WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Sezon świąteczny w pełni. Na sklepowych wystawach królują Mikołaje wszelkiej maści, w radiu coraz częściej słychać „Last Christmas”, a karpie z rezygnacją szykują się na swój coroczny mały holocaust. Ludzie są dla siebie życzliwsi, na ulicach słychać gromkie: „wesołych świąt!”. Są jednak tacy, którym te życzenia się nie podobają, a wręcz − mogą się obrazić na niczego niespodziewającego się człowieka, który usiłuje być miły. Jako przeciwnik wszelkiego fanatyzmu zwykle kpię sobie z religii, bo tam ten fanatyzm jest najbardziej widoczny, ale nie mniej irytujący i zabawni jednocześnie są zatwardziali ateiści, dla których to właśnie ateizm staje się paradoksalnie swego rodzaju religią. Zamiast produktywnie wykorzystać czas zaoszczędzony na rezygnacji z − nic nie wnoszących − nudnych obrzędów, marnują go na wytykanie każdego potknięcia środowisk religijnych i gniewne tłumaczenie każdemu, kto się napatoczy, że nie życzą sobie życzeń z okazji Bożego Narodzenia. Moje podejście bezideowego ateisty-pragmatyka każe korzystać z przywilejów katolików, jednocześnie olewając ich obowiązki – nie mam zatem zamiaru obrażać się na dni wolne od pracy z okazji świąt kościelnych, nie odmówię sobie łazanek i karpia przy wigilijnym stole, lubię też posłuchać kolęd w dobrym wykonaniu. A na miłe słowo zawsze odpowiem uśmiechem niezależnie od ich treści. Wielu nazwie mnie hipokrytą i może nawet będą mieli odrobinę racji. Tylko co mnie to obchodzi? W publicystyce grudniowego numeru Qfantu odnajdziecie kolejny odcinek − doskonale już Wam zapewne znanego − popularnonaukowego cyklu zmysłowego, komiksiarzom polecam niedługi artykuł o Wilhelmie Sasnalu. Z rzeczy nowych mamy bardzo lekko i atrakcyjnie napisany tekst o medycznych przyczynach opętania. Ponadto nasza brytyjska wysłanniczka osobiście przepytała prof. Farah Mendlesohn, badaczkę literatury fantastycznej i jurorkę licznych znanych nagród literackich. Zdaję sobie sprawę, że niestety większym zainteresowaniem cieszyłaby się rozmowa z pierwszym lepszym popowym polskim pisarzem, lecz jestem przekonany, że akurat Ty, nasz drogi Czytelniku, należysz do ambitnej literackiej elity i z pewnością nie tylko docenisz ten niecodzienny wywiad, ale i podzielisz się informacją o nim ze znajomymi. Każdy powód jest dobry, by puścić Qfant dalej w świat. Wesołych Świąt! A przynajmniej udanej zabawy sylwestrowej ;) Łukasz Szatkowski Kierownik Publicystyki
Wstępniak
Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Ewelina Kaczmarska & Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: Ewelina Kaczmarska Model: mjranum-stock Background: binghamton Textures: webgoddess, solequus-stock Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Katarzyna Maczkowska, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
3
SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Karol Sus Na tropach komiksu Ewa Szumowicz O równowadze
5 7
Agnieszka Zienkowicz Różne twarze opętania
9
Fantastyka ma zapewnioną dobrą przyszłość wywiad z prof. Farah Mendlesohn (rozmawiała Weronika Łaszkiewicz)
12
OPOWIADANIA
12
Sylwia Błach Restart Umysłu
18
Tomasz Czarny Maska
21
Marek Grzywacz Szeroki uśmiech
25
Łukasz Radecki Ghost Story
38
Galeria
18
21
25
38
44
52
53
44 44
Katarzyna Maczkowska
RECENZJE George R. R. Martina, Lisa Tuttle Przystań Wiatrów (Łukasz Szatkowski)
48
Agnieszka Hałas W mocy wichru (Łukasz Szatkowski)
49
Mariusz Czubaj, Jacek Drozda, Jakub Myszkorowski Postfutbol (Anna Pędziwiatr)
50
David Mitchell Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta (Lucyna Markowska)
51
Stephen King Doktor Sen (Maryla Kowalska)
52
Neil Gaiman Ocean na końcu drogi (Łukasz Szatkowski)
53
Łukasz Malinowski Skald: Karmiciel Kruków (Kamil Dolik)
54
Ian Tregillis Mroczna geneza (Kamil Dolik)
54
Tom Knox Rytuał babiloński (Kamil Dolik)
55
Joe Abercrombie Czerwona kraina (Łukasz Szatkowski)
56
Friedrich Ani Ludzie za ścianą (Joanna Kubica)
57
48 4
12
SPIS TREŚCI
Publicystyka
Karol Sus
Na tropach komiksu Tropienie śladów pozostawionych tu i ówdzie przez komiks w sztuce mainstreamowej (umówmy się, na potrzeby tylko tego tekstu, że pod pojęciem tym kryją się: literatura, film, muzyka i malarstwo) może dać naprawdę sporo frajdy. Oczywiście w filmie po komiks sięga się dość często, już to po samych superbohaterów (największe amerykańskie wydawnictwa komiksowe, takie jak Marvel, DC, Image czy Dark Horse, koszą milionowe zyski na filmowych adaptacjach swych produkcji), już to konwencję (świetnie widoczna w filmach chociażby Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino). W muzyce także odnaleźć można mnóstwo ciekawych śladów, takich chociażby jak jeden z albumów amerykańskiego zespołu power metalowego Iced Earth, noszący tytuł „The Dark Saga”, a będący w całości poświęcony flagowej postaci wydawnictwa Image, Spawnowi. Sam twórca jednego z ciekawszych antybohaterów amerykańskiej popkultury, Todd McFarlane, stworzył zresztą okładkę wspomnianego albumu. Smaczków takich kryje się o wiele, wiele więcej. Każdy jednak, kto zapuści się w uliczkę rządzoną przez malarzy w poszukiwaniu komiksowych tropów, prędzej czy później (a raczej prędzej) natrafi na Wilhelma Sasnala, któremu chciałbym poświęcić kilka słów. Ten pochodzący z Tarnowa artysta ukończył krakowskie ASP, tworząc w międzyczasie swe pierwsze prace w ramach grupy artystycznej Ładnie. To właśnie okres trwania tej grupy, lata 1996-2001, był czasem szukania swej drogi w malarstwie. Prace wtedy powstałe obecnie określa się dość enigmatycznym mianem pop-banalizmu. W kolejnych latach sztuka Sasnala dojrzewała, nabierając coraz bardziej charakterystycznego stylu. A sam artysta zdobywał coraz większy rozgłos. Wilhelm Sasanal pomimo młodego wieku (urodził się bowiem w 1972 roku), już zdążył podbić świat swoją sztuką, stając się (przepraszam za wyrażenie) naszym narodowym towarem eksportowym. Prace artysty zdobią ściany najsłynniejszych galerii świata, takich jak Museum of Modern Art w Nowym Jorku, Tate Modern w Londynie, Centrum Pompidou w Paryżu czy Kunsthaus w Zurychu. Jego obrazy osiągają na światowych aukcjach zawrotne sumy. Rekord padł w 2008 roku w londyńskim domu aukcyjnym Philips de Pury, gdzie za „Palące dziewczyny” kolekcjoner zapłacił 465 tys. dolarów. Sam artysta określa siebie jako malarza realizmu. Upraszczając, Sasnal maluje otaczającą nas codzienność. Na jego płótnach utrwalane są przedmioty i wydarzenia nieraz trywialne, żeby nie powiedzieć, wręcz nudne (obrazy z TV, samochody, okładki płyt czy T-shirty z zespołami muzycznymi). Sasnal posunął się symbolicznie o krok dalej niż Andy Warhol z jego słynną „Puszką zupy firmy Campbell”. Malując
Na tropach komiksu
z pozoru banalne przedmioty, odnajduje w nich sens i piętno naszej kultury, traktując je jak symbole naszych czasów. Ale gdzie tu komiks, zapytacie? Odpowiedź jest prosta. W korzeniach i inspiracjach. W 2001 roku, tuż po zdobyciu dyplomu krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych na wydziale malarskim (1999 rok), przy okazji wystawy prac artysty wydano również jego komiks „Życie codzienne w Polsce w latach 1999-2001”. Komiks szybko uzyskał statut swego rodzaju manifestu i głosu pokolenia urodzonych w latach 70. ubiegłego wieku. Proste kadry prezentują szare życie młodego człowieka wkraczającego w dorosłość i pierwsze poważne problemy, jakie stają na jego drodze. Przeprowadzka do nowego mieszkania, narodziny dziecka, zdawanie egzaminu na prawo jazdy. Pozornie w wydarzeniach tych nie ma nic ciekawego i zasługującego na większą uwagę. W końcu problemy te dotykają prędzej czy później niemal każdego z nas. Objawia się tu jednak droga artystyczna, jaką obrał młody malarz. Dokumentując otaczającą go codzienność, doszukuje się w niej czegoś niezwykłego, intymnego. Doskonale oddaje to napis na okładce głoszący, że „uwierzysz, że twoje życie jest fascynujące”. A więc pop-banalizm. To były początki, poszukiwanie własnej drogi w sztuce. Pomimo, że Sasnal porzucił formę komiksu na rzecz typowego malarstwa na płótnie, często sięga po to medium, już to czyniąc z niego temat swych obrazów, już to szukając jedynie inspiracji. W kontekście krzyżowania się malarstwa Sasnala z komiksem, na największą uwagę zasługuje cykl jego prac określany zbiorczym tytułem „Maus” pochodzący z 2001
Z cyklu „Maus“
5
publicystyka
Plansza z „Życie codzienne w Polsce w latach 1999-2001“ roku, a będący przeniesieniem na płótno malarskie kadrów pochodzących z kontrowersyjnego (zwłaszcza dla Polaków, gdyż jesteśmy w nim przedstawieni jako świnie) komiksu Arta Spiegelmana. Sasnal usunął z kadrów postaci czy dymki, zostawiając surowe, czarno-białe fragmenty komiksu, przedstawiające ogrodzenia obozów koncentracyjnych zwieńczone drutem kolczastym. Sasnal również nie oparł się pokusie wyeksponowania antypolskiego charakteru komiksu, na jednym z obrazów przedstawiając świńską postać, uosobienie Polaka. Dość ciekawym i nowatorskim zdaje się zabiegiem, było przygotowanie w 2002 roku muralu na ścianie Galerii Bielskiej BWA, na który składały się jedynie cytaty z wcześniej już wspomnianego albumu Spiegielmana, ujęte w komiksowe dymki. Lokalizacja muralu była nieprzypadkowa, nie tylko ze względu na częściowe osadzenie akcji „Mausa” w Bielsku Białej, ale również na osobistą historię rodziny artysty (rodzice Sasnala zostali tam wydani Gestapo podczas wojny). To nie jedyne tropy w twórczości tarnowskiego artysty prowadzące do komiksu, coraz częściej przenikającego się ze sztuką. Wilhelm Sasnal nie jest też oczywiście jedynym twórcą sięgającym po komiksowe inspiracje. Również sam komiks coraz częściej zawisa na ścianach galerii, nie jako egzotyczna ciekawostka, lecz jako pełnoprawny obiekt zainteresowania sztuką współczesną, czego wymownym dowodem jest choćby powstanie galerii „Cheap East” w Poznaniu w kwietniu tego roku, jako przybudówki wydawnictwa Centrala i Fundacji Tranzyt. Pierwszej w Polsce galerii w całości poświęconej właśnie sztuce komiksowej.
6
Karol Sus
Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to móc. Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy. Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.
Karol sus
Publicystyka
Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy
Część czwarta: O równowadze Przemieszczam się po tematyce zmysłów dość chaotycznie, za każdym razem poruszając inny wątek, stąd – zamiast, jak sugerowałam w poprzednim tekście, zająć się zmysłem wzroku – sięgnęłam po zmysł zazwyczaj kompletnie ignorowany, nawet niewliczany do grupy samodzielnych. Co jest o tyle ciekawe, że jest to jeden z najważniejszych dla człowieka zmysłów, bezwzględnie konieczny do funkcjonowania organizmu. Zmysł równowagi, bo o nim mowa, zalicza się do tak zwanego czucia somatycznego. Czucie somatyczne definiuje się jako zdolność do odbioru i przetwarzania informacji pochodzących z powierzchni i wnętrza ciała. Jest to cała skomplikowana grupa zmysłów, do których należą: dotyk, czucie termiczne, czucie powierzchniowe, czucie głębokie zwane też proprioceptywnym, czucie trzewne, równowaga oraz ból. Z tej grupy silnie ze sobą powiązanych zmysłów najmocniej wyłamuje się ból, ze względu na specyficzną funkcję, jaką pełni w organizmie, oraz równowaga, jako jedyna z wymienionych posiadająca własny wyspecjalizowany narząd zwany przedsionkowym. Ze względu na położenie narządu przedsionkowego zazwyczaj zmysł równowagi wymieniany jest jednym tchem ze słuchem, co może jest uzasadnione anatomicznie (i trochę ewolucyjnie, bo oba powstały z pierwotnego zmysłu linii bocznej – którą, na marginesie, też można zaliczyć do czucia somatycznego), ale z punktu widzenia fizjologii nie ma większego sensu. Funkcjonalnie bowiem zmysł ten ma bliżej do wzroku niż do słuchu – widzenie jest jedną ze składowych zmysłu równowagi, a oczy posiadają unerwienie łączące je z narządem przedsionkowym w uchu wewnętrznym. Celem działania zmysłu równowagi jest utrzymanie właściwego położenia ciała względem kierunku działania siły ciężkości. Choć większe odchylenia ciała od pozycji pionowej są uświadamiane, to jednak mechanizmy utrzymywania równowagi funkcjonują głównie dzięki odruchom bezwarunkowym zwanym postawnymi. Dlaczego więc na samym początku określiłam ten zmysł jako jeden z najważniejszych u człowieka, skoro tak mało z jego działania dociera do świadomości? Ewolucja czyniąc naszą postawę wyprostowaną, sprawiła, że jest ona bardzo niestabilna. W odróżnieniu od zwierząt czworonożnych, pozycja ciała człowieka, by utrzymać równowagę, musi być non stop korygowana, bo nawet tak podstawowa czynność fizjologiczna jak oddychanie (sam ruch klatki piersiowej), już zaburza kruchy balans. Na szczęście ewolucja obdarzając nas mocno kłopotliwym balansem ciała, jednocześnie obdarowała bardzo sprawnym systemem wykrywania zaburzeń i ich korekcji, także w warunkach dynamicznych jak przemieszczanie się czy zmiana pozycji ciała. Jego główny element, czyli zmysł równowagi, opiera się na trzech źródłach informacji:
O równowadze
wzroku, czuciu (głównie głębokim oraz skórnym) i narządzie przedsionkowym. Widzenie umożliwia określenie ułożenia ciała względem obiektów znajdujących się w otoczeniu i, choć ważne w utrzymaniu równowagi, to z trzech wyżej wymienionych elementów ma najmniejsze znaczenie. Przeprowadzone na ochotnikach (widzących, czyli w warunkach normalnych wykorzystujących wzrok jako element zmysłu równowagi) doświadczenia udowodniły, że nawet po pozbawieniu możliwości widzenia człowiek jest w stanie precyzyjnie utrzymać równowagę, opierając się jedynie na narządzie równowagi i czucia oraz zakodowanej w mózgu reprezentacji schematu ciała. Główny narząd zmysłu równowagi – narząd przedsionkowy – jest zlokalizowany w uchu środkowym, czyli w głowie. I to właśnie w stosunku do położenia głowy jest ustawiane całe ciało, mimo że środek ciężkości dorosłego człowieka znajduje się w okolicach piątego kręgu lędźwiowego. Jako narząd zmysłu równowagi musi spełniać dwa warunki: wykrywać kierunek działania siły ciążenia, co jest niezbędne do utrzymania balansu w warunkach statycznych, oraz mieć zdolność do szybkiej i precyzyjnej oceny zmian przyspieszenia, nieodzownej w warunkach dynamicznych, takich jak poruszanie się albo gwałtowne zaburzenie balansu (np. przy pośliźnięciu się). Dlatego narząd przedsionkowy składa się jakby z dwóch części: woreczek i łagiewka odpowiadają za wykrywanie ciążenia, zaś przewody półkoliste za przyspieszenie. Przy czym podział ten nie jest sztywny, bo receptory łagiewki reagują też na ruch do przodu, czyli są detektorami przyspieszenia liniowego. Mechanizm wykrywania siły ciążenia jest genialny w swej prostocie i tak skuteczny, że właściwie nie uległ poważniejszym modyfikacjom od czasów pierwszych zwierząt tkankowych. Statocysty występujące u składających się tylko z dwóch warstw prymitywnych parzydełkowców (np. meduz) mają zadziwiająco podobną budowę do narządu otolitowego zlokalizowanego w woreczku i łagiewce człowieka. Woreczek pokryty jest tak zwanymi plamkami statycznymi, czyli wyspecjalizowanymi komórkami czuciowymi, nazywanymi włoskowatymi, pokrytymi galaretowatą substancją – błoną kamyczkową. W błonie kamyczkowej znajdują się otolity, czyli kryształki węglanu wapnia. Każda komórka włoskowata na biegunie kontaktującym się z błoną kamyczkową posiada włoski (stąd też pochodzi jej nazwa): jeden długi, kinocilium, i 60-120 krótszych. Drugi koniec komórki łączy się z zakończeniami włókien nerwowych. Działanie tego układu jest banalnie proste: przy zmianie pozycji ciała otolit przemieszcza się zgodnie z kierunkiem ciążenia, co powoduje odchylenie się kinocilium. Odchylenie tego pociąga za sobą odchylenie pozostałych
7
publicystyka włosków, a powstałe w ten sposób siły rozciągania otwierają kanały jonowe w błonie komórki receptorowej. Następuje depolaryzacja komórki i powstanie sygnału odbieranego przez komórkę nerwową czuciową. Jako że cały układ musi się cechować bardzo dużą precyzją, stopień depolaryzacji komórki receptorowej, a więc i siła sygnału, są modyfikowane przez skomplikowany system sprzężeń z kanałami wapniowymi i związanymi z nimi kanałami potasowymi, z jednej strony sygnał wzmacniającymi, z drugiej osłabiającymi. Wszystko po to, by informacja przekazana z receptora była jak najbardziej dokładna. Łagiewka jest zbudowana bardzo podobnie, lecz posiada dodatkowa cechę: może dynamicznie reagować na gwałtowny ruch głowy do przodu, czyli przyspieszenie liniowe. Znajdujące się w niej otolity przemieszczają się zgodnie z I zasadą Newtona w kierunku przeciwnym, co powoduje gwałtowne odchylenie włosków na komórkach receptorowych do tyłu. To specyficzne uczucie, że „głowa leci do tyłu”, gdy gwałtownie rusza się do przodu, ma właśnie takie podłoże. Z tego samego powodu w momencie, gdy biegacz startuje, silnie pochyla głowę do przodu, a prostuje ją dopiero po chwili – gdy otolity w łagiewce wracają na pierwotne położenie. Za określanie przyspieszenia kątowego odpowiadają przewody półkoliste. Wykrywają one ruch obrotowy głowy. Są to trzy błoniaste przewody wypełnione śródchłonką i ustawione prostopadle względem siebie, co pozwala organizmowi bardzo precyzyjnie określać ruch w przestrzeni. Na końcu każdego z kanałów znajduje się zgrubienie zwane bańką błoniastą, w której zlokalizowany jest grzebień bańkowy. To tu umiejscowione są komórki receptorowe o tej samej budowie, co w łagiewce i woreczku. Różnica jest jedna – zamiast otolitów włoski zlepione są galaretowatą substancją zwaną osklepkiem. Działanie tego narządu jest proste i skuteczne: ruch obrotowy głowy wzbudza w przewodach ruch śródchłonki, ta wywiera ciśnienie na osklepek, powodując jego wybrzuszenie, a w konsekwencji przegięcie włosków komórek receptorowych. Sygnał z komórek czuciowych przekazywany jest do zwoju przedsionkowego, a stamtąd do czterech jąder przedsionkowych zlokalizowanych w obrębie mostu. Większość sygnałów, które trafiają do jąder, nie jest przekazywanych dalej do ośrodków korowych, ale od razu trafia do rdzenia kręgowego i ośrodków ruchowych w móżdżku i tworze siatkowym, po drodze łączą się i modyfikują przez sygnały wysyłane z czucia głębokiego. Dopiero połączenie informacji uzyskanych z narządu równowagi z sygnałami płynącymi z receptorów umiejscowionych w mięśniach, ścięgnach, stawach i skórze pozwala organizmowi poprawnie określać balans ciała. Przykład takiej modyfikacji: gdy człowiek pochyli głowę, czyli gwałtownie zmieni się zarówno kierunek przyspieszenia kątowego, jak i kierunek ciążenia, nie przewraca się, gdyż receptory czucia mięśni karku przesyłają impuls korygujący. Wszystkie opisane wyżej procesy przebiegają poza świadomością i opierają się na mechanizmach odruchowych. Część sygnału z narządu równowagi jest jednak przekazywana do ośrodków korowych w mózgu, co oznacza, że człowiek może świadomie odbierać odczucia związane z tym zmysłem, a konkretniej – zmiany szybkości ruchu, także kątowego. Taką uświadomioną pracę zmysłu równowagi zarejestrował każdy, kto balansował ciałem, próbując przejść po wąskiej, chwiejnej
8
kładce (albo pierwszy raz założył buty na wysokim obcasie i próbował w nich chodzić). Człowiek odbiera przyspieszenie świadomie na przykład gdy usiłuje przeskoczyć przeszkodę i ocenia, czy osiągnął już ku temu odpowiednią prędkość. Korowe ośrodki zmysłu równowagi zlokalizowane są w płacie ciemieniowym w okolicy czuciowej kory mózgu, w pobliżu reprezentacji twarzy. W porównaniu z innymi ośrodkami są jednak wyraźnie słabiej rozwinięte. Zmysł równowagi jest dla funkcjonowania organizmu absolutnie konieczny, bez niego żaden skoordynowany ruch ciała nie byłby możliwy. A już szczególnie w przypadku układu tak niestabilnego jak człowiek. Praca zmysłu równowagi człowieka mnie osobiście najbardziej kojarzy się z samolotami typu stealth, gdzie wprowadzenie ekstremalnych rozwiązań aerodynamicznych w celu maksymalnego zwiększenia niewykrywalności spowodowało, że bez skomplikowanego, mocno rozbudowanego systemu sterowania lotem samolot taki nie jest w stanie utrzymać stateczności w powietrzu i w ogóle latać. Szkoda tylko, że nawet tak sprawny zmysł nie wytrzymuje czasem starcia z oblodzonym chodnikiem.
Ewa Szumowicz
Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.
Ewa Szumowicz
Publicystyka
Agnieszka Zienkowicz Różne twarze opętania Mówiąc „opętanie”, widzimy Regan MacNeil, dwunastoletnią bohaterkę słynnego „Egzorcysty” z 1973 roku. Opluwanie krzyża i przedmiotów sakralnych, mówienie dziwnym, przerażającym głosem, pozyskanie „nadprzyrodzonych” sił czy lewitacja i nienaturalne wygięcie ciała – to nie tylko filmowy obraz owładnięcia przez demona. Jest to widok, z jakim spotykają się… psychiatrzy. Czy opętanie można tak po prostu wyjaśnić w kategoriach psychiatrycznych? Gdy szatan podróżuje statkiem kosmicznym… Uznani za opętanych często widzą rzeczy nadprzyrodzone i słyszą, jak przemawia do nich Szatan lub Bóg. Dwudziestosześcioletni Errol tak opisuje swoje przeżycia: (…) Zobaczyłem krzyż i wtedy przemówił do mnie Bóg. Byłem tego pewny, i wtedy moje myśli przejęły kontrolę. To były myśli religijne (…) i zacząłem co jakiś czas słyszeć głos. Tuż przed przyjęciem mnie do szpitala powiedziałem mojemu staremu ojcu, który leżał w łóżku, że Szatan pod postacią potwora z Loch Ness ma zamiar wylądować na trawniku i zrobi to dla nas, jeśli obaj zostaniemy razem w domu (…)1. U Errola zdiagnozowano schizofrenię. Jego niezwykłe wizje nie były wynikiem opętania przez demony, jakby stwierdzono 200 lat wcześniej, a choroby. Urojenia w schizofrenii, czyli nieprawdziwe przekonania chorego na temat rzeczywistości, nierzadko dotyczą religii. Chory może się uważać za Boga lub Szatana, kogoś nieskończenie złego, kto zasługuje na karę i śmierć, jak również proroka, wysłannika Niebios, który zbawi ludzkość. Urojone światy schizofrenika zamieszkują demony i diabły. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje – lekarz, pielęgniarka, a nawet najbliżsi spiskują za plecami chorego. Innym objawem schizofrenii, który może wyglądać na „klasyczne” opętanie, są omamy. Chory widzi, słyszy lub czuje rzeczy nieprawdziwe, „nadprzyrodzone”. Nie są to tylko jego przekonania na temat świata, ale rzeczywiście odczuwane niesamowitości. Najczęściej występują omamy słuchowe – chory słyszy głosy. Krytykują one schizofrenika, każą robić różne rzeczy – nawet zachęcają do popełnienia samobójstwa. Omamy wzrokowe są dużo rzadsze. Anneliese Michel, pierwowzór bohaterki „Egzorcyzmów Emily Rose”, słyszała głosy mówiące, że została potępiona. Później doznawała „objawień” – widziała Jezusa i Maryję, którzy przemawiali do niej: Będziesz wiele cierpieć w zastępstwie innych i znosić cierpienia już teraz. Twoje cierpienie, twój smutek i opuszczenie 1 Cytat pochodzi z książki „Schizofrenia. Modele kliniczne i techniki terapeutyczne” Maxa Birchwooda i Chrisa Jacksona.
Różne twarze opętania
Obraz Edmunda Monsiela przedstawiający jego schizofreniczne wizje służą mi do tego, aby zbawiać inne dusze (…). Moje krzyże są największymi podarunkami. (…) Wszystko jest podarunkiem mojej wielkiej miłości do ciebie (…)2. Anneliese została poddana egzorcyzmom. Zmarła z powodu wycieńczenia organizmu. Być może gdyby zajął się nią psychiatra, stwierdziłby, że jej niezwykłe wizje wynikają z postępującej schizofrenii.
2
Cytat za: Miesięcznik „Egzorcysta”
9
publicystyka Gdy coś przejmuje władzę nad ciałem… Szesnastoletnia Clara Germana Cele w 1906 roku miała zawrzeć pakt z diabłem, dzięki któremu zyskała niezwykłe umiejętności. Zaczęła mówić biegle we wcześniej nieznanych językach (polskim, niemieckim, francuskim) oraz stała się jasnowidzem – znała niechlubne tajemnice nieznanych sobie ludzi. Gdy podczas egzorcyzmowania dziewczynę pokropiono wodą święconą, zaczęła lewitować. A dokładniej lekko unosić się ponad łóżkiem tylko nieznacznie oparta na potylicy oraz piętach. Opis „lewitacji” Clary to nic innego jak łuk histeryczny – właściwie niespotykany już objaw nerwicy histerycznej. Występował on w głównej mierze u kobiet i polegał na wygięciu i usztywnieniu ciała tak, że opierało się nieznacznie na czubku głowy (lub na potylicy) i piętach. W pozycji tej wbrew prawom anatomii i grawitacji kobieta mogła spędzać nawet od kilku do kilkunastu godzin. Ciało wyglądało, jakby nieznacznie unosiło się nad ziemią. Powróćmy na chwilę do przypadku Anneliese Michel. Najbliżsi oraz egzorcyzmujący dziewczynę księża opisywali jej nadludzką moc oraz szał, w jaki wpadała na widok dewocjonaliów. Odgryzała głowy martwym ptakom, rozrywała różańce, piła swój mocz i godzinami skakała po ścianach. Wyła jak pies przez dwa dni i tarzała się po podłodze. Innym razem zastygała zupełnie bez ruchu, w nienaturalnych pozach. W tym czasie nie była w stanie wykonywać żadnych czynności fizjologicznych. Podobnie zachowują się chorzy ze schizofrenią katatoniczną. W fazie szału katatonicznego schizofrenicy krzyczą, rzucają się na otoczenie, a gdy ktoś próbuje ich obezwładnić, wykazują nadludzką siłę, wyrywając się nawet kilku dorosłym mężczyznom. W fazie stuporu (osłupienia) chorzy zastygają bez ruchu jak posąg, a ich źrenice słabo reagują na światło. Charakterystyczna jest wtedy tzw. gibkość woskowa – ciało godzinami utrzymuje nadaną przez kogoś innego pozycję. Gdy w jednym ciele jest wielu… I zapytał go: „Jak ci na imię?” Odpowiedział Mu: „Na imię mi Legion, bo nas jest wielu”3. Powyższy biblijny cytat to jedno z najstarszych świadectw opętania przez diabła. Charakterystyczne w nim jest to, że ciałem mieszkańca Gadary zawładnęło wiele duchów. Inne opisy opętań również zaświadczają, że w jednym ciele może zamieszkać kilka, a nawet kilkanaście demonów – każdy rządzi „żywicielem” w swoim czasie i w inny sposób. Michael Taylor został owładnięty przez złe moce w 1974 roku. Egzorcyzmujący go kapłani stwierdzili, że w jego ciele jest wiele demonów i nie wszystkie udało im się wypędzić. Demony zmieniały zachowanie Michaela – według zeznań żony egzorcyzmowanego to za sprawą nieczystych sił wdał się w romans z przewodniczącą chrześcijańskiego stowarzyszenia, do którego małżonkowie należeli. Czasami stawał się agresywny, napastliwy, ale nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje. Po przeprowadzonych egzorcyzmach Michael Taylor wrócił do domu. Nikt nie wiedział, że wśród demonów, które pozostały w jego ciele, jest też duch mordercy. Tego wieczoru Michael zamordował swoją żonę i zabił psa. Został znalezio3
Cytat z Ewangelii Św. Marka 5:9-10
10
Łuk histeryczny
Gibkość woskowa w katatonii ny przez policję na ulicy nagi i brudny od krwi. Nie miał pojęcia, co się właśnie stało. Czy w ciele Michaela faktycznie zamieszkały demony? Jeśli nie, to jak wyjaśnić tę sprawę? Istnieje schorzenie psychiatryczne, które odpowiada objawom zaobserwowanym u Taylora. Jest to zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, zwane inaczej osobowością mnogą czy rozdwojeniem jaźni. Polega ono na istnieniu minimum dwóch różnych osobowości u jednej osoby. Z reguły poszczególne osobowości nie wiedzą o istnieniu pozostałych. Osoba „przełącza się” pomiędzy nimi, stając się nagle zupełnie kimś innym. Poszczególne tożsamości mogą się różnić umiejętnościami, zdolnościami, mogą mówić w zupełnie różnych językach (których osoba „podstawowa” nigdy się nie uczyła), a nawet być w różnym wieku i mieć różne preferencje seksualne. To jak historia Dra Jekylla i Mra Hyde’a. Zdiagnozowanym przypadkiem osobowości mnogiej jest m.in. artysta hiphopowy Madlib, posiadający 26 tożsamości, czy „właściciel” 11 osobowości, prof. Robert B. Oxnam. W profesorze Oxnamie są zarówno tożsamości męskie, jak i kobiece, z których każda ma innych przyjaciół i inaczej się zachowuje. Przykładowo Robby to naukowiec-pracoholik, a Tommy – brutal. Czasami jedna osobowość przejmuje kontrolę na wiele dni, innym razem zmieniają się ro-
Agnieszka Zienkowicz
Publicystyka lami w kilka minut. Psychiatrzy są pewni swojej diagnozy – w profesorze zamieszkuje Legion, ale nie są to siły nieczyste, a rozczłonkowana w wyniku molestowania seksualnego we wczesnym dzieciństwie osobowość4. Gdy padają bluźniercze słowa… W opisach opętań pojawia się jeszcze jeden ważny element – dziwaczna mowa opętanego. Niektórzy zaczynają mówić w obcych językach, inni mówią nieznanymi, niesamowitymi językami, a jeszcze inni przeklinają i bluźnią. Na potryłu! Na fuku! Na wybratne!5 W taki sposób jeden z pacjentów szpitala psychiatrycznego odpędzał dręczące go diabły. Pewnie niejednego przeraziłaby ta mistyczna formuła. Jednak to nic innego jak wynik degeneracji mowy osoby ze schizofrenią. Każdy z wymienionych wyżej objawów jest doskonale znany nauce. Mówienie w obcych językach to ksenolalia. Polega ona na powtarzaniu zasłyszanych słów z obcego języka. Na ogół te słowa nie tworzą żadnego zwartego, konkretnego przekazu. Wypowiadanie dziwacznych, dla niektórych obserwatorów wręcz mistycznych formuł, to glosolalia. Pojawia się ona u osób z zespołem Tourette’a, schizofreników, a w chrześcijaństwie jest nazywana „mówieniem językami” czy „darem języków” i czasem pojawia się podczas wspólnej modlitwy u tzw. charyzmatyków. Tak jak ksenolalia jest to chaotyczny, nic nieznaczący zbitek słów i sylab. Bluźnierstwa i przymusowe przeklinanie to koprolalia – objaw występujący m.in. w zespole Tourette‘a, schizofrenii, psychozach alkoholowych, a czasem w zaburzeniu obsesyjno-kompulsyjnym. Osoby chore nie są w stanie powstrzymać się od wypowiadania obelg, niecenzuralnych słów, dzieje się to automatycznie. W zespole Tourette’a koprolalia to forma „tików”, jakie nawiedzają chorego. Gdyby prześledzić większość objawów zespołu Tourette’a, to pewnie niejeden egzorcysta mógłby uznać osobę chorą za nawiedzoną przez złe duchy. Dlaczego? Ten sugestywny fragment „Antropologa na Marsie” Olivera Sacksa wszystko wyjaśni: Kiedy usiedliśmy przy stole, Bennetta rozproszyły tiki — zaczął kompulsywnie dotykać wiszącego nad nim szklanego klosza. Paznokciami obu palców wskazujących delikatnie uderzał w szkło, wywołując ostry, półmelodyjny brzęk lub krótką serię brzęków. Był pochłonięty przez tiki i brzęki, których najwyraźniej nie mógł opanować. (…) Podążyłem za nim wzrokiem. Na ścianie były drobne wgłębienia — podobne jak na powierzchni Księżyca — które powstały od dotykania i uderzeń. Dalej zobaczyłem drzwi lodówki — poobijane i powyginane, jakby spadł na nie grad meteorytów i pocisków. — Taak — powiedział Bennett, podążając za moim wzrokiem — rzucam w nie różnymi przedmiotami: żelazkiem, wałkiem do ciasta, patelnią, wszystkim, co mam pod ręką, jeśli coś nagle doprowadzi mnie do wściekłości. Przetrawiłem tę informację w milczeniu. Nadawała ona nowego — niepokojącego i gwałtownego — wymiaru obrazowi, który budowałem, a który wydawał się teraz całkowicie sprzeczny z siedzącym naprzeciwko mnie jowialnym i spokojnym mężczyzną. 4 5
Robert B. Oxnam „11 x ja. Moje życie z osobowością mnogą” Antoni Kępiński „Schizofrenia”
Różne twarze opętania
Opętanie czy choroba? Dopiero niedawno osoby opętane otrzymały własną jednostkę chorobową. Przez wiele lat były diagnozowane przez psychiatrów jako schizofrenicy, osoby z zaburzeniem obsesyjno-kompulsyjnym czy epileptycy. Obecnie w klasyfikacjach chorób wyróżnia się zaburzenie transowe i opętaniowe jako pewnego rodzaju odmianę osobowości mnogiej. Jego objawami są m.in.: • przemawianie w obcych językach, • mówienie zmienionym, obcym głosem, • wykonywanie mimowolnych ruchów, czynności, • nadzwyczajna, nieadekwatna do budowy ciała siła. Mimo że nauka dopiero niedawno znalazła swoje określenie na opętanie, to niemal od zawsze starała się upatrywać przyczyn takiego zachowania nie w owładnięciu przez demony i nieczyste siły, a w psychice i rozwijającej się chorobie. Wszelkie objawy opętania da się wyjaśnić w naukowy sposób. A znaki takie jak krwawe napisy, pojawiające się na ścianach w obecności osoby nawiedzonej, kilkukrotne obracanie głowy wokół własnej osi czy chodzenie po suficie pojawiają się tylko w filmach i literaturze.
