qfant-24

Page 1



WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK „Niezbędne minimum? Dać z siebie maksimum.” Wielu z nas wypisało w swoim umyśle złotymi zgłoskami postanowienia na nowy rok. I gdyby wszystkie te postanowienia weszłyby w życie, to Polska stałaby się najlepiej wykształconym, wysportowanym, oczytanym i zdrowym narodem na świecie. Ale powiedzmy sobie szczerze, w chwili, gdy czytacie te słowa, ponad 90% osób prawdopodobnie już nie pamięta, co miało zrobić. Najczęstszym powodem takiego stanu rzeczy jest straszna choroba: „niechcemisię”, która odpowiada za większość niepowodzeń na każdej płaszczyźnie naszego życia. Przez długi czas nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo szkodzę sobie i doprowadzam swój organizm do ruiny za pomocą najgorszego stylu życia i jedzenia. Uaktywniłem u siebie uśpioną dotychczas chorobę, która nie chce dać mi odpocząć ani o sobie zapomnieć. Ale to, co spowodowało u mnie chwilowy upadek sprawia obecnie, że mój zapał do pracy nad sobą zwiększył się kilkukrotnie do poziomu, w którym „chce mi się”. Wiem, że nie zmienię swoich nawyków oraz lenistwa w jeden dzień i odzyskam przy tym kondycję i poziom tłuszczu sprzed dziesięciu lat. Ale pragnę walczyć o to, żeby z każdym jutrem stawać się lepszym niż wczoraj. „Co robisz, gdy nie masz nastroju na trening? Zmieniam nastrój.” W najnowszym numerze Qfanta mamy masę ciekawych artykułów dla każdego z Was, w szczególności dzieło Karola Susa, w którym niszczy wyobrażenie wielu ludzi jakoby komiksy były dla dzieci, a dorośli nie znajdą wśród nich nic interesującego. Weronika Łaszkiewicz przybliży nam twórczość Marka Oziewicza, a dokładniej jego anglojęzyczną powieść „One Earth, One People”. Ostatnim artykułem, ale wcale nie odbiegającym od reszty jest kolejna część cyklu zmysłowego Ewy Szumowicz, w której opowie o najważniejszym dla muzyków zmyśle. Mam nadzieję, że spodoba się wam niniejszy numer i zapewniam, że kolejne będą coraz lepsze! Wraz z całą redakcją życzymy wam wszystkiego dobrego w nowym, 2014, roku.

Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Irulana & Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: Irulana Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

Łukasz Kuc

Wstępniak

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Weronika Łaszkiewicz O fantastyce, mitologii i współczesnym świecie w „One Earth, One People” Marka Oziewicza Karol Sus Komiksy są dla dzieci! Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy, część piąta: Słuch

5 7 11

OPOWIADANIA Marta Jakubek Hollywood Tales

14

Jacek Piekiełko Kadaweryna

20

Sebastian Skorupski Róże miłości najlepiej przyjmują się na grobach Adrian Zwoliński Horror w Eriksmal

28 34

Radosław Żyszczyński Miauco Polo traci buty

46

Galeria

14

20

28

34

46

52

67

69

44 52

Irulana

RECENZJE Sean Howe Niezwykła historia Marvel Comics (Karol Sus)

60

Terry Pratchett, Stephen Briggs Żółw przypomniany. Przewodnik po Świecie Dysku uaktualniony aż do „Niucha” (Lucyna Markowska)

61

Łukasz Orbitowski Szczęśliwa ziemia (Natalia Bilska) 62 Piotr Jezierski Siła Strachu. Wpływ Apokalipsy i lęków zimnowojennych na wybrane nurty kultury popularnej (Magdalena Mińko)

63

Maciej Parowski Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40 (Damian Drabik)

64

Iwona Mejza Wyszedł z domu i nie wrócił (Joanna Kubica)

65

Krzysztof Milczarek Sargon. Wybrańcy Inanny (Kamil Dolik)

66

Ursula K. Le Guin Ziemiomorze (Katarzyna Zalecka-Wojtaszek)

67

Neil Gaiman Na szczęście mleko… (Anna Perzyńska)

68

Jakub Ćwiek Chłopcy 2. Bangarang (Krzysztof Dworakowski)

69

Nowy numer już 1. kwietnia! 4

SPIS TREŚCI


Publicystyka

Weronika Łaszkiewicz O fantastyce, mitologii i współczesnym świecie w „One Earth, One People” Marka Oziewicza Polscy badacze fantastyki, tak jak i jej polscy pisarze (poza paroma wyjątkami), są na arenie międzynarodowej niestety raczej mało znani. Nie dlatego, że nie mają nic ciekawego do powiedzenia lub zaoferowania, ale dlatego że pisanie po polsku siłą rzeczy zawęża krąg potencjalnych odbiorców. O ile przetłumaczenie tekstu to tylko kwestia czasu i energii, o tyle skuszenie zagranicznego wydawnictwa do zainwestowania pieniędzy w obcego pisarza/badacza może okazać się prawdziwym wyzwaniem. W tym świetle osiągnięcie Profesora Marka Oziewicza tym bardziej zasługuje na uznanie. Napisana przez niego (po angielsku) książka One Earth, One People, wydana w 2008 roku nakładem McFarland, nie tylko zaistniała na rynku zagranicznym, ale została również uhonorowana w 2010 r. prestiżową nagrodą Mythopoeic Society Award in Myth and Fantasy Studies. Profesor Oziewicz, współpracujący nie tylko z naszym rodzimym Uniwersytetem Wrocławskim, ale i z uczelniami w Stanach Zjednoczonych, specjalizuje się w literaturze i kulturze amerykańskiej oraz od lat prowadzi badania nad literaturą dziecięcą i spekulatywną, w szczególności nad jej związkami z mitologią. W jego dorobku naukowym znajduje się szereg referatów wygłoszonych na konferencjach krajowych i zagranicznych oraz publikacja licznych artykułów (także w takich czasopismach jak „Mythlore” czy „Journal of the Fantastic in the Arts”). Przed sukcesem One Earth, One People do najbardziej chwalonych prac Profesora Oziewicza należała książka Magiczny urok Narnii: Poetyka i filozofia Opowieści z Narnii C. S. Lewisa, wydana przez Universitas w 2005 roku. Towarzystwo Mitopeiczne jest organizacją zajmującą się badaniem myśli mitopeicznej, która w fantastyce pojawiła się przede wszystkim dzięki Tolkienowi i Lewisowi, a obecnie jest rozwijana przez kolejne pokolenie pisarzy. Myśl mitopeiczna rozumiana jest jako włączanie w struktury fantastyki wzorców i treści mitycznych, które następnie poddawane są transformacji i adaptacji na potrzeby konkretnej historii. Towarzystwo skupia się na badaniu mechanizmów działania tych procesów oraz ich wpływu zarówno na fantastykę jako gatunek, jak i na jej czytelników. Swoje nagrody przyznaje od 1971 roku książkom fantastycznym, które pokazują, jak ważne są treści mityczne dla rozwoju fantastycznego bohatera (a w domyśle również dla czytelnika) oraz badaniom, które są studium relacji fantastyka-mit-świat współczesny. Tym właśnie zajmuje się prof. Oziewicz w książce, której pełen tytuł brzmi One Earth, One People: The Mythopoeic Fantasy Series of Ursula K. Le Guin, Lloyd Alexander, Madeleine L’Engle and Orson Scott Card. Pierwszą zaletą tej pracy jest to, że już na początku autor stawia bardzo wyraźną tezę, którą sumiennie rozwija w kolejnych rozdziałach. Pomimo licznych odniesień do różnych źródeł (bibliografia

O fantastyce, mitologii i...

to prawdziwe kompendium wiedzy o publikacjach na temat fantastyki), dobrze uporządkowana argumentacja nie pozwala czytelnikowi zgubić się wśród detali lub stracić z oczu główny cel. Innym atutem książki jest jej przystępny język. Profesor Oziewicz z łatwością porusza się wśród licznych teorii i z równą łatwością przybliża je czytelnikowi. Jest to niewątpliwy plus, gdyż publikacje naukowe często operują hermetycznym językiem i naukowym żargonem, i stają się w ten sposób nieprzystępne dla czytelnika mniej obeznanego z daną dziedziną. Przedmiotem badań One Earth, One People jest fantasy mitopeiczna, czyli silnie osadzona w treściach mitycznych i mitotwórstwie; fantasy, której język, tak jak język mitów, operuje symbolami i archetypami. Zgodnie ze wzorcami dostarczonymi przez powieści Tolkiena i Lewisa, bohaterowie fantasy mitopeicznej są z reguły uwikłani w problemy natury moralnej lub psychologicznej, które są na tyle uniwersalne, że dotykają również czytelnika. Profesor Oziewicz do tego typu fantastyki zalicza Ziemiomorze Le Guin, Kroniki Prydainu Alexandra, Kwartet Czasu L’Engle i Opowieści o Alvinie Stwórcy Carda, i to na nich skupia się w kolejnych rozdziałach swojej pracy, udowadniając, że nawet na tak często komentowane serie jak Ziemiomorze ciągle można spojrzeć z nowej perspektywy. Jedna z ciekawszych tez prof. Oziewicza dotyczy samego rozwoju fantastyki mitopeicznej w drugiej połowie XX wieku. Autor zakłada, że obecna popularność tego typu literatury to nie przypadek, ponieważ właśnie teraz cywilizacja zachodnia staje przed licznymi problemami (takimi jak zagrożenia nuklearne czy kryzysy ekonomiczne) oraz przed groźbą własnego rozpadu. Popularność fantasy mitopeicznej pośród

5


publicystyka współczesnych czytelników wynika z jej charakteru: jej bohaterowie również muszą rozstrzygać dylematy moralne lub duchowe oraz zapewnić przetrwanie swojemu światu, dobro i zło są w niej wyraźnie oddzielone, a wzorce postępowania i nadrzędne zasady jasno określone (np. choć Frodo nie zna drogi do Mordoru i nie ma pojęcia o wielkiej polityce, wie, że Pierścień musi zostać zniszczony i tej myśli trzyma się przez całą podróż). Właśnie te cechy przemawiają do współczesnego czytelnika, którego świat zapomniał o pewnych wartościach w trakcie pościgu za bogactwem i rozwojem. Według prof. Oziewicza, lektura fantasy mitopeicznej może pomóc czytelnikowi w jego refleksji (lub w ogóle ją zainicjować) nad jakością własnego życia, nad jego problemami oraz nad problemami świata, w którym żyje. Fantasy miteopeiczna może się przysłużyć światu również w inny sposób, w ramach procesu globalizacji. Profesor Oziewicz twierdzi, że wskazane przez niego serie fantasy, oparte na treściach i wzorcach mitycznych, zawierają w sobie elementy nowej mitologii, która może być przydatna dla zjednoczonej ludzkości (profesor używa tu wyrażenia unified humanity, a w świetle tego argumentu bardziej zrozumiały staje się też sam tytuł książki: „Jedna Ziemia, Jeden Naród”). Elementy, które profesor odnajduje w wybranych cyklach fantasy i które klasyfikuje jako należące do tej nowej mitologii, to szacunek i harmonia pomiędzy ludźmi różnych wyznań i narodowości oraz troska o wspólny świat i integrację naszego dziedzictwa – w tym treści mitycznych – z możliwościami, które właśnie się przed nami otwierają. W przeciwieństwie do innej publikacji na temat treści mitycznych w fantastyce – Degeneracji mitów w literaturze fantasy (2009) autorstwa

prof. Bogdana Trochy – książka One Earth, One People nie zajmuje się mechanizmami włączania elementów mitycznych w struktury fantastyki czy problemem ich dalszej degeneracji, tj. odrywania ich od oryginalnych kontekstów i znaczeń oraz swobodnej adaptacji na rzecz opowiedzenia ciekawej historii. W centrum badania One Earth, One People jest kondycja współczesnego człowieka i jego świata oraz wpływ, jaki może na nią mieć fantasy mitopeiczna. Warto więc sięgnąć po książkę prof. Oziewicza, już choćby z tego względu, że opisuje sytuację, która nas, ludzi współczesnych, dotyczy bezpośrednio. Pozostaje w gestii czytelnika rozstrzygnięcie, czy wizja, w której literatura niszowa (jaką fantastyka nadal jest) zostaje wyniesiona do pozycji o ogólnoświatowym znaczeniu, nie jest być może zbyt optymistyczna lub wręcz – idealistyczna. Prawdą jest, że współcześni ludzie muszą podjąć refleksję nad swoim życiem i światem oraz nad tym, dokąd ten świat zmierza. Czy fantasy mitopeiczna może faktycznie zmuszać ich do tej refleksji i dostarczać wzorców do naśladowania? Na korzyść teorii profesora na pewno przemawia wciąż rosnąca popularność dzieł Tolkiena, ożywiona przez filmy Petera Jacksona. Niestety, samo „sięgnięcie” po One Earth, One People może być problemem. Książka jest dostępna jedynie w bibliotekach uniwersyteckich (a jak się okazało po przejrzeniu kilku katalogów on-line – nie we wszystkich), a samodzielne sprowadzenie jej z zagranicy może być kosztowne. Poza tym dostępna jest tylko w języku angielskim, bo pomimo wyróżnienia książki prestiżową nagrodą, nikt się jeszcze nie pokusił o przetłumaczenie jej na język polski. W rezultacie, pomimo swoich sukcesów za granicą, w Polsce One Earth, One People jest znana raczej niewielkiej grupie czytelników. A przecież warto wiedzieć, czym możemy się pochwalić przed resztą świata. Mnie osobiście zrobiło się bardzo miło, gdy pisząca o twórczości Patricii McKillip doktorantka ze Stanów stwierdziła, że książka prof. Oziewicza jest bardzo pomocna przy jej własnej pracy. Potem tylko poprosiła o powtórzenie na głos nazwiska autora, bo za nic nie mogła dojść, jak wymówić to nieszczęsne „cz” na końcu.

Weronika Łaszkiewicz

Urodziła się i mieszka w Białymstoku. Na co dzień pracuje na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie uczy na kierunku filologia angielska. W przerwach od uczenia przygotowuje rozprawę doktorską na temat religii w amerykańskiej literaturze fantasy (starając się przełożyć przyjemne, czyli miłość do fantastyki, na pożyteczne). W czasie wolnym rysuje, pisze i tworzy biżuterię.

6

Weronika Łaszkiewicz


Publicystyka

Karol Sus

Komiksy są dla dzieci! Obiegowa opinia jest taka, że komiksy, praktycznie wszystkie, są dla dzieci. Jak to często bywa ze stereotypami, także i ten mija się z prawdą. W przypadku komiksów można wręcz rzec, że sprawa ma się całkowicie na odwrót. Biorąc pod uwagę wszystkie wydawane komiksy, tylko niewielka ich część skierowana jest stricte do małoletniego odbiorcy. Oczywiście wśród rodziców pociech opinia o „niedojrzałym” komiksie z pewnością swój początek ma w czasach ich młodości, a więc publikacji spod znaku „Świata Młodych”: „Tytusa, Romka i A’Tomka” Papcia Chmiela, „Kajka i Kokosza” Janusza Christy, „Kleksa” Szarloty Pawel czy ostatecznie propagandowego „Kapitana Żbika”. Nastanie w Polsce lat dziewięćdziesiątych, a wraz z nimi ery komiksu amerykańskiego, niewiele zmieniło w postrzeganiu komiksu przez rodziców. Mimo że większość z tytułów wydawanych przez śp. TM-Semic w najlepszym wypadku można było zakwalifikować jako komiksy dla nastolatków, rodzice z uporem maniaka kupowali je swoim pociechom (sam pamiętam, jak w wieku sześciu lat za wizytę u dentysty dostałem „Batmana”; gdy teraz o tym pomyślę – zgroza!). Czy to oznacza, że znaleźć dobry komiks dla dzieci jest tak trudno? Przede wszystkim należy sobie uświadomić, że wbrew pozorom opowieść graficzna przeznaczona dla najmłodszych czytelników to dla twórcy jeden z trudniejszych orzechów do zgryzienia. Dzieciaki to bardzo wymagająca grupa odbiorców, a ich rodzice są w tej kwestii chyba jeszcze gorsi. Jeśli historia nie będzie przekonująca, żaden dzieciak nie kupi jej ot tak, na słowo honoru. Raczej szybko się znudzi i sięgnie po coś innego. Dotyczy to zarówno warstwy fabularnej (która musi być zarazem nieskomplikowana, ale też nie naiwna), jak i graficznej (nudne rysunki zrujnują nawet najlepszą historię). Do tego należy dodać oczekiwania rodzica, a więc przede wszystkim to, aby komiks nie był tylko bezmyślną papką (a broń Boże wulgarną czy brutalną), ale by przekazywał dziecku pewne wartości.

czasu nie nadgryzł tych komiksów ani trochę. Zresztą Papcio Chmiel nie osiada na laurach i pomimo słusznego już wieku (choć duchem wciąż młody), nadal tworzy kolejne tomy przygód wesołej trójki zuchów. Ostatni album, „Tytus, Romek i A’Tomek w wojnie o niepodległość Ameryki z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani” ukazał się w maju tego roku. „Kajko i Kokosz” Janusza Christy to z kolei polski odpowiednik francuskiego Asteriksa (o którym kilka słów za chwilę). Tak jak seria o dzielnych Galach odwołuje się do korzeni narodu francuskiego, tak waleczni Słowianie przeżywają swoje przygody na dawnych ziemiach pierwszych Piastów (czas akcji komiksu nie jest prosty do ustalenia, aczkolwiek wedle słów samego autora ma miejsce w okresie przedchrześcijańskim). „Kajko i Kokosz” oparci na podobnym (wręcz identycznym) schemacie jak opowieści o dwóch Galach wciąż potrafią rozśmieszyć do łez, a kolejne wydania i dodruki przygotowywane przez wydawcę świadczą, że dzielni wojowie nawet nie myślą o odpoczynku. Poza polskimi klasykami warto zwrócić uwagę na komiksy tworzone przez Rene Goscinnego. „Asteriks”, „Lucky Luke” i „Umpa-Pa” to ponadczasowe tytuły, bawiące już kolejne pokolenia. Doskonały humor, cięte i inteligentne dialogi, a przede wszystkim nietuzinkowi bohaterowie zapewnili międzynarodowy sukces tym seriom. Dodatkowo uznanie należy się współpracującym rysownikom, Albertowi Uderzo („Asteriks” i „Umpa-Pa”) oraz Morrisowi („Lucky Luke”), którzy swą doskonałą, lekką kreską odcisnęli na

Klasyka Oczywiście najprostsza droga to sięgnięcie po klasykę. Tytuły wymienione w pierwszym akapicie wciąż są dostępne w regularnej sprzedaży za sprawą kolejnych wydań i wznowień. No, może „Kapitan Żbik” odszedł na zasłużoną emeryturę, nawet pomimo prób wskrzeszenia trupa przez Władysława Krupkę i Bogusława Polcha w „Tajemnicy Plaży w Pourville”, wydanej przez Kulturę Gniewu w tym roku. Nudny scenariusz i drętwe dialogi do spółki ze słabymi rysunkami ostatecznie dobiły komiks. Pomimo tego sprzedaż szła dość dobrze, żeby nie powiedzieć świetnie. Ot, zagadka (wróćże komuno?). Tytusa de Zoo przedstawiać raczej nie trzeba. Najsłynniejszy polski harcerz bawi już od 1957 roku! A mimo to ząb

Komiksy są dla dzieci!

7


publicystyka tego typu powrotów czytelnicy mieli spore obawy, że kotlet odgrzewany po raz setny okaże się po prostu niezjadliwy (tym bardziej że po śmierci Goscinnego seria stale obniżała loty). Po pierwszych recenzjach widać jednak, że młodzi artyści utrzymali ducha starych, dobrych przygód Asteriksa, Obeliksa i dzielnego Idefiksa.

tych tytułach znak. Ślad ten zresztą przekazują dalej. W tym roku miała miejsce dość głośna premiera (o dziwo, polska wersja została wypuszczona tuż po wersji francuskiej; brawo Egmont!). Jean-Yves Ferri (scenariusz) i Didier Conrad (rysunek) pod bacznym okiem Uderzo wskrzesili serię, wysyłając Galów do wioski Piktów. Jak zawsze w przypadku

8

Centralka A co z tymi, którzy woleliby sięgnąć po coś świeższego? Centrala i Kultura Gniewu po latach publikowania komiksów skierowanych zdecydowanie do dorosłego odbiorcy, zauważyły, że rynek pozycji dla dzieci, nie licząc wcześniej wspomnianych klasyków, jest praktycznie niezagospodarowany. Gdzieniegdzie ukazujące się pojedyncze publikacje nie syciły rynku, zostawiając wciąż jeszcze sporo miejsca dla dodatkowych graczy. Uruchomione imprinty wydawnictw, odpowiednio Centralka i Krótkie Gatki, wyspecjalizowały się w wyszukiwaniu tytułów dla milusińskich. I przyznać trzeba, że są to tytuły staranie wybrane i doskonale przygotowane (nie tylko od strony graficzno-fabularnej, ale również wydawniczej). Centrala jak zwykle w swych publikacjach stawia na nowatorski komiks europejski. „Pustelnik” Martina Ernstena, norweskiego autora, przedstawia nostalgiczną opowieść o samotności. Tytułowy krab-pustelnik, którego mały chłopiec odnajduje na plaży podczas wizyty u swej nieco zdziwaczałej, mieszkającej na odludziu babci, jest zarazem kluczem do zrozumienia komiksu. Każdy z bohaterów jest na swój sposób samotnikiem, co początkowo powoduje w chłopcu odruch sprzeciwu. Babcia uświadamia go jednak, że czasem samotność, zwłaszcza ta z wyboru, może być stanem pożądanym. Bardzo dobrze zilustrowany komiks, w naturalny sposób poruszający bardzo trudny i niewygodny temat. Luke Pearson i jego „Hilda i troll” to propozycja dla rodziców szukających czegoś lżejszego. Przygody małej dziewczynki są fantastycznie zilustrowane przez brytyjskiego autora. Cudowna, cartoonowa kreska spodoba się zapewne każdemu dziecku. Mimo że album jest zdecydowanie bardziej rozrywkowy niż „Pustelnik”, także i w nim odnaleźć można morał. Hilda podczas swej przygody z trollem skalnym nauczy się, że często wyrządzamy krzywdę innym tylko dlatego, że kogoś nie rozumiemy. „Tej nocy dzika paprotka” Marzeny Sowy i Bereniki Kołomyckiej oraz „Bartnik Ignat i skarb puszczy” Tomasza Samojlika to polskie akcenty w ofercie wydawniczej Centralki. Pierwszy z komiksów to niezwykle ciepła opowieść o perypetiach chłopca, którego mama została pewnego sobotniego poranka podmieniona na paprotkopodobnego stwora. Zaskakujące wydarzenia uświadamiają małemu Tomkowi, jak bardzo potrzebuje matki, nieraz niedocenianej w swej roli. Komiks kobiecego duetu zawędrował aż za wielką wodę, mając ostatnio premierę w Stanach Zjednoczonych. Nieczęsto się trafia, żeby tamtejszy rynek docenił polskich autorów. Drugi z komiksów to z kolei mocny pretendent do miana najlepszego komiksu dla dzieci tego roku. Warto śledzić dokonania Tomasza Samojlika, na co dzień związanego z Puszczą Białowieską poprzez życie zawodowe i pasję (autor jest doktorem w Instytucie Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży). Nie ma się co dziwić, że akcje swych dzieł (zarówno komiksów, jak i książeczek dla dzieci, które sam opatruje ilustracjami) umiejscawia w najstarszym polskim Parku Narodowym. O autorze naprawdę głośno zrobiło się po

Karol sus


Publicystyka publikacji „Ryjówki przeznaczenia. Norki zagłady” (Kultura Gniewu), a „Bartnik Ignat” tylko udowadnia, że pan Tomek to jeden z ciekawszych polskich komiksiarzy. Tym razem autor przygotował komiks dla nieco starszych dzieci, głównie przez osadzenie akcji podczas zaborów. Liczne nawiązania do faktycznych wydarzeń z historii Polski sprawiają, że komiks może być w pełni zrozumiały dopiero po uzyskaniu pewnych podstaw w szkole. Aczkolwiek komiks zaopatrzony jest w bogate, ale przystępne przypisy wyjaśniające pewne kwestie. A fabuła? Bardzo prosta, a zarazem w swej prostocie ujmująca. Oto za zasługi w tłumieniu powstań caryca Katarzyna II ofiarowuje swemu generałowi, Sobakiewiczowi, Puszczę Białowieską. Ten, nie namyślając się długo, postanawia wyciąć wiekowy las, zarabiając krocie. Dziedzictwo puszczy uratować może tylko stary bartnik Ignat, mając do pomocy małą Łucję, wnuczkę stryjeczną pana na Kraśniku, słynnego poety Franciszka Karpińskiego. Krótkie gatki Imprint Kultury Gniewu specjalizujący się w komiksach przeznaczonych dla młodszych czytelników, Krótkie Gatki, stawia raczej na czysto przygodowe publikacje. Pierwszy tom „Detektywa Misia Zbysia na tropie: Lis, ule i miodowe kule” stworzony przez Macieja Jasińskiego (scenariusz), Piotra Nowackiego (rysunek) i Norberta Rybarczyka (kolory) przedstawia małemu czytelnikowi przygody prywatnego detektywa i jego wiernego pomocnika, borsuka Mruka. W części pierwszej duet bohaterów musi rozwikłać zagadkę tajemniczej kradzieży miodu królowej pszczół. Fabuła niezbyt odkrywcza, ale na pewno nie nudna, zapewni milusińskim niewymagającą rozrywkę. Album zasługuje za to na uwagę ze względu na fantastyczne rysunki Nowackiego, świetnego rysownika, prezentującego typowo cartoonowy styl (dorośli również mogą znaleźć coś dla siebie stworzonego przez utalentowanego rysownika, jak chociażby intrygujące „It’s not about that” narysowane do scenariusza Bartosza Sztybora). Rybarczyk dopełnił dzieła, dobierając jaskrawą paletę barw, która przenosi dzieciaki w sam środek kolorowego świata Zbysia i Mruka. Wśród albumów wydanych przez Kulturę Gniewu nie może zabraknąć również komiksowych eksperymentów. Jednym z nich jest „Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu” Mathiasa Picarda. Jest to o tyle niezwykły komiks, że stworzony całkowicie w 3D. Załączone do albumu okulary przenoszą dziecko w zadziwiające głębiny oceanu, gdzie podziwiać można wszelkie morskie stworzenia, zatopione okręty czy skryte w głębinach starożytne miasto Atlantydów. Sporym minusem są jednak zbyt ciemne tła – nie dość, że nie ułatwiają wychwycenia szczegółów, to dodatkowo utrudniają odbiór scenariusza, który i bez tego jest bardzo skąpy. Komiks raczej do podziwiania niż czytania. Innym albumem wymykającym się typowym komiksowym standardom są „Opowieści z najdalszych przedmieść” Shauna Tana. Jest to bardziej zbiór krótkich opowiadań, przepięknie i bogato zilustrowanych realistyczną kreską Australijczyka, niż komiks. W książce nie zabraknie krótkich form komiksowych, kolaży czy zwyczajnych ilustracji. Podziwiać je można jednak bez końca. Również podczas czytania nie mogłem wyjść z podziwu. Każda z opowieści, rozgrywających się gdzieś na peryferiach wielkiego miasta, ma w sobie coś z magii podmiejskich legend. Drobne

Komiksy są dla dzieci!

szczegóły, umykające zabieganym dorosłym, w wyobraźni dzieci urastają do małych cudów dziejących się tuż obok. Fantastyczna lektura do poduszki dla nieco starszych dzieci. A dorośli oczarowani pięknymi rysunkami mogą zachwycić się genialnym komiksem „Przybysz” tegoż autora (wydane również przez Kulturę Gniewu), opowiadającym w ciepłym, poetyckim stylu o ciężkim losie imigranta. Jeden z lepszych niemych komiksów, jakie dane było mi czytać. Dlaczego komiks? Pozostaje jeszcze ostateczne pytanie. Po co w ogóle kupować dzieciom komiksy? Powodów jest mnóstwo. Przede wszystkim komiksy dla dzieci stanowią naturalny łącznik pomiędzy światem z kolorowych, niemowlęcych książeczek, a poważniejszymi czytankami starszaków. Stopniowe wprowadzanie tekstu czytanego, wypierającego ilustracje, ułatwia maluchom przyzwyczajenie do słowa drukowanego jako jedynego nośnika fabuły. Komiks, operując obok tekstu w dymkach także obrazem, nie nuży dziecka, ułatwiając mu odbiór historii. Ponadto stosunkowo niewielka ilość tekstu sprawia, że dziecko ma świetną okazję ćwiczyć samodzielne czytanie, jednocześnie nie zrażając się do niego pierwszymi niepowodzeniami. Na koniec wreszcie obrazkowe historie to po prostu mnóstwo frajdy dla malucha, a nierzadko również i dla rodzica!

Karol Sus

Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to móc. Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy. Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.

9



Publicystyka

Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy Część piąta: Słuch

Słuch, jeden z głównych zmysłów zwierzęcych, a dla niektórych wręcz zmysł dominujący, odbiera informacje ze środowiska, jakie przekazywane są za pomocą fal dźwiękowych. Na początku jednak warto zdefiniować, czym w ogóle jest fala akustyczna. Są to zaburzenia gęstości ośrodka (w przypadku zmysłu słuchu chodzi najczęściej o powietrze albo wodę) w postaci fali podłużnej, której towarzyszą drgania cząsteczek ośrodka. Najważniejsze informacje płynące z tego opisu są takie, że to mechaniczna fala podłużna, więc jest zdolna wywierać określone ciśnienie, gdy pada na powierzchnię oraz posiada takie cechy jak amplituda i częstotliwość. Ciśnienie odpowiada za sposób przetwarzania fali dźwiękowej, amplituda za głośność dźwięku, a częstotliwość za jego wysokość. Człowiek odbiera drgania w zakresie od 16 do 20000 Hz, co w zestawieniu z innymi zwierzętami nie jest wynikiem złym, choć do możliwości np. waleni to nam daleko. A sposób, w jaki organizm przekształca mechaniczne drgania w impulsy elektryczne, jest autentycznym cudem inżynierii fizjologicznej. Oprócz szerokiego spektrum słuch bowiem cechuje się niezwykłą czułością, tak dużą, że na niektórych częstotliwościach wydaje się ona wręcz sprzeczna z fizyką. Dla przykładu, w zakresie 1000–3000 Hz człowiek jest w stanie odróżnić tony, gdy różnią się one o zaledwie 0,3% (np. 1000 Hz i 1003Hz), co gdyby organizm w prosty sposób przekładał wysokość tonu na miejsce pobudzenia narządu Cortiego, dawałoby przesunięcie z jednego punktu do drugiego o 3 mikrony. Dla porównania, przeciętne mitochondrium w komórce ma od 0,5 do 9 mikronów. Ewolucyjnie narząd słuchu wywodzi się z narządu linii bocznej, tak samo jak narząd równowagi. Z tym ostatnim oprócz wspólnego położenia łączy go podobna ogólna budowa komórek receptorowych – wydłużone komórki z włoskami na jednym z końców – jednak sposób ich wykorzystania jest już inny. I znacznie bardziej skomplikowany. Dość, że nieprzypadkowo reakcję komórek receptorowych zmysłu słuchu na impuls dźwiękowy nazywamy tańcem. Najpierw jednak fala dźwiękowa musi dotrzeć do położonego w jamie kości skroniowej ucha wewnętrznego, a dokładnie do narządu Cortiego, będącego miejscem, gdzie następuje przekodowanie sygnału mechanicznego na impulsy elektryczne. A po drodze do pokonania są ucho zewnętrzne i środkowe. Najbardziej na zewnątrz i zarazem jedyną widoczną częścią zmysłu słuchu jest małżowina uszna. Jej zadaniem jest zbieranie dźwięków oraz ich kierowanie do kanału słuchowego zewnętrznego. Już dzięki temu, że fale zostają skupione, ciśnienie, jakie wytwarzają, zostaje wzmocnione 30–100 razy. Oznacza to w praktyce, że

Słuch

dzięki małżowinie usznej odbieramy dźwięki 100 razy cichsze, niż moglibyśmy bez niej, co ma niebagatelne znaczenie, jeśli się uwzględni, jak stosunkowo niewielką jest powierzchnią. Poza tym kształt małżowiny usznej, szczególnie u zwierząt zdolnych do poruszania nią, ma duże znaczenie w określaniu kierunku, z którego pochodzi dźwięk. Następnym etapem, jaki musi pokonać fala dźwiękowa, jest ucho środkowe. Głównym jego zadaniem jest dalsze wzmacnianie sygnału. Przechodząc przez błonę bębenkową oraz system kosteczek – słynne: młoteczek, kowadełko i strzemiączko – fala zostaje wzmocniona nawet o 30 decybeli. Dodatkową funkcją tego układu jest też obrona bardzo delikatnego ucha wewnętrznego przed zbyt dużym natężeniem dźwięku – ten sam mechanizm może go osłabić przez odruchowy skurcz mięśni łączących kosteczki, co usztywnia cały układ, jednocześnie odciągając ostatnią kostkę, strzemiączko, od okienka owalnego ucha wewnętrznego. Jak można się domyślić, natężenie sygnału przy takim wytłumieniu gwałtownie spada. Takie zabezpieczenie jest niezbędne, bo narząd Cortiego jest bardzo wrażliwy i niestety raz uszkodzony już nigdy się nie regeneruje. Po co jednak to całe wzmacnianie, i to aż tyle razy? Odpowiedź kryje się w miejscu, do którego ostatecznie wędruje fala dźwiękowa, czyli w uchu wewnętrznym. W odróżnieniu od ucha zewnętrznego i środkowego jest ono wypełnione płynem. Strzemiączko, poruszające okienko owalne, musi wzbudzić falę w dużo mniej ściśliwym ośrodku niż powietrze, stąd i ciśnienie, jakie wywiera na błonę, musi być odpowiednio wyższe. Po pokonaniu ucha zewnętrznego i środkowego fala dźwiękowa w końcu trafia do ucha wewnętrznego, a dokładnie do przewodu ślimakowego. Ma on kształt spiralnie zwiniętej rury wypełnionej płynem, przez środek której przechodzi błona podstawna. Na niej zaś zlokalizowane są komórki receptorowe narządu Cortiego. Poza błoną podstawną narząd Cortiego budują jeszcze błona siatkowata, zlokalizowana równolegle do błony podstawnej oraz błona pokrywająca. Te trzy błony odgrywają zasadniczą rolę z pracy całego narządu. Same komórki receptorowe są wydłużone i mają na jednym z końców jedną długą i 100–200 krótszych rzęsek. Ich pozbawiony rzęsek koniec tkwi w błonie podstawowej, urzęsiony w siatkowatej, zaś wierzchołki długich rzęsek stykają się z pokrywającą. Sam mechanizm powstawania sygnału w najbardziej podstawowym opisie sprawia wrażenie bardzo prostego: ruch strzemiączka poruszającego błonę okienka owalnego generuje drgania płynu wypełniającego przewód ślimakowy. Drgania te wzbudzają odkształcenia błony podstawnej, tak

11


publicystyka zwaną falę wędrującą, która przemieszcza się od podstawy przewodu ślimakowego do jego szczytu w głębi ucha środkowego. Drgania przechodzą przez błonę podstawną i siatkową, ale już nie przez pokrywającą, czyli fala generuje drobne ruchy komórek rzęskowych, ale wierzchołki rzęsek tkwią nieruchomo. Wynik jest taki, że długie rzęski są rytmicznie przeginane w takt drgań akustycznych. Ich odgięcie pociąga za sobą odgięcie rzęsek krótszych, a to powoduje otwarcie w komórce kanałów potasowych, depolaryzację komórki i powstanie sygnału. Na tym odcinku błony podstawnej, gdzie amplituda drgań jest największa, komórki są najsilniej odkształcane i tam właśnie zostaje wygenerowany sygnał. Fale o niższej częstotliwości silniej odkształcają błonę u podstawy ślimaka, im dźwięk wyższy, tym odkształcenie powstaje na dalszym odcinku. Brzmi złudnie prosto. Tyle że w żaden sposób nie wyjaśnia niezwykłej selektywności zmysłu słuchu. W tym właśnie miejscu pojawiają się schody w postaci wspomnianych przeze mnie na początku cudów inżynierii fizjologicznej i tańca komórek. I prosta teoretycznie sprawa dramatycznie się komplikuje. Po pierwsze, komórki receptorowe dzielą się na dwa rodzaje – wewnętrzne i zewnętrzne. Komórek włoskowatych wewnętrznych jest około 3500 i każda z nich połączona jest z własnym włóknem nerwowym. Zewnętrznych jest około 20000 i tu jedno włókno przypada średnio na dwadzieścia komórek. Z tego opisu wynika, że praktycznie 95% impulsów, które dochodzą do centralnego układu nerwowego, jest generowanych przez stosunkowo niewielką liczbę komórek wewnętrznych. Między innymi dlatego narząd Cortiego jest taki delikatny. Po drugie, komórki receptorowe otoczone są dwoma rodzajami płynów ustrojowych: od strony błony siatkowatej i pokrywającej znajduje się śródchłonka, a od strony błony podstawnej – przychłonka. Ma to o tyle znaczenie, że różnią się one składami chemicznymi. W przychłonce występuje przewaga jonów sodowych, a w śródchłonce − potasowych, przez co między obiema generuje różnicę potencjałów: potencjał elektryczny śródchłonki jest o około 80mV wyższy od potencjału przychłonki. Po trzecie, komórki zewnętrzne różnią się między sobą wielkością, a każda komórka włoskowata posiada w swoim cytoszkielecie aktynowe włókna kurczliwe, przez co mogą zmieniać kształt: skracają się i wydłużają. Wszystkie wymienione przeze mnie podpunkty składają się w skomplikowane sprzężenie elektromechaniczne, w którym główną rolę odgrywa równowaga między jonami potasowymi a wapniowymi. Odchylenie włosków powoduje wpływ do komórki z przychłonki jonów potasowych i depolaryzację komórki. Jednocześnie obecność zwiększonego stężenia jonów potasowych w komórce powoduje otworzenie kanałów wapniowych i ich wpływ do komórki. Depolaryzacja zwiększa się, a jony wapniowe pobudzają włókna aktyny – komórka kurczy się. Wzrost stężenia jonów wapnia powoduje otworzenie kanałów potasowych i wydalenie ich części na zewnątrz, jednocześnie wydalane są jony wapnia – komórka wydłuża się, a jej błona hiperpolaryzuje się. I tak w kółko, póki trwa bodziec dźwiękowy. Jako że komórki różnią się nie tylko położeniem w ślimaku, ale i wielkością oraz właściwościami elektrycznymi, nieco inne częstotliwości drgań powodują u nich najsilniejszą reakcję.

