Jej mistrzowie to Coetzee, Perez-Reverte i Bugajski.
- numer 2/09
159
opowiadanie
Piotr Michalik
Pętla śmierci Czerwone słońce powoli zmierzało ku horyzontowi. Siedziałem na drewnianej ławce już przeszło pięć godzin i byłem mocno odrętwiały. Szum morza początkowo działał kojąco, lecz teraz doprowadzał mnie do szału, dudniąc w głowie niczym dzwon. Żałowałem, że nie miałem pistoletu, by móc wystrzelać wszystkie mewy, które co chwila rozdzierały powietrze swym przeraźliwym krzykiem. Czy ci wszyscy ludzie mogliby sobie już pójść? Nie mają gdzie się pętać? Muszą się gapić na fale, obściskiwać i śmiać bez powodu, niczym debile? – Nie, nie będę miły! – krzyknąłem w kierunku mężczyzny, który zbliżał się z aparatem fotograficznym w dłoni, tupiąc po deskach molo, jakby uczestniczył paradzie wojskowej. Kobieta, pozostawiona z tyłu, prawdopodobnie jego żona, skrzywiła twarz w grymasie oburzenia i jednym szarpnięciem przyciągnęła histeryzującego chłopca, usiłującego wspiąć się na metalową barierkę. – Samowyzwalacz to fajna rzecz – wysyczałem za oddalającym się facetem. Już po chwili znalazł naiwniaka, który zgodził się zostać przygodnym fotografem, robiąc przy tym minę, jak gdyby wygrał na loterii. Coraz więcej wysiłku sprawiało mi opanowanie drżenia rąk. Przygryzając kciuk, wbijałem wzrok w drewniany podest, co chwila pocierając palcami oczy. Gdy niebo wali się na głowę w jednej chwili, to albo sobie z tym radzisz, albo nie. Znajdujesz wyjścia pośrednie, zastępcze lub rozwiązujesz problem definitywnie, tak jak Aleksander Wielki postąpił z węzłem gordyjskim. Czasem twoje życie jest jak kiepska książka. Odnosisz wrażenie, że autor jest grafomanem. Bo czymże uzasadnić kiepskie dialogi, nudne opisy oraz niczym nie uzasadnione, bezsensowne zwroty akcji. Walczysz z tym jak możesz, silisz się na kreatywność, jesteś elastyczny, znajdujesz rozwiązania w sytuacjach bez wyjścia, ale to wszystko na nic, bo i tak happyend jest nieosiągalny. Idziesz ulicą, a tu bach – przygniata cię auto jakiegoś durnia lub spada na głowę fortepian. Dziś minęło równo pięć lat od dnia, w którym
160
ukończyłem studia. Przez ten czas pracowałem już w urzędzie, w księgarni, w hurtowni mebli, w wydawnictwie, w pomocy społecznej oraz w straży pożarnej jako dyspozytor. Z tej ostatniej posady wywalili mnie tydzień temu. Jak to ujęli: za dużo czasu spędzam z głową w chmurach. Pomyliłem adresy i zamiast wysłać pięć wozów do supermarketu na Szczytową, skierowałem je do bliźniaczego, lecz niepalącego się budynku przy ulicy Szeptowej. No i co z tego? Jeden blaszany bazar mniej, przecież i tak jest ich za dużo. Tylko szukali pretekstu. Nie przejmowałem się. Do czasu. Cały ubiegły tydzień szukałem pracy. Dziś byłem na rozmowie kwalifikacyjnej w lokalnym oddziale banku. A tam, za biurkiem prezesa (nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył), siedział rozparty jak na tronie, Maciek Klepka, kumpel z podstawówki, największy głąb i rozrabiaka w klasie. Gdy ja czytałem książki i oglądałem niebo przez lunetę, Klepka wybijał szyby i ćmił pety. Nie zmienił się przez te lata prawie wcale. Z klubowych bez filtra przerzucił się na cygara, z wina marki wino na dwudziestoletnią whisky. Ostatnio zmienił żonę. Poprzednia, jak wyznał, zrobiła się za stara. Wspomniał też o jakimś Ferrari, ale nie słuchałem za uważnie. Gdy już skończył recytować listę stanu swego inwentarza, dmuchnął mi w oczy dymem z cygara i wybełkotał: – Masz te fuchę jak w banku, Filuś. – Tak mnie nazywali w klasie, odkąd przyznałem się na godzinie wychowawczej, że chcę być bibliofilem. – Będziesz pisał sprawozdania na zarząd, bo masz dryg do ględzenia. – To mówiąc walnął mnie, jak za starych lat, łokciem w żebra, aż jęknąłem z bólu. Wyrwałem z gabinetu i pobiegłem do wyjścia, ścigany rechotem prezesa Klepki. Wolałem już iść na garnuszek pomocy społecznej. Ten kretyn studiował w Londynie za pieniądze tatusia posła, a ja pracowałem w barze, by zapłacić za stancję. On ma kasę i bezpieczną przyszłość, a ja jestem samotnym trzydziestolatkiem bez perspektyw. Połówka słońca utonęła już w morzu. Molo
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci pustoszało. Pozostała jedynie garstka turystów, wpatrzona w dogasającą pożogę nieba jak lemingi zmierzające ku skarpie. Podejrzewałem, że gdybym spróbował wstać, runąłbym na ziemię jak długi. Zamykałem właśnie oczy, by powstrzymać zbierające się łzy, gdy wewnątrz półokręgu gasnącego słońca spostrzegłem cień. Na początku przypominał mały trójkącik, lecz rósł szybko. Wkrótce zasłonił prawie całą tarczę słoneczną A po chwili miał ją za sobą. Promienie rozjaśniały jego kontury. Podniosłem ramię, żeby osłonić oczy. Statek. Płynął w kierunku nabrzeża. Ciął fale spienione jak koronkowe halki tancerek z obrazów Degasa. Gdy zbliżył się bardziej, dostrzegłem żagle. Wiatr, jurny figlarz, nadymał je jak brzuchy portowych dziwek, obnażając smukłe maszty aż po bocianie gniazdo. Ludzie na molo podeszli do barierek i wskazując go palcami dyskutowali z ożywieniem. – Ale on fajowy – krzyknął chudy chłopczyk w bluzie z kapturem. – To chyba fregata, bo ma trzy maszty z ożaglowaniem rejowym i żagiel galfowy? – Młokos w cyklistówce z dumą popisywał się wiedzą przed dziewczyną, którą miętosił w objęciach. – To chyba „Dar Młodzieży”? – wtrącił starszy pan. – Piękny. To nie był „Dar Młodzieży” – nie miał białych burt, lecz smolisto-czarne. Gdy znajdował się w odległości około stu metrów, podniosłem się z ławki i podszedłem chwiejnym krokiem do barierki, nie zważając na odrętwiałe nogi. Patrzyłem na zbliżającego się kolosa. Ogarnął mnie niepokój. Nie dostrzegłem żadnego światła, ani na masztach, ani na pokładzie. Nie było to normalne – tak na morzu, jak i na ulicy poruszanie się nocą bez świateł pozycyjnych jest niebezpieczne. Powiewająca bandera falowała, żagle zaczęły się zwijać, ale na pokładzie nie dostrzegłem żadnego ruchu. Ni żywej duszy. Nie wierzyłem w duchy ani w opowieści o okrętach widmach, lecz w tamtej chwili nie wiedziałem, co myśleć. Uznałem w końcu, że byłem zbyt zmęczony albo zbyt pijany, by dostrzec z tej odległości detale. Statek majestatycznie sunął wprost na molo. Przypominał szkielet oczyszczony z mięsa przez drapieżne ryby. Wyraźnie zwalniał, lecz nie na tyle,
QFANT.PL
by uniknąć zderzenia. Gdzie oni mają oczy? Ktoś tam musi być, przecież zwinęli żagle? Nawet turyści zorientowali się, że coś tu nie gra i szemrali zaniepokojeni. – A gdzie załoga? – Nie wyhamuje. Uderzy w molo! Może zejdźmy na ląd? Kilka osób żwawym krokiem truchtało ku brzegowi. Pozostali, zbyt zaciekawieni, by myśleć o własnym bezpieczeństwie, gapili się na sunącą górę stali, drewna i płótna. Chyba nie wierzyli, że to się dzieje naprawdę. Że zostaną zmiażdżeni, a ich resztki utoną w śmierdzącej wodzie zatoki. To tacy jak oni fotografują tornado do ostatniej chwili, zamiast zejść mu z drogi. Typowi kandydaci do nagrody Darwina. Moja depresja okazała się nieudaczna, bo nagle odkryłem, że nie chcę zginąć. Miałem tylko byle jakie życie, ale przynajmniej coś miałem. Byle co to zawsze coś, lepsze niż nic. Statek był już kilkanaście metrów od krańca molo. – Spieprzajcie stamtąd, do jasnej cholery! – krzyknąłem do ostatniej trójki gapiów, zastygłych w bezruchu. Podobno gdy się stoi na torach, zbliżające się światła pociągu są jak oczy węża, hipnotyzujące ofiarę. I nie jesteś w stanie już nic zrobić, musisz czekać, aż pociąg nadejdzie i zmiecie cię z powierzchni. Ciepły podmuch śmierci. – Spieprzajcie! – wrzasnąłem, szarpiąc jednego z nich za ramię.
rys. Tomasz Chistowski
- numer 2/09
161
opowiadanie
Piotr Michalik
162
Otrzeźwieli na szczęście i zaczęli uciekać w panice. Chciałem biec za nimi, lecz w tym momencie fregata wykonała ostry zwrot, zupełnie jakby była motorówką, a nie bezwładnym gigantem i przeszła z kursu kolizyjnego na równoległy do pomostu. Zawahałem się, a po chwili było już zbyt późno na ucieczkę. Statek, niemal ocierając się o barierkę, zaczął płynąć obok. Gdyby uderzył w drewnianą konstrukcję, posypałaby się jak domek z kart. Wpadłbym do wody tak czy inaczej. Postanowiłem poczekać na rozwój wydarzeń. Burty fregaty wystawały ponad poziom wody co najmniej dziesięć metrów. Maszty pięły się w górę niczym wielkie sekwoje. Pokład mógł mieć sto pięćdziesiąt, do dwustu metrów długości. To był kolos, który mógł mnie rozsmarować po molo jak ślimaka. Ostatni kawałek słońca chował się w morzu. Na szczęście była pełnia i w świetle księżyca mogłem zobaczyć banderę tego przerażającego statku. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby była na niej czaszka z przekreślonymi piszczelami, lecz zamiast niej ujrzałem małą literę „m” z pionowo przyklejonym znakiem przypominającym alfę. Nic mi to nie mówiło. Szukałem na burcie nazwy, lecz nie znalazłem, na czarnym kadłubie nie było też bulajów. Zabrzęczał łańcuch, a w chwilę potem od rufy statku oderwała się kotwica, z pluskiem wpadając do wody. Statek ponownie zachował się jak papierowy model i zatrzymał się naprzeciw mnie. Tymczasem na pełnym morzu rozbłysły niebieskie światła i zawarczał silnik spalinowy. To nadpływały motorówki straży przybrzeżnej. Nim zdążyłem pomyśleć, że może to najwyższy czas się oddalić, z pokładu żaglowca dobiegł zgrzyt, terkot, a potem na molo opadł z hukiem długi i stromy trap. Gdybym stał półtora metra w lewo, rozwaliłby mi głowę jak wydmuszkę. Może jednak faktycznie miałem ochotę dziś umrzeć? Chyba jednak nie, bo byłbym zbyt zawiedziony, gdybym nie dowiedział się o co tu biega. Tymczasem na szczycie trapu zamajaczyła jakaś postać i zaczęła pośpiesznie schodzić na dół. Kobieta. Gdyby ktoś zapytał mnie, jak wyglądała, to mimo najszczerszych chęci nie byłbym w stanie odpowiedzieć nic konkretnego. Ani o kolorze włosów, ani o wzroście, ani o budowie ciała. Wiedziałem tylko, że diabelnie mi się podobała, gdyż
tak właśnie wyobrażałem sobie kobietę, z którą chciałbym spędzić całe życie… – Tu straż ochrony pogranicza. Do załogi niezidentyfikowanego statku. Proszę nie opuszczać pokładu, powtarzam, proszę nie opuszczać pokładu aż do przybycia przedstawicieli władz. Zmrużyłem oczy, gdy zahaczył mnie snop światła z reflektora motorówki. Po chwili dołączył do niego drugi i razem zaczęły omiatać kadłub fregaty. Na brzegu zapulsowały bladoniebieskie koguty wozów policyjnych. Zawyły syreny. Nie mogłem oderwać wzroku od kobiety. Chciałem zapytać, co tu robi, lecz uprzedziła mnie. – Pójdziesz ze mną – powiedziała i ruszyła ku lądowi. Bez zastanowienia, dwoma szybkimi susami zrównałem się z nią. Nie myślałem wtedy, czy prowadzi mnie na rzeź, czy ku zbawieniu, ważne, że mogłem czuć zapach jej włosów. Dotarliśmy na skraj pomostu. Nigdy nie widziałem kilkunastu wozów policyjnych w jednym miejscu. Mundurowi odgradzali zejście z molo szczelnym kordonem. – Zajmij się tym – poleciła, przywierając do mnie ciałem. Czyż mogłem odmówić? – Tu policja. Proszę się zatrzymać i położyć na ziemi z rękami za głową. – Głos wzmocniony megafonem był stanowczy. – Oszaleliście! Najpierw jakiś pierdzielony okręt widmo omal nas nie staranował, teraz traktujecie nas jak przestępców. Jesteśmy na wakacjach, a nie na obozie przetrwania – krzyczałem, stawiając kolejne kroki. – Macie nas chronić, a nie dręczyć. Moja dziewczyna jest niewidoma, cała drży. Gdy ją puszczę może zemdleć. Jest tu jakieś pieprzone pogotowie? – Kolejnego ostrzeżenia nie będzie. Na ziemię, bo zaczniemy strzelać! Nie znosiłem ryzyka, nawet nie zakładałem się o przekonanie. Gdy ojciec leżał w szpitalu, próbowałem go okłamać i powiedziałem, że wszystko będzie dobrze. Zaśmiał się gorzko i powiedział, żebym nigdy nie próbował grać w pokera, bo moja twarz jest jak otwarta księga. Zmarł dwa tygodnie później. Mimo to postanowiłem zagrać vabank. Nie przestraszyłem się też strzałów ostrzegawczych, nawet gdy policjanci wycelowali broń w naszą stronę. – Do jasnej cholery, na tym statku roi się
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci od Arabów, a wy się bawicie w zabijanie Polaków – warknąłem, przyspieszając. – Bóg mi świadkiem, że stałem już na tym pieprzonym molo, gdy okręt przypłynął. Lecz na twarzach policjantów widziałem tylko strach, co nie wróżyło zbyt dobrze. Z pewnością podziurawiliby nas bez wahania, gdyby nie krzyki z tłumu gapiów stojącego za policjantami. – Ten pan stał z nami, gdy okręt przypływał, a potem kazał nam uciekać, pamiętam to dobrze. – Tak, tak, zostawcie go, to swój chłopak. Tym sposobem dotarliśmy bezpiecznie do kordonu policji. Co więcej, już po chwili, okryci ciepłymi kocami, staliśmy obok ambulansu, popijając ciepłą kawę. Tymczasem gliny tkwiły na pozycjach niczym w okopach. Motorówki kreśliły półkola obok statku, trzymając się jednak w bezpiecznej odległości i co chwila nadając komunikaty w różnych językach. W powietrzu pojawił się helikopter i zaczął krążyć, dorzucając jeszcze jeden strumień światła padający na statek. Gdy przyjechało wojsko, zacząłem się martwić, że ktoś w końcu przypomni sobie o nas. Szczególnie jeśli podczas zbliżającego się szturmu nie odnajdzie się załoga fregaty, a miałem dziwne przeczucie, że tak właśnie będzie. Dziewczyna świetnie grała rolę, którą jej wyznaczyłem. Badana przez lekarza nie odezwała się ani słowem i nie mrugnęła powieką, gdy z zaskoczenia zaświecił jej w oczy latarką. – Wejdźcie do ambulansu, za moment pojedziemy do szpitala. Tam przejdziecie gruntowne badania i poczekacie na policję – polecił. Potem odszedł, wezwany do omdlenia jakiejś kobiety w ciąży, która zapomniała, iż powinna się martwić ważniejszymi sprawami niż „duża żaglówka”. Zostaliśmy sami z kierowcą ambulansu. Kiedy poszedł zapalić papierosa, postanowiłem zmyć się z tej imprezy. Poczekałem, aż minął nas kolejny transporter opancerzony i spokojnym krokiem oddaliłem się z dziewczyną w kierunku miasta. Gdy już byliśmy w bezpiecznej odległości, wchodząc w rejon miejskich zabudowań, spojrzałem ku morzu. Smugi świateł krzyżowały się na smukłej sylwetce żaglowca. Chciałbym zobaczyć ich miny, gdy ten cały cyrk wkroczy na pusty pokład. – Chodźmy – odezwała się kobieta.
QFANT.PL
W blasku latarni przyjrzałem się ponownie jej twarzy. Dlaczego, do jasnej cholery, nie mogę zapamiętać jej wyglądu? Przecież wytrzeźwiałem. – Zanim pójdziemy, chcę o coś zapytać. Popatrzyła na mnie wyczekująco. Mogłem zapytać o tak wiele rzeczy, jak choćby co tu robi, dlaczego ucieka przed policją. Miałem prawo domagać się odpowiedzi. Lecz zamiast zapytać o tak ważne sprawy, wydukałem tylko: – Jak masz na imię? Uśmiechnęła się, a mnie ugięły się kolana. – Jak się do ciebie zwracać? – dodałem. – Jak chcesz – odparła. – Chodźmy już. – Alicja – stwierdziłem. – Może być? Kiwnęła głową. – Paweł. – Niezręcznie cmoknąłem ją w policzek. Mijała dwudziesta pierwsza, gdy przytuleni wkraczaliśmy na rynek który został niedawno odrestaurowany z unijnych pieniędzy. Kolorowe zdobienia kamieniczek, oświetlone fikuśnymi latarniami, wyglądały jak z książek dla dzieci. Szyldy, płaskorzeźby oraz półokrągłe okiennice czyniły to miejsce idealnym dla zakochanych, pragnących na moment zapomnieć o złym świecie i zatopić się w uczuciach rozpalających serca. Nagle nawiedziła mnie szalona myśl, by zatrzymać się na środku pokrytego kocimi łbami traktu, wziąć „moją” Alicję w ramiona i mocno pocałować. Dziwne – nie bałem się policji, pocisków, sądów, więzienia i chyba niczego. Jedynie tego, że kobieta ucieknie, gdy zbyt obcesowo okażę swoje uczucia. Czułem się, jakbym zwariował, ale jednocześnie myślałem bardzo jasno. Trzymałem w ramionach cały świat i nie bałem się śmierci. Czy można podać lepszą definicję szczęścia? Poczułem na plecach delikatny nacisk jej dłoni i skręciliśmy w boczną uliczkę, która prowadziła do mniej reprezentacyjnej części miasta. Można powiedzieć, że wkroczyliśmy na zaplecze planu filmowego, którego nie ma sensu malować czy oświetlać i tylko ekipa ma świadomość, że pod podszewką pięknego miasta znajdują się gnijące ściany, wybite szyby i dziury w asfalcie wielkości koła od tira. „Mroczna Starówa”. Po części nazywana tak z powodu ubytków w oświetleniu. Żarówki szybko znikały, przeważnie z całymi latarniami. Wszyscy
- numer 2/09
163
opowiadanie
Piotr Michalik
164
wiedzieli, co się z nimi działo. Trafiały do składnicy złomu. Wszyscy wiedzieli, kto je tam dostarczał. Jasna sprawa, element menelski. Ludzie bezrobotni, utrzymankowie pomocy społecznej, chlający wszystko, co przynosiło upragnione otępienie, osobnicy o sercach tak czarnych, że gotowi za kilka złotych sprzedać lub zabić siostrę, matkę, córkę. Władze próbowały wszelkich sposobów, by odzyskać z ich łap zabytkowe kamieniczki, lecz bezskutecznie. Nie można tak po prostu wysiedlić kogoś, o ile zaległości w opłatach nie przekraczają wartości lokalu. Niestety, miasto było ustawowo zobowiązane do finansowania zaległości czynszowych osób ubogich i w ten sposób problem pozostawał nierozwiązywalny. Nawet zamykanie do więzień co groźniejszych gagatków było niczym walenie głową w ścianę, bowiem na miejsce zapuszkowanych ochoczo wkraczali młodzi, jeszcze bardziej zdemoralizowani i bezwzględni. Wyjściem mogłaby być sterylizacja, ale na to nie zgodziłaby się żadna organizacja międzynarodowa. Każdy człowiek ma prawo do bycia głupim, do płodzenia potomków na swój wzór i podobieństwo oraz zapijania się na śmierć. Wszyscy w miarę wykształceni ludzie doskonale wiedzą, że dzieci z rodzin patologicznych nie mają przyszłości. Czekają na nich więzienia, rynsztok, głupia śmierć w pierwszej lepszej pijackiej burdzie, prostytucja, a często maltretowanie lub wykorzystywanie seksualnie przez rodziców. Ludzie rodzili się na zmarnowanie, a z kamieniczek sypał się tynk, gdyż nikt w ratuszu ani myślał ich odnawiać tylko po to, by pijani „neandertale” oblewali je sikami i obrzucali butelkami po prycie. I wśród takiej wylęgarni lumpów i bandytów szliśmy z Alicją o godzinie dwudziestej trzeciej. Pomyślałem, że jedyna nasza nadzieja w tym, że o tej godzinie szemrane towarzystwo jest zbyt naprane, by być „na chodzie”. A swoją drogą – nagle zastanowiło mnie, po co mnie tu ciągnęła? Czego szukała w tak nieciekawym miejscu? Moja towarzyszka zdawała się wiedzieć dokładnie, gdzie zmierza. Prowadziła mnie, klucząc ciasnymi uliczkami, jak gdyby się tu urodziła. Wyszliśmy na mały placyk z kościołem przypominającym cmentarne mauzoleum. Budynek miał grube kraty w oknach i był zamknięty żela-
zną bramą niczym średniowieczna forteca. Nagle usłyszałem szmer rozmowy odbijający się echem od zmurszałych ścian. Nigdy tu nie byłem, ale po przeczytaniu nazwy ulicy, napisanej na murze jakąś ciemną mazią, z wrażenia wsadziłem nogę w szczelinę między kamieniami. Jęknąłem cicho, gdyż stopa boleśnie się wygięła. Była to ulica Biskupia, zwana też Trupią. Media lokalne nieustannie trąbiły o jej mrocznej sławie. W okolicy mieścił się „słynny” bar „u Edka”, w którym ponoć przez dwa tygodnie za trotuarem siedział trup właściciela (mówiono, że przewrócił się kilkanaście razy na nóż, ech, te śliskie posadzki), lecz klientom to nie przeszkadzało, dopóki nie zaczął się rozpadać i śmierdzieć bardziej niż oni. Kuśtykając, mocniej wsparłem się na Alicji. Nie zwróciła na to najmniejszej uwagi, jak gdyby mój ciężar był dla niej bez znaczenia. Rozmowa stawała się coraz wyraźniejsza. – Kurwasz twoja mać, masz piątaka czy nie?! – chrypiał jeden z tubylców. – Spierdalaj, bo ci jebnę, w ryju nie miałem nic od godziny. – Może ten kutas da nam na krechę? – zadudnił trzeci rozmówca. – Kajet, pedał jeden, prowadzi, nie da flachy, dopóki nie oddam pół patola. – Ja wiszę trzy koła. – No to, kurwa, klops. Mężczyźni stali w bramie, trzymając w palcach tlące się pety. Odruchowo próbowałem odbić w lewo, by skryć się w cieniu po drugiej strony ulicy, ale moja towarzyszka zaparła się jak muł i skierowała nas dokładnie w ich stronę. Ponowiłem dramatyczny wysiłek, lecz odniosłem wrażenie, że siłuję się ze stalowym posągiem. Pochyliłem się nad nią i szepnąłem: – Przestań, chcesz nas zabić? Zaśmiała się cicho, lecz na tyle dźwięcznie, że równie dobrze mogłaby zacząć śpiewać serenadę. Gdy echo skończyło się naigrywać, zapadła niepokojąca cisza. W okamgnieniu odwróciłem głowę ku bramie. Mężczyźni patrzyli na nas wzrokiem wygłodniałych psów, które znalazły właśnie soczysty, świeży udziec barani. – Cholera – mruknąłem, jakoś tak odruchowo. Największy z nich miał z pewnością ponad dwa metry wzrostu; odkleił się od muru i ruszył
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci ku nam. Pozostali rozproszyli się na boki i powoli odcinali drogę ewentualnej ucieczki. – Mistrzu, z nieba nam spadłeś – zaczął drab, podchodząc coraz bliżej. – Daj piątaka, bo nas suszy. Zaśmiał się złowieszczo. Spróbowałem go wyminąć, kręcąc przy tym głową. Ponownie zastąpił nam drogę. – Wyskakuj z fantów, frajerze! – wrzasnął, aż szyby w oknach zadrżały. – Paniusia także! Alicja pozwoliła się nam zatrzymać. Miałem wielkie kłopoty z przełykaniem. W gardle stała gula, puchnąca z każdą sekundą. Alicja pogładziła mnie po plecach, rozlewając końcami palców relaksujące ciepło. Znów zacząłem w miarę normalnie oddychać. Co dziwniejsze, sytuacja przestała się wydawać aż tak dramatyczna, pomimo że bandzior stojący kilka kroków od nas miał życie ludzkie za nic. – Porozmawiasz z tym panem, by nas przepuścił. – Znów ten ton rozkazująco-pytający. Czy ona nie pomyliła mnie z Mikem Tysonem? Delikatnie pchnęła mnie na mężczyznę, rozluźniając uścisk. Nie miałem zielonego pojęcia, jakich argumentów użyć w rozmowie z tym yeti o mózgu wielkości śliwki, a dłoniach przypominających umięśnione widły. Nim spróbowałem jakichkolwiek środków perswazji, mężczyzna bezceremonialnie walnął mnie w twarz pięścią twardą jak kamienny bochen. Bruk uciekł mi spod nóg. Po krótkim locie przyziemiłem, grzmocąc w niego z impetem. O kurwa, co za ból! Czy ja jeszcze żyję? Żyłem, ale w tamtej chwili zazdrościłem martwym. Szczęka w proszku, usta wypełniła krew, cały kręgosłup palił żywym ogniem, a tył głowy sprawiał wrażenie rozbitego jajka. Lecz najgorzej rwał prawy bok. Upadłem chyba na jakiś ostry głaz lub cegłę. Umrę od obrażeń wewnętrznych, byle szybko. Dotknąłem żeber dłonią. Mokra koszula zmarszczyła się pod palcami jak skóra odłażąca z trupa. Morderca stał nade mną w pozie bokserskiej. Debil liczył, że jeszcze się podniosę. Tak kończyła się każda moja miłość – katastrofą. – Alicja, uciekaj – wyjęczałem, krztusząc się i plując krwią. Nie potrafiłem znieść myśli, że ktoś ją skrzywdzi.