Agnieszka Zienkowicz
„Rocznik Czarnobyla”. Z wykształcenia psycholog, z zamiłowania i z zawodu copywriter. Codziennie zmaga się z ubraniem w poetyckie metafory tematu pieców i kotłów C.O. tudzież malowania proszkowego czy obuwia sportowego. Dzięki temu przekonała się, że żaden tekst nie jest jej straszny. W wolnych chwilach czytuje pisarzy rosyjskich i udziela się w Qfancie.
11
Fantastyka ma zapewnioną dobrą przyszłość - wywiad z
prof. Farah Mendlesohn Rozmawiała Weronika Łaszkiewicz Tłumaczyła Maryla Kowalska
Jak Pani zdaniem wygląda obecna kondycja literatury fantasy? Myślę, że fantastyka ma się bardzo dobrze. Właśnie na tym polu dzieją się najbardziej interesujące rzeczy. W tym momencie można zaobserwować dwa znaczące trendy. Z jednej strony wielu autorów dzieł mainstreamowych zaczyna swój flirt z fantasy. Ludzie tacy jak David Mitchell albo Ruth Ozeki, która ostatnio została nominowana do nagrody Bookera. Z kolei duża liczba nowych nazwisk, pojawiających się na półkach z fantasy, to młode kobiety, osoby o korzeniach innych niż zachodnie, z rodzin innych niż chrześcijańskie. Wraz z nimi pojawia się zupełnie nowy sposób myślenia o fantasy. Oprócz tego wyraźnie widzę, że coraz więcej uwagi poświęca się samej wartości tekstów. Mamy autorów używających pięknie stylizowanego języka, jak Nora K. Jemisin, albo w Wielkiej Brytanii Frances Hardinge. Dla tych osób język złożony jest bezpośrednio ze słów. Tworzą na żywym, wręcz wibrującym polu sztuki. Ci autorzy naprawdę chcą tworzyć wartościową literaturę. Ten swoisty ruch został zapoczątkowany przez Michaela Johna Harrisona, który latami walczył o to, by literatura fantastyczna była pisana pod każdym względem tak dobrze jak literatura piękna. To podejście powoli przenikało do literatury fantastycznej przez ostatnie dwadzieścia lat, a teraz widzimy jego efekty w postaci pisarstwa, które stwarza świat. Nie tylko opisuje go, ale także sprawia, że czytelnik czuje się częścią fantastycznych wydarzeń już na poziomie języka. Przykładem może być pisarka Catherynne Valente, posługująca się bardzo barokowym językiem, ale także Elizabeth Hand, której język jest bardzo oszczędny. Swoimi tekstami sprawiają, że czytelnik widzi dokładnie to, co autor chce mu pokazać. I nic więcej. To, czego nie widać w literaturze fantastycznej albo co już nie jest tak popularne, to rodzaj pisania w stylu „będę uderzać w klawisze, aż książka stanie się wystarczająco długa”. Nawet w powieściach fantastycznych typu quest, czyli opowiadających o jakiejś wyprawie, które były znane z takiego podejścia, jakość pisarstwa znacznie się poprawia. Najlepszym znanym pisarzem, na którego mogę się powołać, jest George R. R. Martin. Można porównać jego książki, od pierwszej do ostatniej, i zdecydowanie widać, że pod względem stylistycznym jakość pisania wzrasta. Mogłaby Pani powiedzieć kilka słów o innych wartych polecenia współczesnych nazwiskach? Jednym z moich ulubionych jest amerykański autor opowiadań Andy Duncan, który pisze błyskotliwe, mroczne teksty fantasy, często osadzone w Ameryce lat 20. i 30. Akcja często rozgrywa się w miastach, czasami poza nimi,
12
How would you describe the condition of contemporary fantasy literature? I think fantasy is very lively at the moment. It’s probably where the really interesting work is being done. We are seeing two distinct trends. One the one hand, we’re starting to see mainstream authors playing more with fantasy. People like David Mitchell or Ruth Ozeki who’s, in fact, just been shortlisted for the ManBooker. On the other hand, we’re seeing new types of people coming into the fantasy field: a lot of young women, a lot of people with non-Western backgrounds, a lot of people with non-Christian religious backgrounds. And they are bringing in a whole different way of thinking about fantasy. Among the things I’m starting to see as well is a far greater attention being paid to the actual quality of the writing. We can see some very fine stylists, people like Nora K. Jemisin or, in Britain, Frances Hardinge. These are people for whom language is made out of the words themselves. And they’re creating a very vibrant field. These are people who are genuinely trying to write literature. Probably the leading edge of this is a much older writer called M. John Harrison, who’s been banging on for about forty years that fantasy should be written every bit as well as mainstream literature. But that’s been percolating through for about twenty years now and it’s really starting to pay off with writing that conjures the world; it doesn’t just describe it, but actually makes you feel you’re within the fantastic, within the language. For example, a writer like Catherynne Valente, whose language is very baroque, but also a writer like Elizabeth Hand whose language is very spare. They write to make you see exactly what they want you to see. And no more. What we’re not seeing or not as much anymore is a kind of overblown “I will keep padding this until the book is long enough” kind of writing. Even in quest fantasy, which has been notorious for this, the quality of the writing has been improving. George R.R. Martin is probably the best known. You can compare his writing from his first book to his last book, and the last one is far more stylish. Could you name some other contemporary writers worthy of recognition? One of my favorites is an American short story writer called Andy Duncan, who writes extremely witty dark fantasy often set in the America of 1920s and 1930s. He sets some of his writing in cities, some in rural areas, but this is fantasy that’s very regional and draws heavily on intensely local myths, intensely local ideas of the fantastic and how the world is moving under your feet. That’s very impressive indeed.
Farah Mendlesohn
Publicystyka ale generalnie to twórczość bardzo związana z regionem i oparta na lokalnych mitach, lokalnym pojęciu zdarzeń i rzeczy fantastycznych oraz tego, jak świat przemieszcza się pod ludzkimi stopami. To robi duże wrażenie. Polecałabym także australijską autorkę powieści dla młodzieży Margo Lanagan. Problem z powieściami dla młodzieży polega na tym, że teoretycznie skierowane są do ludzi w wieku od trzynastu do osiemnastu lat. Nigdy w życiu nie poleciłabym Margo Lanagan trzynastolatkowi. Jej powieści bywają niesamowicie brutalne, ale nigdy bezcelowo. Lanagan przedstawia świat takim, jaki jest i próbuje wyobrazić sobie, jak wyglądałoby życie w świecie fantasy. Ukazuje jego niebezpieczeństwa, zagrożenia, problemy. Zastanawia się, jakie głębie i cienie przyniosłaby fantastyka światu. Ostatnio czytałam także Karen Lord, nową autorkę z Barbadosu. Jej pierwsza książka „Redemption in Indigo” wygrała Crawford Award i wiele innych nominacji. Lord jest bardzo utalentowana, ukazuje wiele różnych światów i proponuje zupełnie nowy sposób pisania; taki, w którym zwykłe, codzienne życie staje się najważniejsze. To z kolei przypomina mi o Jo Walton, walijskiej autorce mieszkającej w Kanadzie. Akcja jej ostatniej książki, „Wśród obcych”, rozgrywa się w latach 70., w czasie, gdy zamykano kopalnie, na wiejskich terenach Walii. Jej powieść zawiera namacalne niemal poczucie zagrożenia oraz elementy fantastyczne otaczające bohaterów, podobnie jak u Karen Lord. Wszystkich pisarzy, których wymieniłam, łączy sposób, w jaki zespalają fantastykę ze światem realnym. Dzięki temu ich teksty wyróżniają się. Nie zapuszczają się w jakieś nowe, odległe światy, ale jednocześnie nie prezentują całych miast lub całych państw. Wyznaczają ciasne granice, nie piszą o wielkich twórcach czy analizie wielkich bóstw. Piszą o lokalnych duchach i bożkach. Moim zdaniem to ciekawe podejście. Wybrała Pani tych autorów z punktu widzenia uczonego, czy po prostu osobiście ich Pani lubi? Jak porównałaby ich Pani z pisarzami święcącymi właśnie tryumfy, na przykład George’m R. R. Martinem? Wybrałam tych autorów, bo lubię ich teksty. Jestem badaczem fantastyki, bo lubię tę literaturę. Z drugiej strony, zaczynałam jako historyk, nie badacz literatury. Głównym rynkiem w tym momencie jest rynek powieści fantasy typu quest. Powoli jednak widać, że zamiera. Wielu popularnych pisarzy, jak Robert Jordan, George R. R. Martin, czy nawet Neil Gaiman przyciągają tzw. „fanów jednego autora”. Są wielcy nie dlatego, że wszyscy ich kochają, ale dlatego, że mają oddanych fanów lubiących głównie ich styl. Skutek jest taki, że gdy zapyta się fanów Martina, co jeszcze czytają, często odpowiadają pustym spojrzeniem. Jeszcze gorzej jest z Jordanem, w dużym stopniu dlatego, że był naprawdę płodnym pisarzem. Osoba czytająca ze średnią prędkością może spokojnie kupować wyłącznie dzieła Jordana. Zauważyłam coś podobnego, jeśli chodzi o Neila Gaimana. Jego ostatnia książka, „Ocean na końcu drogi”, nieco zaniepokoiła fanów pisarza, tak jak podejrzewałam. Oczekiwali kolejnej „gaimanowskiej” książki, a dostali powieść w stylu Diany Wynne Jones. Gaiman jest jej fanem, więc to nie przypadek. „Ocean…” to cudowna książka, ale inna od pozostałych powieści Gaimana. Wielu z dobrze znanych pisarzy stało się znanymi dlatego, że przyciągnęli do siebie ludzi gotowych kupować wyłącznie
Wywiad
There’s also an Australian writer called Margo Lanagan who writes for teens. The problem with the “teen” category is that it runs from thirteen to eighteen. No way would you give most of Margo Lanagan’s stuff to a thirteen-year old. It’s extremely brutal at times, but the brutality always matters. She deals with the world as it is, and really tries to figure what living in a fantasy world might actually be like: the dangers, the threats, the problems of that. And how the fantastic could twist things deeper and darker. I’ve also been recently reading Karen Lord, a new writer from Barbados. Her first book – Redemption in Indigo – won the Crawford Award and several other nominations. She’s very talented; she’s using whole different sets of worlds to be in and showing a different way of writing in which somebody’s ordinary everyday life is vital. And that reminds me of Jo Walton; she’s a Welsh author who now lives in Canada. Her last book – Among Others – is set in the 1970s, in rural Wales when the mines are closing. It has a very strong sense of imminence, of the fantastic being all around, like Karen Lord. I suppose of all the people I’ve picked out it’s that sense of bringing fantasy right back home that really makes some of those writers stand out. So they’re not necessarily going into other worlds, but neither are they exploring the whole of a city or the whole of a country. They’re very tight: they are not about the authors, or the analysis of the big gods. They’re about the local spirits. I think that’s an interesting development. Did you pick these authors as a scholar of fantasy or because you personally like them? How would you compare them to names that are popular at the moment, e.g. George R. R. Martin? I picked them because I like them. And I’m a scholar of fantasy because I like fantasy. Though I started first as a historian, not as a literature scholar.
13
publicystyka ich dzieła lub dzieła tylko kilku innych autorów poza nimi. Osobiście wolę mieć więcej książek wielu różnych autorów. Jeśli miałabym wybierać pomiędzy autorem, którego książki znam i kocham, a kimś zupełnie nowym, wybrałabym tego nieznanego pisarza. Chciałabym się przekonać, o czym pisze. Dla mnie normalną rzeczą jest przeczytanie niewielu książek danego autora, nawet jeśli bardzo go lubię. Stwierdziła Pani, że rynek obszernych powieści fantasy o wielkich wyprawach wymiera? „Wymiera” to może zbyt mocne słowo, ale na pewno słabnie. W zamian za to mamy wiele powieści urban fantasy, w których książki są samodzielnymi powieściami, nie częściami cyklu. Nawet jeśli są kolejne części, bronią się jako niezależne książki. Raczej nie spotyka się już długich historii ciągnących się z tomu na tom. Nie tylko dlatego, że fani stają się niecierpliwi. Pewien wydawca zwierzył mi się, że długie cykle są niepokojące. Nowi autorzy wręczają wydawcy trzy pierwsze książki z dziesięciotomowego cyklu i nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy w ogóle będą w stanie je dokończyć, czy znają zakończenie historii. George R. R. Martin spędził już dwadzieścia lat na tworzeniu swojej historii i wciąż pisze. Pojawia się to dręczące uczucie niepokoju, czy autor w ogóle wie, co będzie się dalej działo w jego powieści. Prawdopodobnie tak, ale nikt nie jest pewien. Wiele osób zauważyło, że proza Martina przemawia także do osób lubiących literaturę historyczną. Wielu fanów
The big market now is the market of fat quest fantasies, but there are some signs that this market is dying. A lot of the big writers, like Robert Jordan, George R.R. Martin or even Neil Gaiman, seem to have an appeal to the “single-author fan”. So they are big not because everybody loves them, but because a large portion of people like that particular writer. However, when you ask George R. R. Martin’s fans what else they read, quite often they look at you blankly. This is even worse with Robert Jordan, partially because he produced so many books. It is perfectly possible for a not very fast reader to read almost nothing but Robert Jordan. I see something similar with Neil Gaiman. His latest book The Ocean at the End of the Lane slightly disquieted – as I thought it would – some of his mainstream fans who expected another “Neil Gaiman book” and got something more like Diana Wynne Jones. And he’s a big fan of Diana Wynne Jones so it’s not a coincidence. The Ocean at the End of the Lane is a lovely book, but very different to his usual work. Many of those big names are big names because they attract a lot of people who will buy only them, or buy only a few authors. Whereas I’m the kind of person who would rather have far more books by a far wider range of authors. If I had to choose between an author I’ve already read and loved to a brand new author, I’d probably take the brand new author. I like to see what’s going out there, so it’s quite common for me to only have read a couple of books by a given author, however much I like them. You said that the market for big quest fantasies is dying? “Dying” is too strong, but flagging slightly, yes. What we’re seeing a lot instead are the urban fantasies, where a book tends to hang together as a single book. Even when there is a second, a third, and a fourth one, they still hang together as single books. You don’t tend to get so much of that very long story spread out. Not least because some fans start to get very impatient. One editor told me on the quiet that it was getting a little worrying, because new authors would hand in the first three books of a ten book series and you have no way of knowing whether they would be actually able to finish it, or if they even knew how to end the story. I mean, George R. R. Martin spent twenty years on his. And he’s still writing. There’s this awful nagging doubt as to whether he actually knows what’s going to happen. He probably does, but we can’t be sure. More than one person has pointed out that Martin seems to be appealing very strongly to the historical fiction crowd as well. A lot of people who read Philippa Gregory, read George R. R. Martin. And that makes sense. Personally, I didn’t enjoy his books, but not because they weren’t good, but because they made me want to read medieval history. I wanted to know what happened to the real people, because for me the story seems so close to the War of the Roses. I was more interested in that, so I got a bit distracted. But that’s me, not Martin. Could you point out any other achievements and failures of fantasy as a genre? Its real failure remains to convince the rest of the world it’s literature. Fortunately, that is changing. Most people under forty don’t seem to make the same rigid distinctions between mimetic and non-mimetic fictions and I think that’s because mimetic fiction has become a lot more metaphorical. As for the achievements of fantasy, they have been magnificent. There’s just such an extraordinary range of poesies, of rhe-
14
Farah Mendlesohn
Philippy Gregory czyta Martina. To ma sens. Osobiście nie przepadam za jego powieściami, ale nie dlatego, że nie są dobre. Sprawiły, że zapragnęłam poczytać o historii średniowiecza. Chciałam wiedzieć, co działo się z prawdziwymi ludźmi w czasie takiej wojny, bo cała historia bardzo przypomina Wojnę Dwóch Róż, która była dla mnie bardziej interesująca. To odwróciło moją uwagę od „Gry o tron”. Ale to moja wina, nie Martina. Czy mogłaby Pani wskazać inne osiągnięcia i porażki fantastyki jako gatunku? Największą porażką jest nadal próba udowodnienia światu, że fantasy to prawdziwa literatura. Na szczęście to się zmienia. Większość ludzi przed czterdziestym rokiem życia nie stosuje sztywnych podziałów pomiędzy fikcją naśladującą realny świat i taką, która tego nie robi. Myślę, że to dlatego, iż fikcja naśladująca życie stała się dużo bardziej metaforyczna. Jeśli chodzi o osiągnięcia, naprawdę robią wrażenie. Powstała niesamowicie rozległa mapa poetyki, retoryki, różnych sposobów postrzegania świata. Problematyką, w której fantastyka jest wyjątkowo przydatna i gdzie trzyma się mocno, jest rozstrzyganie dylematów i problemów etycznych. To sprawy, z którymi literatura piękna często nie umie rozprawić się bez popadania w patetyczność. Chodzi mi głównie o Terry’ego Pratchetta. Całe pokolenia dzieci dowiadują się, że obcy być może chcą się poddać ludziom, że bycie biednym i dumnym nie przyda się na wiele albo że dawać ludziom to, czego chcą i dawać im to, czego potrzebują, to niekoniecznie to samo. To wszystko znajdziemy w powieściach Pratchetta. Ta niezwykła umiejętność uczenia etyki i przemyśliwania różnych rzeczy ma ogromne znaczenie. Miałam poważny problem z lekturą „Harry’ego Pottera”. Diana Wynne Jones nauczyła mnie, że czarodzieje nie powinni uczyć małych chłopców, by prowadzili walki w ich imieniu. A to właśnie robi Dumbledore w powieści Rowling. Jones nauczyła mnie, że to nieetyczne. Dlatego nie mogłam przeczytać „Harry’ego Pottera” w sposób, w jaki chciała tego Rowling. Jones pokazała mi także, że posiadanie mocy samo w sobie nie zrobi z człowieka kogoś miłego i kochającego. To tak nie działa. Dlatego „Harry Potter” jest dla mnie mało przekonujący, bo wcześniej odebrałam dobrą lekcję od Diany Wynne Jones. Jest wielu pisarzy, którzy tak jak Jones użyli swojej wyobraźni, by odkrywać świat w sposób niebezpieczny, choć nie niemożliwy, dla mainstreamowej fikcji. Bardzo lubię dzieła Anne Fine, która pisze dla dzieci i której teksty należą zdecydowanie do głównego nurtu literatury. To nie fantastyka. Mimo to autorka zawsze w bardzo zdecydowany sposób przedstawia pewne ważne prawdy.
toric, of different ways of seeing the world. One of the places in which fantasy is being incredibly strong is in dealing with ethical dilemmas and ethical issues. It’s often challenging things that mainstream fiction can’t take on without being pathetic. The writer to whom I point here is Terry Pratchett. There are now generations of kids who grow up knowing that the aliens possibly want to surrender, that poor and proud doesn’t necessarily get you anywhere, that giving somebody what they want is not the same as giving somebody what they need. All of these are statements from Pratchett’s novels. This ability to teach ethics, to teach people to think things through is what really matters. One of the problems that I had with the Harry Potter novels is what Diana Wynne Jones taught me: that wizards really should not bring up young boys to fight the battles which they should be fighting themselves. And that, of course, is exactly what Dumbledore does with Harry. Well, Diana Wynne Jones taught me it was unethical. So I couldn’t read the books the way Rowling wanted me to read them. Jones also taught me that having power is not in itself going to make you nice, loving or anything like that. Harry Potter is pretty unconvincing for me, because I learned these lessons from Jones. There are a lot of writers like Jones who really use their fantasies to explore the world in ways in which it’s tricky to do in mainstream fiction. Though not impossible. I’m very fond of a writer called Anne Fine who writes books for children, which are completely mainstream, no fantasy at all, and always manage to have quite a stiff point to them. How? I’ll give you an example from a lovely story, The Angel of Nitshill Road. A little girl turns up to school and all the other children think she’s an angel, because her clothes are
W jaki sposób? Na przykład w uroczej historii „The Angel of Nitshill Road”. W pewnej szkole pojawia się nowa dziewczynka. Ponieważ nosi białe ubrania i ma puszyste włosy, inne dzieci myślą, że jest aniołem. Do tej pory uczyła się w domu, więc nie należy do szkolnej rzeczywistości. Okazuje się, że musi poradzić sobie z łobuzem krzywdzącym inne dzieci. Dziewczynka zabiera się do tego, między innymi przynosząc do szkoły zeszyt. Dzieci, które zostały skrzywdzone lub zastraszone, opisują w nim, co się wydarzyło, a świadkowie piszą swoje imiona dookoła, zaświadczając, że byli przy tym. Po
Wywiad
15
tygodniu zbierania podpisów dziewczynka oznajmia, że opuszcza szkołę, ale najpierw idzie z zeszytem do nauczyciela. Mężczyzna jest w szoku, czytając zeznania dzieci. Twierdzi, że o niczym nie wiedział. „Bo nie chciał pan wiedzieć, prawda?” – pyta dziewczynka. To naprawdę cudowna opowieść. Anne Fine jest specjalistką w pisaniu rzeczy tego rodzaju. Sprawia, że czytelnik zaczyna myśleć. Człowiek zaczyna dostrzegać pewne rzeczy. Tak, i pisarze fantastyki niesłychanie często stosują podobne chwyty w swoich powieściach. Wstrząsają ziemią pod stopami czytelnika. Mogą to robić także w tematach związanych z religią? Tak sądzę. Wielu moich znajomych wywodzi swój sposób myślenia na tematy religijne, choć może niekoniecznie samą religijność, z powieści fantasy. Jedną z najlepszych książek na temat religii, jaką kiedykolwiek napisano, są „Pomniejsze bóstwa” Pratchetta. Akcja osadzona jest w świecie, w którym bóstwa istnieją tylko dlatego, że ludzie w nie wierzą. Ta książka jest bardzo prawdziwa. Czasami, gdy patrzysz, jakiego boga ludzie czczą, myślisz: „Dlaczego w to wierzysz? Nie jesteś aż tak głupi!”. Jedną z zalet bycia Żydem jest to, że my powinniśmy się kłócić z Bogiem. Powinniśmy wręcz pytać: „Dlaczego każesz mi robić to czy tamto?”. Fantastyka zostawia przestrzeń na przemyślenia i wątpliwości. Kolejną świetną książką jest „Dobry omen” Pratchetta
perfectly white and she has fluffy hair. She has been educated at home, so she’s not part of the school culture. She ends up tackling the school bully and one of the ways in which she does it is that she brings in a book. She gets the child being bullied to write down what was done to him and she gets every single child present to write their name around, indicating they were there when it happened. And after she’s collected an entire week of this, she announces she’s leaving and gives the book to the school teacher, who is horrified and says “I had no idea”. The girl just looks at him and says “That because you didn’t want to know, did you, Sir?” It’s a lovely book and Anne Fine is really good at doing that kind of thing, at making you think. It really opens one’s eyes to certain things. Yes, and a lot of fantasy writers can do that with their work, too. They shift the ground underneath our feet. Can fantasy do the same for religious issues? I think so. A lot of people I know would root not necessarily their religion, but the way they think about their religion in things they read in fantasy. One of the best books ever written about religion in fantasy is Terry Pratchett’s Small Gods. It’s set in a world in which gods only exist because you believe in them. And the book is so true. Sometimes, when you look at the god people claim to worship, you think: “You’re brighter than that. You don’t need to think that way.” That’s one of the advantages of being Jewish – we’re supposed to argue with God. We’re supposed to say: “Why are you making me do this?” Fantasy can give you the space to wonder. Another excellent book is Neil Gaiman and Terry Pratchett’s Good Omens. It starts with the Garden of Eden scene and at the end of the scene the angel is talking to the snake and the snake says “I can’t see what’s so wrong with eating from the Tree of Knowledge, it’s useful.” And then it notices that the angel has lost his flaming sword to which the angel replies “It’s cold out there and she’s already pregnant.” And the snake just looks at him and says “I can’t make up my mind whether I’ve just managed to do good and you’ve just managed to do evil.” And that’s a lovely moment, the sense when you question something, say “Just hang on a moment here.” Fantasy can do that and at the same time keep spirituality intact. To make people question what they’ve so far taken for granted. Exactly. Could you speculate a bit about fantasy’s development in the near future? Fantasy is constantly becoming more popular in media, film, and gaming. People are a lot easier with fantasy than they used to be. I think in reading it will always be a bit of a niche-reading area, but then reading itself is and always has been a bit of a niche activity, so that’s not necessarily such a big deal. What is quite clear is that science fiction and fantasy have handled the rise of the Internet very well indeed. Probably the only genre that has done better is romance. This switch seems to be making things a lot easier to work out. The short story market is thriving again at the point when we all thought that it was dead. I think fantasy has a perfectly strong future. There are more conventions every week, there are more people interested in reading and re-
16
Farah Mendlesohn
i Gaimana. Zaczyna się sceną w Edenie. Pod jej koniec widzimy anioła rozmawiającego z wężem, który mówi: „Nie wiem, dlaczego zjedzenie jabłka z Drzewa Wiadomości Dobra i Zła miałoby być takie złe. Powiedziałbym, że raczej przydatne”. Wąż głośno zauważa także, że z dłoni anioła zniknął ognisty miecz. Anioł odpowiada: „Na świecie jest zimno, a ona jest już w ciąży”. Wąż patrzy na anioła i mówi: „Nie mogę zdecydować, czy przypadkiem nie zrobiłem czegoś dobrego, a ty czegoś złego”. To cudowny moment, kiedy podajesz pewne rzeczy w wątpliwość. Fantastyka umożliwia ci to, jednocześnie pozostawiając twoją duchowość nienaruszoną. Sprawia, że ludzie zastanawiają się nad rzeczami, które do tej pory uważali za pewniki. Dokładnie. Gdyby miała Pani spekulować na temat kierunku, w którym rozwinie się fantastyka w najbliższej przyszłości, co by Pani powiedziała? Fantastyka staje się coraz bardziej popularna w mediach, filmie i grach. Ludzie chętniej ją przyjmują. Myślę, że w literaturze fantastyka zawsze będzie trochę niszowym gatunkiem, ale z drugiej strony czytanie samo w sobie nigdy nie było szalenie popularnym zajęciem. Nie przejmowałabym się tym więc za bardzo. To, co bardziej rzuca się w oczy, to fakt, że science fiction i fantastyka bardzo dobrze znoszą powstanie i popularność Internetu. Chyba jedynym gatunkiem, któremu poszło lepiej, jest romans. Ta zmiana wydaje się ułatwiać zrozumienie wielu rzeczy. Rynek opowiadań kwitnie, chociaż wszyscy myśleliśmy, że był od dawna martwy. Myślę, że fantastyka ma zapewnioną dobrą przyszłość. Urządza się coraz więcej konwentów, coraz więcej osób interesuje się czytaniem i pisaniem recenzji, blogi i fora umożliwiają ludziom dyskusje o książkach. Kiedy byłam dzieckiem, przez większość dzieciństwa nie znałam nikogo więcej, kto czytałby fantastykę. Teraz wystarczy się zalogować i chce z tobą rozmawiać z pół tuzina ludzi. A inne rzeczy, które są teraz popularne, na przykład romanse paranormalne z wampirami i wilkołakami? Podobnie jak z wszystkim innym, niektóre z tych książek są dobre, a inne nie. Kiedyś uwielbiałam czytać Laurell K. Hamilton. Niektórzy z takich pisarzy zaliczają się do fantastyki, dzieła innych uważane są za romanse. Niektóre przyprawiają mnie o ból głowy: nie jestem w stanie znieść założeń „Zmierzchu”. Inne to powieści o silnych, prowokujących kobietach, przejmujących pełną kontrolę nad swoim życiem. Moim zdaniem to minie, podobnie jak wiele innych fabuł. Ponieważ całość opiera się głównie na romansie i powieści kryminalnej, a to także ma swoje mocne i słabe punkty. Myślę, że to bardziej ponowne ożywienie powieści noir, tyle że z wampirami. Nie mam nic przeciwko wampirom, dopóki nie zaczynają lśnić w słońcu.
Wywiad
viewing, blogs enable people to talk about the books. When I was a kid, half the time you didn’t know anybody else who read fantasy. Now you go online and half a dozen people want to chat with you. How about some of the other things that are popular right now – the paranormal romance with vampires and werewolves? Well, like with anything else, some of it is really very good and some of it not. I used to love Laurell K. Hamilton. Some of these writers will come into the field of fantasy, some others will drift off into romance. Some of it makes me squirm – I can’t bear the politics of Twilight. Some of it is really about strong, sassy women controlling their own lives. I suspect it will pass as most plots pass. Because what they are essentially about is romantic crime novel and crime had its ups and downs too. Well, if anything, it’s more of a revival of noir, it just has vampires in it. I’m good with vampires, as long as they don’t sparkle.
Farah Mendlesohn
Dyrektor Instytutu Języka Angielskiego, Filmu i Mediów na Anglia Ruskin University w Cambridge. Uczy historii literatury popularnej i kreatywnego pisania. Jej zainteresowania naukowe dotyczą struktur społecznych, retoryki w fantastyce i science fiction, literatury dziecięcej i pedagogiki nauki. Jej dotychczasowe prace obejmują „Diana Wyne Jones and the Children‘s Fantastic Tradition” (Routledge, 2005) i „Rhetorics of Fantasy” (Wesleyan, 2008). Jest redaktorem książki “On Joanna Russ” (Wesleyan, 2009) i współredaktorem „The Cambridge Companion to Science Fiction” (2003) oraz „The Cambridge Companion to Fantasy Literature” (2012). Należy do redacji „Firebird”, „The Journal of the Fantastic in the Arts” i „Children‘s Literature and Education”. Obecnie wraz z profesorem Michaelem M. Levym (z Wisconsin-Stout) pracuje nad wprowadzeniem do dziecięcej literatury fantasy, które zostanie wydane przez Cambridge University Press. Farah Mendlesohn była jurorem licznych konkursów literackich science fiction i fantasy, m. in. nagrody Arthura C. Clarke’a, Jamesa Tiptree Jr. i Johna W. Campbella. Jest także aktywnym organizatorem oraz uczestnikiem konferencji. W 2009 była dyrektorem programu na „Anticipation”, Światowym Konwencie Science Fiction w Montrealu. Obecnie jest dyrektorem sali wystawowej w nadchodzącym Światowym Konwencie Science Fiction, który odbędzie się w 2014 roku w Londynie.