12

Nie dość, że komórki włoskowate same odbierają sygnał, to jeszcze wzmacniają bodziec akustyczny przy konkretnej częstotliwości, która najsilniej na nie działa, w ten sposób, że niejako pociągają za sobą błonę podstawną i dodatkowo wzbudzają jej ruch, na zasadzie rezonansu. Do tego właśnie służą − tak słabo unerwione w porównaniu z wewnętrznymi − komórki włoskowate zewnętrzne – do wzmacniania sygnału na zasadzie rezonansu na bardzo precyzyjnych częstotliwościach, najbardziej odpowiadających danej komórce o określonej wielkości, położeniu i właściwościach elektrochemicznych. Wzmocniony sygnał pobudza komórki wewnętrzne i zostaje wygenerowany impuls nerwowy. Właśnie w ten sposób uzyskiwana jest niezwykła selektywność narządu słuchu. Jak widać określenie, że komórki włoskowate narządu Cortiego tańczą, nie jest wcale na wyrost: komórki falują z błoną podstawną, zmieniają swoją długość i potencjał elektryczny, ich rzęski wyginają się, a wszystko w takt. Wszystko po to, by uzyskać jak najwyższą czułość niwelującą fizyczne ograniczenia, takie jak np. rozmycie maksimum amplitudy fali wędrującej. Natężenie dźwięku jest kodowane w sposób prostszy niż jego częstotliwość. Nie każda fala wędrująca wzbudza reakcję komórek włoskowatych. Gdy ton jest słaby, czyli do około 40 dB, tylko niewielka część fal generuje impuls nerwowy, potem ilość pobudzeń wzrasta, by powyżej 60dB osiągnąć wynik, w którym niemal każda fala daje sygnał do układu nerwowego. Po przepisaniu mechanicznej fali akustycznej na impulsy elektryczne, informacja wędruje do centralnego układu nerwowego, gdzie ulega obróbce. Wypustki komórek czuciowych, które kontaktują się z komórkami włoskowatymi tworzą nerw ślimakowy. Zbudowany jest on z dwóch rodzajów włókien: te neurony, które kontaktują się z komórkami włoskowatymi wewnętrznymi, mają osłonki mielinowe i szybko przewodzą sygnały elektryczne, te, które kontaktują się z komórkami zewnętrznymi osłonek nie mają. Nie dość, że jest ich znacząco mniej, to jeszcze sygnał przewodzą dużo wolniej. Sygnały, które przewodzą, służą organizmowi głównie do doprecyzowywania odbioru tonów w wąskich zakresach częstotliwości. Nerw ślimakowy przesyła informację do dwóch jąder ślimakowych, a stamtąd trafia ona do podkorowych ośrodków słuchu, gdzie zostaje opracowana. I proces ten wcale nie jest wiele prostszy od tego, który zachodzi w narządzie Cortiego. W skład podkorowych ośrodków słuchu wchodzą m.in. położone w okolicach śródmózgowia i mostu jądro oliwkowe górne oraz ciało kolankowate przyśrodkowe. To właśnie w tej części mózgu następuje proces rozpoznawania kierunku, z którego pochodzi dźwięk. Człowiek dokonuje tego na dwa sposoby: gdy dźwięk jest niski (poniżej 1 kHz), mierzy czas, w jakim informacja dociera do każdego ucha. Gdy ton jest wyższy, zamiast częstotliwości porównuje natężenie. Człowiek potrafi osiągnąć rozdzielczość identyfikacji kierunku do jednego stopnia kątowego, choć istnieją zwierzęta, które osiągają znacznie większą precyzję pod tym względem, a najbardziej chyba znanym ich przykładem są sowy płomykówki. By jednak dokonać oceny kierunku, potrzeba uzyskać kontrolowane opóźnienie sygnału. Stąd specyficzna budowa podkorowych ośrodków, ze zmodyfikowanymi neuronami, komórkami krzaczastymi i licznymi

Ewa Szumowicz


Publicystyka neuronami hamującymi. Wszystkie one mają jedno zadanie – opóźnić sygnał biegnący z przeciwnej strony ciała. Wygląda to mniej więcej tak: do jednego ucha dociera sygnał i pobudza ośrodki podkorowe po swojej stronie głowy. Równolegle przez sieć neuronów opóźniających dociera do tego samego ośrodka informacja z ucha po przeciwnej stronie głowy. I symetrycznie to samo dzieje się po drugiej stronie. Ostateczna informacja o kierunku jest wypadkową obu tych informacji. Z ośrodków podkorowych informacja dociera do ośrodków słuchowych zlokalizowanych w płacie skroniowym. Tu następuje ostateczne jej rozkodowanie. W tej części mózgu znajduje się wiele map tonotropowych (układów neuronów odzwierciedlających ułożenie komórek rzęskowatych w narządzie Cortiego). Najważniejsza jest projekcyjna, inne mają różne funkcje, np. oddzielają dźwięki od tła. Poza nimi zlokalizowane są tam też komórki reagujące swoiście na różne natężenia, służą one do oceny intensywności bodźca akustycznego. Słuch jest nad wyraz skomplikowanym zmysłem, dość precyzyjnym, by być dominującym. Jego jakby wyższym stadium jest echolokacja, ale jej w tym artykule nie opisuję. Po prostu uważam, że można ją już traktować jako odrębny zmysł: tak jak ze zmysłu chemicznego wydzielił się smak, tak ze słuchu echolokacja. Niestety, słuch jest też bardzo wrażliwy, warto o nim pomyśleć i nie przeciążać czasem. W końcu dzięki niemu mogła w ogóle rozwinąć się mowa, a z niej słowo pisane. A bez niego nie powstałby żaden tekst literacki ani publicystyczny, z tym krótkim artykułem włącznie. Pomyślmy czasem, podczas słuchania ulubionej muzyki, że właśnie w jej takt w naszych uszach tańczą komórki zmysłu słuchu.

Ewa Szumowicz

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

13


opowiadania

Marta Jakubek Hollywood Tales Ilustracja: Konstanty Wolny

Spójrzmy na to zdjęcie. Co za nieśmiały, tak mało wiedzący o świecie uśmiech, doprawiony błyskiem aparatu na zęby i wielkich okularów. Mała Lynn właśnie zaczynała naukę w college’u w jednym z tych miast, których nazwa wypada z głowy zaraz po usłyszeniu. College nie był dla niej najlepszym czasem, o nie. Oto jedno z nielicznych wydań szkolnej gazetki zatytułowanej „Lab”. Oryginalnie tytuł miał brzmieć „Fab”, ale biedna Lynn, ambitna, pracowita Lynn, która tak bardzo chciała przysłużyć się szkolnemu społeczeństwu, nie wypatrzyła błędu w druku. Owy niefortunny incydent trwale określił jej karierę w gazetce i obdarzył przezwiskiem Szalonej Taksówkarki, które trzymało się jej jak wredna plama na spodniach, póki nie ukończyła college’u. Dyrektora placówki, Maggie White, uśmiecha się do naszej kamery z siłą pięciusetwatowej żarówki, a gdy to robi, jej różowe policzki pęcznieją jak u chomika. Gdy weszliśmy z ekipą do jej gabinetu, ekspresowo ukryła donuta w szufladzie biurka, uważając na monstrualne tipsy. Nie umknął nam pani brudny sekrecik, pani White. ‒ Lynn była tak zdolną uczennicą – trajkocze, a jej rozbiegane oczka strzelają we wszystkie strony niczym oczy psa myśliwskiego. – To prawda, nie miała przyjaciół, chodziła do szkolnego psychologa. Jej matka jest bardzo miła. – Uśmiecha się sztucznie, a kamerzysta unosi brwi. – W życiu bym nie pomyślała, że tak się zmieni! Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, kiedy zobaczyłam ją w… no, wie pan. A właśnie, „wie pan”. Zmiana w aparycji Lynn przyszła nagle jak powódź i zmiotła z powierzchni ziemi szkolnych złośliwców. Mamy tu zdjęcie z imprezy w uniwersyteckim akademiku. Roztańczony pokój bucha kolorowymi światłami, podczas gdy stłoczone ciała gubią się w szalonym rytmie muzyki. Lynn nie sposób nie zauważyć, prawda? Krótka, fioletowa sukienka na ramiączkach, rozrzucone jak u nimfy pasma czarnych włosów oraz niezapomniany uśmiech, który wywołałby rumieńce zawstydzenia największego amanta. Nie ma aparatu na zębach, nie ma okularów. Jest nowa Lynn. Mike Harris, kolega z roku Lynn, udaje wyluzowanego, ale na samą wzmiankę o niej oblizuje niespokojnie usta i przeczesuje ręką czuprynę blond włosów. ‒ Za Lynn szalało wielu facetów. – Słuchamy go i wiemy, że należał do grona tych najzagorzalszych fanów. – Ale była bardzo skryta, wielu facetów zbywała tym swoim uśmiechem… ‒ Niedobrze z naszym Mikiem, na chwilę tonie w błogich wspomnieniach, a oko kamery czeka cierpliwie. – Miała podobno jakiegoś chłopaka, ale nikt o nim nic nie wiedział. Była taka oczytana. Taka super. Nie wątpimy. Mike otrzymał od nas szklankę wody i otarł czoło. Świadectwo Lynn mówi, że ukończyła studia z przeciętnymi ocenami, ale dla niej było to wystarczające

14

osiągnięcie. Podobno była szczęśliwa, że użyła życia tak, jak chciała. Słodkie studenckie balowanie odeszło w niebyt, a odpowiedzialne życie i praca trącały ją w ramię coraz bardziej zapalczywie. Ciekawe, jakie były jej plany, kim chciała zostać? Chyba wolała jeszcze o tym nie myśleć. Któregoś popołudnia wyszła ze znajomą do kawiarni. Ona sama przyznawała wielokrotnie, że tamten dzień był dla niej prezentem od losu, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, niczym więcej. Jak zwykle, była skromna. Nie da się bowiem ukryć, że jej cudna uroda i powalający śmiech przypominający delikatne dzwoneczki urzekł samego Nicka Laverne, który również znalazł się w tej kawiarni. Nie mylą się państwo, mowa o tym samym Nicku Laverne, łowcy talentów, który po wielu latach skandali, bójek z policjantami w samych bokserkach i powracającej walki z nałogami zdobył Hollywood szturmem i niczym magiczny dżin wyczarowywał dla niego coraz to nowe gwiazdy młodego pokolenia. Lynn opowiadała raz, w którymś z wywiadów, śmiejąc się do rozpuku, że Nick ukląkł przy jej stoliku, jakby chciał się jej oświadczyć, i poprosił, by zjawiła się na castingu. Oczy miał podobno wielkie jak błagający o kość szczeniak. Dziś Nick odmawia rozmowy z nami, ale w zamian przesyła tę oto wiadomość: „Wiedziałem od początku, że Lynn będzie wielka. Wysoka, inteligentna, mała czarodziejka, która urzekła mnie swoją ponętną niewinnością. Zawsze świetnie się dogadywaliśmy w czasie naszej współpracy. Tamtego dnia namówiłem ją na casting”. Chodziło o główną rolę kobiecą do filmu „Siostry”, który dziś może pochwalić się trzema oscarowymi statuetkami. Jest to opowieść o czterech siostrach borykających się z własnymi problemami oraz ich relacjach z chorującymi rodzicami. Lynn przyszła na casting, omamiona cudowną wizją utkaną w jej głowie przez podstępnego Nicka. Cwany lis, wiedział, co robi. Lynn, tragicznie niedoświadczona w zawodzie aktorki, zdała się na swój instynkt i przekonała komisję jednogłośnie. Dostała rolę najstarszej siostry. Kathy Nolan jest charakteryzatorką, co widać po jej nienagannym makijażu i schludnym, sportowym ubraniu. Rozmawia z nami na planie filmu, nad którym obecnie pracuje. Ma właśnie przerwę i zaciąga się papierosem, jakby smakowała najprzedniejszą baraninę z miętą i rozmarynem. ‒ Bardzo miło wspominam pracę z Lynn – mówi, wyginając czerwone usta w uśmiechu, i mruży oczy z wysiłkiem, jakby próbowała wyrazić coś, czego nie da się opowiedzieć słowami. – Ona miała w sobie coś takiego… Zwracała uwagę, rozsiewała jakąś nieodpartą aurę… Ale przy tym bardzo skromna. Bardzo. I pracowita. A, i proszę mi wierzyć, mogła dyskutować o literaturze całymi dniami i przekonać każdego do swoich racji, jeśli tylko tego chciała.

Marta Jakubek


opowiadania Lynn posmakowała Hollywood jak miodu greckich bogów i rozbudziła w sobie nienasycony żar, który kazał jej kontynuować pracę z Nickiem. Warto też wspomnieć, że za jego namowami uczyniła go swoim agentem. Wkrótce po skończeniu zdjęć do „Sióstr” przedstawił jej propozycję kolejnego filmu. Żelazo należało kuć, póki gorące, a Hollywood to bezwzględna maszyna i nie czeka na nikogo. Lynn z początku nie chciała się zgodzić, ale znajomi mówią, że Nick był dla niej jak ojciec, którego nigdy nie miała, i dlatego ufała jego przeczuciu. Sam Nick powiedział kiedyś w wywiadzie dla magazynu „Men”, że zakochał się w Lynn na zabój, mimo że był przecież starym prykiem i czuł niewytłumaczalną potrzebę, a nawet obowiązek, by uczynić z niej gwiazdę. Chodziło o nowy projekt reżysera Joego MacLachlana, laureata licznych nagród, bogacza i ekscentryka, który do dziś żyje w swojej starej rezydencji na Manhattanie, wydając pieniądze na masę futrzastych kotów i Bóg jeden wie, co jeszcze. Film nosił tytuł „Światła Czerwca” i był oparty na kontrowersyjnej sztuce. Głośna sztuka, głośny reżyser, idealne połączenie, mówili złośliwi. Krytycy z miejsca skazali film na porażkę, twierdząc, że tego niesamowitego dzieła nikt nie jest w stanie przetłumaczyć na język kina. Joe powiedział publicznie, żeby pocałowali się w dupę, i zabrał się do zbierania obsady. A miał już głównego aktora. Wiecie państwo, o kim mowa. O tym panu słyszał cały świat. Nazwano go nową nadzieją aktorstwa, ucieleśnieniem dawnego Hollywood. Szykowny, szarmancki i niepowtarzalny. Rozpoczął karierę w wieku dwudziestu lat i od

Hollywood tales

tamtego czasu bezustannie hipnotyzował widzów mroczną, kuszącą aurą, która nie pozwalała oderwać od niego oczu. Kiedyś miał dłuższe włosy, które wtykał za uszy z figlarnym spojrzeniem, ale teraz nosi krótką fryzurę. Brunet o prze-szywających na wskroś, bursztynowych oczach i tajemniczym uśmiechu, który wywołuje dreszcz strachu i ekscytacji. Wiecie, że istnieje jego fanklub, TownGirls, który jeździ za nim po całym świecie jak tajna organizacja szpiegowska? Ożenił się z dziewczyną ze studiów, ale po pięciu latach rozwiedli się. Nie mieli dzieci. Związki zdawały się go nie interesować, bo wytrwale wykuwał swoją jaśniejącą sławą gwiazdę. Niezwykle prywatny człowiek, kochano go za błyskotliwe wypowiedzi, seksapil i australijski akcent. Po jakimś czasie spotkał modelkę Annabelle Grey i poprosił o rękę niespełna pół roku później, plotki głosiły, że tylko i wyłącznie ze względu na jej ciążę. Nikt nie lubił Annabelle, podobno była kapryśna, miała dziecięce napady histerii i nie rozumiano, co w niej widział. Ich córeczka ma dziś pięć lat. W chwili, gdy ów legendarny aktor, Ryan Townsend, zgodził się na rolę w „Światłach Czerwca”, miał trzydzieści sześć lat. Joe spotkał się z Nickiem i Lynn, sceptyczny wobec ciągłego zachwalania młodej aktorki, może nawet od razu spisał ją na straty. Jakże się pomylił. Dostała rolę z miejsca. Rozmawiamy z asystentem reżysera, Timem Carnahanem, który pracował z Joem nad „Światłami Czerwca”. Tim siedzi w naszym studiu, zakłada nogę na nogę i dynda nią w powietrzu. Mówi z fascynacją w głosie, często nerwowo przeczesuje ręką włosy. Ciągle powtarza, że ten film to projekt jego życia.

15


opowiadania ‒ Joe pozmieniał fabułę tak, żeby luźno opierała się na sztuce. Film opowiada o intymnej relacji pisarza i kobiety, która stała się jego muzą, to skomplikowana opowieść o ich fobiach, pragnieniach, wzajemnym pożądaniu i trudnym związku. Sama sztuka była przesycona erotyzmem i Joe chciał, by film był utrzymany w takim tonie. Ryan i Lynn musieli być gotowi na intymne sceny – śmieje się. – Lynn była przerażona na myśl o rozbieranych scenach, ale przygotowała się. Ona w ogóle była szczególna. Joe nazywał ją swoją czarownicą. Wiecie, Joe jest znany ze swoich wybuchów na planie, wrzeszczy, przeklina, rzuca przedmiotami, ale ona sprawiała, że ulegał jej we wszystkim. A kiedy ona i Ryan spotkali się po raz pierwszy – kręci głową ze smutkiem, pogwizduje pod nosem – to jakby starły się ze sobą dwie fale. Coś zaiskrzyło, naprawdę. Coś ich po prostu do siebie przyciągało. Wokół filmu było dużo szumu od pierwszego dnia kręcenia. Dysponujemy wieloma zdjęciami z planu, zrobionymi z ukrycia, dlatego niektóre mogą być nieco rozmazane. Popatrzcie na to z lewej. Ryan i Lynn siedzą obok siebie w przerwie między scenami, każde trzyma egzemplarz scenariusza. Lynn czyta coś na głos i uśmiecha się szeroko, jej duże, błękitne oczy błyszczą jak perły. Ryan przekrzywia głowę i przygląda się jej z czymś więcej niż tylko zaciekawieniem. Tabloidy węszyły sensację w powietrzu, fotografowie krążyli wokół planu, który stał się obiektem cichego polowania, by złowić każde zdjęcie tej dwójki. Joe im pozwalał. Zainteresowanie wokół Lynn rosło, szykowała się premiera „Sióstr”. O, tu mamy zdjęcie, które wywołało burzę. Ryan i Lynn idą między przyczepami w towarzystwie innych aktorów z planu. Ryan, ubrany w obcisłą czarną koszulkę i dżinsy, spogląda gdzieś w bok. Obejmuje Lynn ramieniem, a ona uśmiecha się kokieteryjnie i spuszcza głowę. Zaczęło się szaleństwo, panie i panowie. Po długich namowach przekonujemy do rozmowy Jacka Matthewsa, kolejnego aktora młodego pokolenia, który zagrał w filmie młodszego brata postaci Ryana. Zadajemy mu pierwsze pytanie, a on milczy i tylko w zamyśleniu przesuwa palcem wskazującym po dolnej wardze, jakby zastanawiał się, czy może podzielić się z nami tajemnicą. W prawym uchu ma mały kolczyk. ‒ Hej, zgodziłem się na ten wywiad tylko po to, żebyście nie opowiadali o nich żadnych bzdur – mówi i wzdycha, nieco bardziej uspokojony. Ma szmaragdowe oczy i potargane włosy niegrzecznego chłopca. Spod niebieskiej koszuli wystaje jakiś wisiorek na rzemyku. Będzie z niego gwiazda. – Oni byli nierozłączni na planie. Czuliśmy się jak jakaś bohema, a nie profesjonalna ekipa filmowa, wieczorami przesiadywaliśmy przy drinku i dyskutowaliśmy o sztuce, muzyce, książkach, filmach. Lynn na przykład poznała Liz Underwood, zostały przyjaciółkami, ja też poznałem ludzi, z którymi cały czas utrzymuję kontakt. Ryan zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Jest ogromnie inspirujący… A, ok. Chcecie rozmawiać o nich obojgu? – Gmera w kieszeniach i wyciąga papierosa. – Ryan nie odstępował Lynn na krok, nie wiem, jakby ktoś rzucił na nich czar. Biło od nich coś takiego… elegancja? Sam nie wiem. Kiedy to zdjęcie wyciekło do Internetu jako pierwszy oficjalny fotos z filmu, zrobiło się naprawdę gorąco. Widzimy Lynn i Ryana nachylonych ku sobie w zmysłowej pozie, skąpanych w przyćmionym, wieczornym świetle; w tle

16

majaczą czerwone ściany. Widać tylko ich twarze, ale wyobraźnia podpowiada więcej. Tak więc kwitły strony internetowe o Lynn, pożądano jej prywatności, dokopywano się do jej przeszłości, znajomych, wszystkiego, co pozwalało przedrzeć się przez jej kotarę tajemniczości. Para, którą grali, rozogniła fantazje fanów, lecz tym razem widzieli nie to, co chcieli, ale to, co działo się rzeczywiście. Nie było wątpliwości – romans tych dwojga pozostał na ustach wszystkich przez cały czas trwania zdjęć do filmu i jeszcze dłużej. Kiedy rozległ się ostatni klaps na planie, Lynn była wschodzącą gwiazdą, na którą świat czekał z otwartymi ramionami. Ekipa filmowa rozjechała się w swoje strony, Ryan i Lynn pozornie też. Paparazzi czuwali jednak dzień i noc, by wiernie służyć misji niesienia fanom prawdy, czyli innymi słowy, gonili za nimi praktycznie wszędzie. Tu mamy zdjęcie Ryana, który spaceruje beztrosko ulicą w ciemnych okularach i trzyma na baranach roześmianą córeczkę z ciemnymi lokami, w czerwonej sukience z koronką. Aktor uśmiecha się do aparatu, jakby rozbawiła go jakaś myśl. Można by pomyśleć: krętacz, ledwo co romansował z młodszą od siebie, a teraz udaje przykładnego ojca. Ale fani to kapryśna siła, nagradzają, kiedy tylko tego zapragną, ale potrafią też bezlitośnie karać niczym rozpieszczony władca nie zważający na konsekwencje. Ryana kochali wszyscy i nikt go nie krytykował, choć jego małżeństwo staczało się w przepaść. Fani tego chcieli. Annabelle przyłapana na imprezie, tylko spójrzcie, chuda, z wystającymi kośćmi policzkowymi, baluje we flanelowej imitacji sukienki z półprzymkniętymi, zapijaczonymi oczami. Nie ma obrączki. W tle jakiś jegomość wznosi triumfalnie butelkę tequili niczym berło. Podoba wam się? Nam też nie. Ten filmik zrobił paparazzi, łapiąc Lynn na spacerze, kiedy zmierzała na spotkanie. Kamera trzęsie się, jakby złapała zadyszkę, i nie ustaje w próbach uchwycenia promiennej twarzy w kształcie serca. ‒ Lynn, Lynn, jak się czujesz przed premierą „Sióstr”? Lynn, jak pracowało się z Joem MacLachlanem? Lynn, zmieniło się coś w twoim życiu prywatnym? Lynn, Lynn? – powtarzają jak skrzeczące papugi. Aktorka traktuje ich z klasą i obyciem. Macha rozbawiona ręką. Ma na sobie uroczą sukienkę przed kolana, rozpuszczone włosy furkoczą na wietrze. ‒ Kochani, dacie mi przejść? Dzięki. Tak, jestem ogromnie podekscytowana. Tłum rozstępuje się i pozwala jej odejść. Światło słońca oblewa jej zgrabną sylwetkę. Witamy na ogólnoświatowej premierze „Sióstr”, filmu, który poruszy wasze serca! Mimo burzowych chmur i delikatnego deszczu sypiącego się z nieba, czerwony dywan kipi od błysków fleszy, gwaru rozochoconych dziennikarzy, ale ponad wszystko olśniewających gwiazd raczących nas swoją obecnością! Wieczór jest gotowy na Lynn. Wychodzi z limuzyny i odważnie rozpoczyna procesję po dywanie, obnażona przed kamerami i dociekliwymi pytaniami. Znana stacja telewizyjna bierze jej wygląd pod lupę. ‒ Imponująca jak na debiutantkę! – piszczy Amy Firestone, babcia mody, ubrana w różowy, błyszczący żakiet. Trzepocze dolepionymi rzęsami i cmoka ociekającymi pomadką, napompowanymi silikonem ustami. Jej włosy są w bliżej nieznanym nam kolorze. – Miała obcisłą, błękitną suknię do

Marta Jakubek


opowiadania ziemi, dekolt dość śmiały jak na mój gust, ale uratował ją wytworny kok, dobrze dobrana biżuteria i delikatny makijaż. Skubaniutka! Była stworzona do tego życia. Wszyscy widzieli, że brakowało tylko pewnego pana u jej boku, który tymczasem zabierał córkę na wycieczki do wesołego miasteczka. „Siostry” faktycznie zdobyły serca krytyków, a Lynn dostała wiele pochwał. Traktowano to tylko jako wstęp do sensacji, jaką miały być „Światła Czerwca”. Paparazzi nie dawali za wygraną, gotowi wypruć sobie żyły, byle tylko pstryknąć ich wspólne zdjęcie. Annabelle tymczasem spotykała się z koleżankami jak gdyby nigdy nic, ciągle bez obrączki, cała obolała po nocnych harcach, mruży oczy od słońca na zdjęciach. Nick i Lynn kują żelazo, póki gorące, aktorka dostaje rolę w adaptacji znanej szpiegowskiej powieści, podobno spodobała się samemu pisarzowi. Ma lecieć daleko, do Tokio, potem do Paryża, Cape Town i znowu Stany, film to spora produkcja, w którą władowano obrzydliwie dużo pieniędzy. Media niecierpliwią się, żądają wyjaśnień, dowodów, pragną rozwodu Ryana. Rozpoczyna się snucie miliona teorii, na które próbuje się znaleźć uzasadnienia, a nagłówki krzyczą: „Ryan wyprowadza się z domu?”, „Annabelle nie chce pójść na odwyk”, „Czy Lynn i Ryan się pokłócili?”, „Ulubiona para ciągle boi się ujawnić, dlaczego?”. Uśmiechnięte twarze ich dwojga na okładkach, zdjęcia, na których oddają się codziennym obowiązkom, ciągle osobno. Wiktoria! Tabloidy dmą w trąby zwycięstwa i rozpoczynają paradę nowo zdobytych zdjęć. Nakład wyprzedaje się jak gorące bułeczki i potrzebny jest dodruk. Fani rozpływają się z zachwytu. Otwieramy gazetę. Zdjęcia prezentują nam, niczym cenne klejnoty królewskie, ustronny park i lazurowe oczko jeziora, okryte rzęsami wierzb. Lynn stoi na brzegu jeziora, ma skromną, wzorzystą sukienkę i z uśmiechem odgarnia włosy do tyłu. Ryan siedzi obok i trzyma ją tęsknie za rękę. Ależ on w niej zakochany. Ubrany w czarny t-shirt i dżinsy, otwiera usta, mówiąc coś do niej. Kolejne zdjęcie, tutaj. Co za uroczy obrazek, trzeba przyznać. Lynn wyciąga rękę i pokazuje coś na jeziorze, Ryan obejmuje ją czule od tyłu i całuje we włosy. Przy niej odnajduje swój spokój, jest cichy, po prostu szczęśliwy, Lynn wpatrzona w niego, łagodna jak łabędź. O nie, tego media nie puszczą płazem okrutnej żonie Annabelle. „Dlaczego ciągle stoi im na drodze do szczęścia?”, krzyczą kolejne okładki gazet. Ciężko wytłumaczyć fenomen Lynn i Ryana. Media nie nudziły się nimi nawet po upływie miesięcy, co było zaskakujące. Richard Lane, redaktor naczelny magazynu „Glamorous”, który napisał artykuł o „Światłach Czerwca”, mówi tak: ‒ Myślałem sobie długo nad szaleństwem, które ogarnęło wszystkich na punkcie tej pary i jedyne wytłumaczenie, jakie mam, to że znaleźliśmy się pod wpływem jakiegoś czaru. Lynn poleciała do Tokio kręcić nowy film, a ludzie wpadli w euforię, kiedy jakiś czas później Ryan zjawił się na lotnisku w Tokio! Wiadomo, że pojechał odwiedzić ją na planie. A kiedy ostentacyjnie wyprowadził się z domu, o bracie, to był szał – przerywa na chwilę, unosząc brwi do góry. – Oni byli niekoronowaną parą królewską, uosobieniem czystej miłości. Ryan, ulubieniec, umęczony napadami złości żony, a Lynn taka zakochana i pełna wdzięku, to naturalne, że opinia publiczna stała za nimi murem, prawda? A jeszcze jak ukazał się pierwszy zwiastun „Świateł Czerwca”… Widzieliście to? Miałem wypieki, kiedy go oglądałem.