QFANT.PL
Nie posłuchała. Uklękła i pogładziła mnie po zlepionych krwią włosach. Fala ciepła ukoiła ból czaszki. Szumy i gwizdy ustały. Przysunęła się bliżej i szepnęła: – Pawełku, przestaniesz być miły, nie mamy na to czasu. Bandzior pochylił się nad nami, by usłyszeć, o czym mówimy. – Co tam, kurwa, pierdolisz, suko? Zostaw trupa, dawaj kasiorę, zegarki i co tam macie. Los nam sprzyja chłopaki, ta zdzira jest słodziutka, będzie zajebista za… Nie dokończył. Tym razem to jemu ziemia uciekła spod stóp, a ułamek sekundy wcześniej w powietrzu zabrzmiało głuche tąpnięcie i trzask pękającej czaszki. Po chwili mężczyzna leżał na ziemi, telepiąc nogami, a ja siedziałem osłupiały z zakrwawioną cegłówką w dłoni, nie mogąc uwierzyć, że potrafiłem być tak szybki, i to w stanie, który każdy widz „Ostrego dyżuru” określiłby jako agonalny. Teraz jednak nie czułem bólu. Wręcz przeciwnie, nigdy w życiu nie rozpierała mnie taka energia. Pozostali napastnicy, oprzytomniawszy, zaczęli do nas biec, miotając przekleństwami. Zerwałem się na nogi. Pierwszy przeciwnik dotarł już na odległość dwóch metrów. Instynktownie, zupełnie jak gdybym robił to tysięczny raz, wziąłem zamach i z całej siły cisnąłem cegłą. Rozległ się trzask pękającej kości. Trafiony w pierś karzełek osunął się jak szmata, którą wiatr strącił ze sznurka. Narobił tylko hałasu, wrzeszcząc i charcząc. Drugi napastnik wyhamował i przez chwilę myślałem, że jego instynkt samozachowawczy zadziałał, lecz myliłem się. Trzasnęła sprężyna noża. Zaczął się podkradać, balansując ciałem na boki. – Już nie żyjesz, łachudro – wysapał, posyłając mi mordercze spojrzenie. Stałem nieruchomo, wpatrując się gdzieś w dal. Łajdak uznał to za okazję. Rzucił się do przodu, mierząc ostrzem w moje podbrzusze. Wydawało mu się, że jest cholernie szybki, lecz dla tego nowego mnie był ślimakiem dotkniętym paraliżem. Czy czas zwolnił bieg? Żelazo już niemal dotykało mojej koszuli, gdy wykonałem krok w lewo. Nóż przeciął powietrze,
- numer 2/09
165
opowiadanie
Piotr Michalik
166
chybiając o centymetr. Bandyta zapewne wyłożyłby się jak długi, lecz nie pozwoliłem na to, uderzając go kantem prawej dłoni w grdykę. Oderwał się od ziemi jak spłoszony wróbel, wykonał efektowne salto w tył. Brawa, prawie się ukłoniłem. Nóż brzęknął o bruk. Mężczyzna wił się na ziemi, bezskutecznie próbując złapać oddech. Nie miał na to najmniejszych szans. Cios wgniótł jabłko Adama w tchawicę. Drżałem od buzującej adrenaliny i z satysfakcją wsłuchiwałem się w ostatnie jęki wrogów. Coś we mnie krzyczało: tylko tylu was jest? Frajerzy! Zupełnie, wyleciało mi z głowy, że miałem rozległą astmę, i że zawsze byłem zwolniony z WF-u, nie wspominając o jakichkolwiek sztukach walki. Alicja ponownie przytuliła się do mego torsu. – Nic ci nie jest – oznajmiła, jakbym sam nie wiedział. Oczywiście, że nic mi nie jest! – Śpieszmy się – ponagliła. Czająca się na progu świadomości myśl, że właśnie zamordowałem trzech ludzi, znikła, a zastąpiła ją słodka pewność, że wszystko jest w najlepszym porządku. Dostali to, na co zasłużyli. Kto będzie po nich rozpaczał? Czułem, że przepełnia mnie świeżość, zupełnie jakbym się dopiero obudził i był gotowy na trudy całego dnia. Co tam dnia! Byłem gotów góry przenosić! A wszystko dla niej… Zerknąłem na Alicję, a potem na okna kamienic. Nie zapaliło się żadne światło, nawet nie zadrżała firanka. Byłem pewny, że choćby na środku rynku ktoś dokonywał wiwisekcji, nikogo by to nie obeszło, a już na pewno nie znalazłby się żaden świadek. Mieszkańcy może nie wiedzieli jak się pisze „dyskrecjonalny”, ale świetnie wiedzieli, gdzie się nosi kwiatki tym, co za dużo widzieli, słyszeli i gadali. Wyminęliśmy łukiem ciało nożownika, kierując się do bramy, w której stali mężczyźni. Za nią ciemniała studnia podwórza. Obok metalowego kosza na śmieci spał menel z flaszką w dłoni, ciężko chrapiąc. Światło księżyca padało przez kwadratowy prześwit prosto na napis umieszczony nad drzwiami. „U Edka”. Obok widniał dopisek, najwyraźniej pozostawiony przez właściciela: „Nie daję, kurwa, na krechę!”
Zaśmiałem się. W mieście jest tyle ciekawych miejsc, a Alicja musiała mnie przyprowadzić właśnie tu, gdzie można było zarobić kosę za krzywe spojrzenie. Klamka w drzwiach stawiła opór, szarpnąłem więc ponownie. – No to nici z kolacji przy świecach – zażartowałem z lekką ulgą. Nie odczuwałem lęku, w końcu przed chwilą udowodniłem, że stać mnie na czyny heroiczne, pomimo że zbrodnicze. Byłem po prostu zniecierpliwiony, gdyż pragnąłem pobyć z tą kobietą wreszcie sam na sam. Zachrobotał klucz, a w otwartych drzwiach pojawił się niemały osobnik. Przy nim olbrzym, któremu rozgniotłem czerep cegłówką, był niemal karzełkiem. Obrzyn zerknął na nas głębią lufy. – Mata kasę? – wymamrotał łysy standardową formułkę. Jaki lokal, taki kamerdyner. Ten tu wyglądał jak dresiarz, któremu Rumun właśnie rozwalił lusterko w Audi. – Powiedz, mistrzu, wyglądamy ci na biedaków? – odparłem z szelmowskim uśmiechem. To było szalone, ale czułem, że dałbym mu radę. Spojrzał na moją pokrwawioną koszulę i poharataną twarz. Przez chwilę dumał, aż nabrzmiały mu żyły. Ewidentnie przegrzewała mu się samotna szara komórka. – Tylko bez burd, to kulturalny lokal – ostrzegł. Patrzył na nas z wyrazem podejrzliwości w kaprawych oczkach. „Kulturalny lokal” był kiedyś kotłownią. Teraz z wysokiego sufitu dyndały gołe żarówki i oświetlały słabym blaskiem kilka stołów, zbitych ze skrzynek po owocach, z siedziskami, za które robiły plastikowe kraty na butelki. Siedzieli i leżeli na nich oraz pod nimi mężczyźni, kobiety, dzieci i osobnicy poza wszelkimi kategoriami płci, wieku, a poniekąd gatunku. Wtuleni byli w butelki, wymiotowali lub po prostu zalegali kamiennym snem. W rogu stało metalowe łóżko szpitalne, na którym para lepkich od potu i brudu osobników spółkowała przy akompaniamencie jęczących boleśnie, przerdzewiałych sprężyn. Obok oczekiwali kolejni amatorzy seksu, przypatrując się scenie ze zniecierpliwieniem, przestępując z nogi na nogę. Panowie już trzymali rozpięte
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci rozporki, panie bez ceregieli ściągały majtki, by nie tracić czasu, a wszyscy przepijali do siebie z gwinta fioletową ciecz. Przestałem się śmiać, zrobiło mi się niedobrze. Może przez odór zaniedbanego szaletu, skrzyżowany z kostnicą w trzecim dniu awarii chłodnic. Czułem go wyraźnie, pomimo że starałem się oddychać ustami. Myśl, że to skażone powietrze wypełnia mi płuca doprowadzała mnie do szaleństwa. – To już niedaleko. – Alicja pociągnęła mnie za rękę w kierunku baru. Szumną tę rolę pełniła ławka szkolna z poobijanym pulpitem, na nim stała metalowa kasetka z pieniędzmi. Siedzący za nią osobnik był chyba jedynym, poza nami, trzeźwym na sali. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Suchy jak konar starego drzewa i równie poczerniały; na nosie miał popękane okulary w drucianych oprawkach, a w dłoni papierosa z filtrem. – Czego chcecie? Flaszkę, dragi, a może wyrko do ruchania? Jeśli tak, to musicie poczekać, bo trzy pary są przed wami. Płatne z góry. Kredytów nie udzielam – zastrzegł jak kancelista w banku narodowym. – Co, nie? To może chcesz sprzedać tę małą – mlasnął obleśnie. – Dobrze zapłacę. Dawno nie mieliśmy takiej lalki. Chyba nigdy – dodał uczciwie, wlepiając gały w dekolt mojej towarzyszki. – Stul pysk – zacząłem ostrzegawczo. – Powiedz mu, że chcemy wejść tam – wtrąciła Alicja. Wskazała palcem na obdrapane drzwi za plecami barmana. – Mowy nie ma, tam trzymam towar, musicie poczekać, aż zwolni się wyrko na sali. – Negocjuj – szepnęła. Od początku rozmowy, nie spojrzała ani razu w jego kierunku. Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni i wyłożyłem na stolik czarny skórzany portfel. Suchelec łapczywie go zagarnął i pośpiesznie, acz drobiazgowo, zaczął przeliczać gotówkę. Nie byłem biedny, pomimo braku pracy. Matka miała spore oszczędności (odłożone na czarną godzinę) i gdy tylko dowiedziała się, ze znów mnie wylali, sprezentowała synkowi trzy tysiące z kawałkiem, by się nie zmarnował. Okularnik doliczył się kwoty przekraczającej dwa tysiące, po czym wrzucił banknoty i portfel do metalowego pudełka. – Macie godzinę, potem wynocha – rzekł
QFANT.PL
z uśmiechem tak szerokim, na jaki tylko było go stać. Wyglądało to mniej więcej tak, jakby bezzębna wiedźma z trądem próbowała zachęcić przystojnego młodzieńca do pocałunku z języczkiem. – Na pewno nie chcecie się jebać na sali? Zwróciłbym połowę kwoty. Wyszedłbym na swoje, sprzedając bilety na porno show. Ta mała jest warta krocie. – Zaśmiał się, kładąc na stoliku mosiężny klucz. Warknąłem pod nosem, że się doigra, jak nie przestanie pierdolić i odtrąciwszy go barkiem, wprowadziłem Alicję do najdroższego pokoju hotelowego w Polsce. Zaplecze wypełniały skrzynki z wódką, winem marki „wino” oraz butelkami ciemnofioletowej cieczy ozdobionymi czarnymi naklejkami z trupią czaszką. Obok stały wielkie paki z kartonami papierosów różnych gatunków (zapewnie „spadły” z TIR-a) oraz przegniłe beczki z ogórkami. Raj menelski. Zastanowiłem się, czy nie zwinąć kilku ogórków. Przecież pozbyłem się wszystkich pieniędzy, a jeść trzeba. Nie zrobiłem tego jednak, było mi głupio przed Alicją. Zamknąłem drzwi od środka, sam nie wiem po co, przecież nawet Alicja nie skłoniłaby mnie do uprawiania seksu w tym pomieszczeniu. – Pod dywanem – rzuciła. Kręciła mnie tą stanowczością. Materiał odwinąłem z dużym trudem, głównie z powodu obrzydzenia. Zaplamiony, klejący się do rąk kawałek płachty, który kiedyś był dywanem, mógł być nawet perski, choć wyobrażenie sobie tego wymagało sporej wyobraźni. Okazało się, że skrywał klapę w podłodze z wielką metalową rączką w kształcie koła. – Co tam tak cicho, do kurwy nędzy. – Barman słusznie podejrzewał, że nie przyszliśmy się tutaj gzić. Klamka zadrżała, a potem całe drzwi. – Otwierajcie matkojebcy! – Nie słyszałeś debilu o grze wstępnej? Zamknij paszczę, zapłaciliśmy za cichy pokój, a nie operetkę z orangutanem – odkrzyknąłem i dla zaakcentowania stanowiska kopnąłem mocno w drzwi. Barman jęknął i rzucił kolejną „kurwę”. Widocznie go zaskoczyłem, gdy miał przyłożone ucho do drzwi. Powinien dać nam spokój na kilka minut. Otwór w podłodze ział ciemnością i chłodem.
- numer 2/09
167
opowiadanie
Piotr Michalik
168
Po krótkich poszukiwaniach odnalazłem w jednej ze skrzyń latarkę. Świeciła słabo, chyba bateria była na wyczerpaniu. No, lepsze to niż nic. Gdy schodziliśmy po stromych schodach, nieco obawiałem się, że trzasną. Stojąc na dole, domyśliłem się niemal natychmiast, gdzie jesteśmy. Były to stare tunele kanalizacyjne z czasów międzywojennych, ciągnące się pod całym miastem. Podczas okupacji ruch oporu wykorzystywał je do szybkiego przemieszczania się. Oczywiście też jako kryjówkę. Kiedyś oglądałem program w TV. Archeolodzy starali się je zbadać, lecz ciągle napotykali na zawaliska. Porzucili w końcu eksplorację, gdyż była zbyt niebezpieczna. Odziały AK, uciekając przed gestapo, wysadzały tunele dynamitem lub granatami, czasem grzebiąc ścigających ich Niemców żywcem. Według pani archeolog – o ile pamiętam bardzo miłej i seksownej – obecnie sieć kanałów była zbyt poszarpana, by dało się nią gdziekolwiek dojść. Jak widać nie znano wszystkich wejść, a kawałek, którym szliśmy, wyglądał na bardzo dobrze zachowany. W bladym świetle latarki ukazał się ponury widok. W wykutych wnękach wisiały popękane rury, z sufitu kapała woda, tworząc na podłodze błotnistą papkę, w której kłębiło się robactwo. Co chwilę ciszę przeszywał pisk szczurów. Próbowałem zapamiętywać jakieś miejsca charakterystyczne, by nie zabłądzić. Alicja tego nie potrzebowała, bez cienia wahania wybierała drogę na każdym rozgałęzieniu. Po pewnym czasie zauważyłem rzymskie cyfry wyżłobione na ścianach. Przy XXV przestraszyliśmy wielkiego nietoperza, obok XXI siedział szkielet w hełmie niemieckim i karabinem MP40 opartym o ścianę. Jednak prawdziwego znaleziska dokonaliśmy w okolicach XII. Był to skarbiec okularnika. Czego tam nie było: skrzynie wypełnione woreczkami z białą substancją, paczki ze skrętami, tabletki z ekstazy i viagrą, a wreszcie metalowy kufer wypełniony bronią. Głównie poniemieckie karabiny z czasów drugiej wojny, MP40 właśnie czy mauzery, lecz dostrzegłem też jednego Kałasznikowa, dwie Beretty, a nawet austriackiego Glocka i poręczne Uzi. Uwielbiałem grać w gry FPS, więc nie miałem
problemów z rozpoznaniem poszczególnych „zabawek”. W oddzielnej skrzyni znajdowały się magazynki, taśmy z nabojami, granaty oraz kostki C4. Zastanowiło mnie, czy policja choćby w najczarniejszych snach podejrzewała, jak bardzo groźna może być ta dzielnica? Wóda i dziwki to jedno, ale arsenał broni i skład narkotyków wartych pewnie kilka milionów dolarów, to zupełnie inna bajka. Chciałem przywłaszczyć sobie lekkiego Glocka z tłumikiem plus kilka magazynków, ale Alicja się wyraźnie sprzeciwiła. – To niepotrzebne – skwitowała krótko. Byłem niezadowolony, lecz nic nie mogłem poradzić na jej upór. Ruszyliśmy dalej. Tunel skręcił w lewo i znaleźliśmy się na kolejnym rozstaju. Niestety, mogliśmy skręcić tylko w lewo, z prawej gruzowisko tarasowało drogę. Przed oczami migały kolejne numery i zastanawiałem się, w jakim celu zostały zapisane. A Konkretniej, czy mogły nam pomoc w znalezieni drogi? Minęliśmy XXII, VI, III, a ja popadałem w przygnębienie. W pewnej chwili zdało mi się, że słyszę jakiś odległy dźwięk, jakby wystrzał. Uznałem jednak, że to tylko omam znużonego umysłu. Cały dzisiejszy wieczór był jakiś nierealny. Może oszalałem? Spojrzałem na zegarek – minęła północ. Odechciało mi się obserwować cyferki na ścianach. Szedłem bezwolnie, prowadzony – być może przez chorą psychicznie – kobietę. Spojrzała na mnie z wyrzutem, jakby czytała w myślach. Uśmiechnąłem się niezdarnie i pocałowałem ją w czoło. Nie zaprotestowała. – To juz niedaleko – stwierdziła, robiąc słodką minę, od której stajałby ten lodowiec, który posłał Tytanika na dno oceanu. Przytuliłem ją mocniej. Latarka zdechła niespodziewanie. Zatrzymałem się, ale Alicja pociągnęła mnie za rękaw, bym kontynuował wędrówkę. – Oszalałaś? – To nie przeszkoda – szepnęła. Potem dotknęła moich spodni, ale zupełnie w innym celu, niż sobie wyobrażałem. Latarka w komórce. Jasne, przypomniałem sobie z rezygnacją.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci Co prawda były to dwie małe diody, ale świeciły wystarczająco jasno. Możemy zadzwonić po pomoc, pomyślałem. Niestety w podziemiach nie było zasięgu. Gdy ponownie ujrzałem mury kanałów, pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, była cyfra XII. Znów byliśmy obok zbrojowni. Pokazałem palcem na pomieszczenie. – Wszystko w porządku – odparła Alicja. Chciała dotknąć mnie dłonią, lecz uchyliłem się. Nie potrzeba mi było jej otumaniającego ciepła. – Kręcimy się w kółko – powiedziałem z wyrzutem. – Wiem. – Zgubiliśmy się. – Wprost przeciwnie. – Stanowczym ruchem położyła moją dłoń na swoim ramieniu. Natychmiast przestałem się martwić i podążyliśmy w dalszą drogę. Byłem zbyt zauroczony, by zobaczyć, że przez następne kilkanaście minut mijaliśmy kilka razy zbrojownię, podobnie jak cyfry XXII, VI, III. Zataczaliśmy kółka, a konkretnie ósemki, nie zmieniając ani o jotę obranej trasy. Ocucił mnie dopiero szkielet żołnierza z karabinem. – Przestań – zawołałem histerycznym tonem. – Co my wyrabiamy? Chcesz mnie zabić, zjeść, a może wszystko naraz, kim ty jesteś? – Jeszcze jedna rundka. – Jaka rundka, to nie olimpiada! Nie wiem, jak rozwinęłaby się ta kłótnia, gdyby nagle nie rozległ się chlupot i krzyki dochodzące zza naszych pleców. – Tam są skurwiele. – Rozpoznałem natychmiast głos barmana. – Nie dajcie im wyjść żywcem. Złapałem Alicję za rękę i zaczęliśmy biec. Padł strzał, odłupując kawałek tynku tuż obok mojej głowy. Miałem rację, gdy chciałem wziąć pistolet. Mielibyśmy przynajmniej jakieś szanse. W pośpiechu zapomniałem o MP40 obok kościotrupa, może wystrzeliłby choć raz? Przekładając w pośpiechu nogę za nogą zauważyłem, że Alicja, pomimo powagi sytuacji, trzyma się nadal z uporem maniaka tej samej trasy. To nie mogło przecież zaprowadzić nas w bezpieczne miejsce. Na najbliższych rozstajach usiłowałem pójść innym tunelem, lecz szarpnęła mnie za rękę moc-
QFANT.PL
no, niemal wyrywając ją ze stawu. Opór nie miał sensu, tym bardziej, że szarpanina mogła nas tylko opóźnić. Jedyna nadzieja w tym, że za kilka minut, o ile dożyjemy, będziemy przebiegali obok zbrojowni. Uzi i Glock powinny załatwić sprawę, a już granat z pewnością. Kolejny pocisk z gwizdem odbił się rykoszetem od stalowej rury i ugrzązł w suficie. Jeszcze tylko dwa skręty. Niespodziewanie zza wyłomu wybiegł barman z karabinem, zagradzając nam drogę. Był równie zaskoczony jak my, lecz mimo to nie zapomniał wycelować. – Zabij go – ryknęła Alicja głosem tak przerażająco donośnym, że zadrżały ściany, a barman zawahał się na ułamek sekundy. To mi wystarczyło. Potężna dawka mocy targnęła mną do przodu i w następnej chwili jednym precyzyjnym ruchem skręciłem kark okularnikowi, jakby był ze styropianu. Barman opadł na ziemię, nie zdążywszy zacisnąć palca na spuście. Chciałem schylić się po karabin, ale Alicja znów mi zabroniła. Jeden mniej, ale to marna pociecha, gdyż na naszym tropie było jeszcze przynajmniej dwóch uzbrojonych napastników. Pozostał ostatni skręt. Lecz przecież i tak Alicja zabroni mi się uzbroić. Z drugiej strony moc Alicji i to co ze mną wyprawiała, pozwalało mieć nadzieję, że wykończymy ich po kolei, jak na polowaniu. Dlaczego w takim razie musieliśmy uciekać? Obok zbrojowni stał ochroniarz z baru, w dłoniach ściskał obrzyna. – Rozkaż mu, by się poddał – szepnęła kobieta. Łysol zobaczył nas, wymierzył broń i czekał ze spokojem, aż się zbliżymy. Wyczułem, że napina mięśnie. Dzielił nas dystans około trzech metrów. Zero szans, jeśli strzeli. – Na kolana – krzyknąłem, nie zatrzymując się – bo zginiesz jak pies. Olbrzym nie nacisnął cyngla; rozluźnił dłonie, pozwalając broni upaść w błoto, a potem uklęknął, splatając ręce za głową. Przebiegliśmy obok niego. Nie dane mi było pomyśleć, czy długo tak będzie tkwił skamieniały, bo „odezwał się” ponownie ścigający nas strzelec. Poczułem ukłucie w ramieniu i zachwiałem się. Kula przeszła na wylot, krew zabryzgała ścianę, rana piekła jak diabli.