17
opowiadania
Sylwia Błach Restart umysłu Ilustracja: Konstanty Wolny
– Pamięć. Czy to właśnie ona definiuje nasze zachowanie? Sens posiadania dobrych wspomnień jest całkiem oczywisty. Poprawiają nastrój, przypominając o pozytywnych wydarzeniach, które miały miejsce w naszym życiu, dodają chęci do działania, sprawiają, że łatwiej radzimy sobie z porażkami… Dlaczego jednak mamy również złe wspomnienia? Dlaczego nasz umysł kolekcjonuje je niczym przysłowiowy hobbysta znaczki, zamiast pozbyć się ich całkowicie? Jaki jest ich sens? – Jan przebiegł wzrokiem po studentach na sali. Kilkadziesiąt wpatrzonych w niego par oczu udowadniało, że udało mu się zaintrygować słuchaczy. Dla wykładowcy to już połowa sukcesu. Stanął więc za biurkiem, spojrzał wyzywająco, rozłożył ręce tak dobrze wyćwiczonym gestem, mającym zachęcić do dyskusji… I ludzie na sali zorientowali się, że to nie było pytanie retoryczne. – Może dlatego, że złe wspomnienia uczą nas czegoś o życiu? Dają nauczkę, pokazują, jakich błędów nie popełniać? – odezwał się rudy młodzieniec w pierwszym rzędzie. Miał na sobie spłowiałe jeansy i czarną bluzę z zespołem, typowy wizerunek metalowca. Jednak w jego wyglądzie coś nie pasowało, nie pozwalało wsadzić go w szufladkę stereotypu. Jego błękitne oczy… Pałające ciekawością. – Zgoda. Zastanówmy się więc nad rodzajami złych wspomnień. Podzielmy je na dwie kategorie. Najpierw te, które wydarzyły się z naszej winy. Kradzież, sprowokowana kłótnia, doprowadzenie do wypadku drogowego. Sądzicie, że gdybyśmy zapomnieli o takich wydarzeniach, nieświadomie byśmy je potem powtórzyli? – Większość z wpatrzonych w profesora twarzy kiwnęła potakująco. – Wierzymy więc, że nasze czyny są w pełni zależne od naszych wspomnień. Cóż, nie to jest tematem wykładu, ale proponuję przeczytać kilka książek z zakresu psychologii, by zrozumieć, że nie ma na to jednoznacznych dowodów. Specjaliści wciąż dyskutują nad sensem zła, nad tym, czy źli się stajemy, czy rodzimy. Niektórzy mieszają w to genetykę, inni powołują się na wychowanie… Polecam choćby „Efekt Lucyfera” Philipa Zimbardo. Fascynujące studium psychiki człowieka, fascynujące. – Zaintrygowane twarze pochyliły się nad kartkami, by zapisać tytuł. Jan odczekał chwilę. – Wróćmy jednak do tematu. A co sądzicie o wspomnieniach zła, które ktoś nam uczynił? Bólu, cierpienia, krzywdy? Czy gdyby je wymazać, bylibyśmy ludźmi szczęśliwszymi? – Nie, ponieważ każde wspomnienie czegoś nas uczy! – odezwał się chłopak z szóstego rzędu. Jan przyjrzał mu się. Niski, gruby blondyn. Zapewne od dziecka prześladowany przez rówieśników, wyśmiewany. Świadczą o tym długie spodnie i bluza z długim rękawem. W dzień, w którym na dworze jest trzydzieści stopni i świeci słońce. Skrywa
18
więc samobójcze blizny… I wierzy w to, że prześladowania nauczyły go, jak być silnym człowiekiem, jak się nie poddać. – Nie zgodzę się – tym razem w sali zabrzmiał przyjemny damski głos. – Wymazanie złych wspomnień mogłoby pomóc wielu kobietom, ofiarom gwałtu, maltretowania psychicznego. Poza tym znany jest pogląd, że córka wybiera sobie męża podobnego do jej ojca. Naukowcy dowodzą, że istotnie, to prawda. Gdyby więc z jej głowy wymazać obraz ojca alkoholika czy też rodzinnego boksera, miałaby większe szanse na ułożenie swojego życia. – Całkowity restart jej życia… Na nowo piękna i uśmiechnięta, nie pamiętająca o złu, które ją spotkało? – podsumował Jan, a dziewczyna śmiało skinęła głową. Przyjrzał się jej. Nie, zbyt pewna siebie na ofiarę. Ale na pewno miała w swej historii kogoś, kto sprawił, że zaczęła wierzyć w to, co mówi… – To tyle na dzisiaj. Jako zadanie domowe zastanówcie się, czy posiadacie wspomnienie, którego chcielibyście się pozbyć. A następnie przemyślcie, jakimi ludźmi byście się stali, jak wpłynęłoby to na waszą osobowość i kolejne działania. Widzimy się za tydzień, wtedy to przedyskutujemy. Na sali rozległ się szmer zbieranych zeszytów i składanych blatów. Jan także chwycił teczkę i dziarskim krokiem ruszył za studentami. Mimo sześćdziesięciu lat uchodził za wyjątkowo przystojnego. Pajęczyna zmarszczek na twarzy tylko dodawała mu urody. Surowe i proste rysy wyraźnie dawały do zrozumienia, że jest człowiekiem, który zawsze wie, czego chce od życia. Wrażenie robiła także jego postawa. Proste plecy, energiczne ruchy… Przypominał żołnierza, zdecydowanego i pewnego sensu swych działań. Wystarczył jednak jeden uśmiech, by uczeń rozumiał, że ma do czynienia z wykładowcą typu: dobry dziadek. Zawsze pomocny, skory do dyskusji. Nie narzucający swojego zdania, ale skłaniający do kolejnych przemyśleń. Magister kryminologii i jednocześnie doktor filozofii. Studenci nie mogli lepiej trafić. *** „Cześć kochanie” – radosny głos Joanny rozległ się w mieszkaniu, gdy tylko Jan przekroczył próg. W domu czuć było zapach świeżo upieczonego ciasta drożdżowego. Podszedł do krzątającej się w kuchni żony i pocałował ją w policzek. Uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech. Chwycił ją za dłoń i odciągnął od kuchenki. Śmiejąc się, udawała, że się wyrywa, a on obsypywał jej twarz i szyję drobnymi pocałunkami. „Bo spalę obiad” – powiedziała z kamienną miną, by po chwili oddać się jego pieszczotom. Cały dzień pracowała nad tym, by uspokoić nerwy, wyciszyć te emocje w sobie i przywitać męża jak przystało na
Sylwia Błach
opowiadania dobrą żonę: radośnie i z otwartymi ramionami. Pamiętała, że kiedyś, jeszcze tak niedawno, był dla niej najważniejszą osobą w życiu, że tylko jego kochała… A on? Kochał ją, naprawdę ją kochał. Stanowiła dla niego ostoję spokoju, sprawiała, że znów czuł się młody, zadowolony z życia. Jej uśmiech zawsze potrafił przegnać złe myśli z jego głowy, rozpromienić twarz. W jego oczach była doskonała: piękna i radosna. Nigdy nie zrzędziła, nie wytykała mu, że późno wraca z pracy czy ma dziwne upodobania. Wszystko jej w nim odpowiadało. Nic więc dziwnego, że po chwili radosnych przepychanek poczuł nagły przypływ podniecenia. Chwycił ją za dłoń i poprowadził do sypialni… Przez ułamek sekundy zawahała się, czy iść, pozwoliła, by cień niepokoju zagościł na jej twarzy… Na szczęście nie zauważył tego. Pchnął ją na łóżko. Subtelnie, kawałek po kawałku zaczął ściągać z niej ubrania. Obsypując jej twarz pocałunkami, najpierw rozpiął bluzkę, a potem zerwał biustonosz. I wtedy… Ujrzał to, co tak bardzo kochał i tak bardzo nienawidził. Ogromne fioletowo-czarne siniaki pokrywały jej brzuch, a potem coraz niżej znaczyły mroczną linię pożądania na podbrzuszu, łonie, udach… Zamknął oczy i poczuł narastającą erekcję. W jednej chwili zerwał z niej wszystkie ubrania, a potem sam stanął przed nią nagi. „Obciągnij mi” – powiedział. Nie mógł się oprzeć temu pragnieniu, to było silniejsze od niego. Spojrzała wielkimi, niebieskimi oczami, wypełnionymi niedowierzaniem. „Kochanie… Co się stało… Czemu…” – zaczęła, ale nagłe uderzenie w twarz sprawiło, że nie mogła powiedzieć nic więcej. Splunęła krwią, a on spojrzał oskarżycielsko. „Nie bądź taka święta, wiem, że jesteś zwykłą kurewką!”. – Nie wiedział. Nie mógł wiedzieć, bo to była nieprawda. Takie słowa jednak go nakręcały, sprawiały, że jego penis rósł, stawał się coraz potężniejszy, coraz intensywniej prosił o uwagę. Chwycił ją za włosy i szarpnął z całej siły, przyciągając do swych genitaliów. Zawyła z bólu. Była przerażona. To nie był jej kochający, doskonały mąż. „Co w ciebie wstąpiło?!” – krzyknęła, ale wtedy szarpnął ją jeszcze mocniej za delikatne blond loki. „Ssij!” – wrzasnął. Zrozumiała, że nie ma już do czynienia z mężczyzną, którego kocha. Że coś jest nie tak, że obudziła się w nim jakaś dziwna, inna natura. Ale czuła też, że nie ma wyboru. Co rano budziła się, zastanawiając, skąd ma tyle siniaków na ciele, czemu jest obolała… Uspokajał ją, tłumacząc, że w nocy strasznie się rzucała, że lunatykowała i wpadła na szafki, uderzyła się o drzwi. Wierzyła, bo jak przez mgłę pamiętała, że śniły się jej koszmary. Teraz w jej umyśle zagościło zwątpienie. Wzięła do ust jego członek. Obrzydzenie napłynęło jej do buzi porcją kwasu żołądkowego, jednak powstrzymała odruch wymiotny. Zaczęła poruszać głową w przód i tył, z całej siły ssąc, możliwie mocno stymulując go językiem, pełna nadziei, że wtedy koszmar skończy się szybciej. I nagle odepchnął ją od siebie. Poleciała na łóżko, płacząc i myśląc o tym, że nie może zacząć uciekać, choć każdy mięsień jej ciała był napięty do granic możliwości, gotowy na szaleńczy wysiłek, walkę o życie. Zaskoczyła go jej łagodność, uległość. Zaskoczyła, a po chwili zdenerwowała. Co z zabawą?! Obrócił ją na brzuch i uniósł jej biodra, celowo chwytając za najbardziej posiniaczone miejsca. Nagły ból sprawił, że zawyła, a wtedy uderzył ją z całej siły ręką w kręgosłup.
Restart umysłu
Krzyknęła ponownie, gdy wszedł brutalnie między jej pośladki. Potrzebował kilku sekund, by w niej eksplodować. Miała nadzieję, że to już koniec. Leżała skulona na łóżku, próbując powstrzymać łzy. Nie rozumiała, co się stało z jej mężem, nie pojmowała tego całkowicie… I wtedy zobaczyła, jak podchodzi do niej z biczem. Rzemienie w ułamku sekundy opadły na jej piersi, wywołując niewyobrażalny ból. Bił raz po razie, a ona krzyczała… Gdy odszedł, zostawiając na jej ciele czerwone smugi, zrozumiała, że dopiero się rozkręca. Kątem oka ujrzała, jak jego penis się unosi. Błysk igły w jego dłoni… Joanna zemdlała z przerażenia. *** Jan siedział na brzegu łóżka. Nie dręczyły go wyrzuty sumienia. Już jakiś czas temu odkrył, że jedyne, co jest w stanie rozładować jego napięcie seksualne, to ostra jazda. Oczywiście mógł jak inni mężczyźni szukać zadowolenia u dziwek. Jednak zbyt mocno kochał swą żonę, by ją zdradzić! Nie dałby rady jej tego zrobić, nie mógł, nigdy! Dlatego teraz trzymał na kolanach laptopa, do którego podłączone zostało jakieś dziwne urządzenie. Kształtem przypominało wojskowy hełm, jednak jaskrawa kolorystyka, wypustki w środku i odchodzące przewody sprawiały, że postronnemu obserwatorowi mógł kojarzyć się z narzędziem tortur stworzonym przez szalonego naukowca, celowo zbyt jaskrawym, jakby kpiącym z ofiary.
19
opowiadania Na ekranie laptopa otwarty był program „Restart umysłu”. Jan napisał go kilka miesięcy temu. Nie rozumiał, jak mogło okazać się to tak łatwe! Kilka impulsów elektrycznych reprezentowanych przez kod zero-jedynkowy potrafiło w szybki i bezpieczny sposób wybrane wspomnienia zapisać w pliku. W ten sposób odkrył najlepsze lekarstwo na strach, ból i cierpienie wywołane nagłym złym wydarzeniem w życiu. Jednak zamiast przedstawić światu swój wynalazek, opatentować go i zacząć służyć ludzkości, zdecydował się zachować odkrycie dla siebie… W swojej głowie tłumaczył, że zadbał tym o dobro ukochanej. Czuł, że może w nocy zrobić, co zechce, a potem sprawić, że ona o tym zapomni. Dbał o ich wzajemny komfort psychiczny! Był zaspokojony, a ona wciąż pozostawała niewinnym aniołem. „Postępuję właściwie” – powtarzał. I wierzył w to. Nagle poczuł mocne uderzenie w głowę. Osunął się na łóżko, a świat utonął w ciemności…
z przerażenia. Czuł, jak obraz rozżarzonego członka wypełnia jego umysł, jak krew napływa do spuchniętej twarzy… Pamiętał każdą sekundę bólu, który jej sprawiał, tak jakby sprawiał go sobie. I wiedział, że to dopiero początek procesu, że zwariuje, nim wszystkie osiemdziesiąt siedem dni napłyną do jego głowy… Zapragnął umrzeć, gdy poczuł, jak mroczny lateks wypełniał jej-jego wnętrzności, wypryskując do środka gorącą wodą… Joanna siedziała obok, uśmiechała się. I to był jej pierwszy szczery uśmiech tego dnia. Uśmiech satysfakcji.
Sylwia Błach
*** Jan otworzył oczy. Leżał w sypialni. Przez chwilę sądził, że po prostu zemdlał. Jednak pulsujący ból z tyłu głowy wykluczył tę opcję. Spróbował się podnieść i wtedy zrozumiał. Był przywiązany do łóżka, a w cieniu stała jego żona z laptopem w ręku. Dostrzegał tylko jej niewyraźny uśmiech, przewody biegnące od jej dłoni… – Zdejmij to ze mnie! – krzyknął przerażony, gdy zrozumiał, że ma na sobie kask. – Ani mi się śni, skurwielu – w głosie jego żony nie było nic ze znanej mu łagodności. – Ty draniu! – Kochanie… Robiłem to dla naszego dobra, zrozum. – Dla naszego czy twojego? Torturowałeś mnie, a potem czyściłeś mi mózg, bym tego nie pamiętała! Byś mógł codziennie powtarzać to… to… Ach! – Ale… Ale… Skąd? Jak? – Zapomniałeś, draniu, że studiowałam informatykę? Coś mi nie pasowało w tych siniakach, coś w mych snach nie dawało mi spokoju. Postanowiłam przeszukać twój komputer i odkryłam dziesiątki dziwnych plików, zabezpieczonych hasłem. Oczywiście łatwo było się domyślić, że będzie ono brzmiało „zimbardo”. Nie mogłeś wymyślić czegoś lepszego? Po kilku godzinach poświęconych na próby odtworzenia tych dziwnych plików zrozumiałam, że to zakodowany obraz i dźwięk. Nie wiem, jak udało ci się dokonać czegoś tak wielkiego, przyznaję, zaimponowałeś mi. Do momentu, gdy je odczytałam… – Nie, proszę, to nie tak… – Tam były wspomnienia, które mi wymazałeś! Gwałty! Cholerne, codzienne, pierdolone gwałty! Ty skurwielu! – krzyknęła, a wtedy naprawdę się przeraził. Zaczął się szarpać. – Kocham cię… Przestań… Nie rób nic pod wpływem emocji. – To nie jest miłość. – Co chcesz zrobić? Wyczyścisz mi pamięć? – Gorzej… – Złość na jej twarzy zastąpił tajemniczy uśmiech. – Przerobiłam twój program. To akurat nie było trudne. I wtedy pojął. Krzyknął, szarpnął się, zapragnął zrzucić kajdany i chwycić ją. Przeprosić, błagać o wybaczenie, skomleć o litość. Mógł jednak tylko obserwować, jak powoli, z rozmysłem, siada obok. Celowo tak, by widział ekran. I klika nową ikonkę w programie, ikonkę, której pod wpływem emocji wcześniej nie zauważył. „Przywróć”. Poczuł, jak wspomnienia napływają do jego głowy. Jego ciało wypełniły ból i rozpacz, wzdrygnął się, zesztywniał
20
Gdy przyszła na świat 12 listopada 1991 roku, ponoć na sali na kilka sekund zgasło światło, a gdzieś w mrokach szpitalnych korytarzy dał się słyszeć złowieszczy śmiech... Pisze, odkąd pamięta. Zadebiutowała w 2010 roku zbiorem opowiadań „Strach”. Potem przyszła pora na pierwszą powieść – „Bo śmierć to dopiero początek”. W 2013 jej opowiadania ukazały się w dwóch antologiach: „Gorefikacje” i „Zombiefilia”. Publikowała także w sieci, m.in. na łamach: horrorreviews.com, niedobreliterki.wordpress.com, exfabula.thetosterst.pl, w czasopismach „Qfant” oraz „Coś na progu” czy w zinach ActionMag oraz Lost&Found. Od pewnego czasu bezczelnie romansuje z niejakim Bizarro. Związek ten opisuje trzema słowami: seks, przemoc i orzeszki. W wolnym czasie studiuje informatykę na Politechnice Poznańskiej, prowadzi dwa blogi i oddaje się swoim pasjom: kryminologii, wizażowi, modzie, antropologii wampiryzmu.
Sylwia Błach
opowiadania
Tomasz Czarny Maska
Ilustracja: Tomasz Bełzowski Otworzyłem oczy. Leżałem jeszcze chwilę, próbując sobie uświadomić, gdzie się znajduję. To nie był mój sufit i to nie było moje łóżko. Nic nie pamiętałem z wczorajszego wieczoru. Próbowałem sięgnąć pamięcią głębiej, ale to również nie dało satysfakcjonującego rezultatu. Łóżko było w takim starym stylu, wielkie i wygodne. Nie bolała mnie głowa ani nie chciało mi się wymiotować, więc kac raczej odpadał. Nie czułem też suchości w ustach. Obróciłem głowę w lewo i wtedy ją zobaczyłem. Stała naprzeciw i mi się przyglądała. Wyglądała na jakieś siedemnaście, góra dwadzieścia lat. Z początku się przestraszyłem, ale była to raczej reakcja spowodowana samym zaskoczeniem niż jej wyglądem. Ubrana była w białą, przezroczystą halkę na ramiączkach, przez którą prześwitywały wspaniałych kształtów piersi. Miała kasztanowe włosy, zburzone w nieładzie, brązowe oczy i trupio bladą cerę. Była piękna. ‒ Witaj. W końcu się obudziłeś, nie mogłam się już doczekać – powiedziała w moją stronę z wyraźną ekscytacją. Nie mogłem wydusić z siebie słowa. Mózg pracował na najwyższych obrotach, ale i tak nic z tego nie było. Czułem się skrępowany, nie wiedząc nic o wczorajszym wieczorze. Poza tym rzucałem nieświadomie spojrzenia na jej przebijające się przez materiał sutki. Byłem głodny. Seksu. ‒ Kim jesteś? I… jak się tu znalazłem? ‒ zapytałem nieznajomą. ‒ Nie pamiętasz? Nie mogę ci w tym pomóc, ale dobrze, że jesteś. Czekaliśmy na ciebie. Długo – odparła dziewczyna. ‒ My? Jacy my? ‒ Ja i moja rodzina. Rodzina jest jak skała, nic jej nie ruszy, nic nie zakłóci jej struktury. Nigdy – powiedziała. ‒ Gdzie ja jestem? – spytałem. ‒ Znajdujesz się moim domu rodzinnym. Jeśli wstaniesz i nie będziesz już zadawał głupich pytań, to cię po nim oprowadzę. No i poznasz wszystkich. Całą familię. Na pewno ich polubisz. A oni ciebie. Jestem tego pewna, że się dogadacie, hihi – zaśmiała się. Odrzuciłem kołdrę i wstałem. Byłem odziany w białą, starodawną piżamę. Spostrzegłem też, że pod łóżkiem znajdował się zabytkowy nocnik. Tysiące pytań przebiegały przez moją głowę, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Byłem oszołomiony. Nie pamiętałem nawet fragmentów zdarzeń z wczorajszego dnia, a co dopiero by poukładać to w całość, połączyć. Permanentna pustka. Przerażało mnie to i wywoływało podskórne dreszcze. Miałem złe przeczucia. ‒ Widzę, że ci się podobam – stwierdziła rozbawiona. Na początku nie wiedziałem, o co jej chodzi, by po chwili się zorientować. Wypukłość w moich spodniach od piżamy dawała jasno do zrozumienia, że jestem nią zainteresowany. Jakby pies merdał ogonem na widok suki. Czułem podniecenie. W normalnych okolicznościach dziewczyna na pewno
Maska
zrobiłaby na mnie jeszcze większe wrażenie. Byłem w obcym domu, spałem w obcym łóżku, nie miałem pojęcia jak się tu znalazłem i rozmawiałem z nieznajomą. W dodatku mi stanął. Nieźle. ‒ Dostaniesz tylko troszeczkę, tylko tyci tyci, by poczuć smak i narobić sobie ochoty na więcej – powiedziała, podchodząc do mnie bliżej. Nie zrozumiałem za bardzo, o czym mówi, dopóki nie podwinęła halki do góry i wyeksponowała swoich wspaniałych, pełnych piersi. ‒ A teraz liż i dotykaj – szepnęła. Zbliżyłem się, położyłem dłonie na jej biodrach i zacząłem ssać jej sutki. Były twarde i gorące, miałem wrażenie, że parzą mnie w język. Nie czułem popędu i nie wiem, czemu to zrobiłem. Po prostu musiałem. To było silniejsze ode mnie. Zatraciłem się w jej biuście na chwilę, zapominając o dręczących pytaniach i niepewności. Nawet nie wiedziałem, kim była.
21
opowiadania To na pewno musi być sen. Nie mogłem znaleźć innego wytłumaczenia. Czułem, że Dom mnie zniewala. Jego atmosfera. Do tego Ona. Kim jest i czego ode mnie chce? Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że nie wiedziałem kim jestem, jak się nazywam i co robię w życiu. Czy mam rodzinę, jak stary jestem i gdzie mieszkam. Nie wiedziałem nic. To zbyt przerażające, by nie było snem, pomyślałem. ‒ Wystarczy już. Czy choć trochę się nasyciłeś przed czekającymi cię atrakcjami? – spytała. Wierzchem dłoni przetarłem wargi, czując na nich smak jej skóry. ‒ Atrakcjami? ‒ Oprowadzę cię po całym domostwie, pokażę każdy zakamarek, każdy szczegół… ‒ Jak masz na imię? ‒ Na imię? Nie używamy tutaj imion. Rozejrzałem się po pokoju. Był brudny i zaniedbany. Szukałem swojego ubrania, ale nigdzie nie mogłem go dostrzec. Zmartwiło mnie to, ale nie zdziwiło. Wnętrze wyglądało jak z minionej epoki, co najmniej. Wszystko było zabytkowe i takie staroświeckie. Krzesła, stół. Fotel, lampka nocna. Zakurzone i brudne. Jakby od bardzo dawna nikt tu nie mieszkał. ‒ Gdzie są moje rzeczy? – spytałem. ‒ We właściwym miejscu. W szafie na dole. Wybierasz się gdzieś? ‒ Nie, ale… ‒ Na wszystko przyjdzie czas. Dowiesz się wszystkiego. W swoim czasie. ‒ Czy… ‒ Dość pytań. Przyjdzie pora na odpowiedzi. Myślę, że będziesz zadowolony. ‒ Czy zrobicie mi krzywdę? *** Szedłem za nią długim korytarzem. Wszystko wydawało mi się takie nierealne i dziwne. Ale z jakiegoś powodu nie czułem strachu. Wypełniała mnie ciekawość i spokój. Stanęliśmy przed drzwiami. ‒ To pokój wujka i cioci. Zobaczmy, co robią – powiedziała. Otworzyła drzwi. Moim oczom ukazał się oto taki widok: Na środku izby znajdowało się łoże. Takie wielkie, z baldachimem. Na początku myślałem, że może wzrok mnie myli, ale po kilku sekundach uznałem, że obraz, który mam przed oczami, jest realny. Na łóżku znajdowała się kobieta. Była młoda i ponętna. Oddawała się rozkoszy z czymś, czego nie umiem nazwać ani opisać, ale spróbuję. To… to było jak kupa mięsa, ludzkich organów i wszystkich części ludzkiego ciała połączonych w całość. Kontakt z tym czymś najwyraźniej sprawiał jej przyjemność. To – miało dużo oczu i wszystkie skierowane były teraz w naszą stronę. Kobieta zerknęła na nas tylko na chwilę, po czym znowu oddała się temu niecnemu zajęciu, nie zwracając na nas uwagi. Zrobiło mi się niedobrze. Moja towarzyszka zachichotała. ‒ To ciocia i wujek. Przyłapaliśmy ich na gorącym uczynku! Zobacz, jak się kochają. Czy to nie wspaniałe? – zachwyciła się. Popatrzyłem na nią. Dostrzegłem błysk w jej oku. Ruszyliśmy dalej. Wkrótce stanęliśmy przed kolejnymi drzwiami. ‒ To pokój mojej siostry. Bardzo go lubię, jest taki niesamowity – powiedziała moja przewodniczka. Otworzyła drzwi.
22
Na dywanie, mniej więcej pośrodku, leżała zdeformowana kobieta. Całkiem naga. Jej głowa była wielkości dorodnej dyni, w życiu nie widziałem takiego wodogłowia. Jej nogi były uniesione do góry. Nad jej częściami intymnymi pochylał się mężczyzna i zlizywał wypływające z nich fekalia i urynę. Żołądek podszedł mi do gardła i zebrało mi się na wymioty. Ledwie je powstrzymałem. ‒ To moja siostra. I mój brat. Kocham ich najmocniej na świecie – szepnęła. Ruszyliśmy znowu przed siebie. Zeszliśmy schodami na dół. Wkrótce dotarliśmy do kolejnego pomieszczenia. Zastanawiałem się, co jeszcze może mnie czekać w tym przeklętym domostwie. Jakie okropieństwa. I co mi zrobią na końcu. Ale strach nie chciał przyjść. Czułem tylko obrzydzenie. ‒ Piwnica to królestwo dziadka. Pewnie gotuje obiad z okazji twojego przybycia. Zajrzymy tylko na chwilę, nie będziemy mu przeszkadzać, nie lubi tego – powiedziała. Otworzyła kolejne drzwi. Zeszliśmy powoli schodami na dół. Po chwili uraczyło nas nikłe źródło światła. ‒ Tak jak myślałam, dziadunio przygotowuje coś na obiad – rzuciła tryumfalnie. Moim oczom ukazał się przerażający widok. Głównym obiektem znajdującym się w piwnicy był stół, na którym leżała dziewczyna. Jej kończyny były przywiązane do nóg stołu. Obok niej kręcił się niewysoki, sędziwy mężczyzna. Gdy nas zobaczył, zaśmiał się tylko pod nosem i wrócił do swoich zajęć. Kobieta miała zakneblowane usta. Była nieprzytomna. Miała wielki brzuch, co wskazywało na bardzo zaawansowaną ciążę. Staruszek wziął w dłoń jakiś metalowy przedmiot, ale nie mogłem za bardzo dostrzec, co to było. Ruchami ręki dawał nam jasno do zrozumienia, byśmy opuścili piwnicę. Tak też uczyniliśmy. Wróciliśmy schodami na górę. Nie chciałem wiedzieć, co jej zrobi, ale się domyślałem. Poczułem wstręt. Ale nie chciałem jej pomóc. Pewnie i tak nie żyła. Stanęliśmy w korytarzu. Nic nie zmieniało faktu, że moja towarzyszka strasznie mnie pociągała. Była jak zakazane marzenie, niosące w efekcie tylko ból i cierpienie. Zacząłem się z tym wszystkim oswajać. Poczułem w głębi duszy ulgę. Nie bałem się. A to było najważniejsze. ‒ Nie poznałeś jeszcze wszystkich, ale na dziś już wystarczy. Choć nie ma tu dni i nocy. Nie ma czasu. Wszystko jest inne. Lepsze. I nie ma zakazów i obowiązków. Każdy robi to, na co ma ochotę – wyjaśniła mi. ‒ Więc gdzie właściwie się znajduję? – zapytałem, w głębi duszy nie chcąc znać odpowiedzi. ‒ Domyśl się, to nie jest takie trudne, jak ci się wydaje – powiedziała. Czemu tu trafiłem? Może to nie był przypadek. To miejsce nie przepełniało mnie strachem. Czułem się przy niej bezpieczny. Sam nie wiem dlaczego. Poprowadziła mnie dalej. Jak się dobrze domyślacie, wkrótce natrafiliśmy na kolejne drzwi. Poznałem je. Te były od mojego pokoju. Otworzyła je i wskazała gestem, bym wszedł do środka. Tak też uczyniłem. ‒ A teraz odpocznij. Niedługo zawołam cię na obiad. Najlepiej się prześpij. Będę uważała, by nie weszło – powiedziała do mnie. ‒ Co nie weszło? – zapytałem. Nic nie odpowiadając wyszła, zamykając mnie i zostawiając w pustym pokoju. Położyłem się na łóżku. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
Tomasz Czarny
opowiadania
Maska
23
opowiadania *** Zbudziła mnie tak jak wtedy. Stała nade mną i uśmiechała się delikatnie. Odniosłem wrażenie, że jest jeszcze piękniejsza niż przedtem. Wszystkie moje wątpliwości i obawy gdzieś się ulotniły. Wiedziałem, że się mną zaopiekuje. Byłem tego pewien. ‒ Odpocząłeś trochę? – spytała, delikatnie gładząc mój policzek. ‒ Tak mi się wydaje. Jestem głodny. Czy mogę dostać coś do jedzenia? – poprosiłem grzecznie. ‒ Właśnie po to przyszłam. Zabieram cię na obiad w rodzinnym gronie. Wkrótce staniesz się tego częścią. Częścią nas. I na zawsze już będziesz szczęśliwy – zakomunikowała mi. Wierzyłem jej. Nie wiedziałem, gdzie jestem, jaka jest pora dnia lub nocy, ale było mi tu jakimś trafem dobrze. Jak w przyjemnym śnie, gdy nie chcesz się obudzić i stracić tę małą chwilę przyjemności. ‒ Przyniosłam ci ubranie. Przebierz się. Wszyscy już czekają. Jesteś gościem honorowym. Nie mogą się już doczekać, kiedy cię poznają – powiedziała. Na krześle obok łóżka leżał zielony garnitur. Wstałem, zrzuciłem piżamę i ubrałem się w niego. Był w staroświeckim stylu. Właściwie przypominał bardziej frak. Dziwne, bo pasował na mnie jak ulał, jakby był szyty na miarę. Gdy stanąłem w nim obok niej, zobaczyłem na jej twarzy zachwyt. Najwidoczniej podobało jej się, jak wyglądam. ‒ Przepięknie ci w nim. Chętnie pokazałabym ci jak bardzo, ale tu nie ma luster. Nigdy ich nie było. Są tutaj niemile widziane – zakomunikowała. Wzięła mnie za rękę i wyszliśmy z pokoju. Zeszliśmy schodami na dół. To, co zobaczyłem, to zapewne był salon dla gości. Ogromny. Przy wielkim stole siedziało koło tuzina osób, na moje oko. Wszyscy mieli na sobie maski. Maski zwierząt. Był tam zając, koń, pies… Ale nie to przykuło moją uwagę tak bardzo. Zrobiła to zawartość wielkiej, srebrnej tacy, która stała wyeksponowana na środku stołu. Znajdowała się na nim kobieta, którą widziałem wcześniej w piwnicy. Miała otwarty brzuch, w którego środku umiejscowiony był płód. Wzdrygnąłem się. Dziecko leżało w plątaninie jelit i pośród organów wewnętrznych. Oczy domowników spozierały na mnie spod masek. Widocznie czekali, co zrobię. Talerze i sztućce przed każdym z nich zapowiadały nieuchronnie posiłek. Cóż… Czułem fetor rozkładającego się ciała. Przyjmowałem na siebie każde ich spojrzenie. Wyglądali tak groteskowo w tych maskach. Wszyscy byli elegancko ubrani. Nawet dzieci. Jeśli to były dzieci. ‒ Zasiądź z nami do obiadu, proszę. Dziadek chciałby, żebyś czynił honory – szepnęła do mnie moja towarzyszka. Obok tacy dostrzegłem wielki nóż i już wiedziałem, co mam zrobić. Podszedłem pewnie do stołu, przyglądając się domownikom. Nikt nie powiedział ani słowa. Wziąłem nóż i zacząłem zagłębiać go w ciele noworodka zalegającego w brzuchu matki. Jego skóra nie stawiała oporu, szło szybko i sprawnie. Odkrajałem z niego kawałki, a każdy po kolei nadstawiał talerz. Moje dłonie były całe we krwi, czułem jej metaliczny zapach. Gdy z ciała dziecka już nic nie zostało, dziewczyna wskazała mi jelita. Zagłębiałem nóż teraz w nich, odcinając spore kawałki. Były tak śliskie, że wyślizgiwały mi się z rąk, ale jakoś z tego wybrnąłem. Nie było mi niedobrze i nie robiło się słabo. Byłem głodny.
24
Gdy nałożyłem strawę już wszystkim, spostrzegłem, że ściągają swe maski. I to było potworne. Tak straszliwych obliczy nie widziałem nigdy wcześniej. Zdeformowanych, gnijących, z płatami odpadającej skóry. Udałem, że nie zwracam na to uwagi. Zacząłem jeść. Kawałek niemowlęcia był słodki i gumowy. Zmuszałem się. Po chwili obrzydzenie ustąpiło i zacząłem napełniać żołądek tym martwym płodem. Jelita były zdecydowanie lepsze w smaku, przypominały cienkie kiełbaski. Wszyscy mlaskali i przełykali głośno, delektując się jedzeniem. Gdy skończyliśmy, moja przewodniczka po domostwie wstała i podeszła do mnie. Jeden z nich podał jej coś, co znajdowało się pod stołem. To była maska. Maska osła. Wszystkie oczy zwrócone były na mnie. Włożyłem ją. Stałem się jednym z nich.
Tomasz Czarny
Rocznik 81. Wrocławianin. Pisarz i promotor prozy spod znaku horroru ekstremalnego i bizarro. Z wykształcenia handlowiec. Tata sześcioletniego Jakuba. Pasjonat wszelkiego rodzaju grozy literackiej i filmowej. Debiutował na łamach portalu bizarro „Niedobre Literki” opowiadaniem „Ostateczność”. Jego teksty ukazywały się kolejno na portalach grozy, m.in. Horror Online, Horror Reviews, Kostnica.pl. oraz w internetowym periodyku „Głos Fantastyki”. Autor „Trylogii Gniewu” dostępnej w serwisie Wydaje.pl. Laureat II miejsca za opowiadanie „Winda” w konkursie na halloweenowe opowiadanie grozy w serwisie Kostnica.pl. Pomysłodawca i współtwórca e-bookowej antologii horroru ekstremalnego „Gorefikacje” oraz wydanej w portalu Wydaje.pl. „Trylogii Gniewu”. Gość Krakonu 2013. Wielbiciel twórczości Richarda Laymona, Edwarda Lee, Jamesa Herberta, Jacka Ketchuma, Johna Eversona, Wratha Jamesa White’a i Briana Keene’a. Fan mocnego rocka, grunge’u i death metalu, kilkanaście lat grający na gitarze elektrycznej. Amator kina spod znaku Johna Carpentera, Dario Argento, Lucio Fulciego, Ridleya Scotta, Jima Jarmusha i Kevina Smitha. W chwili obecnej pracuje nad pierwszą powieścią i zbiorem opowiadań.