Hollywood tales

Nasz kamerzysta twierdzi, że też je miał. Po skończonych zdjęciach do trzeciego filmu Lynn, ona i Ryan rozpoczęli promocję „Świateł Czerwca”. Dawali wywiady osobno, ale w internecie zachował się jeden, unikatowy, w którym zgodzili się wystąpić razem. Siedzą obok siebie, w tle prezentuje się plakat do filmu. Lynn splata ręce ze zdenerwowaniem, ma kremową sukienkę z plisowanym dołem i włosy odgarnięte na lewe ramię. Ryan rozkłada wygodnie ręce, ubrany w szare spodnie i czarną koszulę, i w skupieniu wpatruje się w dziennikarkę. Jąka się, biedaczka. ‒ Jak wam się razem pracowało? Niektóre sceny są naprawdę… śmiałe. Ryan przeczesuje ręką czarne włosy i spogląda na Lynn. Rozumieją się bez słów. ‒ Cóż, to czysta przyjemność pracować z Lynn, to prawdziwa profesjonalistka – mówi, nie odrywając od niej oczu, i uśmiecha się kącikiem ust. – Co do scen, Joe włączał jakąś pościelówę, kazał pogasić światła, żeby stworzyć przyjazną atmosferę, po czym siadał na stołku reżyserskim w tych swoich sławnych bamboszach i mówił „No to dobieraj się do niej”. Lynn odrzuca głowę do tyłu i wybucha melodyjnym śmiechem. Ryan tłumi śmiech i patrzy znów na dziennikarkę z udawaną powagą. ‒ Ale chyba jesteście świadomi tego szaleństwa wokół was. Nie chcecie potwierdzić tego, co wiedzą chyba wszyscy? Lynn spuszcza wzrok, a potem podnosi go znowu. Jej oczy błyszczą radością. ‒ Wolimy nie rozmawiać o życiu prywatnym. Przychodzi dzień premiery. Wszystkie aparaty przyciąga jak magnez jedna para. Lynn przeszła samą siebie. Miała wytworną, mieniącą się srebrnymi iskrami, szkarłatną suknię na ramiączkach i usta podkreślone ekscytującą, czerwoną szminką, Ryan zaś jak zwykle powalał w idealnie skrojonym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie. Stoją blisko siebie, Ryan obejmuje partnerkę w pasie, drugą rękę trzyma w kieszeni, uśmiecha się lekko. Prasa, media, fani czują się usatysfakcjonowani i najadają się do woli tym pamiętnym widokiem. Mark Reeves, krytyk, tak pisze o „Światłach Czerwca”: „Ten film to uczta dla zmysłów – sexy, odważny, hipnotyzujący, straszny. Joe udowodnił bardziej niż ktokolwiek, że należy do grupy najbardziej awangardowych reżyserów swojego pokolenia. Główne postaci zagrały brawurowo skomplikowaną sieć intryg i knowań, nienawiści i miłości, ale nie oszukujmy się, to Ryan i Lynn najbardziej przyciągają uwagę. Ich postaci są jak narkotyk, niebezpieczne, ale trudno się od nich oderwać. Ciężko zapomnieć o takim filmie”. ‒ Hej, Ryan, jesteś z Lynn czy nie? Powiedz, stary! – krzyczy fan, podczas gdy Ryan składa autografy na wyciągniętych gorączkowo kartkach. Aktor spogląda na niego, przekrzywia głowę i uśmiecha się rozbrajająco. Kiedy kończy podpisywanie, wyciąga szarmancko dłoń i mruga do Lynn. Piękność dyga jak dama, chwytają się za ręce i odchodzą do samochodu przy akompaniamencie ekstatycznych krzyków i pisków. Wydawało się, że wszystko będzie jak w bajce. Niestety, było tylko gorzej. Następnego dnia po premierze Hollywood wstrząsnęła wiadomość, że Annabelle trafiła do szpitala. Miała zapaść. Ryan błyskawicznie pojechał na miejsce, by zaopiekować się ich przerażoną córeczką. Rozkwitają kolejne plotki, że Annabelle desperacko chce zatrzymać go przy sobie, błaga

17


opowiadania i obiecuje, że pójdzie na odwyk i stanie się dobrą żoną. Nie wiadomo, co na to Ryan. Annabelle długo nie wychodziła ze szpitala, on tymczasowo przeniósł się do ich wspólnego domu, dla dobra córeczki. Lynn pojechała kręcić nowy film, chociaż mówiono, że gdyby nie była związana kontraktem, porzuciłaby projekt. Przyjrzyjcie się uważnie, jak wygląda na tych zdjęciach z planu. Wyraźnie schudła, wydaje się smutna, przygaszona. Nikt nie wie, jak teraz mają się sprawy między nimi. Znajomi Annabelle mówili, że po tym wypadku przeszła jakąś cudowną przemianę i zapragnęła uratować swoje małżeństwo. Ryan jednak był zdecydowany od niej odejść, zapewniają dziś znajomi pary, za bardzo kochał Lynn. „Anoreksja?” – niepokoiły się tabloidy, racząc fanów zdjęciami Lynn. Nick denerwował się i kazał zostawić ich życie prywatne w spokoju. Lynn biegła ulicami, osłaniając twarz przed paparazzi, widać, że nagonka odcisnęła na niej swoje piętno. Mówiono, że przepracowywała się i umyślnie rzucała w wir zajęć, żeby dać czas Ryanowi na zakończenie sprawy z Annabelle. Znajoma Lynn zgadza się na wywiad, ale nie chce pokazywać twarzy, stąd zobaczycie na ekranie tylko jej ciemną sylwetkę. ‒ Z Lynn zaczęło dziać się coś niedobrego. Po pierwsze, paparazzi łazili za nią dosłownie wszędzie. Kiedy miała przy boku Ryana, czuła się bezpieczna, on miał doświadczenie. Zaczęła mieć manię prześladowczą, przestała sypiać. Najgorzej było, kiedy okazało się, że Annabelle ma raka. Nie wychodziła ze szpitala, zaczęła chemioterapię, a Ryan? Musiał być cały czas na miejscu i pilnować córki, choć na pewno tęsknił za Lynn i chciał ją wspierać. To naprawdę porządny facet, ale sytuacja była ciężka. Lynn ufała mu, ale siłą rzeczy zaczęła się panicznie bać, że wróci do żony i zostawi ją. Tej myśli nie mogła znieść. Annabelle podobno wymyślała byle wymówki, żeby Ryan nie wyjeżdżał, ale on w końcu nie wytrzymał. To zdjęcie pokazuje Ryana i córkę na lotnisku, kiedy przylatują do Lynn. Właśnie skończyła kręcić film i miała wreszcie wolny czas. Od tej chwili widywano ich częściej, w kawiarniach, restauracjach, na ulicy. Ryan zawsze opiekuńczo obejmował Lynn i nie dopuszczał do niej żadnych wrednych paparazzi. Lynn wydobrzała nieco, znowu można było podziwiać jej onieśmielający uśmiech, choć ciągle nie mogła wyleczyć się z bezsenności. Tu widać, jak oboje z córką Ryana siedzą przy stoliku w parku i urządzają sobie lunch. Dzieciak ma dość niepewną minę, chyba nie jest jeszcze przekonana do dziewczyny taty, ale najważniejsze, że wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku. W dzień pierwszej rozprawy rozwodowej Annabelle oświadcza w jakiejś gazecie, że mąż i ona są znów razem. Nie! – protestują fani. „Sprawa rozwodowa jak najbardziej w toku”, zapewnia agent Ryana. Nikt nie wie, co się dzieje. W końcu stało się jasne, że Annabelle wymyśliła bajeczkę, a Ryan ani myślał wycofać pozwu rozwodowego. Ale Lynn źle zniosła szum wokół tego. Podobno zemdlała Ryanowi na rękach na ulicy. 24 lutego. Pamiętny dzień. Wstaje zimowe, białe słońce. W oknach mieszkania Lynn odbijają się migające światła karetki i policyjnych syren. Drzwi otwierają się z rozmachem i wyłaniają się sanitariusze. Na noszach leży blada jak papier Lynn, oczy ma zamknięte. Ryan jest cały czas przy niej, przerażony, krew odpłynęła mu z twarzy. Ciągle spogląda na Lynn i szepcze coś do niej, choć nie wiadomo, czy dziewczyna

18

w ogóle go słyszy. Jest zrozpaczony, oczy zaszły mu niepokojącą mgłą. Wsiada do karetki. Samochód i policja odjeżdżają na sygnale. Ulica znowu pogrąża się w złowrogim uśpieniu. Lynn zmarła w nocy po przedawkowaniu leków nasennych. Okładki tabloidów okrywa żałobna czerń. Nikt nie może w to uwierzyć. Fani są w szoku. Płyną kondolencje z całego świata aktorskiego, Joego MachLachlana, Jacka Matthewsa, Liz Underwood i innych, nawet tych, którzy jej nie znali. Pogrzeb odbywa się w jej rodzinnej miejscowości, przyjeżdża wielu zaproszonych. Jest tam też Ryan. Nie ma żadnych zdjęć z pogrzebu. Ciężko jest komukolwiek otrząsnąć się z szoku po stracie pięknej Lynn. Ryana przelotnie widziano na lotnisku, podobno wyglądał na zdruzgotanego. W tej chwili myślicie zapewne, że program dobiega końca. Szykujecie się, by podnieść się z siedzenia i już sięgacie w myślach do waszych obowiązków, które na was czekają. Nie róbcie tego. Śmierć Lynn stworzyła tragiczną legendę na miarę Jamesa Deana, która zdefiniuje pokolenia młodych ludzi, to prawda. Fani przyjeżdżali pod jej mieszkanie jak na pielgrzymki, zostawiali kwiaty albo listy, byle tylko choć spróbować stworzyć iluzję bliskości z aktorką. O to przecież w tym chodzi, przyznajemy to nawet my, twórcy programu – chcemy być tacy jak oni, chcemy być częścią ich bajki. Nawet, kiedy ta bajka kończy się tragicznie. Po śmierci Lynn zaczęły dziać się rzeczy, o których nie pisano w gazetach ani nie rozmawiano, jakby wydarzenia te chwyciły szponami za gardła wszystkich w niepisanym geście milczenia. Dziś czujemy, że ten pakt należy złamać. 24 kwietnia, dwa miesiące po śmierci aktorki, studio, w którym kręcono niektóre sceny „Świateł Czerwca”, wybuchło wściekłymi płomieniami. Martin Gordon, strażak, na kilkanaście minut utknął w środku podczas gaszenia pożaru. Chce z nami rozmawiać, ale słowa z wielkim trudem wydostają się z jego ust. Ma poparzenie na szyi, różowa pajęczyna niedawno zagojonych blizn. ‒ Pożaru nie dało się ugasić. Ustał sam, nad ranem – urywa i przełyka ślinę. Jego oczy uciekają w bok, jakby wyczuwał czyjąś nieproszoną obecność. ‒ Proszę powiedzieć, co się stało w środku – zachęcamy łagodnie. Zastanawia się, zbiera odwagę. Jego oddech przyspiesza. ‒ Zacząłem się dusić. Żar był nie do zniesienia. Zobaczyłem coś – kontynuuje, widząc nasze skinienia głów. – Kobietę. Była w porwanej, białej sukni. Ogień jej nie dotykał. Zawołałem do niej. – Wzdryga się od nagłego dreszczu. – Znalazła się przy mnie i chwyciła za gardło. Stąd… te blizny. Kazała mi się wynosić, jej oczy płonęły czerwienią. Osunąłem się na ziemię i potem pamiętam tylko, jak wynosili mnie z budynku. Wspomnieliśmy, że w zgliszczach nie znaleziono żadnych ciał? A jednak ślad po obecności tej kobiety pozostanie na szyi Martina do końca jego życia. To nie wszystko. Joe MacLachlan przestał robić filmy. Po śmierci Lynn był sfilmowany tylko raz, na ulicy, przez zwykłego przechodnia. Tylko spójrzcie, ma na sobie czerwony szlafrok, włosy w całkowitym nieładzie, fruwają wolno na wietrze, a okulary ma brudne i stare. Paparazzi przystają, obiektyw wydłuża się, obserwuje bacznie, jak Joe potyka się na chodniku. ‒ Hej, Joe, dlaczego tak biegniesz? Nie idziemy za tobą! – zapewniają go.

Marta Jakubek


opowiadania Joe odwraca się przelotnie i na krótką chwilę widzimy przekrwione oczy pełne szczerego, sięgającego dna duszy przerażenia. Blady, kości policzkowe rysują ostre kąty na jego twarzy. ‒ Zostaw mnie! – krzyczy, po czym skręca w uliczkę i znika im z oczu. Paparazzi milczą, kamera wygląda jeszcze Joego z daleka, ale na próżno. Pozostał po nim zapach potu i czyjejś obecności. Paparazzi wyłączają kamery, a jakaś wewnętrzna, niewytłumaczalna myśl mówi im z mrocznym pomrukiem, że Joe nie mówił do nich. Los Angeles News: „Joe MacLachlan, reżyser najnowszego dzieła „Światła Czerwca” z tragicznie zmarłą Lynn Milestone w roli głównej, kończy karierę. Nikt nie zna powodów tej decyzji, trwały nawet negocjacje w sprawie kolejnego projektu. Reżysera nie widziano od wielu tygodni, mówi się, że w ogóle nie opuszcza swojego domu. Przechodnie donoszą, że czasem z domu dochodzą podniesione krzyki, a wiadomo przecież, że Joe mieszka sam ze swoją gromadą kotów, które kupił nagle po śmierci aktorki z niewiadomych przyczyn”. Wydaje się, że wszyscy, którzy tworzyli „Światła Czerwca” zostali w jakiś sposób naznaczeni tragicznym piętnem. Jack Matthews, gwiazda młodego pokolenia, z którym rozmawialiśmy wcześniej, na planie swojego kolejnego filmu zostaje zabrany do szpitala po przedawkowaniu metamfetaminy. Na szczęście kończy się na płukaniu żołądka, ale parę dni po jego wyjściu ze szpitala zdjęcia rejestrują zmianę. Od nadgarstka po ramię prawej ręki rozciąga się tatuaż błyszczącej jak w deszczu sieci, w której trzepoczą dwie schwytane ryby. Tatuaż jest czarno-biały, ryby wykonano z dokładną precyzją, jakby Jack opisał tatuażyście każdy jego detal. Jedna z ryb ma kolor rubinu. Gdyby się przyjrzeć, widać w tamtym miejscu na skórze świeżą, podłużną bliznę. Czy tatuaż jest po to, by ją zakryć? Pytany w wywiadach o znaczenie ryb, Jack wzdryga się mimowolnie i kręci tylko głową. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego nie wspominamy o tym jedynym mężczyźnie, który odmienił życie Lynn. Po śmierci ukochanej odrzucał propozycje kolejnych ról. Ryan Townsend rzadko udzielał wywiadów, widywano go czasem na długich spacerach w parku, w którym sfotografowano go z Lynn. Zasłania oczy za ciemnymi okularami, ubiera się w czarne płaszcze i zatapia w swoich rozmyślaniach z lekko rozchylonymi ustami, jakby ciężko mu było oddychać. Nie wiadomo, kiedy znów powróci do filmów i czy w ogóle znajdzie siłę, by to zrobić. Na koniec przedstawiamy naszą rozmowę z kimś, kogo się nie spodziewacie. Pokonała raka i jest dziś byłą żoną Ryana. Annabelle siedzi w fotelu w swoim salonie, ściany pokrywa ciemna, fioletowa tapeta. Pokój przesycony jest kwaśnym zapachem papierosów. Annabelle ma schludnie związane włosy i żółty sweter z dekoltem, ale nie może ukryć podkrążonych oczu i zmęczenia. Przeciąga językiem po suchych ustach i wierci się niespokojnie w fotelu. ‒ Ryan nie stawił się na rozprawę rozwodową, jego agent nie pozwolił mi się z nim zobaczyć. Pojechałam do mieszkania, w którym mieszkał z Lynn, i waliłam w drzwi tak długo, aż mi otworzył. Wyglądał, jakby nie spał od tygodnia, zmęczony, blady, na pewno schudł. Bez słowa skierował się do salonu i stanął przy oknie, wypatrując czegoś zza firanki. Mówiłam do niego i mówiłam, ale nie słuchał – przerywa na chwilę i marszczy brwi. – Nazwałam go dupkiem. – Przełyka ślinę i jej drżąca ręka wędruje do jej szyi, za chwilę

Hollywood tales

dowiadujemy się dlaczego. – Wtedy… coś ścisnęło mnie za gardło. Zaczęłam się krztusić. Ryan chyba coś powiedział i uścisk ustąpił. Zapytałam go, co to było. Nie mówił nic, patrzył tylko w okno. Uśmiechnął się lekko i… ‒ Spogląda na nas z szeroko otwartymi oczami. – Zapytał na głos „Lynn, jesteś tu?”. I po chwili, jakby coś mu odpowiedziało, powiedział „Dobrze” i przymknął oczy. Nie wiem, wyglądał, jakby odczuł ulgę. Nagle sprawiał wrażenie… ukojonego. Zrozumiałam wtedy, że ona z nim była. ‒ Kto? – pytamy cicho, choć znamy odpowiedź. ‒ Ona. Lynn. I będzie z nim. Jego jedynego nie skrzywdzi. Już zawsze z nim zostanie. Studio, które spłonęło po pożarze odbudowano. Do dziś ci, którzy tam pracują, mówią, że słyszą szelest kroków, a czasem widzą sylwetkę pięknej kobiety o czerwonych oczach. Tu Hollywood Tales. Żegnamy się z wami.

Marta Jakubek

Mam 21 lat i jestem studentką III roku Filologii Angielskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pochodzę z niedużego, uroczego miasta Nysa. Moją pierwszą powieść fantasy pt. „Strażniczka Mocy: Wojna Ras” zaczęłam pisać w wieku 10 lat i ukończyłam w wieku 15, powieść nigdy nie została wydana. W 2009 roku udało się wydać ze środków prywatnych sześć moich opowiadań w zbiorze pt. „Skrzydła”, który uzyskał bardzo dobre recenzje wśród czytelników w moim rodzinnym mieście. Zaraz potem rozpoczęłam kolejną, choć pierwszą poważną powieść urban fantasy o tytule „Pallida Mors”. Powieść spodobała się jednemu z wydawnictw w Warszawie, z którym podpisałam umowę wydawniczą, niestety, z powodów nie wywiązania się z umowy tegoż wydawcy zmuszona byłam zakończyć z nim współpracę. Zakończyłam pisanie kolejnej powieści „Ludzie Mgły” i jestem w trakcie jej gruntownego sprawdzania. Opowiada ona o losach obarczonych wielowiekową klątwą mitycznych ludzi, którym przyjdzie zmierzyć się z największym dotychczas wyzwaniem dla ich rodziny. Wciąż piszę opowiadania i nie brakuje mi pomysłów na nowe.

19


opowiadania

Jacek Piekiełko Kadaweryna

Ilustracja: Krzysztof Trzaska Kadaweryna – chem. związek organiczny, oleista, bezbarwna, silnie trująca ciecz, powstająca w procesach gnilnych ciał białkowych, np. mięsa. <od łac. Cadaver ‘trup’>1 Sopot, 14 VII 2013, godzina 13.40 Sopot jeszcze nigdy nie przyjmował aż tak ogromnej ilości wody lejącej się z nieba strumieniami. Już od tygodnia fatalna pogoda nie oszczędzała ani turystów szukających wytchnienia w nadmorskim kurorcie, ani zwykłych mieszkańców. Podkomisarz Robert Aszyk, przedzierając się przez zalane ulice, pomyślał, że jego rodzinne miasto musiało wyssać sapowaty teren, na którym zostało założone, z mlekiem matki. Aszyk pokonywał aleję Wojska Polskiego w tempie chodziarza olimpijskiego. Jedynymi elementami, jakie różniły go od Roberta Korzeniowskiego, były niesportowy strój i parasol. Minął latarnię morską i Sheraton, po czym zerknął na molo, które mimo ulewy i nadchodzącej burzy uginało się pod ciężarem turystów. Od feralnego dnia, którego wspomnienia na stałe wryły się w jego świadomość, nigdy nie wszedł na drewniane molo. Czasami nawet starał się nie patrzeć w kierunku morza. Przeklinał się za kolejny kieliszek postawiony Arkowi, najlepszemu przyjacielowi, jakiego miał. Pamiętał żarliwe dyskusje na temat religii, niezwykle ważnego elementu życia Arka, który próbował przekonać Aszyka do odnowy wiary. Obwiniał się za zaproszenie na imprezę, za przechwałki, żarty. Do znudzenia widział przed oczyma powtarzające się obrazy. Porywisty wiatr, łyk wódki prosto z butelki, uścisk dłoni w geście zawartego zakładu, Arek stojący na balustradzie mola. Następnie skok do wody z nieudolnym przewrotem w tył. Arek uderzył głową o kant białej bariery, która momentalnie zaczerwieniła się od krwi. Spadł do wody, nieprzytomny. Aszyk nie mógł sobie darować, że stracił przyjaciela. I strzelałby sobie w łeb za każdym razem, gdy przypominały mu się jego własne słowa, po których Arek zdecydował się na zakład i skok… – Uważaj pan z tym. – Z zamyślenia wyrwało go ostrzeżenie wysokiego mężczyzny, patrzącego ze złością na parasol, o który zahaczył. Robert Aszyk ruszył dalej bez słowa. Przeciął Plac Zdrojowy i znalazł się na Monciaku, dzisiaj wyjątkowo pustej ulicy. Większość spacerowiczów siedziała już zapewne w knajpach. Kiedy mijał Krzywy Domek, wbił wzrok w ziemię. Zawsze, gdy patrzył na to dziwadło architektoniczne, robiło mu się niedobrze. Po pijaku ten domek zwiększa odruchy 1

Słownik wyrazów obcych. Red. E. Sobol. Warszawa 1996, s. 508.

20

wymiotne, pomyślał. Coś za dużo tych niepożądanych miejsc. Jak tak dalej pójdzie, za niedługo będę musiał chodzić po mieście z zamkniętymi oczami. Odkąd zamknięto Bar Bursztynowy, ostatni bastion barów mlecznych w Sopocie, nie jadał na mieście. Tęsknił za ulubioną „grzybówką”. Jak dotąd nie udało mu się znaleźć chociażby imitacji wymarzonej zupy, dlatego z ostrożności zamawiał w lokalach tylko piwo. Wszedł do Tawerny u Maćka, bodajże jedynej znanej mu knajpy w Trójmieście, gdzie podają wódkę w 50-tkach. Zamówił Jasne i rozłożył na stoliku Dziennik Bałtycki. Zaczął jak zawsze od rubryki sportowej. „Lechia przegrała na zakończenie sezonu z Górnikiem Zabrze”. Ominął kilka artykułów w poszukiwaniu informacji o KP Sopot, ale oczywiście nic nie znalazł. Po przygodzie w IV lidze wydawało się, że klub osiągnął względną stabilizację, grając przez kilka sezonów na miarę swoich możliwości w okręgówce. Niestety nadszedł haniebny sezon 2009/2010 zakończony na ostatnim miejscu z sześcioma punktami i jednym zwycięstwem. W tym roku powrót do ligi okręgowej znowu pozostał w sferze marzeń. Na drugiej stronie znalazł informację o rozpoczęciu Festiwalu Filmowego w Sopocie. Dziennikarka rozpisywała się o głównej atrakcji wieczoru – premierze filmu kryminalnego „Wplątanie” na podstawie głośnej powieści Miłosza Zygmuntowskiego, w reżyserii Janusza Ceckiewicza. Pokaz filmowy zakończony zostanie uroczystym bankietem w Grand Hotelu, gdzie większość gości wykupiła nocleg. Kolejny powiązany artykuł nosił tytuł: „Deszcz spadających GWIAZD w Sopocie”. Aszyk skrzywił się z niesmakiem. Dobrze, że wyjeżdżam jutro na południe, do Bielska-Białej, posłuchać ze znajomymi dobrego jazzu – ukoił myśli. After Zadymki Jazzowej w środku lata, przedsmak sopockiego Festivalu Jazzowego i hektolitry piwa – tego potrzebował. Wziął trzy dni wolnego. Odpocznie, odwiedzi znajomych, przewietrzy umysł. Jeszcze 14 lipca podkomisarz Robert Aszyk żył w błogiej nieświadomości, że przez najbliższe dni nie będzie mu dany relaks w towarzystwie jazzowych dźwięków. Sopot, Grand Hotel, 15 VII 2013, godzina 00.20 Janusz Ceckiewicz siedział na wysokim stołku przy ladzie hotelowego baru. Mimo temperatury pokojowej, na głowę założył wełniany kaszkiet, a szyję owinął fioletowoturkusowym szalem. Na wcześniejszym bankiecie zorganizowanym po zakończeniu premiery filmu „Wplątanie” uśmiechał się kabotyńsko do wszystkich, przyjął kilka nieszczerych gratulacji i udzielił paru wywiadów. Nie omieszkał wspomnieć, że dobór aktorów był ciężkim

Jacek Piekiełko


opowiadania

Kadaweryna

21


opowiadania zadaniem, a zdjęcia mozolną pracą reżysera, ale takie „problemy” są wpisane w jego zawód. Jak widać, udało się osiągnąć sukces, spuentował, szczerząc do kamery rząd nienaturalnie białych zębów. Reżyser wiedział, jak zadbać o swój PR. Należy puścić do mediów parę kitów, pokazać się na kilku bankietach, a o resztę zadbają zaprzyjaźnieni krytycy najpoczytniejszych czasopism branżowych i portali filmowych w Polsce. Zdawał sobie sprawę, że film nie spełnił oczekiwanych nadziei i okazał się klapą. Trzeba jednak spijać śmietankę. Nawet tę sztucznie wytworzoną. Umówił się z Zygmuntowskim na wódkę. Ostatnie resztki sumienia podpowiadały mu, że wypada pogadać z autorem książki i spróbować przekonać go, że film jest całkiem dobry. Miłosz Zygmuntowski, ubrany w sportową marynarkę z brązowymi łatami na łokciach, usiadł obok Ceckiewicza. Zamówił „czystą” i dwie szklanki soku pomarańczowego, po czym spojrzał prosto w oczy reżysera. Pierwszy raz w życiu Ceckiewicz poczuł się naprawdę mały. W oczach pisarza płonęła nienawiść. – Witaj, Miłoszku. Cieszę się, że chciałeś się spotkać. To po jednym za nasz sukces! – wybełkotał już mocno pijany. – Jakbyś zapomniał w swojej wielkości, to ja zaprosiłem cię na spotkanie – wycedził przez zęby. – Chciałem ci tylko powiedzieć kilka słów prawdy. Jesteś zerem. Gnojem do potęgi. Zakłamanym szczurem nastawionym tylko na zysk i sławę. – Chyba za dużo wypiłeś. – Mówiąc to, uśmiechał się do barmana, słyszącego rozmowę. – Tym filmem zrobiłeś ze mnie pośmiewisko. Co ty sobie w ogóle wyobrażałeś?! Kto ci pozwolił zmienić scenariusz? Jak sygnujesz coś moim nazwiskiem, to ma to być moje, rozumiesz? Wedle mojej koncepcji. Spartaczyłeś wszystko, palancie! – Co ty pieprzysz, człowieku… Kto teraz książki czyta?! Ciesz się, że dzięki mnie ktoś cię w ogóle rozpoznaje na ulicy. Zygmuntowski wypił kolejny kieliszek, odwrócił się w stronę kilkunastu gości baru i oznajmił podniesionym głosem: – Chciałem państwu przedstawić największą szuję w branży filmowej, arcyłgarza, totalnego hipokrytę… – Przestań, kurwa… Nie rób cyrku. – Chwycił go za klapy marynarki. Pisarz odepchnął Ceckiewicza. Wziął z lady dwa kieliszki z wódką i rzucił nimi prosto w reżysera, trafiając w tors. – Nie zostawię tego tak. – Skierował palec wskazujący w stronę zaskoczonego Ceckiewicza, po czym chwiejnym krokiem wyszedł z baru. Reżyser rozglądnął się po sali. Odetchnął z ulgą, nie zauważając żadnego paparazzi. Wśród gości rozpoznał jednak kilku ludzi z branży. – Wszystko w porządku. Ten facet trochę za dużo wypił. – Zaśmiał się nerwowo. – Nalej – skinął na barmana. Kiedy człowiek pije wódkę, budzą się demony - pomyślał, nie mając pojęcia, skąd przyszło mu to do głowy. Sopot, Grand Hotel, 15 VII 2013, godzina 00.40 Ceckiewicz pokonał schody i stwierdził w myślach, że kolorowe wzory na dywanie okalającym podłogę korytarza, na którym się znajdował, poruszają się niczym fale Bałtyku. Nagle poczuł potworny głód. Z pokoju nie zamówię już żarcia, ale może wrócę się do baru, wpadł na pomysł. Odwrócił się. Jak spod ziemi wyrosła przed nim młoda kobieta, zagradzając drogę.

22

Sylwia Maj grała główną rolę we „Wplątaniu”. Ponętna blondynka starała się zawsze iść po trupach do celu. Tak też było w przypadku roli w filmie Ceckiewicza. Zbliżyła się do niego, uwiodła i w sypialni wywalczyła obietnicę kolejnej pierwszoplanowej roli. Reżyser chętnie widział w swoim łóżku młode ciała dziewcząt, tyle tylko, że rzadko kiedy dotrzymywał obietnic składanych pod wpływem erotycznych uniesień. – Co ty sobie wyobrażasz? – Aktorka ścisnęła za przyrodzenie Ceckiewicza, który momentalnie jakby skurczył się w sobie. – Puść… – Zakłamany kutasie. – Zostaw, proszę. Spełniła jego prośbę wyraźnie usatysfakcjonowana widokiem ciężko oddychającego pracodawcy. – Kobieto, o co ci chodzi? – Jeszcze się pytasz? Dowiedziałam się od Marzeny, tej zdziry, że chcesz dać jej rolę w „Objęciach anioła”. Podobno już podpisała umowę. Spałeś z nią? – Nie, no coś ty. Nie miał pojęcia, jak powiedzieć Sylwii, że zagrała strasznie drętwo we „Wplątaniu” i jakoś nie widzi jej w roli bizneswoman w najnowszej produkcji. – Czyli mam tę rolę? – Kotku, pogadamy jutro na spokojnie. – A może chcesz teraz? Zbliżyła się, ocierając pełnym biustem o klatkę piersiową Ceckiewicza. Przeciągnęła językiem po jego szorstkim policzku. – Przestań. Nie tutaj. Jeszcze nas ktoś zobaczy. Muszę wracać do pokoju. – Nie żartuj. Chodź. Zapraszam cię na drinka. Tak naprawdę nie miał ochoty wracać do hotelowego pokoju. Z drugiej strony był potwornie zmęczony po całym dniu. – Okay. Ale nie gadajmy o pracy. Obiecuję, że jutro wszystko ci wyjaśnię. Schodząc z powrotem do baru, pomyślał, że coraz więcej demonów odzywa się tej nocy, zapraszając go do tańca. Sopot, Grand Hotel, 15 VII 2013, godzina 01.15 Przyłożył kartę hotelową do czytnika i wtoczył się do pokoju. Pękała mu głowa, a świat wirował wokół niego jak karuzela. Rozpiął koszulę, którą następnie rzucił w niewiadomym kierunku. Gdyby ktoś oglądał teraz Ceckiewicza zdejmującego spodnie, mógłby pomyśleć, że mężczyzna właśnie próbuje wymyślić jakiś nowoczesny taniec. Reżyser zataczał się po całym pokoju i nie przejmował się wcale tym, że miał zapewnioną widownię. Co prawda nieliczną, lecz wierną – żonę leżącą na łóżku. Karolina Ceckiewicz patrzyła na niego z wyrazem politowania malującym się na twarzy. – Szeeeść, kochanie… – wymamrotał, odzyskując dobry humor. Uśmiechał się od ucha do ucha. – Ach, te premiery, sława, bankiety – ironizowała. – Taa. Tak właśnie. Kochanie, tylko ty mnie rozumiesz! – Ciszej, idioto. Później nie dało się wrócić? Czy ty kiedykolwiek planujesz chociaż raz wrócić do pokoju hotelowego trzeźwy? – Jezdem szeźwy. – Masz, napij się, to jutro będziesz miał mniejszego kaca. Podała mu butelkę wody mineralnej. Ceckiewicz pociągnął kilka sporych łyków i opadł na łóżko. Karolina zgasiła lampkę nocną i odwróciła się plecami do męża.

Jacek Piekiełko


opowiadania Janusz przysunął się bliżej. Jego ręka spoczęła na wydatnym biuście kobiety. Pocałował ją w szyję. – Chyba kpisz – odezwała się. Ręka Ceckiewicza zaczęła intensywniej krążyć po jej ciele. Próbował podnieść jej koszulę nocną. – Przestań. Przycisnął ją ciężarem swego ciała. Wyrwała się. – Powiedziałam, przestań! Jesteś ohydną, cuchnącą świnią. – A ty nie nazywaj siebie moją żoną. To już trzeci raz tego wieczoru, kiedy w porywie emocji reżyser poczuł się bardziej trzeźwy. Zerwał się z łóżka i zaczął ubierać w pośpiechu, ale niezdarnie. Zarzucił na siebie pierwszą lepszą koszulę, po czym siłował się z butami. – Co ty wyrabiasz? – Wychodzę. – Wracaj tutaj. Kompletnie ci odbiło. Zdziwił się reakcją Karoliny. Nie przypuszczał, że będzie starała się go zatrzymać. Trzasnął drzwiami, zostawiając żonę samą w łóżku. Zatańczy jeszcze raz, choćby miał runąć świat. Sopot, 15 VII 2013, godzina 12.45 Robert Aszyk czekał na pociąg do Katowic, pijąc kawę z papierowego kubka. Plan był prosty. Podczas podróży zdrzemnie się kilkakrotnie, poczyta kryminał, rozwiąże krzyżówkę, potem szybka przesiadka w stolicy Górnego Śląska i krótki urlop czas zacząć. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko komendanta Henryka Tomczaka; to nie wróżyło dobrze. – Gdzie jesteś? – usłyszał chrapliwy głos przełożonego. – Na urlopie. – Jest gruba sprawa. – No to wiecie, co macie robić. – Połowa ludzi powyjeżdżała, ci nowi mogą spieprzyć sprawę. Trzeba to załatwić delikatnie. Policzysz sobie za nadgodziny i dostaniesz premię. Tylko poniuchasz na początek. Ogarniesz ten syf i załatwię ci w kadrach dodatkowe wolne. – Co się stało? – Aszyk westchnął głośno. – Nie żyje Janusz Ceckiewicz, ten znany reżyser. Przyjechał na festiwal filmowy. – Aha, pamiętam. Czytałem o nim. Wczoraj była premiera jego filmu. – Sprawa jest delikatna. Grand Hotel – nie chcą rozgłosu, nie chcą czarnej legendy hotelu, rozumiesz? Nasi jakoś trzymają ludzi w ryzach, ale wiesz jak to jest. Za chwilę jakiś pracownik puści parę z gęby. Na razie media nic nie wiedzą. Jedź tam. Biegły i prokurator są już na miejscu. Ceckiewicz mógł umrzeć śmiercią naturalną. – To mógł, czy ktoś mu pomagał przejść na tamtą stronę? I to jest takie ważne, żebym rezygnował z urlopu i naocznie przekonał się, że reżyser zszedł na przykład na zawał? Tomczak chrząknął. – Nie wspomniałem o bonusie… Wyjaśnił wszystko. W najbliższej przyszłości Aszyk mógł tylko pomarzyć o piwie przy dźwiękach jazzu. Sopot, 15 VII 2013, godzina 13.38 Podkomisarz Robert Aszyk wszedł do budynku Grand Hotel, mijając dwie masywne kolumny przy oszklonym

Kadaweryna

wejściu. Od razu skierował się do recepcji. Przywitała go urocza blondynka w firmowym kostiumie. – Pani wie, w jakiej sprawie. – Nie chciał wyjmować odznaki, by nie przyciągać uwagi gości. Od razu przejął go elegancko ubrany kierownik zmiany, Maciejewski. – Proszę za mną. Na korytarzu przed wejściem do pokoju stał prokurator Euzebiusz Teodorczyk i palił papierosa. Maciejewski spojrzał na niego z wyrzutem, jakby miał coś powiedzieć, ale odpuścił. Zaistniała sytuacja usprawiedliwiała palenie w miejscu zabronionym. – Cześć. – Wyciągnął dłoń w stronę nadchodzącego Aszyka. – Zapraszam do środka. – Wykonał teatralny gest, wskazując na drzwi. – Niech pan pójdzie po tego barmana. Pogadamy z nim – zwrócił się do kierownika. Pierwszą rzeczą, jaką poczuł Aszyk po wejściu do pokoju, był potworny smród. Aszyk znał doskonale ten zapach. Odór rozkładających się zwłok. Tym razem wymieszany z czymś jeszcze. Odruchowo zbliżył dłoń do twarzy, próbując uchronić się przed przykrym zapachem. Janusz Ceckiewicz leżał na podłodze twarzą we własnych wymiocinach. Lewa ręka wysunięta była do przodu. Wyglądało to tak, jakby tuż przed śmiercią próbował się czegoś złapać. – Otwórzcie tu okno, do cholery – powiedział podkomisarz, kierując słowa do młodego technika-fotografa. Bonus, o którym wspomniał komendant Tomczak, nie wynagradzał niczego, lecz był w rzeczywistości makabrycznym widokiem. Na łóżku leżało ciało Sylwii Maj, aktorki grającej główną rolę w najnowszym i ostatnim już filmie Ceckiewicza. Ktoś zadał jej kilkanaście pchnięć nożem. Jej koszula nocna była brunatna od krwi. Ogromne plamy czerwieni rysowały się na białej pościeli. Twarz zastygła w grymasie bólu. Ciekawe, czy potrafiłaby zagrać taką scenę w teatrze? Aszyk szybko odegnał absurdalną myśl. Podkomisarz zauważył na brzegu łóżka plamę, która kontrastowała z innymi zabrudzeniami powstałymi w okolicach ciała denatki. Ktoś próbował naprędce oczyścić narzędzie zbrodni z krwi. – Co tu tak śmierdzi? – powiedział do biegłego lekarza, pobierającego do menzurek fragmenty wymiocin reżysera. – W tych rzygach czuć alkohol, ale odór jest niemożliwy – podsumował medyk. – Wyraźnie czuć fetor rozkładających się zwłok. Ale zgon w obu przypadkach musiał nastąpić kilka godzin temu. Trzeba szybko zawieźć próbki od laboratorium. – Kim jest ta dziewczyna? – To aktorka – pośpieszył z odpowiedzią prokurator. – Sylwia Maj. Grała w jego nowym filmie. Trzeba pogadać z jej przyjaciółką. Dowiedzieć się, w jakich relacjach pozostawała z reżyserem. – Ceckiewicz miał żonę? – Tak, jest tu w hotelu. Psycholog z nią rozmawia. Aszyk próbował poukładać sobie w głowie wszystkie znane mu fakty. Rozgrywał w myślach dostępne scenariusze. Reżyser – wygląda, jakby zszedł na zawał. Aktorka – zaszlachtowana prawdopodobnie nożem. Razem w jednym pokoju. Obydwoje martwi. – Nie znaleźliśmy jak na razie narzędzia zbrodni. Co może wykluczać, że Ceckiewicz zabił aktorkę, a później wykitował. Ktoś tu musiał wejść – dedukował Teodorczyk. – Chyba że Ceckiewicz wyrzucił przez okno nóż albo dobrze go ukrył. Kto odnalazł ciała?