- numer 2/09
169
opowiadanie
Piotr Michalik
170
Chyba się nam nie uda – pomyślałem, gdy zaczął strzelać seriami. Dostałem w pośladek, lewą nerę i gdzieś w okolicach płuc. Jednak jakimś cudem, chyba z rozpędu, udało nam się dotrzeć do kolejnego zakrętu. Jednak nie mogłem biec dalej, zabrakło mi tchu, a na koszulce wykwitały czerwone plamy. Spojrzałem na Alicję. Ta szalona kobieta uśmiechała się. Cały czas chodziło jej o moją śmierć. Tylko co chciała zyskać? – Udało się, wystarczy iść w prawo. O czym ona mówi? Facet zaraz wybiegnie z tyłu i skosi nas serią. Rozejrzałem się i zrozumiałem, co miała na myśli. Byliśmy na znajomym rozstaju za zbrojownią. Tylko że zawsze wybieraliśmy skręt w lewo, gdyż prawy korytarz był zawalony gruzem. Tym razem było inaczej. Ani po lewej, ani po prawej stronie nie było żadnych przeszkód. Zmusiłem się do jeszcze kilku kroków. Mimo bólu i świszczącego oddechu, udało mi się doczłapać, wspierając się na Alicji, do prawego korytarza. Daremny trud. Nim zdążyliśmy przejść kilka kolejnych metrów, zza pleców padł rozkaz. – Zatrzymajcie się i powoli odwróćcie! Chcę widzieć wasze dłonie, unieście je w górę. Posłusznie wykonałem polecenie, lecz oczywiście Alicja ani myślała. Na szczęście napastnik stwierdził chyba, że kobieta nie jest dla niego zagrożeniem i nie nalegał. Mężczyzna był przeciwieństwem meneli z Mrocznej Starówy. Miał na sobie drogi garnitur i był dokładnie wygolony na twarzy. W dłoniach trzymał kałacha i świdrował nas spojrzeniem mówiącym, że raczej nie spudłuje, jeśli choć drgniemy. – Kim jesteście? Odpowiadajcie, to wykończę was szybko i bezboleśnie. Łaskawca. Jeśli umiesz czytać w myślach, Alicjo, to teraz jest dobry moment na użycie jednej z twoich mocy. Zrobiłem z tego zdania mantrę. – Co tu robicie? – warknął, zbliżając się o kolejny krok. – Zadarliście z rodziną Rydzowskich, to nasze miasto. Kto was nasłał? – Na pewno nam nie uwierzysz – rozpocząłem, skupiając niepodzielnie uwagę bandyty – ale, cze-
kamy na autobus. – Być może padło mi na mózg, ale wolałem zginąć z uśmiechem na ustach. Zrobił jeszcze jeden krok ku nam. Stanął w lekkim rozkroku, przeładował broń i splunął. No to Game Over – pomyślałem, zaciskając powieki. Rozbrzmiał potworny jazgot, jakby się walił cały sufit. Trwał kilka sekund, a potem zaległa cisza. Nieśmiało otworzyłem oczy. Sufit faktycznie się zawalił, grzebiąc żywcem mafioza. – Jesteś najbardziej nieznośną i zakręconą osobą, jaką znam – zacząłem się śmiać i kaszlnąłem krwią, obryzgując policzek Alicji. – Przepraszam. – Wytarłem go palcami. – Chyba jednak będziesz musiała mnie tu zostawić. Gdy wyjdziesz na zewnątrz, wezwij… – Głuptas jesteś – przerwała, próbując jednoczesne zaciskać usta, by opanować atak śmiechu, a ponieważ jej to nie wychodziło, zaczęła chichotać jak pensjonarka. Gdy zajrzałem w jej oczy o kolorze, którego nie potrafiłem nazwać, ból ustał. Nadal jednak obficie krwawiłem. Ogarniała mnie słabość, świat oddalał się coraz bardziej. Alicja wzięła mnie za ręce, momentalnie poważniejąc. Też chciałem się z nią pożegnać i pocałować, choć jeden raz. Pierwszy i ostatni. – Jesteś zdrowy – powiedziała z taką pasją, że bez wahania w to uwierzyłem. Po chwili tylko dziury i czerwone plamy na koszuli przypominały o postrzałach. Zrozumiałem, że już po raz drugi zawróciła mnie ze ścieżki śmierci. Jej moc w jakimś stopniu tkwiła w słowach a częściowo w mojej wierze. Pokiwała głową. – Chodźmy – rzekła i ujmując mnie za rękę, ruszyła przodem. Korytarz opadał łagodnie, a po kilkuset metrach znów wyrównał. Powietrze stawało się coraz świeższe, a ceglane ściany przeszły w wielkie kamienne płyty, jak gdyby wydarte z litej skały. Zapewne budowniczowie kanałów natrafili na jakieś średniowieczne podziemia i niewiele myśląc, przyłączyli je do swojej sieci. To świadczyło o tym, iż zbliżaliśmy się do ruin warowni tkwiącej na wzgórzu za miastem. Parę minut później korytarz zaczął się wspinać i to dosyć stromo. Nim wyczerpała się bateria w komórce, zauważyłem dziwne płaskorzeźby po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci krywające ściany. Przedstawiały ludzi na tronach, ze szpiczastymi brodami. Gdy zapadła ciemność, przestałem się nad tym głowić; pragnąłem już tylko wydostać się na świeże powietrze. Na szczęście miałem Alicję, której całkowite ciemności zupełnie nie przeszkadzały. Objąłem ją ramieniem i dałem się prowadzić jak ślepiec. Na początku wiatr był tylko niewyraźnym szeptem, lecz nabierał siły z każdym krokiem. Nareszcie, pomyślałem uradowany, gdy zaczął rozwiewać nam włosy, a ciemność poszarzała i na powrót pojawiały się zarysy ścian. W chwilę potem ujrzałem prostokątny otwór wyjścia. Przebiegliśmy ostatnie metry, a gdy już stanęliśmy w oknie pokoju, podziwiając widok, byłem zbyt zaskoczony, by o cokolwiek zapytać. Spodziewałem się ujrzeć nocną panoramę miasta, a w najlepszym wypadku kawałek morza Bałtyckiego, jeśli okna zamku wychodziłyby na północ. Lecz zamiast tego spoglądałem na pomnik, który dosyć precyzyjnie określał nasze położenie geograficzne, lecz o prawie trzy tysiące kilometrów dalej od miejsca, w którym weszliśmy do kanałów. Na oceanie piasku, trzydzieści metrów przed nami, stał posąg Sfinksa. Dopiero teraz rozejrzałem się po sali, w której się znajdowaliśmy. Wszystko pasowało – była to Egipska świątynia, z rzeźbami faraonów porozsadzanymi na złotych tronach, malowidłami i hieroglifami na ścianach. Oszołomiony wybiegłem na zewnątrz. Już po pierwszym spojrzeniu wiedziałem, że miałem rację. W dali majaczyły trzy stożkowate budowle. Po prawej piramida Cheopsa, po lewej najmniejsza z kompleksu, piramida Mykeryniosa, i wreszcie z tyłu, za pomnikiem, dumnie sterczała piramida Chefrena, syna Cheopsa, który był zarazem budowniczym Sfinksa. Kochałem Egipt i jego historię. Byłem w Gizie cztery lata temu z wycieczką, lecz już wcześniej znałem to miejsce dosyć dokładnie, gdyż od dzieciństwa zbierałem albumy, książki i filmy o starożytnym Egipcie. Chciałem studiować archeologię, lecz wybrałem ostatecznie bibliotekoznawstwo, bo uwielbiałem czytać. Nie oznaczało to, że porzuciłem tę pasję. O nie! Byłem wystarczająco dobrym egiptologiemamatorem, by już po krótkiej chwili przebywania w tym magicznym miejscu wyłapać co najmniej
QFANT.PL
trzy ważne różnice. Po pierwsze: Sfinks, między którego łapami stałem, miał nos. W rzeczywistości posiadał narząd powonienia tylko do XVIII wieku, kiedy to odstrzelili go napoleońscy żołnierze, trenując celność armat. Po drugie, ściany piramidy Cheopsa – dobrze to stąd widziałem w świetle nowiu – były obłożone licówką z polerowanego białego wapienia, a wierzchołek wykończony czarnym diorytem. O ile pamiętam, około dwunastego wieku piramida Cheopsa była już ograbiona z licówek i zmalała o dziewięć metrów, gdyż Arabowie, budując Kair, używali grobowców faraonów jako źródła surowca. Wreszcie trzeci „detal”, dotyczący świątyni, z której wyszliśmy, a nazywanej Starą Świątynią Sfinksa. Do czasów nowożytnych dotrwały tylko zgliszcza większości świątyń z kompleksu w Gizie. Tymczasem budowla stojąca za moimi plecami kipiała przepychem i misternymi zdobieniami. Gdzie jestem? To była banalna zagadka. Lecz w jakich czasach i jak się tu znalazłem? Te pytania przyprawiały mnie o ból głowy. Alicja tymczasem, co było dla niej typowe, odnalazła się błyskawicznie w nowej rzeczywistości. Właśnie wyłaniała się zza Sfinksa, prowadząc na postronkach dwa okazałe dromadery. Na jej gest głową wielbłądy położyły się na ziemi. Wsiadła na jednego, a potem machnięciem ręki dała do zrozumienia, że powinienem uczynić podobnie. Jechaliśmy przez długie godziny. Słońce wspinało się po niebie, podgrzewając powietrze do coraz to mniej znośnych temperatur. Gdy było już niemal w zenicie, a moja koszulka zaczęła pełnić rolę turbanu, w oddali zobaczyłem zielone rozlewisko, a wkrótce potem potężną rzekę. Czyżby Nil? Na jej wodach kołysała się galera z wielkim, czworokątnym żaglem. Na brzegu krzątało się kilkuset ludzi o ciemnej karnacji skóry. Gdy nas zauważono, od tłumu odłączył wysoki wojownik w jednokonnym rydwanie oraz kilkuosobowy odział pieszej eskorty. Czyżby znowu kłopoty? Czy będę musiał ich pokonać? Nie, żebym się bał, ale po prostu nie lubiłem niespodzianek. Nim zdążyłem się głębiej zastanowić, wojownik wysiadł z rydwanu i energicznym krokiem wyszedł nam na spotkanie.
- numer 2/09
171
opowiadanie
Piotr Michalik
172
Ucieszył się na widok Alicji, odsłaniając niezwykle białe zęby. Potrząsnęła zalotnie głową. Może jednak powinienem go zabić? Opanowałem się zaraz, gdy kobieta spojrzała na mnie z wyrzutem. Uśmiechnąłem się z miną niewiniątka, lecz wiedziałem, że i tak nie jestem w stanie niczego przed nią ukryć. Machnęła mi ręką, ku dołowi. Mój wielbłąd położył się i mogłem zsiąść na ziemię. Sama przesadziła nogę przez grzbiet swojego zwierzęcia i ześliznęła się po jego boku. Wojownik złapał ją w tali i delikatnie opuścił na ziemię, przytulając – jak na mój gust – zbyt serdecznie. To nic, że wojownik przypominał Herkulesa, którego mahoniowa skóra napinała się od ogromnych mięśni. Zagotowałem się i zrobiłem jeden koci krok w ich kierunku. Wojownik chyba miał oczy z tyłu głowy. Wypuścił Alicję z ramion i spojrzał mi wyzywająco w oczy. Pokręciła głową, by dać mi znać, żebym odpuścił. Drżąc ze złości obserwowałem jak stali obok siebie w milczeniu, wymieniając spojrzenia, uśmiechy i gesty. Kipiałem z niepewności, starając się ukryć moje mordercze zamiary. Znów popatrzyli na mnie i zaczęli się śmiać. Czara goryczy się przelała. Dwoma susami znalazłem się obok nich. Zwinąłem dłoń w pięść, lecz i tym razem Alicja mnie powstrzymała, grożąc palcem jak niesfornemu dziecku. Wojownik pokiwał tylko głową i poklepał mnie po ramieniu ciężką jak młot dłonią. Pomyślałem, że pewnie i tak bym się tylko zbłaźnił, bo przecież moja siła pochodzi od Alicji, a ona lubi tego wojownika i mi jej nie użyczy. Ruszyliśmy w kierunku rzeki. Alicja szła pośrodku, obdzielając nas zalotnymi spojrzeniami. Słońce falowało powietrzem, czułem się jak na patelni, cały mokry od potu. Mój ciemnoskóry rywal ironicznie się uśmiechał, napinając muskuły. – Uspokój się – usłyszałem nagle jej głos. Zauważyłem, że nie poruszyła ustami. – On nie jest dla ciebie żadnym zagrożeniem. Chciałby być na twoim miejscu, ale jest za słaby. – Po co tu jesteśmy? – pomyślałem pytanie. Potwierdziły się moje przypuszczenia, że była telepatką. – Chyba nie chcesz podróżować wpław? – Szept wypełniał mi głowę, przypominając mruczenie kotki i tak samo kojąco działał. – Dlaczego akurat ja?
– Bo umiesz słuchać, wierzysz mi i kochasz, a to potężne uczucie. Dokonasz wspaniałych rzeczy. – Jakich rzeczy? Rzezie, panowanie nad światem, zwiedzanie kanałów? – Jakich tylko zapragniesz. Najpierw jednak musimy zrobić coś bardzo ważnego. – Czy to wszystko jest realne? Czy naprawdę cofnęliśmy się w czasie? – A czy to ma jakieś znaczenie? – zapytała, biorąc mnie pod rękę. – Czyż nie cieszy cię ten piasek, czyż nie pragniesz moich ust? Czy przestaniesz mnie kochać i czy zechcesz się obudzić, jeśli dowiesz się, że to sen? Nagle uśmiech Egipcjanina zgasł i wyczułem, że stara się powstrzymać gniew. Teraz to on płonął z zazdrości, lecz jednocześnie unikał mojego wzroku. Naprężyłem mięsień przedramienia. Skóra na całym ciele zaczęła się napinać i rozciągać, jakby ktoś mnie podłączył do butli ze sprężonym powietrzem. Zrobiłem głęboki wdech. Muskularna klatka piersiowa posłusznie uniosła się, by opaść delikatnie wraz z wydechem. Spojrzałem na wojownika, który wydał mi się teraz nic nieznaczącym karzełkiem. Pomyślałem, że może teraz moja kolej, by poklepać go po ramieniu, ale Alicja się znów wtrąciła. – Rami to przyjaciel – szepnęła mi do ucha. Przygarnąłem ją do siebie i mocno przytuliłem. Tymczasem tubylcy uwijali się jak w ukropie, kursując pomiędzy brzegiem a statkiem. Wnosili na pokład paczki, dzbany i inne gliniane naczynia, wypełnione zapewne zapasami żywności i wodą. Obok stał gruby nadzorca i smagał ich batem. Zauważyłem, że sprawiało mu to przyjemność, bo za każdym razem, gry rozlegał się świt, a potem trzask i jęk, on unosił szerzej powieki, jak gdyby w ekstazie. Kilkaset trzasków bata później statek opustoszał. Rami od dłuższego czasu stał z boku, wpatrując się smutnym wzrokiem w pustynną linię horyzontu. Niemal było mi go szkoda, lecz jednocześnie byłem zadowolony. Ktoś musi przegrywać, by wygrywać mógł ktoś. Alicja krzyknęła coś do niego po egipsku, lecz nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał. – Choć za mną, Pawełku. To dumny człowiek, zostawmy go samego. Gdy szliśmy trapem galery, chciałem zapytać,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci gdzie są wioślarze. Popatrzyłem na nią pytającym wzrokiem. Pokręciła głową. Domyśliłem się, że ich nie potrzebuje, podobnie jak załogi fregaty. Wtem wojownik krzyknął, wskazując palcem na niebo. Spojrzałem do góry, lecz słońce natychmiast mnie oślepiło. Przysłoniłem oczy dłonią. Wysoko nad ziemią unosił się duży, kanciasty kształt, przypominający bumerang. Nie, to nie możliwe, pomyślałem. Zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że ten obiekt nie miał prawa pojawić się na niebie kilka tysięcy lat przed naszą erą. – Co za tchórz! – skwitowała Alicja. Pierwsza eksplozja rozniosła na strzępy tłum niewolników. Głowa nadzorcy potoczyła się po piasku jak krwawa futbolówka. Tumany piasku poderwały się w powietrze, tańcząc ognistego oberka z kawałkami ciał. Nie zdążyły na dobre opaść, gdy kolejny ognisty wykwit przysłonił oddział wojowników Ramiego, przewracając go jak ołowiane żołnierzyki. – Kurwa, co to wszystko znaczy? Co teraz zrobimy? – zapytałem. – Trzymaj się blisko mnie. – Alicja złapała mnie za rękę i niemal wciągnęła po trapie. Gdy znaleźliśmy się na pokładzie, pobiegła do steru, zostawiając mnie sam na sam z gradem myśli. Znałem się na lotnictwie, równie dobrze jak na współczesnej broni palnej – także z gier komputerowych. Zagięty kształt, wąskie skrzydła, płaska sylwetka, silniki odrzutowe wtopione po obu stronach kabiny; B-2 jak w pysk strzelił. Lecz co w starożytnym Egipcie robił niewidzialny dla radaru amerykański bombowiec strategiczny, wart ponad dwa miliardy dolarów? Nabrzeże było już podziurawione lejami i usłane zwłokami, lecz B-2 wciąż krążył, nie przerywając ani na chwilę bombardowania. Nagle pośród tumanów piasku dostrzegłem pędzącego człowieka. Był to Rami. Biegł ile sił w nogach ku rzece. Tyle właśnie znaczy nowoczesna technika – zaśmiałem się – byle dzikus potrafi ją przechytrzyć. Mężczyzna wygiął grzbiet jak kot i już miał skoczyć do wody, gdy rozległ się gwizd. Z nieba nadleciała smuga białego dymu i trafiła go centralnie w korpus. Rozbłysła efektowna eksplozja, strumienie ognia trysnęły jasnym światłem niczym fajerwerki. Zacisnąłem powieki. – Nie! – krzyk Alicji był tak przeraźliwy, że od-
QFANT.PL
wróciłem głowę i spojrzałem w jej kierunku. Klęczała, zadzierając głowę ku niebu. Drugi gwizd, trzeci, czwarty. Kolejne rakiety trafiały dokładnie w to samo miejsce, jak gdyby strzelec chciał się upewnić, że nikt nie odnajdzie nawet fragmentu Ramiego, który można by włożyć do trumny lub spalić na stosie pogrzebowym. Dlaczego tak się nad nim pastwił i jednocześnie nas pozostawiał w spokoju? Przecież byliśmy łatwym celem. Bombowiec wzbił się wysoko w chmury, stał się czarnym punktem, obserwującym nas niczym jastrząb gotowy do ataku. Galera majestatycznie płynęła w górę rzeki. Alicja stała u steru patrząc przed siebie martwym wzrokiem. Wiatr zakrył jej twarz falującymi pasmami włosów. Gdy do niej podszedłem bliżej, zauważyłem, że płacze. Chciałem natychmiast ją przytulić, lecz odepchnęła mnie gwałtownie. – Zostaw! Jesteś taki sam jak on. Identyczny! – warknęła. – Ta wasza pieprzona mania niszczenia! Nigdy się nie zmienicie! Następne kilka godzin rejsu po rzece wypełniło oczekiwanie. Samolot ciągle wisiał nad nami niczym wyrok. Od czasu do czasu zrzucał pojedynczą bombę na brzeg, zabijając kilku wieśniaków, jak gdyby dla zabawy lub by przypomnieć o swojej obecności. Siedziałem oparty o burtę i wsłuchiwałem się w chlupot fal oraz eksplozje, i uświadomiłem sobie, że cholernie dużo miał tych bomb i po raz pierwszy pożałowałem, że posłuchałem wezwania tej stukniętej wariatki. Wiedzie mnie na zgubę, to pewne. Oby tylko nie przyszło mi za długo cierpieć przed śmiercią. Trzeciego dnia żeglugi byłem już boleśnie zmęczony, a zapasy były na ukończeniu. Rankiem wypłynęliśmy na pełne morze. Złowieszczy cień w dalszym ciągu podążał naszym śladem. Co prawda nie zrzucał już bomb, ale za to dopadła mnie morska choroba i wymiotowałem co chwilę. Alicja od czasu ataku nie odezwała się do mnie ani razu, nic nie jadła, nie wypuściła też steru ani na sekundę. Mimo to nie przestawałem o niej myśleć jako o kobiecie, z która pragnę spędzić życie, nawet jeśli nie będzie zbyt długie. – Dopływamy – oznajmiła niespodziewanie. Poszedłem na dziób galery. Kilkaset metrów przed nami piętrzyła się ściana mgły. – Posłuchaj, bo to bardzo ważne. Musisz mi po-
- numer 2/09
173
opowiadanie
Piotr Michalik móc zabić tego człowieka. – Spojrzała wymownie ku niebu. – Jest zagrożeniem nie tylko dla mnie czy dla ciebie, lecz przede wszystkim dla całej ludzkości. – Dlaczego? – zapytałem. – Nie mam czasu na wyjaśnienia, zaufaj mi. – Chce wiedzieć. Mam dosyć sekretów, twojej tajemniczości i całego tego absurdu. Jeśli mi nie powiesz, palcem nie kiwnę i możesz mnie sobie gładzić, gdzie zechcesz. – Zablokowała ster i zrobiła krok w moją stronę. – Nie zbliżaj się! – krzyknąłem. – Bo wyskoczę. – Przełożyłem jedną nogę przez burtę. Doskonale wiedziałem, że potrafi zmusić mnie do uległości i nie blefowałem, naprawdę byłem zdecydowany się zabić. W tym momencie chciałem, żeby się to wszystko skończyło albo wyjaśniło. Spojrzałem na niebo. B-2 był małym punkcikiem w dali. Kim jest pilot? Jaki ma cel w tej grze? Dlaczego nas po prostu nie wykończy? – Dobrze. Powiem ci. – Ponownie pochwyciła ster obiema rękami. – On jest taki sam jak ty. Uzdolniony, unikalny. Zaopiekowałam się nim, gdyż myślałam, że pomogę mu osiągnąć wielkość, że ludzkość będzie sławiła jego imię, podobnie jak to się stało z innymi moimi wychowankami: Albert Camus, Einstein, Platon, Freddie Mercury. Mogłabym recytować godzinami. – Westchnęła. – Pomyliłam się. Okazał się mniej zdolny niż przypuszczałam, a jego niszczycielskie ego było trudniejsze do okiełznania niż tajfun. – Zbliżaliśmy się
rys. Tomasz Chistowski
174
do linii mgły. Alicja rozluźniła się i zdjęła jedną dłoń ze steru, ocierając pot z czoła. – Całkowicie wymknął mi się spod kontroli i zbyt późno zrozumiałam, że potrafi być niczym więcej niż maszyną do zabijania. – Przygryzła wargi i zamilkła na kilka sekund. – Postanowił zniszczyć wszystkich ludzi, którzy go przerastali, gdyż… – Urwała i spojrzała przerażonym wzrokiem ku rufie statku. – Zamknij mocno oczy – krzyknęła. – Coś podobnego, nie sądziłam, że go na to stać. Ledwo to uczyniłem, a rozległ się przeraźliwy grzmot, powietrze zadrżało, galera zatrzeszczała od wibracji, a grzmot trwał i pulsował niczym ryk wodospadu. Nie mogłem się powstrzymać i otworzyłem oczy. Niecały kilometr za nami morze wystrzeliło pionowo w górę, przysłaniając niebo szerokim strumieniem pary, ognia i dymu. Pędziła na nas wielka ściana wody, lecz to nie ona był największym zagrożeniem, tylko fala uderzeniowa, która ją napędzała. Tymczasem grzyb atomowy wspinał się coraz wyżej ku chmurom, zsiniał i puchł z każdą sekundą. Wiedziałem, że B-2 może przenosić broń nuklearną, lecz nie dopuszczałem myśli, że zostaniemy nią potraktowani. Czemu nie użył jej wcześniej? Wrząca fala powietrza dopadła nas zanim zdążyłem na serio spanikować. Połamała maszt i uniosła galerę niczym zabawkę, wrzucając w sam środek mgły. *** Ocknąłem się w małym pokoju wypełnionym światłem. Szare ściany pozbawione ozdób, wielkie okna z widokiem na oszklony drapacz chmur. Leżałem na łóżku, a Alicja siedziała tuż obok i gładziła mnie po głowie. – Wreszcie się obudziłeś, a już się bałam, że po tobie. Nie mamy zbyt wiele czasu. Powoli przypominałem sobie strzępki obrazów. Egipt, morze, bombowiec, grzyb atomowy i ognisty podmuch, który powinien zamienić nas w pył. – Matko. – Dotknąłem swojej twarzy. Pod palcami wyczułem bolesne blizny. – Więcej na razie nie jestem w stanie zrobić. Po drodze połatam cię nieco lepiej. No już, podnieś się, musimy iść. Z dużym wysiłkiem usiadłem. Wszystko mnie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci piekło i bolało. Najchętniej położyłbym się z powrotem i spał wiele dni. Miałem na sobie jakąś niebieskawą szatę, skrojoną niczym mundur. – Przyczep to sobie do kieszeni na piersi. – Alicja podała mi plakietkę identyfikacyjną z nadrukiem. Paweł Fiszerowicz, dane się zgadzały. Lecz tam, gdzie powinno być zdjęcie, lśnił metaliczny kwadracik z delikatną siecią ścieżek, niczym na płycie głównej komputera. Dopiero teraz zauważyłem, że Alicja ubrana jest w podobny strój, tylko zabarwiony wściekle na czerwono. – A twój identyfikator? – zapytałem. – Bezpieka nie nosi. Gdy doszedłem jako tako do siebie, zjechaliśmy windą na poziom zerowy. Wszędzie ta biel łączona z szarością – dekorator wnętrz by im się przydał i to gazem. Portier na widok Alicji spuścił głowę i wybiegł otworzyć drzwi, prowadzące na zewnątrz, pomimo że były automatyczne. Na pożegnanie skłonił się uniżenie. Wsparłem się na Alicji, gdyż nie byłem w stanie samodzielnie iść. Kuśtykając, rozglądałem się zdziwionym wzrokiem, bo widoki były iście zdumiewające. Miasto przypominało labirynt ze szkła i stali. Rzędy identycznych drapaczy chmur, oddzielone krzyżówką ulic, wyglądały jak sterylnie symetryczne dzieło rzeźbiarza kubisty. Ulicami maszerowali ludzie. Nie można było tego nazwać spontanicznym chodem, gdyż każdy z nich stawiał nogi, jakby szedł na paradzie wojskowej; miarowo i energicznie. Gdy dostrzegali Alicję, spuszczali głowy, bojaźliwie omijając nas łukiem. Zauważyłem, że wszyscy mieli na sobie identycznie skrojone, szare ubrania. Niektórzy mieli beżowe stroje, a pojedynczy, nieco bardziej swobodni ludzie – w lekkim odcieniu zieleni. Każdy miał na piersiach plakietkę identyfikacyjną. Nie zatrzymywali się, nie rozmawiali ze sobą, byli jak piękne maszyny idealnie naśladujące ludzi. Ulice lśniły czystością, nie zauważyłem żadnego papierka, pustej puszki czy nawet kamienia. Z pewnością nie jesteśmy w Polsce, u nas to nie do pomyślenia. Po kilku minutach marszu wyprostowałem się, gdyż przybyło mi sił i nie musiałem już wisieć na ramieniu Alicji. Skóra lekko piekła, lecz było to raczej nieznośne swędzenie niż ból.