Tomasz Czarny
opowiadania
Marek Grzywacz Szeroki uśmiech Ilustracja: Krzysztof Trzaska Dominik wiedział, że ma do czynienia z duchem. I to nie z żadnym Kacprem z durnej kreskówki, nie prześcieradłowym straszydłem rodem z domu strachów. Nawet nie z jednym z hałasujących upiorów, za którymi ganiają w programach z kablówki. Gdy tylko zobaczył, jak człowiek w długim, skórzanym płaszczu pojawia się znikąd w kłębach mgły, zrozumiał, że na jego drodze stanął gość z zaświatów. Kiedy bezgłośnie obserwował, jak duch podchodzi do Maćka, zakrywa mu usta dłonią w czarnej rękawiczce i zabiera go w nicość, zyskał przerażającą pewność, że oto zjawił się prawdziwy uciekinier z Piekła. I uśmiech. Szeroki, okropny, szyderczy. Jedyny szczegół niemożliwej do zapamiętania twarzy. Wszędzie widział ten uśmiech. W cieniach zebranych w rogu pokoju, w którym rozmawiał z policją. W łazienkowym lustrze. Odbijał się w okiennej szybie. Czaił się w nocnych ciemnościach i w świetle dnia. W jego własnym pokoju. Mając prawie trzynaście lat, czuł się dużym chłopcem, ale reagować mógł wyłącznie płaczem, rozpaczliwym błaganiem o pomoc i przeraźliwymi piskami. I czuł, przede wszystkim czuł, że to, co zobaczył, nie opuści go już nigdy. Przenigdy. Na zawsze strach, na zawsze koszmary. Aż głowa pękała. *** Justyna nie mogła ustać w miejscu, coniedzielne rytuały i kozie głosy wyjących pieśni staruszek wyjątkowo mierziły. Gdyby msza nie była tak ważna dla babci, z pewnością by uciekła. Cieszyła się, że przynajmniej zostali na dworze, nie wytrzymałaby w pachnącym kadzidłem, zimnym wnętrzu kościółka. – Pamiętajmy więc o bólu rodziny Rozwadowskich, wstawmy się za nich modlitwą, albowiem przeżywają oni ciężki czas. Nie ma większej próby niż zaginięcie pierworodnego syna, żadna próba nałożona przez Pana nie jest tak ogromną i ciężką. Módlmy się, aby dobrzy ludzie, którzy im pomagają, odnaleźli Maciusia i uczynili rodzinę na powrót całością – przemawiał z głośnika odpowiednio ponury proboszcz. Justyna zerkała na boki. Szukała wzrokiem Wero, ale nie znalazła. Widocznie dziewczyna nie czuła się zobowiązana przybyć i słuchać rozpaczliwych próśb o happy end, kierowanych do Najwyższego. Może już szykowała się do nocnej eskapady? – Pamiętajmy także o rodzinie Kuców, równie ciężko doświadczonej tragedią sprzed tygodnia. Módlmy się za Dominika, który to zetknął się z nieopisywalnym złem, będąc świadkiem uprowadzenia swego przyjaciela. Prośmy Boga, by swą łaską oczyścił jego umysł i ulżył cierpieniom. Babcia zaszlochała, łzy płynęły wyżłobieniami zmarszczek. Justyny to nie wzruszyło. Odkąd matka zabrała Domka
Szeroki uśmiech
z powrotem do Warszawy, by zajęli się nim najlepsi psychologowie, starsza kobieta płakała co chwilę. Stało się to tak powszednie, że już nie robiło wrażenia. Nie, żeby nie kochała babki. Wręcz przeciwnie, wróciła do miasteczka właśnie po to, aby się nią opiekować. Po prostu nie potrafiła jej pocieszyć. Justyna odetchnęła z ulgą, kiedy msza się wreszcie skończyła. Ale idąc powoli obok ledwo drepczącej staruszki, naraziła się na kontakt z czymś gorszym. Plotkami. Domysłami. Opowiastkami. Ludzie przed nią i za nią rozmawiali głośno, bezwstydnie podekscytowani sprawą. Donosili o kolejnych przypadkach zaobserwowania widm w oknach i na placu wokół starej szkoły. Dociekali, czyim niespokojnym duchem może być uśmiechnięty mężczyzna. Zastanawiali się, jakie skrywane grzechy sprawiły, że klątwa spadła na obie rodziny. Nie nastrajało to pozytywnie przed wycieczką, na którą namówiła ją Wero. *** Dawid znał się na swoim fachu. Wiedział, że mierzy się z totalnym, pokręconym zboczeńcem. Skurwysynem, który najpierw pozbawia dzieciaki niewinności, a potem życia. Prowadził wiele brudnych spraw, spotykał takich, kilku pomógł zamknąć. Znał ich modus operandi, uważał też, że detektywistyczny zmysł dawał mu wgląd w chory tok rozumowania potworów. Miał zamiar znaleźć porywacza i, prawdopodobnie, mordercę. Nawet nie dla kasy. Dla czystej przyjemności pozbycia się zdeprawowanego szkodnika. Dwa dni spędził na rekonesansie. Obejrzał zrujnowaną szkołę. Nasłuchał się niedorzecznych bajek, jakie wymyślali na poczekaniu miejscowi. Starał się, zgodnie z prastarą tradycją zawodową, poprzeszkadzać policji, przy okazji czekając, aż chlapną słowo za dużo. Na sto procent coś ukrywali, w to nie wątpił. Glina to glina, nawet jeżeli tutaj występowała jedynie ospała i nieporadna odmiana małomiasteczkowa. Jednak najważniejszym dokonaniem Dawida było prawdziwe tournee po powiecie, w szczególności zaś po jego rzadko odwiedzanych zakamarkach. Wyodrębnił trzy potencjalne kryjówki. Nieużywana bocznica kolejowa, na której stało parę butwiejących wagoników mieszkalnych, nie nadawała się. Teren zbyt otwarty. Podobnie bunkry w leśnej gęstwinie. Za dużo nastolatków chodziło tam pić i pieprzyć się, żeby psychol uznał je za bezpieczne schronienie. Metodą eliminacji, Dawidowi została ta ostatnia. Opuszczona fabryka. Miał przeczucie, że znajdzie go gdzieś w ogromniej hali lub w mniejszych budynkach, magazynach czy piwnicach. Policja utrzymywała, że przeszukała kompleks, ale kto by
25
opowiadania im wierzył? Dawid poznał lokalnych mundurowych i wydał werdykt – byli skończonymi leniwcami. Aż dziw, że nie zjawił się ktoś z wojewódzkiej. Obserwował fabrykę za dnia. Bez rezultatów, ale nie przykładał się przesadnie. Chciał wybrać się tam wieczorem. Miał przeczucie, że zwyrodnialec, pewny swej bezkarności, wciąż napawa się własnym dziełem. Mógł powracać do trzymanych tam zwłok i bawić się nimi do woli. Dawid liczył na to. O ósmej wsiadł do swojej terenówki. Położył na fotelu pasażera swojego ulubieńca. Pistolet SIG Sauer P229, bardziej kompaktową wersję broni używanej przez Navy SEALs i polecanej przez kolegów z GROM-u. Dał za niego sporo, poza tym zmodyfikował klamkę do własnych potrzeb. Nic dziwnego, że kochał tę zabawkę nad życie. Dawid służył niegdyś jako zawodowiec. I nie widział siebie jako knypka, który robi przy rozwodach i śledzeniu niesfornych córek. Toczył wojnę. Z groźnym wrogiem, lecz na własnych zasadach. Miał nadzieję, że Bóg pozwoli mu użyć broni jeszcze tego dnia. *** Justyna przecisnęła się nieporadnie przez wyrwę w płocie. Podarła szorty nad kolanem. Nie zważając na ubytek, przedarła się przez kłujące cienkimi gałązkami krzaki i wkroczyła na teren starej szkoły. W świetle księżyca widziała wszystko dobrze i dziękowała własnemu rozsądkowi, że mimo gorąca założyła wysokie buty. Kontakt z ostrymi trawami i ostem nie byłby przyjemny. Ruszyła przed siebie, starając się nie patrzeć na ciemne ściany i puste okna porzuconego budynku. Wero czekała na nią niedaleko tylnego wejścia. Za komuny tłumy dzieci musiały nim wybiegać na boisko w czasie przerw. – Jesteś – stwierdziła. – A byłam pewna, że scykorzysz. Na sam dźwięk słowa „szkoła” bladłaś jak dewotka na widok całujących się chomików. Justyna nie odpowiedziała, przynajmniej nie werbalnie. Podeszła do Wero, ujęła jej szyję rękoma. Zbliżyła usta do jej twarzy, wepchnęła język między ciemne wargi. Przeniosła lewą dłoń na pośladek, pieściła ciało pod dżinsami. Wero wyrwała się z jej uścisków. – Wiem, że zestawienie gejostwa i pocałunków to dla ciebie jak hasło – powiedziała. – Ale nie przyszłyśmy tu się bawić, kochana. – Daruj. Kto nas zobaczy? – uniosła się Justyna. – Nie wiem. Nie chciałabym się przekonać. Wero zwykle przyjmowała rolę tej zwariowanej. Ale w pewnych kwestiach kierowała się wyłącznie rozsądkiem. Jako nauczycielka w gimnazjum, nie mogła wzbudzać podejrzeń. Typowy polski zaścianek nie zaakceptowałby lesbijki w roli wychowawcy dzieciaków. – A tak właściwie to po co tu jesteśmy? Myślę, że to nad tym warto się zastanowić –mówiła Justyna głosem na tyle podniesionym, na ile pozwalała konspiracyjna otoczka. – Szukamy duchów – odparła Wero, wyjmując cienkiego papierosa z paczki. – Daj jednego. Justyna zapaliła, patrząc na nieco rozbawioną twarz swojej dziewczyny. Wypuściła dym i spytała: – Ktoś ci kiedyś mówił, że szalona suka z ciebie? – Szalona, tak, parę razy to słyszałam. Suka, o nie… Tak możesz mówić do mnie tylko ty.
26
– Czuję się zaszczycona. Nie zmienia to faktu, że nadal nie rozumiem. Po co? – Sprawdzimy, czy twój brat ma rację. – Nie ma. On widzi duchy. Odbiło mu, co mnie wcale nie dziwi. – Wydaje się aż nadto w to wierzyć. I nie pierdziel, sama tak powiedziałaś. – Przez łzy. A ludzie potrafią całkiem przekonująco opowiadać, że Barack Obama to jaszczurowaty kosmita w ludzkiej skórze. Albo że rozmawiają z istotą z wyższego poziomu egzystencji o imieniu Kajtuś. Szajbus plotący nieco składniej to nadal szajbus. Czemu Domek miałby być inny? – I, słuchając od tygodnia tych wszystkich historii ani razu nie rozważałaś opcji, że coś w tym jest? Naprawdę? Trafiła w czuły punkt partnerki, sytuujący się gdzieś pomiędzy obwinianiem się i przerażeniem zachowaniem Dominika. – A jak tu naprawdę grasuje jakiś zwyrol? – Justyna próbowała się jeszcze bronić. – Gaz. I przez całe liceum ćwiczyłam na kumplach kopanie w jaja. Samoobronę mam w małym palcu. Słuchaj, mała, jeśli nie ma tu nic nienormalnego, to jedyną konsekwencją będzie niewyspanie. A jeśli jest… To przekonasz się, że twój brat nie zmyśla. To się liczy, nie? – Pewnie tak – odparła i wyrzuciła fajka. Coś zaszeleściło w krzakach zakrywających wyrwę w płocie. Justyna prawie podskoczyła. Odwróciła się i przyjęła postawę obronną. Przynajmniej w założeniu. – Artek – stwierdziła Wero, niewzruszona. Z roślinnego kłębowiska wyłonił się spory cień. Wyszedł na oświetloną księżycową poświatą przestrzeń. Ukazały się okulary w modnej oprawce, t-shirt z nieśmiesznym śmiesznym napisem, opinający tors ukształtowany godzinami zmagań na siłowni oraz cała reszta Artura. Chłopak natychmiast podszedł do nich. – Fuck, przypomnijcie mi proszę, do czego właściwie mnie potrzebujecie? – powitał koleżanki. – Myślałem, że nie przejdę przez tę zasraną dziurę. – Ciszej, troglodyto – skarciła go Wero. – I dobrze wiesz. – Bo kumam cokolwiek w tematach paranormalnych. Wielkie mi halo, pooglądać parę dokumentów i naczytać się świętej pamięci Faktora X. – Nie pierdziel, Artek – włączyła się do wymiany zdań Justyna. – Zawalasz nocki, pisząc na forach dla pokręconych i czytając relacje ze spotkań z kosmitami. Czy inny szajs. Choć twoi ziomale pewnie o tym nie wiedzą, co? – Nie chwalę się inteligencją. Na to nie podrywa się lasek. – Na podrywanie lasek, Artur, to dla ciebie, na moje oko, jest trochę za późno. I nie pochlebiaj sobie. Fiksacja na punkcie bajek to nie wyznacznik wysokiego IQ. – Ej, nie zniechęcaj nam eksperta – wtrąciła Wero. – Dzięki, ale adwokata nie potrzebuję. Poza tym, co to za pomysł? To jest, kurwa, miejsce zbrodni. Nie uważacie, że to nie lokalizacja na zabawę w polowanie na duchy? – Artek, psy już tu nie wrócą. – Entuzjazmu nauczycielki nie dało się przytłumić. – Bo wszystko przeszukali! Co tu po nas? – Duchów nie szukali – ucięła dyskusję Wero. – Dajcie spokój, klub narzekaczy sobie załóżcie. Przydałby się wam dreszczyk emocji. – Po tym wszystkim, nie bardzo. Raczej prozac – rzuciła Justyna, maskując sarkazmem fakt, że wypowiedź uraziła ją do głębi. Weronika czasem wykazywała się zabójczym bra-
Marek Grzywacz
opowiadania kiem empatii. Jednocześnie, choć wstydziła się przyznać, Justyna podziwiała jej radosną żądzę szczeniackiej przygody. Gdy Wero była blisko, od razu robiło się ciekawiej. Ta aura sprawiała, że Justyna – od pamiętnego momentu, w którym zorientowała się, że to nie głęboka przyjaźń czy zapatrzenie – czuła się przy niej jak na haju. I to pomagało. W tej chwili tylko troszkę, ale zawsze. Milczeli. Na niebo wpłynęły chmury i zrobiło się dużo ciemnej. Artek pierwszy wyjął latarkę. – Dobra, do środka. Już – zadecydowała Wero. Nikt nie zaprotestował. Justyna spojrzała jeszcze w górę. Popękana elewacja i wypaczone resztki okiennych ram robiły przygnębiające wrażenie, zwłaszcza w nocy. I strach, pojawiło się trochę strachu, ale w ilości zdolnej do opanowania przez rozum. Przynajmniej do chwili, kiedy Wero potknęła się na progu budynku i ledwo zachowała równowagę, cudem unikając spotkania z posadzką. – Spokojnie – powiedziała poszkodowana. – To nic, źle postawiłam nogę. – Nie skręciłaś? – spytał Artek. – Jest okej, idziemy. Trójka wkroczyła do starej szkoły, oświetlając latarkami zniszczone ściany. Tylko Weronika zerknęła za siebie. *** Dawid skradał się przez halę fabryczną. Z linii produkcyjnej zostały tylko podstawowe elementy, których nie dało się wynieść i odsprzedać. Przez rozbite szkło dachu wpadało zimne światło pełni. Słyszał jedynie własne kroki, powielone echem. Przeczucie, że coś znajdzie, nie opuszczało go, ale zwiedzanie głównego obiektu uznał za raczej bezcelowe. Ruszył ku najbliższemu wyjściu, uważnie obserwując otoczenie. Przemknął przez plac, kiedyś zapewnie pełny ciężarówek czekających na ładunek. Budynki wokoło służyły za magazyny. Wszystkie połączono, tworząc narożnik stykający się z murem. Wchodząc przez jedyne otwarte drzwi, opuścił broń. Zapalił latarkę. To wnętrze też opróżniono. Odnotował, że ściany nie są pokryte graffiti, a wkoło wala się niewiele odpadków. Nikt tu nie przychodził, ani żądni wrażeń miłośnicy industrialnych klimatów, ani nawet żulki. Przeszedł do następnego pomieszczenia. W trzecim z kolei znalazł wydzieloną ścianami i zaopatrzoną w grube odrzwia część, prawdopodobnie schowek. Zbyt oczywiste miejsce, rzucające się natychmiast w oczy. Wtedy coś się zmieniło. Pot ściekł mu po czole, nagle i obficie. Pod skrońmi rozległo się dudnienie, potem taki dźwięk, jakby ktoś włączył mu w głowie wiertarkę udarową. Nigdy czegoś takiego nie czuł. Zaczęło się, kiedy spojrzał w kierunku zamkniętego pokoju. Dawid zastanawiał się chwilę, aż znalazł wytłumaczenie. Te nietypowe objawy były znakiem. Nawoływaniem intuicji. Powinien sprawdzić, co tam jest. Cieszył się, że nawet jego organizm to rozumie. Okazało się, że drzwi są otwarte, co przyjął z ulgą, bo nie wyważyłby ich w żaden sposób. Za nimi znajdował pokój z dwoma rzędami metalowych półek. Stwierdził, że musieli tam przechowywać
Szeroki uśmiech
coś wymagającego odizolowania od reszty magazynu. Ale zdziwiło go, że natknął się na coś jeszcze. Pustą futrynę i zawiasy po wyrwanych drzwiach, obok tego ślad po jakimś urządzeniu, kilka wystających przewodów. Zbliżył się. Oczy go nie myliły, miał przed sobą schody prowadzące w dół. Żałował, że nie przejrzał planów, ale kto by miał czas w sytuacji, gdy zwyrodnialec nadal grasował na wolności? Szedł ostrożniej. Liczył stopnie. Sporo. Nie potrafił wydedukować, do czego mogły służyć tak głębokie podziemia. Pod fabryką? W końcu stanął na równym podłożu. Rozciągał się przed nim ciemny korytarz. Światło ujawniło zamurowane przejścia na prawej ścianie, a przy okazji unoszące się w powietrzu drobiny kurzu i pyłu. Pachniało wilgocią i czymś jeszcze. Nie zgnilizną, nie starością. Czymś gorszym. Nie zważał na smród. Wiedział, co to może oznaczać. Nie biegł, zachowywał się jak najciszej. Na końcu korytarza znalazł drzwi. Słabe. Można było wywalić kopniakiem. Pozostało tylko kopnąć. *** Szkołę nazywano starą już za ich dzieciństwa. Kiedyś uczyły się tu dzieciaki nie tylko z miasteczka, ale i z okolicznych wsi. Na początku lat osiemdziesiątych ktoś podjął decyzję o wybudowaniu dwóch mniejszych, jednej w samych Skowronicach, a drugiej na północy gminy. Szkoły nigdy nie zagospodarowano ponownie. Nikt nie pytał, dlaczego porzucono kawał zdatnego do użytku budynku. Za komuny logika i tego typu błahostki nie były wszak w cenie. Ktoś dawno powinien to zburzyć – myślała Justyna, oglądając ściany pokryte złuszczonymi resztkami jasnej farby. – Na parterze nic – potwierdził Artur. Miał rację, oprócz biurka i dwóch zbutwiałych szafek w gabinecie dyrektora, pomieszczenia na dole świeciły pustkami. Wero zrobiła minę, która nie przypadła do gustu Justynie. – Ja idę rozejrzeć się na piętro – powiedziała. – Wy do podziemi. O ile pamiętam, są tam piwnice, kotłownia i takie tam. Dobra kryjówka. Artur podrapał się po potylicy. – Chyba nie powinniśmy się rozdzielać, co? – zapytał. – Z tego nigdy nie wychodzi nic dobrego. – No co ty, Artek. To tylko sypiąca się szkoła, nie dramatyzuj. Justyna milczała. Oczekiwała, że Wero niedługo się znudzi. – Jak chcesz. – Artur się poddał. – Tylko uważaj. Tam mogą być dziury w podłodze. – Spoko. To wy miejcie się na baczności. Na dole jest ciemniej i dużo, dużo ciaśniej. – Wydawało się, że Weronika stara się wytworzyć upiorny nastrój. Niespecjalnie jej wychodziło. *** Dawid przykucnął, czując, że wnętrzności zbijają mu się kulkę, że żołądek wyrywa się na zewnątrz. Nie dziwne, że śmierdziało. Tego się obawiał, ale widok kompozycji ułożonej przez psychola i tak wbił go w ziemię. Korpus wisiał na hakach wbitych w skropioną czerwienią ścianę. Resztki piętnastolatka, bez rąk i głowy, z nogami uciętymi w kolanach. Ubrał je w różową, podartą sukienkę. Krocze zakrył koronkowymi majteczkami, które szybko
27
opowiadania zmieniły kolor na karmazynowy. Pod ciałem, przy samej podłodze, morderca namazał dziwne zawijasy krwią i ekskrementami ofiary. Bazgroły obłąkańca. Najgorsza była głowa. Leżała na skleconym z desek ołtarzyku, obwieszona lampkami choinkowymi i posypana brokatem. Zrobił dzieciakowi krzykliwy makijaż, oczy wyjął i zastąpił połówkami plastikowego jajka Kinder Niespodzianka. Blond kudły wyrostka związał różowymi gumkami w dwa kucyki. Usta podtrzymywał w rozwarciu instrument, który Dawid rozpoznał jako akcesorium do sadomasochistycznych praktyk. Wzdrygnął się, poczuł, że dłoń ściskająca pistolet zaczyna się trząść. Nawet nie chciał myśleć… Dawid nigdy nie widział czegoś tak wynaturzonego. Ratując się przed własną słabością, zaczął analizować otoczenie. Nie pomagało to, że powróciło natarczywe wiercenie w głębi czaszki Pod sufitem podwieszono mocną żarówkę, dobrze oświetlającą przerażającą wystawę. Zuchwały ruch, Dawid nie pojmował, jak psychol zapewnił sobie dopływ prądu. Przepych ekspozycji wskazywał, że zabójca przychodził tu ekscytować się swoimi dokonaniami. Albo liczył, że zostaną znalezione. Teoria nie pozbawiona podstaw. Jak policja mogła to przegapić? Dawid zrozumiał w momencie, gdy hałas w jego głowie osiągnął apogeum. Pułapka. Morderca wiedział, że detektyw się zjawi. *** Weronika weszła do klasy. O dziwo, tam zachowało się trochę sprzętu. Ławki, biurko nauczyciela, tablica. Była przez to może bardziej niepokojąca niż ogołocone pomieszczenia parteru. Wero widziała wyryte na blacie głupie napisy i dziecięce, nieporadne rysunki. Dziwne myśli napłynęły jej do głowy. Prawdę mówiąc, odkąd weszła do szkoły, nie czuła się sobą. Zaczęło się od omdlenia przy wejściu. Choć zbagatelizowała sprawę, przez chwilę zdawało jej się, że padnie. Nagła słabość, luz we wszystkich mięśniach, pulsowanie w czole. Jakby uderzyła ją wysysająca siły fala. Pochodząca z wnętrza szkoły, to Weronika uznała za oczywistość. Nie zdradziła się przed Arturem i Justyną. W końcu to ona wyciągnęła ich na tę wycieczkę. Ale w murach budynku zniknęła buńczuczna pewność siebie i ciekawość Wero, zostawiając małą, biedną Weronisię na łasce odczuć tak długo nieobecnych, że niemal zapomnianych. Dlatego poszła na górę. Myślała, że udzielił się jej ponury klimat. Łudziła się, że po paru minutach samotności wszystko się unormuje. Myliła się. To było coś innego i musiała przyznać, że nie potrafiła myśleć o tym miejscu inaczej niż jako o centrum mroku, ściągającym jakąś negatywną energię z całej okolicy. Upajającym się ciemnością. Była tu kilka razy w dzieciństwie, nigdy nie doznając niczego nietypowego, więc ta zmiana postrzegania szkoły tym bardziej przytłaczała. Stuknęła kłykciami palców o blat, wyłącznie po to, by zwyczajny do bólu dźwięk przywrócił ją rzeczywistości. Weronika, świadoma obecności czegoś ukrywającego się w niszczejącym budynku, wstydziła się pobudek, które ją tu sprowadziły. Owszem, chciała pomóc Justynie. Nie po to, by znaleźć powód cierpień Dominika. Ta trauma była zrozumiała. Raczej wyrwać dziewczynę z domu pełnego la-
28
mentów i niewypowiedzianych oskarżeń, dać złudzenie robienia czegoś w celu naprawienia sytuacji. Ale prawdziwe powody… Weronika nigdy nie miała czasu na przejmowanie się problemami, mętną przyszłością i rzeczami ostatecznymi. Chciała żyć, żyć i jeszcze raz żyć. Gdyby zupełnie nie krępował jej rozsądek i zobowiązanie posiadania ułożonego na pokaz rodzince żywota, dawno uciekłaby w świat, by bez ustanku próbować nowości. Takie nastawienie miało jednak wady. Szybko gubił się urok doznań. I orgazm, i upojenie, i narkotykowe odloty – każdy element życia stawał się w końcu tak przewidywalny, że po endorfinowych szczytach trzeźwość stawała się jeszcze bardziej dołująca. Bała się nazywać to „pustką”, podobnie jak obawiała się, że nowe uczucie też okaże się po czasie tak trywialne, jak chemiczne reakcje leżące u jego podstaw. Gdy tragedia wzbudziła w ludziach przekonanie, że w miasteczku działają nieznane siły, pomyślała, że chciałaby tego doświadczyć. Po prostu zetknąć się z czymś, co wykracza poza materialne kategorie. Znalazła naciągany pretekst, by znaleźć się w domniemanym epicentrum. Wątpiła, oczywiście, ale… Chyba się doigrała. Postanowiła wrócić na dół. Kiedy już miała ruszyć, usłyszała najokropniejszy dźwięk świata. Zgrzyt kredy rysującej po tablicy. Obróciła się, by zobaczyć koślawy napis. NIE WARTO ODŁĄCZAĆ SIĘ OD STADA, CO? Ledwo zdusiła krzyk. Obserwowała ze zgrozą wiadomość zostawioną właśnie dla niej. Niewidzialna ręka zaraz dopisała postscriptum. MASZ PRZEJEBANE. Ucieczka. To słowo rozsadzało jej mózg. Uciekaj, uciekaj, uciekaj. Ale mięśnie nie słuchały, oczy nie potrafiły powędrować w inną stronę. Tablica buchnęła kredowym pyłem, który zmienił się w gęstą mgłę. Wznoszącą się, wlatującą przez zeżarte rdzą kratki wentylacji, wpływającą przez puste okna. Po chwili wypełniła całe pomieszczenie. Powietrze zrobiło się lepkie. Weronika miała w nozdrzach zapach kredy, w ustach jej smak. Przyszedł po nią. Duch wtopiony w ściany budynku pragnął teraz Weroniki. Mgła skropliła się w bulgoczącą ciecz, zarys powstającego kształtu. Pierwszy zestalił się uśmiech. Szeroki, okropny, szyderczy. Artur oparł się o jedną z obdrapanych szafek, nie przejmując się brudem. Westchnął pokazowo. Justyna skierowała na niego snop światła. W kotłowni odnaleźli tylko warstwy sadzy i resztki instalacji grzewczej, których nie udało się rozmontować wandalom. W piwnicach tylko śmieci. A tu, w dawnej szatni, rząd szafek pokrytych wulgarnymi napisami. Owszem, prezentowały się dość przerażająco, zwłaszcza jak się pomyślało, że kiedyś dzieci przechowywały w nich ubrania, worki z kapciami i drugie śniadania. Ale ogólna upiorność nie świadczyła o obecności duchów. Sceptycyzm Justyny zmienił się w pewność. – Weronika i jej pochrzanione pomysły – odezwał się Artur. – Mogłem spać albo, nie wiem, jakiś film obejrzeć. Powiedz mi, Justa, jak dałaś się namówić? Dla ciebie to musi być dopiero mordęga. – Nie, jest okej – zaprzeczyła. – Nie widzę w tym nic złego. – Zgadzasz się tak na wszystko? To ty jesteś tą bierną, tak? – Przeginasz.
Marek Grzywacz
opowiadania – Słuchaj, Wero może się czasem zdawać najmądrzejszą osobą pod słońcem, ale to maska. Ona jest zdrowo świrnięta. Wszystko, co robi, robi dla swojej własnej, chorej przyjemności, dla nikogo innego. I powinnaś to wreszcie zrozumieć. – Ty też tu jesteś, nie? Artek chciał odpowiedzieć, ale nagle oderwał plecy od szafki, nachylił się, złapał się za brzuch. Wyprostował się dopiero po minucie. Justyna zobaczyła, że zbladł. – Co ci jest? – zapytała, przestraszona. – Wyczułem… Czyjąś… Obecność. – Naprawdę? – pisnęła. – Zgłupiałaś? Żołądek mnie rozbolał, normalnie prawie pawia puściłem. Kurde, muszę przystopować z tymi kebabami. – Chyba z anabolami – odparła, wpatrując się sugestywnie w jego mięśnie. – Słuchaj Justa, ja odpadam. Chodźmy na zewnątrz, zajaramy sobie i w spokoju poczekamy, aż Wero znudzi się grzebanie w tym syfie. – No, nie wiem… – Dziewczyno, czuję się jak gówno. Nie zostanę tu chwili dłużej. Justyna wahała się, bo sama nie widziała w tym sensu. Lojalność wobec Wero to jedno, ale włóczenie się po ruinach wcale nie poprawiało jej nastroju. Już miała zgodzić się z Arturem, gdy ciszę przerwał pojedynczy, przejmujący wrzask. Kobiety. Wero. – Co się dzieje? – Spokojnie. – Artur wzruszył ramionami. – Weronika znudziła się i teraz próbuje nam wyciąć numer. Nie daj się nastraszyć. – Nie sądzę, Artek… Coś się stało! – Polecisz na górę i zobaczysz. Tylko potem nie mów, że nie ostrzegałem. Wero jest trzepnięta. Jeśli tobie potrafi teraz takie rzeczy robić, to… – Morda! Przeginasz mocno! Lecimy na górę i masz się zamknąć! Nie odpowiedział. Oświetlił korytarz prowadzący do schodów i ruszył bez dalszych komentarzy. Cisza, która zapadła, była najbardziej złowieszczą, jaką Justyna potrafiła sobie wyobrazić. *** Dawid przeklinał własną głupotę. Próbował trzymać nerwy na wodzy, ale czuł strach. Lęk przed tym, co mogło kryć się za jego plecami. Nie drgnął jednak, nie uniósł broni. Udawał, że wpatruje się w zbezczeszczone zwłoki Maćka Rozwadowskiego. Psychol był cichy, ale, na własne nieszczęście, nie tak cichy, jak mu się wydawało. Dawid obrócił się gwałtownie w momencie, gdy dłonie w czarnych rękawiczkach miały sięgnąć ku jego szyi. Walnął napastnika w głowę kolbą pistoletu, potem pchnął go mocno. Zabójca gruchnął plecami o ziemię, ogłuszony. Detektyw mógł się przyjrzeć ludzkiemu ścierwu. Ubrany tak, jak w zeznaniach Kuca. Podniszczony skórzany płaszcz i tak dalej. Reszta mniej się zgadzała, cechy mistycznego monstrum z zaświatów nadała porywaczowi dziecięca wyobraźnia. Nie ogromny, przeciwnie, kiepsko zbudowany. Nie otaczała go żadna mgła, nie pojawiał się znikąd, był po prostu cichy i sprytny. Uśmiech. Uśmiech się zgadzał. Dawid nie dowierzał. Zboczeniec uśmiechał się szeroko nawet, gdy leżał nieprzytomny na zakurzonej podłodze. Był równie odrażający, co jego „dzieło”.
Szeroki uśmiech
Dawid odczekał chwilę. Wycelował dopiero wtedy, kiedy świńskie oczka psychola otworzyły się, a palce zaczęły wędrować po posadzce. Musiał być choć trochę świadomy tego, że umiera. Detektyw wystrzelił. Raz, drugi, trzeci. Potwór zdechł cicho, chwila spazmów, parę jęków i po nim. Za spokojna śmierć dla takiego szczura. Dawid strzelił raz jeszcze, dla pewności. Potem przyklęknął przy zwłokach. Sięgnął ręką, by zamknąć usta martwego drania, zmazać ten uśmiech z jego twarzy. Gdy się udało, wyjął komórkę, wybrał numer alarmowy. Policji nałgał przepełniony uczuciem błogości. Wykonał misję. *** Na piętrze nie znaleźli nikogo. Sprawdzili wszystkie puste klasy, ubikacje straszące gołymi rurami, nawet schowki na miotły. Nic. Ani śladu Wero. Justyna czuła, że zaraz się rozpłacze. Artek, chociaż wyglądał jak trup, zachowywał spokój, co demonstrował ironicznym półuśmieszkiem. – Z nią jest naprawdę nie halo. Nastraszyła nas i zwiała, pewnie jest już w połowie drogi do domu. Widzisz, z kim się zadajesz, mała? – mówił z absolutną pewnością. – To nie tak. Przeraziło ją coś i uciekła? – racjonalizowała Justyna. Chociaż Wero nigdy niczego się nie bała. Jej dziewczyna nie była zdolna do bezmyślnej paniki. To jedna z cech, za które ją ubóstwiała. – Ciebie naprawdę zaślepiło od tego zakochania. Jak nastolatkę. Artkowi odpowiedziało głośne szuranie, dochodzące z korytarza. Wybiegli z klasy. Oświetlili korytarz prowadzący do schodów. Na granicy zasięgu latarek stała ciemna postać. Czekała. Wreszcie, po krzyku Justyny, po przekleństwach Artura, postanowiła zaprezentować się w pełniej krasie. Skórzany płaszcz, ciężkie buty, opadające na twarz pozlepiane kudły i uśmiech. Tak szeroki, że wydawał się wypadać z ram ust. Porywacz z koszmarów zbliżał się powoli. Artek osłonił koleżankę ciałem. Rzucił potworowi odważne spojrzenie. – Nie radziłbym! – krzyknął. Uśmiechnięty zignorował ostrzeżenie. Stukot kroków wydawał się wszechogarniający, przygłuszał wszystko, kwilenie Justyny, odzywki Artura. Nagle zaczął biec. Artek zdołał zareagować. Rzucił latarkę, wyjął coś z kieszeni i ruszył na spotkanie bestii. Zderzyli się, szybki ruch muskularnego ramienia, uśmiechnięty zgiął się. Justyna zobaczyła krew tryskającą z brzucha napastnika. Porywacz upadł na podłogę, tuż przed stopami Artura. Nóż sprężynowy, który chłopak wyjął jednym ruchem z trzewi uśmiechniętego, pokrywała gęsta posoka. – Mówiłem, żeby nie podchodził – wytłumaczył Artur. Jednak jego twarz też zastygła w niedowierzaniu. Był tak samo przerażony jak Justyna. Podniósł latarkę, potem nachylił się nad zwłokami. Sprawdził puls i wtedy odkrył coś dziwnego. – Co to ma być, pieprzony Scooby Doo? – spytał. Jednym ruchem zdjął twarz trupa. Zwykła gumowa maska, jak ze sklepu ze śmiesznymi drobiazgami. Jak mogli pomylić ją z prawdziwym ludzkim obliczem? Jednak pod nią... Tak dobrze im znana twarz Wero. Martwa i zaskoczona. Smuga krwi zaczynająca się w ustach, przecinająca policzek. Niewidzące oczy.