23


opowiadania – Pokojówka. O 12.00 zaczynają sprzątanie. Wcześniej koleżanka Sylwii Maj nie mogła się do niej dodzwonić. Zaniepokoił ją też fakt, że nie zeszła na śniadanie. Ale pomyślała, że jej koleżanka musiała ostro zabalować. Dlatego odpuściła. – Jak się nazywa? – Pośpieszko Joanna. – A żona Ceckiewicza? Nie dziwiła się, że jej mąż nie wrócił na noc? – To już sam musisz ustalić. Dopiero co przyjechałem. Wiem tylko, że pytała rano w recepcji, czy ktoś nie widział jej męża. Warto pogadać z barmanem, może ma coś ciekawego do powiedzenia. Aszyk podszedł do technika zabezpieczającego materiał dowodowy. – Wyjąłeś już telefon? – zapytał. – Moment. – Wyciągnął z walizki telefon komórkowy zapakowany w torebkę foliową. Aszyk sprawdził listę kontaktów. Siedemnaście nieodebranych połączeń od „Karolinki”. – Dzwoniła do niego wiele razy – oznajmił. Zauważył również sporej rozmiarów korespondencję smsową między Ceckiewiczem a Sylwią Maj. Ich relacje wyglądały na bardziej zażyłe niż tylko zawodowe. Aszyk słyszał kiedyś, że w branży filmowej wszyscy się znają i panują w niej bardzo luźne stosunki. Na pewno nikt nie mówi do drugiej osoby per „pan”. Ale sms o treści: „Było cudownie :*” sugerował całkiem inny układ w relacjach między reżyserem a aktorką. Dlaczego Ceckiewicz nie usunął kompromitującej wiadomości? Czy czuł się tak pewny siebie? Czy mieli romans? Czy żona mogła o tym wiedzieć? Rozległo się pukanie do drzwi. Kierownik hotelu przyprowadził barmana, który pracował tej nocy. – Chodźmy do Le Baru. Napijemy się porządnej kawy. Na koszt firmy, da się zrobić? – zasugerował Aszyk. Kierownik tylko skinął potakująco głową. Nie miał innego wyjścia. Usiedli przy stoliku. Aszyk podziękował kierownikowi hotelu, życząc sobie rozmowy w cztery oczy z pracownikiem baru. – Jak się nazywasz? – Hajnicki Darek. Podobno ten reżyser, Ceckiewicz, nie żyje. – Wieści szybko się rozchodzą – skwitował, upijając łyk cafe lungo. – W takim razie, mam dla pana ciekawe informacje. – Słucham. – Hmm… Jakby to powiedzieć… – Zaczął pocierać ostentacyjnie palec wskazujący o kciuk. – Słuchaj, gnojku. Nie mam czasu na zabawy z tobą. Nie dostaniesz żadnej kasy. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie ruszyło śledztwo w sprawie morderstwa. Możemy jechać na komisariat. Obiecuję ci, że tam będziesz bardziej rozmowny. Barman spłonął rumieńcem. Inaczej to sobie planował. – Przepraszam, liczyłem na to, że… – Dobra rada. Nie oglądaj za dużo W-11. Puszczam to w niepamięć. Wracamy do sedna sprawy. A więc pracowałeś tej nocy za ladą. – Taa, miałem dzisiaj zmianę. – Podkrążone oczy chłopaka mówiły same za siebie. – Ten reżyser był tutaj kilkakrotnie. – To znaczy? Ile dokładnie? – Jak dobrze pamiętam, to trzy razy. Najpierw podczas bankietu, przechodził z dużej sali do nas, aby coś wypić na szybko. Parę razy nalewałem mu Wściekłego psa. Na tym bankiecie było pełno gwiazd, szampan, nudne rozmowy.

24

Wiem coś o tym, bo kiedyś pracowałem jako kelner podczas takich spędów. Reżyser pewnie chciał się rozkręcić czymś mocniejszym. – Ktoś pił razem z nim? – Wtedy nie. Później było ciekawiej. Ceckiewicz spot-kał się z tym pisarzem, Miłoszem Zygmuntowskim. Na podstawie jego książki powstał film. Swoją drogą świetny kryminał, czytałem. Ale film musiał okazać się totalną porażką. Zygmuntowski strasznie wściekał się na reżysera. – Słyszałeś ich rozmowę? – Fragmenty, ale trudno było nie słyszeć pewnych kwestii. Wydawało mi się, że pisarze to spokojni ludzie. – Co masz na myśli? – Zygmuntowski krzyczał na Ceckiewicza, że tym filmem zrobił z niego pośmiewisko. Kłócili się. W końcu rzucił w niego kieliszkami. – Co było później? – Zygmuntowski wyszedł. Aha, mówił, że mu tego nie podaruje. Ceckiewicz wypił jeszcze dwa kielony i też opuścił bar. – Która była wtedy godzina? – Ja wiem? Coś wpół do pierwszej. – Czy coś interesującego rzuciło ci się jeszcze w oczy? – Za jakieś góra dwadzieścia minut Ceckiewicz pojawił się ponownie. Tym razem w towarzystwie aktorki. – Jakiej aktorki? – Aszyk nie ukrywał podekscytowania. W końcu złapał za sznurek, który powinien doprowadzić go do kłębka. – Rozpoznałeś ją? – Kto by nie znał takiej laski. Sylwia Maj rozebrała się ostatnio w Playboyu. – Jak się zachowywali? – Pili drinki. Maj ciągle zagadywała o jakąś rolę w filmie. Ceckiewicz miał lepkie łapki. Był już mocno pijany. Bełkotał bez ładu i składu. – Kiedy wyszli? – Naprawdę nie pamiętam. Czyściłem ekspres do kawy. Ale nie siedzieli długo. Aszyk podziękował za rozmowę i zapisał numer telefonu barmana. Czekała go jeszcze jedna trudna rozmowa. Sopot, 15 VII 2013, godzina 15.00 – Wiem, że to dla pani jest trudne, ale muszę zapytać o kilka spraw osobistych. Czy w waszym związku wszystko było w porządku? Karolina Ceckiewicz siedziała w głębokim fotelu. Wycierała łzy chusteczką, niszcząc resztki makijażu. – Co pan sugeruje? – łamał jej się głos, ale spojrzenie jakby nabrało barw. – Czy znała pani Sylwię Maj? – Tak, gra główną rolę w filmie mojego… mojego męża. – Czy pani mąż mógł mieć z nią romans? – Jak pan śmie! – Proszę pani. Sylwia Maj została zamordowana. Obok niej na podłodze znaleźliśmy Janusza Ceckiewicza. Prowadzimy śledztwo, więc proszę odpowiedzieć na moje pytanie. Informacja o morderstwie aktorki wyraźnie ją zaskoczyła. – Dlatego nie mogłam go zobaczyć… O Jezu, nie wiedziałam. To jakiś horror. – Ponawiam pytanie. – Widzę, że dołączył pan do tych hien dziennikarskich. Antydziennikarze, którzy piszą głupoty za pieniądze. Miałam takie podejrzenia, ale Janusz zapewnił mnie, że to tylko plotki.

Jacek Piekiełko


opowiadania Ufałam mu. Jestem z nim od dobrych kilku lat. Wiem, jak to jest w tej branży. Ciągłe pomówienia, oszczerstwa. Każdy czyha, by tylko zająć czyjeś miejsce. – Kiedy ostatni raz widziała pani męża? – Przyszedł kompletnie pijany. Nie pamiętam, która była godzina. Trochę się posprzeczaliśmy. Zaczął się ubierać. Próbowałam go zatrzymać, ale trzasnął drzwiami i wyszedł. Byłam na niego wściekła, że znowu się upił. Niech idzie do diabła, pomyślałam i poszłam spać. Było mi wszystko jedno… a teraz? Teraz… Jej oczy znowu się zaszkliły. Wyglądała fatalnie. – Przepraszam na moment. – Aszyk odebrał telefon i wyszedł na korytarz. Dzwonił medyk sądowy. – Przebadaliśmy próbki wymiocin denata. Nie było trudno ustalić przyczynę śmierci. Na moment w słuchawce zapanowała cisza. – Ktoś go otruł i to w rzadko spotykany sposób. Kadaweryna, czyli trupi jad. To silnie trująca oleista ciesz. Potwornie śmierdzi. Jest wynikiem procesów gnilnych ciała. – Cadaver, czyli trup. – Aszyk słyszał już wcześniej tę nazwę. – Skąd zna pan łacinę? – Czytam do poduchy sporo kryminałów retro. Gdzie coś takiego dostać? – Albo ktoś miał dostęp do trupów w zakładach pogrzebowych, co raczej mało prawdopodobne, albo wystarczy znać się trochę na chemii, żeby uzyskać kadawerynę ze zwykłego mięsa zwierzęcego. Ktoś zaplanował śmierć Ceckiewicza. Ktoś musiał dolać mu trucizny do alkoholu. Był pijany, nie czuł zapachu. Z kim pił? Z Sylwią Maj. I z Zygmuntowskim. – Przepraszam panią. Pilny telefon. – Aszyk wrócił do pokoju Ceckiewiczowej. – Dokończymy rozmowę za jakiś czas. Proszę spróbować odpocząć, chociaż wiem, jak banalnie brzmią moje słowa. – Dziękuję. Na razie nic do mnie nie dociera. To wszystko jest jak sen. – Skontaktuję się jeszcze z panią. Ważne jest, żeby mimo tej tragedii nie opuszczała pani dzisiaj hotelu. Statystycznie najwięcej spraw zostaje rozwiązanych na miejscu zbrodni. Może nam pani bardzo ułatwić pracę. Spojrzała na Aszyka ze zdziwieniem. Jej myśli krążyły w całkiem innym kierunku. Wysoko nad ziemią. Aszyk, wychodząc z pokoju, nie spodziewał się nadchodzących komplikacji w śledztwie. Sopot, 15 VII 2013, godzina 15.30 Robert Aszyk podszedł do kierownika zmiany i zapytał: – W którym pokoju zameldował się pisarz, Miłosz Zygmuntowski? – Już sprawdzę. – Kierowniku, niech pan zaczeka – wtrącił młody recepcjonista. – Zygmuntowski dzisiaj się wymeldował. Aszyk stanął jak wryty. Show must go on, pomyślał o sprawie morderstwa. – O której godzinie? – zapytał recepcjonistę. – Zdziwiłem się jego nagłym wyjazdem. Był tu już o 6.00 rano, z walizką. Bardzo się śpieszył. – Możesz sprawdzić, do kiedy miał rezerwację? Recepcjonista szukał przez chwilę odpowiednich danych w systemie. – Zapłacił za pięć dni.

Kadaweryna

– Panie Robercie, coś się stało? – spytał kierownik, widząc intensywnie myślącego podkomisarza. – Nie mogę powiedzieć, ale potrzebuję waszej pomocy. Mogę otrzymać kontakt do Zygmuntowskiego? Aszyk zapisał numer w telefonie. Zadzwonił na komendę. – Prześwietlcie mi Miłosza Zygmuntowskiego. Tak. Pisarza. Tego samego. Joanna Pośpieszko dowiedziała się o morderstwie Sylwii Maj. Siedząc za stolikiem hotelowego baru, wpatrywała się w Aszyka jak w mitologicznego Tanatosa, zwiastującego śmierć. Przyjechała na festiwal pełna optymizmu, a zastała koszmar, z którego nie sposób się obudzić. – Czy mi się zwierzała? – kontynuowała Pośpieszko. – Znałyśmy się jak łyse konie. – W takim razie jeszcze raz wrócę do kwestii romansu. – Romans? Jak zwał tak zwał. Wiem, że spała kilkakrotnie z Ceckiewiczem. – Czy ostatnio między nimi było wszystko w porządku? Zawahała się na moment. – Z tego co wiem, nie do końca. Sylwia żaliła się, że robi wszystko, aby dostać rolę w nowym filmie Ceckiewicza „W objęciach anioła”, ale ten w ogóle tego nie dostrzega. Podobno był już po słowie z inną aktorką. Tyle wiem. Sylwia nie mogła się z tym pogodzić. Mówiła, że będzie negocjować. Aszyk zastanawiał się, jak mogły wyglądać owe negocjacje. Kto wie, jak wielu aktorkom reżyser obiecał światową karierę? Sylwii Maj nie można było odmówić wyrachowania. Uprawiać seks, aby osiągnąć cel? Może po prostu się zakochała? Sam w to nie wierzył. – Czy myśli pan, że to on ją zabił? – Istnieje taka możliwość. – Ale z jakiego powodu? – Może próbowała go szantażować? Jak nie dostanie angażu, wyda wszystkie sekrety jego żonie? – Niech mnie pan nie rozśmiesza. Żoną to on najmniej by się przejmował. – Wiedziała, co ich łączy? – Tego nie wiem, ale w naszym środowisku Ceckiewicz uchodził za niezłego babiarza. Aszyk wypytał jeszcze o kilka szczegółów, po czym odebrał telefon z komendy. – Szefie. Mam interesującą wiadomość. – Dawaj. – Niech szef zgadnie, co studiował Zygmuntowski? – Pewnie polonistykę. – Zgadza się, ale wcześniej przez dwa lata zajmował się chemią. Śmiertelna kadaweryna. W umyśle Aszyka zadźwięczały słowa: „Wystarczy trochę znać się na chemii”. Robert Aszyk siedział w towarzystwie prokuratora Teodorczyka w policyjnym wozie. Po raz piąty próbował skontaktować się z Zygmuntowskim, nadal bezskutecznie. Ponadto czekał na dostęp do monitoringu hotelu. Trzeba było ustalić, czy ktoś oprócz Ceckiewicza wchodził do pokoju Sylwii Maj. Podkomisarz próbował uporządkować zgromadzone informacje niczym puzzle. Aktorka mogła otruć Ceckiewicza, dolewając do drinka kadawerynę. Nie miała pojęcia, że trucizna jednak nie zacznie działać tak szybko. Nie spodziewała się również nieproszonego gościa. Reżyser pokłócił się z żoną, wyszedł z pokoju, ale nie pojawił się

25


opowiadania już w barze. Musiał od razu skierować się do Sylwii Maj. Zaszlachtował ją, bo wyrachowana aktoreczka przegięła strunę. Osaczyła go, szantażowała. Ceckiewicz cenił dziwnie pojętą wolność. Zamordowali się nawzajem. Dlaczego Maj miałaby pozbawiać się nadziei na nowy angaż? Przecież wszystko zależało od Ceckiewicza. Zrobiła to z zemsty? Może reżyser dał jej jasno do zrozumienia, że droga do sławy jest już dawno zamknięta i nie wiedzie przez jego łóżko. Zygmuntowski także miał okazję napić się z Ceckiewiczem. Jednak truciznę musiał przygotować wcześniej. Czy mógł obejrzeć film jeszcze przed pokazem premierowym? – Chcesz powiedzieć, że pisarz morduje z premedytacją, bo reżyser spieprzył film na podstawie jego książki? – Prokurator zaciągnął się papierosem. – Robert, z całym szacunkiem, ale chyba to ty musisz zacząć pisać kryminały. – Ebi, przypomnij sobie sprawę sprzed kilku lat. Krystian Bala skazany za morderstwo, które opisał w swojej powieści „Amok”. To książka naprowadziła śledczych na trop. Teodorczyk wypuścił dym z płuc. Zamyślił się. Zagrała bawarska muzyczka. – Halo? – Prokurator odebrał telefon. – Jak to nie ma nagrania? Przecież to jest pięciogwiazdkowy hotel. Ludzie, zmiłujcie się! Aha, no. Pojawię się. – Co jest? – Aszyk marszcząc brwi, spojrzał na Teodorczyka. – Wyobraź sobie, że monitoring nie działał od dwóch dni. Znaczy się działał, ale dyski twarde były przepełnione, a informatyk miał pojawić się dopiero dzisiaj. Nikt nie przesłał poprzednich nagrań na serwer magazynujący bazy danych – Czyli bez problemu ktoś mógł wejść do pokoju Sylwii Maj i zrobić masakrę. – I wszystko na to wskazuje, bo nadal nie odnaleziono narzędzia zbrodni. Aszyk ponownie spróbował nawiązać połączenie z Zygmuntowskim. Po trzech sygnałach w słuchawce odezwał się głos: – Kto mówi? – Pan Zygmuntowski? Podkomisarz Robert Aszyk z tej strony. – Ma pan jakieś nowe wieści z konsulatu? – Z konsulatu? – Jak tylko dowiedziałem się o wypadku, od razu pojechałem na lotnisko. – Wydaje mi się, że doskonale pan wie, że to nie wygląda na wypadek. – Co pan mówi? Konsulat mówił o potwornej kraksie. – Jaki konsulat? Gdzie pan jest? – W poczekalni na Okęciu. Za godzinę odlatuję do Londynu. Czyli to nie był wypadek? – Będzie dla pana lepiej, jeśli zostanie pan w Polsce. Ceckiewicz został zamordowany, a pan jest głównym podejrzanym w tej sprawie. – Co?! To jakiś absurd. Myślałem, że dzwoni pan w sprawie wypadku mojego brata. Jak to zamordowany? – Prokurator właśnie wydał nakaz zatrzymania. Proszę odwołać lot. – Człowieku, mój brat miał poważny wypadek. Muszę tam być. Nie wiem, co wydarzyło się w Sopocie, ale mnie to na pewno nie dotyczy. Rozłączył się. – Dzwonię do służb celnych – powiedział prokurator. – Zaczekaj. – Aszyk wyskoczył z auta jak poparzony. W jego oczach malowała ekscytacja równa dziecku oczekującemu prezentu pod choinką. – Muszę coś sprawdzić.

26

Aszyk podszedł do zmęczonego całym dniem kierownika hotelu, który spojrzał na niego wzrokiem mówiącym: „Daj mi w końcu święty spokój”. – Panie Maciejewski. Wszyscy chcielibyśmy, żeby ten dzień już dawno się skończył. Może nam pan w tym pomóc. Muszę coś sprawdzić w pokoju Karoliny Ceckiewicz, ale pod jej nieobecność. Niech pan zadzwoni do niej i ją tutaj poprosi. Robert Aszyk dostał drugą kartę do pokoju żony Janusza Ceckiewicza. Musiał działać szybko, póki Karolina nie wróci. Przypuszczał, że łatwo może domyślić się podstępu. Wszedł do środka. Na łóżku walały się ubrania, obok leżała otwarta walizka. Aszyk potrzebował znaleźć się w jednym miejscu. Udał się do łazienki, gdzie wykonał dwie czynności, dzięki którym wiedział już niemal wszystko. Wychodząc z łazienki, nagle stanął jak wryty. W drzwiach wejściowych pojawiła się Karolina Ceckiewicz. Na widok Aszyka również zatrzymała się niczym pieszy, który za szybko wtargnął na ruchliwą jezdnię. Spiorunowała go wzrokiem i wyczytała z jego twarzy wszelkie podejrzenia. W dłoni podkomisarza spoczywała pusta butelka po wodzie mineralnej. – Hej! Trzasnęła drzwiami i zaczęła ucieczkę. Aszyk zbiegł po schodach w tempie sprintera. W wyjściu zamajaczyła sylwetka Ceckiewiczowej. Ku zaskoczeniu obsługi hotelu puścił się biegiem w stronę drzwi, po drodze odpychając kilku zdegustowanych turystów. Karolina była jednak niezwykle szybka. Musiała sporo czasu spędzać w klubach fitness. Kierowała się w stronę molo. Aszyk biegł ile sił w nogach. Przez moment poczuł się jak dwadzieścia lat temu, kiedy grał w klubie piłkarskim. Stracili piłkę przy własnym rzucie rożnym. Napastnik pędzący sam na sam z bramkarzem. Aszyk niecałe dwa metry za nim. Jedynym rozwiązaniem, aby przerwać akcję, był faul. Rzut karny. Czerwona kartka. Aszyk czuł irracjonalnie, że w tym przypadku znowu wszystko zależy od niego. Karolina wbiegła na molo. Wiedział doskonale, co chce uczynić. – Nie!!! – krzyknął. Nie dostrzegał tłumu ludzi, wpatrujących się w niecodzienną sytuację. Aszyk zatrzymał się. Nigdy więcej miał nie wejść na molo. Jakaś wewnętrzna siła sprawiła, że nagle poczuł, jakby jego nogi zamieniły się w ciężki ołów. Nie wiedział, co zrobić. Karolina biegła dalej, a on tracił cenne sekundy. W końcu pokonał psychiczną blokadę i wbiegł na molo. – Nie zbliżaj się! – Dyszała jak zwierzę. Wyszła na drewnianą barierkę, przytrzymując się lampy. – Odsunąć się! Policja! Kilkoro ludzi mimowolnie cofnęło się. – Dlaczego to zrobiłaś? Milczała. Jej uśmiech i wyraz spojrzenia sugerowały czyste szaleństwo. Kobieta sprawiała wrażenie nieobliczalnej. Aszyk próbował dowiedzieć się jak najwięcej. – Dlaczego kadaweryna? – Chciałam, żeby cierpiał. Skoczyła do wody przy akompaniamencie przeraźliwych pisków kobiet zgromadzonych na molo. Krople deszczu bębniły o drewniane deski pomostu wychodzącego w morze. Aszyk nadal widział kogoś na balustradzie. Czas jakby się zatrzymał. To Arek, jego przyjaciel, robi przewrót w tył. Usłyszał własne słowa sprzed kilku lat: „Jeśli skoczysz, zacznę czytać Biblię”. Arek nie mógł odpuścić takiego zakładu.

Jacek Piekiełko


opowiadania Robert Aszyk nie widział całego zamieszania wokół. Wpatrywał się uważnie w białą, pustą balustradę sopockiego mola. Sopot, 16 X 2013 Aszyk dopijał drugie piwo w Czarnej Wołdze. Ktoś z gości zawtórował: „Polska, biało-czerwoni!”, po chwili już w całym lokalu rozbrzmiewały chóralne śpiewy. Czytał „Przegląd Sportowy”, sam nie wierząc we wczorajszy magiczny dzień na Wembley. Polacy wygrali czwarty mecz z rzędu i pokonując na wyjeździe Anglików, zajęli pierwsze miejsce w grupie eliminacji do Mistrzostw Świata w Brazylii. To jakiś sen. Po remisie z Mołdawią wydawało się, że polska piłka tkwi w całkowitym marazmie. Karolina Ceckiewicz została odratowana. Stanęła przed sądem pod zarzutem umyślnego zabójstwa dwojga osób. Nóż, którym zadźgała kochankę swojego męża, odnaleziono na plaży. Karolina wiedziała o zdradzie. Wystarczyło odwiedzić plotkarski portal internetowy – o Ceckiewiczu i Maj było głośno. Aszyk wyczuł w łazience podejrzanej zapach kadaweryny. Zwłaszcza nad umywalką, do której musiała wylać resztę skażonej wody. Gdy odnalazł pustą butelkę i pozbył się zakrętki, woń uderzyła w jego nozdrza z podwójną siłą. Omal nie zwymiotował. Już podczas pierwszej rozmowy z Ceckiewiczową, która stała się wdową z własnego wyboru, miał mieszane uczucia co do szczerości jej wyznań. Podczas procedur śledczych ustalono, że Karolina zaplanowała wszystko inaczej. Kadaweryna nie zadziałała tak szybko, jak myślała. Reżyser miał umrzeć w swoim pokoju. Na jego oczach zamordowała aktorkę. Próbował ją powstrzymać, ale konając, zdołał jedynie wysunąć rękę do przodu. Truciznę wyprodukowała domowymi sposobami. Śledczych zainteresował fakt, że kobieta zamawiała ostatnimi czasy sporo publikacji z dziedziny chemii. Zygmuntowski obiecał, że wykorzysta kilka motywów tej historii w swojej powieści. Zasugerował też, że Kadaweryna to dobre imię dla famme fatale, które często zaludniają fabuły czarnych kryminałów.

Sprawa Karoliny Ceckiewicz przypomniała Aszykowi, że jest coś winien swojemu przyjacielowi. Odkąd intensywniej zaczął czytać Pismo Święte, spotykał się raz w miesiącu z biblistą, aby omówić kilka kwestii interpretacyjnych. Ostatnio zajmowały go negatywne wizerunki kobiet w Biblii. Teraz rozmyślał nad I Księgą Królewską, rozdziałem 18 i postacią Izebel zabijającą proroków Pańskich. Kadaweryna – tak nazywał w myślach morderczynię reżysera i aktorki. Zastanawiał się, któremu Baalowi mogła służyć?

Jacek Piekiełko

Rocznik 1989. Absolwent polonistyki Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Na papierze debiutował opowiadaniem Czarny lęk pada w antologii Dziedzictwo Manitou wydawnictwa Replika. Publikował na portalu literackim Fabrica Librorum, Horror Online, w czasopiśmie internetowym Grabarz Polski oraz w magazynie Exclusive Info. Za najbardziej przerażające opowiadania grozy uważa Spojrzenie S. Grabińskiego, Właściwy instrument J. Eversona oraz Lecz za plecami zawsze słyszę… D. Morrella.

27


opowiadania

Sebastian Skorupski Róże miłości najlepiej przyjmują się na grobach Ilustracja: Magdalena Mińko Odkąd zamieszkał w jej domu, czuła się jak kawałek lodu, topiący się pod wpływem kontaktu z dłonią. Prawda jest jednak taka, że za pierwszym razem nie zwróciła na niego specjalnej uwagi. Nieraz widziała kręcące się w okolicy koty, więc kolejny wpatrujący się w nią wagabunda nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. W przypływie dobrego nastroju rzuciła mu kawałek chleba, ale kot nawet nie zaszczycił go spojrzeniem. − Zmykaj. − Tupnęła nogą, a kot czym prędzej pognał w leśną gęstwinę. Kobieta podniosła chleb, do którego przywarło kilka świerkowych igieł. Oczyściła go i wrzuciła w kieszeń fartucha. Kot wrócił trzy miesiące później, w dzień ciężki i smutny od zapowiadającego swe przybycie deszczu. Kobieta siedziała w starym, wysłużonym fotelu, który wciąż nosił ślady obecności jej męża: wytarte łokietniki, uwiecznione na tapicerce ślady papierosa, dwa półokrągłe wgłębienia w siedzisku. Oglądała zdjęcia, które, chociaż były czarnobiałe, nadawały koloru tej właśnie chwili. Uśmiechnęła się, widząc wymachującą laską prababkę oraz stojące przy niej prawnuki. W małej, pucołowatej dziewczynce rozpoznała siebie. Kolejne zdjęcie przeniosło ją trzydzieści lat wstecz. Właśnie dostała świadectwo, a ojciec trzymał spękaną dłoń na jej ramieniu, jakby tym gestem dawał do zrozumienia, że i tak nigdzie się nie wyrwie. W tle widziała stojące na rozległym polu stogi siana, które zaczęli zwozić chwilę po tym, przebrawszy się w robocze ciuchy. Dobrze pamiętała oblewający ciało żar. Po pracy jej skóra była czerwona, a ręce jak z waty. Z westchnieniem padła na łóżko. Miała pół godziny odpoczynku przed przygnaniem krów. Przełożyła zdjęcie pod spód trzymanego w dłoniach stosu. Na kolejnej fotografii ubrana była w suknię ślubną. Stojący przy niej mężczyzna trzymał ją pod rękę. Z westchnieniem odłożyła wszystkie zdjęcia do pudełka, po czym spojrzała przez okno. Dostrzegła kota. Siedział na gałęzi jednej z porosłych wokół domu jabłoni i patrzył wprost na kobietę. Miauknął żałośnie, jakby chciał przeprosić za odepchnięcie wyciągniętej wcześniej ręki. Znowu ktoś podrzucił − uznała. Nie pierwszy, nie ostatni. Kobieta zabrała kawałek kiełbasy z lodówki. − Tym chyba nie pogardzi − powiedziała do siebie, jak to miała w zwyczaju. Gdy stanęła pod drzewem, kot wdrapał się jeszcze wyżej, niemal na sam czubek. Wołanie „kici, kici”, zapewnienie o dobrych zamiarach i tym podobne przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego. Zwierzak trząsł się od uszu aż po puszysty ogon. − Dobra − powiedziała, siadając na prowadzących do domu schodkach. Miała z nich doskonały widok. − Zobaczymy, kto dłużej wytrzyma.

28

Pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony. Już z daleka dało się słyszeć ciężkie kroki nadchodzącego deszczu. W tę cześć lasu wszedł powolnie, majestatycznie, by chwilę później puścić się biegiem. Kobieta spojrzała na wiszący w górze dach. Zalany deszczem kot zastrzygł uszami, z przyganą spojrzał na psotne niebo. Wreszcie zeskoczył na niżej położoną gałąź, później na kolejną i na kolejną. Biedak stanął wreszcie na ziemi, co także nie było dobrym wyjściem. Pozbawione liści gałęzie przepuszczały krople, które uderzały o kocią głowę. − Kici, kici − zawołała go z suchych schodów i jeszcze raz pomachała kiełbasą. Kot prychnął, rozejrzał się i, nie znalazłszy lepszego wyjścia, pobiegł. Miałczał raz za razem, jakby stąpał po rozżarzonych węglach. Deszcz przemoczył mu sierść do ostatniego włoska, ale gdy dotarł pod dach, spojrzał na kobietę wzrokiem mówiącym: warto było. Usiadł na najniższym schodku, ogonem do swej przyszłej właścicielki i zaczął lizać futro. − Lepiej? − zapytała, nie oczekując odpowiedzi. W nagrodę rzuciła mu kiełbasę. Kot pozostał obojętny. − Pełno was tutaj − westchnęła. − Ludzie nie lubią starych, łażących po garach kocurów. Nic dziwnego, że was wywożą. Najczęściej do lasu. Nie jesteś pierwszy ani ostatni, więc nie pusz się tak, mruczku. Nie znalazła więcej tematów do rozmowy, a wraz z deszczem przyszedł chłód, który złośliwie szczypał ją w ramiona. − Drzwi zostawiam otwarte − powiedziała, wchodząc do domu. − Możesz rozgościć się i śmiało buszować po garach, i tak niczego nie znajdziesz. Zapraszam. Spodobała jej się perspektywa kociaka leżącego na jej niedogrzanych stopach, szczególnie, że poczuła ostatnio w bolących kościach pierwszą zapowiedź zimy. Kot przekroczył próg nowego domu dopiero tydzień później, jakby rozważał wszelkie za i przeciw. Z pewnym ociąganiem, a być może strachem, poznawał nowe zakamarki, meble oraz dziury w podłodze, z których wyglądały myszy. Wieczorem przyszedł do swojej pani i zwinął się w kłębek na jej zmarzniętych stopach. Mruczał sennie wespół z kobietą, która pochrapywała cicho przez sen. Miało to miejsce w pierwszą rocznicę śmierci jej męża. *** Łapka, bo takie imię nadała kotu, okazał się typowym „kanapowcem”. Większość dnia spędzał w fotelu, a na widok biegnącej po podłodze myszy co najwyżej ziewał przeciągle. Lubiła trzymać go w ramionach i głaskać po pysku, bez względu na sierść pozostającą na swetrze oraz drapiące pazurki. Istniały jednak pewne wyjątki od kociego lenistwa. Zawsze, gdy szła na grzyby, Łapka maszerował w ślad za nią.

sEBASTIAN sKORUPSKI


opowiadania − Idź trochę na bok − powtarzała mu. − Może coś znajdziesz. Ale na te słowa zwierzak podbiegał do niej i ocierał się o nogi, uniemożliwiając dalszy marsz. Jakoś nie miała serca go kopnąć. Ich codzienne wędrówki trwały raptem parę dni, ale były naprawdę owocne. Kobieta zebrała kilka kilogramów prawdziwków i podgrzybków. Ponawlekała je na nitki, tworząc swego rodzaju korale, po czym zawiesiła nad kominkiem, gdzie ogień od rana do wieczora przeganiał zimowe mrozy. Przygotowania do tegorocznej zimy zaczęła wczesną wiosną. Skopała ogródek, zasadziła warzywa. Czekając na plon, rąbała drewno w lesie. Jej ręce ze sprzeciwem zareagowały na powrót do ciężkiej pracy. Wystarczyło jednak kilka dni, aby zasypiać bez bólu. Była dobrze przygotowana. W znacznej części zapełniła piwniczkę warzywami, a stodołę, skradzionym z lasu, drewnem. Nie przewidziała tylko jednego − pożaru trawiącego jej zapasy. *** Wszystko zaczęło się od wyjścia na spacer. Założyła sweter oraz grubą kurtkę, w której czuła się jak bałwan, ale co mogła poradzić − zima rozgościła się na dobre. Kot został w domu. Odkąd przyszły mrozy ani myślał wyściubić nos na zewnątrz. Co rusz musiała zmieniać mu kuwetę, na szczęście zapobiegawczo przygotowała kilka worków z piaskiem. − Zaraz wracam − powiedziała do niego, wciągając buty. Nie zamknęła za sobą drzwi. Z tego co wiedziała, żaden okoliczny złodziej nie dysponował pługiem śnieżnym, aby się tu dostać. Stąpała po swoich odciśniętych w śniegu śladach, które codziennie przysypywała nowa warstwa puchu. Gdy tylko wyszła za bramkę, wprost w gęstwinę lasu, wąska dróżka zmieniła się w przyprószoną bielą ścieżkę, po której maszerowała znacznie pewniej. Ścieżka prowadziła do okolonej drągami szkółki. Miała wejść głębiej w las, gdy poczuła dziwny swąd. Rozejrzała się wokół, ale to czego szukała, nie znajdowało się w lesie, lecz wysoko nad czubkami drzew. Kłąb dymu wzbijał się wysoko pod niebo, tworząc szary słup. Doskonale wiedziała, gdzie znajdowała się jego podstawa. Nie miała wiele sił w nogach, ale wykrzesała z nich, ile tylko się dało. Czuła, że z każdym krokiem zaczyna brakować jej powietrza, a nogi stają się coraz cięższe. Zapomniała o wszystkim, gdy dotarła na skraj lasu i ujrzała stojący w płomieniach dom. Ogień lizał dach niczym dzieciak cukierka. Kobieta już z daleka czuła żar, który topił leżący wokół domu śnieg. Przez szybę widziała żywioł trawiący wnętrze domu oraz kota, który rozpaczliwie szukał wyjścia z pułapki. Jeszcze nie jest za późno, uznała. Na miękkich nogach podbiegła do drzwi i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie złapać klamki. Drżała na całymi ciele, a dłonie poruszały się w sposób całkowicie od niej niezależny. Wiedziała, że to ostatni moment na ratunek, ale sama świadomość nie była pomocna. Przez trzask i szum przedarł się dźwięk tak cichy, że uznała go za wytwór swej wyobraźni. Dopiero po chwili nabrała pewności, że to jej kot miauczy, piekąc się żywcem. Zdjęła kurtkę z pleców i owinęła nią rozgrzaną do czerwoności klamkę.

Róże miłości najlepiej...