QFANT.PL
Po drodze kilkukrotnie chciałem zacząć rozmowę, lecz Alicja mnie uciszała. Próbowałem zaprosić ją do rozmowy telepatycznej, lecz także nie odpowiadała. Rad nie rad, zająłem się podziwianiem ładu na ulicach. Nie zauważyłem, żadnych samochodów osobowych, poza czarnymi limuzynami krążącymi po ulicach jak zjawy. Domyśliłem się, że to musi być bezpieka, bo pozostałe pojazdy ustępowały im z drogi w bliźniaczy sposób jak pieszy nam. Resztę ruchu ulicznego stanowiły metalicznie srebrne autobusy, furgonetki i samochody ciężarowe. Urzekał mnie porządek tego miejsca, dbałość o detale, sterylność. Oczywiście szkoda mi było mieszkańców, którzy prawdopodobnie byli przez kogoś zastraszeni, ale jednocześnie musiałem przyznać, że byli dobrze odżywieni, czyści, mieli schludne ubrania i nikt nie zataczał się w pijackim amoku. Zatrzymaliśmy się obok jednego z wieżowców. Na jego rogu tkwiła tabliczka ze starannie wykaligrafowanymi białymi literami nazwą ulicy i numerem : Ramzesa III 345. – Gdzie jesteśmy, w jakich czasach? – musiałem zapytać. – Aleksandria, teraźniejszość. – Co masz na myśli, mówiąc teraźniejszość? – zapytałem. – Wyjaśnię po drodze. – Rozejrzała się i skierowała nas na szklaną taflę drzwi. Ta rozsunęła się z sykiem, ukazując identyczną portiernię jak w poprzednim budynku. Nawet portier był podobny do tamtego i tak samo czapkował Alicji. – Czym mogę służyć, waszej sprawiedliwości? – zapytał, pochylając się, jakby miał zamiar ucałować jej stopy. – Idziemy z technikiem na dach. Dostaliśmy doniesienie, że ktoś trzyma tam gołębie. – To niemożliwe, wasza sprawiedliwość, sam bym to zgłosił. Przecież obsrałyby cały budynek, zbankrutowałbym, płacąc kolegium. – Zająknął się. – Och przepraszam, proszę o wybaczenie, iż ośmieliłem się użyć takiego języka, sam nie wiem, co mnie napadło. – Nic się nie stało. Wracaj do pracy i nie przeszkadzaj – powiedziała Alicja. – Dziękuję, wasza sprawiedliwość. W windzie chciałem zapytać o tak wiele rzeczy, ale Ala spojrzała znacząco na sufit, gdzie obok
- numer 2/09
175
opowiadanie
Piotr Michalik
176
świetlówki sterczało czarne oko kamery, więc zrezygnowałem. Na dachu, trwała wichura. Wszystkie budynki miały identyczną wysokość i wicher gwizdał bezkarnie, bez cienia sprzeciwu. Z tej perspektywy miasto wyglądało jak wnętrze komputera, z drapaczami chmur przypominającymi wielkie monolity rozstawione symetrycznie, jak okiem sięgnąć, aż po sam horyzont. Alicja szła ku centrum dachu. Poruszała się z gracją, jak gdyby walka z wiatrem jej nie dotyczyła. Zatrzymała się i wyciągnęła rękę przed siebie. W jednej chwili dach był pusty jak blat stołu, a w następnej stał na nim srebrny pojazd podobny do wielkiego cygara. – Co to jest? – zapytałem. – Prezent od wdzięcznego mieszkańca Vegi. – Wracając do tego co mówiłaś na plaży… – Wsiadaj, mamy coraz mniej czasu. – Przecież umiesz podróżować w czasie, więc jakie to ma znaczenie? – To nie jest tak jak myślisz. – Dotknięciem palca, otworzyła kopułę kabiny, która opadła na ziemię, tworząc schodki. W środku ujrzałem dwa srebrne krzesła i czarny drążek sterczący z podłogi. Nie było żadnych tablic rozdzielczych czy mrugających lampek. Alicja zasiadła w fotelu i ruchem palców przywołała mnie do siebie. Rozluźniłem się, gdy tylko opadłem na miękkie siedzisko. Było wykonane z materiału przypominającego w dotyku aluminium i niczym plastelina dopasowało się do mojego kształtu, rozlewając błogość po układzie nerwowym. Gdy kopuła zatrzasnęła się, na moment zapanowała ciemność, a potem niej pojawił się ekran z wielką liczbą cyferek i wskaźników. Sama kopuła stała się przezroczysta, tak jak w normalnym samolocie, tyle że to nie był samolot. Alicja dotknęła palcem brzegu ekranu i wskaźniki znikły. Nie potrzebowała ich. Chwyciła drążek i pojazd oderwał się błyskawicznie od podłoża. Nie odczułem przeciążenia, czy choćby drgań. Po chwili mknęliśmy bezszelestnie na miastem, niczym pocisk. Co by o Alicji nie powiedzieć, miała dar do kierowania środkami lokomocji, pomyślałem, obserwując, jak z wprawą pilotuje pojazd, utrzymując nas kilka metrów nad linia wieżowców. – Czy twój szalony pupilek nas nie zestrzeli? – Rozejrzałem się po niebie w poszukiwaniu „świty
powitalnej”. – W Egipcie miał przewagę. Sentymentalny dureń. – Zaśmiała się. – Teraz jest bezsilny, gdyż jego metalowy orzeł przy tym cacku – poklepała ręką po ścianie kabiny – jest jak wóz drabiniasty przy Ferrari. Zauważyłby nas dopiero, gdybyśmy go staranowali lub usmażyli fazerem protonowym. Nie, nie pojawi się. Wie, że zmarnował szansę i pozostało mu tylko oczekiwanie. – Powiedziałaś, że jesteśmy w teraźniejszości. Dla niego może, ale dla mnie jest nią rok dwutysięczny. – Mylisz się. Jest tylko jedna teraźniejszość. Spojrzałem na zewnątrz, żeby się upewnić, że mówimy o tym samym świecie. Kwadratowe dachy wieżowców przemykały pod nami, zlewając się w grube, migoczące odbitym światłem, linie. Zakręciło mi się w głowie, więc odwróciłem wzrok. – Wyobraź sobie czas jako wielkie drzewo. Korzenie to początek, powstanie wszechświata, pień to historia, bliższa lub dalsza, a pnący się ku niebu wierzchołek, to horyzont zdarzeń, wieczne dzisiaj, które nieustannie staje się przeszłością. – Ale przecież podróżujesz w czasie. Czy nie możesz sprawić, by ten gnojek się nie urodził lub by spotkało go coś przykrego w dzieciństwie? – Niestety, zmiany w głównym pniu następują powoli. Dodaj do tego jeszcze fakt, że nie mogę wskakiwać wszędzie, lecz tylko w ustalone miejsca, końcówki sieci, które są czasem oddalone od celu o setki kilometrów. Większość znajduje się w Europie, w basenie Morza Śródziemnego. Jedynie nieliczne można znaleźć na stałym lądzie, jak na przykład to w kanałach. – Jak ta sieć działa, kto ją stworzył? – przerwałem jej, gdyż byłem ciekaw, dlaczego do tej pory nikt jej nie odkrył. – Nie wiem nic o twórcach, a wszelkie dane o położeniu wejść zdobywam od starych cywilizacji w zamian za swoje usługi. Ja wskrzeszam ich z cmentarza historii, a oni dzielą się ze mną wiedzą. Każdy portal działa inaczej. Ten w kanałach otwiera się, gdy zatoczysz sześć zamkniętych pętli w podziemiach, a ten na morzu, w który wcisnęła nas eksplozja, można przekroczyć tylko podróżując… – Egipską galerą – dokończyłem. – Dokładnie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci – Wiec dlaczego nie możesz po prostu zabić matki tego drania? – Prawdę mówiąc, próbowałam już osiem razy. Zabijałam jego samego w przeszłości, jego rodzinę, a nawet niszczyłam całe miasto. Musisz wiedzieć, że horyzont zdarzeń nie zmienia się natychmiastowo, to skomplikowany proces. Zanim cała historia, aż po horyzont, przystosuje się do zmiany, mijają lata albo i dekady – zależy od oddalenia od punktu zmiany i jej skali. Początkowo obie wersje zdarzeń biegną obok siebie, jak gdyby na próbę. Potem stopniowo się zbliżają, zaczynają przenikać i dopiero wtedy, gdy nowa całkowicie zastąpi starą, ten gnojek rozpłynie się bez śladu, a wszystkie podłe rzeczy, których dokonał, znikną razem z nim. Niestety drań jest czujny i za każdym razem, gdy coś zmienię, szybko się orientuje. Wystarczy nieznaczna różnica, przykładowo – jedna ze służących nie pamięta jego imienia i zachowuje się, jakby go widziała pierwszy raz w życiu. To dla niego znak, że czas działać, skasować moje zmiany, nim go unicestwią. – W jaki sposób może to zrobić? – Po prostu przybywa kilka minut przede mną i zabija człowieka, który mi pomaga w wykonaniu zadania. Takiego jak ty. – Bez nas, ludzi specjalnych, jesteś bezsilna, prawda? – Można to tak ująć, lecz nie jest to całkowicie prawda. – Lecz dlaczego mnie nie zabił mnie, miał przecież doskonałą okazję. Pchnęła drążek do przodu i pojazd znacznie przyspieszył. – Bo to sentymentalny dureń. Podczas lotu dowiedziałem się, że Alicja wyzwalała w ludziach drzemiący potencjał, by dojrzewali do wielkości. Robiła to dla własnej przyjemności, gdyż lubiła zwiedzać odległe lądy, czasy i planety, a przede wszystkim uwielbiała pilotować statki, okręty, samoloty i promy kosmiczne. Tajemniczy przeciwnik prześladował ją od kilku tysięcy lat, zabijając wybitnych poetów, malarzy, muzyków. To dlatego najzdolniejsi ludzie przeważnie umierają młodo. Camus zginął w wypadku samochodowym tuż po tym, jak otrzymał literacką nagrodę Nobla. To nie był wypadek. Podobnie jak śmierć Freddy’ego Mercury’ego, Johna Lennona, Johna Kennedy-
QFANT.PL
’ego, Boba Dylana i wielu, wielu innych. Ten zakompleksiony gnojek – słowa Alicji – jest władcą ziemi i okolicznych cywilizacji. Po prostu wymordował wszystkich mądrych tego świata, a na tronach, w przeciągu całej historii, poobsadzał oszołomów, pijaków, dewiantów, którymi sterował jak marionetkami, aż osiągnął pełnię władzy. Świat wyglądał zupełnie inaczej przed jego zbrodniczą interwencją. Nie było wojen, władcy dbali o obywateli, różne kultury i religie kwitły obok siebie w zgodzie. Było to zasługą geniuszy, którzy utworzyli przy końcu XX wieku rząd ogólnoświatowy, potrafiący poradzić sobie nawet z najazdem Andorian. Ich rodzimy świat znikł w eksplozji supernowej, więc chcieli zagarnąć Ziemię, przeprowadzając holokausty na ludziach. Jednak ziemia była zbyt mocna militarnie, zaawansowana technologicznie i uczestniczyła w zbyt wielu gwiezdnych sojuszach, by najeźdźcy mieli jakiekolwiek szanse. Niestety rząd ziemski był bezsilny w starciu z atakiem temporalnym, który przeprowadził zbuntowany podopieczny Alicji. Zniszczył wszystko to, co ludzkość osiągnęła, zastopował cały rozwój naukowy na poziomie XXI wieku, Zresztą, kto miał prowadzić badania – przeciętniacy, których hodował? Miarka się przebrała, gdy nawiązał ponownie kontakt z cywilizacją Andorian. Ci obiecali, że w zamian za udostępnienie połowy planety dostarczą mu szczepionkę genową, która raz na zawsze zablokuje wszelkie iskry geniuszu w populacji ludzkiej. Gdyby udało mu się zmodyfikować kod DNA pierwszych ludzi, Alicja nie mogłaby już nic naprawić, gdyż nie byłoby nikogo, kto posłuchałby jej wezwania. Zmierzchało, gdy dolatywaliśmy nad Kair. Była to bliźniacza względem Aleksandrii metropolia. Długie rzędy „finezyjnych” drapaczy chmur, to samo uczucie nieludzkiej sterylności. Jedyną różnicę robiła wielka, odbijająca zachodzące słońce szklana piramida, tkwiąca w centrum miasta. Domyśliłem się, że to pałac władcy Ziemi. Wylądowaliśmy na jego spłaszczonym wierzchołku wielkości mniej więcej dwóch boisk do siatkówki. Gdy opuściliśmy pojazd, ten natychmiast znikł jak kamfora, pozostawiając po sobie tylko falujące powietrze.
- numer 2/09
177
opowiadanie
Piotr Michalik
178
Alicja przyklękła na ziemi i zaczęła majstrować przy owalnym przedmiocie, który wyjęła z kieszeni. Gdy zaczął pulsować czerwonym światłem, wstała i odeszła kilka metrów do tyłu. Ja także się cofnąłem. – Pamiętaj, musisz go zabić, bez względu na to co powie czy też zrobi. To kłamca, nie wierz w ani jedno jego słowo – powiedziała z naciskiem. – Czy chcesz, by tak wyglądała Ziemia? Szklane klatki, kojce dla zwierząt. Masz potencjał i wierzę, że z moją pomocą możesz stać się kimś wielkim, ale musisz mi pomóc. W tym momencie owalny przedmiot rozbłysnął z sykiem, wypalając w dachu dziurę wielkości słonia. – Chodź, szybko – zawołała, znikając w środku. Zajrzałem w otwór, wychylając się przez nadpaloną krawędź. Trzy metry niżej lśniła posadzka; białe i czarne płyty ułożonych były w szachownicę. Alicja machała na mnie z dołu. Czy ona myślała, że mam skrzydła? – Skacz. – Jej telepatyczny rozkaz rozbrzmiał w mojej głowie niczym w dzwonie. Skoczyłem. Lewa noga bolała przeraźliwie, gdy kawałek kości przebił materiał spodni. Zacisnąłem zęby, by nie wrzeszczeć. Alicja podeszła do mnie i pomogła mi wstać. Ten krótki dotyk podziałał, jak zwykle, zbawiennie. Po chwili tylko dziura w spodniach świadczyła o tym, że to nie był zły sen. Ściany ogromnej sali pokryte były malowidłami z faraonami, kapłanami i scenami z życia starożytnych Egipcjan. Czułem się jak w kościele, tym bardziej, że światło kreśliło na podłodze kolorowe obrazy, wpadając do środka przez finezyjne witraże. – Witaj, Alicjo. Ile to już lat się nie widzieliśmy? Z dwieście czy może więcej? – Donośny głos, krążył wokół, zdawał się nas osaczać. – Przestań mnie prześladować! – krzyknęła Alicja, rozglądając się. – Wykorzystałaś mnie i porzuciłaś! – Od jednego z masywnych filarów odkleił się cień, a tuż za nim wyłoniła się postać, okryta długim purpurowym płaszczem. Mężczyzna wszedł spokojnym krokiem na środek sali. Miał na twarzy egipską maskę z otworami na oczy i usta, inkrustowaną rzadkimi kamieniami i zakończoną długą brodą. Światło prześlizgiwało się po jej złotej powierzchni jak po kuli disco w klubie nocnym.
– To ty tak uważasz – odparła. – Kochałem cię! Nic to dla ciebie nie znaczyło!? Byłem tylko zabawką!? – Mężczyzna cedził każde słowo, wpatrując się gniewnym wzrokiem w kobietę. – Jestem towarzyszką wielkich władców, a nie nałożnicą zakompleksionych tyranów. Mężczyzna zaśmiał się i zaczął ku nam iść. – Spójrz za okno, suko. Czy gdziekolwiek widziałaś taki ład i porządek? Przyznaj, że trzeba być genialnym, by coś takiego stworzyć? Świat bez wojen, przestępstw, brudu i głodu. Ja tego dokonałem, z twoją niewielką inspiracją, przyznaję. – Ten twój porządek światowy wygląda jak cmentarz wypełniony zombie. Patrzyłeś im w oczy? Ach! Zapomniałam, że za podniesienie głowy w twojej obecności karzesz śmiercią – rzekła z pogardą, kładąc dłoń na moim ramieniu. Zatrzymał się w odległości czterech, może pięciu metrów i zaczął obrzucać nas naprzemiennie spojrzeniami, jak gdyby nie mógł się zdecydować, które z nas go bardziej interesuje. – Jestem ich bogiem-ojcem i sprawiedliwym sędzią. Opiekuję się wszystkimi ludźmi. Nie wybieram sobie pupili i nie porzucam ich, gdy mi się znudzą. – Skoncentrował wzrok. Dlaczego to zawsze mam być ja? – A skoro mowa o twoich pieskach… Widzę, że znów przyprowadziłaś Pawełka. Który to już? Szósty? – Co masz na myśli? – zapytałem. – O, nie powiedziała ci… – Zamilcz klaunie, to już koniec! – wrzasnęła Alicja. – Odejdź dobrowolnie, a ocalisz życie. Przeniosła rękę na moje plecy i zaczęła je masować koniuszkami palców. Poczułem jak ogrania mnie uczucie wszechmocy. Jeszcze przed momentem starałem się odczytać imię na identyfikatorze przypiętym do płaszcza mężczyzny, lecz stał zbyt daleko i było zbyt ciemno. Teraz czekałem już tylko na dogodny moment, by doskoczyć mu do gardła. – Walcz z tym Pawle, nie jesteś jej pacynką – powiedział mężczyzna. – Nie masz powodu, by mnie nienawidzić, tym bardziej, że nie znasz prawdy. – Jego głos był dziwnie kojący, jakbym słyszał przyjaciela, a nie człowieka, który zrzucił na mnie bombę atomową. – Masz w sobie siłę, tak jak ja. Ta suka nie jest ci do niczego potrzebna.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci – To nic nie da, zamilcz – mruknęła, nie przerywając napełniania mojego ciała energią. Pęczniałem od wściekłości, a świat się oddalał i zwalniał; oczy zachodziły mgłą, zacząłem warczeć, tocząc pianę z ust. Mężczyzna westchnął. – Więc kolejny Paweł dziś zginie – powiedział, zrzucając płaszcz z ramion. – Szkoda. Byłem bliski eksplozji, pragnąłem poczuć smak krwi, lecz czekałem posłusznie na rozkaz. Komnata jawiła się jako akwarium wypełnione czerwienią. Widziałem co prawda, jak mężczyzna zrzuca maskę, lecz nie przyglądałem się dokładnie twarzy, gdyż był moim wrogiem, a wróg to serce, skronie, splot słoneczny i kilka innych miejsc, w które trzeba trafić, by zabić. Gdy skoczył do przodu, Alicja popchnęła mnie lekko i nie musiała nic mówić. *** Klęczałem z dłońmi opartymi o posadzkę. Byłem oblepiony czerwienią, która spływała po posadzce, tworząc strumyczki i kałuże. Mężczyzna leżał pod ścianą. Zrobiło mi się niedobrze. Smród krwi i ciało rozdarte na kawałki, czerwona plama na tynku, rozgnieciona czaszka, zmasakrowana twarz, jedna bryła mięsa. Komnata wirowała. Zwymiotowałem. Gdy poczułem się lepiej, moją uwagę zwróciły odgłosy szamotaniny. Dwóch barczystych mężczyzn w czarnych uniformach próbowało okiełznać zakutą w łańcuchy Alicję. – Puszczajcie mnie, zabiliśmy waszego tyrana, powinniście być wdzięczni! – Czy ona musi zawsze odgrywać to samo marne przedstawienie? Czy jej się to nigdy nie znudzi? – zapytał wyższy. – Nie wiem, może to lubi? – odparł drugi. Wzięli ją pod ramiona i podnieśli, nie zważając na piekielne krzyki. – Zostawcie ją w spokoju – powiedziałem, ale wyszedł raczej szept. Dużo wysiłku sprawiało mi zachowanie przytomności, a co dopiero mówienie. – Słuchajcie go, to wasz nowy pan – zajęczała Alicja, dzwoniąc łańcuchami na nogach. – Milcz, kobieto – wysyczał niższy. – Jeszcze nie może podejmować decyzji i wiesz o tym równie dobrze jak my. – Nieśli ją w moim kierunku.
QFANT.PL
Chciałem się na nich rzucić, lecz mięśnie odpowiedziały palącym bólem, jakby były wypełnione żrącym kwasem. Nagle ktoś chwycił mnie pod ramię i pomógł wstać. – Proszę pozwolić sobie pomóc. Uwolniłem się z uścisku i zatoczyłem się do tylu, niemal ponownie się przewracając. – Zostaw mnie – zaprotestowałem, wspierając się na ścianie. – Rozumiem, to szok, potrzebuje pan czasu – powiedział starszy mężczyzna w białej szacie, stojący pomiędzy dwiema kruczowłosymi kobietami, ubranymi w prześwitujące czerwone szaty. Jedna z nich trzymała na rękach poduszkę ze złotą maską, a druga ozdobą kasetkę wyściełaną aksamitem, z wielkim pierścieniem o szafirowym oku. – Oto dokumenty koronacyjne. – Mężczyzna podał mi zwój, jeden z trzech, które miał przy sobie. – Proszę podpisać, gdy zdecyduje się pan przejąć władzę. Nawet nie drgnąłem. Może to jakiś podstęp? – pomyślałem. – Czy sam fakt, że rozsmarowałem po ścianach waszego tyrana, czyni mnie jego następcą? – zapytałem, chwiejąc się pod ścianą. – Pośrednio tak, ale o szczegółach dowie się pan z tego listu. – W dłoni miał cieńszy zwój, przewiązany sznurkiem i zalakowany złotą pieczęcią. Widząc, że się waham, położył go na ziemi i poturlał w moją stronę.
rys. Tomasz Chistowski
- numer 2/09
179
opowiadanie
Piotr Michalik
180
– Paweł, podpisz ten świstek, każ mnie uwolnić i uciekajmy stąd. Damy radę to wszystko naprawić – błagała Alicja. – Daj sobie spokój z listem, to stek kłamstw, zaufaj mi. Z dużym wysiłkiem schyliłem się po zwój i niepewnym krokiem podszedłem do okna. Na pieczęci widniał identyczny symbol, jak na łopoczącej fladze fregaty Alicji. Zerwałem pieczęć i zacząłem czytać list. Nie był zbyt długi, ale z każdą sekundą lektury czułem się coraz zdrowszy i silniejszy. Gdy doszedłem do podpisu, wypuściłem płachtę z dłoni i przez chwilę ciężko oddychałem przez nos. Szybkim krokiem wróciłem do świty koronacyjnej. Sutki kobiet prześwitywały przez cienki materiał. Ich wzrok był bojaźliwy, lecz pełny frywolnych iskierek. Wziąłem pierścień do ręki – był o wiele lżejszy niżby się mogło wydawać, jakby był zrobiony z papieru. Włożyłem go na serdeczny palec lewej dłoni. Zasyczałem z bólu, gdy przegryzł się przez skórę, wtapiając się w ciało. – Sukinsyn – wyszeptałem, zaciskając dłoń w pięść. Podbiegłem do najbliższej kolumny i wkładając w cios całą wściekłość, rozłupałem ją niczym spróchniałą deskę. – Aaaaargh! – wrzasnąłem. Z sufitu posypały się cegły, lecz nic nie obchodziły mnie rany, bo zasklepiały się równie szybko, jak powstawały. – Powiedz mi, Alicjo – zasyczałem, odwracając się ku niej. – Jakiż to dar posiadam? Tkwiła bezradnie w objęciach strażników, lecz już się nie szamotała. – Rozkujcie ją! – rozkazałem. Spojrzeli na starca. Widocznie wyraził zgodę, gdyż postawili ją na ziemi i zdjęli kajdany z rąk i nóg. – Czy jestem poetą, malarzem, pisarzem, a może tancerzem? Czy gdy będę jeździł z koncertami, śpiewając heavy metal, to będziesz czekała na mnie za sceną, by wpaść w moje ramiona, a potem będziemy kochać się do białego rana? – Cóż za wspaniały monolog, Pawle – skwitowała z kamiennym spojrzeniem i zaczęła udawać, że klaszcze. – Pozwolę ci osiągnąć wielkość! Czyż tak nie mówiłaś? – Zacząłem ku niej iść. – Zaopiekuję się tobą! Kłamliwa dziwka! – Zamierzyłem się otwartą dłonią, lecz zastygłem, niezdolny wyprowadzić cios.