29
opowiadania – Przesadziłaś! O mój Boże, głupia wariatko, tym razem naprawdę przedobrzyłaś! – jęczał Artur. Spojrzał na sprężynowiec. – Chryste, to trzeba wyrzucić! – spanikował. Justyna nie potrafiła tego pojąć. Jak to możliwe, że tu, w tym stroju? Czy naprawdę planowała zrobić im takie świństwo? Najbardziej chamski dowcip, na jaki można się porwać? Ale przede wszystkim nie docierało do niej, jak to możliwe, że Weronika, jej kochana, jedyna Wero leży na zasyfionej podłodze opuszczonego budynku, zabita ręką ich przyjaciela? Organizm Justyny skapitulował. Zemdlała. *** Weronika wisiała we mgle. Lepkie macki utrzymywały dziewczynę wysoko w powietrzu, nie widziała podłogi, nie widziała nic poza bielą. Straciła czucie, choć przecież szamotała w uścisku ni to gazowej, ni to stałej materii. Próbowała jęknąć, krzyknąć, wydać z siebie jakikolwiek odgłos. Bez skutku. Kłębiący się wkoło opar zaczął wirować, skręcać się w spirale, tworzyć nowe kształty. Uśmiech. Otaczał ją, wielokrotnie powielony. Setki, tysiące uśmiechów, wiszących w nierealnej przestrzeni i szydzących z głupiej, głupiutkiej Weronisi. Chciała się tylko zetknąć z nieznanym, poczuć coś innego, może w coś uwierzyć. I straciła wszystko, bo nieznane przyszło po nią i wciągnęło ją do swojego świata poza światem, do pozbawionej koloru, kształtu i zapachu domeny wiecznej mgły. Tylko ona i uśmiech połykającego ją w całości ducha. *** W zabezpieczonym pokoju warszawskiej prywatnej kliniki Dominik Kuc obudził się z krzykiem, który szybko przeszedł w płacz. Do twarzy, jakie ukazywały mu się i we śnie, i na jawie, dołączyła nowa. Oszpecona przerażającym uśmiechem twarz kobiety, na którą siostra kazała mu wołać „ciocia Weronika”. Oczy pełne cierpienia zbyt głębokiego, by chłopak mógł je zrozumieć. Przez to bał się jeszcze bardziej. *** Świetnie zapowiadająca się reporterka kanału informacyjnego, Katarzyna Rogacz, była, delikatnie ujmując, niezbyt zadowolona. Skowronice mierziły ją. To małe miasteczko, pełne pobożnych staruch, popegeerowskich meneli, chamów w dresach i takiej prowincjonalnej, dołującej tępoty nie do wyplenienia. Katarzyna nienawidziła takich nor. Ale ktoś musiał zrobić materiał, a mimo że pięła się w górę telewizyjnej hierarchii, wciąż znajdowała się denerwująco za nisko. Poprawiła elegancki krawacik, pomimo upału narzuciła damską marynarkę. Wyjęła z etui okulary-zerówki, dodające profesjonalnej powagi. Wydęła seksownie czerwone usta, mając nadzieję, że napalony na nią kamerzysta dostał przez to niewygodnego wzwodu. – Możemy zaczynać, Kaśka? – spytał Piotrek, przygruby dźwiękowiec. – A musimy? – spytała, ziewając wymownie. – Straszna jesteś, wiesz? Co ci zależy? Robimy materiał i do domu.
30
– Nasłuchałam się tego porąbanego detektywa i mam mdłości. Ile można ględzić o niekompetencji policji i wspaniałości własnej? Tłumek gapiów rósł. Dobrze, pomyślała. Będzie parę głupich wypowiedzi, takie najlepiej wypadają na ekranie. – Koleś odwalił kawał dobrej roboty, to się cieszy. – Co mnie to boli? – syknęła. – Nie mogę go znieść, krzyżowiec zasrany. – Daruj. Nie słyszałaś, co spotkało bachora jego siostry? To była głośna sprawa. Ja mu się tam nie dziwię. – Jazda, kręcimy. Nie będę tu kwitnąć cały dzień. Po chwili zaprzęgała już swój słodki głos do roboty. Bez uśmiechu, z fachowo strapioną twarzą, mówiła o niedorzecznym cyrku, jaki przyszło jej relacjonować. – Minął już tydzień, odkąd szokująca tragedia zatrzęsła Skowronicami. Tajemnicze porwanie piętnastoletniego Maćka Rozwadowskiego pociągnęło za sobą szeroko zakrojone poszukiwania. Akcja policji nie przyniosła rezultatów, ale dziś już wiadomo, że nie będzie szczęśliwego finału – mówiła bez zająknięcia. – Dawid S., znany detektyw specjalizujący się w tropieniu pedofilów, odnalazł wczorajszej nocy brutalnie okaleczone ciało. Spotkał się także oko w oko z potworem i zastrzelił mordercę w obronie własnej. Nie wiadomo jeszcze, czy zwłoki należą do Maćka. Ciała ofiary i kata przewieziono do prosektorium, gdzie oczekują na sekcje zwłok. Rzecznik prasowy komendy wojewódzkiej poinformował, że pobrano próbki DNA do identyfikacji. Zapowiedziano także wyciągnięcie konsekwencji wobec policjantów odpowiedzialnych za fiasko, jakim było śledztwo w sprawie porwania. Przerwała, by dać kamerzyście chwilę na złapanie kilku ujęć rozgoryczonych mieszkańców Skowronic. – Jednak na miejsce jednej rozwiązanej zagadki wkroczyła następna. Tej samej nocy dwudziestosiedmioletni mechanik samochodowy Artur C. i dwudziestopięcioletnia bezrobotna Justyna K. wezwali karetkę do opuszczonego budynku dawnej szkoły, na której terenie doszło wcześniej do porwania. Z zeznań udostępnionych przez policję wynika, że wybrali się oni, jak to określono, polować na duchy, wraz z dwudziestoośmioletnią koleżanką Weroniką M., nauczycielką w miejscowym gimnazjum i wychowawczynią porwanego chłopca. Podczas wyprawy doszło do nieszczęśliwego wypadku, w którego wyniku nauczycielka, wedle słów Artura C., miała ponieść śmierć. Zwłok nie odnaleziono jednak na terenie dawnej szkoły. Weronika M. nie wróciła do domu i, mimo że nie ogłoszono jej jeszcze zaginioną, żaden z mieszkańców nie ma wątpliwości, że dramat, jaki dotknął Skowronice, ciągle trwa. Kamerzysta pokazał, że złapał wszystko, Piotrek uniósł kciuk do góry. Katarzyna, ledwo powstrzymując obrzydzenie, wlazła pomiędzy miejscowych, ekipa zaraz przydreptała za nią. Zaczęło się wypytywanie, a odpowiedzi były, jak można się spodziewać, równie bezsensowne, co relacjonowanie tak nieistotnych wydarzeń. – To wszystko dlatego, że wybrali komucha na burmistrza. Jak rządził Morski, to spokój był, a teraz? – Staruszek w kaszkiecie wydawał się gotowy iść na barykady. – Pani, ja nie wiem, co się dzieje, ale ta Weronika… To nie może być przypadek, dziewczyna zawsze latała, jakby szaleju się najadła i w ogóle taka nie taka była. Jak ona w szkole pracę dostała, to nie do pomyślenia! – dodała przejęta matka czterech synów.
Marek Grzywacz
opowiadania – To ten wariat Kurzewski dzieci porywa, ja wam mówię! On woźnym w szkole był tutaj, z pracy go zwolnili. Mówili, że za pijaństwo, ale każdy dobrze wie, że on dziewczynki małe w szatni podglądał, pedofil jeden! Czemu on wciąż na wolności? – pytał wściekły robotnik rolny. – To klątwa, prawdziwa klątwa. Ten uśmiechnięty to duch niespokojny jakiś. W tej szkole źle się działo. Za komuny, znaczy się. Paru nauczycieli życie sobie odebrało, to przeklęte miejsce – wyjaśniała staruszka uzbrojona w różaniec. Litania domysłów i oskarżeń wydała się nie mieć końca. A potem dodano do niej coś, co miało sprowadzić relację do poziomu tabloidowego artykułu. Ale góra chciała to mieć, plebejskie mity podnoszą oglądalność. Katarzyna nie mogła z siebie wydobyć słowa. Po prostu nie przechodziło jej to przez usta. Twarz Piotrka wykrzywił grymas dezaprobaty. To sprawiło, że się przemogła. – Tragedia to także narodziny opowieści grozy, która fascynuje całą Polskę. Szeroki Uśmiech, Uśmiechnięty Człowiek, Skowronicki Joker. Internet wymyślił upiorowi wiele imion, a fora pękają w szwach od domysłów na temat nowej miejskiej legendy. Fenomen postaci uśmiechniętego ducha można tylko porównać do głośniej kilka lat temu historii o łysej dziewczynce na rowerku z Kędzierzyna-Koźla. Opowieść zaczęła już przyciągać znawców tematyki paranormalnej. W Skowronicach zjawił się znany jasnowidz Krzysztof Karski, mający na koncie dziesiątki udokumentowanych trafień w sprawach związanych z zaginięciami. Odmówił komentarza, ale potwierdził, że w miasteczku istotnie czai się zła energia. Czas pokaże, czy mit przerośnie dramat rodziny Maćka i zacznie żyć własnym życiem. Gdy skończyła, poczuła do siebie wielki żal. Nie rozmawiała z kamerzystą i Piotrkiem, uciekła do vana. Siadła na siedzeniu pasażera, skuliła się. Marzyła, żeby już wrócić do siebie, do zamieszania w redakcji i upojnego rżnięcia się z Rafałem. Niestety, góra wymyśliła, że muszą przepytać burmistrza, proboszcza i ogólnie kogo się da. Mieli też czekać, aż ta Kuc dojdzie do siebie, a jeśli się nie uda, wziąć w obroty spróchniałą babkę. Sytuacja prezentowała się niewesoło. Podniosła głowę, otworzyła oczy, choć strasznie nie chciała. I miała rację. Trzeba było nie unosić powiek. Bo w krzakach, przy jednym ze starych, drewnianych domów, ktoś się krył. Nie widziała go wyraźnie. Krzewy zatrzepotały liśćmi i postać zniknęła. – Kurwa, już mi się udziela ta ciemnota – oznajmiła samej sobie, ale nie brzmiała przekonująco. I to wkurzyło ją nawet mocniej. *** Justyna ocknęła się tylko raz, jeszcze w szpitalu. Widziała jakiegoś doktora, mignęła jej babcia, ale potem uciekła w sen. I spała, tak głęboko, jakby w ogóle nie miała się obudzić. Dopiero we wtorek na dobre opuściła łóżko. Ale nie wyszła z pokoju, choć burczało jej w brzuchu. I tak nie byłaby w stanie nic tknąć. Z początku nie chciała o tym myśleć. Nie przyjmowała do wiadomości, że to się w ogóle stało. Ale twarz Wero, bez życia i wykrzywiona zaskoczeniem, nie dawała się zignorować. Po co miałaby się przebierać za porywacza? Czemu chciałaby straszyć najbliższe sobie osoby? I jak to rozegrała
Szeroki uśmiech
logistycznie, ukryła wcześniej strój i czekała na okazję? Nie, Justyna wiedziała, że wyjaśnienie wybełkotane przez Artura nie trzymało się kupy. Jeżeli nie, to co? Duchy? Wero w nie chyba wierzyła, Justyna zaczynała się przekonywać, że znalazłoby się w tym ziarnko prawdy. Opętanie? Wcześniej roześmiałaby się na tę myśl, teraz rozważała to całkiem poważnie. Włączyła leciwy komputer. Z internetu dowiedziała się o nieodnalezionym ciele Wero, wchłonęła też porcję dziwnych rewelacji, aż do przesytu. Wyłączyła ekran ze złością. Nie wierzyła w śmierć dziewczyny. Wspomnienia napłynęły same, powitała je z mieszanką radości i goryczy. Sylwester w Lublinie, ten pierwszy raz, gdy pijane wpadły do sypialni i poznawały się w rytm huczącego w pokoju obok Rolling in the Deep. Dwa tygodnie w Warszawie, kiedy zupełnie się nie kryły. Wędrowały od klubu do kluby, pocałunki, drinki, seks, piguły. Nocne obżarstwo pod McDonald’s i wymiotowanie w pustych bramach. Budziły się co dzień w innym mieszkaniu, z innymi ludźmi. Potem Skowronice. Wypady w lasy, z dala od ludzi, miłość na zielonych polanach. Zabawy na piętrze, zagłuszane rzępoleniem ze zdezelowanej wieży. Wszystko, co z boku wyglądało szaleńczo, Justynie wydawało się czyste i piękne. Owszem, Wero potrafiła przedobrzyć, jak wtedy, gdy na widok marszu wszechpolskich „harcerzy” o posturze Hardkorowego Koksa zaczęła się z nią obściskiwać na pokaz, co skończyło się desperacką ucieczką bocznymi uliczkami. Ale za bardzo kochała, by wyciąć Justynie numer w czasie takiego kryzysu, jak teraz. Wyjaśnienia nie było, choć Justyna pragnęła go jak niczego w życiu. Siedziała tak, aż z dołu nadpłynęły podniecone okrzyki kobiet w wieku zejściowym. Do babki przyszły koleżanki. Pewne rzeczy są stałe, a sytuacja w Skowronicach wzmacniała zapędy do obgadywania wszystkiego i wszystkich. Poznała po głosie panią Basię od córki we Francji, panią Wandę cztery razy owdowiałą oraz panią Marię „byłam raz w Medziugorie”. Klub plotkarski rozpoczął obrady, Justyna usiadła przed drzwiami, nie dawała znaku życia, tylko nasłuchiwała. – Jezusie słodki, jak ciała mogły zaginąć? Tę naszą policję to, za przeproszeniem, o kant dupy można. Wyobrażacie sobie panie? – To jeszcze nic. Słyszałam, że trójka dzieci gdzieś się zapodziała. Kubuś od Stolarskich, Zbychowa pierworodna i ten, no, ten blond diabeł od tych, co się zeszłej jesieni na Górkę wprowadzili. – Szatan krąży, kochane, Szatan krąży! Proboszcz tak mówił, rzekł, że w nosie ma zdanie biskupa i widzi wyraźnie działanie diabła w naszym miasteczku. – Za spokojnie tu było, ot co! Powodzie nas minęły, wichury mało szkód narobiły, przestępców zero, nic dziwnego, że sam Zły się pofatygował. – Pewno mnie durną babą nazwiecie, ale dawniej to się wiedziało, że upiory łażą. Każdy wiedział, kiedy potępieniec chodził, pukał w okna. Teraz wszyscy oczy przymykają. A mało tu samobójców po rozstajach pochowanych? – A jak się ma biedna Justysia? – Nie wiem. Śpi – odezwała się babcia Justyny po raz pierwszy, głosem pełnym zmęczenia. – Ja nie wiem, Irenko, co jej się w głowie ubzdurało, że za tą Weroniką do starej szkoły polazła? To proszenie się o nieszczęście. – W ogóle ta Weronika. Zawsze w głowie źle miała, pamiętam, jak dzieckiem była, szatan nie dziewczyn-
31
opowiadania ka. Myślałam, że znormalnieje, bo ma porządną pracę i obowiązki, ale tera widzę, że z nią gorzej tylko było. – Źle, że Justysia po przyjeździe od razu z nią trzymać zaczęła. Zepsuła ci wnuczkę. – I to jak. Syn Koźlakowej widział co nieco i, trzeba to powiedzieć, robiły rzeczy nieprzyzwoite. Za takie bezeceństwo to się należało, wybacz, Irenko. – Cisza! – huknęła babka nagle. – Możecie sobie androny pleść, ale od Justyny i Dominika pod moim dachem wam wara. A Weronika dobra dziewczyna była, trochę inna, ale miła. Justyna wstała, wróciła na łóżko. Postawa babci ją ucieszyła, ale po tych oskarżeniach nie mogła już słuchać. Czy tylko jej wydawało się, że nikt oprócz najbliższych znajomych nie domyślał się prawdy o ich związku? Wero nie ma, a języki mielą, pomyślała i wiedziała, że plotki przybiorą na sile. Płakała długo. Około osiemnastej zadzwonił telefon. Artur. Nie chciała odbierać, ale stwierdziła, że może się czegoś dowie. – Justyna, już okej? – zapytał, autentycznie zmartwiony. – Trzymam się. A ciebie nie aresztowali, czytałam coś w necie? – Wypuścili. Brak dowodów, niespójność zeznań, chcieli mnie wysłać na obserwację psychiatryczną, ale zamieszanie takie, że w końcu do domu odstawili. Wiesz, że na nożu nie było ani kropli krwi? Chore akcje. Słyszałaś coś jeszcze? – Znikające z prosektorium ciała. Dzieci giną… No, tyle, co w sieci znalazłam. – Mam propozycję, tylko potraktuj ją poważnie, okej? – Mów. – Wyjedźmy. Jeszcze dziś. Przeczekać gdzieś, byle z dala od tego szajsu. – Nie – odpowiedziała bez zawahania. – Fuck, Justa, słyszysz siebie? Nie wiem, czy to duchy, kosmici czy jebany najazd psychopatów, ale ja w tym nie chcę siedzieć. A ty? – Sam mówiłeś. Ciała nie ma, krwi nawet nie było. Wero gdzieś tu jest. Milczał chwilę. Słyszała jego nerwowe sapanie. – Wiem, co cię tu trzyma – odezwał się. – Poczucie winy. Najpierw Domek. Ty go tu ściągnęłaś na wakacje. Miałaś go pilnować. A od obowiązku odciągnęła cię Wero i, bo ja wiem, palcówka stulecia, jaką ci strzeliła. Ale to nie twoja wina. Jej zniknięcie też nie. Sama się prosiła. Wpadając na te głupie pomysły, szukając Bóg wie czego. Wiem, że jesteś wobec niej bezkrytyczna, ale taka jest prawda. – Czy ty nie masz serca? – odparła płaczliwie. – Mam, w tym właśnie problem. Dbam o ciebie. – Co? – Och, nie udawaj, już w liceum śliniłem się na twój widok. A myślisz, że czemu się was trzymam, dla sportu? Gdyby nagle nie przekręciła ci się orientacja... – Zamknij się! – Zostaw szukanie Wero innym. To już nie nasza sprawa, nie daj się w to wciągnąć. Wszyscy poszaleli, musisz zostać normalna! Błagam, Justa, błagam! – Nie dzwoń więcej – powiedziała chłodnym tonem i zerwała połączenie. Odłożyła komórkę na szafkę nocną. Już nie płakała. Wróciła w objęcia snu, tylko to mogło pomóc. Tego potrzebowała. ***
32
Dawid nie mógł spać. Wpatrywał się w ohydnie brązowe ściany taniego zajazdu. Nie rozumiał. Odkąd zadzwonili, że zwłoki pokrojonego dzieciaka i mordercy zniknęły.... Przeklinał imbecylizm policjantów, ale i tak nie mógł sobie wyobrazić, że ktoś wlazł do strzeżonego budynku i wyniósł dwa trupy. W życiu o czymś takim nie słyszał, chociaż Polska absurdem stoi. Nie, nie mieściło się to w głowie, może dlatego Dawidowi dudniło pod skronią, jakby w głowie pracowała mu wyjątkowo głośna ekipa remontowa. Czuł się podle, nie pomagała wódka, nawet zmieszana z panadolem. W życiu nie miał migreny, ale widać sprawa tak go przerosła, że dorobił się nagle babskich przypadłości. Zresztą, przy tej skali nie nazwałby już ciągłego hałasu we łbie zwykłą migreną. Wreszcie, po godzinach katuszy, wpadł na jedyne wyjaśnienie. Spisek. Psychol nie działał sam. Trudno w to uwierzyć, ale Skowronice opanowała szajka zwyrodnialców. Kryli się nawzajem, mylili tropy, chcieli zrobić z Dawida idiotę. Może poplecznicy pedofila kryli się i w policji, to by wyjaśniało opieszałość. Paskudni, osłaniający się nawzajem plugawcy, mordercy najgorszego sortu. Dawid nabierał przekonania, że miasteczko, do którego trafił, to jakaś polska wersja zapadłych dziur amerykańskiego Południa. Pełna zboczeńców, parzących się kuzynów, siedlisko patologii i licznych dewiacji. A skoro znalazł się w Piekle, musiał być w tym jakiś sens. Nie przypadkiem pogromca krzywdzących dzieci trafił do miejsca, gdzie roi się od takich potworów. Rozłożył pistolet na części. Zaczął czyścić broń, dokładnie, z miłością. Wiedział, że będzie mu potrzebna. Musiał doprowadzić sprawę do końca. *** Justyna otworzyła oczy. Pierwszą rzeczą, która wydała się nie na miejscu, była cisza. Skowronice nie oferowały jej w nadmiarze, choć małe miasteczka wielu z nią się kojarzą. Spojrzała za okno. Było rano, co mogło tłumaczyć brak wrzasków dzieci używających sobie na wakacjach czy ryku przejeżdżających niedaleką szosą samochodów. Ale nietypowa była nieobecność śpiewu ptaków, krzątaniny budzących się razem z kurami starszych mieszkańców, choćby szczekania psów. Zbliżyła się do szyby. Ulica świeciła pustkami, podobnie dom pani Basi od córki we Francji, choć zażywna starowina zwykle o tej porze szwendała się już po podwórzu. Na zewnątrz żywa wydawała się jedynie mgła. Ulotna, niemal przeźroczysta, trzymająca się przy gruncie. Justynę coś ukłuło w piersi. Zaczęła przeczuwać, że albo jeszcze śni, albo dzieje się coś niepokojącego. Odeszła od okna, zaszyła się w toalecie, próbując odpędzić złe myśli. Proste czynności nie pomagały. Nawet gdy wzięła odświeżający prysznic, umyła zęby i ubrała się, czuła się nawet bardziej roztrzęsiona niż wczoraj. Postanowiła zejść na dół. Głośno wołała babcię. Nic. Ani w kuchni, ani w sypialni, ani w pokoju dziennym. Czterdziestocalowy telewizor, który matka zafundowała babce na urodziny, był wyłączony, choć staruszka w tych godzinach zazwyczaj oglądała poranne informacje lub powtórki seriali. Justynie ścierpła skóra. Cisza z dziwnej zaczynała się zmieniać w nieznośną. Uważała sformułowanie za durne, ale rzeczywiście dało się wyczuć obecność. Nie konkretnej osoby, raczej czegoś
Marek Grzywacz
opowiadania kryjącego się za fasadą zwyczajnego poranka. Znowu brakowało jej Wero. Ona przybyłaby na ratunek, już zaciekawiona, już gotowa na wszystko. Gdy Justyna miała już zrezygnować z dociekania i zamknąć się z powrotem na górze, ktoś zaczął walić mocno w drzwi. Pobiegła do kuchni i – nie myśląc specjalnie, czy zdołałaby go użyć – wygrzebała z szuflady największy nóż, jak rzucił jej się w oczy. Świadomość posiadania ostrego przedmiotu dodała Justynie otuchy. Spojrzała przez judasza. Artur. Stał na wycieraczce i nie wyglądał najlepiej. Co gorsza, miał ze sobą strzelbę. Nie znała się na broni palnej, ale zdecydowanie wyglądała groźnie. – Czego chcesz? – krzyknęła. – Otwieraj, na Boga! – odwrzasnął, co wcale nie zachęciło Justyny. – Miałeś się ode mnie odwalić! – Justa, ty nie wiesz, co się dzieje? Nie wygłupiaj się, nie ma czasu! W głosie Artka usłyszała coś, czego nigdy wcześniej w nim nie było. Desperację wynikającą ze strachu. – Gdzie ty byłaś? Nie mów, że nic nie widziałaś. I wpuść mnie, nie będę gadał z tobą przez drzwi! Ścisnęła mocniej rękojeść noża, po czym otworzyła oba zamki. Artur wtoczył się do przedpokoju, spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Jesteś cała, jak to dobrze! – Nie posiadał się z radości. – Czemu miałabym nie być? I dlaczego machasz tym… Jezusie Nazareński, skąd ty w ogóle to masz!? – To giwera starego. Przecież wiesz, że lubi sobie pojechać na polowanie. Ale ja nie o tym… Justa, naprawdę nic nie wiesz? – Dopiero się obudziłam. – Byłaś w stanie spać!? – Wyglądał na zszokowanego. – Serio, prochów się nałykałaś? Zarumieniła się, mimo prób utrzymania kamiennej twarzy. Istotnie, wzięła dwie tabletki nasenne z apteczki babki. – Wyjaśnij mi wszystko – poleciła mu. – Czekaj, znajdź mi coś do picia, zaraz umrę z pragnienia. I drzwi! – przypomniał sobie. – Zamknij porządnie drzwi! Posłuchała, wciąż zdezorientowana. Artur wszedł do pokoju, legł ciężko w babcinym fotelu. Położył strzelbę na ziemi. Justyna pospieszyła do kuchni, przyniosła butelkę coli. Nalała w wysoką szklankę, Artur wydudlił na raz. Gdy przełknął płyn, zaczął mówić: – Zaczęło się w nocy. Byłem u Dziąsła, no, u Franiuli. Tego z końskimi zębami. Piliśmy. Trochę mnie poniosło, strasznie wnerwiła mnie pogaduszka z tobą. Ziomki też nawalone, Romek nawet lać się chciał. Czaisz klimaty, nie wątpię. Byliśmy tak przy trzeciej połówce, kiedy, w przerwie między utworami, dosłyszeliśmy krzyki na zewnątrz. – I co? – Tak po prawdzie, to je zignorowaliśmy. No wiesz, atmosfera taka, a nie inna. Myśleliśmy, że znowu ktoś zobaczył ducha w oknie szkoły. Albo że chcą zlinczować jakiegoś następnego podejrzanego o bycie Szerokim Uśmiechem. I wtedy… – zamilkł, a Justyna zobaczyła, że nadal przeżywa wydarzenia, które opisuje. – Romek usiadł na parapecie, przy otwartym oknie. Chciał zajarać, śmiał się jak głupi, chyba trawkę wcześniej popalali. Coś zdjęło go, ściągnęło do tyłu. Potem parę okropnych wrzasków, aż uszy bolały. Wyskoczyliśmy za nim, znaleźliśmy go we krwi. Szał. Ziomki zaczęły spieprzać, ja też dałem w długą, nie wiedziałem, co się dzieje.
Szeroki uśmiech
– Co to było? – pytała, przejęta. – Nie wiem. Biegłem ulicą, ludzie powyłazili z chałup, wszyscy krzyczeli. Nic takiego nie widziałem. Tylko mignął mi cień gdzieś na krawędzi wzroku. Coś kurewsko szybkiego, jak jakiś gepard czy coś. Jeszcze krew na drzwiach Rozwadowskich, cholera, chyba przyszedł po resztę rodziny. Dobiegłem do domu, całkiem już trzeźwy, zamknąłem na cztery spusty i czekałem, starając się nie wyglądać przez okno. Rano zrobiło się tak irytująco cicho, to postanowiłem, że najwyższy czas się zawijać. – I przyjechałeś do mnie? – Justyna była nieco zbyt zadziwiona tym szczegółem. – Nie mogłem cię tak zostawić. Mówiłem, serce i takie pierdoły. Justa, nie wiem, czy mi wierzysz, bo sorry, ale wyglądasz trochę przytępawo. Ale musimy uciekać, to nie żarty. Marnujemy czas. Puściła mimo uszu obraźliwą uwagę, bo głowę zaprzątała jej inna kwestia. Gdzie może być babcia? W obliczu rewelacji, które przekazywał Artur, to pytanie przesiąkło grozą. – Musimy znaleźć babkę – oznajmiła stanowczo. – Zniknęła gdzieś i na pewno jej nie zostawię. – Odwala ci? Może jestem mało przekonujący, ale dziewucho, trzeba spadać. Teraz. Zanim… to wróci. Justyna nawet nie musiała symulować płaczu. Łzy pojawiły się jak na zawołanie. – Wpierw Domek. Potem Wero znika. A teraz babcia… Coś uwzięło się na mnie, chce zabrać mi wszystkich bliskich i myślisz, że będę w stanie uciec? Nie tym razem, Artur. Spojrzał na nią tak, jakby uderzyła go w twarz. Sięgnął po butelkę i wypił łyk prosto z niej. Podniósł strzelbę z ziemi. Justyna aż zadrżała. – Kościół. Kumpel puścił mi esa, że tam schowała się część ludzi. Jeśli, cholera, ciężko przechodzi mi to przez gardło. Jeśli Irenka żyje, to musi być tam. – I uciekłaby beze mnie? – Ludzie różnie reagują. Dobra, weź co trzeba i wychodzimy. I, Justa, żadnych przystanków. Do kościoła i wywalamy stąd, jasne? Nie zamierzam dać się zabić. Brzmiał śmiertelnie poważnie. Choć samochód Artura był dość szybki, nie ujechali daleko. Ledwo skręcili z jednej zatopionej w półprzejrzystej mgiełce uliczki w drugą, Justyna krzyknęła przeraźliwie: – Hamuj! Aż rzuciło nimi w fotelach, gdy zatrzymali się gwałtownie. Na asfalcie, parę metrów od maski auta, siedziało dziecko. Dziewczynka o zadbanych, długich włosach. Zdawała się nie zauważać niebezpieczeństwa, samochodu, w ogóle nie zwracała uwagi na otoczenie. Płakała. Policzki miała umazane czymś czerwonym. Justyna domyślała się czym. Chciała otworzyć drzwi, ale Artur położył masywną dłoń na jej ramieniu. – Nie – ostrzegł ją. – Ale… – Nie! – warknął. Mgła za dziewczynką nagle zaczęła się kłębić, zlepiać się w ciemną sylwetkę. Justynie głos uwiązł w gardle, Artek obserwował jak zaczarowany. Dziecko, nieświadome, spoglądało w ich kierunku z przerażoną miną. Za jego plecami czaił się cień w skórzanym płaszczu. Uśmiech wydawał się większy od głowy potwora. Długie ręce spadły na dziewczynkę, Szeroki Uśmiech uniósł ją w górę, triumfalnie, po czym zniknął razem z ofiarą, jakby go nigdy nie było. Mgła rozwiała się.