Zrobiła to na chwilę przed wybuchem, który odrzucił ją do tyłu. Drzwi otwarły się na oścież, jakby potraktowane z buta, szyby trysnęły potłuczonym szkłem. Gruchnęła w zbity, twardy jak beton śnieg. Od krzyża po całym ciele rozlała się fala bólu, nie pozwalając na najmniejszy ruch czy gest. Gdy na granicy pola widzenia mignęła jej płonąca kula, która jeszcze niedawno była jej kotem, mogła tylko zamknąć oczy i skryć się przed światem pod grubą warstwą bólu. *** Ogień zaczął dogasać tuż przed zmierzchem. Zaciskając zęby, przetoczyła się na lewy bok. Dogorywające truchło leżało kilka metrów dalej, ale nie chciała rozpoznać w nim swojego kota. Patrzyła na bezkształtną masę, której powykręcane kształty mogły być absolutnie wszystkim. Ból w krzyżu zelżał, ale nie znalazła siły, aby wstać i rozwiać swoje wątpliwości. Kątem oka widziała resztki jej domu. Zamknęła oczy i zapadła w pełen przejmującego zimna sen. Niewiele brakowało, a zasnęłaby na zawsze. Obudziło ją pełne niecierpliwości miauczenie. Dźwięk był stłumiony, jakby dochodził z pokoju obok. Gdzieś podświadomie poczuła, że tak właśnie jest. Nie bacząc na ćmiący w krzyżu ból, zerwała się na równe nogi. Wiedziała, że wyobraźnia po raz kolejny spłatała jej figla, pytanie tylko, w którym momencie. Po chwili wiedziała. Zwęglone szczątki leżały w śniegu, przykryte cienkim całunem świeżego śniegu. Rozpoznała oblepiony spieczonym mięsem pysk, pozbawiony sierści ogon, a także resztę kocich kształtów, które przybrały karykaturalne pozy. Założyła kurtkę, po czym ruszyła na zachód, do mieszkającego pięć kilometrów dalej sąsiada. Tuż przed bramą obejrzała się przez ramię. Nie musiała patrzeć zbyt długo, ten obraz miała wyryty pod powiekami. To był jego głos, na pewno − uznała. Jej ciało ogarnął przenikliwy chłód, ale nie był związany z mrozem. *** Wyruszyła w podróż do najbliższego (i jedynego) sąsiada w okolicy. Jej nogi grzęzły w półmetrowych zaspach, których ani myślał rozgarnąć jakikolwiek pług śnieżny. Bo dla kogo? Starzejącej się, samotnej kobiety z kotem, której nadrzędnym celem życia jest śmierć? Niegdyś jej mąż codziennie jeździł do mleczarni, i, jeżeli nie nadeszła większa zawierucha, spokojnie przedostawali się do miasta wyżłobionymi w śniegu śladami kół. Niegdyś. Maszerowała, zasłaniając oczy przed górującym słońcem, ale niewiele to dało. Odbite od śniegu promienie sprawiały, że musiała niemal zamykać powieki. Po przejściu kilkuset metrów przystanęła i rozmasowała obolałe nogi. Gdy wreszcie zastukała do drzwi domu sąsiada, była zlana potem, który zaczynał pokrywać jej ciało lodową skorupą. Czekała niemal minutę, wreszcie sama nacisnęła klamkę. Zamknięte. − Wiem, że tam jesteś − powiedziała, podświadomie sądząc, że robi z siebie idiotkę. − Boże, ja tu zaraz zamarznę. − Uderzyła pięścią o drzwi, po czym usiadła na zimnym betonie. Ewentualne „złapanie wilka” było niewielkim problemem. Wreszcie jej otworzył. W otwartych drzwiach stanął prawie dwumetrowy mężczyzna. Jego twarz nie zmieniła się

29


opowiadania od ostatniego razu − była to ta sama zapijaczona i zarośnięta gęba, którą niegdyś widywała prawie codziennie. − Witamy naszą drogą morderczynię − powiedział, wpuszczając ją do środka. Było tam ciepło, ale niezbyt przytulnie. *** Opowiedziała mu o wszystkim, pomijając aspekt dotyczący kota i tego, co mu zawdzięczała. Mówiła do pleców, ponieważ mężczyzna szykował do picia coś ciepłego. Palił. − Wypij, ile chcesz − powiedział, stawiając przed nią kubek z herbatą oraz półlitrową butelkę gorzałki. − A później wynocha. Zacisnęła wargi i nic na to nie odpowiedziała. Mogłam przygotować sobie jakąś konkretną mówkę, wyrzuciła sobie w duchu, ponieważ właśnie takiego obrotu spraw się spodziewała. W każdym razie przyjęła to ze spokojem. Jedyne, co mogła zrobić, to opróżnić postawione przed nią naczynia. − Szkoda, że też się nie sfajczyłaś. − Usiadł, patrząc w twarz swojego gościa. − Jednego pierdolca na świecie mniej. Uznała, że może poczęstować się cukrem. Skoro stał na stole, dlaczego nie mogłaby tego zrobić? Chwytając za łyżeczkę, przełknęła ślinę. − Od początku mówiłem: weź, co masz wziąć, ale żony szukaj innej. Nie słuchał. I zobacz, jak na tym wyszedł. − Gdy wstał, z papierosa spadł popiół. Kobieta mocniej zacisnęła trzymaną w dłoni łyżeczkę. − To ty go zabiłaś, wszyscy o tym wiedzą − powiedział to tak cicho, że nie usłyszała początku wypowiedzi, ale nie musiała prosić o powtórzenie. Znała ten tekst, a nawet kilka jego wariantów, na pamięć. − Kłamstwo − powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Parsknął śmiechem, po czym bez słowa wyszedł z kuchni. To już nie ten chłop co wcześniej − uznała z niejaką ulgą. Piła herbatę, zastanawiając się, jak długo jeszcze mąż będzie kierował jej życiem, gdy w pokoju obok miauknął kot. Słyszała ten głos tak wiele razy, że nie mogła pomylić go z niczym innym. Bardzo tego żałowała. Mogła to zignorować, nie sprawdzać. Nie otwierać furtki do czegoś innego i obcego. Po prostu uznać, że jej sąsiad sprawił sobie nowego zwierzaka, chociaż od lat nienawidził kotów. Wstała, przytrzymując się stołu. Nie wypiła nawet łyczka gorzałki i bardzo tego żałowała. Mogłaby w jakimś stopniu uznać całą sytuację za omamy, a przynajmniej nabrać odwagi. Trudno. Na miękkich nogach ruszyła w kierunku drzwi. Było za nimi cicho, ale czuła, że już niedługo to się zmieni. Nacisnęła klamkę i zdecydowanie pchnęła drzwi. Gdy spojrzała do wnętrza pokoju, odniosła wrażenie, że świat pęka na jej oczach, a z powstałej szczeliny wyziera coś obrzydliwego. Coś, czego nie jest w stanie wytłumaczyć ani zrozumieć. Kot siedział na podłodze, myjąc futro. Nie był to jakiś kot, ale ten, którego truchło leżało przy zgliszczach domu. Poznała go po łapce − białej, kontrastującej z resztą sierści. Zaledwie omiótł ją wzrokiem, jakby czegoś się wstydził. Mimo to podbiegł i otarł się o jej nogi. Futro miał ciepłe, ale była pewna, że nie za sprawą panującej za oknem aury. Od całej jego postaci bił żar. Niepewnie wzięła w ramiona gorący piec, w którym nie było ani grama zimna – tylko czysty ogień. Kot zamruczał sennie i wpił pazurki głęboko w jej pierś. Syknęła z bólu, ale nie skarciła go. Nie miała do tego serca. ***

30

sEBASTIAN sKORUPSKI


opowiadania Wyszła z domu, niosąc go w ramionach. Ręce miała czerwone od mrozu. Dopiero gdy zaczął jej ciążyć, ostrożnie postawiła go na śniegu. Zwierzak krótkim miauknięciem zgłosił pretensję, ale ostatecznie ruszył za swą panią niczym dobrze wyszkolony pies. Ze stodoły dochodził trzask rozrąbywanego siekierą drewna. Kobieta uznała, że nie ma potrzeby żegnać się z sąsiadem. Raz za razem spoglądała na kota, zastanawiając się, co widziały jego oczy. Śmierć? To tylko mój kot, myślała. Musiał wyjść przez okno, zanim zaczęło się palić. Później szedł za mną. Nie była tylko pewna, czyjego trupa widziała. Pewnie eksplozja wywaliła kurczaka z lodówki − roześmiała się w głos. Kot spojrzał na nią z dziwnym, pełnym zrozumienia wyrazem pyska, jakby chciał przekazać: Oboje wiemy. Lodowaty strumień płynął po całym jej ciele, dlatego usilnie starała się przestać myśleć o całej tej sprawie. O pożarze domu, płonącym kocie, ratunku przed śmiercią i powrocie zza grobu. Nie rozumiała tych rzeczy i, szczerze mówiąc, wolała tego nie zmieniać. Mogła wyłącznie przyjąć to, co dostała w prezencie. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie było miejsca, w którym mogłaby się podziać czy choćby przeczekać największe mrozy. To, co niegdyś brała za zaletę swego nowego domu, okazało się największym defektem. I tylko tam mogła wrócić. W każdym razie droga powrotna była łatwiejsza − kobieta stąpała po sprasowanym butami puchu. Rozglądała się na wszystkie strony, ale nie dostrzegła odciśniętych w śniegu śladów kocich łap. *** Dotarli na miejsce, gdy słońce skryło się za drzewami. Nie było czego podziwiać. Przedstawienie zakończone, cyrk spłonął razem z artystami, ale nie martwcie się, wszyscy są cali i zdrowi, bo na wpół martwi. Kobieta usiadła na śniegu, metr od miejsca, gdzie niegdyś stały drzwi. − Przecież tam leżałeś, sama widziałam. − Kot kręcił się między zgliszczami, jakby było mu wszystko jedno. W każdym razie kobieta ostatecznie musiała przyjąć tę prawdę, szczególnie że w miejscu, gdzie leżało jego truchło, znajdowało się wyraźne wgłębienie. I co teraz? − pytała się w duchu. Żadnej stodoły czy choćby załomu do skrycia się przed wiatrem. A nawet jeśli nie zamarznie w nocy, to co dalej? Wszystkie zapasy spłonęły. Tylko śniegu było pod dostatkiem. Dopiero siedząc, poczuła wkradające się w kości zimno. Zauważyła, że sensownie byłoby się rozgrzać, ale roztaczający się przed nią widok zahipnotyzował ją na długo. Poza tym nogi ciążyły jej jak dwa przytroczone kloce. Pragnęła tylko zamknąć oczy i zasnąć ciężkim, kamiennym snem. Otarł się o jej łokieć, wywołując miłe mrowienie. Nie musiał dłużej prosić, aby wzięła go na ręce i głaskała do upadłego. To rozumiało się samo przez się. − Skąd przyszedłeś, kocie, z piekła czy z nieba? Wyrwał się z uścisku i ruszył prosto w zgliszcza budynku. Stanął gdzieś po środku, rozejrzał się dookoła, wreszcie spojrzał na właścicielkę. Skąd wiedziałeś, kocie? Nigdy tego nie widziałeś, nie mogłeś… Nawet ja zapomniałam − myślała, niezbyt zdziwiona.

Róże miłości najlepiej...

Ruszyła za kotem, który siedział obok przywalonej deskami metalowej klapy. Nie korzystała z piwnicy od wielu lat, bo zwyczajnie nie była użyteczna. Tylko ostatnio, gdy trzeba było ulokować gdzieś rzeczy po nieboszczyku, głównie ubrania. Odrzucając deski, a wreszcie otwierając klapę, odniosła wrażenie, jakby wkradała się do zapieczętowanego grobowca. Minęło kilka minut, nim przyzwyczaiła się do smrodu stęchlizny. Po omacku odszukała wory i wyrzuciła na ziemię zawartość. Nie znalazła siły, by spalić wszystkie te ciuchy, a jednocześnie jedyne pamiątki, jakby pragnęła zatrzymać namacalne świadectwo dawnych historii. A teraz zakopała się w nich, wdychając resztki starych czasów. Jak żywo miała go przed oczami: brudny, śmierdzący, niejednokrotnie zarzygany i narąbany aż po cebulki włosów. Pamiętała także… pamiętała… *** Pamiętała włosy, mieniące się w słońcu niczym łany zboża. Tańczyły wokół jego twarzy, w rytm podawany przez wiatr, nad którym nie sposób było zapanować. Prawda jest jednak taka, że za pierwszym razem nie zwróciła na niego specjalnej uwagi. Ojciec nie raz zatrudniał młodzików do pomocy w gospodarstwie, więc kolejny z wielu zaledwie mignął jej przed oczami. − Witaj, panienko − powiedział, uśmiechając się jakoś głupkowato. − Może pomóc? Skinęła głową, odwrócona do niego plecami. Właśnie wyciągała wodę ze studni, ale wystarczyła chwila nieuwagi, by zamienić się rolami. Po całodziennej pracy wiadro zdawało się ważyć kilka kilogramów więcej niż zwykle. − Może lepiej sam to zrobię. − Z westchnieniem ulgi przekazała mu drąg, na którego końcu wisiało wypełnione po brzegi wiadro. Z przyjemnością patrzyła, jak wciąga je na górę kilkoma sprawnymi ruchami. − Dziękuję. Skinął głową i zamilkł na chwilę, jakby tłukł się z myślami. − Proszę nie mówić ojcu, ale moim zdaniem panienka nie powinna tak ciężko pracować. − Zaledwie omiótł wzrokiem jej twarz, po czym patrzył gdzieś pod nogi, najpewniej w wiadro, w którym migotały gwiazdy. Następne słowa wyrzucił z niebywałą prędkością: − Ja nie myślę, że panienka jest słaba czy chorowita… bo nie jest… Jest silna, zwinna i naprawdę pię… − urwał, jakby w porę reflektując się przed wypowiedzeniem obelgi. Bardziej domyśliła się, niż wyczytała z jego twarzy słowa, które nie zostały wypowiedziane. W każdym razie to, co pozostawiło miejsce na domysł, nie pozwoliło jej zmrużyć oczu przez większą część nocy. Kolejne dni w polu nie zapowiadały się tak źle. Ukradkiem, gdy nikt nie patrzył, pomagał jej w pracy. Odpłacała mu dobrym słowem, a z czasem także innymi rzeczami. Na początku drobne, prawie nic nie znaczące, szczególnie w obliczu ofiary, którą złożyła mu pewnej nocy na obrzeżu lasu. Dwa tygodnie później dziewczyna zaczęła rzygać i podświadomie znała powód. Tamtej nocy chłopak złapał tylko kleszcza. Przemknęła się do niego ukradkiem, do stodoły, pragnąc podzielić się obawą. Leżał na starym sienniku, zapatrzony w sklepienie. − Jutro wracam do domu − oznajmił, nim zdążyła powiedzieć choćby słowo. Nie mieszkał na drugim krańcu świata, a zaledwie parę kilometrów dalej, więc ze zrozumieniem kiwnęła głową.

31


opowiadania − Chyba mamy mały kłopot − oznajmiła, siadając obok. W miarę jak kłopot z każdym miesiącem stawał się większy i większy, zakładała coraz luźniejsze sukienki, ale prawda wyszła na jaw, nim zdążyła zaszkodzić dziecku tajemnicą. Matka wzięła ją na spytki i ostatecznie nie dało się dłużej zaprzeczać podejrzeniom, a wreszcie oskarżeniom o puszczanie się z byle kim, czym obwiniał ją ojciec. Łkając, wyjawiła, kto jest sprawcą całego zamieszania. Ojciec pobłogosławił małżeństwu przed usłyszeniem stosownej prośby o rękę córki. Po co prosić, można rzec, skoro zarządzono samoobsługę. Musiała przyznać, że jego zaloty nie okazały się tylko próbą przekupstwa. Był dobrym mężem − kompletnie innym niż ojciec dla matki − pomocnym, a nie tylko wymagającym, może nawet zbyt usłużnym jak na męski rodzaj. Przynajmniej do czasu porodu, podczas którego dziecko nie zdążyło w porę opuścić łona. Wyszarpano je na świat z pępowiną owiniętą wokół szyi. Nigdy nie pokazali jej dziecka, które wyglądało jak ściągnięty z drzewa wisielec. − Dzieciak nie mógł cię znieść i się powiesił − wyśmiał ją mąż, gdy zaczęła powoli dochodzić do siebie. Był po brzegi wypełniony piwem, ale nigdy nie zapomniała tych słów. Jednocześnie łudziła się, że mają niewiele wspólnego z myślami, a ich źródła należy upatrywać w chwilowym zamroczeniu zmysłów. W każdym razie przyrzekli żyć razem i tak właśnie było. Pracowali na roli swego ojca i teścia, w zamian otrzymując dach nad głową. Obu mężczyznom było to nie w smak. − Trzeba nam pójść na swoje − powiedziała mu pewnej nocy, gdy zaczął się do niej dobierać. Chciała porozmawiać o tym problemie, ale jeszcze bardziej pragnęła, aby nie zrobił tego, na co miał ochotę. Mogło dojść do kolejnego tragicznego w skutkach wypadku, po którym nie znalazłaby sił, aby się podnieść. − Wiem. − Trudził się z guzikami jej sukienki. − Cholera, masz ich więcej niż sam pleban. − Przestań − krzyknęła, waląc go po rękach. Minęła go i usiadła na stojącym pod ścianą krzesłem. − Musimy porozmawiać. − Teraz? Właśnie teraz? Odwróciła się od niego i zapaliła stojącą na komódce świecę. Siedzieli w jej słabym świetle, patrząc na siebie z wyczekiwaniem. Mężczyzna wyglądał jak zbity pies, ale kobieta nie czuła z tego powodu litości. − Na swoje? − zapytał wreszcie. − Niby gdzie? Wzruszyła ramionami. − Trzeba rozmówić się z ojcem. Może coś wymyśli. − A co on ci wymyśli? Jak nie pobudujemy, to i mieć nie będziemy. Tyle myślenia. − To zbudujemy. − To buduj, jak masz za co. Pewnie za tą miskę zupy i kawałek chleba, co codziennie dostajesz. − Musimy porozmawiać z ojcem − westchnęła. − Dla niego też będzie lepiej, jak się wyniesiemy. Zdmuchnęła płomyk i zdjęła sukienkę, po czym weszła pod pierzynę. − Nie dzisiaj − powiedziała, odwracając się plecami. Kobieta po wielu miesiącach od porodu czuła się jak bryła lodu, której nic nie jest w stanie rozgrzać, dlatego to, co obiecała ofiarować mu w najbliższej przyszłości, musiał wydrzeć gwałtem. Leżała na łóżku, odpoczywając po pracy, gdy bez słowa usiadł na niej i zaczął zdzierać ubranie. W pierwszych chwilach próbowała go zrzucić, ale bezskutecznie. Ostatecznie tylko odwróciła głowę i wyszeptała, aby uważał.

32

Skończył, nim na dobre zaczął, ale wystarczyło kilka minut odpoczynku, by rozpoczął od nowa. Tym razem trwało to znacznie dłużej. Miała wrażenie, że jest połacią mięsa, w której nie został ani skrawek życia. Nie czuła absolutnie nic, zarówno ciało, jak i duch pozostały martwe. Była zwykłą maselnicą, której obojętne są wykonywane w niej ruchy. Dopiero gdy zostawił ją w spokoju, zaczęła coś czuć. Strach. Brzuch miała lepki od nasienia, ale wiedziała, że część na pewno jest w niej, jak po ostatnim razie. Ten zły omen wypaczał jej myśli przez tygodnie. Niczym wstającego słońca wypatrywała miesięcznej krwi, której źródło zdawało się wyschnąć na dobre. Gdy wreszcie nadeszła, miała ochotę wykrzyczeć to całemu światu. Uśmiechając się, powiedziała o tym mężowi. Jego oblicze zaszło jakby chmurą, z której lada moment mogły zacząć walić pioruny. − Ty się cieszysz… ty… suko. Możesz się cieszyć, że nie będziemy mieli dziecka? A pomyślałaś, że może już nigdy nie damy rady go zrobić? Że jesteś do końca wyjałowiona? Boże, nie marzę o czymkolwiek innym, pomyślała, kryjąc przed nim błogi uśmiech. Mężczyzna czekał kilka dni, aż przestała krwawić, po czym złapał ją za rękę w żelaznym uścisku i wskazał łóżko. − Bądź dobrą żoną − powiedział. Bez słowa zrobiła, co do niej należało. Wiedziała, że wszystko będzie dobrze. W tym czasie zmarł jej dziadek ze strony matki. Zostawił po sobie dom daleko od znanego jej świata. Szybko wyjaśniło się, kto będzie nowym właścicielem. Otrzymali także wszystkie jego ziemie. Było tego znacznie mniej niż przy starym domu, ale idąc na swoje, czuli się szczęśliwi jak nigdy wcześniej. Rodzice dali im dwie krowy i byka na dobry początek. Zabrali ze sobą tylko łóżko i kilka naczyń, reszta sprzętów miała czekać w domu, drewnianej chatce, cierpliwie wypatrującej remontu. Mężczyzna robił co mógł, aby uratować chatkę przed podzieleniem losu dawnego właściciela. Bielił ściany, reperował dach, uzupełniał braki w wyszczerbiających się fundamentach. Odniosło to pewien skutek, ale to wszystko, co można powiedzieć o jego staraniach. Praca była ciężka. Po wielu godzinach machania grabiami z utęsknieniem wyczekiwali pory dojenia, podczas której mogli chociaż na chwilę przysiąść. Wreszcie po całym dniu padali na łóżko, nie mogąc ruszyć nogą ani ręką. Tym bardziej nie myśleli o „zaawansowanych zapasach”. Kobieta czuła, że nie potrzebuje nic więcej do szczęścia. Przyszła zima, a wraz z nią pewna ponurość wkradająca się w życie. Nie dotknęła tylko pieleszy, które były gorące od miłości. Za każdym razem, gdy to robili, leżała biernie, oczekując i jednocześnie bojąc się końca. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a jedyne nowe życie przyszło na świat w zagrodzie. Wraz z mijającym czasem opuszczał ją strach. Jego miejsce zastąpił spokój oraz niespodziewany paroksyzm rozkoszy. − Chyba jesteś zadowolona? − zapytał, widząc postępującą w niej zmianę. Stąpała po cienkim lodzie, dlatego zaledwie nieznacznie skinęła głową. − Bo? Widziała, że nie szukał okazji do rozmowy, ponieważ doskonale znał powód jej nastroju. Nadarzała się okazja do wykrzyczenia, więc dlaczego by z niej nie skorzystać. Postanowiła nie pozostać mu dłużna. − Bo brak dziecka jest lepszy od jego morderstwa.

sEBASTIAN sKORUPSKI


opowiadania − Ciężko zaprzeczyć. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Po chwili usłyszała rżenie konia i ciężki odgłos kół toczących się po glebie. Pojechał tam gdzie zwykle, do jedynego w okolicy koleżki, z którym miał świetny kontakt, szczególnie po kilku litrach bimbru. Wrócił nazajutrz, skoro świt, co było nielichym osiągnięciem. Gdy zaprzęgnięty wóz wpadł na podwórze z prędkością porywistego wiatru, kobieta wybiegła sprawdzić, co się dzieje. Mężczyzna siedział na koźle i kurczowo zaciskał ręce na lejcach. Patrzył gdzieś daleko przed siebie, nie zareagował nawet na swoje imię. Złapała go za rękę. Była sztywna jak u trupa, ale wciąż ciepła. Po krótkiej obserwacji dostrzegła, że mężczyzna nie mruga. Coś załomotało w sercu, świat zawirował w oczach, ale w porę zatrzymała go w garści. Tak jak uczyli ją w szkole, dotknęła dwoma palcami odpowiedniego miejsca na szyi. Poczuła wyraźnie pulsowanie, ale także coś jeszcze. Spirytus. Nie była pewna: pił go, czy się w nim kąpał? Trzasnęła go na odlew. Nawet na nią nie spojrzał, zapatrzony gdzieś przed siebie. Boże, jak on dał radę wrócić − pomyślała. Wyprzęgła konia i poklepała go po pysku. Zwierzak zarżał, jakby przechwalając się, czyje zasługi powinna uznać. Gdy skończyła doić krowy, jej mężczyzna w dalszym ciągu siedział, z całych sił ściskając lejce. Nie poruszał się, ale mrugnął od czasu do czasu, co było dobrym prognostykiem. Wycieczki do sąsiada były częste jak zachody słońca i kobieta nic nie mogła na to poradzić. Mężczyzna wracał mniej nagrzmocony, ale leniwy i, co najstraszniejsze, pełen dobrego humoru. Gdy pewnego razu ze złości przebiła mu koło w wozie, powiedział tylko: − Stara, pożycz miotły, bo na piechotę nie chce mi się iść. − Po czym wyszedł, pogwizdując. Nigdy więcej nie mówili o dziecku. W ogóle mało rozmawiali, a jeżeli padały między nimi słowa, było to pytanie, gdzie obiad, jakby miała jeszcze czas na gotowanie po całodziennej pracy. Mężczyzna nie był tym przejęty, miał gdzie jeść i pić. Ludzie go lubili. Potrafił być zabawny i gadatliwy. Za żonę miał złą, samolubną samotnicę, która nawet nie ugotowała mężowi miski zupy. Nic dziwnego, że pił. Musiał pić, aby zapomnieć o siedzącej w chałupie pokrace. Zebrała wszystko, co miała w sobie najlepszego i stanęła w drzwiach, torując mu przejście. − Zostań. Musimy porozmawiać. Fuknął jak rozjuszony byk, ale przystanął w miejscu. Po raz pierwszy od dawna wwiercał się w nią wzrokiem, co wcale nie było miłe. − O czym? − Chodź, lepiej usiądźmy. To trochę potrwa. Nawet nie drgnął, więc tylko przełknęła ślinę i kontynuowała. − Wykończysz się przez to pijaństwo. − Miała nadzieję, że jeśli wywrze nacisk na jego prywatne ja, odniesie to jakiś skutek. Mówienie o tym, jak bardzo nie może znieść obgadywania i pracy najprawdopodobniej zbyłby wzruszeniem ramion. − Wątroba padnie ci lada moment, nie daj Boże jeszcze wypijesz jakiś zły spirytus. Wzruszył ramionami. − Teraz czy później? I tak nic po sobie nie zostawię. Pewnie ruszył przed siebie, ale kobieta stała niczym posąg, gotowa zatrzymać go za wszelką cenę. Machnął ręką, próbując

Róże miłości najlepiej...

ją odgonić jak natrętną muchę. Trzymała się futryny i dopiero gdy trzasnął ją pięścią w brzuch, opadła bezwładnie na podłogę, pozwalając mu przejść, z czego skwapliwie skorzystał. Odtąd ilekroć odezwała się czy zrobiła coś nie po jego myśli (czyli w dziewięciu przypadkach na dziesięć), uciszał ją bez zbędnej utarczki słownej. W każdym razie bił ją tylko wtedy, gdy sobie na to zasłużyła, więc przy pewnej dozie samoopanowania mogła żyć bez większych siniaków i bólu, przynajmniej tego zewnętrznego. *** Myślała o tym i o wielu innych rzeczach, leżąc kilka metrów pod ziemią, otulona starymi szmatami. Kot akompaniował jej, wymrukując smętne melodie. Wokół mrok i spokój, w których nie odnalazła ukojenia. Później przyszedł dzień, pierwsze promienie słońca przecisnęły się przez szpary w klapie. Kobieta nie znalazła przekonującego powodu do wyjścia z piwnicy. Na zewnątrz panował ziąb. Doświadczała go przez całe życie i miała szczerze dość. Tylko kot i zatęchłe ciuchy męża sprawiały, że czuła namiastkę ciepła, a piwnica jawiła się jako całkiem przytulne miejsce. Chciało jej się śmiać. Wahała się zaledwie przez moment, po czym wzięła kota pod pachę i podeszła do klapy. Otworzyła drzwiczki i wystawiła go na zewnątrz, nim zdążył zauważyć, co się dzieje. Zamknęła, nie chcąc patrzeć. Już wcześniej upatrzyła sobie odpowiednią linę. Tak jak niegdyś dla swojego męża, tym razem dla siebie przygotowała szubienicę. Nie miał wielkiego wpływu na to, co się z nim działo. Leżał jak kłoda, gdy owijała mu pętlę wokół szyi i zaczęła go dusić, przeciągając linę przez belkę nośną chałupy. Nagle otworzył oczy. Dostrzegła w nich strach, nagłe otrzeźwienie, a wreszcie bezsilność. Ostatkiem sił szarpał pętlę. Wreszcie jego gałki błysnęły bielą. Kobieta była pewna, że to już koniec całej historii, gdy jej mąż uniósł dłoń i zakreślił w powietrzu znak krzyża. Z ust wyciekła mu piana. Kobieta robiła dokładnie to samo, tym razem bez zbędnego wahania. Znalazła odpowiednią belkę, przerzuciła sznur. Starannie odmierzyła długości, aby nie zaznać przykrej niespodzianki. Gdzieś obok miauczał kot, jakby żywcem obdzierano go ze skóry. Kobieta pomyślała, że śmierć nie zawsze zabiera nas na tamtą stronę, a życie na tą. *** Księżyc wisiał wysoko nad zgliszczami, szczerząc się posępnie. Obserwował siedzącego na klapie kota. Zwierzak patrzył gdzieś w mrok. Nie miauczał, nie drapał. Wiedział, że już nie ma po co. Wszystko ucichło. Było mu źle i samotnie, ale nie czekał długo na towarzystwo. Z lasu wybiegła czarna jak noc kotka. Podeszła do niego, ostrożnie stąpając między zgliszczami. Robiła to z gracją, jak na kota przystało.

Sebastian Skorupski Rocznik ‚93, a prawie ‘94. W Olsztynie urodzony, w Olsztynie studiujący. Nie robi nic godnego uwagi.

33


opowiadania

Adrian Zwoliński Horror w Eriksmal Ilustracja: Kornel Kwieciński 4 stycznia, 1997 rok Szwecja znowu w strachu! Zwłoki studentki zamieszkałej w Eriksmal znaleziono w pozostałościach po starym osiedlu. Okoliczności śmierci wyjaśnia policja. Rzecznik prokuratury w hrabstwie Dalarna, Nora Carlsson, ogłosiła, że o zwłokach policję powiadomił bezdomny, dzień po tragedii, 3 stycznia, w sobotę. Przybyli na miejsce funkcjonariusze w jednym z pustostanów znaleźli okaleczone ciało kobiety. Zmarła 22-letnia studentka zastała zamordowana tego samego dnia, którego zaginęła. Rodzina, po kilku godzinach poszukiwań na własną rękę, poinformowała policję o zniknięciu. – Z opinii patologów wynika, że kobieta umarła na skutek licznych ran ciętych i kłutych, przy czym w momencie śmierci była nieprzytomna. Rany nie zostały zadane przypadkowo, układają się w znak – powiedziała Carlsson. Rok temu w niemalże identycznych okolicznościach pozbawiono życia matkę zamordowanej. Podejrzewa się, że matkę studentki zabił ten sam sprawca, który w przeciągu półtora roku zamordował już dziesięć osób. Morderca nie został zidentyfikowany. Prokuratura nie chce komentować spekulacji na temat jego tożsamości. – Nie dysponujemy żadnymi informacjami na temat tego, czy sprawy zabójstwa kobiety oraz jej matki są w jakiś sposób powiązane, również elementem podmiotowym sprawcy – stwierdza prokurator. Z powodu tragedii burmistrz zdecydował o przełożeniu Dni Miasta. Rada gminy złożyła kondolencje bliskim ofiar oraz wszystkim pogrążonym w żałobie obywatelom Szwecji. Inspektor Alan Elm rzucił w kąt „Wiadomości z Eriksmal”, po czym spojrzał z niepokojem na wystający spod sterty pism telegram. Znał doskonale treść depeszy, w końcu czytał tych kilka zdań dziesiątki razy, przez cały poranek. Inspektor ciągle nie mógł uwierzyć w to, jak został potraktowany. Nieformalny list pochodził od samego komisarza regionalnego. W krótkich, żołnierskich słowach komisarz wyrażał ubolewanie, iż przez półtora roku zespół Elma nie był w stanie odnaleźć sprawcy dziesięciu makabrycznych zabójstw na terenie Eriksmal, które „jest zabitą dechami, śmierdzącą mieściną”, a co więcej policjant „właśnie spierdolił robotę, dopuścił do kolejnej zbrodni”. Przełożony regionu miał dosyć „wścibskich dziennikarzy”, „zawracającego dupę komendanta generalnego”, powoli zaczęła kończyć mu się cierpliwość dla „inspektora Elma, prawdziwego nieudacznika”. Dalsza treść wyrażała ostrzeżenie, iż w razie niepochwycenia zabójcy sprawa zostanie Elmowi odebrana, a sam komisarz dopilnuje, żeby „Alan

34

Elm, prawdziwy nieudacznik” do końca życia czyścił posterunkowe kible. Telegram kończyły serdeczne pozdrowienia z okazji zbliżającego się święta Trzech Króli. Przez ostatnie półtora roku Alan nie dosypiał, pracował w weekendy. Mimo chorób nie opuścił ani jednego dnia pracy. Nie było dla niego zaskoczeniem, kiedy narzeczona oznajmiła mu, że odchodzi. Sam by odszedł na jej miejscu. Ciężko powiedzieć, że częściej bywał w pracy, niż w domu – praca stała się domem. Wszystko po to, aby dopaść przebiegłego mordercę. Kim był sprawca dziesięciu potwornych zabójstw? Psychologowie policyjni rozkładali ręce – jego działań nie charakteryzował żaden podręcznikowy modus operandi. Morderca nie pozostawiał poszlak, nawet włosów czy mikrośladów. Prawdziwy perfekcjonista. Eriksmal to małe miasteczko. Od lat jedyną atrakcję turystyczną stanowiły wykopaliska archeologiczne prowadzone w dawnej północnej dzielnicy. Dzięki nim nazwa miasta pojawiła się w prowincjonalnej gazetce dla historyków. Co kilka miesięcy do Eriksmal przyjeżdżało dwóch, może trzech archeologówamatorów, by ujrzeć przegniłe deski i podziurawiony kadłub, rzekomo pozostałość po łodzi wikingów. Nie zmieniało to faktu, że władze przy każdej okazji nazywały stanowisko archeologiczne „wielką promocją miasta”. Wieść o morderstwach rozniosła się błyskawicznie. Ludzie szybko zaczęli łączyć fakty i tworzyć absurdalne teorie spiskowe. Alan podsłuchał, jak w „Śrubkach u Joela” kilku robotników zakładu stolarskiego spekulowało na temat inwazji kosmitów. Miejscowa społeczność mormonów rozpoczęła gastronomiczną działalność pod nazwą „Apokaliptyczne piątki – ciepły posiłek za dwie korony”, co sprytnie połączyła z atakiem na skrzynki listowe, wypełniając pocztę ulotkami reklamującymi Kościół Josepha Smitha. Z czasem zbrodnie przyciągnęły uwagę krajowych mediów, dzięki którym cała Szwecja dowiedziała się, że najniebezpieczniejszym miastem w państwie jest senne Eriksmal – teraz znane bardziej jako Gród Mordu. Po miasteczku krążyła kaseta z wywiadem udzielonym przez wójta Eriksmal dla państwowej ER12. Poproszony o ustosunkowanie się do przestępstw, wójt wyznał z godną podziwu grą aktorską, że nie słyszał nic o żadnych przestępstwach, wie natomiast bardzo dużo o wykopaliskach i zaprasza wszystkich zainteresowanych historią do zwiedzania urokliwego, magicznego, atrakcyjnego, uroczego i przede wszystkim spokojnego Eriksmal. Alan szczerze współczuł samorządowcom. Zbliżały się wybory najatrakcyjniejszej gminy w hrabstwie, a co za tym idzie możliwość nabicia gminnego konta dodatkową subwencją. Biedny wójt, gdyby tylko ze stawów rybackich wyłonił się Kraken, byłby gotów opisać bestię w arkuszu konkursowym,

Adrian Zwoliński


opowiadania jako element wyróżniający lokalną tkankę miejską. Policja nie otrzymywała żadnego wsparcia w śledztwie od samorządu. – Jeśli dupy ręką nie wytrzesz, gównem się nie ubrudzisz – oznajmił Alanowi sekretarz urzędu miejskiego, kiedy inspektor zwrócił się o przeznaczenie dodatkowych środków pieniężnych na służby porządkowe. Kilka dni później sekretarz wzbogacił curriculum vitae tajemniczego mordercy. Gmina przestała nawet odpowiadać na listowne prośby pomocy. Wczoraj zamieszanie wybuchło od nowa. Zginęła córka Martiny Holm, ofiary otwierającej korowód zbrodni. W telewizji mówiono tylko o Potworze z Eriksmal, bezradnej policji i niekompetentnych władzach hrabstwa. Alan był zmęczony, tak brakiem rezultatów, jak ciągłą presją wywieraną przez przełożonych. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy – proza życia pokazała, że profesor Moriarty przechytrzył Sherlocka Holmesa. Inspektor apatycznie spojrzał przez okno. Zima spowiła północ kraju wyjątkowo wcześnie i nie zapowiadało się, że szybko odpuści. Nieskończone fale białego puchu pochłonęły miasto, ale też uwagę Alana, który siedząc wygodnie w fotelu mógł godzinami bezmyślnie spoglądać na wirujące płatki lodu. Wtedy, zapatrzony w biel, oddalał od siebie poczucie goryczy i zniechęcenie. Tego roku śnieg przypominał schematyczne gwiazdki, rysowane w dziecięcych zeszytach. Był krystaliczny, gęsty, tak zimny, że od samego patrzenia dostawało się dreszczy. Chwilę potem rzeczywistość szeptała do ucha: „Jesteś tutaj, w ciepłym pomieszczeniu. Mróz szaleje na zewnątrz”. Zawieja hipnotyzowała Alana. Wolałby marznąć w towarzystwie bałwanów, niż mierzyć się, również otoczony bałwanami, z nieodgadnioną sprawą i coraz bardziej natarczywymi myślami, by rzucić pracę w diabły i odejść na wcześniejszą emeryturę.