– Kończ gadkę i decyduj. Nużysz mnie – rzekła i skrzywiła twarz w kwaśnym uśmiechu. – Myślisz, że nie potrafię cię zabić? – wyszeptałem. Stałem niemal na jej stopach, z twarzą przy jej twarzy, słyszałem jej rytmiczny oddech. – Dokładnie tak uważam – odparła. Bez słowa, odwróciłem się na pięcie i pognałem do starca. Wyszarpnąłem mu dokument koronacyjny i wielkim gęsim piórem, które było weń zawinięte, złożyłem zamaszysty podpis. – Daj ten drugi akt, o którym była mowa w liście – poleciłem, a starzec posłusznie wręczył mi zwój. „My, miłościwie i sprawiedliwie panujący władca ziemi i przyległych terytoriów… – ominąłem pół strony. Kogo to obchodzi? – …skazujemy kobietę znaną pod imieniem Alicja na śmierć”. – Jaki dziś mamy dzień? – zapytałem. – Osiemnasty czerwca 3245 roku nowej ery sprawiedliwości i porządku, Wasza Wysokość – odrzekł starzec. Zauważyłem, że unika mojego wzroku. Jeden podpis uczynił mnie Bogiem. Drugi zapewni mi błogą nieśmiertelność. Wpisałem datę i przeniosłem pióro nad rząd kropek widniejących po drugiej stronie arkusza. Matko jedyna, już prawie dotknąłem końcówką powierzchni papieru. Jak mogłem choćby pomyśleć, że chcę ją zabić. Czyż potrafiłbym żyć ze świadomością, że już jej nie zobaczę? Przymknąłem oczy i zwróciłem dokument starcowi. – Proszę się tym nie przejmować, Wasza Wysokość. Kursowałem z tym dokumentem do waszego poprzednika setki razy. Wzywał mnie, brał pióro i zastygał w milczeniu. Wasza Wysokość wpisał przynajmniej datę. – Pytałem cię o zdanie, starcze? – rzekłem gniewnie, wycierając dłonią wilgotne oczy. – Sentymenty – zaśmiała się Alicja. – Może ustąp i pozwól światu się rozwijać? Odwiedzałabym cię czasami w tej twojej Polsce. Może nawet zabrałabym cię w rejs? – Zamilcz. Nienawidzę cię. – Ale kochasz jednocześnie. – Przechyliła głowę i posłała mi jedno ze swych spojrzeń, dla których zabiłbym każdego. – Czy mogę już odejść? Chciałem wziąć Alicję w ramiona lub pobić do nieprzytomności. A co, jeśli list kłamał? Doskoczyłem do niej jednym susem. Niech się
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Pętla śmierci dzieje co chce. Nie opierała się, gdy ustami rozgniatałem jej ogniste wargi, jednak nie odwzajemniała pocałunku. Odniosłem wrażenie, jakbym pocałował węża. Odepchnąłem ją i znów podniosłem dłoń – nadaremnie. – Precz – krzyknąłem, obryzgując ślina jej twarz. – Będę zawsze krok za tobą. Każdego, kogo pokochasz, spotka śmierć w cierpieniach. I nie będę zrzucał bomb, to zbyt wielkie miłosierdzie, tylko wyduszę twoich kochasiów własnymi rekami, powyrywam wnętrzności, a z czaszek zrobię popielniczki do cygar. Wpatrywała się we mnie, udając, że jej to nie wzrusza , lecz zauważyłem delikatny taniec szklistych łez, które próbowała powstrzymać, mrugając. Nim się odwróciła i szybkim krokiem odeszła, po jej gładkim policzku spłynął mały szafir żalu. Milkły echa jej butów, stukających po mozaikowej posadzce, gdy stary obudził mnie z letargu: – Panie, za chwilę masz umówione spotkanie z delegacją Andorian, twój poprzednik wynegocjował od nich szczepionkę, która rozwiąże ostatecznie problem. – Alicja zniknęła za drzwiami, które zasunęły się jak wrota grobowca. – Panie… jaka jest wasza decyzja? – zapytał starzec. – Tak, wiem, wiem – odparłem, w dalszym ciągu wpatrując się w kamienne wrota. Miałem głupią nadzieję, że Alicja wróci. Przeniosłem wzrok na starca. – Odpraw ich. Powiedz, że skontaktujemy się wkrótce. – Może sto, może dwieście lat, dodałem w myślach. Do tego czasu spróbuję skłonić Alicję, by zmieniła zdanie, nieważne, czy terrorem, czy może padając przed nią na kolana. Gdy to się nie uda, wtedy przyjdzie czas na szczepionkę. Zostanę ostatnim geniuszem i sama do mnie przypełznie, jak roślina poszukująca wody i światła. A jeśli wcześniej zjawi się z tresowaną bestią, trudno, niech tak będzie. – Paweł, przyjacielu. – W drzwiach za tronem stał człowiek, którego już spotkałem, ale nie spodziewałem się znów ujrzeć. Muskularny tors, śniada cera, dumne spojrzenie. Szeroko otwierając oczy, zapytałem: – Rami, co ty tutaj robisz? Przecież widziałem, jak rakieta rozrywa cię na strzępy. – Ta pierwsza była zwykłym fajerwerkiem.
QFANT.PL
Kolejne zasłoniły rzekę, podczas gdy płynąłem na drugi brzeg. – Czemu cię nie zabił? Przecież też jesteś wyjątkowy? – Zrozumiał, że jesteśmy podobni, bardziej niż ona sadziła. Że... – Urwał. Zrozumiałem, że duma nie pozwoliła mu dokończyć. Uśmiechnął się. – A swoją drogą Alicja sięga po coraz młodszych Pawłów. Ile masz lat? – Lekko ponad trzydzieści. – Poprzedni miał czterdzieści. Chodź, oprowadzę cię po twoim pałacu, jutro odbędzie się wiec z okazji koronacji. Zobaczysz swoich lojalnych poddanych, odczujesz ich wdzięczność i miłość. Zapomnisz na chwilę o tej suce. Gdy ból powróci, wybierzemy się na polowanie, na tych jej wybitnych geniuszy. To daje dużo frajdy, uwierz. Idziesz? – Chwileczkę, zaraz do ciebie dołączę – powiedziałem. Rozejrzałem się po sali. Służby porządkowe właśnie sprzątały ciało i ścierały plamy krwi z posadzki i ścian. Poszedłem na środek komnaty. Widok purpurowego płaszcza podziałał jak wyrzut sumienia. Podniosłem go i obracałem w dłoniach, aż odnalazłem plakietkę. Paweł V – Imperator Zarzuciłem szatę na ramiona i zwróciłem się do starca w bieli. – Proszę to przerobić, dostawić kreskę po piątce, przybieram imię Paweł szósty. – Wziął ode mnie plakietkę i oddalił się. –––––––––––––––––––––– Szanowny następco Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Paweł Fiszerowicz. Pochodzę z małego nadmorskiego miasteczka w Polsce. Urodziłem się 8 września 1975 roku. Ojciec zmarł, gdy miałem dwadzieścia lat. Brzmi znajomo? I powinno. Alicja zjawiła się u mnie latem 2015. Do dziś pamiętam mroczną fregatę, która wywołała tak wielkie poruszenie. Alicja, była jak ożywcza bryza, dzięki której mogłem zacząć oddychać pełną piersią. Wyrwała mnie
- numer 2/09
181
opowiadanie
Piotr Michalik
182
z depresji, gdy byłem tuż nad przepaścią. Tego dnia zwolnili mnie z pracy, po dziesięciu latach służby w straży pożarnej, ratowania ludzi. Kochałem adrenalinę, która buzowała w organizmie, gdy biegłem pośród ścian ognia i mgieł dymu niczym władca. Później cofnąłem się w czasie, gdyż byłem ciekaw, dlaczego mnie wylali. To była jej robota. Szef miał kawałek kodu genetycznego geniuszy i musiał jej słuchać. Tak, jestem tobą, a ty mną. Różni nas tylko bagaż doświadczenia, lecz i to jest chwilowe, gdyż jak wiesz, ja już wypadłem z gry. Nie miej wyrzutów sumienia, to nie twoja wina. Alicja obiecywała, że poprowadzi mnie ku wielkości. Uwierzyłem bez wahania. Zapewne patrzyłeś w te jej głębokie oczy, czułeś zapach lśniących włosów, pokochałeś z całego serca. Czy można inaczej? Tak naprawdę byłeś jej potrzebny tylko do tego, by mnie zabić, podobnie jak ja byłem katem mojego poprzednika, Pawła Fiszerowicza wyrwanego z roku 2020. Poczytaj sobie w archiwach o Pawle I, by dowiedzieć się, jak to się wszystko zaczęło. Niestety, nawet ta wiedza nie pomoże ci przerwać pętli śmierci. Oczywiście spróbuj. Ale sam jej nie zabijesz, nie dasz rady – sentymenty ci nie pozwolą, jak zwykła mówić. Ma rację. Mistrz ceremonii, oprócz aktu koronacyjnego, przyniósł także wyrok śmierci. Sprawdź, czy potrafisz go podpisać. Gdy już Alicja odejdzie wolna, skontaktuje się z tobą przyjaciel, jedyny człowiek, który nas zrozumie. Zaufaj mu. Pawle, błagam Cię na wszystkie świętości, nie odsyłaj delegacji Andorian. Przyjmij ich pomoc, bo to jedyny sposób, by wygrać. Wcześniej czy później Alicja zjawi się u ciebie z kolejnym Pawłem. Jej dar inspiracji jest zbyt silny, byś mógł sprostać swojemu następcy. Młodszemu Tobie… Spotka cię taki sam los jak Pawła II, III, IV i mnie. Do tego czasu będziesz cierpiał w złudzeniu, że jesteś w stanie ją ku sobie skłonić. Mówię ci, Alicja to zimna suka, która kocha tylko te pieprzone okręty.
PS. Załóż na palec pierścień, który ci przysyłam. Ochroni Cię przed jej otumaniająca mocą, leczącą niestety też. Ale ta druga nie jest nam potrzebna, gdyż obaj jesteśmy wyjątkowi i potężni. Uwierz, potrafisz robić rzeczy niewiarygodne. Moc, która w nas drzemie, jest wystarczająca, by być bogiem tego świata. Bądź zdrowy, ciesz się życiem. Uwolnij się od Alicji, w imię pamięci nas wszystkich. Paweł V Imperator Lublin 18 luty 2009
Piotr Michalik Piotr Michalik (1975) – absolwent Filozofii UMCS w Lublinie, oraz technikum energetycznego. Zawód (niestety) wykonywany: „urzędas”. Od roku 2000 przez siedem lat zajmował się animacją społeczności internetowych i współtworzył takie portale, jak: civilization. org.pl, czy ikar.civland.com. Zdobyte doświadczenia wykorzystał w 2008 r. zakładając kwartalnik „Qfant”, który macie przyjemność czytać. Gorąca głowa, jak nazywał go jeden z redaktorów, bo ma tysiąc pomysłów na sekundę. Jest niesamowicie uparty i bezkompromisowy. Pisze teksty literackie, z przerwami, od paru lat, a systematycznie od przeszło roku. Jego największym marzeniem jest wprowadzić „QFANT” na papierowy rynek wydawniczy przed rokiem 2011, oraz stworzyć powieść, która rozpali umysły Czytelników i na długo w nich pozostanie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
IDO
Czasem należy kłamać Pierścienica to okrutna choroba. Okrutna i diabelsko niesprawiedliwa. Lecz, czy kiedykolwiek ktoś powiedział, że śmiertelna zaraza musi mieć coś wspólnego ze sprawiedliwością? Szczególnie, gdy została specjalnie zesłana na Ziemię? Stworzono ją w odległych laboratoriach Rasy Wyższej w jednym tylko celu − aby po raz kolejny rzucić ludzkość na kolana. Rzecz w tym, że my już od dawna tkwimy w tej pozycji. Quinganie jednak, jedyni i niepodzielni władcy naszego układu solarnego, rzadko kiedy zgłębiali naturę tak nieważnych zjawisk. Dla nich rachunek był prosty, jeżeli Rasa Pośledniejsza zawiniła, musiała ponieść karę. W tym przypadku sankcja w postaci pierścieniowej zarazy dotknęła nas, Ziemian. Cierpieliśmy za swoją głupotę. Za kolejną próbę zrzucenia jarzma, nałożonego po zakończeniu IV Wojny Galaktycznej. Naiwny zryw niepodległościowy, utopiony przez Quingańską Gwardię w morzu krwi. A teraz ta choroba… pierścienica… okrutna i bezlitosna. • Stara, dobra Ziemia nie jest już tak przytulnym miejscem jak niegdyś. Bezustanna rewolucja industrialno-informatyczna doprowadziła nas na skraj zagłady. A my, totalnie zatraceni w szaleńczym pędzie parcia naprzód, nie zdołaliśmy w porę wyhamować. I tak, zamiast następnego cywilizacyjnego skoku, zrobiliśmy krok wstecz. Kilka tysięcy kroków. W ciągu dekady Słońce przedarło się przez rachityczne osłony ozonowe, niszcząc wszystko, co napotkało na swojej drodze. Roślinność skarlała, zamieniając zieleń w bliżej nieokreśloną brunatność, a woda pitna stała się źródłem luksusu i jedną z przyczyn ogólnoświatowego konfliktu. Reszty dokonaliśmy sami, spychając się ostatecznie na najniższy szczebel w drabinie ras. Prowizoryczny pokój, gwarantowany ustaleniami i konwencjami Międzynarodowej Rady Bezpieczeństwa okazał się farsą, w jakiej nikt nie chciał brać dalej udziału. Zaczęło się niewinnie, ot, niewielki, regionalny zatarg między dwoma krajami dawnej Europy Środkowej. Co nie było dziwne; przecież prawo, demokracja i porządek nigdy nie
QFANT.PL
zdążyły się tam dobrze zadomowić. Jednak szybko znaleźli się obrońcy poszczególnych stron, którzy pod hasłami niesienia ładu i pokoju, pragnęli rozszerzyć swoje wpływy. Do gry włączały się kolejne państwa, międzynarodowe korporacje handlowe, przeróżne wywiady i organizacje. Jednym słowem wszyscy, którzy mieli jeszcze coś do powiedzenia. Każdy chciał udowodnić przeciwnikowi swoją wyższość, a gdy nastał koniec, nikt już nie wiedział, o co tak naprawdę walczono. A ten przyszedł niezmiernie szybko. Pogrążona w chaosie ludzkość nie mogła więc nawet marzyć o tym, aby skutecznie przeciwstawić się Armii Imperialnej. Agresorzy przynieśli ze sobą pokój, unicestwiając w mgnieniu oka jedną trzecią ludzkości. Pozostałych przy życiu zunifikowano, przekreślając narodowościowe sentymenty, granice, kultury i religie. Stłoczono nas w multietnicznych gettach, pozostawiając jeden nadrzędny aksjomat. Bezwzględne, ślepe posłuszeństwo wobec rasy najwyższej − Qiungańskich Władców. Była też oczywiście praca w kopalniach telluranu, który − na nasze nieszczęście − występował na Ziemi w niewyobrażalnych wręcz ilościach. To dzięki niemu agresorzy pozwolili, by niektórzy mieszkańcy Ziemi nadal cieszyli się swą marną egzystencją. Przynajmniej na razie. Ludzie nie potrafili docenić tego wspaniałomyślnego gestu. Postanowili stawiać opór. Na szczątkach dawnych miast, w ruinach, zgliszczach i zakamarkach niegdysiejszych metropolii zawiązały się konspiracyjne związki: Wolnomyśliciele, Krzewiciele Prawdy, Armia Wolności, Telepaci, Głos Człowieczeństwa, Sumienie Świata, Boży Bojownicy. Nic nie znaczące nazwy, które miały porwać nielicznych przeciwko rzeszom, setki przeciw milionom, naiwnych idealistów przeciwko bezlitosnej machnie. Jaki mógł być wynik takich starć? Tylko jeden. Określona z góry, terminowa i okrutna eksterminacja tego, co z nas pozostało. Zmutowani nie znali miłosierdzia. Masowe egzekucje, pokoleniowe eutanazje, kontrole urodzeń, obozy śmierci, zesłania − w zasadzie powielili tylko pomysły ludzkości, udoskonalając ich przeprowadzanie. W końcu, po ostatnim po-
- numer 2/09
183
opowiadanie
IDO wstaniu nazwanym Podmuchem Sprawiedliwych, zdecydowali się na coś całkiem nowego. Zastosowali broń biologiczną, która zapędziła Neandertalczyków wszechświata − tak nas teraz nazywano − tam, gdzie wcześniej czy później doszlibyśmy sami. Do piekła. Bo niczym innym nie były enklawy, w których mieszkaliśmy. Snujące się widma, cielesne powłoki z odjętą przez chorobę wolą, dogorywały tam w zapomnieniu. Jestem jednym z nich. Niedługo będę. Choć dzisiaj jeszcze żyję, wiem, że koniec może być tylko jeden. • Nie ma co opisywać dokładnego przebiegu pierścienicy. W zasadzie nie różni się ona od wielu innych chorób skóry. Z dwoma wyjątkami. Po pierwsze, jest nieuleczalna. Po drugie, już w chwili zarażenia odbiera nosicielowi prawo samo decydowania o sobie. Pasożyt wywołujący pierścienicę atakuje przede wszystkim centralny układ nerwowy. Początkowo na ciele człowieka nie ma żadnych objawów. Choroba rozwija się powoli, podstępnie i zdradliwie prze do przodu. Nie ujawnia zbyt szybko swojego prawdziwego oblicza. Ukazuje je dopiero w ostatnim stadium. Nosiciel traci stopniowo zmysły, pamięć, kontakt z otoczeniem. Na powierzchni skóry pojawiają się niewielkie plamki, które rosnąc, pęcznieją od wzbierającej w nich ropy. Najgorszy w pierścienicy jest jednak ból głowy, ściśniętej niewidzialną, pulsującą obręczą. Okrąg ten miażdży umysł jak imadło, rwie, szarpie i kłuje, zsyłając na swoją ofiarę nowy wymiar cierpienia. Zanim nadejdzie zapomnienie, zarażony przechodzi przez wszystkie jego fazy, aby w końcu przestać czuć, oddychać, żyć. Tak odeszła moja żona, córka i syn. Tak odejdę i ja. Kiedy nadejdzie czas. Chociaż nie znam jeszcze dokładnego dnia ani godziny. I to jest moim największym nieszczęściem. Trwam więc w katatonii, targany smutkiem i bólem, oczekując tego, co nieuchronnie musi nadejść. Pogodziłem się już z losem, chociaż mam doświadczyć największego z ludzkich przekleństw − niemożności dokonania jakiejkolwiek zmiany. Pierścienica nie pozwoli mi na dobrowolne zejście. Wymusi dotrwanie do samego końca. Niedostrzegalne, bezlitosne brzemię, które uwolni mnie
184
dopiero w chwili finalizacji swojego okrucieństwa. Tym razem Quinganie przeszli samych siebie. Dokładnie przestudiowali historię naszej cywilizacji i dostrzegli, że nic nie jest w stanie skuteczniej zniszczyć człowieka niż jego własna nienawiść. Ludzkość zaczęła się zgładzać sama. Zezwierzęcieliśmy się całkowicie, usiłując w zbrodni i występku utopić wewnętrzny strach, obawę przed ostatecznością śmierci. • - I ty wierzysz w to wszystko? Tak łatwo pogodziłeś się ze swoim losem? Nie chcesz walczyć? Poddałeś się? − pełne zawodu pytania i wyrzuty nie pasowały do gładkiej twarzy Giriany. Uśmiechnąłem się lekko, nie zdradzając, jak wielki sprawiła mi ból. - Tak, moja droga. Wierzę, że opór nie ma większego sensu. Że ludzie, którzy nie potrafili dostrzec tego, czym i kim powinni być, muszą ponieść karę. A że jest ona czasami trudna do zaakceptowania... no, cóż... Jak powiedziałem, nie możemy po Qiunganach oczekiwać sprawiedliwości. Gdy pacyfikowaliśmy ich miasta, paląc, mordując i gwałcąc, niewielu było takich, którzy odważyliby się chociaż pomyśleć o powstrzymaniu tego szaleństwa. I teraz płacimy za to cenę. Bardzo wysoką, to prawda. Ale zwycięzców się nie sądzi. Oni sądzą nas. - Ale jak możesz tak spokojnie to przyjmować? Po tym wszystkim, co cię spotkało? Po śmierci Irene, Bastiana, Oili? Straciłeś tych, których kochałeś! Nie ma w tobie żądzy odwetu? − gniew dziewczyny był szczery i przejmujący. Nie dla takiego starego cynika. - Żądza odwetu? − posmutniałem, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę. − Od zarania dziejów karmimy nasze serca nienawiścią. Walczymy ze sobą, wybijając całe narody. I po co to wszystko: złoto, wiara, ropa czy woda − nic nie było warte tego, by poświęcić chociaż jedno istnienie. Na przestrzeni wieków zmienialiśmy się, wstawaliśmy z kolan, zakładaliśmy ubrania, budowaliśmy coraz trwalsze siedziby. Stworzyliśmy religie pełne miłosierdzia i przebaczenia, w imię których wyrzynaliśmy kolejne pokolenia. Napisaliśmy tysiące ksiąg o różnych filozofiach, mimo to, na dnie duszy pozostaliśmy tacy sami. Kiedy dotyka nas coś,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czasem należy kłamać czego nie potrafimy zrozumieć, z czym nie umiemy walczyć, czemu nie jesteśmy w stanie sprostać, poszukujemy najłatwiejszych rozwiązań. Gotowi krzywdzić i ranić wszystkich dookoła. Chcemy zaspokoić prymitywne pragnienia − żądzę zemsty, własną złość i żal. Z biegiem czasu zmieniło się tylko tyle, że potrafimy nadać tym uczuciom inne, wspanialsze nazwy, jak: sprawiedliwość. − Zacisnąłem usta. − Masz rację. Straciłem wszystko, w co wierzyłem i kochałem, wszystko, co nadawało mojej egzystencji sens. Nie ma we mnie jednak ani żalu, ani złości. Zrozumiałem bowiem, że to, co mnie dotknęło, jest niczym innym jak następstwem mojej przeszłości. Dlatego nie mogę i nie chcę już walczyć, Giriano. Pozostała we mnie tylko pustka. Nie możesz wymagać ode mnie tego, co pobrzmiewa w twoim imieniu. Już nie. - I ty nadałeś sobie miano Wyzwoliciela? Rościłeś sobie prawo do decydowania o życiu innych ludzi? Kazałeś im wierzyć, że zmiana jest możliwa? Że można uratować nasz świat − po policzkach dziewczyny potoczyły się dwie duże łzy. − Kłamałeś! Kłamałeś od samego początku! Jesteś starym, zgorzkniałym i tchórzliwym sukinsynem, który myśli tylko o sobie. Nienawidzę cię! Mam nadzieję, że pierścienica rozerwie cię na strzępy! Nienawidzę cię! − Giriana uderzyła mnie w twarz i wybiegła z ziemianki. • Zostałem sam. Nie było w tym nic dziwnego, bo w zasadzie całe życie byłem sam. Poza tym krótkim epizodem, w którym uczestniczyła moja żona − Irene. Płowowłosa, krucha istota o oczach niebieskich niczym niebo przed katastrofą. Ona jedna starała się mnie zrozumieć. Irene ze swoim niewyczerpanym źródłem cierpliwości i spokoju, które dawały mi siłę, gdy wracałem wyczerpany kolejną krwawą kampanią. Nigdy się nie kłóciliśmy. Potrafiliśmy rozmawiać w każdej sytuacji, nawet kiedy było niezwykle ciężko, a tak było niemal od samego początku. Byłem jednym z inicjatorów ruchu, który miał doprowadzić do odbudowy dawnego porząd ku. Przyświecały mi szczytne cele i idee, w które wierzyłem: wolność, równość, niepodległość. Zafascynowany wyobrażeniem nieograniczonej
QFANT.PL
swobody, starałem się stworzyć świat, w którym byłoby miejsce na marzenia. Postanowiłem zbudować konstrukcję, zdolną przetrzymać najgorsze kataklizmy, a przede wszystkim moje własne, ludzkie ograniczenia. Fundamentem natomiast miała być wiara; ślepe, naiwne, przepełnione nadzieją spojrzenie w przyszłość. Ale jestem tylko człowiekiem. Popełniam błędy. I bardzo się pomyliłem. Dla nas nie było już żadnej przyszłości. Szybko okazało się, że takich marzycieli było więcej. Właściwie każdy kolejny dzień przynosił nowych członków naszego ruchu. Rośliśmy w siłę, czuliśmy, jak bardzo zmienia się rzeczywistość. Naznaczeni − tak się nazwaliśmy, na przekór stygmatowi niewoli, jaki na ludzkości odcisnęli Quinganie. Nie chcieliśmy go dłużej nosić. Powoli powstawała armia, która miała nas uwolnić. I kiedy wydawało się, że dysponujemy odpowiednią ku temu potęgą, ruszyliśmy. Ziemska faza powstania była bardzo obiecująca. Legiony Naznaczonych, ślepo wierzące w zwycięstwo, nie mogły zostać powstrzymane przez słabo obsadzone qiungańskie garnizony. Padały jeden za drugim, a słowa takie jak „litość” czy „łaska” znikły z naszego języka. Nie oszczędziliśmy nikogo. W myśl starej, babilońskiej zasady: jedyną stosowaną przez nas taktyką był ślepy odwet, zniszczenie wszystkiego, co kojarzyło się ze wcześniejszym strachem i upodleniem. Pierwotne marzenia i cele zostały jednak zastąpione przez żądze, o których nie potrafiliśmy zapomnieć, o których nie chcieliśmy zapomnieć. Poszukiwaliśmy już tylko zemsty na naszych prześladowcach. Ja również nie umiałem się powstrzymać, pozwalałem na takie zachowanie, zamykając oczy w chwili, w której powinny być szeroko otwarte. Moje idee zginęły w ogniu i dymie wojny. I tylko jedna Irene przypominała mi o nich. Była moim największym powiernikiem, przyjacielem jakiego nigdy przedtem ani nigdy potem nie miałem. Ona jedna to zmieniła. Tchnęła w ogarniającą mnie pustkę ogień, który po raz pierwszy nie palił i nie niszczył, lecz budował. Tworzył w moim wnętrzu kogoś zdolnego położyć kres temu szaleństwu. Proza codzienności, niezmienność losu szybko jednak ugasiły ten płomień. I całe powstanie. Quinganie zesłali pierścienicę, nie ruszając się nawet ze swoich międzygalaktycznych krążowników. Ire-
- numer 2/09
185
opowiadanie
IDO
186
ne odeszła. Odszedł mój syn i córka. Zabrani... Dość! Ileż to razy obiecywałem sobie, że postaram się zapomnieć. Wszystko, co się wydarzyło, minęło bezpowrotnie, ucięte i zmiażdżone moimi nierealnymi marzeniami. Fantasmagoriami, które miały zmienić rzeczywistość, uczynić ją lepszą, jaśniejszą. Chciałem odzyskać utracone człowieczeństwo, godność dawnego władcy wszechświata. Dopiero teraz dowiedziałem się, jaki byłem głupi. Tkwiąc pośrodku niczego, otoczony przez grono podobnych do mnie nieszczęśników i kilkanaście tysięcy innych, którzy w ostatnich dniach swojego bytu postanowili zapomnieć o istocie ludzkiej natury. Staliśmy się polującymi zwierzętami. Osiągnęliśmy dno. W całej rozciągłości i grozie tego słowa. Dzisiaj jednak było trochę inaczej. Odwiedziła mnie Giriana. Jej imię, w wolnym tłumaczeniu nowo ziemskiego, oznaczało „Gniew”. A ta dziewczyna właśnie taka była - córka mojego niedawnego towarzysza broni. Z racji wieku przepełniona oporem i buntem, przedwcześnie dojrzała, doświadczona przez najgorsze; stratę rodziców i brata, wizję niechybnej i okrutnej śmierci, odejście niemal wszystkich przyjaciół, izolację w getcie. Już jedna z tych rzeczy z łatwością pokonałaby dorosłego człowieka, a Giriana miał dopiero szesnaście lat. Potrzebowała pomocy, wsparcia, poczucia bliskości drugiego człowieka, a ja nie umiałem jej tego dać, choć bardzo chciałem. Ale w głębi duszy, w zakamarkach swojej jaźni odnajdywałem jedynie pustkę, nicość, w której nie mógł zaiskrzyć dawny płomień. - Dlaczego wszyscy mnie okłamują? Dlaczego nikt nie potrafi już mówić prawdy? - Nawet nie zauważyłem, jak weszła ponownie. - Przepraszam dodała cicho. - Nie powinnam czynić ci zarzutów. Ty również... - Nie musisz mnie przepraszać - wyciągnąłem rękę, aby ją przytulić. Podeszła z ufnością. Nie umiałbym się na ciebie gniewać. - Dlaczego nie mogli po prostu powiedzieć prawdy? - Kto? - Mój brat, ojciec, matka, Alex. Wszyscy kłamali. Mówili, że będzie inaczej. Lepiej. Obiecywali, że nigdy mnie nie opuszczą, że zawsze przy mnie będą - głos Giriany zaczął się powoli łamać.