33
opowiadania
34
Marek Grzywacz
opowiadania Dopiero po kilku minutach, Justyna spytała cicho: – To było prawdziwe, tak? To naprawdę się stało? Artur kiwnął głową. – Skąd wiedziałeś? – Szeroki Uśmiech porywa dzieci – odpowiedział zdawkowo i ruszył. Jechali wolniej. Artek rozglądał się na boki. Oddychał szybko, Justyna widziała, jak skupia się na wydostaniu ich w całości z okropnie pustych Skowronic. Sama nie wiedziała już, jak reagować na brak ludzi, zjawy, ślady krwi na chodnikach. Ciągle odczuwany strach mieszał się ze specyficznym zobojętnieniem, spowodowanym nierealnością zdarzeń. Słońce wzniosło się już dość wysoko, rozświetlało okolicę, grzało mocno. Kontrastowało to z sytuacją, wzmagając wrażenie. Mgła ustąpiła i można by pomyśleć, że wszystko wraca do normy. Błędnie. – Kurde. Ledwo się obejrzysz, a miejscowość, w której żyjesz od lat, zmienia się w pierdzielone Silent Hill – zauważył Artur, jakby czytając Justynie w myślach. Skręcili w Polną, w kierunku dworca kolejowego. Niektóre domy miały powybijane okna. Kapliczkę z tanią figurką Matki Boskiej zbezczeszczono, opryskano karmazynową cieczą. Nigdzie żywej duszy. Artur wjechał w Dożynkową. Rządki sypiących się, starych chałup wzmagały atmosferę grozy. Nagle Justyna zrozumiała, że jeśli będą dalej tędy jechać, po lewej ukaże się stara szkoła. Miała rację, zaraz dostrzegła zarys budynku. Nawet z daleka zaskakująco dobrze widziała mroczne kształty w oknach, dziesiątki szyderczych uśmiechów i demonicznych ślepi skierowanych ku miasteczku. – Skręcaj! – krzyknęła. – Nie jedziemy dalej, skręcaj! Nie pytał, posłuchał. Pojechali dłuższą drogą na wzgórze, gdzie stał niemal zabytkowy kościół. Szczęście im jednak nie dopisywało. Zatrzymała ich barykada. Artur wdepnął z całej siły w hamulec, aż głowa Justyny poleciała niebezpiecznie do przodu. Lśniąca czernią terenówka stała w poprzek ulicy. Na dach auta wspiął się mężczyzna o aparycji alkoholika i włosach przyprószonych siwizną. Machał dosyć niepozornym pistoletem. Artur i Justyna rozpoznali detektywa, który miał rozwiązać sprawę porwania. Jednak to nie on sprawił, że się zatrzymali. Do dżipa podchodziły powoli – krokiem zombie – postaci w płaszczach. Co najmniej sześć kopii Szerokiego Uśmiechu, każda uzbrojona w wielgachny nóż. Artek zastanawiał się, czy nie wycofać się i uciec, ale złamał wymyśloną przez siebie regułę. Postanowił pomóc osaczonemu. Zerknął na Justynę, porwał strzelbę z tylnej kanapy i wyskoczył z auta. – Chcecie mnie, co, perwersy? Psychole? – wrzeszczał Dawid do nadciągających Szerokich Uśmiechów. – Niedoczekanie, zboki, nie dam się uciszyć! Znam wasz sekret! Artur ustawił się w pozycji strzeleckiej. Tak, jak uczył go ojciec. Wypalił. Głowa najbliższego potwora eksplodowała krwią i odłamkami czaszki. Reszta bestii odwróciła się jednocześnie. Szerokie Uśmiechy zamarły, obserwując nowy cel. A Artur przekonał się, że twarze monstrów są mu dobrze znane, mimo oszpecających uśmiechów. – Wszyscy jesteście winni! – obwieszczał detektyw. – Całe to miasteczko to wylęgarnia pożerających dzieci psychopatów! Robicie to własnym dzieciom, fiuty! Artur rozpoznawał oblicza potworów. Ten po prawej wyglądał jak Miszczuk, obłąkany pijak, którego bał się jako smarkacz. Pośrodku Julia Jarząb, zdziwaczała staruszka, wyzywana przez pobożne mohery ze Skowronic od poganek
Szeroki uśmiech
i wiedźm. A z boku… Burmistrz? Tak, szyderczy uśmiech uczynił nalaną twarz urzędasa jeszcze bardziej groteskową. – Co, do cholery? – Artur zdołał wysyczeć, przeładowując broń. Szerokie Uśmiechy ruszyły ku niemu. Dawid zaczął strzelać. Przeobrażona Julia padła pierwsza, nawet nie jęknęła. Następne stwory legły, uśmiechnięte nawet wtedy, gdy uderzały twarzami o asfalt. Detektyw musiał trenować latami, na każdego potwora wystarczała mu jedna kula. Burmistrz padł ostatni, wykręcił się, przewrócił i skonał w drgawkach. – Zrobię z wami porządek! – wygrażał trupom Dawid. Artur nie oddał drugiego strzału. Wyprostował się, przyjrzał się śmiejącemu się jak maniak zwycięzcy. Dawid zeskoczył z dachu samochodu. Spojrzał prosto w oczy umięśnionego dwudziestoparolatka. – Taki gnój, a już zepsuty do cna. Dewiant! – krzyknął. Artur powinien zareagować szybciej. Nie miał szans. Kiedy lufa pistoletu powędrowała w górę, nie ubiegł detektywa, mimo że strzelbę trzymał w gotowości. Padł strzał. Kula wbiła się w czoło Artura. Nie umarł od razu, chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wypluł tylko krew zmieszaną ze śliną i upadł. Justyna otrząsnęła się momentalnie. Odpięła pasy, przeskoczyła na fotel kierowcy i samochód zerwał się z miejsca. Tym razem Dawid był zbyt wolny. Auto gruchnęło w niego z impetem, co odrzuciło go do tyłu. Znalazł się między młotem a kowadłem, bo Justyna wjechała prosto w jego wóz. Detektyw został zmiażdżony. Samochód Artura walnął w terenówkę z chrzęstem zginającej się blachy. Justyna widziała kościółek na szczycie wzgórza. Zbierały się nad nim czarne chmury. Wyglądały karykaturalnie, jak burzowe cumulonimbusy nad zamkiem wampira w kiepskim, gotyckim horrorze. Dziewczyna trzymała pistolet detektywa w pogotowiu, choć nigdy nie posługiwała się bronią. Nie zwracała uwagi na krew wypływającą z rozbitego czoła, na ból w nogach i klatce piersiowej. Chciała uratować przynajmniej jedną osobę, zanim wszystko diabli wezmą. To się liczyło. Babcię mogła jeszcze ocalić. Starała się nie patrzeć na sklepik, na którego witrynie ktoś rozłożył pokawałkowane zwłoki sklepowej, jak towar na promocji. Na śmigające po podwórkach rozmyte widma, szukające ofiar – kogoś, kogo mogłyby porwać w nieznane. Nawet na wiszącego na latarni Kurzewskiego. Mimo przetrąconego karku, nadal się uśmiechał. Jakaś staruszka klęczała przed zlinczowanym, modliła się do niego, jakby był Świętą Maryją objawiającą się na szybie. Justyna parła do przodu. Znaleźć, uratować, uciec. Jasny cel w całym tym chaosie. Zatrzymała się tylko przy klęczącej, brudnej i zapłakanej kobiecie. Obok niej leżał zakrwawiony trup, jego jelita rozciągnięto na szerokość chodnika, przy zwłokach dostrzegła roztrzaskaną kamerę. Obca miała na nosie okulary, porozcinane siatką pęknięć, i szminkę rozmazaną na całej twarzy. Spojrzała na milczącą Justynę i zaczęła oskarżać: – Wszystko wasza wina! Pieprzony ciemnogród, wsiury! Zobaczcie, co zrobiliście! Jesteście tak głupi, że wasza głupota ożyła! Justyna nie miała na to czasu. Minęła oszalałą dziewuchę, ruszyła dalej marszowym krokiem. Słyszała przemowę księdza, mszalne głośniki niosły ją po okolicy. – Przyjdzie po każdego! Przed Złym nie ma ratunku! Żyjemy w czasach końca i proroctwa się ziściły! Apokalip-
35
opowiadania sa, nasza własna! Uśmiechnięci jeźdźcy, duchy wojny, zarazy i śmierci, cwałują po niebie nad Skowronicami! Módlcie się, módlcie, to wam zostało! Módlcie się do Pana Jedynego! Niebo odpowiedziało nawiedzonemu proboszczowi. Chmury ułożyły się w złowrogi uśmiech, a potem spadł z nich gigantyczny cień. Lśnił, jego ciało uszyto z czarnej skóry. Ślepia olbrzyma płonęły żywym ogniem. Ziemia zatrzęsła się, kiedy stopy molocha uderzyły o poświęcony grunt. Olbrzym chwycił kościelną wieżę, zaczął się z nią mocować, próbował wyrwać. Do Justyny dotarło, że nie uratuje nikogo. Została ucieczka. Przebiegła drugą stroną ulicy, nie spoglądając w kierunku świątyni i pałającego żądzą zniszczenia Jeźdźca Apokalipsy. Gnała ile sił. Minęła niski płotek cmentarza, kątem oka zauważyła wstające z grobów, uśmiechające się przedrzeźniająco postaci. Wreszcie dopadła skraju lasu, wbiegła pod rozłożyste korony drzew. Wiedziała, że to jedyna szansa – przedrzeć się skrótem do drogi krajowej. Siły opuściły ją na polance. Zatrzymała się, próbując złapać tchu, wykrzesać z siebie ostatnie pokłady energii. Byle przetrwać. W głowie Justyny rodził się hałas. Tępy, nasilający się ból, jak tysiąc migren, milion uderzeń w potylicę. Nie była w stanie z nim walczyć. Całkowicie przyćmiewał zmysły. Cierpiała. Wtedy upomniał się o nią Szeroki Uśmiech. Istota o białym ciele wyłoniła się zza drzew. Sunęła nad ziemią, powoli i szybko zarazem, nieziemski paradoks. Nie miała ludzkich kształtów, nie licząc oczywiście uśmiechu, będącego jej centralnym punktem. Ale w środku upiora znajdowało się coś jeszcze, uwięzione, wyrywające się. Zarys Wero. Duch, który zabrał Justynie wszystko, wreszcie przybył po nią samą. Pojawiały się i inne warianty, wypełzały z lasu, niespiesznie, delektując się jej wycieńczeniem. Martwe potwory, straszące prześwitami pożółkłych kości. Zwiewne konstrukcje z mgły. Mieszkańcy miasteczka, których mijała na ulicach, których plotek się obawiała. Teraz w stroju psychopaty, umorusani krwią. Uniosła głowę. Na tle chmur galopował zwiastun Armagedonu z majaczeń proboszcza. Monstra dzieliły jedną cechę. Uśmiech. Szeroki, okropny, szyderczy. Nadejście każdego z osobna zwiastował kolec bólu, wbijający się zimnem i zgrzytem w skronie umęczonej Justyny. Rozum poddawał się. Chciała końca. Uruchomił się ostatni mechanizm bezpieczeństwa. Negacja. Dziecinny protest. – Przecież to niemożliwe – wyszeptała. – To jakaś komedia! – krzyknęła rozpaczliwie. – To się nie dzieje. Po prostu, nie może się dziać. To nonsens, durny film, zwykły koszmar. Was nie ma! Nie ma i już! Zamknęła oczy. I stwierdziła ze zdziwieniem, że harmider zanika. Został ból całego ciała, ale natarcia strasznego dudnienia ustały. Uniosła powieki. Wstała z ledwością. Wciąż znajdowała się na polanie. Sama. Żadnych demonów, jedynie Justyna i drzewa wokoło. Uśmiechnęła się. Potem runęła na ziemię, uderzyła plecami w mokrą trawę. Oddychała coraz płycej. Oczy miała szeroko otwarte. Widziała więc postać, która zjawiła się Bóg wie skąd i nachyliła się nad nią. Zbliżającą się twarz, zakrytą dziwną maską, pokrytą mechanicznymi, poruszającymi się intensywnie elementami. Potem oko. Niebieskie i przenikliwe. Niby należące do człowieka, a jednak wydało się dużo bardziej nieludzkie niż którekolwiek ze wcieleń Szerokiego Uśmiechu. Justyna odpłynęła.
36
*** Dominik przebudził się. Mimo że otępiały go leki, zrozumiał, że jest wolny. Duchów, twarzy – ich już nie było. Odeszły. Dominik Kuc uśmiechnął się, pierwszy raz odkąd był świadkiem porwania Maćka. Prawdziwie radośnie. *** Kiedy przemknęła czołówka z głośną, wprawiającą w stan gotowości muzyką, prezenterka pojawiła się na ekranie. Smutna, z zaciśniętymi ustami. Mówiła grobowym głosem, ani na chwilę nie wypadając z roli. – Minął ponad miesiąc, a zagadka masakry w Skowronicach pozostaje nierozwiązana. Zdarzenie bywa nazywane najtragiczniejszym przypadkiem masowej paniki w historii Trzeciej Rzeczypospolitej, ale nawet to nie oddaje skali zjawiska. Czy to możliwe, że w dwudziestym pierwszym wieku ludzie zabijali swoich sąsiadów i krewnych, bo uwierzyli w mit o duchu zwanym Szerokim Uśmiechem? Mimo że zdarzeniami w Skowronicach zajęła się policja, rząd, naukowcy, psychologowie, tysiące poszukiwaczy prawdy… Jednoznacznych odpowiedzi brak. Wszyscy, którzy mogli naświetlić sprawę, nie żyją lub mają status zaginionych. Mnożą się za to graniczące z fantastyką naukową hipotezy. Gdzie zniknęły ciała ofiary i domniemanego zabójcy? Czemu w pobranych z nich próbkach nie znaleziono śladów ludzkiego DNA? Czy miejscowa nauczycielka sfingowała swoje zniknięcie, by nakręcić masową psychozę? Ile jesteśmy w stanie odtworzyć? Pozwoliła sobie na dramatyczną pauzę. – W ciągu najbliższej godziny postaramy się zbadać najmroczniejsze wątki tragedii skowronickiej. Pokażemy materiały filmowe nakręcone przez ekipę przeszukującą miasteczko w dzień po wydarzeniach. Uwaga! Prezentowany dokument jest przeznaczony dla dorosłych i zawiera drastyczne ujęcia. Osoby wrażliwe na tego typu sceny prosimy o odejście od telewizorów. Na koniec dodała, symulując rozpacz: – Przed emisją dokumentu pragniemy uczcić minutą ciszy pamięć Katarzyny Rogacz, naszej redakcyjnej koleżanki, która zginęła, kręcąc reportaż w Skowronicach. Kasiu, wciąż o tobie myślimy i nadal nie możemy uwierzyć, że już do nas nie wrócisz. *** Ze stukoczącej i sapiącej maszynerii, nieustannie wypuszczającej kłęby siwego dymu, wynurzył się jasny ekran. Gładką powierzchnię zniekształciła fala zakłóceń, lecz po chwili ukazały się rzędy świetlistych, pomarańczowych liter. Starożytny alfabet, zapis języka, którego nie pamiętał już nikt na Ziemi. Milcząca postać dotknęła ekranu palcem. Czytała własne dzieło. Każde słowo musiało być odpowiednio dobrane, zważywszy na to, dla kogo przygotowywała to podsumowanie. Przede wszystkim należy stwierdzić – próba zakończyła się sukcesem. Prototyp wykazał się nadspodziewaną zdolnością absorpcji danych, zarówno prywatnych konstrukcji myślowych, jak i nabytych wzorców memetycznych. Niezwykle sprawnie działa mechanizm namnażania. W zderzeniu ze sprzecznymi obrazami własnej postaci prototyp dokonał pięćdziesięciu ośmiu podziałów w przeciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Każda
Marek Grzywacz
opowiadania wersja dostosowywała się perfekcyjnie, przekraczając nierzadko przewidziane limity energetyczne. Wszystko to po krótkim okresie inkubacji, w siedem dni po incydencie zakorzeniającym. Muszę zaznaczyć, że rasa ludzka posiada niezwykle aktywne i plastyczne wyobraźnie. Minimalne ilości danych potrafią oni przekuć w rozbudowane wizje, i, co ważne, wierzyć w nie, świadomie bądź podświadomie. Przy wzburzonym stanie emocjonalnym dawcy jest to idealny materiał dla naszego wojownika. Przyznam z całą odpowiedzialnością, że jestem zadowolony. Jakaż armia oprze się przeciwnikowi, który na podstawie podszytych niepokojami oczekiwań każdego żołnierza przybiera najodpowiedniejszą formę? Próba ukazała także wady, nie mogę tego ukryć. Należy dopracować system zakleszczania na dawcy. Wyeliminować fizyczne efekty otwarcia połączenia. Przede wszystkim wyczulić następne wersje pod kątem rozpoznawania sygnałów, blokować szkodliwe wzorce. Braki w tym względzie spowodowały, że prototyp w wielości pobrał błędne dane i dostosował się do nich, skracając niefortunnie swą egzystencję. Ale jestem pełny nabożnego podziwu dla własnego dzieła i mocy, jaką mi zaoferowano. Wobec powyższych wniosków, pozwalam sobie na sugestię. Należałoby przeprowadzić kolejny test. Tym razem w środowisku zurbanizowanym, przy innym modelu przepływu informacji między mieszkańcami, rozproszeniu więzi i mniejszym wpływie wierzeń oraz naleciałości mitolo-gicznych. Jeśli przewiduję prawidłowo, efektywność nie powinna spaść na dużo niższy poziom. Wierzę, że z takim wojownikiem odzyskanie należnej Wam domeny jest kwestią niedalekiej przyszłości.
Wasz uniżony sługa
Postać oderwała oko od ekranu. Pławiła się w zadowoleniu, któremu dała wyraz szerokim uśmiechem.
Marek Grzywacz
Rocznik 86, mieszkaniec Józefowa koło Warszawy, politolog z wykształcenia, para się słowem pisanym z powołania. Pisuje artykuły do takich czasopism jak „Nowa Fantastyka”, „Torii”, „Grabarz Polski”. Debiutował w „Fantastyka: Wydanie Specjalne” 4/2010, odtąd stara się publikować jak najwięcej. Jego teksty można było przeczytać w cyfrowych antologiach „31.10 Wioska Przeklętych” i „Nowa” oraz w magazynach „Opowieści Niesamowite” i „The Surreal Grotesque”. Jeden z animatorów projektu popularyzującego nurt bizarro fiction – Niedobre Literki; współtwórca zbioru „Bizarro Bazar” oraz antologii horroru ekstremalnego „Gorefikacje”.
Mroczne tajemnice Oficynki
www.oficynka.pl
37
opowiadania
Łukasz Radecki Ghost Story
Ilustracja: Magdalena Mińko Elektroniczny zegar wskazywał trzecią czterdzieści dwie. Kacper zaklął pod nosem, poirytowany głupkowatym snem, który go obudził. Nie pamiętał już, co mu się śniło, czuł jedynie, że było to coś nieprzyjemnego. Przeciągnął się, zdecydowawszy, że skoro już nie śpi, to pójdzie odcedzić kartofelki. Odwrócił się w stronę pokoju i wrzasnął przerażony. Na fotelu przy ławie siedział mężczyzna. Był wyprostowany, jego dłonie spoczywały na kolanach. Kacper nie widział skrytej w mroku twarzy gościa, jedynie nagi tors, cały poznaczony krwawymi, symetrycznymi ranami, jakby wypalonymi kołami, nachodzącymi na siebie i znaczącymi ciało mężczyzny w koszmarny wzór. Kacper w pośpiechu zapalił nocną lampkę, lecz w tej samej chwili widmo znikło... Poderwał się przerażony i całkowicie rozbudzony, ale kompletnie niepewien, czy to, co przed chwilą zobaczył, było rzeczywistością czy majakiem sennym. Usiadł na łóżku, próbując się skoncentrować i uspokoić. Serce waliło mu jak oszalałe, zimny pot pokrył czoło. Kim był okaleczony facet na fotelu? Nie mógł sobie przypomnieć. Nie widział twarzy. Nie kojarzył sylwetki. Kojarzył te rany. Te krwawe okręgi, tak równe, tak do siebie podobne... Nagle przypomniał mu się sen, który go obudził. Nawet nie sen, a jedynie jego fragment, mgnienie... Ujrzał witrynę sklepową, która zaczęła nagle rosnąć, nabierać kolosalnych, gigantycznych, gargantuicznych rozmiarów, przy których on stawał się mały, maleńki, malusieńki, mikroskopijny... Znów przeszedł go dreszcz. Rozdygotany postanowił już nie kłaść się spać, w końcu i tak miał wstać za parę godzin. Poszedł do kuchni i wstawił wodę na kawę. Kawa nie pomogła. Kacper zasnął czterdzieści minut później, oglądając western na DVD. Znów nawiedził go koszmarny sen, który miotał nim na fotelu tak mocno, że strącił ze stolika filiżankę z niedopitą kawą. Zerwał się przerażony z twarzą pokrytą potem. W pomieszczeniu nie było tym razem żadnych postaci, tylko John Wayne na ekranie dzielnie rozprawiał się z bandą oprychów. Z oparów snów, niczym z pajęczych sieci, przeciągając się jak monstrualne koty, podkradały się do niego resztki sennych majaków. Witryna sklepowa i parapet. Spojrzał na zegarek. Była szósta zero jeden. Za pół godziny i tak musiał wstać. – Nie wiem, Maurycy, to było cholernie powalone – Kacper żalił się kumplowi w drodze do windy. Obaj pracowali od lat jako telemarketerzy i obaj liczyli na to, że kiedyś los się do nich uśmiechnie i zajdą wyżej. Na razie wyżej tylko jeździli windą. – Nie przejmuj się – odparł Mauzer. Odkąd Kacper pamiętał, Maurycy zawsze przy nim był. I zawsze miał dla
38
niego proste i jasne odpowiedzi. – To był tylko sen. Nic więcej. Wydawało ci się, że się obudziłeś i tyle. A śniłeś dalej. – Może masz rację – odparł niepewnie Kacper – Ale skąd ten sam sen dwa razy z rzędu? – To też typowe – rzekł Maurycy, wsiadając do windy. – Myślałeś o tym, zanim zasnąłeś ponownie. Sen był dalej w twojej podświadomości, dalej cię dręczył. Nic dziwnego, że przyśnił ci się po raz drugi. – Niech ci będzie – zgodził się niechętnie Kacper. Wybrał numer piętra. Przez chwilę jechali w ciszy, wpatrując się w swoje odbicia na metalowej politurze drzwi. Dwóch młodych mężczyzn wystających z garniturów. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie fakt, że zapieprzali w tej robocie, odkąd pamiętali, podczas gdy większość ich współpracowników to była gówniarzeria dorabiająca sobie do studiów. Drzwi otworzyły się i mężczyźni wyszli na korytarz. Jak zawsze kręciło się tu wiele osób: to sekretarki przebiegały ze skoroszytami, to agenci z umowami, to krawaciarze z jakimiś papierami. Nie brakło też typów w garniakach z teczkami, podobnych do Maurycego i Kacpra. Czasem obaj żartowali, że ten korytarz wygląda jak wypełniony statystami z jakiegoś filmu o biurowcu, bo to przecież niemożliwe, żeby tylu ludzi stale miało coś do roboty. Mężczyźni wkroczyli w tłum, przedzierając się do swoich boksów. Nagle Kacper dostrzegł wśród mijających go postaci zjawiskową blondynkę. Szła wolnym krokiem, jakby się nigdzie nie śpieszyła, co stanowiło dość rzadkie zachowanie na tym piętrze. Ubrana była w zwiewną, jasną sukienkę, która niewiadomym sposobem podkreślała alabastrową skórę jej łydek i ramion. Długie, srebrno-złociste włosy spływały prostymi strumieniami na plecy. Kacper zatrzymał się, nie zważając na ludzi, którzy mijali go z niezadowoleniem. Maurycy również przystanął, zaskoczony faktem, że jego kumpel nie idzie obok niego. – Kas... – zaczepił przyjaciela przezwiskiem, jakie mu nadał dawno temu po obejrzeniu przygód duszka Caspera. Kacper odwrócił ku niemu twarz, a potem wskazał w kierunku niezwykłej blondynki. Kobieta tymczasem spojrzała w jego stronę. Jej twarz była przezroczysta, przez skórę przebijały krwistoczerwone mięśnie i niebieskie żyły; martwe oczy lśniły złowieszczym blaskiem, drapieżne zęby szczerzyły się pod ułudą warg. Kacper wrzasnął przerażony. Kobieta natychmiast zniknęła w tłumie. Ludzie w większości przypadków tylko spojrzeli zdziwieni na krzykacza, zaledwie kilku przystanęło zaskoczonych. Jedynie Maurycy podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. – Kas? Wszystko w porządku? Arek wszedł do boksu Kacpra. On, Patryk, Maurycy i Kas nazywali się czasem dla żartu czterema pancernymi. Pewnie
Łukasz Radecki
opowiadania inni nazwali by ich czterema zerami, ale oni woleli wierzyć, że trzymają się razem od początku świata, bo jest to ich wybór i ich przyjaźń, a nie towarzystwo wzajemnej adoracji skojarzone na zasadzie „z braku laku, bo nikt nas nie lubi”. – Słyszałem, że miałeś dzisiaj jakieś problemy – zagadnął Arek. Kacper zdjął słuchawki i odwrócił się od monitora w stronę kumpla. – Co, już ci Mauzer wygadał? – Nie, ludzie mówili, że wrzeszczałeś na korytarzu... – Nic takiego – odparł Kas, jednak rumieniec na jego twarzy powiedział Arkowi więcej niż jakiekolwiek słowa. – Po prostu źle spałem. – Jak chcesz. – Arek wzruszył ramionami. – Ale pogadamy dziś wieczorem? Może jakieś bro? – Nie mam ochoty na piwo – odparł Kacper, wykrzywiając wargi. – Już prędzej reflektowałbym na wódzię. – A mnie jest obojętne. – Arkadiusz uśmiechnął się promiennie. – Bro, wu, wi, ważne, żeby sponiewierało. Czyli widzimy się wieczorem. – Jasne, do wieczora – przytaknął Kas, byle tylko nie musieć myśleć o kompromitującym zachowaniu na korytarzu. Zresztą propozycja Arka mu odpowiadała. I również zgadzał się z filozofią kumpla, czyli bro, wu, wi – browar, wódka, wino. Cokolwiek. Byleby sponiewierało. Odwrócił się z powrotem do monitora. Założył słuchawki i nawiązał połączenie. Na ekranie pojawiła się twarz blondynki z korytarza. Jej oczy wyrażały bezgraniczny smutek, ale cała twarz emanowała negatywnymi fluidami, które w jednej chwili postawiły na sztorc resztkę włosów na głowie mężczyzny. Kacper wrzasnął ponownie i odsunął się gwałtownie od komputera. Krzesło przewróciło się, pociągając go za sobą, on zaś szarpnął bezwiednie za słuchawki, te z kolei zahaczyły o obudowę komputera i biurko. Rozległ się straszliwy huk. Gdy mężczyzna podnosił się z podłogi i oglądał resztki rozbitego monitora, zobaczył w drzwiach swego boksu zatroskane twarze Maurycego i Arka, zaciekawione gęby innych współpracowników i wściekły wzrok szefa. Opuścił głowę, wzdychając ciężko.
Szalę przeważyła informacja o Patryku, czwartym z ich cudownej paczki. Kilka dni temu jakiś niedzielny kierowca busa wpakował się w lewy bok jego audicy. Patryk doznał poważnych i rozległych obrażeń, obecnie znajdował się w śpiączce. Najważniejsze było jednak to, że Kacper w ogóle nie pamiętał o tym wydarzeniu, choć, jak wspominali przyjaciele, był pasażerem pojazdu, który rozbił Patryk. Maurycy i Arkadiusz nie mieli już wątpliwości, że przewidzenia i lęki przyjaciela wywołane są traumą związaną z wypadkiem. Pół godziny później rozmawiali już z psychiatrą, umawiając się na pilną wizytę. I tak oto Kacper leżał na kozetce u doktora Michała Adamczyka. Pierwsze wizyty nie przyniosły poprawy. Lekarz wprawdzie przepisał leki, ale zastrzegł, że pacjent musi poddać się terapii, na co pod wpływem Maurycego i Arkadiusza Kacper niechętnie przystał.
Kacper siedział na kozetce. W ciągu ostatnich kilku dni wszystko mu się posypało. Po incydencie z monitorem szef zalecił mu wziąć kilka dni wolnego, nie omieszkawszy przy tym wspomnieć, że potrąci mu z wypłaty, a przede wszystkim z premii za zniszczony sprzęt. Przymusowy urlop Kacper chciał rozpocząć od odmóżdżającego maratonu przy komputerze i odespaniu zaległości. Niestety, zjawa z biura chodziła za nim wszędzie. Jeszcze nim dotarł do domu, widział ją dwukrotnie na ulicy. Raz, gdy przechodziła przez jezdnię, nie zważając na przejeżdżające samochody, drugi raz, gdy pojawiła się nagle koło niego na przystanku autobusowym. Oczywiście w obu przypadkach narobił krzyku i wywołał konsternację wśród otaczających go osób. Kiedy wreszcie dotarł do domu, znalazł głowę blondynki w lodówce, potem w kuchence mikrofalowej (choć później się zastanawiał, jakim cudem mogła się tam zmieścić), wresz-cie całą kobietę w schowku na miotły. Kolejne dni również okazały się wyczerpujące dla Kacpra. Kobieta pojawiała się przy nim przy różnych okazjach, on jednak konsekwentnie zbywał sugestie Maurycego, aby poszukać pomocy u egzorcysty. Skłaniał się bardziej ku propozycji Arkadiusza, który sugerował rozmowę z psychiatrą.
Ghost Story
39
opowiadania – Proszę mi jeszcze raz opowiedzieć o swoich snach – zaproponował psychiatra, skrobiąc coś skrzętnie w swoim notatniku. Kacper był pewien, że facet jedynie gryzmoli coś bezcelowego, ot, dla niepoznaki, żeby sprawić wrażenie pracującego. Od początku doktor Adamczyk sprawiał wrażenie podręcznikowego, wręcz archetypicznego wizerunku lekarza psychiatry, do tego stopnia, że Kacper nie wierzył, by nim faktycznie był. – Powtórzę raz jeszcze – odparł zapytany – że nie pamiętam swoich snów... – Wszystko zaczęło się od wizerunku pokrwawionego mężczyzny – przypomniał lekarz. – Nie pokrwawionego, tylko pokaleczonego. Całe jego ciało było w kolistych ranach. Mówiłem już o tym przecież! – irytował się Kacper. Nie rozumiał, po co wciąż i wciąż ma powtarzać to samo, skoro i tak lekarz nie wyciągał z tego żadnych wniosków, nie dawał żadnych odpowiedzi. – Nie irytuj się – kojącym głosem odezwał się Adamczyk. – Wiem, że mówiłeś. Pamiętam wszystko, co powiedziałeś. Co więcej, mam to wszystko zapisane. Chodzi o to, czy ty to pamiętasz. I jak to pamiętasz. – Nie rozumiem... – Oczywiście, że nie rozumiesz i dlatego tu jesteś. Problem tkwi głęboko w twojej psychice i zanim coś na niego poradzimy, musimy znaleźć do niego drogę, poznać, czym on właściwie jest. A z tego, co mówiłeś, koszmary i przywidzenia zaczęły się od wizji okaleczonego mężczyzny. Opowiedz mi więc o tym. – Jak już mówiłem – zaczął niechętnie Kacper, ale już po chwili opowiadał ochoczo i zdecydowanie – mężczyzna był w cieniu, nie widziałem jego twarzy, trudno mi coś powiedzieć o jego posturze. Jego ciało było poznaczone okrągłymi, jednolitymi ranami, które krwawiły. Wyglądało to jakby wypalone znaki, wie pan, takie, jakimi znakowano bydło w filmach o kowbojach... – Lubisz westerny, prawda? – Bardzo, ale tylko te stare. Zresztą, dziś już nie kręcą ich tylu co kiedyś. – Co pamiętasz ze swoich snów? – Ale... – Odpowiadaj, nie zastanawiaj się nad odpowiedzią, tylko mów. Chodzi właśnie o te pierwsze odczucia, pierwsze wspomnienia. – Witrynę sklepu i parapet. Zawsze. Śnią mi się od kilku dni. Coraz większe i większe. Same w sobie nie są przerażające, ale mnie przerażają. Powodują, że budzę się zaniepokojony, nierzadko z krzykiem... – Rozumiem – odparł Adamczyk, nie spoglądając nawet na pacjenta. Poskrobał coś chwilę w notesie. Podniósł wzrok i zmierzył Kacpra poważnym spojrzeniem. – W zasadzie wiem już chyba wszystko – powiedział spokojnym tonem. – Reszta zależy od ciebie. Jesteś gotów mi pomóc? A tym samym pomóc sobie? – Co mam robić? – odpowiedział pytaniem na pytanie Kacper. – Zaufać mi – wyjaśnił psychiatra. – Będę zadawał ci kolejne pytania, które, mam nadzieję, naprowadzą cię na właściwy tor, z którego wypadłeś. Jeśli się nie mylę, znajdę w twej psychice furtkę, która otworzyła się, wypuszczając te koszmary i przewidzenia. Zgadzasz się? – Oczywiście... Przecież po to tu jestem. – W porządku więc. Gotów? – Gotów – odparł mężczyzna, nerwowo poprawiając się na kozetce.
40
– A więc zaczynamy. Pamiętaj. Nie zastanawiaj się, odpowiadaj natychmiast, nie analizuj moich pytań, nie wątp w nie. Wszystko ma znaczenie i ja chcę to znaczenie wydobyć. – Rozumiem. – Dobrze. Zaczynamy – Adamczyk powtórzył po raz kolejny. – Od kiedy dręczą cię złe sny? – Od kilku dni. – Od ilu dokładnie? Nie licz, tylko odpowiadaj. – Nie wiem, nie potrafię tak szybko stwierdzić... – Tygodnia? Dwóch? – Nie, tak długo to nie, chociaż... – Mówiłem, nie zastanawiaj się. – Ilu masz przyjaciół? – Wielu... – Ilu masz przyjaciół, nie znajomych. – Trzech. – Od ilu dni masz koszmary? – Nie wiem. – Czy wierzysz w duchy? – Nie. – Imiona przyjaciół? – Maurycy, Arkadiusz, Patryk. – Czy zjawa, którą widujesz, to duch? – Nie wiem. – Czy wydaje ci się, że to duch? – To możliwe. – Czy wierzysz w duchy? – Nie. – Czy widujesz ostatnio ducha? – Tak. – Czy wierzysz w duchy? – Panie doktorze... – Nie przerywaj! – skarcił go Adamczyk. – Mówiłem, że masz odpowiadać na pytania bez zastanowienia, od razu. Nie analizować. Nawet jeśli pytania się powtarzają. Musisz sam zdać sobie sprawę z problemów, żeby je wyleczyć. Tym samym nie możesz zaprzeczać nawet przed samym sobą. Twój racjonalizm blokuje pewne rozwiązania, a ja chcę te blokady znieść... – Ale przecież duchów nie ma... – A co widujesz ostatnimi czasy? – Ale czy nauka tego nie wyklucza? – Oczywiście, że nie. Ja to wykluczam. Ale zanim to zrobię ostatecznie, ty musisz pewne rzeczy zrozumieć i zaakceptować. Więc proszę cię, odpowiadaj na pytania i nie analizuj. – Dobrze. – Od kiedy znasz swoich przyjaciół? – Od zawsze. – A dokładniej? – Trudno powiedzieć. – Nie zastanawiaj się! – Czy widujesz duchy? – Tak. – Czy wierzysz w duchy? – Tak. – Czy jesteś gejem? – Nie! – Czy masz dziewczynę? – Nie. – Czy miałeś kiedykolwiek dziewczynę? – Nie.