Proszę wybaczyć, ale jestem… – Źle mnie pan zrozumiał, inspektorze! – przybysz uśmiechnął się szeroko. – Pan jest desperatem! Chciałbym podać panu pomocną dłoń, chociaż i pan być może odda mi drobną przysługę. Mogę pomóc w ujęciu sprawcy wczorajszego morderstwa. Śmierdzący tanią wodą kolońską przeciętniak sprawiał wrażenie szaleńca. Zaproponowana przez niego pomoc zabrzmiała tak zwyczajnie, jak zabrzmieć może propozycja wspólnego wyjścia do kina. Alan podejrzewał, że mężczyzna w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tego, co wydarzyło się w Eriksmal. Może był mitomanem? Zawsze większe sprawy stanowiły przepyszną ucztę dla wszelkiej maści zmyślaczy, oszustów czy plotkarzy. Samozwańczy detektywi, jasnowidze zza siedmiu mórz, kohorty doskonale poinformowanych obywateli zasypywały komendę listami, prosząc o dopuszczenie do śledztwa albo łudząc unikatowymi informacjami. Oczywiście, każda poszlaka musiała zostać zbadana, jednak, jak pokazywała praktyka, w większości przypadków proponowana pomoc miała jedynie na celu albo wprowadzenie do czyjegoś smutnego życia odrobiny adrenaliny, albo reklamę hochsztaplerskich sztuczek. – Proszę więc udać się do wspomnianego biura obsługi interesantów, tam przyjmiemy pańskie zgłoszenie. Dziękuję za wizytę i życzę miłego dnia.

Policjant przetarł zmęczone oczy, przeciągnął się. O mało nie spadł z krzesła, kiedy spostrzegł niewyraźną sylwetkę opierającą się o futrynę drzwi. W progu gabinetu stał mężczyzna o aparycji właściciela osiedlowego sklepiku i ubiorze nie najlepiej opłacanego wykładowcy akademickiego. Coś szczególnego jednak biło z prostej twarzy mężczyzny, coś nieprzeciętnego czaiło się w piwnych oczach. Nieuchwytna aura otaczająca tego do bólu przeciętnego człowieka o krótkich, czarnych włosach, ustępujących zakolom po obu stronach czaszki, ubranego w klasyczny czarny garnitur, wprawiła inspektora w znacznie większy niepokój niż niespodziewane pojawienie się przybysza. Gość położył na kanapie znoszony neseser, spojrzał wesoło na Alana. – Z pewnością jest pan bardzo zajęty, inspektorze – głos mężczyzny był ciepły, a ton niezwykle uprzejmy, jakby sługi stara-jącego wkupić się w łaski pana – lecz zajmę jedynie chwilę. Można? – zapytał, siadając bez pozwolenia naprzeciwko policjanta. – Jak pan się dostał do biura? Prosiłem, żeby nikogo nie wpuszczano. Jeśli jest pan z prasy, to… – Nie, nie jestem dziennikarzem. Na szczęście! Co za bezsensowna praca. Pogoń za faktami, zmierzająca do koloryzowania rzeczywistości, to uboga wersja kłamstwa. – Naprawdę, nie mam czasu na miłe pogawędki. Nadal zresztą nie wiem, z kim mam przyjemność. – Dla człowieka, który desperacko potrzebuje pomocy, inspektorze Elm, formalności są bez znaczenia. – Proszę więc zgłosić się do obsługi interesantów. Posterunkowi pomogą panu czy też odbiorą zawiadomienie.

Horror w Eriksmal

35


opowiadania – Jestem człowiekiem, którego poszukuje pan od półtora roku. Zamordowałem dziesiątkę ludzi na terenie Eriksmal. Znam się na rzeczy, mogę być przydatny. – Jeśli zaraz pan nie wyjdzie, poproszę personel o… – Martinę Holm raniłem nożem trzydzieści sześć razy, Lisę Atkinberg powiesiłem za piersi w piwnicy, sześcioletniego Karla Swenssona poćwiartowałem na kawałki w okolicach przedszkola, a emerytowanego żołnierza, Alana Rockeswena, udusiłem. Kurta Niabaca podpaliłem w jego garażu, Abdullah Rakszi zginął od trucizny. Notabene, wyjątkowo paskudna mieszanka, prosto z rodzinnej Algierii denata. Żonę pastora, panią Newsonn, nabiłem na przydrożny krzyż. Sekretarz gminy Eriksmal umarł z wycieńczenia po tym, jak zamknąłem go w krypcie na starym cmentarzu, a bliźniaczki Ritę i Astrid Linde utopiłem w przydomowym basenie, kiedy państwo Linde poszli kupić wódkę na wieczornego grilla. Nie dysponujecie żadnymi mikrodowodami i wbrew temu, co podaliście do publicznej wiadomości, nie macie żadnych podejrzanych. Inspektor zaczerwienił się z wściekłości. Otworzył usta i gdy miał już wykrzyczeć oszustowi, co sądzi o kiepskich żartach, przybysz przerwał mu, podnosząc palec do góry. – Kartki. Nie powiedział pan o nich nikomu, prawda? Ani mediom, ani nawet członkom zespołu. Przy ciałach ofiar zawsze zostawiałem kartki z narysowanym uśmiechem. Nawet wtedy, kiedy pozwoliłem sobie na większą ekstrawagancję i namalowałem znak na brzuchu pułkownika Rockeswena, przemilczał pan ten fakt. Może i słusznie. Po co straszyć ludzi seryjnym mordercą? Wtedy taka taktyka miała jeszcze sens, ale dziś każdy w Szwecji wie, że za dziesięcioma zabójstwami stoi ten sam człowiek. Proponuję okiełznać próżność. Być może gdyby nie pańska ambicja, inspektorze, zdolniejsi od pana już dawno by mnie odszukali. – Czyli twierdzi pan, że za ostatnim zabójstwem nie stoi sprawca dziesięciu poprzednich? – zapytał Alan, starając się ukryć za spokojnym tonem wypowiedzi zaskoczenie i gniew, które spłynęły na niego w jednej chwili. O kartkach wiedział tylko on. Zawsze zabierał je z miejsca zbrodni, nie mówiąc nikomu. Gdyby ktoś z biegłych wygadał się prasie, definitywnie wyszłoby na jaw, że Eriksmal zaatakował jeden człowiek. Jeden człowiek wyprowadził w pole wyszkolone służby porządkowe. Pomijając panikę, która zastąpiłaby niestwarzające zagrożenia teorie spiskowe, prasa zorganizowałaby ogólnonarodową debatę nad fatalnym stanem Państwowej Agendy Bezpieczeństwa Publicznego. Alan mógłby wtedy na dobre pożegnać się z pracą, a przecież robił, co w jego mocy, żeby ująć mordercę. Ten scenariusz byłby szkodliwy dla wszystkich. Nikt oprócz inspektora i zabójcy nie mógł wiedzieć o żółtych samoprzylepnych karteczkach z szerokim, niczym zdjętym z twarzy upiornego klauna, uśmiechem. – Tak. Ktoś mnie naśladuje. Myślę, że wiem, jak dojść do tej osoby. Sam nie dam rady, ale z pańską pomocą – z pewnością. – Czemu miałbym ci ufać? Może po prostu cię aresztuję. – Policjant dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że zarówno pytanie, jak i cała scena, przypominały obraz z taniej powieści sensacyjnej. – Oczywiście, że pan mnie nie aresztuje. Boi się pan ośmieszenia, a nadal do końca nie wierzy mi pan, że nie jestem łgarzem. Nam obu zależy na schwytaniu mojego fana. Obaj lubimy swoją pracę i obaj mamy niecierpliwych przełożonych. Ja nie mogę pozwolić sobie na konkurencję, pan potrzebuje spektakularnego sukcesu. Będzie świetnie, zobaczy pan, inspektorze.

36

Nieznajomy mówił i zachowywał się jak wariat, ale czy poszukiwany od półtora roku zabójca nie był właśnie szaleńcem? A może przybysz znał sprawcę? Może był podstawionym dziennikarzem, który jakimś cudem dowiedział się o szczegółach śledztwa, albo patologicznym kłamcą, mającym to szczęście, że zmyślone opowiastki po raz pierwszy okazały się prawdą? Wszystko brzmiało bardziej prawdopodobnie niż to, że naprzeciwko Alana siedzi Potwór z Eriksmal. – Dobrze – powiedział mężczyzna, widząc zmieszanie na twarzy inspektora. – Tak, jak myślałem: nie funkcjonuje pan poza czarno-białą rzeczywistością. To zdecydowanie nie jest komplement dla policjanta. Zostawiam numer telefonu. – Mówiąc to, położył na biurku czarny notes. – Jutro o 14.00 proszę odwiedzić śmietnik na skrzyżowaniu ulicy Świętego Bernarda i alei Kwiatowej. Będzie miał pan, inspektorze, czarno na białym swoje dowody. Czekam na telefon. Żegnam. Alan potrzebował kilku sekund na ocknięcie się z osłupienia. Przeanalizował sytuację i zadecydował o przesłuchaniu przybysza, choćby po to, żeby zdobyć dane osobiste mitomana, żartownisia, agenta, czy kimkolwiek by on nie był. Wybiegł z gabinetu w ślad za nieznajomym. W przedsionku unosił się ciężki zapach taniej wody kolońskiej. Korytarz był pusty. *** Alan upewnił się, że nikogo nie ma na ulicy, po czym skręcił w alejkę między obskurną pizzerią a wysokim budynkiem biurowym, należącym do którejś z rodzimych marek. O 14.00 Erkismal pracowało przy komputerach, spawarkach, zarośniętych głowach klientów albo grupie rozwydrzonych dzieciaków. Śmietnik tkwił na końcu ścieżki jak posąg bóstwa w głębokiej, mrocznej nawie. Inspektor powoli zbliżył się do kubła i uchylił wieko. Początkowo nie zauważył nic poza czarnymi, aluminiowymi workami. Zrobiło mu się głupio, że uwierzył w historyjkę nieznajomego. Pewnie szaleniec obserwuje go teraz z bezpiecznej odległości i ma świetny ubaw z nieporadnego gliny. Kiedy Alan przyświecił latarką, spostrzegł nieruchomy kształt. Na workach ze śmieciami, niczym na miękkich poduszkach, spoczywała dziecięca głowa. Szare czoło i wyblakłe policzki lśniły gładkością. Dziecięca skóra była nietknięta, a blond włosy umyte i uczesane, jakby ktoś urwał głowę dawno temu, a następnie dbał o nią z całą starannością. Rysy zachowały się doskonale i Alan od razu poznał, z czyimi zwłokami ma do czynienia. Karla Swenssona odnajdywano partiami. Najpierw grupa policyjna znalazła poćwiartowany korpus, potem dłonie, nogę, ramię. Nigdy nie znaleziono głowy. Psychologowie ocenili, że morderca musiał zachować ją na stałe w charakterze fetyszu seksualnego. Alan wiedział dwie rzeczy. Po pierwsze, rezygnuje ze współpracy z wszelkimi specjalistami od psychiki, jaźni, zachowań przestępców, psychopatologii; jak zwał, tak zwał. Zbyt długo banda wróżbiarzy i jasnowidzów wodziła jego zespół za nos, próbując ubrać ogólniki i domysły w wielostronicowe raporty. Po drugie, musi wykonać telefon. *** Alan usiadł wygodnie w fotelu. Drżącymi dłońmi wykręcił pochyło zapisany numer. Gdyby miał chociaż odrobinę zaufania do „niekonwencjonalnych metod śledczych”, od razu dałby znać grafologom. Czekając na połączenie,

Adrian Zwoliński


opowiadania przejrzał mały, czarny notes. Jedyną notatką był numer telefonu i adres budynku, obok którego stał śmietnik. Bardzo teatralne zagranie, nawet jak na rzekomego seryjnego mordercę. – Halo? – zapytał znajomy, ciepły głos. – Witam. Faktycznie, dałeś niezły popis. Skąd miałeś głowę chłopca? – Kupiłem w warzywniaku, nieopodal skwerku na Lilla Algatan. Mamy niedzielę, jak się pośpieszysz, może dostaniesz jeszcze jedną. – Bardzo zabawne. – Głupie pytanie, głupia odpowiedź. Skoro już przeszliśmy na ty i jesteśmy dobrymi kumplami, powiem ci coś, Alan. Dam ci dobrą radę: otwórz oczy. Zaproponowałem współpracę, bo mimo wszystko wydajesz się być inteligentnym facetem. Nie zamierzam czekać w nieskończoność. – Jak możesz mi pomóc? – Trochę wiem. Popytaj w kościele Świętego Stanisława. – To zagadka? Chcesz grać ze mną w ciuciubabkę? – Nie, skądże. Po prostu mam garść informacji na temat mojego fana. Zbyt mało, żeby samemu załatwić sprawę, ale wystarczająco, aby przydały się doświadczonemu policjantowi. – Kiedy będziesz gotowy podzielić się nimi, zapraszam do biura. – Alanie, Alanie! – nieznajomy westchnął smutno. – Chyba nie sądzisz, przyjacielu, że od razu powiem ci wszystko, co wiem. Powoli. Popytaj w kościele Świętego Stanisława. Powodzenia. Rozmówca odłożył słuchawkę, a cichy sygnał, będący dotąd tłem rozmowy, przemienił się w wysoki, nieprzerwany dźwięk. Inspektor przysłuchiwał się tępo przeciągłemu buczeniu, jakby ukryto w nim zakodowaną wskazówkę. Miał wrażenie, że ktoś bierze go za ustawione w równy trójkąt kręgle, obserwuje raz z jednej, raz z drugiej strony, przygotowując się do rzutu. Alan nie miał żadnej pewności, w jaki sposób tajemniczy mężczyzna wszedł w posiadanie głowy Karla Swenssona, tym samym nadal nie wiedział, czy ma do czynienia z poszukiwanym mordercą. Po chwili przypomniał sobie, na czym stoi, czyli że stoi zupełnie na niczym. I tak nic nie tracił. Wychodząc z komisariatu zostawił w recepcji komendę dla reszty zespołu. „Pracować dalej, bez zmian” – przytoczył ją w myślach. – „Mogłem dodać: jak od półtora roku, albo w ogóle nie zostawiać wiadomości. Ciekawe, czy ktokolwiek by się zorientował?”. *** Niedzielne popołudnie było wyjątkowo słoneczne. Zupełnie jak u Beethovena; w jasnym słońcu skrzył się puszysty śnieg, aż oczy same się zamykały. Ścieżka do kościoła wiodła przez park. Strażnicy dawno już musieli dojść do wniosku, że ich pensja jest zbyt mała, by stawiać czoła syzyfowej pracy. Białe zaspy piętrzyły się na dróżce, a właściwie w miejscu, w którym powinna biec. Inspektor przebrnął przez brzozowy zagajnik i szybkimi krokami skierował się w stronę idealnie odśnieżonych, choć nadal pokrytych lodem schodów kościoła. Świątynia nie była duża. Zimowy krajobraz wchłonął blade ściany, co jeszcze bardziej zdawało się pomniejszać rozmiary budynku. W kościele Świętego Stanisława tuż po porannej mszy rzadko kiedy można było zastać żywą duszę. W Eriksmal nie mieszkało wielu katolików, większość wiernych należała do Kościoła Szwecji, który swój zbór miał na rynku miasta.

Horror w Eriksmal

– Człowiek docenia pomocników, kiedy ci odchodzą. Tyle się namachałem łopatą, żeby spod białego gówna wyjrzała szklista pułapka. O mały włos kilku parafian nie złamało sobie dzisiaj nogi. Pani Krosmanvell wywinęła takiego fikołka, że nie wiedziałem, czy dzwonić po karetkę, czy udzielać ostatniego namaszczenia. Głupio tak, umrzeć na kościelnych schodach, nie? Z wnętrza świątyni wychylił się pomarszczony jak nieświeża kajzerka ksiądz. Oparł się leniwie o masywną klamkę, poprawił okulary i spojrzał badawczo na Alana. Słońce odbijało się tak mocno w lodowych kryształkach, że siwa czupryna kapłana niemalże zniknęła w rażącej bieli. – Przyszedłeś mi pomóc, chłopcze? Byłoby miło. – Przykro mi, nie tym razem, proszę księdza. Inspektor Alan Elm z Państwowej Agendy Bezpieczeństwa Publicznego. Chciałbym zadać księdzu kilka pytań. – Przesłuchać? Mnie? Od pięćdziesięciu lat przesłuchuję ludzi w konfesjonale, to może być trudna do przezwyciężenia zamiana. Szkoda, że mi pan nawet rozgrzeszenia nie może udzielić. – Ale wciąż, jeśli coś pójdzie nie tak, mogę zadać pokutę. Proszę, moja legitymacja. Czy możemy wejść do środka? – Nie – odpowiedział krótko kapłan. – Tu jest przyjemnie, a pan nie wygląda na katolika. Słucham. Alan już chciał zapytać, po czym rozpoznać katolicką urodę, ale dał sobie spokój. Miał pracę do wykonania. – Nazywa się pan Alfred Naslund i jest pan proboszczem w kościele Świętego Stanisława od… – Od wielu, wielu lat. Sam nie pamiętam. Mogę przejrzeć księgi parafialne. Ba! Mogę dać nawet panu wypis z ksiąg, postarać się o biskupią asygnatę. – To nie będzie konieczne – powiedział Alan, lekko zniecierpliwiony ironią proboszcza. – Czy w ostatnim czasie zauważył ksiądz coś dziwnego? Coś niepokojącego? – Ptaki przestały srać na dzwonnicę, ale to pewnie wina pogody. Zimno im w tyłki. – A poza tym? Coś nietypowego? – Jeśli pyta pan, czy może podczas eucharystii wyciekła krew z hostii, muszę pana zmartwić. U nas nawet nigdy Matka Boska w zacieku się nie objawiła. – Ojcze Naslund, rozumiem, że wizyta policjanta nie należy może do najmilszych zdarzeń, ale proszę współpracować. W przeciwnym razie… – Zakuje mnie pan w kajdanki i zawlecze na posterunek? A to dobre! Panie inspektorze, nie wiem, jaki jest cel pana wizyty, ale tutaj absolutnie nic się nie działo, nie dzieje i stawiam mały palec u nogi, że dziać się nie będzie. Nic niezwykłego, nietypowego. Ludzie przychodzą do kościoła, modlą się, wychodzą i tak co niedzielę, czasem co niedzielę i piątek, lub święta. Proboszcz, nawet jeśli dysponował informacjami na temat zabójcy, jak sugerował nieznajomy, nie miał zamiaru wdawać się w pogawędkę. Alan widział wielu kłamców – drobnych złodziei, klientów prostytutek, dilerów, fałszerzy. Jedni, kłamiąc, patrzyli zawzięcie w oczy, inni oszukiwali, strzelając wzrokiem na prawo i lewo. Kolejny dowód na to, że psychologiczny bełkot można włożyć między bajki. Wszyscy jednak mieli coś w głosie czy gestykulacji; coś, co podpowiadało intuicji Alana, że ma do czynienia z kłamcą. Inspektor nie wyczuł fałszu w słowach proboszcza – stary ksiądz był zwyczajnym, zrzędliwym tetrykiem, którego mało co obchodziło.

37


opowiadania – Wspomniał ksiądz o pomocy. Czy ktoś jeszcze, oprócz księdza, pracuje w kościele? – Tak, a właściwie nie. – To znaczy? – Siostra Alice od pół roku leży w śpiączce. Raczej z nią pan nie pogada. Tydzień temu umarł pan Holger, złota rączka, kościelny, organista, grabarz, wszystko w jednym. Niech mu ziemia lekką będzie. Zdjął go zawał, zupełnie niespodziewanie. Zawał albo coś podobnego, w każdym razie coś z sercem. Dobry Bóg mógł poczekać jeszcze kilka dni, miałbym rozkute schody, a tak – jęknął ksiądz, machając ze zrezygnowaniem ręką. – Dziękuje księdzu za rozmowę i przepraszam za najście. – Dobrze, już dobrze. Lepiej by się pan wziął za hieny cmentarne, a w sumie to za zwykłych wandali. Ja rozumiem, żeby malować po murach cmentarza, ale żeby groby psuć? Żeby zwłoki wyciągać, zmarłych niepokoić? Macie swoje bezstresowe wychowanie! – Z pewnością ktoś od nas już się tym zajął – odparł spokojnie Alan. – Rzecz miała miejsce dwa dni temu, a wy jeszcze nawet nikogo na cmentarz nie wysłaliście. Darmozjady. Pomodlę się dziś podwójnie za spokój duszy starego Holgera. Zmarłych z grobu wyciągać, to parszywce – ksiądz westchnął, kręcąc z głową z dezaprobatą. – Ktoś wyciągnął z trumny zwłoki grabarza, księdza pomocnika? Przecież mówił ksiądz, że nic się nadzwyczajnego nie działo. – Bo to zwykły wandalizm. Nie dziwię się, że nie potraficie złapać tego mordercy, skoro zwykłe hieny cmentarne są już dla was czymś nadzwyczajnym! – Obiecuję przyjrzeć się sprawie. – No, ja myślę – rzucił proboszcz na odchodne. Alan wyciągnął rękę, żeby pożegnać się z kapłanem, ale ten odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach kościoła. Inspektor zrezygnował z pytania, czy może wysuszyć na zakrystii spodnie – przez zaspy, od pasa w dół, był przemoknięty. Czuł, jak woda zaczyna zmieniać stan skupienia, boleśnie kąsając po nogach i bardziej wrażliwych częściach ciała. Ruszył w stronę katolickiego cmentarza. Kradzież ciała pana Holgera stanowiła właściwie jedyny trop, jaki udało się znaleźć. Hieny cmentarne nie kradną trupów. Zwłoki zniknęły na dzień przed zabójstwem córki Martiny Holm. Alan wątpił, czy sprawy mają ze sobą jakikolwiek związek. Morderca był najwyraźniej naśladowcą, a ci rzadko kiedy wychodzą poza granice inspiracji. Chociaż teoria o ścisłym trzymaniu się naśladownictwa została ukuta przez specjalistów podobnych tym, którzy przez całe śledztwo podali około czterdzieści różnych opisów psychologicznych zabójcy. Nie był to dobry moment na rozstrzyganie związku przyczynowego – policjant szczękał zębami tak mocno, że o mało nie przygryzł sobie języka. Spojrzał na wielki, drewniany krzyż, wyrastający z dzwonnicy. Chociaż nie był osobą religijną, poprosił w duchu Jezusa, Ducha Świętego, Boga, Maryję i wszystkich świętych, których znał z imienia, żeby lodowisko w nogawkach skończyło się co najwyżej przeziębieniem. Kiedy Alan był mały, wraz z babcią często przychodził na miejski cmentarz, mieszczący się zaraz obok domu dziadków. Nawet dla mieszkańców Malmo, przyzwyczajonych do corocznego festynu na cześć pogańskiego Święta Zmarłych,

38

sąsiedztwo nekropolii wydawało się dziwne. Przyszły inspektor nie widział w nim nic niezwykłego. Kiedy dziadkowie szli spać, Alan wymykał się z domu, znikał za nigdy nie zamykaną cmentarną bramą, żeby bawić się ze znajomymi. Szare kamienne pomniki i szeregi nagrobków, poustawiane przy równo wytyczonych ścieżkach, stanowiły idealne miejsce do gry w chowanego. Alan lubił też pogrzeby. Przychodził na ceremonię pożegnania obcych mu osób po to tylko, by wspiąć się na katafalk i popatrzeć na sine, wydające się być pluszową zabawką zwłoki. Zmarli nigdy go nie przerażali, wprost przeciwnie – budzili spokój. Uwielbiał w cmentarzach bezgraniczną ciszę, niezmienność, porządek i wilgotny chłód, wydobywający się z katakumb niezależnie od pory roku. Każda nekropolia, którą Alan widział, wyglądała jak ta z czasów dzieciństwa. A może tylko ją przypominała? Miejski cmentarz w Eriksmal zdawał się być wierną kopią pozostałych, pomijając nową ekologiczną modę: sadzenie drzew-pomników, które coraz częściej zastępowały tradycyjne nagrobki. Policjant szybko odnalazł kamień nagrobny pana Holgera. Rozkopany grób, do połowy zaspany śniegiem i grudami ziemi, straszył przy samym wejściu do cmentarza. Trumna leżała na boku, uchylona, jakby ktoś w połowie przymykania wieka uświadomił sobie, że jest to zbędną kurtuazją. Czarna, pionowo wbita w zmarzniętą glebę płyta błyszczała nowością. Wyszlifowana kursywa układała się w kilka lakonicznych zdań: „Tu spoczywa Ted Holger. Żył lat 66. Nie miał rodziny, lecz każdy był mu bliski. Człowiek zasłużony dla Parafii Świętego Stanisława w Eriksmal. Niech dobry Bóg przyjmie jego duszę. Amen”. Alan zbliżył się do czarno-białego zdjęcia, przyklejonego do górnego rogu nagrobka. „Cóż, z twarzy podobny zupełnie do nikogo” – pomyślał, przyglądając się wizerunkowi pana Holgera. Pociągła, naznaczona zmarszczkami twarz, smutne oczy starca, długi nos, z którego wychodziły kępki włosów, widocznych nawet na małej fotografii. Zdjęcie musiało być zrobione niedługo przed śmiercią, kościelny wyglądał na nim na około siedemdziesięciolatka. Inspektor upewnił się, że nie ma nikogo w pobliżu, podniósł płaski kamień i podważył nim gruby, papierowy pozytyw. Klej puścił, a okrągła fotografia starca spadła Alanowi na dłoń. Chociaż policjant nadal nie potrafił połączyć kradzieży zwłok grabarza i nowego morderstwa, to i tak wychodził z założenia, że niekiedy w śledztwie najdrobniejsze szczegóły mogą przydać się w najmniej nieoczekiwanym momencie. „Bezpieczeństwo procesowe, tak chyba mówią na to ludzie z prokuratury” – pomyślał i schował zdjęcie do kieszeni. Słońce szybko zniknęło za ciężkimi, czarnymi chmurami. Lodowaty wiatr wstrząsnął ośnieżonymi koronami drzew. Biały wodospad spłynął na wątłe groby i katakumby, mrożąc dech w piersiach. Alan przesłonił twarz rękoma, czym prędzej opuścił cmentarz. *** Inspektor popił lekarstwo wodą, czując, jak z każdym łykiem z napiętych ścian krtani wyrastają ostre szpikulce, a następnie zaciskają się tak, że odechciewało się oddychać, nie mówiąc już o przełykaniu śliny. Zaczęło się od przepracowania, doszło do nieodchorowanej anginy, a wczo-

Adrian Zwoliński


opowiadania rajszy spacer po parku tylko przybił stempel z nazwą jednostki chorobowej na jego karcie pacjenta. „Jak zwykle, modlitwa nie pomogła, kurwa. Fifty-fifty, tak to działa, co nie, Boże?” – pomyślał gorzko Alan, opadając bez sił na łóżko. Sufit wyłożony boazerią rozchodził się na boki po to tylko, żeby wirować raz w lewą, raz w prawą stronę, aż w końcu rozmyć się i zamglić w pryzmacie potu i ściekającej wody z okładu. Policjant przewrócił się na drugi bok. Jęknął, kiedy tępy ból wdarł się do łydek, ud, by po chwili rozlać się po całym ciele, wprawiając je w dreszcze. Trzeszczało krzesło, biurko i komputer. Trzeszczało łóżko, wanna, lodówka, kredens. Cały dom zdawał się przechylać na boki, targany wściekłą zawieruchą. Szczelnie zamknięte okiennice oddychały ciężko, zmęczone nagłymi podmuchami grubego śniegu. Stojąca na nocnej szafce, nieco starodawna lampka – prezent od babci – zamigotała, zgasła. Po chwili rozbłysła, jakby nigdy nic, po to tylko, by znowu zamigotać i pogrążyć sypialnię w mroku. I znowu, i znowu… Policjant zatkał uszy rękoma. Nie mógł już słuchać mebli, które opętane złowieszczą śnieżycą nuciły natrętne nokturny. Eter wypełnił głuchy szum, wzbogacony tylko monotonnym skrzypieniem zwisającego z sufitu obrotowego wiatraka. Było ciepło, gorąco. Alan czuł niemalże, jak jego stopy topnieją, jak zapada się czoło, jak z klatki piersiowej wyrasta wulkan, a na napuchnięte policzki spadają grudki żarzącej się magmy. Przez mrugający złowieszczo miraż dostrzegł widmo. Blade kontury postaci wypełniała paleta wściekłych barw, to rozmazanych, to przypominających kałuże. Wielobarwne kropki zamieniały się miejscami, a gdzie indziej wyraźne kształty, dokładne i przemyślane, jakby malowane ręką renesansowych mistrzów, spoglądały na Alana zmartwionymi oczami. – Panie inspektorze? Na Boga, jest z panem gorzej, niż mówili. Panie inspektorze? – zapytał miły, kobiecy głos. – Kim… jak się tu dostałaś, przecież… – powiedział Alan, kaszląc mocno. Widmo miało teraz usta i nos, długie blond włosy opadające na zimową kurtkę, uzbrojoną w pasy sterczącego futerka przy kapturze. Walkiria pochyliła się nad rozedrganym policjantem. – Już, już. Wszystko dobrze. Drzwi były otwarte. Pracuję w pańskim zespole. Alice Maiden, jestem profilerem i psychologiem klinicznym. – Kazałem zwolnić… kazałem zwolnić cały podzespół. Przecież zostawiłem dyspozycję! Nie ma mnie dwa dni i … – I wszystko zostało zrobione tak, jak pan prosił. Przysłał mnie pan komisarz regionalny. Raczej nie spodobał mu się pański ruch… W każdym razie będę robiła za jednoosobową pomoc. – Jak to? – Spokojnie. Mam dla pana informacje. Ale teraz niech pan śpi. Proszę spać. *** Jadł w milczeniu. Zdawało się, że żelazna dziewica w gardle wymagała naoliwienia i coraz rzadziej zatrzaskiwała ostrza na tym, co łykał. Powoli wracał do zdrowia, w każdym razie tak mu się wydawało, odkąd przestała go męczyć migrena i uderzenia gorąca. Dziewczyna siedziała przy chorym do wieczora, przygotowała kolację. W końcu opowiedziała, co się wydarzyło. Alan był pewien, że za troskliwym zachowaniem pani Maiden stały rozkazy z regionu.