- A kiedy przyszedł czas, odchodzili jedno po drugim, zostawiając jedynie ból i cierpienie. Dlaczego nie pozwolili mi się przygotować na taki koniec? Przecież ich o to prosiłam, chciałam być gotowa. Dlaczego to tak bardzo boli? - Kiedyś przestaniesz odczuwać ten ból, Giriano - próbowałem odnaleźć słowa, które mogłyby ją w jakiś sposób uspokoić. - Zrozumiesz, że wszystkie ich obietnice były złożone w jednym celu. Aby cię ochronić, by dać ci nadzieję. - Ochronić? Nadzieję? - Dziewczyna odsunęła się ode mnie, patrząc z wyrzutem. - Jak można chronić, zadając jednocześnie cios wszystkim marzeniom? Przecież dzięki ich słowom zbudowałam świat, który dawał mi schronienie. Wiedziałam, że nie będzie on mógł trwać wiecznie, że będzie musiał się kiedyś skończyć. Ale na ten czas, na tę chwilę potrzebowałam tego świata, dzięki niemu wierzyłam, że jest dla mnie jakaś przyszłość. Coś ulotnego, nierealnego, nie dającego dostrzec się dzisiaj, ale ogromnie dla mnie ważnego. Jeżeli ten świat miał się skończyć tak szybko... mogli mi o tym powiedzieć. Teraz bowiem pozostały jedynie pytania, ból, strach i zwątpienie. Czy naprawdę nie ma dla nas już żadnej szansy? - Zawsze jest jakaś szansa – skłamałem i znienawidziłem się za to. - Twoi bliscy chcieli ci to przekazać, natchnąć cię siłą, z którą stawiali czoła swojemu życiu, abyś w najgorszej sytuacji potrafiła znieść ten ból i zachować wewnętrzny spokój. Oni naprawdę martwili się o ciebie. Zależało im na tobie. - Okłamując mnie? - zapytała z płaczem. - Przecież wiedzieli, że prawda w końcu ukaże swoją twarz. Straszne i okrutne oblicze rzeczywistości, której żadne z nich nie było w stanie zmienić. - Czasami należy kłamać, Giriano. Gdy nie chcemy zranić kogoś, na kim nam zależy, tworzymy mu wizję, która - chociaż nie ma zbyt wiele wspólnego z prawdą - będzie go chroniła, dawała mu nadzieję. Zresztą twoi bliscy nie byli pierwszymi, którzy tak postąpili i nie będą też ostatnimi. Ludzie nieustannie dążą do zastąpienia obiektywnej wizji naszej egzystencji czymś ułudnym, subiektywnym, innym, tylko po to, aby przyszłość - choćby absurdalna czy nierealna - mogła zaistnieć w naszych marzeniach. Dlatego kreślimy różne obrazy, czasami bardzo kiczowate, jednak to właśnie dzięki
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czasem należy kłamać nim mamy siłę, aby nadal trwać, nie poddawać się, iść do przodu. Jeżeli nie byłoby takich wyobrażeń, jeżeli nie tworzylibyśmy ich dla siebie nawzajem, nie pozostałoby nam nic innego niż... - bałem się dokończyć to zdanie. - Twoi bliscy chcieli, abyś zachowała zdolność przeżywania, aby nie ustały rzeczy i zdarzenia, które sprawią, że ty będziesz żyła nadal. Na przekór wszystkim. Wiedzieli bowiem, że najgorsza z chorób, jaka może cię dotknąć, to obojętność, wewnętrzna pustka, która nie pozwoli ci spojrzeć w nadchodzący czas z nadzieją na jego właściwe przeżycie. Dlaczego? Dlaczego sam nie potrafiłem uwierzyć w te słowa?! - Ale ja zaczynam czuć tę pustkę. Tak jak ty. Dzisiaj, kiedy już nic i nikt mi nie pozostał, nie umiem dostrzec kolorów tego świata. Każdy dzień wypełniony jest szarością, która otacza mnie ze wszystkich stron. Poza swoimi kłamstwami nie pozostawili mi nic innego. Przedwcześnie dojrzała. Smutna i zgorzkniała. Ile w tym było mojej winy? - Mylisz się, Giriano - spojrzałem na nią przeciągle. - Pozostawili ci bardzo wiele. Tysiące wspomnień, skrawków szczęścia, które - choć ulotne przez pewien czas było waszym udziałem. Nawet jeżeli wierzyli w to szczęście w stopniu niewspółmiernym, jeżeli wiedzieli, że będą musieli odejść, masz bardzo wiele. I nie wolno ci o tym nigdy zapominać. - A ty? - teraz ona spojrzała na mnie bardzo uważnie.- Czy wierzysz w to wszystko? Czy ufasz swoim własnym słowom? Obawiałem się tego pytania. Wiedziałem, że musi je zadać, ale się go obawiałem. - Wierzę - skłamałem. - Wierzę Giriano, bo są w życiu rzeczy, w które należy wierzyć ponad wszystko. - To dobrze, Odilu - odparła. - To bardzo dobrze, gdyż muszę ci coś powiedzieć, a nie chciałbym kłamać. - Co masz na myśli? - Uciekam. Dziś wieczorem. Tym razem musi się udać. Westchnąłem ciężko, wypuszczając nagromadzone w płucach powietrze. Giriana i jej próby zmiany rzeczywistości. Nierealne i tak niedojrzałe. A jednocześnie dające nadzieję. Tylko komu ona
QFANT.PL
była jeszcze potrzebna? - Gdzie chcesz uciekać, Giriano? - zapytałem smutno. - Do czego? Kogo? Dookoła nas jest tylko pustynia i jałowa, martwa ziemia, na której nie ma żadnego życia. Jedynie wiatr, pył, promieniowanie i śmierć. Wcześniej czy później zostanie tylko ona. Nieuchronna i nieubłagana. - A tutaj? Co takiego czeka mnie w tym miejscu? Życie? Dlaczego nie chciała zrozumieć? - Nie zdołasz przeżyć tam nawet dnia. Jeżeli nie zabije cię temperatura i słońce, zrobią to zwierzęta, które niegdyś były ludźmi. A jeżeli będziesz miała odrobinę szczęścia, zastrzeli cię obsługa jakiegoś quingańskiego łazika. Tutaj jesteś bezpieczna. Masz jeszcze szansę. - Na co, Odilu? - zaśmiała się gorzko. - Na powolną śmierć w niewoli? Tutaj jestem zamknięta. Tkwię tak jak ty w kręgu wytyczonym przez ból i cierpienie. Nie mogę i nie chcę tak żyć. A tym bardziej umrzeć. Tam, po raz pierwszy w życiu, będę miała możliwość decydowania o sobie. - Jeżeli jesteś już zarażona, nie uda ci się stąd odejść. Pasożyt na to nie pozwoli. Musi być blisko macierzystej kolonii. Sprawisz sobie tylko dodatkowe cierpienie. - Jestem zdrowa. I chcę spróbować. - Ale gdzie pójdziesz? Gdzie schronisz się przed upałem i pragnieniem? Jak unikniesz niebezpieczeństw? - szukałem rozpaczliwie argumentów, które mogłyby ją przekonać. Ale traciłem ją, z każdym kolejnym słowem odchodziła ode mnie. - Jest takie miejsce. Alex opowiedział mi o nim, zanim... - Jest takie miejsce? O czym ty mówisz, dziewczyno? - przerwałem jej gwałtownie. - Nazywają je Azylem. Schronieniem, w którym mieszkają niezarażeni. Wolni ludzie. Podobno mają tam lekarstwo na pierścienicę. Możesz iść tam ze mną, jeżeli zechcesz. Próbowała mnie przekonać. Musiała spróbować i byłem jej za to wdzięczny. Jednak nie na tyle, aby nie niszczyć tych marzeń. - To jest zbyt piękne, aby było możliwe, Giriano - stwierdziłem chłodno. - Zaufaj mi! Po naszym powstaniu Quinganie dokładnie przeczesali tereny poza gettami. Ten, jak go nazywasz, „Azyl” nie ma prawa bytu. Wiedziałbym o tym.
- numer 2/09
187
opowiadanie
IDO
188
- Nie wiesz o wielu rzeczach, Odilu - odwróciła się, idąc w stronę wyjścia. - Jeżeli mam żyć tak jak ty,, bez marzeń i celu - pokręciła głową - to wolę umrzeć tam, jako wolny człowiek. - Giriano! - próbowałem ją zatrzymać. Udało się. Na chwilę. - Mam nadzieję, że ockniesz się, zanim będzie za późno. Dla mnie już jest zbyt późno, Giriano. Nie odpowiedziała już nic więcej. Wyszła. Po raz kolejny zostałem sam. Nikłą aurę nadziei, którą starała się mi przekazać, rozwiał wiatr, przedostający się bezkarnie przez otwarte drzwi. A raczej kawałek blachy, którym usiłowałem zasłonić wejście do domu. Zanim jednak zdążyłem zrobić chociaż jeden krok, zrozumiałem, że nie byłem sam. Poza Girianą postanowił mnie odwiedzić ktoś jeszcze. Ktoś, kogo się zupełnie nie spodziewałem. I kogo wizyta nie przynosiła nawet cienia radości. - Piękne przedstawienie, przyjacielu. Prawie zdołałeś mnie nabrać - cichy głos należał do chu dego mężczyzny, ubranego w ciemnogranatowy uniform. - Te wszystkie słowa o potrzebie nadziei, zachowaniu wspomnień - pokiwał głową. - Naprawdę niezłe. - Całkiem dobre te nowe xianthańskie teleporty - dodał, strząsając jakiś niewidoczny pyłek z ramienia. - Wystarczy zainicjować sygnał lokacyjny, a przemieszczą człowieka, gdzie tylko zapragnie. - Człowieka? - zapytałem zdziwiony. - Chyba mordercę i zdrajcę w quingańskim mundurze. Tyle razy ci mówiłem, Mehrtornie, abyś nie nazywał mnie swoim przyjacielem. Wiele można powiedzieć o naszych relacjach, ale nigdy nie byliśmy i nie będziemy przyjaciółmi. - Ty i ta twoja semantyka - szef wywiadu Nowej Ziemi zaśmiał się głucho. - Zresztą nieważne - machnął dłonią. - Jak wspominałem, bardzo podobało mi się twoje przedstawienie. Szczególnie ten kawałek o wewnętrznym spokoju, tworzeniu alternatywnych światów i ucieczce od obojętności. Nie wiedziałem, że z ciebie taki filozof. I niepoprawny kłamca. - Nie wiesz o mnie wielu rzeczy - odparłem, siląc się na obojętność. - I uwierz mi, że nie chciałbyś pogłębić tej wiedzy. - Mylisz się, przyjacielu - uśmiech nie chciał
zniknąć z jego łasicowatej gęby. - Wiem o tobie wystarczająco dużo, choć przyznaję, że czasami potrafisz mnie jeszcze zaskoczyć. Na przykład dzisiaj. Wydawało się, że odbędziesz ze swoją młodą przyjaciółką kolejną, nic nie znaczącą rozmowę, a tu taka niespodzianka. - Jaka niespodzianka? - Jej opowieść o Azylu, pozostającym poza kontrolą wojsk imperialnych, przykuła uwagę moich zwierzchników. Obawiają się, że ludzie, którzy znaleźli tam schronienie, mogą stać się zarzewiem nowego buntu. Quinganie zrobili się trochę nerwowi po ostatnim powstaniu. - Nie wiem, o czym mówisz - usiłowałem zachować spokój. - To tylko marzenia dziewczyny, która straciła wszystkich bliskich. Nie pozostało jej nic innego. - Obawiam się, że nie masz racji - zdrajca poklepał mnie po ramieniu. - Azyl istnieje, a ty po możesz nam w jego lokalizacji. Powstrzymamy to szaleństwo, zanim się zacznie. - Postradałeś zmysły?! - Nie. Jestem całkowicie normalny - Mehrtorn błysnął dziko zębami. - Uciekniesz do Azylu razem ze swoją przyjaciółką. A kiedy już będziesz na miejscu, wyślesz nam sygnał translokacyjny. Pojawimy się, posprzątamy i znikniemy. Jak zwykle. Prewencja przede wszystkim. - Ty rzeczywiście postradałeś zmysły - odpowiedziałem, zaciskając bezwiednie pięści. - Nigdy nie pomogę tobie ani twoim zwierzchnikom. - Pomożesz, pomożesz, przyjacielu. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. - Nigdy. - W takim razie zmusisz mnie do innego rodzaju działań - słowa Mehrtorna uderzyły w ostrzegawcze tony. - Ze względu na dawne czasy nie chciałem używać takich argumentów, ale cóż... - stalowe oczy zrobił się przerażająco zimne. - Opróżnienie komór replikacyjnych z materiałem DNA twojej żony i dzieci nie zajmie dużo czasu. Jeszcze się dobrze nie rozwinęli, więc szybko powrócą na swoje miejsce, do ścieku. Pełno tam teraz tych zmutowanych szczurów. A one zawsze są głodne... - Mehrtornie... - Twoje marzenia o normalności, o szczęściu na jednej z naszych kolonii spłyną kanałami, a tobie pozostanie proza wegetacji w getcie. Oczywi-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czasem należy kłamać ście z pierścienicą w tle. Jednak zanim umrzesz, zapewnimy ci dodatkowe doznania. - Mehrtornie... Ten charczący, krztuszący się własną śliną, bezradny człowiek to byłem ja? - To jeszcze nie wszystko - kontynuował beznamiętny głos. - Twoja młoda przyjaciółka dowie się całej prawdy o tym, że prawy i szlachetny - choć ostatnio nieco zobojętniały - generał Odilus Eternal jest w rzeczywistości tajnym współpracownikiem quingańskiego wywiadu. Dzięki któremu może teraz opłakiwać śmierć narzeczonego - zdrajca przerwał na chwilę. - Swoją drogą, był z niego kawał twardego skurczybyka. Nie pisnął ani słowem, gdzie szukać tego ich Azylu. - Bydlę, gnój, łajza... - Poczekaj, Odilu. To jeszcze nie koniec - Mehrtorn zdawał się bawić coraz lepiej. - Kiedy już oswoi się z tą wiadomością, ześlemy ją w głąb Stref Wyizolowanych, w najgorsze ogniska choroby. Jest młoda, ładna, więc z pewnością umili ostatnie chwile tym, którzy będą mieli jeszcze siłę… - zbliżał się powoli do końca. - Oczywiście można tego wszystkiego uniknąć. Wystarczy, że weźmiesz ten nadajnik - wyciągnął przed siebie rękę z niewielkim translokatorem. – Wiesz, jak go obsługiwać? - Tak - wyszeptałem, zabierając nadajnik. - Nienawidzę cię, Mehrtornie. Kiedyś mi za to wszystko zapłacisz. - Nie mogę się doczekać - odparł sucho. - A teraz idź do dziewczyny i zrób, co do ciebie należy. Będę czekał, przyjacielu. - Nie nazywaj mnie przy... - nie zdążyłem dokończyć. Mehrtorn zniknął równie niespodzie wanie, jak się pojawił. Zostałem sam. Tym razem na pewno. Jednak nie miałem czasu, aby oddawać się kolejnym rozmyślaniom. Musiałem zrobić to, czego żądał ode mnie zdrajca. Coś, czego bardzo nie lubiłem. Wyjść na Powierzchnię. • Nienawidziłem getta. Pseudometropolitalny potworek, wtłoczony na siłę w szablon quingańskiego uniwersalizmu, nie różnił się niczym od setek identycznych miejsc porozrzucanych po całym świecie. Tysiące prowizorycznych siedlisk, do budowy któ-
QFANT.PL
rych używano chyba każdego z dostępnych jeszcze materiałów. Tony dykt, plastiku, folii i szkła. Pośrodku tego oceanu nędzy sterczały pozostałości dawnych obiektów kulturowego dziedzictwa ludzkości. Getto „Europa IV” mogło poszczycić się kilkoma kolumnami Akropolu, ściętą w połowie wieżą Eiffla i londyńskim Big Benem, który na jednej z tarcz miał dziurę, wypaloną uderzeniem bla stera. Założenia multietniczności i unifikacji były jednym, a nędzny, ludzki sentymentalizm - dru gim. Architekci Quindaru dobrze o tym wiedzieli. I doskonale potrafili to wykorzystać. Kilkudziesięciometrowa przestrzeń, której jedynymi i niepodzielnymi władcami były rozpacz i cierpienie. Miejsce ostatecznego upadku ludzkości, nad którym unosił się niewidzialny obłok śmierci, drapieżnie wgryzający się w gardło, usiłujący pokonać człowieka już przy pierwszym starciu. Całość spowijała dodatkowo szaro-sina mgła, przetaczająca się przez wąskie, wypełnione brudem i ekskrementami uliczki. Gdzieś w tym gąszczu była Giriana, a ja musiałem ją znaleźć. Nie było to jednak proste. Leprozoria dwudziestego piątego wieku, wraz ze swoimi wszystkimi zaułkami i zakamarkami, stanowiły prawdziwy labirynt. Bezładna, chaotyczna plątanina ludzkich losów, skupiona wokół jednego tylko słowa - pierścienica. Nie istniały tu kodeksy etyczne, zasady moralne czy miłość bliźniego. Każdy, kto miał jeszcze siłę, by utrzymać się na nogach, dbał tylko o siebie. Więzi rodzinne, przyjacielskie czy sąsiedzkie zniknęły bezpowrotnie, zastąpione przez najbardziej prymitywną żądzę przetrwania. Przeciskałem się pośród powłóczących nogami szkieletów, odzianych w poszarpane, brudne łachmany. Wielu z nich nie było jeszcze zarażonych, ale ich oblicza jasno wskazywały, że wiedzą, jaki czeka ich koniec. Patrzyli na mnie z obojętnością, niekiedy tylko rozbijaną przez nagły błysk ciekawości w oczach tych, którzy jeszcze pamiętali moją twarz. Ale nawet to trwało kilka zaledwie sekund, po czym na jej miejscu pojawiała się zwyczajowa rezygnacja. Nikt natomiast nie zwracał uwagi na leżące po bokach ciała, które zwinięte w kłębek jęczały głośno, to przeklinając, to prosząc o pomoc. Nie mogli jej znikąd otrzymać - zostali już skazani. Teraz zrozumiałem. Giriana widziała to wszyst-
- numer 2/09
189
opowiadanie
IDO ko. O wiele częściej wychodziła na Powierzchnię, poszukując zapomnienia. Chciała uciec od przeszłości. Ale w tym miejscu, oprócz wyroku ostateczności, nie mogła odnaleźć nic więcej. Dlatego chciała spróbować. Musiałem ją powstrzymać, zanim będzie za późno. Dla niej, dla mnie… dla nas wszystkich. - Wody - wycharczał jakiś głos, wybijając się ponad ogólny zgiełk. Już kiedyś go słyszałem. W przeszłości. Kucnąłem i zacząłem się rozglądać, nie zważając zupełnie na potrącających mnie ludzi. - Wody - powtórzył głos, a ja zlokalizowałem jego właściciela. Sierżant Midrun Adrevar z Szóstej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Mojej dywizji. - Witaj, przyjacielu. - Co? Kto to powiedział? – zapytał, wyciągając
przed siebie ręce. Bezładnie chwytał powietrze, usiłując odnaleźć swojego rozmówcę. - Znam cię, ale nie widzę. Nie widzę - załkał bezgłośnie, opuszczając dłonie. Popatrzyłem na niego z bólem. Był całkowicie ślepy. Zamiast oczu miał dwie bezdenne czeluście, rażące swą pustką. Przypomniałem sobie. Był ofiarą bomby magnezyjnej. Jedną z wielu ofiar, która nie zdołała w porę schronić się przed śmiercionośnym promieniowaniem. Widziałem to już przedtem. I potem. Jeżeli w tym surrealistycznym świecie istniało coś takiego jak szczęście, to on był tego jawnym przykładem. Stracił tylko wzrok, bo zdążył położyć się w jakimś wylocie. Jego towarzysze - praktycznie cała dywizja, kilka tysięcy ludzi - nie mieli tyle szczęścia. Zostali zdematerializowani w ułamku sekundy, czując w ostatnim tchnieniu jak ich mięśnie, kości i ścięgna spalają się w temperaturze dziesięciu tysięcy stopni. Ci, którzy przeżyli, tak jak sierżant Midrun, opowiadali później, że widzieli jasnozłocisty błysk, pochłaniający na swej drodze wszystko i wszystkich. I przyznawali, że lepiej byłoby, gdyby tego nie przeżyli. Bo oprócz tego błysku nie widzieli już nic. - To pan, generale? - zapytał sierżant, wyciągając głowę. - Wiem, że to pan. Proszę mnie nie zostawiać. Proszę nie uciekać. Wstałem i zrobiłem kilka kroków do tyłu. Po chwili odwróciłem się, zmuszając nogi do bie gu. Goniły mnie błagania ofiary magnezji. Mojej ofiary. - Niech mnie pan nie zostawia! Generale! Niech mi pan pomoże. Proszę! Zasłoniłem uszy, starając się nie słuchać tych krzyków. Ale one nie chciały zniknąć, wdzierały się w głąb myśli. „Niech mi pan pomoże! Błagam!”. Nie mogłem, nie potrafiłem. Nie miałem siły, aby pomóc komukolwiek. Oprócz Giriany. •
rys. Adam Śmietański
190
Nie wiem, jak długo trwała moja ucieczka. Biegłem przez kilka, może kilkanaście minut, nie oglądając się na nic i nikogo. Szaleńczy bieg zakończył się dość niespodziewanie, gdy zamiast skręcić w jedną z uliczek, wpadłem na blaszaną ścianę. Przez chwilę dochodziłem do siebie, usiłu
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czasem należy kłamać jąc pozbierać rozbiegane myśli i złapać trochę tchu. Jednocześnie starałem się zorientować, gdzie zagnały mnie demony z przeszłości. Byłem na obrzeżach getta, w miejscu zwanym „Zjeżdżalnia”. Niedaleko stąd Quinganie utworzyli coś w rodzaju więzienia dla najbardziej parszywych i upadłych przedstawicieli naszego gatunku. Osadzano tam same męty - ludzkie odpady, które nawet tutaj, w labiryncie śmierci nie potrafiły w spokoju czekać na wydanie ostatecznego wyroku. Chcąc uniknąć niepotrzebnej straty siły roboczej, najeźdźcy postanowili wydzielić swoiste getto w getcie. Ci, których wrzucano do masywnej metalowej tuby, spadali bezwładnie kilkadziesiąt metrów w dół, aby na końcu ocknąć się w jeszcze gorszym piekle. Jeżeli na Powierzchni cudem było przeżycie paru kolejnych dni, to na samym dnie ten czas skracał się do kilku godzin. Okolice „Zjeżdżalni” były też ostatnim miejscem, w którym mógłbym natknąć się na Girianę. Zakląłem cicho, zamierzając poczynić sobie trochę wyrzutów, gdy nagle ją usłyszałem. - Zostawcie mnie, bydlaki! Jedyną odpowiedzią był dziki wrzask, wytoczony naraz z kilku gardeł. Pobiegłem w stronę ciemnego zaułka, z którego dochodziły odgłosy szamotaniny. To, co zobaczyłem, sprawiło, że ogarnęła mnie niewypowiedziana wprost furia. Giriana zmagała się z trzema napastnikami. Okrążali ją powoli, starając się uniemożliwić ucieczkę. Co chwilę któryś z nich próbował podejść bliżej dziewczyny, chcąc przewrócić ją na ziemię. Jednak szybko cofał się, bo córka Tailesina nie była jedną z przestraszonych ofiar, które miały nieszczęście się tutaj zapuścić. Trzymała w ręku nóż, powstrzymujący bestie od bardziej zdecydowanego ataku. Ale nie mogło to trwać wiecznie i widać było, że szumowiny powoli zdobywają przewagę. Brak snu, pożywienia, nadmiar bolesnych emocji i wspomnień sprawiły, że dziewczyna broniła się coraz słabiej. Gdyby nie przypadek, który sprowadził mnie w pobliże „Zjeżdżalni”, ścierwa z pewnością dostałyby to, czego pragnęły, śliniąc się obleśnie. Nie zamierzałem ich ostrzegać. Pierwszego, odwróconego do mnie plecami, kopnąłem z całej siły, zwalając na ziemię. Nie stracił przytomności, ale pozwolił mi na doskoczenie do kolejnego prze-
QFANT.PL
ciwnika. Wziąłem zamach, korzystając ze słodkiego prawa niespodziewanego ataku i uderzyłem go prosto w nos. Wynik starcia twardych kości z miękką chrząstką był łatwy do przewidzenia, napastnik nie stanowił już problemu. W swoim zapale nie zauważyłem tylko, jak ostatni z nich odskoczył na bok, zamierzając się na mnie ciemnym, obłym przedmiotem. Giriana krzyknęła głośno, powodując, że odruchowo uniosłem rękę, zasłaniając się przed ciosem. Pałka nie spadła mi więc bezpośrednio na głowę. Siła uderzenia sparaliżowała połowę ciała i tylko cud sprawił, że zdołałem uniknąć kolejnego ataku. Kij świsnął mi nad uchem, a ja zamknąłem odruchowo oczy, oczekując ciosu. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Napastnik jęknął głucho i upadł tuż pod moimi stopami. - Ty gnoju! Zawszona, brudna świnio! - Giriana splunęła z pogardą na zwiniętego w kłębek mężczyznę. Podeszła do mnie, chowając nóż. - Nic ci nie jest? - Mi nie. A tobie? - Również. Dziękuję za pomoc - odparła, kopiąc ostatniego z przytomnych mętów w krocze. Te ścierwa napadły nas, gdy mieliśmy uruchomić portal. - Jakich nas? - zapytałem, usiłując rozprostować bezwładną rękę. - Był tu z tobą ktoś jeszcze? Jaki portal? - Przejście prowadzące do Azylu - odpowiedziała, nie zwracając uwagi na moje zaskoczenie. - Dorien! Dorien! - zawołała w kierunku ciemności. Nikt jej nie odpowiedział. - Poczekasz na mnie? Muszę go odnaleźć. Nie zdążyłem jej zatrzymać, zniknęła w mroku. Nie przestanie mnie chyba zadziwiać. - Giriano! – krzyknąłem zaniepokojony. Pomimo naszego zwycięstwa okolica nadal nie była bezpiecznym miejscem. Takich jak ta trójka było tutaj więcej, a ja nie chciałem zbytnio naduży wać swojego szczęścia. - Giriano! - Nie krzycz - podeszła do mnie, kładąc mi palec na ustach. - Nie jesteśmy sami. - To mnie akurat nie dziwi - odparłem ze złością. - Dobrze wiesz, że przyrzekłem twojemu ojcu, że będę się tobą opiekował. A ty mi w żaden sposób tego nie ułatwiasz. Co cię podkusiło, by zapuszczać się w ten rejon? - To - rzuciła enigmatycznie, pokazując mi jakiś