Łukasz Radecki
opowiadania – Dlaczego? – Nie wiem... nie pamiętam... – Od kiedy znasz Maurycego i resztę chłopaków? – Od zawsze. – Od dzieciństwa? – Chyba tak. – Chodziliście razem do przedszkola? – Nie pamiętam... – Bawiliście się razem na podwórku? – Nie wiem... – Kochałeś się kiedyś z dziewczyną? – Nie... chyba nie... – A z mężczyzną? – Nigdy! – Czy podobają ci się mężczyźni? – Nie! – Czy podobają ci się kobiety? – Bardzo! – Czy swoich przyjaciół poznałeś w tym samym dniu? – Tak. – Wszystkich trzech? – Chyba tak. – Czy kobieta, którą widujesz, to duch? – Tak, tak mi się wydaje... – Czy podoba ci się? – Ale... – Odpowiadaj! Czy ona ci się podoba? – Jej twarz... – Nie chodzi o twarz, patrz na całość! Czy ona ci się podoba? – Bardzo! – Jak bardzo? – No, nie wiem... Bardzo i już. – Czy twoi przyjaciele kiedykolwiek cię zawiedli? – Nigdy. – Jak nazywaliście Maurycego jak był mały? – Nie pamiętam, żeby miał przezwisko. – A ty? – Też nie. – A Arek? Artur? – Nie. – Nie mieliście przezwisk, czy nie pamiętasz? – Nie pamiętam. – Nie sądzisz, że to trochę dziwne? Przyjaciele od dzieciństwa i żadnych przezwisk? Ani w przedszkolu, ani później? – No, trochę dziwne... – Chodziliście razem do podstawówki? – Chyba tak. – A do liceum? – Nie wiem... – Studia też kończyliście we czterech? – Raczej tak. – Gdzie spędziłeś ostatniego Sylwestra? – Ja... – Z kim spędzałeś Wielkanoc? – Nie wiem... – Czy pamiętasz coś sprzed koszmaru? – A..... – Gdzie pracujesz? – W biurze jako telemarketer. – Co tam robisz? – Rozmawiam przez telefon.
Ghost Story
– Co sprzedajesz? – Nie pamiętam. – Pamiętasz coś sprzed nocy z okaleczonym facetem? – Ja... – Kacper zaczął dygotać. Zimny pot pokrył mu czoło niczym krople rosy liść o brzasku. – Czy kobieta, którą widzisz, to duch? – Tak. – Czy podoba ci się? – Tak. – Czy jej pragniesz? – Bardzo. – Czy ją kochasz? – Tak... – Wiesz jak ma na imię? – Tak. – Powiedz. – Ola. To był całkowicie spokojny, całkowicie zwyczajny wieczór. Kacper z Olą wracali właśnie z kina, komentując film. Było ciepło, postanowili więc się przejść, korzystając z faktu, że nie musieli się nigdzie śpieszyć. Ot, normalny, romantyczny spacer. Dwoje zakochanych ludzi, wtulonych w siebie, spacerujących ulicą. Szli weseli, czuli, szczęśliwi, zerkając na mijane wystawy sklepowe. Jej sandały stukały po bruku, jego trampki skrzypiały wesoło. Ich buciory zaburzyły rytm spaceru. Pojawili się nagle, jakby odklejając się od parapetu przy szybie monopolowego. Było ich trzech. Nie byli starzy, nie byli gówniarzami, ich stroje nie odbiegały od standardów mody ulicznej. Byli jednak pijani. Bardzo. Zaczepili ich niewybrednie, choć początkowo grzecznie. Chcieli fajki. Kacper z Olą nie palili, więc nie mogli pomóc, nawet gdyby chcieli. Pijani mężczyźni brnęli więc dalej, żądając bardziej agresywnie zrzutki na bro, wu lub wi, jak to sami określili. Twierdzili, że im brakuje, choć jeden z nich, nazywany przez pozostałych Arkiem, trzymał w ręku charakterystyczną butelkę wina Arizona, do połowy jeszcze pełną. Kacper nie zamierzał dyskutować. Odmówił w prostych, zwięzłych słowach i pociągnął Olę z sobą. Arek zakrzyknął do jednego z pozostałych, Mauzera, by zaszedł im drogę. Trzeci, Patryk, zainteresował się dekoltem Oli. Wszyscy trzej przestali być mili. Ulica, już wcześniej stosunkowo pusta, całkowicie się wyludniła. Wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund. Kacper nie czekał na cud czy interwencję policji. Trzasnął Patryka w twarz. Pijany mężczyzna obalił się na ziemię. Arek zamachnął się trzymaną w dłoni butelką, ale nie trafił Kacpra. Zielone szkło rozprysnęło się na twarzy dziewczyny, która bezgłośnie osunęła się na ziemię. Kacper zamarł, spoglądając ze zdziwieniem na dłoń, którą trzymał w swej dłoni. Spojrzał na zakrwawioną twarz prześwitującą spod zmierzwionych blond włosów. Spojrzał na przerażonego swym czynem Arka, pewnym ruchem wyrwał mu z ręki tulipana i chlasnął go nim po gardle. Mężczyzna zaskowyczał i runął na ziemię. Kacper tymczasem doskoczył do wstającego z ziemi Patryka i pewnym ruchem przejechał po jego krtani tłuczonym szkłem. Rozbita butelka pękła na kości, Kacper spojrzał w odrętwieniu na pokaleczoną rękę i szklaną szyjkę. Odrzucił ją i skoczył na Maurycego, zaciskając mu palce na grdyce. Duszony mężczyzna próbował odepchnąć napastnika, nie miał jednak dość siły. Klęczał przed Kacprem, a ten w amoku zawzięcie zwiększał ucisk. Maurycy rozpaczliwie
41
opowiadania szukał dłońmi czegoś, co pomogłoby mu wyrwać się z kleszczy śmierci, co zraniłoby tego faceta, który zabił właśnie Patryka i Arka. Znalazł jedynie denko od rozbitej butelki. Schwycił je w dłoń i zaczął nim dźgać pierś napastnika, znacząc jego biały podkoszulek krwawymi, regularnymi ranami. Oszalały ze wściekłości Kacper nie zważał jednak na ból, zwolnił uścisk dopiero wtedy, gdy język i oczy Maurycego dosłownie wypłynęły z jego twarzy, by napastnik nie miał wątpliwości: Maurycy nie żył. Kacper puścił zwłoki i ruszył w stronę rannej ukochanej. Dopiero teraz poczuł, że sam jest ranny. Zdziwiony nie mógł postawić następnego kroku, zachwiał się, zatoczył się i runął w bok. Prosto na witrynę sklepową. Dostrzegł jeszcze kant parapetu i była to ostatnia rzecz, jaką zobaczył w życiu. – Czy on tu jest? – spytała Ola, ściskając nerwowo dłonie mężczyzny. – Tak – odparł ze spokojem Michał Adamczyk. Siedział naprzeciw dziewczyny przy niewielkim stoliku w pokoju o zaciemnionych oknach. Źródłem światła była jedynie mała, okrągła lampka. Trzymali się kurczowo za ręce. W tym świetle blizny na twarzy dziewczyny zdawały się być ponurymi smugami cienia. – Nie pamiętał, co się stało – kontynuował wróżbita. – Tak czasem się dzieje, gdy śmierć nadchodzi nagle. Duchy czują się wtedy zagubione, często nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że umarły. Trzeba im pomóc przejść na drugą stronę. – Jak możemy to zrobić? – Właśnie to robimy. Kacper mówi, że już wszystko pamięta, żałuje, że nie mógł się z tobą pożegnać... – Proszę mu powiedzieć, że bardzo go kocham... – Oczy dziewczyny napełniły się łzami. – On to słyszy. – Adamczyk skinął głową. – I też bardzo cię kocha. Ola zapłakała. Niedługo potem duch Kacpra odszedł na dobre. Seans został zakończony. Dziewczyna zapłaciła medium ustaloną cenę, nie żałując ani grosza. Michał odprowadził kobietę do drzwi, pomógł jej włożyć płaszcz. Widać było, że historia śmierci chłopaka Oli zrobiła na nim wrażenie. – Przepraszam bardzo – zagaił na odchodnym – ale czy mógłbym spytać, co stało się z trzecim z napastników? Dwóch zginęło na miejscu, a trzeci? – Jest w śpiączce. Stracił dużo krwi, ma uszkodzone nerwy na szyi... Nie chcę o nim mówić, bo powiem coś nieprzyjemnego, a wszelkie zło zawsze do nas wraca. – Rozumiem... Przepraszam, że pytałem. – Nic nie szkodzi – odparła ze smutkiem i wyszła na korytarz. Adamczyk już chciał zamknąć drzwi, ale kobieta odwróciła się gwałtownie. – Proszę pana... Czy on... – zaczęła niepewnie – czy Kacper odszedł już na zawsze? Już nie będzie przychodził w snach? – Myślę, że sny będą teraz spokojne. I nie sądzę, żeby on odszedł. Za bardzo panią kochał. Myślę, że zawsze będzie przy pani. Ola nie odpowiedziała. Spuściła tylko głowę i odeszła. Adamczyk jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy swoją odpowiedzią dał jej nadzieję, radość, czy przysporzył jedynie kolejnych zmartwień. Potem zamknął drzwi. Życie toczyło się dalej.
42
Łukasz Radecki
Pisarz związany z literaturą grozy i science-fiction, poeta, muzyk, redaktor. Pierwszy autor w Polsce, który odważył się wyjść poza ramy obiegowego horroru i ku zaskoczeniu jednych oraz zniesmaczeniu drugich postanowił zasypać swoich rodaków opowiadaniami spod znaku horror-gore. Jego opowiadania to mroczna wycieczka ze świadomością obcowania z najbardziej krwawym, brutalnym gatunkiem literackim. Jak napisał czeski magazyn „Howard”, pisarz „lubi w rytm uderzeń kości skłonić do głębszych przemyśleń, a teksty naprawdę sprawiają ból”. Autor zbioru poezji „Ad Noctum” (1998), opowiadań „Kraina bez powrotu: Opowieści Niesamowite” (2009) oraz cyklu „Bóg Horror Ojczyzna” (do tej pory dwa tomy: „Złego początki” i „Wszystko spłonie”) (2013). Wraz z Kazimierzem Kyrczem Jr wydał zbiór „Lek na lęk” (2011). Publikował także w rozmaitych pismach, portalach i antologiach polskich i zagranicznych (m.in. „Księga strachu”, „Białe szepty”, „Czarna kokarda”, „13 ran”, „Trinacta Hodina”, „Pokój do wynajęcia”, „Gorefikacje”, „17 szram”, „Dziedzictwo Manitou”, „Zombiefilia” i innych). Jego opowiadania były adaptowane jako słuchowiska („Profan” – 2009) i filmy („Księżniczka”, „Wazon” – 2007). Zrealizował także muzykę do kilku horrorów, gier i serialu „Oblicza Mroku”. Tworzy w zespołach metalowych ACRYBIA, DAMAGE CASE i WILCY, wcześniej nagrywał m.in. z ARKHAM, AGALIREPT, FORECAST. W przygotowaniu nowy tom „Bóg Horror Ojczyzna” oraz zbiór „Horror Klasy B” i powieść „Wolfenweld”. Wraz z Robertem Cichowlasem napisał „Pradawne Zło”, które ukaże się na początku roku 2014. Stale pisze dla Horror Online, Grabarza Polskiego, hplovecraft.pl i Atmospheric Magazine. Wraz z żoną i dziećmi mieszka w rodzinnym Malborku.
Łukasz Radecki
initium wydawnictwo
Galeria
Katarzyna Maczkowska Jestem świeżo upieczoną absolwentką wydziału Malarstwa warszawskiej ASP, głównie zajmuję się rysunkiem i tkaniną artystyczną. Inspiracje znajduję niemal wszędzie, głównym impulsem są jednak spacery po lesie, sny i książki. Fascynuje mnie parapsychologia, new age i stare kryminały. Uwielbiam gry planszowe, gotowanie i programy z głosem Krystyny Czubówny.
44
Katarzyna Maczkowska
galeria
Galeria
45
galeria
46
Katarzyna Maczkowska
galeria
Galeria
47
Recenzje
Recenzje George R. R. Martin, Lisa Tuttle „Przystań Wiatrów“
Tłumaczenie: Anna Krawczyk-Łaskarzewska Tytuł oryginału: Windhaven Wydawnictwo: Zysk i S-ka Data wydania: 2 września 2013 ISBN: 9788377851852 Liczba stron: 408 Wydawnictwo Zysk i S-ka, korzystając z popularności zarówno książek, jak i serialu z cyklu „Pieśni Lodu i Ognia” postanowiło przypomnieć swoim czytelnikom, że George R. R. Martin nie wziął się znikąd i nie zawsze pisał tylko tasiemce fantasy. Jedną ze wznowionych (po siedemnastu latach) powieści Martina jest napisana wspólnie z Lisą Tuttle − „Przystań Wiatrów”. Bezsprzecznie science fiction, mimo że gdyby otworzyć książkę na chybił trafił natknęlibyśmy się na klimat i konstrukcję właściwe raczej dla fantasy. Przystań Wiatrów tworzy kilka oddalonych od siebie archipelagów. Ludzie żyjący na niej są potomkami rozbitków przybyłych z kosmosu w zamierzchłych czasach. Jedyną
48
pozostałością po technologii, dzięki której można było pokonywać przestrzeń kosmiczną, są materiały z porzuconego statku, z których ludzie zrobili sobie skrzydła. Ich posiadacze stworzyli uprzywilejowaną i zamkniętą kastę lotników i służą pozostałym mieszkańcom Przystani, przenosząc wiadomości z wyspy na wyspę. Nastaje jednak czas przemian – czy lotnicy zrezygnują ze skostniałej tradycji i dopuszczą do swego grona lądowców? I czy te zmiany na pewno są zmianami na lepsze? „Przystań Wiatrów” składa się z trzech części połączonych osobą głównej bohaterki o imieniu Maris, a także − wspomnianych już − zmian w odwiecznym prawie i ich konsekwencjom. Również tym dalekosiężnym, gdyż duet Martin-Tuttle pozwala śledzić przebieg zmian na przestrzeni całego życia Maris – od młodości, kiedy to swoim przykładem daje asumpt do tychże zmian, przez dojrzałość, gdy widać pierwsze ich nieprzewidziane konsekwencje, po starość i kryzys, do którego w końcu dochodzi. Mamy zatem do czynienia z podwójnym dynamizmem połączonym niczym podwójna helisa DNA, globalna transformacja społeczna wiąże się i kontrapunktuje z dojrzewaniem głównej bohaterki. W obu sprawach ideały konfrontują się z rzeczywistością niekiedy w bardzo bolesny sposób. Gdyby streścić fabułę, to na pierwszy rzut oka nie znalazłoby się tam wiele interesującego. Ot, parę przygód w przestworzach i poza nimi, przyćmione przez natłok refleksji głównej bohaterki, a wszystko to w świecie będącym połączeniem „Darkoveru” Marion Zimmer Bradley z „Ziemiomorzem” Ursuli Le Guin. Jednym słowem, to wszystko już było. Jednak w przypadku „Przystani Wiatrów” bardziej istotne od tego, co jest tam opisane, jest to jak zostało to zrobione. Nie od wszystkich książek należy wymagać jakiejś szczególnej oryginalności. Czasem wystarczy, że można się na nią pozytywnie zdenerwować (to tylko pozornie oksymoron) czy wzruszyć się losami bohaterów, grunt, żeby wywołać u czytelnika emocje, nie pozostawić go obojętnym. Myślę, że ta sztuka udała się Martinowi i Tuttle, „Przystań Wiatrów” czyta się świetnie, te czterysta stron przechodzi przez palce nawet nie wiadomo kiedy. „Przystań Wiatrów” George’a R. R. Martina i Lisy Tuttle to solidna powieść, przy której nie sposób się nudzić, ale i skłaniająca do refleksji. Połączenie dyskretnego tła science fiction z klimatem fantasy również daje interesujący efekt, a podział całości na trzy połączone ze sobą mini powieści powinien zadowolić zarówno miłośników dłuższych, jak i krótszych form, którzy nie mają cierpliwości do skomplikowanych i rozwlekłych fabuł. Łukasz Szatkowski
Recenzje
recenzje Agnieszka Hałas „W mocy wichru”
Cykl: Teatr Węży Wydawnictwo: Solaris Data wydania: 6 listopada 2013 ISBN: 9788375900798 Liczba stron: 580 Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Tak stało się również z trylogią „Teatr Węży” Agnieszki Hałas, której finałowa część, „W mocy wichru”, właśnie znalazła się w sprzedaży. Być może istnieje szansa na kontynuację przygód Krzyczącego w Ciemności, gdyż zakończenia przedstawionego przez autorkę nie można raczej określić mianem definitywnie zamykającego. Na razie zostawmy jednak przyszłość w spokoju i zerknijmy na to, co kryje się między nieszczególnie urodziwą okładką „W mocy wichru”. Brune nie ma zbyt wiele czasu na podążanie tropem swych zaginionych wspomnień. Marshia wplątuje się bowiem w pojedynek i nie obejdzie się bez jego pomocy. Uwagi domaga się także sprawa brutalnych morderstw na prostytutkach w Eume. Na Krzyczącego spada również obowiązek wyszkolenia Anavri, a międzyczasie musi uporać się z demonami, które uwzięły się na niego z niewiadomych przyczyn. Życie ka-ira zdecydowanie nie należy do łatwych i przyjemnych. Czy Krzyczący sprosta wszystkim obowiązkom, odkryje swą przeszłość i przy tym pożyje dostatecznie długo, by nacieszyć się owocami ciężkiej pracy? Za każdym razem, kiedy w „Teatrze…” trafiam na fragment o Skażeniu, które dotknęło jeden z rodzajów magii, moje myśli z miejsca wędrują w stronę półki, na której dumnie pysznią się opasłe tomy „Koła czasu” Roberta Jordana. Podobieństwa bowiem nie kończą się na wspomnianym Skażeniu i jego konsekwencjach, czyli szaleństwie dotykającym czarnych magów, ale samym dualizmie leżącym u podstaw natury magii. U Jordana ten dualizm ma dość ostry podział przebiegający według płci i obecny jest on zresztą nie tylko w systemie magii, ale na wielu płaszczyznach opowieści. Hałas postawiła na czerń i srebro. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć: okej, czyli mamy dobrych i złych – nuda i stereotypy. Lecz wystarczy wejść trochę głębiej, by stwierdzić, że żadna ze stron nie jest ani dobra, ani zła. W zasadzie nawet ciężko stwierdzić, czy którejś jest bliżej do jednej z tych skrajności. Owszem, czarni czerpią swoją siłę z cierpienia, ale przecież nie muszą być jego sprawca-
Recenzje
mi. Jest go w końcu aż nadto, wystarczy przejść się w odpowiednie miejsce i zaczerpnąć, nie robiąc nikomu krzywdy. Srebrnych obchodzi za to jedynie Ekwilibrium, zachowanie równowagi. Jeżeli nie ma potrzeby jej przywracania – nie ruszą palcem; nieważne czy to plaga, czy seria brutalnych morderstw – są obojętni, amoralni, żyją według zasad, które nijak się mają do powszechnie pojmowanej uczciwości, sprawiedliwości czy zwykłej wrażliwości. Czarni są mimo wszystko bardziej ludzcy. Choć w konstrukcji świata można dostrzec wiele podobieństw do znanych zachodnich cykli fantasy, to już na płaszczyźnie rozłożenia akcentów w fabule Hałas dość wyraźnie odcina się od powszechnie obowiązującego schematu. Nikt tutaj nie ma ambicji ratowania świata, nikomu nawet przez myśl nie przechodzi, by próbować odwrócić Skażenie, pokonać srebrnych czy sprowadzić bogów z powrotem. Nic z tych rzeczy, zresztą Krzyczący nie jest żadnym herosem – owszem, jest na tyle silny, by trzeba było się z nim liczyć, ale jakby któremuś z ważniejszych graczy naprawdę zależało, by go zlikwidować (a nie zmusić do posłuszeństwa), to może i by się trochę zmęczył, ale ostatecznie nie miałby z tym większych problemów. Wzniosłość ograniczona jest do minimum, tutaj najważniejsze jest przeżycie, w miarę możliwości jak najgodniejsze. Jeśli masz przeżyć mimo czarnego daru, musisz stać się do bólu racjonalnym pragmatykiem, mierzyć siły na zamiary i nie oglądać się za siebie. To czego mi w cyklu Agnieszki Hałas brakuje, a co może wynikać z powyższego akapitu, to brak jakiegokolwiek emocjonalnego uderzenia. Lubię, jak książka mnie sponiewiera w dowolny sposób – okrucieństwem, wzruszeniem, beznadzieją, poświęceniem, czymkolwiek, nie jestem wybredny. Nie wiem, czy wynika to z braku umiejętności grania czytelnikowi na nerwach (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) czy z pogardy autorki dla takich tanich chwytów, ale czegoś takiego po prostu tu nie ma. Świat demonów nie jest tak mroczny, jak być powinien, nieszczególnie odczuwam atmosferę zaszczucia czarnych przez srebrnych, a opis tortur ogranicza się do tego, że ktoś kogoś skopał i ten ktoś konał potem w męczarniach przez kilka godzin z powodu urazu organów wewnętrznych. Kiedy miałem przyjemność rozmawiać z Agnieszką Hałas na jednym z konwentów, z rozbrajającym, przepraszającym i jednocześnie złośliwym uśmiechem zapewniła mnie, że z pewnością będę nastawał na jej życie, kiedy przeczytam, co zrobiła z moim ulubionym Znajdą. Liczyłem, że zginie w jakiś wymyślny sposób albo zmieni się z dzieciaka w geniusza zła niczym Anakin Skywalker. Niestety, ku mojemu rozczarowaniu został potraktowany jak nieistotny rekwizyt. Smutne. Muszę kończyć, a tyle jeszcze zostało do omówienia. Skoro o kończeniu mowa, to pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że „W mocy wichru” ma tyle zakończeń, że praktycznie nie ma żadnego. Jeśli wyda Wam się, że trafiliście na finałową walkę, to nie wstrzymujcie koni, bo meta jeszcze daleko. Kilka razy miałem wrażenie, jakbym schodził po schodach, nie patrząc pod nogi, i źle wyliczył liczbę stopni, co wiadomo czym skutkuje. Z tego wnoszę, że koniec powieści i całego cyklu może wcale nie jest końcem ostatecznym…? Oby, bo mimo pewnych zastrzeżeń, „Teatr Węży” nadal pozostaje jednym z najlepszych polskich cykli fantasy ostatnich lat i warto się z nim zapoznać. Z tego, co mi wiadomo, Agnieszka Hałas pracuje jednak nad czymś diametralnie innym, ale nie będę psuł niespodzianki. Łukasz Szatkowski
49
Recenzje Mariusz Czubaj, Jacek Drozda, Jakub Myszkorowski „Postfutbol”
Wydawca: Wydawnictwo Naukowe „Katedra” Oprawa: miękka Liczba stron: 287 ISBN: 987-83-63434-02-1 Wydanie: Gdańsk 2012 W eseju „Przemysł i tłumienie seksu w pewnej społeczności padańskiej” z tomu „Diariusz najmniejszy” Umberto Eco kpi sobie z antropologów, wyobrażając sobie, jak wyprawa naukowa z wyspy Dobu interpretowałaby fenomen europejskiej piłki nożnej: Tubylec, utrzymywany stale w tym stanie zagubienia, żyje w bezustannym napięciu, które wodzowie pozwalają mu rozładowywać jedynie podczas zbiorowych festynów, kiedy to ludność udaje się tłumnie do ogromnych budowli o owalnym kształcie; stamtąd dobywa się bez przerwy przeraźliwy wrzask (…) na podstawie głośnych i histerycznych okrzyków nasunęła nam się hipoteza, że chodzi o jakieś obrzędy orgiastyczne; później jednak objawiła nam się w całej okazałości przerażająca prawda. W obrębie tych budowli tubylcy oddają się za zgodą przywódców rytuałom kanibalistycznym, pożerając istoty ludzkie zakupione od innych plemion. Informacje o nabytkach podaje się w codziennych porannych orędziach, w których dzień po dniu można śledzić prawdziwą kronikę tych gastronomicznych zakupów; z kroniki tej wynika, że szczególnie cenieni są cudzoziemcy kolorowi, a także członkowie niektórych szczepów nordyckich oraz mieszkańcy Ameryki Łacińskiej. Na ile udało się nam zrekonstruować przebieg wydarzeń, ofiary pożera się w postaci ogromnych dań, na które składa się wielu osobników i które przyrządza się według skomplikowanych przepisów podawanych do powszechnej wiadomości na ulicach; chodzi tu o sposób dawkowania nawiązujący do alchemii, na przykład „3 do 2”, „4 do 0”, „2 do 1”. Na szczęście prawdziwi specjaliści wzięli się do pracy zupełnie inaczej. „Postfutbol” to interdyscyplinarne dzieło doborowego tria fachowców: antropologa kultury i autora kryminałów – profesora Mariusza Czubaja, kulturoznawcy i specjalisty od ruchów kibicowskich – Jacka Drozdy oraz trenera i analityka piłkarskiego – Jakuba Myszkorowskiego. Po przeczytaniu kilku pierwszych stron nie będziemy mieć żadnych wątpliwości, że pierwsze skrzypce grał tutaj, jak zwykle z powodzeniem, Mariusz Czubaj. Kto czytał „Etnolo-
50
ga w Mieście Grzechu” albo „Biodra Elvisa Presleya”, ten już zna ten styl i to spojrzenie na świat. Będzie naukowo, ale nie nudno, będzie sporo interesujących spostrzeżeń i ciekawych cytatów, ale przede wszystkim będzie mnóstwo faktów z historii futbolu, ukazanych w całkiem nowym świetle. Przedmowę do książki napisał profesor Wojciech Burszta i radzę jej nie pomijać, bo zawiera kilka cennych drogowskazów wprowadzających w lekturę oraz przepiękną anegdotkę o tym, co może się przydarzyć, gdy gra się w piłkę na poniemieckim cmentarzu. Całość składa się z ośmiu rozdziałów, w których poddawane są analizie rozmaite zjawiska kulturowe związane z futbolem: brytyjskie korzenie nowoczesnej piłki nożnej i ich związek z rozwojem cywilizacji i przemysłu, wpływ mediów i nowych technologii na rozwój tej dyscypliny sportu, futbol rozumiany jako rozrywka i jako rytuał, przemiany języka, którym opowiadamy o meczach piłkarskich, futbol jako biznes, globalizacja… i wiele innych. Wielbiciel piłki nożnej nie ma co liczyć na ekstra newsy, ale za to ma gwarancję, że doskonale znane fakty ujrzy z zupełnie nowego, świeżego i odmiennego punktu widzenia. Dlaczego reguły gry ukształtowały się tak, a nie inaczej? Dlaczego nie wolno zawodnikowi wrócić do gry w koszulce ze śladami krwi? Dlaczego Jose Mourinho, któremu zakazano wstępu do szatni podczas meczu, postanowił się tam dostać za wszelką cenę, nawet w koszu z brudną bielizną? Co skłoniło Marca Materazziego do opublikowania książki zatytułowanej „Co naprawdę powiedziałem wtedy Zidane’owi?”. Dlaczego kobiecy futbol nie jest i raczej nigdy nie będzie tak popularny, jak męski? „Postfutbol” nie daje odpowiedzi na te pytania, ale każe się nad nimi zastanowić, bo należy ich szukać o wiele głębiej, niż kiedykolwiek przyszłoby nam do głowy. Mnie najbardziej zainteresował rozdział zatytułowany „Ciało piłkarza”, poświęcony, między innymi, seksualizacji bohaterów futbolu. I tutaj muszę, po prostu muszę, publicznie zaprotestować przeciwko tezie, którą stawiają autorzy. Wymieniają oni bowiem trzy typy ciał gwiazdorów, które odpowiadają na rozmaite potrzeby wytwarzane na gruncie kulturowym. Reprezentantami tych trzech typów są, według autorów, Cristiano Ronaldo, Wayne Rooney i Lionel Messi. Ronaldo jest personifikacją seksu, Rooney uosobieniem siły i wulgarności, a Messi to w takim razie biegająca po murawie (skądinąd czyniąca to bardzo szybko) kombinacja nieatrakcyjności seksualnej i imponujących osiągnięć fizycznych. Drodzy panowie, skąd pomysł, że Messi jest nieatrakcyjny seksualnie? Messi to przecież wcielona inteligencja, manifestująca się w każdym ruchu! Cóż może być bardziej podniecającego w mężczyźnie, niż bystry umysł zawiadujący sprawnym ciałem? Trudno ocenić, czy idealnym adresatem „Postfutbolu” jest kibic piłkarski, czy raczej humanista. Ten pierwszy mógłby poczytać w tej książce o sobie, bo autorzy sporo miejsca poświęcili właśnie kibicowaniu, między innymi rozdział zatytułowany „Ciało kibica”. Ale czy fan piłki nożnej to ktoś, kto pragnie przeglądać się w antropologicznym lustrze? Typowy humanista, z kolei, czy wpadnie na to, żeby przyjrzeć się bliżej takiemu zjawisku jak futbol? Czubaj, Drozda i Myszkorowski pokazują, że warto, bo wszak sama piłka jest metaforą rozleglejszych procesów kulturowych, wykraczających poza koronę stadionu. Anna Pędziwiatr
Recenzje
recenzje David Mitchell „Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta”
Tytuł oryginału: The Thousand Autumns of Jacob de Zoet Tłumaczenie: Justyna Gardzińska Wydawca: Wydawnictwo Mag ISBN: 978-83-7480-399-1 Liczba stron: 620 Format: 135x202 Cena: 45 zł Data wydania: 2013 Tak to niekiedy w życiu bywa, że na pewnym etapie musimy ostrożniej wybierać to, co czytamy. Brak czasu sprawia, że nasza lista lektur bywa mniejsza od pierwotnych założeń, więc ilekroć trafimy na pozycję słabą, czujemy się oszukani. Nie chodzi nawet o zmarnowane pieniądze, ale dobijającą myśl, że mogliśmy zamiast tego czy tamtego gniota poczytać coś wartościowego. Dlatego ilekroć widzę ponad 600 stronnicową powieść, serce na moment zamiera. Zaczynać, nie zaczynać? Warto, nie warto? Czy autor jest w stanie opowiedzieć tak długą historię i nie spartaczyć? Wychodzi na to, że czasami po prostu należy zaryzykować, bo gdybym się zawahała, nigdy nie poznałabym jednej z najciekawszych powieści tegoż roku. O Davidzie Mitchellu wiedziałam tylko, że jest to człowiek wielokrotnie już nagradzany i odpowiedzialny za powstanie znanego skądinąd „Atlasu Chmur” (który widziałam w kinie i uznałam za sympatyczny, ale nieszczególnie powalający). Nie nastawiałam się zatem na lekturę wciągającą, ot, co najwyżej przyjemną. Zwłaszcza po zapoznaniu z miejscem akcji. XVIII-wieczna Japonia? A co my, gaijini, wiemy o Japonii? Szykowałam się na kolejną próbę żałosnego przedstawienia Orientu, które z nielicznymi wyjątkami zawsze kończyły się niepowodzeniem. „Ha! Był pewnie facet na wycieczce i zachciało mu się powieść pisać”. Uzbrojona w pełen politowania uśmiech i bezsprzeczną opinie, że Człowiek Zachodu nigdy „nie poczuje” Azji i vice versa, byłam nastawiona na właśnie takie kulawe wrażenia z podróży, naprędce sklejone w jakąś fabułę. A potem odkryłam, że nie mogę się oderwać… i trza było posypać głowę popiołem.
Recenzje
Zacznijmy od tego, że „Tysiąc Jesieni Jacoba de Zoeta”, wbrew tytułowi, posiada bohatera zbiorowego i Jacob aż tak istotny znowu nie jest (a przynajmniej przez długi czas). W kilku rozdziałach poznajemy losy najważniejszych postaci z bardzo różnego etnicznie grona: najczęściej Japończyków i Holendrów. A chociaż powieść podzielono na pięć części, dwie ostatnie to jedynie podsumowanie, podczas gdy trzy pierwsze utrzymano w duchu zupełnie odmiennych konwencji. Początek historii „Oblubienica, dla której tańczymy” kolejno zapoznaje nas z bohaterami i wprowadza w sytuacje. Holenderska Kampania Wschodnio-Indyjska próbuje wywalczyć sobie większe prawa na wyspie Dejima, jedynym obszarze przeznaczonym dla obcokrajowców. Dla kupców sytuacja jest wyjątkowo ciężka. Muszą borykać się z trudnościami językowymi, kradzieżami, ksenofobią i rywalizacją we własnych szeregach. Jacob de Zoet, spostrzegawczy urzędnik, przyłącza się do snutych spisków w nadziei na awans. Pragnie potem powrócić do domu, zyskać uznanie teścia i rękę pięknej Anny. Wkrótce jednak tęsknota za rodzinnymi stronami przeradza się w obsesję na punkcie córki samuraja – Aibagawa Orito, położnej praktykującą zachodnią medycynę. Jeśli w tym miejscu spodziewaliście się powieści romantycznej… nic bardziej mylnego. Pierwszą część w całości dominują momenty humorystyczne. To właśnie tutaj autor zwraca uwagę na najwięcej zwyczajów i tradycji nieprzetłumaczalnych, gdzie obie strony bezskutecznie próbują zrozumieć własne dziwactwa. Muszę przyznać, że znajomość japońskiej kultury, gestykulacji czy zawiłości języka autor przedstawił z porażającą wiarygodnością kogoś, kto długie lata musiał spędzić w Kraju Kwitnącej Wiśni. Raz po raz wybuchałam serdecznym śmiechem, a niektóre sceny były tak zabawne, że aż człowiek musiał się nimi „z kimś podzielić”. Po zupełnie rozrywkowej i lekkiej historii następuje część druga: „Górska Twierdza”, którą w skrócie można by określić opowieścią o kobiecym dramacie. Nie zdradzając zbyt wiele z fabuły: żeńskie bohaterki zostają siłą uwięzione w zakonie dla kobiet w jakiś sposób oszpeconych, „dziwadeł” i byłych prostytutek, które zamiast cieszyć się opieką i spokojem, są zmuszone rodzić mnichom dzieci. Obrzydliwa sekta posiada tajemnicze dogmaty, za sprawą których, jak wierzy, uwolni się od śmierci. Ogrom cierpienia i upokorzenia uwięzionych kobiet nie dominuje jednak powieści. Na pierwszy plan wybija się konwencja detektywistyczna (Aibagawa Orito usiłuje poznać prawdę o zakonie) i romantyczna (samuraj Ogawa pragnie uratować ukochaną). Jest to chyba zarazem najbardziej „japoński” fragment, gdzie zostajemy przeniesieni do życia wewnątrz azjatyckich świąt, rezydencji wojowników i chłopskich chat. Trzymający w napięciu do ostatniej chwili… Wreszcie część trzecia, „Mistrz gry w go”, koncentruje się na brytyjskim spisku w celu przejęcia holenderskich wpływów w Japonii. Jakub zostaje zmuszony podjąć wiele ryzykownych decyzji, by ocalić siebie, zyskać przychylność sędziego i móc przedstawić dowody straszliwej zbrodni. W tym rozdziale nie ma już miejsca na żarty: najbardziej przypomina on powieść historyczną. Dochodzi do otwartej groźby wojny, a o losie bohaterów zadecyduje fakt, czy odnajdą się w toczonych intrygach. Tytułowa partia go stanowi doskonały punkt kulminacyjny powieści, na której wynik czekamy z zapartym tchem. „Tysiąc Jesieni Jacoba de Zoeta” to jedna z najciekawszych powieści w „azjatyckim klimacie”, którą śmiało dołączam do mojej prywatnej listy. Napisana z ogromnym
51
Recenzje talentem, wiedzą, która wprost wylewa się z kart powieści, i doskonałym literackich kunsztem. Żaden z bohaterów nie jest płaski, a protagonistki w niczym nie ustępują męskim bohaterom: są równie silne, zaradne i pomysłowe. Wreszcie samo miejsce akcji jest bardzo malownicze i niepowtarzalne. W powieści nie brakuje opisów brutalnej rzeczywiści: i tej japońskiej, i bliższej, naszej – jak chociażby historia Yayoi, dziewczynki o lisich uszach. Nie zetkniemy się więc z naiwnością świata przedstawionego, a bohaterów nie otacza niewidzialna ochrona autora. Cierpienie i radość mieszają się w idealnych proporcjach, wzbudzając wzrusze-
nie i wesołość na przemian, przez co wiemy, że mamy do czynienia z powieścią dojrzałą, która nie mami nas różowymi iluzjami. Mój jedyny zarzut dotyczyć mógłby w zasadzie maniery autora pisania w czasie teraźniejszym, ale dość szybko udało mi się do niej przyzwyczaić. Powieść „Tysiąc Jesieni Jacoba de Zoeta” zdecydowanie zasłużyła sobie na liczne nagrody, a do jej przeczytania gorąco zachęcam. Jest to bowiem przemyślana historia, o której z pewnością nie pomyślicie, że była stratą czasu.