Horror w Eriksmal

Nie miał do czynienia z miłosierną samarytanką. Po chwili przestraszył się paranoicznej myśli. Jak szedł rozdział o sprawcy z podręcznika do kryminalistyki? „Motywy kierujące przestępcami bywają różnorodne. Oprócz typowych, jak motyw seksualny czy ekonomiczny, wyróżnia się także motyw urojeniowy, zaliczany do patologicznych. Przykładem może być mania prześladowcza, która objawia się… – Podsumowując – powiedział, łapiąc ciężko powietrze – ktoś zdemolował mój gabinet i uciekł. Niczego nie ukradziono. Kiedy mogę porozmawiać ze świadkami, obejrzeć nagranie z taśmy? – Nie ma świadków, kamery nic nie zarejestrowały. Ataku dokonano w nocy, ktoś wyłączył monitoring. Podinspektor Jake Erikson i trójka innych dyżurujących usłyszeli hałas w pańskim biurze. W środku zastali bałagan oraz uchylone okno. Inspektor przeklął cicho. Okna komendy zabezpieczone były kratami, ale wszyscy wiedzieli, że Alan Elm nienawidzi metalowej siatki. Przez wąskie szparki prawie nie widział, co działo się na dworze, a jeśli już, to od spoglądania na świat fasetkowymi oczami insekta bolała go głowa. Czuł się jak więzień, a nie stróż prawa. „To dobre porównanie, zbyt dobre” – uśmiechnął się w myślach. Dlatego, wbrew przepisom, kratownice w jego gabinecie były rozsunięte, niezależnie od pory dnia i roku. – Monitoringu nie można wyłączyć ot tak. Trzeba znać hasło. – Wszczęto już postępowanie dyscyplinarne wobec posterunkowej Anity Kaczyckiej. Twierdzi, że kamery wyłączyły się samoistnie, chwilę potem dyżurujący usłyszeli rumor. Kiedy weszli do pańskiego pokoju, monitoring znowu zaczął działać. Między nami, panie inspektorze: wszyscy są zgodni co do tego, że chodziło o pana. Ktoś chciał zrobić panu krzywdę. Czy dostawał pan ostatnio jakieś anonimy? Groźby? Kontaktował się z kimś? – Chyba za bardzo wczuła się pani w nie swoją rolę – powiedział ostro Alan, wstając z łóżka. – To, że komisarz przydzielił panią odgórnie do śledztwa, nie oznacza, że ma pani jakiekolwiek specjalne względy z tego tytułu. Proszę robić, co do pani należy, zamiast słuchać plotek. Zrozumiano? – Tak jest. – Czy ma pani jeszcze jakieś pytania? – Chciałabym oddalić się do mieszkania i uzupełnić wstępną wersję profilu, tak, żeby była gotowa jutro rano. Pracowałam przy śledztwie w sprawie Bestii z Malmo, Andrieja Vleixa, i myślę, że… – Co pani myśli, przeczytam jutro w raporcie. Jest pani wolna. Stało się – komisarz regionalny przysłał szpiega. Ładna pani psycholog o uroku pilnej uczennicy miała uśmiechać się i pilnować Alana, a przy okazji donosić o wszystkim „górze”. Przełożeni zupełnie stracili do niego zaufanie. Zaciśnięto pętlę, przybyła gawiedź. Pozostało czekać, aż ktoś wykopie taboret spod nóg. *** Połamane krzesło i szafki, wywrócona kanapa, zerwana półka, resztki szkła z potłuczonej jarzeniówki, wymieszane z rozsypaną ziemią z kwiatków i kawałkami oderwanej listwy, rozrzucone dokumenty, wyglądające jak nierówno zszyte prześcieradło oblekające podłogę. „Jak ktoś mógł dokonać takiego bałaganu w niecałą minutę?” – Alan zapytał siebie, stojąc pośrodku chaosu. Ze względu na czynności śledcze niczego nie ruszono. Odbył już rozmowy z podwładnymi i było dokładnie tak, jak mówiła Maiden: posterunkowa

39


opowiadania Kaczycka została zawieszona w wykonywaniu obowiązków służbowych ze względu na postępowanie dyscyplinarne, brak świadków zajścia, brak podejrzanych, brak nagrań. Zdejmowanie dowodów zmierzało ku końcowi. – Nic więcej nie macie? – zapytał smutno swojego zastępcy, podinspektora Eriksona. – Nic a nic, inspektorze. Nic, co mogłoby mieć jakikolwiek związek z atakiem. – Czyli jednak coś macie. – Równoległe interwencje. Alan spojrzał przez zabezpieczone okno w mroczną, głęboką noc. Zęby zgrzytnęły nieprzyjemnie, trzy powolne oddechy przepełniły płuca i chore gardło. Gdyby nie prosta sztuczka wentylacyjna, zrobiłby z Eriksonem mniej więcej to, co napastnik z jego gabinetem. Właśnie na takich podwładnych Alan Elm musiał polegać. Dla nich równoległe interwencje były oddzielnymi sprawami, jakiekolwiek związki przyczynowe nawet nie przeszły gamoniom przez myśl. – Jakie interwencje? – zapytał inspektor tak spokojnie, jak tylko potrafił. Znowu zaczęła boleć go głowa, gorączka nie odpuszczała. – Były ze cztery, całą listę mam w dzienniku. Jeśli pan chce… – Byłeś wtedy na służbie. Jakie interwencje? – Więc tak: pierwsza dotyczyła kota pani Huggins, skubaniec wlazł na drzewo i za nic nie chciał zejść. Jako dzieciak wspinałem się na najwyższe dęby, ale teraz nie daliśmy rady nawet z drabiną. Musiałem… Alan musiał wyglądać jak ktoś, kto może nie jest seryjnym mordercą, ale rozważa rozpoczęcie kariery zabójcy właśnie w tym momencie i od stojącego przed nim człowieka. Zlepione potem włosy, zwisające sztywno nad podkrążonymi oczami, z pewnością miały wpływ na niepokojące wrażenie, lecz prawdopodobnie to wściekłe spojrzenie, niczym wzrok wygłodniałego wampira, przekonało podinspektora, że lakoniczność bywa cnotą. – Poza tym wypadek, jedna ofiara śmiertelna, chyba bezdomny, sprawca uciekł. Co tam jeszcze? No, jacyś nowi na południu miasta mieli wrażenie, że ktoś próbuje włamać się do ich domu, fałszywy alarm. Jeszcze bójka w parku między żulami. Tyle. – Sprawdźcie, czy ci nowi mają związki rodzinne z którąś z ofiar. Denata, tego denata od wypadku, oczywiście – policjant uznał, biorąc pod uwagę, z kim przyszło mu pracować, że fakt wymaga zaznaczenia – przewieziono do naszej kostnicy czy cmentarnej? – Do naszej. Doktor Fusson wypełnił dokumenty od ręki. – Dobrze. Jak idzie uzupełnianie drzewek genealogicznych? Odtworzenie sieci powiązań między ofiarami a członkami ich rodzin było pierwszą rzeczą, jaką Alan zlecił podwładnym. Jeśli sprawca jest faktycznie naśladowcą, ponownie zaatakuje kogoś z rodzinnego kręgu jednego denatów. – Trochę mamy, ale rodziny nie chcą za bardzo współpracować. Dzieci, rodziców ustaliliśmy łatwo. Nie mamy wszystkich dalszych krewnych. Inspektor kiwnął głową. Bez słowa ruszył wąskim korytarzem. Mimo nocnego dyżuru, zanim opuścił dom, postawił cały komisariat na nogi. W kostnicy, przysypiając nad plotkarskim magazynem, czekał na niego doktor Vincent Fusson, patolog komendy, miejskiego szpitala, cmentarnej kaplicy, wszystkich innych przybytków w Eriksmal, do których trafiali wyjątkowo nietowarzyscy pacjenci, jeśli istniało podejrzenie, że opuścili imprezę zwaną życiem na skutek

40

przestępstwa. Doktor nie zawdzięczał popytu na swoje usługi nadzwyczajnej obrotności. Po prostu był jedynym patologiem w miasteczku, a i podaż (do czasu, kiedy Eriksmal nie zamieniło się w „gród mordu”) nie była wysoka. – Czy podgłupek przekazał ci, że mieliśmy tamtej nocy trupa? – zapytał sennie Fusson, nawet nie spoglądając na policjanta. – Powiedzmy, że przekazał. – Powiedzmy, że przekazał – powtórzył doktor. – Czyli jednak robi chłopak postępy. Chcesz zerknąć? – Kiwnął głową w stronę upiornych wypukłości na białym pledzie, w których można było rozpoznać zarys ludzkiej postaci. – I na trupa, i na dokumenty. Jak najszybciej. Doktor dźwignął się na nogi, a biorąc pod uwagę wydatny brzuch, przeciskający się przez przerwy między guzikami fartucha, niczym obcy, chcący sforsować wejście do kosmicznego statku, nie było to łatwym zadaniem. Zbliżył się powoli do stojącego pośrodku sali łóżka i zamaszystym ruchem ściągnął prześcieradło. – Voilà! Częstuj się. Na kozetce leżało nagie ciało mężczyzny. Alan, tak w dziecińskie, jak i teraz znowu nie mógł oprzeć się wrażeniu, że leży przed nim wypchana kukła. Trup wyglądał jak makabryczny patent erotycznych przedsiębiorców na uczynienie wiecznie zabieganych biznesmenów chociaż odrobinę mniej samotnymi ludźmi. Model z posterunkowej kostnicy mógłby cieszyć się powodzeniem wyłącznie u starych panien lub wyjątkowo smutnych gejów. Pociągła, naznaczona zmarszczkami twarz, smutne oczy starca, długi nos, z którego wychodziły kępki włosów. Na kozetce leżał Ted Holger. – Ja pierdolę. Ja pierdolę – szepnął inspektor. Rzucił się jak opętany do plecaka, grzebał w nim gorączkowo. Dopadł do zwłok z czarno-białą fotografią w ręku, zerkając raz na zdjęcie, raz na denata. – To ten pomocnik od proboszcza z parafii Świętego Stanisława. Facet umarł kilka dni temu, a potem… – Ukradziono jego ciało – dokończył z delikatną satysfakcją Fusson. – Wiem, sprawdziłem. Zacząłem szukać jakichkolwiek informacji po… ach! Zresztą sam zobacz. Doktor sięgnął po klaser, wyciągnął z niego kilka kartek. Jedną z nich przypiął do wyświetlacza. Ciąg czarnych kresek rozbłysnął w półmroku pomieszczenia. Wąskie okręgi ułożyły się w dwie odbitki linii papilarnych. – To odcisk palca, który zdjął twój zespół po ataku z zeszłej nocy. A to odcisk palca jegomościa, który leży za nami. Uwaga, teraz wypowiem sakramentalne słowa: są identyczne. Alan opadł na krzesło, równie ciężko, jak doktor próbował z niego wstać. – Pierwszego stycznia Ted Holger umarł z powodu nieleczonego miażdżycowego zwyrodnienia mięśnia sercowego w okresie niewydolności krążenia. Trzeciego stycznia ciało Teda Holgera zostało skradzione. W nocy z szóstego na siódmego stycznia Ted Holger włamał się do komisariatu policji, dokonał zniszczeń w gabinecie pracownika komendy Alana Elma, a następnie uciekł. Tej samej nocy został potrącony przez nieznanego kierowcę i na skutek wypadku zmarł. Nikomu nie pisnąłem słowa. Gdybyś chciał napisać notkę prasową, masz gotowca. – Co to oznacza? – zapytał inspektor, mimo że dobrze wiedział, co to oznacza. – A niech mnie! Wychodzi na to, że mamy powtórkę z „Nocy żywych trupów”.

Adrian Zwoliński


opowiadania Inspektor coraz szybciej spadał w otchłań porażki. Porażki, którą ujrzy na chwilę przed roztrzaskaniem się o migające na dnie czeluści złośliwe uśmiechy przełożonych. Lepszy brak postępów w śledztwie niż poruszanie się po prostej ramie na tle surrealistycznego obrazu. – Ja spadam. Trochę zgłodniałem przez te historie o żywym mięsie. – Ta. Dzięki za dyskrecję. Pogadamy jutro. Inni też mogą iść, powiedz im. Alan przetarł zmęczoną twarz rękoma. Śledztwo ugrzęzło w bagnie abstrakcji. Właściwie czy kiedykolwiek się z niego wydostało? – Panie inspektorze! – krzyknął Erikson, kiedy policjant naciskał klamkę od drzwi komisariatu. – Zapomniałem! Zielke, znaczy posterunkowa Zielke kazała panu przekazać, że był ktoś do pana dzisiaj, jeszcze zanim pan przyszedł. Zostawił wiadomość. O, proszę. Dobrej nocy życzę! – Dobranoc – mruknął Alan, chociaż w ogóle nie obchodził go sen podinspektora. Wyprostował równo złożoną kartkę. Od razu poznał pismo. ,Hej. Czas na kolejną wskazówkę: spodziewaj się ataku tej nocy. Będzie gorąco. Szczegółów nie ustaliłem, ale wiesz, co robić, piesku. Chyba nie muszę podpisywać listu, co, Poirot? Pozdrawiam. – Erikson! – Tak, panie inspektorze? – W tej chwili wyślij ochronę do każdego, kto jest spokrewniony z ofiarami. – Nie mamy tylu ludzi, panie inspektorze. – W tej chwili! Ściągnij posiłki z Kebecorg i Yerlok. Inspektor spędził noc na wydawaniu komend i zbieraniu meldunków. Nad ranem dowiedział się, że doktor Vincent Fusson nie żyje. Ktoś rozciął lekarzowi brzuch. Plecy doktora cieszyły się na widok oznaczających miejsce zbrodni funkcjonariuszy krwistym uśmiechem, namalowanym nierównymi kreskami. Fussona powieszono za żołądek w pobliskim lesie, na masywnej, dębowej gałęzi, która zdołała udźwignąć ciężar wisielca i tego, co z niego wystawało. W południe Alan został zasypany wiadomościami: od fanów kryminałów i taniej sensacji, od podwładnych, którzy nie nauczyli się, iż poszlaki w śledztwie przesyła się zbiorowo, a nie pojedynczo, od najbliższych Fussona oraz hordy dziennikarzy – ci od świtu dzwonili albo wyczekiwali pod komisariatem, licząc na konferencję prasową lub przynajmniej setkę do materiału. Wtedy też dostał informację, że doktor Vincent Fusson był kuzynem uroczej fryzjerki z przedmieść Eriksmal, Lisy Atkinberg, drugiej ofiary zabójcy dziewięciu innych osób. Alan nie dowiedział się tego z napływających materiałów ani od tajemniczego informatora. Informację przekazał mu Erikson. Podinspektor przeoczył nazwisko doktora na długiej liście spokrewnionych podczas wysyłania patroli do rodzin ofiar. Zwyczajnie przeoczył, a żaden członek zespołu nie wyprowadził go z błędu. Inspektor kazał Eriksonowi wypierdalać, po czym zwolnił chłopaka. Alan Elm rozpoczął kolejny mroźny dzień swojego życia – zmęczony, chory i bezradny. Wyjrzał za okno na pogrążoną w zimie przyrodę. Połyskujące sinością niebo oraz srebrzyste korony drzew stykały się horyzoncie, tworząc dwa oddzielne, choć spójne porządki. Inspektor poczuł, że choroba kontratakuje,

Horror w Eriksmal

wypowiadając wojnę totalną antybiotykom. Spieczone gorączką myśli zdawały się same wychodzić z głowy, grzęznąć w wysokich zaspach, a mimo to dzielnie brnąć przed siebie ku ośnieżonym zboczom pobliskich gór. Jak najdalej od szaleńczego spektaklu rozgrywającego się na deskach Eriksmal. Gdyby atak nie nastąpił, za bezpodstawne ściągnięcie posiłków to Alan, a nie Erikson zostałby odwołany ze stanowiska. Jak uzasadniłby decyzję wezwania wszystkich okolicznych jednostek policji? Okazało się też, że wskazówki przekazywane przez człowieka podającego się za sprawcę oryginalnych morderstw zdawały się mieć sens. Co prawda, śledczy nadal nie wiedział, w jaki sposób Ted Holger zmartwychwstał i po co starzec miałby demolować gabinet. Może źle zdiagnozowano grabarza? Może nigdy nie umarł, tylko, jak to się zdarzało w horrorach klasy B, obudził w trumnie, przerażony wydostał na zewnątrz, w szoku zaatakował pierwszy lepszy budynek? Teoria brzmiała niewiele lepiej od inwazji zombie. Nie zmieniało to faktu, że istniał jakiś związek między zabójstwami, Tedem Holgerem oraz tajemniczym informatorem. Pozostało pytanie, jak na nowe morderstwo zareagują władze regionu. W każdej chwili śledztwo mogło być Alanowi odebrane. Gdzieś między serią niepowodzeń a chorobą rodziła się obojętność. Kiedy człowiek traci poczucie, iż cokolwiek od niego zależy, pojawia się chłód przenikający umysł. Wszystkie chęci, cała aktywność życiowa wybiera się na ciepłą herbatkę, zimując w nieznanych obszarach jaźni. Alan uświadomił sobie, że gdyby przyszedł telegram z zakończeniem stosunku służbowego, przyjąłby list z ulgą. Czym innym jest walczyć, przegrać i zejść z boiska, a czym innym zbierać baty i wciąż być wystawianym do gry. „A jednak, nawet mimo upokorzenia, jeszcze się nie poddałeś” – odezwał się głos w głowie inspektora. – Ambicja. Tylko tyle, nic więcej. – Słucham? Alan nie zauważył pochylającej się nad nim Alice Maiden. Kobieta patrzyła mu w oczy, jakby właśnie odkryła, że są ze złota i zastanawiała się, jak wydłubać skarb. – Głośno myślę. Słucham panią? – Skończyłam – powiedziała, wręczając plik kartek opięty gumką recepturką. – To analiza sprawcy. Z całą pewnością mamy do czynienia z naśladowcą. – Co pani nie powie… – Proszę przeczytać resztę. Myślę, że mam dosyć konkretny typ. – Pani Maiden, proszę wybaczyć, ale nie mam czasu na czytanie takich… – Tutaj ugryzł się w język, pomyślał chwilę, szukając innego słowa niż „głupota” lub „bzdura”. – Nie mam czasu czytać takich długich raportów. Zazwyczaj proszę o streszczenie. – Przeanalizowałam dotychczasowe materiały, cóż, nie było ich zbyt dużo. Przejrzałam listę mieszkańców i spis zawodowy, a także kilka innych dokumentów. Jeśli nie interesuje pana uzasadnienie, powiem wprost: mamy do czynienia z mężczyzną w podeszłym wieku, wykształcenie wyższe, w grę wchodzi wyższy tytuł naukowy. Ma pomocnika, znacznie młodszą osobę. Sprawca jest osobą znaną w mieście, ale niekoniecznie ma wielu znajomych. – Innymi słowy chce pani powiedzieć, że naśladowcą jest profesor Forsvord, tak? – Tak.

41


opowiadania Gdyby Alan miał choć odrobinę zaufania do portretów psychologicznych lub profilowania sprawców, już dawno przeczytałby leżący przed nim raport. Praca Maiden była tak skuteczna, jak modlitwa – dokładnie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Czysty strzał, wróżba z fusów. Profesor Forsvord wraz z kilkoma stażystami prowadził wykopaliska na północy miasteczka. Po mało spektakularnych odkryciach pomocnicy profesora prawem kapitalizmu postanowili szukać lepszej przyszłości. Rozpierzchli się po McDonaldach i butikach z tanią odzieżą. W Eriksmal znano naukowca głównie jako lokalny obiekt drwin. Uchodził za oderwanego od życia marzyciela, potrafiącego zamyślić się pośrodku przejścia dla pieszych albo przez miesiąc kupować wyłącznie spirytus. Jeśli Forsvord odkopałby kompleks grobowców królewskiej rodziny normańskiej, rozciągający się pod połową hrabstwa, mieszkańcy nie przeczytaliby choćby newsa o znalezisku w „Wiadomościach z Eriksmal”. Ludzi interesują cudze niepowodzenia, a nie sukcesy. Alan Elm dobrze o tym wiedział. – Porozmawiam z profesorem – powiedział po chwili. Miał zamiar zrobić to tylko po to, by wykazać niekompetencję uroczej pani psycholog i wyrzucić szpiega z rewiru. Z jego rewiru! *** Dom profesora mieścił się tuż obok opustoszałego wykopaliska, które nie różniło się niczym od zwykłego, przysypanego śniegiem rowu, tyle że wyjątkowo szerokiego. Wydrążone w lodowym puchu tunele zdradzały pułapkę zastawioną przez Matkę Naturę – wystarczył jeden nieostrożny krok, by warstwa bieli zapadła się, skazując nieostrożnego spacerowicza na powolne uduszenie pod grubymi zaspami. Ledwo widoczny znak odstraszał przypadkowych przechodniów rozradowaną czaszką, spoczywającą na dwóch piszczelach: „Wykopalisko archeologiczne numer 2045. Uwaga, głębokie doły!”. Trzy niskie schodki prowadziły na ganek nakryty spadzistym daszkiem. Inspektor zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Policjant schwycił za tandetną kołatkę z głową lwa, a gdy to nie poskutkowało, użył dzwonka. Po drugiej stronie progu skrzypnęła podłoga. Profesor uchylił drzwi na szerokość łańcucha. – Pan do mnie, panie Alanie? Pan do mnie? – zapytał naukowiec z przybliżoną głową do szpary, jakby zerkał przez judasza. – Tak, nie przeszkadzam? – Nie. Właściwie to nie. Nawet przyszedł pan w samą porę. Zapraszam. Profesor wpuścił Alana do środka, po czym zamknął drzwi na wszystkie siedem zasuwek. Minął policjanta w wąskim przedpokoju i poczłapał w stronę półotwartej kuchni. – Mogę zaproponować herbatę na spirytusie albo wodę. – Poproszę wodę. Alan był przekonany, że Forsvord pamiętał jego imię głównie ze słyszenia albo z mediów. Wcześniej spotkali się tylko raz, na którejś z gminnych uroczystości. Nie zamienili wtedy ani słowa, pomijając zwyczajową wymianę grzeczności. Profesor wrócił z dwiema herbatami. Usiadł wygodnie, podwijając za duży szlafrok. Był niskim, zgarbionym człowieczkiem, przypominającym nieco XIX-wieczne karykatury darwinistów: długie, siwe rzęsy, kępy odstających włosów, okalające łysy, jajowaty czubek głowy, podłużna twarz, zakończona sterczącym podbródkiem u dołu, a u góry wklęsłym czołem.

42

– Pańska herbata – powiedział Forsvord, wręczając filiżankę drżącą dłonią. – Wszystko w porządku, profesorze? – Tak. – Na pewno? – Nie. – Może mógłbym jakoś pomóc? Przyszedłem z panem porozmawiać o ostatnich zajściach. – Wiem, wiem. Domyśliłem się. Prędzej czy później musiało dojść do spotkania. Szkoda, że jednak nie prędzej. Jest bardzo późno. Bardzo, bardzo późno. – Naukowiec westchnął spazmatycznie. Wziął łyka herbaty, zeskoczył z fotela i otworzył przeszklony regał. – Musieli wszystko przewidzieć. Podglądają mnie, skoro zjawił się pan właśnie teraz, przed… no, właśnie teraz. Pogrywają z panem. – Czy mógłby pan mówić jaśniej? – Nie, nie – naukowiec roześmiał się pod nosem. – Tu nie ma co opowiadać. Ale byłem pańskim sojusznikiem, wie pan? Właściwie to poświęciłem karierę, żeby panu pomóc. Trzeba było działać, zamiast uciekać, zamiast liczyć na to, że co raz wykopane, można z powrotem schować pod ziemię. Dla nas, archeologów, to wydaje się takie proste. Początkowo myślałem, że zamieszanie z morderstwami nie ma żadnego związku, że przecież zabezpieczyłem wszystko jak trzeba, zamknąłem wykopaliska, ale kiedy zobaczyłem relację o śmierci pułkownika Rockeswena, wiedziałem. Byłem już pewien, że to moja wina. Symbol, znak, krwawy rysunek. Byłem pewien! – Panie profesorze! – krzyknął Alan, uderzając pięścią w stolik tak, że filiżanki podskoczyły, a prawie całą herbata wylała się na obrus. – Niech pan przestanie wyrzucać z siebie słowa. Proszę opowiedzieć wszystko od początku. – Moje wyjaśnienia mogą już tylko zaspokoić ciekawość, nic nie wniosą do sprawy. Może spieprzyłem, może spieprzyłem, ale nie krzycz na mnie, nieudaczniku! Nie krzycz! Alan chciał przeprosić szlochającego Forsvorda, lecz ten przerwał mu, machając ręką: – Ty też spieprzyłeś. Może gdybym powiedział co się dzieje, wszystko potoczyłoby się inaczej? Bo czego właściwie się bałem? Że ludzie uznają mnie za wariata? I tak się ze mnie śmieją. Zupełnie jak z pana, Alanie. Profesor przetarł łzy zwisającym rękawem. Półka naprężyła się, gdy naukowiec zdjął z niej plik spiętych kartek w zniszczonym segregatorze. – Słój znaleźliśmy w łodzi. To, co udało mi się odczytać, ma pan na zielonych stronach. Resztą powinien zająć się fachowiec od staronordyjskiego. Miłej lektury. To taki piękny świat, wie pan? – Panie profesorze, rozumiem, że jest pan zdenerwowany, nie wiem natomiast czemu. Przepraszam, że podniosłem głos. Ostatnimi czasy praca i choroba wykańczają mnie – powiedział zdezorientowany Alan, spoglądając raz na szlochającego naukowca, raz na pożółkłe kawałki papieru. – Może to ja oszalałem? Wariat. Ale wszystko łączy się w jedną całość, nawet pańskie przyjście, panie Alanie. I ten śnieg. Wszędzie śnieg. Nigdy go tyle nie było, zauważył pan? Pada, jakby oszalał. Oszalał! A to dobre! – Zimy zawsze mieliśmy mroźne… – Nie aż tak! Nie aż tak mroźne! Zimno kąsa, czuję zębiska lodu za każdym razem, kiedy wyjdę na zewnątrz. Chcą mnie pożreć, tak jak i pana. Niebawem wszyscy skończymy w paszczy otchłani.

Adrian Zwoliński


opowiadania Inspektor zrozumiał, że nic nie wyciągnie z naukowca, a przynajmniej nie teraz, kiedy Forsvord dostał dziwnego ataku. Może zachowanie archeologa było typowe dla odizolowanych od świata starców, a może zwyczajnie miał rację, nazywając siebie wariatem. – Profesorze – westchnął Alan, uśmiechając się słabo. – Widzę, że nie przyszedłem w porę. Dokumenty zabieram, dziękuję. Przejrzę z pewnością. Proszę przyjść jutro o godzinie dwunastej na komendę, bardzo chciałbym odbyć z panem rozmowę, mam kilka pytań. Do widzenia. – Strona szesnasta, zielone kartki! – krzyknął za nim Forsvord. Policjant założył kaptur i mocno owinął szalikiem twarz poniżej nosa, tak, że całość wyglądała jak wełnianoortalionowa kominiarka. Zakaszlał mocno. Schodząc z ganku, musiał przytrzymać się niskiej poręczy, co i tak nie ułatwiło poruszania się w wirującym świecie bieli i drewna. Ból powrócił niespodziewanie, jakby choroba wyskoczyła zza rogu trąbki słuchowej i rzuciła odbezpieczonym granatem prosto w błędnik. Alan kaszlnął po raz drugi, rozbryzgując wyciekającą z nosa krew. Przechylił głowę do tyłu, jednak po chwili zakrztusił się i szybko wypluł na śnieg mieszaninę flegmy, posoki i śliny. Miał ruszyć do samochodu po chusteczki, kiedy usłyszał ciężki, utrzymujący się długo w eterze wystrzał. Inspektor przymknął oczy, próbując przegonić tęczowe kropki, wrócił do domu Forsvorda i szybko przedostał się do pokoju, w którym przed chwilą rozmawiał z naukowcem. O mało nie poślizgnął się na leżącej filiżance. Połowę pokoju zdobiła kleista, czerwona plama, ściekająca z regału, sufitu i krzeseł, jakby z przewróconej filiżanki wylała się krwawa fala. Naprzeciwko przyklejonej do portretu oświeceniowego dżentelmena brązowo-różowej galarety leżało bezgłowe ciało. Zwłoki tonęły w pluszowym szlafroku, teraz przypominającym bardziej całun, ukoronowany sterczącym na bladej stopie kapciem z wyhaftowaną Myszką Miki. Na podłodze, pośród skorupek połyskujących wszystkimi odcieniami szkarłatu, dymiła potężna dubeltówka. Alan zrzucił ramieniem z blatu rozsypane zęby, uzbrojone w poszarpane skrawki dziąseł. Oparł się o rozchybotany stół, powiódł mętnym wzrokiem za telefonem. – Szpital hrabstwa? Proszę przysłać karetkę, adres jest przypisany do numeru. – Co panu jest? – Zaraz zemdleję, silne bóle głowy. – Dobrze, już kogoś wysyłamy. – Jeszcze jedno: gdybym stracił przytomność, jestem tym facetem z głową na karku. – Oczywiście, to bardzo rozsądne z pana strony, że dzwoni pan do nas, gdy dzieje się coś złego ze zdrowiem. Proszę położyć się na plecach i podnieść nogi do góry. Karetka jest w drodze. *** Mimo stanowczych nalegań sanitariuszy, Alan kazał odwieźć się na komendę. Zanim przyjechała karetka, ustąpiły mroczki przed oczami i obezwładniająca migrena. Prawie doszło do szamotaniny, kiedy jeden z pielęgniarzy zasugerował, że być może inspektor jest w szoku – w końcu o mały włos nie zemdlał na zmasakrowane zwłoki. Tym, co zostało z profesora Forsvorda, zajmowali się policjanci i ściągnięty z sąsiedniego Briven patolog. Alan otworzył podarowany przez

Horror w Eriksmal

profesora plik. Całość stanowiły notatki, w tym głównie wykaz potrzebnej literatury, mapy terenu, zdjęcia z wykopalisk. Na pierwszy rzut oka zupełnie nieprzydany materiał. Delikatnie wyciągnął zieloną stronę, opatrzoną numerem szesnastym. Do połowy zapisano ją dużym, wyraźnym pismem. Pod tekstem widniało zdjęcie czegoś, co przypominało zawekowany słój na konfitury, jakie Alan widywał w spiżarni dziadków. Naczynie pokryto szeregiem koślawych znaków, wyżłobionych w cienkiej warstwie gliny. I wody, i ognie, i ziemie, i wiatry nie wstrzymają otchłani. Przyjdzie po dziesięciu, wtedy wstrzyma ją krew dwóch. Zetrą się i wody, i ognie, i ziemie, i wiatry z otchłanią, a gdy otchłań je pochłonie, uśmiechem naznaczy dwunastego. Wtedy przyjdą inni, a za nimi nie przyjdzie już nic. Inspektor po chwili zorientował się, że pod zszytym zdjęciem skryto jeszcze jedno. Odpiął fotografię, a jego oczom ukazał się wizerunek tego samego naczynia, lecz uchwycony z drugiej strony. Z szarego, pokrytego mchem i grudkami ziemi słoja spoglądała na policjanta uśmiechnięta buzia. – Chcę mieć zdjęcia oraz dane dotyczące wszystkich osób, które pracowały przy wykopaliskach razem z Forsvordem. Macie na to pół godziny! – krzyknął do podwładnych Alan, po czym zniknął w gabinecie. Chociaż nadal nie potrafił połączyć wszystkich faktów, sprawa wreszcie ruszyła do przodu. Jeśli tajemniczy informator był w jakikolwiek sposób powiązany z pracami archeologicznymi, być może miał dostęp do tłumaczenia, może przetłumaczył tekst na własną rękę. Inspektora nie obchodziły ani badania Forsvorda, ani to, czym była przepowiednia wyryta na naczyniu. Stanowiła dla mordercy inspirację, gotowy scenariusz, który wcielał w życie z sobie tylko znanych powodów. Co z drugim sprawcą? Może jednak nie było drugiego sprawcy. Z bredni profesora dało się wywnioskować, że naukowiec miał do czynienia z mordercą albo przynajmniej podejrzewał, kto mógłby nim być. Akta Alice Maiden i lista współpracowników Forsvorda wylądowały na biurku Alana w błyskawicznym tempie. Policjant przejrzał dokumenty, po chwili zrobił to jeszcze raz i jeszcze raz, jak to miał w zwyczaju, gdy czytał sensacyjne wiadomości. Ruchome krzesło skrzypnęło przeciągle, gdy policjant odchylił się do tyłu, kręcąc z niedowierzaniem głową. Alice Maiden nie funkcjonowała w policyjnej kartotece. Nikt o takim imieniu i nazwisku nigdy nie współpracował z Państwową Agendą Bezpieczeństwa Publicznego. Jednym z pierwszych pomocników Forsvorda był Tomas Kurtz. Z wypisu Rejestru Konserwatora Odkryć Archeologicznych Hrabstwa wynikało, że pracował w roli asystenta od maja do czerwca 1995 roku. Krajowy Urząd Stanu Cywilnego zarejestrował zgon Tomasa Kurtza we wrześniu 1995 roku. Do akt dołączono kopię zdjęcia z legitymacji archeologa. Tomas Kurtz, chociaż uśmiechał się szeroko, przywodził na myśl obraz powściągliwego człowieka, jakich widuje się na okładach protestanckich magazynów mody. Tomas Kurtz był człowiekiem, który kilka dni temu przyszedł do gabinetu Alana i oznajmił, że jest poszukiwanym od półtora roku mordercą. Inspektor przetarł chusteczką spocone czoło. Fala gorąca rozbiła się o czubki palców policjanta, wywołując dreszcze na całym ciele, tak, że nie wiedział, czy to podniecenie, czy choroba przejmują kontrolę nad ciałem. Wyciągnął z sejfu czarny notes, podarowany przez

43


opowiadania tajemniczego nieznajomego. Strony zaszeleściły cichutko, po chwili ukazały ciąg cyfr. Zanim Alan wybrał numer, zadzwonił telefon, zdawałoby się głośniej niż zwykle. – Halo? – Dobry wieczór, Alanie. – Kto mówi? – Skoro, niczym anioł śmierci, odwiedziłeś już profesora, mniemam, że mogę się przedstawić. Mówili na niego Tomas Kurtz. Ponoć był miłym sąsiadem, ale zdziwiło mnie, gdy odwiedziłem jego urocze cztery kąty. Szatan perwersji, mówię, gdybyś tylko zobaczył te… – Koniec. Żadnych gier i zgadywanek. Mam cię. Kwestia kilku dni, świrze, kiedy w błysku fleszy wyprowadzę cię skutego w kajdankach i bredzącego o „wielkiej przepowiedni”. Zgnijesz w pierdlu, chociaż przed tym zdążysz pewnie napisać kilka książek albo stać się bohaterem podrzędnego thrillera. – Kilku dni? Moje serce pękłoby do tego czasu! Widzimy się dzisiaj, równo o północy. Cmentarz, krypta rodziny Verguilo. Bądź sam, proszę. Masz rację: nadszedł czas, by wyłożyć karty na stół. Chyba jesteś gotowy. – Zabijałeś, bo jesteś zwykłym nieudacznikiem, poszukującym odrobiny magii w świecie mitów i legend. Jak tchórz uciekłeś do krainy chorych marzeń, tylko tam byłeś kimś. Z czasem dorobiłeś misję do zwykłej chęci wyładowania agresji, a do przeobrażenia potrzebowałeś już tylko narodzić się na nowo, dlatego sfingowałeś własną śmierć. Nie trzeba być psychologiem, żeby wiedzieć, jak bardzo zakompleksione są takie kurwy jak ty. – Oj, Alanie. Teraz już rozumiem, czemu nie mogłeś mnie złapać. Widzimy się dzisiaj. Pa. *** Inspektor zatrzymał samochód naprzeciwko cmentarnej bramy. Zanim opuścił maszynę, sięgnął po leżący na sąsiednim fotelu SIG-Sauer P226. Alan nie lubił broni. Wcale nie czuł się z nią bezpieczniej, wprost przeciwnie – w niebezpiecznych sytuacjach obarczała rozterkami, czy aby na pewno nastał odpowiedni moment, żeby jej użyć. Oczywiste sytuacje zdarzały się rzadko. Nie jest łatwo strzelić do drugiego człowieka, nawet jeśli jest się inspektorem z długim stażem. Wyrzuty sumienia były jednym z głównych powodów, dla których doświadczeni policjanci opuszczali służby. Chociaż śnieg nie padał już od kilku godzin, Alan miał wrażenie, że jest zimniej niż kiedykolwiek. Powietrze zastygło w rzadkiej mgle, spoczywającej niemrawo na nagrobkach i cmentarnej ścieżce. Wysokie masy bieli przypominały nieruchome skały, jakby cmentarz przemienił się w zapomniany przez świat wąwóz. Inspektor szybko odnalazł starą, górującą nad pobliskim posągami kryptę. Cynowy dach ugiął się pod ciężarem lodu, przysłaniając wykuty w skale napis: „Krypta rodziny Verguilo. Docenieni za życia, szanowani po śmierci”. Alan nie miał pojęcia, kim byli Verguilowie, lecz z pewnością nie należeli do przesadnie ostrożnych ludzi. Murek okalający kryptę nie miał nawet furtki, która powstrzymałaby ciekawskich przed zbliżaniem się do budowli. Drewniane drzwi pozbawiono zamka, nikt nie związał ich łańcuchem ani nie zamknął na kłódkę. Stały uchylone, zapraszając do wnętrza. Ze środka wydobywał się dobrze znany Alanowi zapach wilgoci, niosący ze sobą wspomnienia z dzieciństwa.