- numer 2/09
191
opowiadanie
IDO niewielki amulet. Był to misternie wyrzeźbiony ornament, pośrodku którego umieszczono krwiście lśniący klejnot. - Czy warto było ryzykować dla czegoś takiego życie? - zapytałem surowo. - Warto było? - Z całą pewnością tak - powiedziała hardo i nacisnęła klejnot, który zapadł się w głąb amuletu. Dziewczyna położyła go troskliwie na ziemi. Po chwili zaczął emanować jasnym światłem, które wzniosło się, zarysowując kontur niewielkich drzwi. - Co to jest? - zapytałem bezwiednie. - To wolność, Odilu. Coś, za co warto ponieść największą ofiarę. - A co z Dorienem? - Jemu już nie będzie potrzebny - spojrzała na mnie smutno. - Możesz zająć jego miejsce, jeśli chcesz. - Ja? Ale gdzie? Dokąd mnie zabierasz? – zapytałem, choć nie chciałem usłyszeć odpowiedzi. - Do miejsca, w którym nadal można marzyć. Miejsca, w którym ludzie potrafią jeszcze dać sobie coś więcej niż samą nienawiść. Tam odzyskam człowieczeństwo i godność. Będziemy mogli być ludźmi. - Nie ma takiego miejsca, Giriano. To tylko ułuda, w którą zbyt mocno uwierzyłaś. Uwierz mi! - To ty w końcu zrozum, że gdzieś tam jest świat, w którym każdy kolejny dzień nie musi być ciągłym pytaniem, a nadzieja fałszywą mrzonką. odwróciła się, przekraczając złociste wrota. Żegnaj, przyjacielu! - Poczekaj, Giriano! - krzyknąłem za nią. - Ja nie mogę... Ale musiałem. Musiałem iść za nią. Dlatego zrobiłem krok do przodu. Przeszedłem przez portal prowadzący... No właśnie. Do czego? • Obudziłem się z wielkim bólem głowy. Cierpienie potęgowane było przez oszałamiającą śnieżną biel, która otaczała mnie z każdej strony. Natychmiast pożałowałem, że tak szeroko otworzyłem oczy. Światło wdarło się w głąb mojego umysłu, prąc przed siebie z siłą nieposkromionego żywiołu. Kolejne fale przetaczały się z łoskotem, wywołują-
192
cym natłok myśli i pytań. - To naturalna konsekwencja podróży. Przejdzie niedługo, jeżeli nie będziesz z tym walczył, generale Odilusie - cichy, ciepły głos działał niezwykle kojąco. - Wystarczy, że uwolnisz swój umysł. Pozwól wyzwolić się swoim myślom. - Gdzie… Gdzie ja jestem? - mówienie przychodziło mi z ogromnym trudem. - Co to za miejsce? Kim jesteś? I skąd wiesz, jak mam na imię? - Wiem o tobie o wiele więcej, generale. - głos rozbrzmiał bliżej, a ja spostrzegłem, że należał do pięknej kobiety. Nieziemsko pięknej kobiety. - Witaj w Azylu, Odilusie - zrobiła następny krok, kładąc mi dłoń na czole. Jej chłód przyniósł niesamowitą ulgę. - Możesz nazywać mnie Salnyą. Jestem twoim Głosem. - Głosem? - Och, przepraszam - kobieta zarumieniła się, cofając dłoń. Ból zelżał, ustępując miejsca lekkiemu ćmieniu. - Ciągle zapominam, że nie wszyscy nowo przybyli zostali wprowadzeni. Jestem twoim przewodnikiem po Azylu. Tak jak Dorien był przewodnikiem Giriany. Dopiero teraz przypomniałem sobie o córce Tailesina. - Gdzie ona jest? - Niedaleko - odparła Salnya. - Ze względu na wiek jej aklimatyzacja była dużo szybsza. Zresztą będziecie mieli jeszcze czas, aby o wszystkim porozmawiać. Czeka na ciebie na dole. - Na dole? - słowa Głosu wprawiły mnie w zakłopotanie. - Nic z tego nie rozumiem. Nie pamiętam niczego od chwili przekroczenia portalu. - To naturalne przy międzywymiarowej podróży - Salnya odpowiedziała ze spokojem. - Zaburzenia chromosomatyczne niszczą pamięć krótkotrwałą. Tak jest lepiej – dodała, widząc moją dezorientację. - Ludzkie połączenia komórkowe reintegrują się nieco wolniej niż organizmy innych istot. Dlatego na czas podróży wprowadzamy was w trans hibernacyjny. - Inne istoty? - jej słowa trochę mnie zaskoczyły. - Giriana mówiła mi tylko o ludziach. Jest tutaj jeszcze ktoś? - Galianie, Quenferzy, Arngrimowie, Bigdowie, Hurlingowie, Thurdzi, Grylidzi i wielu, wielu innych - Salnya westchnęła smutno. - Azyl stanowi schronienie dla wszystkich, którzy zdołają uciec
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czasem należy kłamać przed quingańskim terrorem. Ludzie nie są jedyni. - Kim ty jesteś w takim razie? - spojrzałem na nią uważnie. - Kim są istoty, które założyły to miejsce? Tym razem nie odpowiedziała na moje pytanie. Zamiast tego podała mi dłoń, pomagając zejść z łóżka. - Chodź za mną. Powinieneś kogoś poznać. - Kogo? O co tak naprawdę tutaj chodzi? Nie odezwała się już ani słowem. Podeszła do białej jak mleko ściany i dotknęła jej lekko, otwierając ukryte tam drzwi. Popatrzyła na mnie wyczekująco. Po krótkiej chwili wahania ruszyłem za nią. • Weszliśmy do jasnego, rzęsiście oświetlonego korytarza. Był całkowicie pusty, o gładkich ścia nach i owalnym kształcie, przypominającym nieco dawne, okołoziemskie stacje kosmiczne. Te same, które później posłużyły Quinganom za bazy wypadowe do ostatecznego ataku na Ziemię. Zatrzymałem się, chwytając mój Głos za łokieć. - Dokąd idziemy? Co to za miejsce? - Zaraz się wszystkiego dowiesz, generale - nawet jeśli coś ukrywała, nie dawała tego po sobie poznać. - Możesz mnie puścić? Nie miałem wyjścia. Twarz Salnyi nie wskazywała chęci odpowiadania na dalsze pytania. Zrezygnowany machnąłem dłonią i uwolniłem jej rękę. Po krótkim marszu dotarliśmy do końca korytarza, który był równie gładki jak pozostałe ściany. Salnya położyła tam dłoń, mówiąc cicho. - Już jesteśmy, Ortrandzie. Ściana rozsunęła się na boki. Odsłoniła ukrytą w półmroku dużą salę, pośrodku której stał jeden fotel, oświetlony przez strumień niezbyt jasnego światła, padającego przez otwór w suficie. - Możesz nas zostawić na chwilę samych, Salnyo? - głos dobiegający z fotela niósł się spokojnie i miarowo. - Chciałbym porozmawiać z naszym gościem. - Oczywiście, Wszechwiedzący - odpowiada kobieta. - Będę na niego czekała. Po tych słowach ukłoniła się i wyszła. Ściana pomieszczenia zamknęła się za moimi plecami z głośnym sykiem.
QFANT.PL
- Witaj, generale - powiedział Ortrand. Wstał, unosząc dłoń w geście powitania. Światło z sufitu nasiliło swą moc, ukazując twarz istoty. - Czekałem na ciebie. Zacisnąłem powieki, usiłując powstrzymać narastającą w moim sercu nienawiść. Nie udało się. Z moich ust dobył się jęk bólu, zawodu i rozpaczy. Oblicze należało do Quinganina Wysokiego Rodu. Zielona, pomarszczona twarz, zdeformowana kolejnymi fazami genowej mutacji, żółte fosforyzujące oczy i łysa czaszka spowodowały, że ruszyłem do przodu gnany tylko jednym pragnieniem. „To wszystko mistyfikacja, Giriano” - pomyślałem, przeklinając w duszy własną naiwność. - „Cholerny Azyl. Kolejna pieprzona gra pozorów”. Stary Quinganin ponownie uniósł dłoń, unieruchamiając mnie w niewielkim polu siłowym. - Zanim górę wezmą twoje emocje, Odilusie, chciałbym przez chwilę z tobą porozmawiać. Szarpnąłem się do przodu, wywołując nawrót bólu, towarzyszącego mi od początku pobytu w tym miejscu. - Rozumiem twoje zaskoczenie i rozczarowanie, ale będąc tobą, nie traciłbym sił na niepotrzebną walkę - ostrzegł starzec, kierując się w moją stronę. - Nic nie wskórasz, a narazisz się tylko na niepotrzebne cierpienie. Nie wytrzymałem. - Kłamliwe, zawszone świnie! Gdzie jest Giriana? Co nam zrobiliście? Gdzie my jesteśmy? - Twój Głos nic ci o tym nie mówił? - Ortrand wstał, unosząc brwi. - Nazywamy to miejsce Azylem. A Giriana jest na dole. Wśród przyjaciół. Stara się zapomnieć o przeszłości. - Dość tych kłamstw, quingańska gnido! Wypuść mnie stąd zanim... - Każdy trochę kłamie, generale Odilusie – rzekł starzec, obchodząc dookoła moje tymczasowe więzienie. - Ty, ja, Mehrtorn... - Mehrtorn...? - pociemniało mi w oczach. Skąd o nim wiesz? - Dobry wywiad stanowi podstawę przyszłego zwycięstwa - powiedział sentencjonalnie. - A my bardzo chcielibyśmy wygrać. - Ale jak... - Sam nam o tym powiedziałeś - uśmiechnął się, widząc moje zaskoczenie. - Wprowadziliśmy do twojego mózgu sondę psioniczną. To standar-
- numer 2/09
193
opowiadanie
IDO
194
dowa procedura w przypadku uchodźców z Ziemi. Zbyt wiele macie tajemnic, a my nie możemy ryzykować. - Ryzykować? Czego? - Dekonspiracji. Ujawnienia naszej obecności Wielkiej Radzie Quindaru. Nie jesteśmy jeszcze gotowi na bezpośrednie starcie. - Jacy my? - zapytałem. - Jest was tutaj więcej? Jest nas wielu. Tysiące, dziesiątki tysięcy istot, które marzą o uwolnieniu się spod dominacji Quingan. Marząo wolności, szczęściu, nadziei. Potrzebowaliśmy tylko przywódcy. Kogoś odpowiedniego, kto poprowadzi nas do walki. Powoli zaczynałem się wszystkiego domyślać. - To wszystko... te wszystkie opowieści, którymi karmiliście Girianę, były zwykłymi... - Tak, masz całkowitą rację. Były kłamstwami. Wypowiedzianymi w imię wyższych idei - Ortrand dokończył za mnie. - Jednak nie byliśmy jedyni. Obserwowaliśmy cię od dłuższego czasu. I jesteśmy pełni podziwu dla twoich sukcesów. Bitwa o Pacyfik, wyzwolenie Stanów Zjednoczonych, Europy, desant w Afryce - to były prawdziwe majstersztyki. A na końcu ta nieszczęsna kampania saharyjska, którą postanowiłeś poddać - starzec przerwał na chwilę. - Nawet nie wiesz, jak niewiele dzieliło ciebie i twoich Naznaczonych od osiągnięcia ostatecznego zwycięstwa. - Mylisz się, starcze - zaprzeczyłem gwałtownie. Odnosiliśmy sukcesy tylko na Ziemi. Nie mieliśmy szans, aby stawić czoła wojskom imperialnym. - Wojska imperialne to przeszłość - Ortrand podszedł bliżej. - A Wielka Rada z siedzącym na jej czele cesarzem zdaje się tego nie dostrzegać. Nasze imperium od lat jest kolosem na glinianych nogach. Ty zaś prawie przewróciłeś jedną z nich. Byłeś o krok od wymarzonego celu. Zabrakło ci tylko odrobiny zimnej krwi i determinacji, aby zwieńczyć swoje dzieło sukcesem. Zgubił cię twój nadmierny sentymentalizm, głupia, ludzka wrażliwość i brak lojalności ze strony przyjaciół. - Dlatego postanowiliście wykorzystać dziewczynę? Jedyną bliską mi osobę? Czy myślisz, że to coś zmieni? - Skoro udało się Mehrtornowi... - starzec zakasłał głośno. - Uwierz mi, że wcale nie chciałem się do tego posuwać. Ale jego obietnice, którymi cię uraczył, wizja fałszywej normalności, sklonowania
twojej żony i dzieci. Nie mieliśmy innego wyjścia. Inaczej nigdy byś się do nas nie przyłączył. To były celne ciosy. - Skoro wiesz o tym wszystkim, to nie rozumiem, czemu jeszcze ze sobą rozmawiamy - wy buchnąłem narastającym we mnie gniewem. - Nie porzucę swojej nadziei. W szczególności dla jakichś nierealnych mrzonek. Marzy ci się kolejne powstanie - proszę bardzo. Ale mnie w to nie mieszajcie. Giriany również. Pozwólcie nam wrócić na Ziemię. Ukryję ją przed Mehrtornem. - Przed pierścienicą również? - spytał chłodno Ortrand. - Ona już jest zarażona, generale. Myślę, że nie zostało jej więcej niż kilka tygodni. - Dlaczego więc jej nie wyleczycie? Przecież to była jedna z waszych obietnic? - Nie tak szybko, Odilusie - odpowiedział Quinganin. - Dobrze wiesz, że w naszym świecie nie można niczego otrzymać za darmo. Nawet nadziei. A może w szczególności nadziei. - Nie różnisz się więc niczym od Mehrtorna wycedziłem przez zęby. - Ale on przynajmniej nie stara się nikogo udawać. - Myślę, że akurat ty nie powinieneś zarzucać mi braku moralności. Nie tak dawno chciałeś zaryzykować życie Giriany dla własnych celów. Prymitywnych, egoistycznych marzeń. Jak więc chcesz ochronić ją przed całym światem, skoro nie potrafisz przed samym sobą? - Nic o mnie nie wiesz - uciąłem krótko - Irene była... Ona była... - Bardzo dobre słowo - starzec wykazywał niepokojącą tendencję do przerywania mi w najmniej odpowiednim momencie - Bo ona była. I nigdy już nie wróci taka jak kiedyś. Oczywiście, dostaniesz wierną kopię swojej żony. Krew, mięśnie całe ciało. Sztucznie wygenerowaną powłokę, której identyczność pozwoli ci wierzyć w zakłócenie czasowego kontinuum, zmianę nieodwracalnego losu. Otrzymasz mechaniczne odruchy, okruchy wspomnień, nauczone odgórnie poczucie wierności i trwania przy twoim boku. Ale czy tego właśnie pragniesz? Czy to jest twoim marzeniem? Żyć w świecie pozorów i gry, w której będziesz niczym więcej niż zwyczajnym pionkiem? Będą cię przesuwać na kolejne pola, aż zabraknie miejsca na planszy tego i innych światów. Wtedy się ciebie pozbędą; kiedy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Czasem należy kłamać już nie będziesz im potrzebny, zostawią cię samego. Bo jesteś dla nich wart tylko tyle, ile możesz im dać - nic więcej. Milczałem. Nie miałem siły, aby cokolwiek odpowiedzieć. - Minęło tysiąc lat, od kiedy odłączyłem się od Wielkiej Rady Quindaru - starzec mówił dalej. - Przez wieki starałem się odkupić winy, zmazać choćby część odpowiedzialności za wyrządzone przez nas krzywdy. Obserwowałem degrengoladę potężnego imperium, rzadzonego przez kolejne pokolenia nieudaczników i uzurpatorów, jego ostateczną hańbę i upadek. Udało mi się stworzyć to miejsce, dałem schronienie każdemu, kto tego potrzebował, ukrywałem się przed setkami skrytobójców, najemników, morderców, przed własnymi braćmi. Chciałem, aby zrozumieli, że pokojowe współistnienie wszystkich narodów i ras jest możliwe, że nie trzeba się nawzajem podbijać i mordować. Przez te wszystkie lata wierzyłem, że osiągnięcie harmonii we wszechświecie nie musi być tylko zapisem w dawnych księgach, że domeny, odmienne uniwersa i planety można połączyć jedną ideą. I wiem, że ty również w to wierzyłeś. Pra gnąłeś dokonać zmian, dojść do punktu, od którego będzie można zacząć budować przyszłość. Dlatego cię wybrałem, Odilusie. Staniesz na czele armii, która powiedzie nas do ziszczenia wszystkich tych marzeń, do ostatecznego zwycięstwa. Uwierzysz w to raz jeszcze? - Nie pamiętasz, Ortrandzie? - przerwałem mu spokojnie. - Ja już stałem na czele armii. I dzisiaj jej resztki dogorywają w ziemskich slumsach. - Tym razem będzie inaczej - w oczach starca pojawiły się ogniki szaleństwa. - Znam naszego wroga. Znam jego słabe punkty. Możemy je wyko-
QFANT.PL
rzystać. Byłem przecież jednym z nich. - No właśnie. Byłeś jednym z nich. I już zawsze będziesz. Teraz stałeś się dodatkowo degeneratem, odmieńcem, zdrajcą własnej rasy. Odszczepieńcem. Takim samym jak Mehrtorn. Nie zważając na to, że ranisz i krzywdzisz, przesz do przodu. Tak jak ja. Chcesz, abym powiódł kolejne tysiące na nie mającą sensu rzeź? Nigdy. Marzysz o pokojowym współistnieniu wszystkich narodów, harmonii, zgodzie? To tylko sen. Nawet jeżeli zwyciężymy, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał rządzić, panować, być Rasą Wyższą. Taki jest porządek rzeczy. Nikt tego nie zmieni. Dlatego nie wezmę udziału w twoim szaleństwie, starcze. Zabiorę stąd Girianę. Nie powinna żyć w świecie złudzeń i pozorów, które na końcu pozostawiają tylko ból. Uciekniemy. Ukryjemy się gdzieś, gdzie nie odnajdą nas ani siepacze Mehrtorna, ani twoje szaleństwo. Stworzymy sobie własny świat. Nie będzie w nim miejsca na kłamstwo. Dlatego obiecam ci wszystko, czego zapragniesz. Żebyś ją wyleczył. Dał nadzieję. Bo czasami tak trzeba. Należy powiedzieć nieprawdę, aby uratować to, co jest ważne. Ideę. A dzisiaj tą ideą jest normalne życie. Z dala od nienawiści, bólu i wojny. Nawet gdyby miało trwać tylko chwilę. - Jaka jest twoja odpowiedź? - naciskał Ortrand. - Przyłączysz się do mnie? Uwierzysz, że razem zdołamy dokonać zmiany? - Tak, Ortrandzie. Uwierzę. Razem możemy zmienić naszą rzeczywistość. Czasami należy kłamać.
- numer 2/09
195
opowiadanie
Krzysztof Baranowski
Qualis artifex pereo! Siedział na krześle i palił papierosa. Patrzył z pogardą na zgromadzoną w małej sali publiczność. Hołota! Motłoch żądny tanich wrażeń! Chcą, a więc dostaną! On i tak był ponad to. Był artystą! Był geniuszem! Miał dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy usłyszał muzykę. Prawdziwą muzykę! Pobrzmiewała cichutko gdzieś w najodleglejszych zakamarkach jego świadomości. Z czasem coraz śmielsza, coraz bardziej natrętna, wypełniała umysł przedziwnymi dźwiękami. Nie rozumiał jej, bał się nawet, ale pieściła jego jaźń, kusiła, szeptała... “Uwolnij mnie. Spraw bym ożyła. Potrzebuję przestrzeni by rozkwitać. Potrzebuję przestrzeni by brzmieć. Potrzebuję ciebie. Ciebie!!!” Bronił się długo, lecz z upływem lat jego opór malał, aż wreszcie poddał się i uległ. Kupił wielki dom za miastem. Pragnął spokoju. Nie zależało mu na poklasku. Chciał jedynie tworzyć! Muzyka dla muzyki! Ideał. Urządził nowoczesne studio nagraniowe. Nie zastanawiał się nad wyborem in-
rys. Milena Rządkiewicz
196
strumentu. Tego co miał w głowie nie dało się zagrać ani na żałośnie rzępolących skrzypkach, ani na plumkającym cienko pianinku. On potrzebował czegoś innego. I wiedział, co będzie najlepsze. Nie, to nie było proste, ale rzeczy wielkie zawsze rodzą się w trudzie i znoju. Jego przeznaczeniem było porwanie się na coś, na co nie zdobył się nikt przed nim. Tak. On i tylko on. Artysta wszechczasów. Jakaż słodka jest satysfakcja ze stworzenia dzieła niepowtarzalnego. Przejść do historii? Być stawianym w jednym rzędzie z jakimś Chopinem czy Mozartem? Nie, tego by nie zniósł. Świadomość własnego geniuszu – oto jego jedyna nagroda. Innej nie pragnął. Zaczął od małych, dziecięcych organów. Tylko takie udało mu się zdobyć. Nie miały może najlepszego brzmienia i szybko się psuły, ale to na nich właśnie powstawały pierwsze jego dzieła. Dzieła!?! Wprawki zaledwie. Proste, nieporadne jeszcze, ale już noszące znamiona przyszłej wielkości. A później? Coraz wspanialsze, coraz bardziej rozbudowane kompozycje. Każda następna, to coraz wyżej stawiana poprzeczka, nowe wyzwanie, któremu należało sprostać. Niestety, mozolnie gromadzone instrumentarium nie wytrzymywało jego pasji twórczej. Męczył się ciągłym przerywaniem pracy, częstymi wyprawami do miasta, w poszukiwaniu nowych organów. Najlepsze były płuca młodych kobiet. Miały takie miękkie, soczyste brzmienie. Niestety były bardzo trudne do pozyskania. Nie zawsze mógł sobie na nie pozwolić. Najczęściej musiał się zadowalać po prostu tym, co znalazł na ulicy. Bezdomni żebracy. Śmierdzący denaturatem menele. Stare dziwki wyczekujące w brudnych bramach na wystarczająco zdesperowanych klientów. Ludzkie robactwo, które dzięki niemu miało jedyną szansę, by chociaż raz w życiu stać się użytecznym. Zwabiał ich pod różnymi pretekstami do furgonetki i brał to, czego potrzebował. Zbędne resztki wyrzucał do rzeki. A potem wracał do swojego studia. Tworzył i płakał. Płakał nad niedoskonałością tworzywa, z którym przyszło mu pracować. Przeżarte alkoholem wątroby, zniszczone żołądki i nerki, pokryte warstwą sadzy płuca. Śmietnik. Ale on potrafił z tego
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Qualis artifex pereo! śmietnika wydobyć prawdziwe piękno. On! Artysta! Geniusz! Był zdziwiony kiedy odwiedzili go ci dwaj detektywi. Cierpliwie odpowiadał na ich głupie pytania. Nie miał przecież niczego do ukrycia. Przeciwnie, ten młodszy mógłby być wielce przydatny w zakończeniu sonaty, nad którą właśnie pracował. Pokazał im studio. Czekał kiedy wymiotowali w kącie. Pozwolił się skuć i odprowadzić do samochodu. Podczas rozprawy szczegółowo opowiadał o swojej twórczości. Nie rozumiał, czego właściwie od niego chcą. Pragnął jedynie jak najszybciej wrócić do domu, do przerwanej pracy. Dopiero po wysłuchaniu wyroku doznał olśnienia. Zawiść! Zwykła, godna największej pogardy zawiść! Zazdrościli mu talentu! Nie potrafili swoimi małymi umysłami ogarnąć wielkości jego geniuszu. - No, starczy już tego jarania – strażnik wyjął mu z ust wypalonego prawie do filtra papierosa. I natychmiast odsunął się na bezpieczną odległość. Niby skuty, niby przypięty do krzesła, ale... Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z tymi psychopatami nigdy nic nie wiadomo. - Na pewno nie chcesz księdza? – spytał, bo musiał. Taka procedura. Odczytanie wyroku, potem ostatnie życzenie (prawie zawsze prosili o papierosa) i wreszcie pytanie o księdza. Ale nawet maniacy religijni rzadko chcieli się spowiadać. Geniusz tylko wzruszył ramionami. Uśmiechnął się do siedzących na składanych krzesełkach świadków.
QFANT.PL
- Wrócę – szepnął – wrócę i zagram jeszcze. Dla was lub na was. Nie można zabić muzyki. Czekajcie. Strażnik przesunął dźwignię. Światło przygasło na chwilę. Było po wszystkim. QUALIS ARTIFEX PEREO! – Jakiż artysta ginie w mojej osobie! – według Swetoniusza, ostatnie słowa cesarza Nerona.