Stephen King „Doktor Sen”
mieszkanie Doktora, za firanką widzimy postać... zaraz... nie, musiało mi się przywidzieć. Właśnie mijamy salę spotkań Anonimowych Alkoholików. Pomachajmy przewodniczącemu, on i Dan to dobrzy przyjaciele, znają się od dnia przybycia pana Torrance’a do miasta. W drodze na nasz następny przystanek będziemy mijać miasteczka Castle Rock i Sidewinder, które kojarzą pewnie państwo z serii niezwykłych morderstw, które niezależnie od siebie rozegrały się tam w ciągu ostatnich lat. Przejedziemy także przez Anniston, gdzie dosłownie kilka dni temu miało miejsce małe trzęsienie ziemi, wyczuwalne na jednej ulicy. Co za ewenement! Niestety nastoletnia Abra Stone, którą poproszono o opisanie swoich wrażeń dla miejscowej gazety, wykazała się zaskakującą u młodej osoby powściągliwością. Możemy więc tylko zgadywać, czy jednoulicowe trzęsienia ziemi to efekt ruchów tektonicznych czy raczej zjawisko paranormalne. Przepraszamy za chwilowy postój. Tylko zdejmę z szyby lokomotywy przywianą tam gazetę... Niestety, okolica jest nimi skandalicznie zaśmiecona. Prawdą jest, że w dobrej wierze: ostatnio wzrosła liczba zaginięć dzieci i nastolatków, więc wszędzie można znaleźć ulotki z ich zdjęciami. Proszę się jednak nie obawiać, policja pracuje nad sprawą i na pewno wkrótce okaże się, że to tylko okresowa fala ucieczek z domu, a młodzi poszukiwacze przygód wrócą cali i zdrowi. Chyba mamy dziś pecha! Najpierw gazeta, teraz straszny korek na przejeździe. Przykro mi, ale jako pociąg turystyczny musimy przepuścić sznur samochodów; no proszę, cała kolumna wozów turystycznych! I to jakiej klasy, same luksusowe przyczepy kempingowe i earthcruisery, jakby stworzone dla ludzi spędzających całe życie w drodze. Gdyby tylko pasażerowie nie mieli takich kwaśnych min. No proszę, taka miła kobieta, wydawało by się, a co za okropny tatuaż z jadowitą kobrą, i jeszcze wulgarny gest w naszą stronę! Na dodatek chyba jadą w tym samym kierunku, co my... No tak, miałem rację, zajęli cały parking; na szczęście nie musimy z niego korzystać. Właśnie dojeżdżamy do punktu widokowego, położonego na miejscu dawnego hotelu Panorama, który spłonął wiele lat temu. Myślę, że uda nam się rzucić okiem z platformy widokowej, pasażerowie przyczep kempingowych zdają się być zajęci czymś innym. Co za zbiegowisko na środku parkingu. Zaraz, czy oni... o, mój Boże... czy oni obdzierają ze skóry małego chłopca?! Proszę natychmiast zawrócić pociąg, niech pani dzwoni na policję... Panie Torrance, proszę zawrócić! Proszę trzymać się od nich z daleka! O, Boże, to chyba zombie, w naszą stronę idzie żywy trup... Proszę pozostać na miejscach, proszę zachować spokój...
Przekład: Tomasz Wilusz Wydawnictwo: Prószyński i S-ka ISBN: 978-83-7839-618-56 Tytuł oryginału: Doctor Sleep Data wydania: 24.09.2013 Format: 142mm x 202mm Liczba stron: 656 Drodzy goście, dziś Kolej Minimiasta we Frazier proponuje Wam niezwykłą gratkę! Tylko dziś i tylko dla Was zmiana trasy przejazdu! Nowy, zapierający dech w piersiach szlak zwiedzania pozostawi Was oszołomionych i zachwyconych oraz wywoła dreszcze na plecach najodważniejszych pasażerów! Proszę wsiadać, drzwi zamykać. Naszym maszynistą będzie Dan Torrance, który w ten piękny wieczór specjalnie dla Was przejął stery Minipociągu. Zanim wyjedziemy z Frazier, możecie Państwo podziwiać ciche uliczki tego prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka. Po lewej dom Helen Rivington, w którym obecnie znajduje się hospicjum. To także miejsce pracy Waszego maszynisty. Ulubieńcem gości hospicjum jest kot Azzie, którego odwiedziny u chorych zwiastują koniec ich ziemskiej podróży; drugim towarzyszem tych biedaków w czasie ostatniej przeprawy jest pan Torrance, nazywany przez mieszkańców przybytku Doktorem Snem. Ciekawe dlaczego, prawda? W wieżyczce na rogu budynku znajduje się
52
Lucyna Markowska
Maryla Kowalska
Recenzje
recenzje Neil Gaiman „Ocean na końcu drogi”
Tłumaczenie: Paulina Braiter Tytuł oryginału: The Ocean at the End of the Lane Wydawnictwo: MAG Data wydania: 9 października 2013 ISBN: 9788374803465 Liczba stron: 216 Neil Gaiman nie ogranicza swojej twórczości do jednego tylko czytelniczego targetu. Poza poważnymi książkami liczącymi się w stawce Hugo czy Nebuli pisuje również scenariusze do filmów i komiksów oraz książki dla dzieci i młodzieży. A także takie, które tylko udają książki dla dzieci, a wcale nimi nie są. Pamiętacie „Koralinę”? Wspominacie ją ciepło? Jeśli na oba pytania odpowiedzieliście twierdząco, to chyba dość bezpiecznie zaryzykować mogę stwierdzenie, że spodoba Wam się i najnowsza powieść Gaimana wydana przez Mag – „Ocean na końcu drogi”. Wspomnienia rzadko literalnie oddają przeszłość. Wiele spraw się zapomina, idealizuje czy przeinacza. Wypiera się i racjonalizuje niewiarygodne zdarzenia. To właśnie z takimi na nowo rozbudzonymi wspomnieniami z dzieciństwa przyjdzie zmierzyć się bohaterowi „Oceanu na końcu drogi”, który po latach wraca w rodzinne strony. Wiele mówi się o „magii dzieciństwa”, jednak mało kto przyjmuje ten frazeologizm dosłownie – podobnie nasz narrator. Do czasu. O tym, że „Ocean na końcu drogi” niekoniecznie przeznaczony jest dla dzieci z pierwszych klas podstawówki (jak sugerowałby wiek głównego bohatera), świadczy kilka przesłanek. Przede wszystkim to, iż pomimo pierwszoosobowej narracji mamy do czynienia niejako z fuzją perspektyw – wydarzenia przedstawione są, owszem, z perspektywy siedmioletniego chłopca, lecz w głębszych pokładach historii przebija się jednak ujęcie jego starszej wersji, faceta w średnim wieku, który sobie tę całą opowieść przypomina. Narrator interpretuje pewne zdarzenia, których dziecko by nie zauważyłoby bądź inaczej je zrozumiało. Do bardziej oczywistych przykładów należy chociażby sytuacja, gdy an-
Recenzje
tagonistka, która zostaje zatrudniona w charakterze opiekunki chłopca, grozi mu, że jeśli nie wykona jej poleceń, powie rodzicom, że wyciągnął swojego małego fiutka i zasikał podłogę w kuchni. Urocze. Jednym z problemów, które porusza Gaiman w „Oceanie…”, jest lekceważenie, które okazujemy dzieciom. Nie ma co się dziwić, że ukrywają one przed dorosłymi pewne rzeczy – obawiają się bowiem, że w nie nie uwierzą bądź nie uznają za ważne. Kiedy dochodzi do sytuacji, której przykład podałem akapit wyżej, kiedy nie ma nic więcej jak słowo przeciwko słowu, to w zdecydowanej większości przypadków słowo dorosłego jest ponad słowem dziecka. Nawet jeśli ten pierwszy to osoba zupełnie obca, a to drugie to nasz rodzony syn czy córka. Dzieci i ryby głosu nie mają. Następnym razem, kiedy jakieś dziecko będzie opowiadało nam niestworzone historie, nie zakładajmy a priori, że wymyśla bądź kłamie, ale wysłuchajmy z uwagą. Nawet jeśli faktycznie tak będzie, to zawsze możemy odczytać coś między wierszami, a przynajmniej sprawić, by nasz młodszy rozmówca poczuł się dowartościowany naszą uwagą. Gaiman kontynuuje literacką tradycję umieszczania w opowieści rodzin równie charakterystycznych, co tajemniczych. Zawsze, gdy coś podobnego czytam, to zaraz przypomina mi się cykl opowiadań Henry’ego Kuttnera o rodzince wieśniaków-mutantów. Jednak kuttnerowscy Hogbenowie poza swoją nieprawdopodobną długowiecznością różnią się od Hempstocków prawie wszystkim. Gaiman w przeciwieństwie do Kuttnera mimo wszystko stawia na powagę, elementy humorystyczne są wyłącznie ornamentem, a nie wiodącym środkiem kreacji. Biorąc pod uwagę mitologiczne zainteresowania autora widoczne w kilku innych jego powieściach, warto ponadto zwrócić uwagę na to, że trzy kobiety tworzące rodzinę Hempstocków mogą kojarzyć się obecną w wielu wierzeniach pod różnymi nazwami boginią o trzech aspektach – Dziewica, Matka, Starucha. Najmłodsza, przyjaciółka głównego bohatera „Oceanu…”, ma jedenaście lat, ale na wnikliwe pytanie chłopca, od jakiego czasu ma to jedenaście lat, jedynie uśmiecha się tajemniczo. Najstarsza pamięta Wielki Wybuch. Co ciekawe, kobiety Hempstocków (zapewne z jakiejś bocznej linii rodziny) pojawiają się również w innych powieściach Gaimana – „Gwiezdnym pyle” i „Księdze cmentarnej” – choć nie są tak wyeksponowane. Zostawiając z boku wszystkie przesłania, nawiązania i głębsze treści, można stwierdzić, że „Ocean na końcu drogi” jest bardzo sympatyczną opowieścią również w tej zwykłej obyczajowej warstwie. Wielokrotnie podczas lektury twarz rozjaśniał mi lekki uśmiech, kiedy stwierdzałem: „hej, to zupełnie tak jak ja”. Miło choć trochę móc utożsamić się z głównym bohaterem, choć niespecjalnie podoba mi się obraz pokazujący, że jak jesteś dzieciakiem czytającym książki, to nie masz kumpli i gnębią cię w szkole. Stereotypowe, słabe i nieprawdziwe, jedno z drugim nie ma wiele wspólnego. Ale to drobiazg, podobnie jak niebrzydka wprawdzie, ale w mojej opinii gorsza od oryginalnej, polska okładka książki. Kwestia gustu. Tak czy inaczej „Ocean na końcu drogi” Neila Gaimana to bardzo dobra powieść z młodzieżowym zacięciem, która jednak niesie w sobie wiele głębszych, wartościowych treści, jeśli tylko mamy dostateczną wrażliwość i chęci, by wyłowić je z lekkiej, bardzo przyjemnej konwencji. Łukasz Szatkowski
53
Recenzje Łukasz Malinowski „Skald: Karmiciel Kruków”
Tytuł oryginału: Skald Karmiciel Kruków Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA ISBN: 978-83-62329-84-7 Wydanie: I Strony: 435 Oprawa: miękka Nordyccy wojownicy kontynuują swój szturm na półki księgarń. Po serii świetnych powieści Bernarda Cornwella pora na polski akcent na tym, ostatnio dość bujnie rozwijającym się, poletku. „Skald: Karmiciel Kruków” kusi efektowną okładką: upiorny kruk siedzący na pokrwawionym hełmie, śnieżna zawieja, mroczny las na horyzoncie – czuć w niej ducha północnych krain. Czy ów duch został również zawarty w samym tekście? A może inaczej – w tekstach, albowiem nie mamy tu do czynienia z powieścią, lecz zbiorem trzech luźno ze sobą powiązanych opowiadań. Ich głównym bohaterem jest Ainar, prawdziwy nordycki badass, który równie sprawnie włada rozumem, mieczem i… poezją. Jest w końcu tytułowym skaldem, Ian Tregillis „Mroczna geneza”
Tytuł oryginału: Milkweed Tryptych – Bitter Seeds Przekład: Robert Lipski Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: MAG ISBN: 978-83-7480-381-6 Wydanie: I Strony: 422
54
jednym z najsławniejszych pieśniarzy w krainach północy (wbrew pozorom ta sława często działa na jego niekorzyść − Ainar wykazuje bowiem wręcz nałogową skłonność do popadania w niełaskę u jarlów czy chrześcijańskich mnichów). Postać Ainara to zdecydowanie jeden z najjaśniejszych punktów „Skalda: Karmiciela Kruków”. Jest to niezwykle wyrazisty i nietuzinkowy bohater, potrafiący w mgnieniu oka zaskarbić sobie sympatię czytelnika. Jego perypetie śledzi się z zapartym tchem, a są to przygody o różnorodnym charakterze – nie brak tu zagmatwanych knowań, dynamicznych batalii (w tym potyczek na pieśni), trafiają się również wątki nadprzyrodzone. Oczywiście, nawet najlepiej przemyślana fabuła może stać się dla czytelnika mordęgą, jeśli autor nie potrafi jej odpowiednio sprawnie przedstawić. Na szczęście, w przypadku recenzowanej pozycji nie ma mowy o jakichkolwiek wpadkach technicznych. Perypetie Ainara opisane zostały z porywającą lekkością, nie brak tu działających na wyobraźnię opisów ani soczystych dialogów. W tekstach znalazło się miejsce zarówno na nastrój grozy, jak i na niewymuszony humor. Na osobny akapit zasługuje podejście autora do kwestii oddania realiów historycznych. Chociaż akcja toczy się wśród północnych fiordów (i nie tylko – ale to już sami odkryjecie), ponadto niejednokrotnie zahacza o wątki mitologiczne, próżno szukać w tekstach imion Odyna czy Thora (i innych bóstw znanych z opowieści o wojownikach północy). Wszystko dlatego, że autor poszperał co nieco w historycznych kronikach i wykorzystał mniej znane wersje nordyckich nazw i określeń. Efekt taki, że „Skald: Karmiciel Kruków” nie tylko bawi, ale również pozwala poszerzyć wiedzę na temat dawnych ludów północy. Ainar Skald już na Was czeka. Warto się wybrać na spotkanie, warto poczuć ducha przygody wśród mroźnych krain, lecz uważajcie – skald bywa bowiem przebiegły niczym wąż, a snute przezeń intrygi potrafią wciągnąć człowieka szybciej niż północne mokradła. Żeby nie było, że nie ostrzegałem… Kamil Dolik Jesień w pełni. Chłodny wicher coraz śmielej chłoszcze gałęzie drzew, ogałacając je z resztek liści, deszcz zaś uparcie puka w okna, próbując się dostać do przytulnych wnętrz. Słońce rzadko już wychodzi zza chmur, ciężkich, zasnuwających niemal cały obszar niebios niczym gigantyczna kurtyna. A gdy wychodzi, nie grzeje już tak jak ledwie kilka tygodni temu. Ta posępna, listopadowa aura ma swój urok i swoje zalety – stanowi doskonałe tło podczas czytania opowieści grozy. To właśnie tą porą, gdy większość liści szeleści na trawnikach, a do pierwszego śniegu jeszcze daleko, najchętniej sięgam po tego typu literaturę. Biorąc do recenzji „Mroczną genezę” Iana Tregillisa nie spodziewałem się co prawda rasowego dreszczowca, lecz miałem nadzieję na opowieść osnutą ciężkim, mrocznym klimatem. I powiem Wam, że się nie zawiodłem. Posępna atmosfera powieści uderzyła we mnie już w prologu. Początkowe sceny – wędrówka kruków Albionu, zajście w położonym na odludziu sierocińca – wywołały u mnie autentyczny dreszcz niepokoju. Później co prawda uczucie to zostało stonowane, lecz nadal nie miałem na co narzekać – wciąż zdarzały się fragmenty, w których atmosfera ponownie gęstniała, powodując jeżenie się włosów na głowie. Akcja powieści rozgrywa się podczas II wojny światowej. Agent brytyjskiego wywiadu, Raybould Marsh, podczas
Recenzje
recenzje jednej z rutynowych misji w Hiszpanii staje się świadkiem wydarzeń przekraczających granice ludzkiego pojmowania. Zdobyte przez niego fragmenty niemego filmu zdają się świadczyć o nadludzkich umiejętnościach ludzi Himmlera. Zapada decyzja o konieczności głębszego zbadania całej sprawy i ewentualnego znalezienia sposobu powstrzymania nowej hitlerowskiej machiny zagłady. Fabuła „Mrocznej genezy” luźno bazuje na teoriach dotyczących okultystycznych zapędów Himmlera i szalonych eksperymentów nazistowskich uczonych. Temat nośny, nurtujący, sam w sobie oddziałujący na wyobraźnię. Trzeba przyznać, że Autor sprawnie przekuł go na wciągającą opowieść, od której – nie raz i nie dwa – trudno mi się było oderwać. Dzieje się w niej sporo – począwszy od akcji szpiegowskich, poprzez operacje na froncie, a kończąc na dramatach zwykłych, szarych ludzi (pojawiają się nawet motywy rodem z historyjek o najbardziej leniwym demonie świata – tak, Cthulhu, na Ciebie patrzę). Wątków do ogarnięcia jest wystarczająco dużo, by ani chwili się nie nudzić podczas czytania.
Również od strony czysto technicznej nie ma się za bardzo do czego przyczepić. Ian Tregillis za pomocą słów udanie odmalowuje w wyobraźni gracza poszczególne wydarzenia. Swobodnie buduje również interesujące profile psychologiczne poszczególnych bohaterów. Są oni zróżnicowani, kierują się własnymi motywacjami, niektórzy są całkowicie nieprzewidywalni. Warto zauważyć, że praktycznie nie ma tu postaci jednolicie dobrych i jednolicie złych: zarówno po stronie brytyjskiej, jak i niemieckiej trafiają się bohaterowie potrafiący wzbudzić w Czytelniku prawdziwą sympatię (jak i tacy, których z chęcią samemu ustawiłoby się pod murem). „Mrocznej genezie” zdecydowanie warto przyjrzeć się bliżej. Ian Tregillis już od początkowych stron wciąga Czytelnika w otchłań szaleństwa rozgrywającego się za woalem wydarzeń znanych z podręczników historii. Jeśli lubisz drugowojenne klimaty w nadnaturalnym sosie, jest to powieść dla Ciebie. Kamil Dolik
Tom Knox „Rytuał babiloński”
pogromcę mitów narosłych wokół Zakonu Templariuszy. W chwilę po intrygującym wywiadzie ze starcem dziennikarz staje się świadkiem jego efektownego samobójstwa. W tym samym czasie, gdzieś w sercu Peru, antropolog Jessica Silverton bada szokujące pozostałości kultury Mochica. Wkrótce i ona wciągnięta zostaje w morderczą grę, w której stawką jest... przeżycie. Fabuła „Rytuału babilońskiego” jest kręta jak labirynt Minotaura. Mamy w niej do czynienia z mieszanką sensacji, przygody i rasowego kryminału, a wszystko to owiane jest mglistą otoczką starodawnych tajemnic. Z jednej strony – nic odkrywczego (Templariusze? Znowu?), z drugiej – nie da się ukryć, że historia opowiedziana na kartach powieści wciąga, frapuje i sprawia, że Czytelnik nieustannie się zastanawia, co wydarzy się w kolejnym rozdziale. A dzieje się sporo, na nudę zdecydowanie nie można narzekać. Jedyny zgrzytem (ale nie dla każdego) może być nadmierne poszatkowanie akcji – rozdziały w „Rytuale babilońskim” są krótkie, nagminnie zdarza się, że kolejny odrywa nas od jakiegoś istotnego wydarzenia i rzuca w zupełnie inne miejsce. W praktyce wygląda to tak, że raz z Adamem odkrywamy tajemnice wspomnianej kaplicy, kilka stron później u boku Jessiki schodzimy do świeżo odkrytego grobowca ludu Mochica, gdy zaś akcja nabiera w nim tempa, natrafiamy na cliffhanger i zostajemy brutalnie przeniesieni do rezydencji, w której ktoś właśnie popełnił morderstwo. Tego typu zabiegi to oczywiście nic złego, odpowiednio zaimplementowane skutecznie podtrzymują w Czytelniku napięcie, ale co za dużo, to niezdrowo – odniosłem wrażenie, że w przypadku recenzowanej pozycji ich nadmiar negatywnie oddziałuje na dynamikę wydarzeń. Oprócz intrygującej fabuły „Rytuał babiloński” posiada również galerię ciekawych bohaterów. Każdy z nich obdarzony został własną osobowością, z niektórymi łatwo się zżyć, inni mogą Czytelnika odstręczać. „Rytuał babiloński” to dobra propozycja dla osób poszukujących akcji z dreszczykiem. Pomimo wykorzystania dość już wyświechtanego motywu Autorowi udało się stworzyć wciągającą i intrygującą fabułę. Myślę, że nikomu czas spędzony nad jej zgłębianiem nie wyda się czasem straconym.
Tytuł oryginału: The Babylon Rite Tłumaczenie: Maciej Szymański Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: Rebis ISBN: 978-83-7818-432-4 Wydanie: I Strony: 390 Oprawa: miękka, ze skrzydełkami Kaplica Rosslyn to niezwykła, piękna i tajemnicza budowla wznosząca się w odległości około 11 km od Edynburga. Bogactwo zdobień w jej wnętrzu oszałamia, a zarazem sprawia, że człowiek zadaje sobie pytanie: w jakim celu to wszystko stworzono? Czy ten przepych jest po prostu pokazem umiejętności budowniczych, czy też kryje się za nim coś głębszego – misternie skonstruowana zagadka? Wspominam o niej nieprzypadkowo, kaplica ta stanowi bowiem jeden z fragmentów skomplikowanej układanki, jaką zaserwował nam Tom Knox w najnowszej powieści „Rytuał babiloński”. To właśnie w jej przestronnych, upstrzonych anielskimi rzeźbami i zagadkowymi malowidłami trzewiach ma miejsce jeden z pierwszych aktów wysnutej przez Autora historii. Adam Blackwood, zbierając materiały do swojego ostatniego artykułu, spotyka pewnego profesora,
Recenzje
Kamil Dolik
55
Recenzje Joe Abercrombie „Czerwona kraina”
Tłumaczenie: Robert Waliś Tytuł oryginału: A Red Country Wydawnictwo: MAG Data wydania: 20 lutego 2013 ISBN: 9788374802901 Liczba stron: 640
Joe Abercrombie to ostatnio jedna z jaśniejszych gwiazd fantasy. Świat, który stworzył i w którym lokuje wszystkie swoje opowieści cieszy się dużą popularnością. W Polsce Abercrombie był wcześniej wydawany, ale mam wrażenie, że dwie jego powieści wydane przez ISA przeszły raczej bez wielkiego echa. Dopiero od zeszłego roku, gdy Mag wypuścił „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” (oryginalny tytuł „Best Served Cold” brzmi dużo lepiej), a później „Bohaterów”, pisarz ten dorobił się u nas całkiem sporego grona entuzjastycznych fanów. Zobaczmy, jak prezentuje się „Czerwona kraina”, kolejna z powieści Abercrombiego. Płoszka Południe wiedzie spokojny żywot, dopóki pod jej nieobecność na rodzinną farmę nie napadają nieznani
56
sprawcy. Z niewiadomych przyczyn porywają oni młodsze rodzeństwo Płoszki. Dziewczyna wraz z ojczymem ruszają zatem w pościg. Tymczasem, nasz stary znajomy Nicomo Cosca i jego banda najemników podpisali nowy kontrakt, tym razem z Unią – wraz z inkwizytorem zmierzają do Dalekiej Krainy w celu schwytania przywódcy buntowników. W jaki sposób splotą się ich losy? Nie będę szczególnie wnikał w powszechny, a dość oczywisty klucz interpretacyjny – Abercrombie wykorzystał w „Czerwonej krainie” konwencję westernu. Lud, zwany Duchami, robi za Indian, mamy westmana-celebrytę, gorączkę złota – Daleka Kraina ani przez chwilę nie wypiera się swego pokrewieństwa z Dzikim Zachodem. Choć lubię westerny, a przynajmniej lubiłem (nie czytałem Maya od gimnazjum, nie wiem jak przetrwał próbę czasu), to łączenie go z fantastyką zawsze mnie odrzucało, nieważne czy była to fantasy, czy science fiction. I mimo, że „Czerwona kraina” to przyzwoita powieść, którą dobrze się czyta, to jednak pewien cierpki posmak pozostaje, pewnie dlatego, że jestem uprzedzony. Zostawmy jednak obraz ogólny i oczywiste interpretacje, na które możecie się natknąć w chyba każdej recenzji tej powieści. Wybierzmy dla odmiany subiektywnie pewien problem i przyjrzyjmy mu się z bliska. Abercrombie zestawia w „Czerwonej krainie” dwie grupy fanatycznie przekonane o własnej słuszności – Inkwizycję i Smoczy Lud. Tutaj Inkwizycja nie ma wiele wspólnego z religią, chyba, że uznać za Kościół Unię. Tępi nie odstępców od wiary, ale buntowników, którym nie podobają się rządy Jego Królewskiej Mości w Stariklandzie, aczkolwiek praktyki mają podobne do tych wykorzystywanych przez Święte Officium, przynajmniej w panujących powszechnie stereotypach. Inkwizycję idzie zdzierżyć, przynajmniej wiadomo o co im chodzi, można ich od biedy zrozumieć. W przeciwieństwie do Smoczego Ludu, który przypomina sektę. Na pierwszy rzut oka to życzliwi ludzie żyjący sobie w harmonii w odosobnieniu według swych prostych zasad. Problem polega jednak na tym, że cała ta społeczność składa się z porwanych dzieci, gdyż z bliżej niewyjaśnionego powodu (trujące opary?) mieszkający w tej enklawie ludzie nie mogą mieć własnych. Jak to zwykle bywa z fanatykami – nie mają wyrzutów sumienia, są przekonani, że dzieci tylko zyskują na dołączeniu do ich społeczności. A fakt, że wynajęte zbiry zabijają ich bliskich i równają z ziemią dorobek całego życia – cóż, zło konieczne. Małym dzieciom łatwo zrobić w końcu pranie mózgu, syndrom sztokholmski, te sprawy. Najgorszy typ fanatyzmu, bo ciężko się na nim poznać, powierzchowność nie wzbudza alarmu, wręcz przeciwnie. Mimo iż wspomniane powieści Abercrombiego nie stanowią zwartego cyklu, to połączone są wspólnym światem i niektórymi bohaterami. Poza Nicomo Coscą w „Czerwonej krainie” pojawi się jeszcze choćby Czarny Dow czy Caul Dreszcz. Jest to pewien smaczek dla fanów twórczości pisarza, ale jednocześnie nie przeszkadza jakoś szczególnie, jeśli ktoś chciałby zapoznać się z najnowszą powieścią Abercrobiego bez znajomości jego poprzednich książek. Choć „Zemsta najlepiej smakuje na zimno” i „Bohaterowie” podobały mi się o wiele bardziej, to i „Czerwonej krainie” nie sposób odmówić walorów. Nadal mamy do czynienia z dobrym fantasy. Łukasz Szatkowski
Recenzje
recenzje Friedrich Ani „Ludzie za ścianą”
Tytuł oryginału: Süden Przekład: Elżbieta Kalinowska Wydawnictwo: Czarne Wydanie: 2013 ISBN: 978-83-7536-527-6
Grono wiernych czytelników. Zachwyty nad poetyckim, melancholijnym, a jednocześnie dowcipnym stylem pisania. Friedrich Ani uchodzi za jednego z najlepszych i najbardziej nowatorskich pisarzy niemieckojęzycznej literatury kryminalnej. Pięć jego powieści zdobyło tytuł niemieckiego kryminału roku. Dla miłośnika kryminalnej klasyki, za jakiego uważam swoją skromną osobę, słowa „nowatorski” i „poetycki” budzą raczej pewne obawy, gdy łączone są w jednym zdaniu ze słowem „kryminał”. Z dużą dozą sceptycyzmu podeszłam do thrillera Friedricha Ani „Ludzie za ścianą”. A on? Zaskoczył mnie. Jego powieść ma w sobie to „coś”.
Recenzje
Bohaterem powieści „Ludzie za ścianą” jest były policjant sekcji do spraw poszukiwań, Tabor Süden. Mężczyzna postanowił porzucić pracę, aby wieść prosty, bezproblemowy żywot. Dawne życie nie daje mu jednak o sobie zapomnieć. Jeden telefon od ojca, którego od dawna uważał za zmarłego, skłania byłego policjanta do powrotu do Monachium. Süden przybywa do rodzinnego miasta i krąży dobrze znanymi ulicami w nadziei na spotkanie z ojcem. Aby mieć za co żyć, po krótkim namyśle przyjmuje pracę w agencji detektywistycznej. Jego pierwszym zadaniem jest odnalezienie zaginionego przed dwoma laty szefa restauracji, Rajmunda Zacherla. Dawne życie wciąga go na nowo. Co się dzieje z ludźmi, którzy któregoś dnia po prostu znikają? Odchodzą, porzucają rodziny. Może zdarzyło im się coś złego? Może postanowili popełnić samobójstwo? A może zaczęli wszystko od nowa? Motywy ich działań są przeróżne. Tabor Süden potrafi znaleźć prawie każdego zaginionego, bo jak nikt inny umie spojrzeć na świat oczami nie zaniepokojonej rodziny, ale zaginionego. Potrafi słuchać i bezwzględnie wychwytywać wszelki fałsz w rozmowach z bliskimi zaginionych. Dokonuje cudów – odnajduje tych, których inni nie spodziewali się już odnaleźć. Mimo to nigdy nie odszukał swojego ojca, który kilka dekad temu opuścił go po śmierci matki. Nie potrafił też w porę uratować najlepszego przyjaciela, również policjanta, który pewnego dnia wszedł do kontenera na śmieci i strzelił sobie w głowę. W powieści „Ludzie za ścianą” nie ma brutalnych zabójstw, gwałtów ani odrażających przestępców. A mimo to, w czasie lektury, niejeden raz czytelnik poczuje dreszcze. Friedrich Ani jest mistrzem budowania napięcia. Poetyckie opisy, które mogłyby wydać się niepotrzebnym ozdobnikiem, idealnie spełniają swoją rolę – pomagają stworzyć niezwykły nastrój. Nastrój czegoś nieokreślonego, ciężkiego, co wisi w powietrzu i nie daje spokoju. Z drugiej strony autor nie chce przygnieść czytelnika ogromem ciężaru opisywanych historii. Poważne sceny przeplata fragmentami humorystycznymi, które dają odpocząć od gęstej atmosfery tylko po to, by później książka mogła jeszcze mocniej zaskoczyć. Dużym walorem powieści jest postać samego byłego policjanta. Przenikliwy, inteligentny, niezwykle ludzki, a przy tym wytrwały w dążeniu do celu, jakim jest znalezienie zaginionej osoby. Walczy o ludzi i nie oczekuje niczego w zamian. Po prostu wykonuje swoją pracę najlepiej, jak potrafi. Bo zaginieni, jak sam zauważa, bardzo często stają się dla innych widoczni dopiero, gdy znikną. Wbrew moim początkowym obawom książka mile mnie zaskoczyła. Friedrich Ani proponuje coś innego niż kryminalna „klasyka” – dużo głębszy psychologizm postaci, poetyckość, która jest na tyle subtelna a jednocześnie dramatyczna, że nie nuży, wręcz przeciwnie, buduje napięcie i odpowiednio nastraja czytelnika. Autor nie musi, w przeciwieństwie do niektórych pisarzy skandynawskich thrillerów, porażać czytelnika drastycznymi opisami działań psychopatycznych maniaków, aby zbudować nastrój grozy (może się czepiam, ale skandynawski kryminał nie wzbudza we mnie ciepłych uczuć). Friedrich Ani potrafi to zrobić subtelnie i bezkrwawo, lecz nie mniej (śmiem nawet twierdzić że czasem bardziej) skutecznie. Joanna Kubica
57