Krzysztof Baranowski Krzysztof Baranowski; urodził się 18 sierpnia 1969 roku w Mrągowie. W tym samym mniej więcej czasie, kiedy na scenie w odległym Woodstock grał Jimi Hendrix. Uczęszczał (Krzysztof, nie Jimi) do wielu szkół. Niektóre z nich ukończył. Pracuje jako sprzedawca. I pisze. Czasami wydaje. Jako autor, ciągle jeszcze bardziej; na dorobku; z dorobkiem.
- numer 2/09
197
opowiadanie
Anna Perzyńska
198
Dwanaście pergaminów Mam spisać wspomnienia po tym wielkim człowieku. Nie wiem, czy potrafię. Z każdym dniem coraz mocniej czuję, że to zadanie mnie przerasta. Nie dam rady przekazać tej mądrości innym; nie nadaję się do tego. Chociaż… On twierdził inaczej. To właśnie mnie, nie innym, kazał spisać tę historię. Wyróżnił mnie. Dlaczego? Spędziłem z nim tylko dziesięć lat. Dla niektórych to wieczność, ale znam takich, którzy byli przy nim dłużej. Co robić? Jak zacząć? Jesienne liście opadają z drzew przy każdym podmuchu wiatru. Powoli zapada zmierzch; wyczuwam specyficzną, podniosłą atmosferę tej chwili, tego obrazka za oknem, nic mi to jednak nie daje. Nie potrafię ulec temu nastrojowi. Nie potrafię zacząć pisać. A przecież obiecałem. Kiedy bez siły leżał na matach ze słomy, powiedział: - Natanielu, ty będziesz tym, który opowie moją historię. W ciągu roku, na dwunastu pergaminach. Kiedy skończysz, wszystko rozpocznie się na nowo. Następnie wskazał mi skórzaną tubę, w której odkryłem zwoje pergaminu. Ponieważ do pokoju wszedł właśnie znachor, podziękowałem tylko i wyszedłem. Więcej już go nie widziałem – zmarł po dwóch godzinach, kiedy przy jego łożu czuwała jakaś stara kobieta. Nie znałem jej, nie obchodziło mnie, kim jest. Pogrążyłem się we własnym smutku po utracie Mistrza. Wróciwszy do domu, po wielu nocach czuwania położyłem się, w myślach układając kolejne wersy mojego dzieła. Wszystkie zdania składały się w doskonałą, spójną całość. Myśli płynęły jedna za drugą, a wszystkie prowadziły do poznania. Tworzyły niezapomnianą, wartościową historię o człowieku, który zmieniał świat. Byłem z siebie dumny. Nie wiem, kiedy zasnąłem. Rano nie myślałem o niczym innym, tylko o przelaniu tego wszystkiego na papier. Wyskoczyłem z łóżka i bez śniadania siadłem przy biurku. Rozwinąłem pergaminy i zamarłem ze zdziwienia. Na jednym z nich widniał napis, tak jakby Mistrz sam rozpoczął spisywanie własnej historii. Pochyliłem się nad kartą, aby odczytać zawiłe pismo, któ-
re znałem tak dobrze. „W chwili, kiedy umiera wielki człowiek, rodzi się następny; aby wciąż prowadzić ludzkość ku wolności”. Pierwsze zdanie. I nagle, jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki – gdybym wierzył w takie rzeczy – wszystkie moje pomysły odleciały. Nigdy nie dowiem się, dlaczego. Nie zrozumiem tego; bo w tej właśnie chwili zdałem sobie sprawę, że nie dam rady spełnić obietnicy. Nie będę w stanie kontynuować tego, co on rozpoczął. Dziś mija pół roku od tamtego poranka. Nadal tkwię nad niezapisanymi stronicami, zastanawiając się, jak mam przekazać przesłanie Mistrza. Nie mam pomysłu, a czas płynie... Nikt mnie nie odwiedza, wszyscy czekają, aż uporam się z ostatnim zadaniem, jakie postawił przede mną konający. Nie wiem już, co robić? Z każdym dniem coraz trudniej jest mi walczyć z wszechogarniającym znużeniem, niechęcią. Rzuciłbym to w cholerę, gdyby nie obietnica. Więc walczę, dzień po dniu, godzina po godzinie myślę nad drugim zdaniem. Mam bowiem jakieś dziwne przeczucie, że jak już je wymyślę, reszta jakoś się potoczy. W chwili, kiedy umiera wielki człowiek, rodzi się następny; aby wciąż prowadzić ludzkość ku wolności. Ten proces trwa od wieków i trwać będzie już zawsze. Danatakos von den Drah urodził się w arystokratycznej rodzinie, jako pierworodny przeznaczony był do życia zakonnego. Nie czując powołania, odmówił, za co został wydziedziczony. Rada Kościelna była tak oburzona, że po całodziennych obradach ustanowiła zakaz uczestnictwa Danatakosa w jakichkolwiek obrzędach kościelnych. Na mocy tego zapisu odmówiono mu ślubu, a w dniu śmierci nie przysłano kapłana, by poświęcił jego zwłoki. Danatakos zwykle nie przejmował się tymi ograniczeniami, uważał, że kościół poszedł w złą stronę. „Prowadził politykę zakazów” – mawiał w domowym zaciszu – „doprowadzał do wojen, chciał pełnić rolę jedynej oświeconej instytucji. Niszczył konkurencję”. I to była prawda. Pierwsze wzmianki o jego działalności pojawiają się po dwudziestu latach od zatargu z kościołem.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Dwanaście pergaminów Tak naprawdę nie wiadomo, co robił przez ten czas. Wspominał niekiedy: „uczyłem się, rozmawiałem, poznałem i pochowałem Mistrza”. Kto był owym Mistrzem i czego nauczył Danatakosa, nigdy się nie dowiemy. Przerwałem. To nie miało być tak! Wyszedł mi jakiś historyczno-biograficzny bełkot, zamiast wzniosłej historii; wspomnień o moim Mistrzu. Co z tego, gdzie się urodził, w jakiej rodzinie… To nie pochodzenie świadczy o człowieku, ale jego życie. Mam opisywać jego podróże? Było ich tak wiele. Rozmowy, które przeprowadził, zajęłyby opasłe woluminy, a ja mam się zmieścić na dwunastu pergaminach. Czemu akurat dwanaście? Czy ta liczba ma jakieś znaczenie…? Może właśnie od tego powinienem rozpocząć? Mamy dwanaście miesięcy; Danatakos spędzał w każdym mieście dwanaście dni. Zastanawiałem się, co jeszcze pasowałoby do tej teorii, ale nic więcej nie przychodziło mi do głowy. To nie to. Spojrzałem za okno – już późno. Wiele gwiazd widać było tej nocy, a księżyc oświetlał drogi wędrowców. Pamiętam, jak podróżując z miasta do miasta, przemieszczaliśmy się czasem nocami. Szedłem zwykle z przodu, aby w ciszy i spokoju obserwować gwiazdy. Uwielbiałem to. Pewnej nocy, po długiej wędrówce, siadłem na kamieniu nieopodal drogi i czekałem, aż dogoni mnie reszta. Po chwili ujrzałem idącą powoli sylwetkę, wspierającą się na kiju – wiedziałem, że to Danatakos. Poznałem go, lecz nie zawołałem – pamiętałem, że nie lubi, jak przerywa mu się rozmyślania, zdziwiłem się więc bardzo, kiedy on sam podszedł do mnie i zatrzymał się. - Natanielu – powiedział – często patrzysz w niebo, prawda? Byłem dumny z tego, że Mistrz znał moje imię, spojrzałem mu w oczy i odpowiedziałem: - Tak. - Pamiętaj – dodał, przyglądając mi się uważnie – że Wszechświat i ty to jedno; możesz korzystać z otaczającej cię, życiodajnej mocy. Kiedy to zrozumiesz, zyskasz sprzymierzeńca. Ale nie zapominaj o ziemi, warto czasem spojrzeć na dół. I poszedł dalej. Długo zastanawiałem się nad tymi słowami...
W chwili, kiedy umiera wielki człowiek, rodzi się następny; aby wciąż prowadzić ludzkość ku wolności. Danatakos von den Drah był właśnie takim człowiekiem. Od dnia jego śmierci czekamy, aż pojawi się następca. Któż może przewidzieć, kiedy to się stanie i kto nim będzie? Wspomnień o nim mam wiele, a każde równie wartościowe. Był filozofem, z pewnością. Wierzył w absolutne dobro i absolutną wolność. Nie tę pozorną. Nigdy nie mówił: hulaj człowieku i rób, co chcesz, bo jesteś wolny. Prawdziwa wolność zawiera się w odpowiedzialności. Sami możemy podejmować decyzje. To od nas zależy, jacy będziemy. Którą drogą pójdziemy. Jego życie było przykładem takiej właśnie postawy. Nie chciał być zakonnikiem, samodzielnie postanowił zejść z wyznaczonej mu ścieżki i poniósł wszystkie konsekwencje wynikające z tej decyzji. Nigdy nie narzekał na to, jak potoczyło się jego życie, ponieważ wierzył, że nie należy żałować żadnych swoich wyborów. Był naprawdę wolny. Tak chyba lepiej. A zresztą… czy to rzeczywiście ukazuje Danatakosa, takim, jakim go pamiętam? Czy można słowami przekazać, że ktoś był po prostu wspaniały? Że nie szukał poklasku, nie szukał chwały? Po prostu był, a jeśli ktoś czegoś potrzebował, pomagał mu. Jeśli ktoś chciał słuchać, to mówił; a jeśli ktoś chciał z nim pójść, zabierał go ze sobą. Nie było dla niego ludzi lepszych i gorszych, równych i równiejszych. Miał czas dla każdego. Czy
rys. Barbara „Yuhime” Wyrowińska
QFANT.PL
- numer 2/09
199
opowiadanie
Anna Perzyńska kiedykolwiek uda mi się to wyrazić? Wątpię. Trwał kolejny dzień. Słyszałem ludzi przechodzących pod moim oknem. Ich śmiech, rozmowy. Odciąłem się od tych dźwięków, musiałem pracować. Minął kolejny miesiąc, a ja tkwiłem w martwym punkcie. Nie umiałem zacząć. Nie umiałem przekazać myśli. Danatakos podszedł kiedyś do mnie podczas jednego z popołudniowych spacerów i powiedział: - Szaleństwo zaczyna się w chwili, w której człowiek nie może przekazać swoich myśli. Czy ja zaczynam wariować…? Siedzę w samotności już siódmy miesiąc, może to początek choroby? Może powinienem wyjść na zewnątrz, do ludzi. Do tych, którzy razem ze mną obserwowali jego życie. Czy jeszcze potrafię? W chwili, kiedy umiera wielki człowiek, rodzi się następny; aby wciąż prowadzić ludzkość ku wolności. Danatakos von den Drah był wolny. To była jego główna zasada. Zasada, którą kierował się całe życie i którą wpajał wszystkim zainteresowanym jego naukami. Ja również przyswoiłem ją sobie. Wolność wyboru pokierowała moim życiem i sprawiła, że poszedłem za nim. Na swój sposób opiekował się mną. Miałem dwadzieścia lat i otwarty umysł. Obserwowałem go dzień po dniu i byłem przy nim, kiedy umierał. Czułem, jak powoli uchodzi z niego życie. Życie, ale nie siła. Nie no… nie mogę już. O czym ja zaczynam pisać?! To już śmieszne i bez sensu patetyczne. Muszę się poddać. To też będzie mój wolny wybór. Tylko czy właściwy? Zdecydowanie muszę się stąd wyrwać. Był taki czas, kiedy chciałem być sam. Ciągle uciekałem, omijałem spotkania, czułem, że potrzebuję tylko własnego towarzystwa. Podróżowałem nadal ze wszystkimi, ale nie rozmawiałem z nimi, powoli rodziła się we mnie myśl, aby odejść. Wiem, że martwiono się o mnie, nikt jednak tego nie komentował. Dopiero po miesiącu Mistrz podszedł do mnie, kiedy siedziałem oddalony od wszystkich i wyszeptał: - Jeśli nie będziemy trzymać się razem, to umrzemy w samotności. Wstrząsnęły mną te słowa, a on stał naprzeciw mnie i patrzył. Jego ciemne, mądre oczy wpatrywały
200
się we mnie. Spojrzenie przewiercało się przez mój umysł i nagle domyśliłem się, że tu właśnie, wśród nich, jest moje miejsce. Danatakos uśmiechnął się po chwili: - Chodź do nas, wszyscy czekają, aż dołączysz. I poszedłem. I zawsze już będę cieszyć się z tej decyzji. Bo gdybym odszedł, moje życie byłoby całkiem inne. W chwili, kiedy umiera wielki człowiek, rodzi się następny; aby wciąż prowadzić ludzkość ku wolności. Ten proces trwa od wieków i trwać będzie już zawsze. Danatakos von den Drah był właśnie takim człowiekiem, był wolny. I uczył wolności innych. Danatakos von den Drah był moim Mistrzem, wspomnienia o nim są we mnie. Jego życie splotło się z moim i powoli staje się jednym. Razem prowadzimy ludzkość, uczymy ją. Dzień po dniu. Występujemy przeciwko martwym prawom, fałszywym prawdom. Chodziliśmy przez dziesięć lat po całym świecie, ja chodzić będę kolejne lata, aż znajdę kogoś, kto mnie zastąpi. Bo słowa te muszą trafić do wszystkich ludzi. W chwili, kiedy umiera wielki człowiek, rodzi się następny. Tak długo zajęło mi zrozumienie tego jednego, prostego zdania. Zrozumiałem swojego Mistrza, wyszedłem na ulicę i podążyłem jego drogą. Anna Perzyńska
Jeszcze żyję, jeszcze studiuję i jeszcze pracuję. W wolnym czasie, przy odrobinie szczęścia, żegluje, brzdąkam na gitarze lub zdzieram gardło w tawernach szantowych. Uwielbiam fotografować – co łączę z długimi spacerami zarówno w Warszawie, jak i na licznych wyjazdach. Patrzę w gwiazdy, słucham ludzi i przelewam myśli na papier – jestem zakamuflowaną marzycielką.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Redaktor naczelny: Piotr Michalik Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński Administrator portalu, programista: Marek Bartniczak Skład techniczny: Andrzej Kidaj Spec ds. publicystyki Anna Rzepecka Spec. ds marketingu Zuzanna Lenska Korektorzy: Agata Michniewicz, Anna Perzyńska, Agnieszka Żak Ilustracja okładki: Barbara „Yuhime” Wyrowińska Ilustracje opowiadań: Tomasz Chistowski, Magdalena Mińko, Milena Rządkiewicz, Adam Śmietański, Barbara „Yuhime” Wyrowińska Redaktorzy: Natalia Bilska, Piotr Dresler, Łukasz Andrzej Glinka, Anna Hol, Artur Kaczmarczyk, Jarosław Makowiecki, Tomasz Orlicz, Anna Romańczyk, Katarzyna ‘Kiriana’ Suś, redakcja@qfant.pl
QFANT.PL
- numer 2/09
201
POLECANKI
polecanki
odczują takiej straty. Niczym Robin Hood zabiera bogatym, by dać biednym - a że sam do zamożnych nie zależy, zatem łup zostawia dla siebie. Los Rafała zmienia się, gdy podczas "rutynowej" akcji dochodzi do nieprzewidzianych komplikacji. Bohater zostaje postawiony przed niezbyt radosnym wyborem, jednakże z uwagi na los niewinnego dziecka decyduje się odegrać pewną rolę. Innymi słowy, dla potomka - w dodatku nie własnego, Rafał porządnie wdepnie. Uwikłany w porachunki mafijne, z oddechem ambitnych stróżów prawa na karku, dąży do jednego – ujścia z życiem.
Zaradny pechowiec czyli słów kilka o powieści Jacka Skowrońskiego "Był sobie złodziej” "Był sobie złodziej" to debiutancka powieść Jacka Skowrońskiego, jednak nie jest to pierwsze pojawienie się tego autora na szerszym forum. Wcześniej zaistniał opowiadaniem "Epizod bez następstw" , które zdobyło prestiżową nagrodę GRAND PRIX Konkursu na Krótkie Opowiadanie Kryminalne, ogłoszonego przez Związek Literatów Polskich oraz Agencję Literacką „TWINS”. Ten młody - duchem - pisarz zabiera czytelnika w nietypową podróż po doskonale znanym każdemu kraju – Polsce. Głównym bohaterem jest Rafał, z zawodu złodziej i to nie byle jaki. Nie chodzi tu tylko o kunszt w swym fachu, ale także o zasady jakimi się kieruje. Sympatię czytelnika może zaskarbić sobie faktem, że zazwyczaj okrada osoby, które zbyt boleśnie nie
202
Bohater Skowrońskiego nie wyróżnia się jakoś szczególnie, nie jest super silny, niesamowicie przystojny czy też bogaty. Pod wieloma względami nie różni się od zwykłego Kowalskiego czy Nowaka. Nie miał lekkiego życia, nie wychowywał się na salonach, wręcz przeciwnie, pochodzi z podwórka, z którego wyrywa się w niezbyt moralny sposób. Jednocześnie ma w sobie mieszankę typowo narodowych cech: doskonale kombinuje, szybko i logicznie myśli, wie kiedy odpuścić, nie jest pazerny, ma silny instynkt przetrwania, gotowy poradzić sobie w każdej sytuacji, jednakże nie gotowy na wszystko - pewne zasady nadają mu niezwykle sympatycznego rysu. Książkę czyta się przyjemnie i szybko. Autor zadbał zarówno o wyważenie języka jak i odpowiedni dobór słów. Każdy wyraz wydaje się być na miejscu, dając jasny i wyraźny obraz aktualnej sytuacji. Dialogi są jak najbardziej przyjemne i również doskonale skonstruowane. Opisy odpowiednie - ani za długie, ani za krótkie. Czytelnik otrzymuje pewną dozę informacji, mając jednocześnie dość sporo miejsca na użycie wyobraźni. Akcja plącze się i wije, co i rusz wymykając się czytelnikowi - przynajmniej mi. Spokojnie można porównać napięcie i fabułę do najlepszych światowych pozycji z dziedziny kryminału i horroru. Skowroński niczego czytelnikowi nie ułatwia - akcję poznajemy oczami Rafała, dlatego też przewidzenie czegoś przed nim, zdaje się być niezwykle kłopotliwe. Umieszczenie całości we współczesnej Polsce również działa via plus. Znajomy kontekst
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI kulturowy pozwala w pełni "poczuć" powieść. Wszystko wydaje się być swojskie i jak najbardziej prawdopodobne. Autor tak buduje napięcie, że czytelnik może uświadomić sobie, iż wplątanie się w taką sytuację poniekąd mogłoby spotkać i jego samego. Wystarczy przecież znaleźć się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Książka nie mogłaby jednak pretendować do miana rasowego kryminału, gdyby nie pojawiły się kobiety. Są rzecz jasna panie, których los w pewien sposób spleciony jest z głównym bohaterem. Dysponujemy nimi w sile - sztuk dwie. Obie
O słodka nocy Gdy córka duszy Lorda Piekieł staje się Dziedziczką Cienia „Dziedziczka cieni” jest drugim tomem Trylogii Czarnych Kamieni. Anne Bishop ponownie zabiera czytelnika do świata zupełnie innego od naszego, a jednocześnie tak podobnego – do świata magii.
tajemnicze, wyróżniające się spośród setek współczesnych trendy kobiet - rozmiar zero, będących na wiecznej diecie. Tak różne a jednocześnie tak podobne. Rzecz jasna, okażą się być czynnikiem znacznie bardziej komplikującym życie Rafała, niż ścigająca go mafia i policja. Osobiście poleciłabym tę pozycję zarówno ze względu na wartką treść, ciekawą fabułę i świetnie budowane napięcie. Pomimo, że jest to powieść debiutancka oceniam ją dość wysoko. Katarzyna Suś
by się zacytować Rene z „Allo! Allo!”: „Oj, moje słabe serce”. Autorka ujęła pewne sytuacje w tak humorystyczny i ironiczny sposób, że czytelnik, zaśmiewając się radośnie, jednocześnie głęboko współczuje Saetanowi – zwłaszcza jeżeli sam posiada potomka płci żeńskiej.
Akcja ponownie skupia się wokół Jaenelle. Nie jest to jednak ta sama dziewczynka, jaką znamy z pierwszego tomu. Zdarzenia, które miały miejsce pod koniec „Córki Krwawych”, zdecydowanie wpłynęły na życie dziewczyny i najbliższych jej osób. Jaenelle dojrzewa i staje się kobietą. Tym razem nie pojawia się już znienacka; wszystkie wydarzenia toczą się wokół jej osoby. Czytelnik może obserwować zarówno proces zmian, jak też sposób postępowania dziewczyny i jej stosunek do otaczającego świata.
QFANT.PL
Patroni medialni
„Dziedziczka cieni” eksponuje postacie, które w „Córce Krwawych” pojawiły się jedynie epizodycznie. Lucivar staje się jednym z głównych bohaterów, czytelnik może poznać jego sposób postępowania oraz motywy, jakie nim kierują. Podobnie zresztą szerzej przyjrzymy się tajemniczym znajomym Jaenelle, co rzecz jasna przyprawi Saetana o lekki zawrót głowy. Jeśli chodzi o samego Wielkiego Lorda Piekła, jego cierpliwość zostanie wielokrotnie wystawiona na ciężką próbę. Aż chciało-
- numer 2/09
203
polecanki
POLECANKI Akcja toczy się wartko, fabuła jest płynna i jak najbardziej zaskakująca. Spotkałam się z opinią, że w pewnym momencie uważny czytelnik może niektóre rzeczy przewidzieć. Otóż pozwolę się z tym nie zgodzić. Pewien ciąg zdarzeń – zapoczątkowany jeszcze w „Córce Krwawych” – poniekąd ma tutaj swoje rozstrzygnięcie. Jednakże nie jest w żaden sposób tak, że autorka pozwala czytelnikowi przewidzieć rozwój wypadków. To osoba czytająca ma nadzieję, że wszystko dobrze się skończy, i tej nadziei właśnie naprzeciw wychodzi Anne Bishop. Własnych oczekiwań jednak nie można brać za przewidywalność fabuły – przynajmniej moim skromnym zdaniem. Twierdzę zatem uparcie, że akcja toczy się w sposób zaskakujący. Wiele wątków, poplątanych zdarzeń zostanie tutaj wyciągniętych na „światło nocne”. Poznamy wiele odpowiedzi, ale też pojawią się nowe pytania. Intrygi, spiski, plany wewnątrz planów, humor, ironia, miłość, przyjaźń, zawiść, pożądanie – to tylko kilka elementów, z których utkana jest fabuła. Wciąga i oplata czytelnika niczym Sieć Czarnych Wdów. Podobnie jak poprzednim razem podkreślę, zaznaczę i nawet wykrzyknikiem potraktuję: TO NIE JEST KSIĄŻKA SATANISTYCZNA, SEKCIARSKA, FEMINISTYCZNA (etc.)! To po prostu alternatywny świat. U nas zwykło mawiać się „O Boże”, w świecie Krwawych mawia się „O Matko Noc”. Ten świat jest po prostu inny. Władza kobiet nie jest świadectwem tego, że są one feministkami. Prawdziwe Królowe Krwawych cenią i szanują ukochanych Książąt Wojowników i zwykłych wojowników. Niestety, podobnie jak wszędzie, gdzie jest władza, pojawiają się nadużycia i dewiacje. W naszym świecie miało to miejsce na dworze Ludwika XIV czy Henryka VIII, w książce – na dworze Dorothei SaDiablo. Jedyną różnicą jest tutaj płeć. To, że u kilku kobiet – tych, które nie zostały
204
hojnie obdarzone mocą – przejawia się przerost ambicji, obsesja władzy i kontrolowania wszystkich mogących je powstrzymać, nie świadczy o charakterze wszystkich kobiet Krwawych. Jaenelle dąży do powstrzymania zła. Podobnie zresztą wygląda sprawa ze słabymi lub złamanymi Książętami Wojowników. Ponieważ słabe i ambitne Królowe zastraszają, przymuszają i terroryzują mężczyzn, niektórzy z nich w akcie zemsty niszczą przyszłe potencjalne królowe, „łamiąc je” w sposób niegodny mężczyzn Krwawych i budzący w pozostałych „prawdziwych” Książętach obrzydzenie. Z takim postępowaniem walczy zarówno Satean, jak i Daemon czy Lucivar. Dużym atutem książki jest pokazanie pełnego obrazu psychologicznego bohaterów – zwłaszcza Jaenelle. Czytelnik ma możliwość zobaczenia, jak radzi sobie po zdarzeniach z „Córki Krwawych”, jak pieczołowicie – dzięki pomocy najbliższych – składa rozbity kielich swej psychiki. Jak podnosi się i stara się żyć z tym, co się stało. Konsekwencje zdarzeń odciskają na niej potężne piętno. Wspominam o tym, gdyż w wielu książkach po początkowym szoku przechodzi się nad pewnymi zdarzeniami do porządku dziennego. Tutaj jednak możemy prześledzić pełny rozwój psychologiczny Jaenelle. Niewątpliwie dodaje to autentyzmu powieści i jest dowodem szacunku autorki dla czytelnika. Zdecydowanie polecam tę książkę – zarówno fanom magii, mitycznych stworzeń (pojawią się tutaj licznie Krewniacy, w tym jednorożce) – jak i amatorom intryg dworskich czy po prostu dobrej sensacji. Wszystko jest tu zmieszane w idealnych proporcjach i podane niezwykle estetycznie. To jedna z najlepszych książek, jakie w życiu czytałam, i nie mogę się wprost doczekać ostatniego tomu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Katarzyna Suś
Partnerzy medialni
weryfikatorium.pl arenahorror.pl fantasta.pl civilization.org.pl stefandarda.pl blog.adesign.8p.pl swiat-fantastyki.pl piszmy.pl portal-pisarski.pl bractwocienia.com trojcarpg.pl zaginiona-biblioteka.pl
Serdecznie
dziękujemy za wsparcie