44

Dziesiątki razy włamywał się do krypt takich ja ta, by zwiedzać tajemnicze podziemia, za każdym razem czując ten sam, wzdrygający ramionami dreszcz. Prawie wszystkie krypty budowano w Szwecji według identycznego wzoru. Kiedy zszedł wąskimi, mocno skręcającymi w lewo schodkami, przyświecił latarką, by sprawdzić, czy i tym razem znalazł się w podłużnym korytarzu. Verguilowie byli tradycjonalistami – klaustrofobiczny hol ciągnął się kilkanaście metrów aż do pustych wazonów, stojących po obu stronach portalu. Inspektor wyciągnął broń. Zbliżył się powoli do przejścia. Jeśli morderca chciał go zaskoczyć, mógł skryć się tylko w jednym miejscu, które stanowiło martwy punkt dla wchodzącego do sali pogrzebowej. W trakcie ceremonii w głębokiej wnęce stał kapłan, lecz doskonale nadawała się też na kryjówkę. Alan poczuł się tak, jakby znowu miał dziesięć lat. Bawił się z kolegami w chowanego, znikając w cmentarnych pieczarach i świeżo wykopanych grobach. Poczuł silny skurcz w brzuchu, jak wtedy, kiedy spoglądał na kamienne obramowanie wejścia, wiedząc, że za chwilę zza rogu wyskoczy roześmiany kolega. Przylgnął do ściany korytarza, ale wgłębienie nadal znajdowało się poza zasięgiem wzroku. Inspektor wziął głęboki oddech, błyskawicznie wpadł do środka, celując w stronę kryjówki pistoletem. Pokryta pajęczyną wnęka była pusta. Alan usłyszał cichy śmiech za plecami. Odwrócił się instynktownie, o mało nie naciskając spustu. Blade promienie latarki rozświetliły pobliski katafalk. Na sarkofagu, machając nogami, siedział rozbawiony mężczyzna, ten sam, który przyszedł do gabinetu Alana. Mężczyzna zeskoczył z trumny, poprawił garnitur i uśmiechnął się szeroko. – Cieszę się, że przyszedłeś, Alanie. Czyżbyś spodziewał się zasadzki? Chcę tylko pogadać. – Miło cię widzieć, śmieciu. Ręce do góry, pogadamy na komisariacie. – Twardy, zły glina – powiedział mężczyzna, grożąc palcem. – Szkoda tylko, że taki nieuważny, że taki nieprofesjonalny. Nieudacznik. – Za chwilę przedstawię ci twoje prawa. Jeśli po ostrzeżeniu nie wykonasz moich poleceń, będę mógł użyć broni. – Skończ cyrk, obydwoje dobrze wiemy, że wykonywanie obowiązków służbowych nie wychodzi ci najlepiej. Pogadajmy. Długi cień przemknął na lewo od Alana. Z rogu sali, niczym duch przechodzący przez ścianę, wyłoniła się Alice Maiden. – Alanie, on ma rację. Musimy porozmawiać – powiedziała, spoglądając poważnie na inspektora. – Ciebie też przejrzałem. Nie pracujesz dla policji. – Zgadza się – odpowiedziała rezolutnie. – Alice Maiden prowadziła bibliotekę szkolną w Briven. Kilka dni temu postanowiła udusić się plastikową torebką. Problemy miłosne, mniejsza z tym. – Alanie – powiedział poważnie Tomas Kurtz. – Przejdźmy do rzeczy. Nakierowałem cię na skradzione zwłoki kościelnego. Liczyłem, że wpadniesz na trop Holgera, ale pech chciał, że zostałem uprzedzony. Po tym, jak grabarz zdemolował twój gabinet, potrącił go samochód. Jesteś raczej strachliwą istotą, miałem nadzieję, że zastrzelisz starca, co zresztą zrobiłby każdy człowiek, widząc chodzącego trupa. Chwilę potem Hajmdal znalazł inne ciało. – Kto? – zapytał inspektor, zupełnie zapominając, że w środku nocy, na bezludnym cmentarzu wdał się w rozmowę z dwoma szaleńcami.

Adrian Zwoliński


opowiadania – Ja – powiedziała Maiden. – Tak to działa, Alanie. Do tego zostaliśmy zmuszeni, zresztą, jak wszystkie dawne potęgi. Kiedyś objawialiśmy się pod postacią płonących zwierząt albo olbrzymów, kiedyś czciły nas tysiące, a mocą ich wiary mogliśmy sprawiać cuda i niszczyć lub chronić ludzkie życia. Dziś wszystko, na co nas stać, zamyka się w przejęciu martwej materii, w żerowaniu na zgniliźnie. – Otchłań – powiedział niespodziewanie mężczyzna – o której czytałeś w przepowiedni to ja, Loki. Kojarzysz? – Koniec tych bredni, albo pójdziecie ze mną, albo… – Bóg ciemności i oszustwa. A przynajmniej kiedyś nim byłem. Teraz, jak widzisz, muszę ukrywać się w nadgniłych zwłokach samobójcy – mówiąc to, rozchylił koszulę, ukazując głęboką ranę, pokrytą zakrzepłą krwią. – Tomas Kurtz również cierpiał na nieodwzajemnioną miłość. Podobnie jak ty do swojej pracy. Widzisz, ja również lubię swoją pracę. Stary Forsvord natknął się na moje więzienie, na słój, w którym kiedyś uwięzili mnie bogowie. – Jesteś nie tylko kłamcą, ale i mordercą, Loki, ciesz się, że wtedy… – powiedziała Maiden, a jej oczy zalśniły w ciemnościach, niczym u kota. – Tak, dziękuję za miłosierdzie, przyjacielu, dziękuje! W każdym razie, drogi Alanie, Kurtz otworzył słój, uwolnił mnie i dał nadzieję. Dał nadzieję, że zrealizuję zadanie dane mi przez prastare bestie. Że wasz ród niewdzięczników, ludzi, spłynie krwią, a po spełnieniu słów przepowiedni powróci stary porządek. To znacznie prostszy sposób niż nakłonić was do porzucenia wiary w boga z pustyni. – Dlatego – przerwał mu Hajmdal – bogowie wyznaczyli mnie do powstrzymania tego potwora. Dlatego jesteśmy jak ciemność i światło. Muszę zabić krew z krwi, którą przelał Loki, by udaremnić jego plan, a póki to robię, jego ofiary nie karmią bestii. Takie są zasady. – Albo ktoś musi zabić któregoś z nas. Nie mamy już siły, by przejąć kolejne ciało, a sami nie możemy siebie skrzywdzić. Takie są właśnie zasady. I do tego byłeś nam potrzebny. Powiedzmy, że dogadaliśmy się z Hajmdalem. Wygrać miał ten, kto nakłoni cię do zabójstwa drugiego z nas. Cóż, okazałeś się za głupi. – Po co mi w ogóle o tym mówicie? – Bo mamy inny pomysł – odparł szybko Loki. – Łatwiej jest przejąć ciało, które stanowi część planu. To znaczy człowieka, który wiedział o przepowiedni. Dlatego bez większych oporów posiadłem Kurtza. Odkrył to Hajmdal, więc już wiesz, czemu poszukiwał ciebie tamtej nocy, kiedy trafił na posterunek. Chciał cię uświadomić… Widzisz, jesteśmy słabi. Wasze ludzkie życia są kruche. W każdej chwili możemy zginąć, nawet zupełnym przypadkiem, a w pojedynkę nie jesteśmy w stanie wcielić się w nowe ciało. Pomyśleliśmy, że jeśli staniesz się częścią planu, wspólnie damy radę przejąć kontrolę nad tobą. A potem… potem stoczymy wewnątrz Alana Elma równą walkę. Widzisz, nie jestem aż takim oszustem, jakim mnie wykreowaliście w waszych legendach, człowieczku. – Gdybyś nie był przyparty do muru, już dawno złamałbyś umowę. – Hajmdal – roześmiał się Loki – ranisz moje serce. Kiedy już wszystko wiesz, Alanie, musisz zginąć. To takie teatralne, wiem, ale nie mamy wyboru. Jeśli nas skrzywdzisz, będzie jeszcze starczyło nam sił, żeby jak zły duch zniszczyć twoje życie. Alan wystrzelił dwukrotnie. Maiden uderzyła o ścianę, Kurtz runął na bok i zastygł w bezruchu. Inspektor zakaszlał,

Horror w Eriksmal

splunął krwią. Rzeczywistość przechyliła się na bok, stracił równowagę, upadł na kolana. Ciało pulsowało cierpieniem, jakby ból miał zaraz rozsadzić skórę i wydostać się na zewnątrz. Alan nie wiedział, czy zabił dwójkę szaleńców, czy pradawnych bogów, czy nieznana siła niszczy go od wewnątrz, czy choroba postanowiła wyciągnąć swoje szpony. Wystrzelił odruchowo, dotknięty lękiem i bezradnością. Kiedy wreszcie dostał poważną sprawę, przez nieudolność doprowadził do śmierci niewinnych ludzi. W umyśle echem odbijało się słowo „nieudacznik”. Poświęcił wszystko dla tej pracy, chyba nawet samego siebie. Nie miał nic, oprócz świadomości, że jest nikim. Z trudem przewrócił się na plecy, dusząc się kaszlem. Niewidzialna obręcz zaciskała się wokół gardła Alana, sprawiając, że mrok katakumb, niemrawo rozświetlany przez turlającą się po ziemi latarkę, stał się częścią duszy. Coś w głowie inspektora skrzypnęło, a po chwili pękło. Lęk i bezradność przepełniły Alana. Wyprężył się, jęcząc dziko. Odchylił głowę i powiódł wzorkiem za SIGSauerem. Latarka zamigotała, bezgłośnie zgasła. Ciemność i chłód pochłonęły wszystko.

Adrian Zwoliński

Student prawa na UW. Wiceprezes Law&Art, współpracownik kancelarii prawnych, publicysta. Przewodniczący Zespołu do Spraw Kultury i Własności Intelektualnej Dom Wszystkich Polska oraz członek Towarzystwa Humanistycznego. Fan procedury cywilnej, własności intelektualnej i prawa handlowego. Wielbiciel literatury horroru, którą jak utrzymuje – niekiedy można pomylić z tekstem niejednej ustawy . Poza prawem interesuje go ekonomia, sztuka, religioznawstwo, które najchętniej zgłębia gdzieś między Himalajami a Żółtą Rzeką.

45


opowiadania

Radosław Żyszczyński Miauco Polo traci buty Ilustracja: Tomasz Bełzowski W samym sercu czarnej Afryki, tam gdzie trawiasta przestrzeń ciągnie się aż po horyzont, rządziła koronowana Lwica. Była władczynią oświeconą. Poddani mówili, że o jej mądrości najlepiej świadczy dwór przewyższający wszystkie inne, o jakich słyszano. Królowa miała na nim uczonego lekarza-szympansa, pawiana – znawcę nocnego nieba, słonicę z dalekich Indii w randze generała dzikiej kawalerii, papuzią poetkę Arę i wielu innych znamienitych rezydentów oraz dworzan; nie brakowało nawet małych Tarzanów płci obojga! Ale za największą gwiazdę uważano doradcę i wielbiciela królowej, kota Miauco Pola. Plotka głosiła, iż nie tylko zwiedził Euroazję, ale też przewędrował całą Ziemię wzdłuż, wszerz i wspak, a potem wybrał się na Marsa. Pogłoska prawdopodobnie mijała się z prawdą, niemniej kot i tak cieszył się zasłużoną sławą wielkiego podróżnika. Inne zwierzęta zwykle nie opuszczały rodzimego królestwa. Nic w tym dziwnego, skoro od północy sąsiadowało z włościami podstarzałego tyrana wszystkożercy, który zjadłszy kilku podróżników, uznał siebie za ziemskie wcielenie Aslana; a od południa graniczyło z królestwem bezwzględnych, czarnoskórych władców puszczy i autonomicznym księstwem pazernych lwów pracujących dla Walta Disneya i Hollywood. Ziemie od wschodu i zachodu oblewały oceany. Chociaż Miauco Polo nie potrafił unosić się w powietrzu czy na wodzie, w ptakach i rybach widział li posiłek, rozległe morza, dżungle i pustynie nie stanowiły dlań przeszkody w wędrówkach. Posiadał siedmiomilowe buty. Bez nich na zawsze pozostałby wielkim, puszystym kotem perskim. Pieściłby swoje białe futro na tandetnej kanapie uścielonej miękkimi poduszkami. Legowisko opuszczałby tylko po to, by przejść się do małej kuchni, najeść się karmy dla zwierząt i ukoić pragnienie. Jego właściciel, samotny i stary Krystian Cholewa, choć łatał buty, nie zasługiwał na miano solidnego rzemieślnika. Stali klienci płacili mu grosze za naprawę rzemyków do sandałów lub podklejanie podeszwy spękanego buta. Nie zlecali trudniejszych zadań, bo partaczył. Niemniej, od czasu do czasu zdarzali się naiwni, którzy przychodzili z poważniejszym zleceniem. Nieudacznik brał pieniądze za robotę, a potem migał się od przyjęcia reklamacji. Tłumaczył się rzekomym oporem materiału i złośliwością rzeczy martwych. Ale petenci nie ustępowali i rozłościwszy się, zostawiali zepsute obuwie. Niedouczony szewc nie wiedział, co począć. Niedoróbki przechowywał w swojej ciasnej kawalerce i patrzył przez palce na futrzaka bawiącego się porzuconymi kaloszami lub sznurówkami.

46

Tymczasem pupil nie próżnował pod nieobecność opiekuna, dzięki zabawie odkrył wspaniały artefakt, dalekosiężne czerwone kozaki z wysokimi cholewami. Gdy włożył w nie tylne łapy, odpowiednio splątał brązowe sznurówki i spróbował chodzić, nagle przeniósł się z samego centrum Warszawy na peryferie miejskiej aglomeracji. Oszołomiony próbował wrócić do swoich właściciela, lecz ciągle mu nie wychodziło, bo nie potrafił wymierzyć kroku. Stale lądował gdzieś z dala od mieszkania i swojego ukochanego legowiska. Zmęczony błądzeniem przysiadł na czerwonej ławce w parku. Otaczał go szpaler dębów ciągnący się wzdłuż długiej, cienistej alei. Tuż za drzewami leżał mały staw. Oprócz ptaków leniwie unoszących się na wodzie i kilku rudych wiewiórek na gałęziach okolicznych buków nie mógł wypatrzeć żywej duszy. Powoli zapadała letnia noc, doskonała pora do kocich rozmyślań. Zdjął buty, umył pyszczek i przeniósł się wraz ze swym skarbem do zawczasu wypatrzonej dziury w starym, spróchniałym dębie. Zwinął się w kłębek. Przypomniał sobie o opowieściach znajomego Mruczka. Według tego starego wygi – pomyślał ‒ istnieje doczesny, koci raj. Pełno w nim naiwnych myszy i rzek mlekiem płynących, ciepłych miejsc do wygrzewania się i życzliwych ludzi, którzy nie zagłaszczą cię na śmierć. Rozochocił się i następnego ranka ruszył w drogę. Wędrował długo, nasłuchał się ludzkich i kocich bajek ponad miarę i zmęczony starością zatrzymał się na dworze wspomnianej mądrej lwicy. Jakkolwiek tęsknił za rodzinnymi stronami, bo niepokoiła go pustka bezkresnej przestrzeni, nie zamierzał opuszczać czarnego lądu. Zamieszkał wraz z innymi dworzanami w jednym z nielicznych zagajników tworzonych przez baobaby i akacje. Z początku nie mógł przyzwyczaić się do wysokich temperatur, ale z czasem zaczął odczuwać chłód w cieniu drzew i zajął się doradzaniem podziwianej królowej. Nie mógł napatrzeć się na jej kocią godność, wyrażającą się w płynnych ruchach i myśliwskim kunszcie. Lwica bez większego trudu wydobywała z gęstwiny traw źrebię zebry lub małą antylopę nawet wtedy, gdy wszystkie inne wielkie koty nie umiały nic upolować. Rozkosznymi mruknięciami przywoływała do porządku swoje potomstwo. Pilnowała hierarchii. Nie pozwalała lwicom i ich grzywiastym partnerom wychodzić przed szereg. Pomimo podeszłego wieku emanowała siłą, potrafiła zawarczeć każdemu, kto spróbowałby podważyć jej jedynowładztwo. Miauco Polo czasami przymykał oczy i wyobrażał sobie, że nagle stał się znacznie większy, tak że może swój cień zlać z jej cieniem, zbliżyć brzuch do brzucha, ocierać się wśród traw, aż cień nowy powstanie, cień przynależny komuś, kto zasłynie

Radosław Żyszczyński


opowiadania z siły, mądrości i innych talentów. Potem z ledwie dostrzegalnym smutkiem w oczach odrywał się od marzeń o płodzeniu potomstwa i wracał do skromnego uczestnictwa w polityce. Dworskie rozgrywki nie kończyły się na balowaniu, spaniu, walce kocich frakcji i zjadaniu trawożernych niewolników, istot z założenia podległych i pozbawionych wszelkich praw. Istniały poważniejsze zadania niecierpiące zwłoki. Na przykład wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi zaczęli spajać swoje społeczeństwa więzami nowego rodzaju. Zastępowali spontaniczne, zmiennokształtne pieśni na cześć przodków lub sił natury literą. Przejawy ducha odrywały się od przeżyć pojedynczych stworzeń. Wiedziano już, jak śpiewano o plemiennym, naczelnym bóstwie rano, wieczorem i przed wiekami. Pamięć zaczęła sięgać dalej niż mityczne siedem pokoleń wstecz. Nareszcie zapisywano imiona tych, co zwykle ginęli w zapomnieniu, pomimo wielkości swoich czynów, wynalazków czy odkryć. Pismo zachowywało znaczenia słów trwalej niż pamięć, dając wiedzę, władzę i prestiż. Pełnoprawni mieszkańcy królestwa lwicy nie mogli pozostać obojętni wobec takich przemian. Wiedzieli już, że czarnoskórzy władcy puszczy nawrócili się na chrześcijaństwo. Nie chcieli od nich nowej wiary, bo Murzynów mieli za okrutników. Nie zamierzali zaakceptować myśli o człowieku z koroną stworzenia na głowie, bo jeśli ona w ogóle istniała, bezwzględnie należała się właśnie mięsożernym mieszkańcom sawanny. Z podobnych powodów odpadała lokalna liturgia wcielonego Aslana i popularny wśród lwów Disneya kult szklanych ekranów. Szukano czegoś bardziej tradycyjnego. Niektórym odpowiadał islam. Ale królowa i inne kocice nie chciały o nim słyszeć. Nie przystały na oddanie władzy swoim nieobliczalnym partnerom, a tym bardziej nie zaakceptowały noszenia dziwacznej zasłony na twarzy. Ich zdaniem nadawała się ona co najwyżej do ukrywania bujnych, samczych grzyw, a nie ich skromnego wyglądu. Najwyraźniej nic nie wiedziały o tym, że Proroka nazywano ojcem kotów, ponieważ nakazywał opiekować się tymi zwierzętami i spoufalał się z kotką Muezzą. Ale nawet gdyby usłyszały takie ciekawostki, prawdopodobnie nie przyjęłyby tej religii, bo nie potrzebowały żadnych ziemskich panów, nawet anielsko dobrych dla zwierząt. Lwica zwołała wieczorną naradę. Na miejsce obrad wybrała cień najwyższego drzewa w gaju. Na jego gałęziach zasiadły papugi i sępy. Te ostatnie bacznie rozglądały się po okolicy i wypatrywały niepożądanych ciekawskich. Tuż przy grubym pniu rozłożyła się ona, królowa lwów, a obok niej jej dzieci, siostry i bracia. Trochę dalej, w stosownej odległości, półkolami rozsiadły się hieny, pawiany, szympansy, słonie i inne zwierzęta. Obrady otwarto dwoma uroczystymi ryknięciami. Królowa przedstawiła problem i jej dworzanie wnet zaczęli szukać kogoś, kto bywał w dalekich stronach. Szybko przypomnieli sobie o nadwornym podróżniku i wywołali go. Mówią mu: – Radź w potrzebie! – Szukamy religii przeznaczonej kotom i innym inteligentnym stworzeniom. Nie chcemy słuchać o tym, jak to czarny człowiek jest od nas lepszy, bo ma świadomość śmierci i wierzy w swoje gusła. Brzydzi nas jego obłuda, zaliczanie totemicznych wybrańców w poczet własnego rodu i zjadanie ich od święta. Słyszeliśmy od zbłąkanych

Miauco Polo traci buty

wędrowców o najdojrzalszej i najbardziej wysublimowanej religii ‒ buddyzmie. Czy faktycznie zrównuje nas z człowiekiem i poucza o powszechnym zniesieniu cierpienia? Miauco Polo zamyślił się nad tym problemem; jeszcze nigdy nie pytano go o takie sprawy. Po dłuższej chwili milczenia stwierdził: – Łaskawa królowo i szanowni dworzanie goszczący pod tronowym baobabem! Człowiek gada o harmonii z naturą, szowinizmie gatunkowym, wegetarianizmie czy nirwanie… Ale w gruncie rzeczy prawi o świecie tak, by jego było na wierzchu. Świadczą o tym bajania, nawet te snute przez buddystów. Bohater legend niby korzy się przed przyrodą, naprawia zło lub rezygnuje z jedzenia mięsa. Ale tak naprawdę rośnie w dumie moralnego czynu, świadomości wyboru, odpowiedzialności za niższych i głupszych braci… Obruszył się na te podniosłe słowa jeden z dworzan, szympans, znany zwolennik reinkarnacji i diety beztłuszczowej. Licząc na gołosłowność mowy kota, poprosił o przedstawienie takiej opowieści. Ale ten tylko miauknął z rozkoszy na myśl o opowiadaniu znanych mu bajek i powiedział: – Proszę bardzo, mogę wam przeczytać i stosownie skomentować birmańską bajkę o wdzięcznych zwierzętach. Szympans, przeczuwając, co się świeci, już chciał wnieść sprzeciw, już zręcznie skakał po gałęziach i już sięgał do dziupli po zawczasu przygotowane zgniłe owoce zdatne do obstrzału politycznych przeciwników, gdy poczuł na swojej głowie pazury papug. W powietrzu rozległ się wrzask ptasich gardeł: – Aaa, wynocha, amatorze ptasich jajek! – Spadaj, obłudniku! – Won! Naszych dziupli nie oddamy! Cóż biedny szympans miał robić z ptakami na karku? Zwinnie przeskoczył przez gałęzie kilku drzew i tyle go widziano. Zaszył się gdzieś i rozmyślał nad swoim niepowodzeniem i przyszłą zemstą. Przeczuwał, że publiczność czeka na nią, bo przejrzała ptasi manewr. Skrzydlatym zależało na bajce, a nie jajkach czy gniazdach. Stąd też jedna z miłośniczek opowieści, poetka Ara, dumna z przegonienia szympansa, spisała słowa Miauco Polo w swoim notatniku. Dzięki niej wiadomo, co kot opowiadał (jego dzienniki i inne papiery spłonęły). Dawno temu – mruczał – wśród wysokich birmańskich gór mieszkała wdowa. Pomimo względnego bogactwa żyła samotnie w skromnym, odosobnionym domu wraz z pięcioma wiernymi sługami. Sama opiekowała się swoją jedyną pociechą, Woon Dawem, bo nie miała żadnych bliższych lub dalszych krewnych. Dokładała wszelkich starań, aby wyrósł na dzielnego i roztropnego mężczyznę. Chciała ujrzeć w nim spełnienie ojcowskich marzeń. Jedno z nich, jak mniemała, polegało na posłaniu syna do przyjaciół ojca. Wdowa miała nadzieję, że podzielą się oni z jej synem swoim doświadczeniem i nauczą dbania o majątek. Nie czuła się na tyle silna, by w świecie pełnym zagrożeń samodzielnie przysposabiać potomka do dorosłości czy dbania o dom i ojcowiznę. Wysłała więc Woon Dawa w daleką podróż. Dała mu na drogę sakiewkę pełną srebrnych monet i trzech służących. W tym miejscu Miauco Polo zrobił dłuższą przerwę, rozejrzał się po audytorium, sprawdzając, czy udało mu się wywrzeć na nim odpowiedni efekt. Zadowolony z siebie, dodał: – Widzicie już, jaki w Birmie mają stosunek do macierzyństwa. Matka jest pośrednikiem między zmarłym facetem a jego żyjącymi przyjaciółmi i tyle. Nie ma własnych marzeń o synu, a chociaż sama dobrze gospodaruje, nie ma

47


opowiadania

48

Radosław Żyszczyński


opowiadania odwagi i nie przekazuje synowi zdobytych umiejętności – mruknął z teatralną rezygnacją w głosie i kontynuował: – Woon Daw posłuchał matki i ruszył w drogę. Ponieważ odznaczał się czułym sercem i bystrym spojrzeniem, nie szedł jak ci, co mają klapki na oczach. Wzruszał się widokami gór i lasów, potokami spływającymi z ośnieżonych szczytów w szerokie doliny. Kiedy spotykał nieznajomego, życzliwie się uśmiechał i bił pokłony. Czule spoglądał na dzikie zwierzęta, które czasem pasły się nieopodal górskiej ścieżki. Czasami siadał pod drzewem i dla przyjemności słuchał ptasich treli. Z czasem jednak krajobraz się zmieniał, stawał się mniej dziki i urokliwy. Jego oczy zamiast gór i lasów oglądały pola pełne ryżu, szerokie trakty oraz licznych podróżnych. Młodzieniec wszystkie swoje doznania duchowe i estetyczne interpretował w świetle głęboko przeżywanych nauk Buddy. Nie bardzo podobało się to sługom matki, bo chcieli, by chłopak zgodnie z przykazaniem matki dotarł do przyjaciół ojca szybko i bezpiecznie. Ale Woon Daw znalazł na nich sposób… – Miauco Polo zrobił efektowną pauzę, po czym wyjaśnił. – W oryginale kieruje się samą litością, dobrocią serca i mądrością Buddy, musiałem coś zrobić z takim lukrem i brakiem napięcia. – Przez audytorium przeszedł krótki aplauz, po którym kot przemówił ponownie: – Pewnego razu Woon Daw zobaczył wychudzonego psa skamlącego z głodu. Jego pan, nieczuły na niedolę zwierzęcia, ciągnął zabiedzonego burka na grubym, żelaznym łańcuchu. Woon Daw uprzejmie poprosił go, aby zechciał mu odstąpić pupila w zamian za sto monet ze szczerego złota. Ten zgodził się chętnie i wnet Woon Daw odesłał swój nowy nabytek do domu wraz z pierwszym ze sług. Zdziwił tym swoją matkę. Nie wiedziała, który z przyjaciół ojca polecił młodemu człowiekowi kupno takiego nędznego stworzenia. Ale ona również poczuła zalecaną przez Buddę litość względem zwierzęcia i zaopiekowała się nim. Pies wkrótce wypiękniał, odzyskał siły i zaczął stróżować przy bramie… Nagle jedna z lwic warknęła: – Zwykle matki lepiej znają swoje dzieci. Gdyby, powiedzmy, mój mały litował się nad jaszczurkami, to pierwsza bym wiedziała… – Masz rację – odpowiedział Miauco Polo i natychmiast wrócił do głośnego czytania opowieści: – Wkrótce po zakupie psa Woon Daw zrobił kolejny interes – wydał dwieście szczerozłotych monet na żółtego kota cierpiącego w ciasnym, zamkniętym koszyku. Dzięki nowemu nabytkowi mógł kolejnego sługę odesłać do domu. Matka nie rozumiała, czemu przyjaciele męża namawiają jej syna na takie wydatki, niemniej bardzo odpowiadało jej nowe towarzystwo. Zwierzątka powoli stawały się członkami rodziny, czyli z założenia kimś lepszym nawet od najwierniejszego sługi. Ich towarzystwo ceniła sobie nie tylko ze względu na uprzyjemnienie wspólnej egzystencji. Widziała, jak kot zjada upolowaną mysz, a pies pilnuje obejścia. Tym razem przerwała jakaś papuga. – Nie ma jak miły i pożyteczny domownik w jednym. A mówią, że człowiek z rodziną dobrze wygląda tylko na zdjęciu. – Bo liczą się geny i pierdzielemy! – zaskrzeczała inna papuga, przekonana o swej uczoności. Po tej wymianie zdań zapadło kłopotliwe milczenie, bo nikt ze zgromadzonych nie znał się na fotografii i genetyce. Na szczęście, Miauco Polo ogarnął się po chwili i znów wszyscy skupili uwagę na jego opowieści.

Miauco Polo traci buty

– Matka Woon Dawa nie mogła jednak poradzić sobie z trzecim zwierzęciem nadesłanym przez syna, z młodą łasicą o pięknym futerku. Młodzieniec odkupił ją za kolejną setkę złotych monet od napotkanego myśliwego, a następnie nakazał ostatniemu słudze dostarczyć nabytek do domu. Matka Woon Dawa stanęła przed dylematem: albo zamknę futrzaka i zadam mu cierpienie, albo wydam mu na żer mój cenny drób, bo on nie ograniczy się do myszy czy innych szkodników. Po namyśle znalazła pośrednie rozwiązanie, wsadziła łasicę do klatki w zacienionej części ogrodu. Codziennie przynosiła jej jedzenie, ale zwierzątko pomimo jej zabiegów marniało w oczach. Zrezygnowana nie wiedziała, co robić. W końcu postanowiła posłuchać rady starego mnicha-żebraka, któremu zwierzyła się ze swojego problemu, gdy dawała mu jałmużnę w postaci miski ryżu. – W tym miejscu Miauco Polo uznał za stosowne dodać swój komentarz: – Nie dość, że sama mądrego rozwiązania znaleźć nie umie, to na dodatek nie zauważa problemu w mysim cierpieniu. Czyżby Budda o myszach nie myślał, gdy medytował? Cóż, zawsze znajdzie się nieszczęsne zwierzę… Wszyscy razem z Miauco Polem gardłowo wyśmiali niekonsekwencję człowieczych przekonań. Rechot zagłuszył współudział w fałszywym współczuciu. Myszami i innymi gryzoniami pogardzano nawet tutaj, w samowładnym królestwie zwierząt. Koci mówca poczekał, aż publiczność się wyszumi, uspokoi i znów zaczął głośno czytać. – Matka Woon Dawa dała łasicy jedzenie, otworzyła klatkę i pozwoliła jej pójść do lasu. Łasica najadła się i pobiegła między drzewa. Po jakimś czasie zasnęła. Chyba śniła jakiś umoralniający sen, bo gdy wstała, uznała, że musi wynagrodzić dobroć Woon Dawa. Wiedziona głosem sumienia ruszyła wzdłuż pobliskiego strumienia. Przy wodopoju znalazła zaciszne oczko wodne z małą, piaszczystą plażą, ulubione miejsce zabaw leśnych duszków. Zanurzyła łapki w ciepłej, przejrzystej wodzie. Taplając się, zauważyła wciśnięty między kamienie błyszczący pierścień. Rozpoznała w nim magiczny odpowiednik złotej rybki i dostarczyła go swemu wybawcy, by spełnił wszystkie życzenia. Królowa lwica zdziwiona takim obrotem akcji powiedziała – Niby dzika ta łasica, ale dziwnie głupia. Zamiast korzystać z pierścienia do woli i dzięki temu obdarowywać Woon Dawa podług dobroci własnego serca i rozumu, odnalazła go i powierzyła mu taki skarb! – Królowo, na tym wedle Birmańczyków polegała łasicza wdzięczność – odpowiedział kot i zabrał się za dalsze głośne czytanie. – Łasica poinformowała swego wybawcę o tym, jak należy korzystać z pierścienia. Zaleciła mu, by nigdy nie zdradzał jego tajemnicy, bo w przeciwnym wypadku cała magia z niego uleci… – Któż nie chciałby magicznego pierścienia, stoliczkanakryj-się, czapki-niewidki, a zwłaszcza siedmiomilowych butów? – odezwał się ktoś z tylnego rzędu. Kot udał, że nic nie zrozumiał z tej wypowiedzi i wrócił do snucia opowieści. Z początku mówił lekko poirytowanym głosem: – Czarodziejski pierścień pozwolił wybrańcowi losu postawić wspaniały pałac o strzelistych wieżach i wielki skarbiec po brzegi wypełniony złotem i drogimi kamieniami. Dzięki bogactwu Woon Daw stał się sławny, a nawet piękny, bo kiedy przystroił się w pachnące wieńce i jedwabne szaty, bez trudu rozkochał w sobie uroczą księżniczkę, córkę ościennego króla. Ożenił się z nią i żył w przepychu otoczony

49


opowiadania liczną służbą i niewolnikami. Cieszył się powszechnym szacunkiem. Czas spędzał na jeździe konnej, ucztowaniu w gościnie u bogatych sąsiadów i pieszczeniu swojej ukochanej żony. Niestety, zbytnia poufałość z kobietą była przyczyną jego nieszczęścia. Jakżeby inaczej? Pieniądze dają szczęście i pozwalają człowiekowi na wszystko – ironicznie skwitował kot i kontynuował głośną lekturę: – W okolicy mieszkał chciwy oszust, chytry przebieraniec podający się za pobożnego mnicha. Pewnego razu, podczas nieobecności męża, księżniczka gościła go w swoich progach. Dowiedział się o pierścieniu Woon Dawa i przekonał księżniczkę, aby pożyczyła go od męża. Potem poszło mu jak z płatka. Zagrawszy na kobiecej próżności, nakłonił dziewczynę do pokazania mu pierścienia, po czym wyrwał go jej i uciekł, przemieniwszy się we wronę. Poleciał hen, daleko, na bezludną, śródmorską wyspę… Królowa lwica przerwała mówcy i sarkastycznie stwierdziła: – Pamiętajcie, moje drogie, mężów można kochać, ale nie rozweselać błyskotkami; niech się nudzą, opalając tyłki na słoneczku! – I oddała głos lektorowi: – Wkrótce potem – zaczął Miauco Polo – księżniczka wypłakiwała swój żal na ramieniu małżonka, a ten wybaczył jej i pogodził się ze stratą. Tymczasem wieść o nieszczęściu doszła do kota, który dalej żył w domu wdowy i pamiętał o dobroci Woon Dawa. Postanowił mu się odwdzięczyć i wyruszył w drogę. Wędrując, natrafił na jeziorko, w którym łasica znalazła pierścień. Tym razem nie było ciche i spokojne, kąpały się w nim hałaśliwe rusałki. Zostawiły one na brzegu pod krzaczkiem swoje naszyjniki z pereł. Kot wiedział trochę o zwyczajach magicznych stworzeń. Zakradł się cicho od tyłu, sięgnął łapką tuż przy ziemi, porwał perły ze sobą i schował gdzie indziej. Rusałki nie zdołały powstrzymać kociej kradzieży i wnet błagały go o oddanie skarbów. W zamian oferowały przysługę. Sprytny kot zażądał, aby stworzyły magiczne przejście na śródmorską wyspę złodzieja. Jak za dotknięciem różdżki, wśród drzew zjawiły się uchylone drzwi. Kot przeszedł przez nie i znalazł się w domu fałszywego mnicha. Ten zaś spoczywał na podłodze. Cuchnął piwem i chrapał. Jego ręce leżały bezładnie, a cudowny pierścień sam zsunął się z palca. Nie było więc żadnego problemu w zabraniu go i uwięzieniu złodzieja na wyspie… – A oddał inny złodziejaszek rusałkom to, co zabrał? – spytała jakaś znudzona papuga. – Baśń o tym milczy – odpowiedział kot. Dodał: – Moim zdaniem, dzieje się w niej już naprawdę niewiele… W międzyczasie, gdy mój krewniak odzyskiwał pierścień, pies przeniósł się do komnat Woon Dawa i obronił go przed włamywaczami katrupiącymi ofiary na prawo i lewo. Z tego powodu powstał spór o zaszczyty między łasicą, kotem i psiskiem. Wygrał ten ostatni, bo odwdzięczył się ratowaniem życia, a nie gonitwą za źródłem bogactwa utożsamionego ze szczęściem. Nie mówił skromnie i z pokorą o swej wdzięczności tak, jak kot i łasica, lecz przemawiał z mocą przynależną kochającemu zwierzakowi. Brr, co za okropna i niesprawiedliwa historia. Kot, zmęczony czytaniem na głos, położył się obok jednej z lwic i zwinął w puszysty kłębek. Przyszedł czas na ocenę buddystów przez pryzmat ludowej opowieści, a to niespecjalnie go interesowało, bo miał wyrobioną opinię. A gdy tak właśnie układał się do półsnu, cały dwór rozważał, co jego opowieść mówi lub czego nie mówi

50

o kulturze buddyjskiej. Tęgie, zwierzęce głowy stawiały sobie pytanie, gdzie szukać religii godnej lwa, skoro buddyzm raczej odpada? Nikt nie zauważył, jak powoli zapada noc, a wróg Miauco Pola, przegoniony przez papugi szympans, wrócił na zebranie z tobołkiem pod pachą i szepcze coś do ucha królowej. Ta po chwili budzi podróżnika z zasłużonej drzemki i woła do siebie. Kazała mu stanąć twarzą w twarz ze sobą, z mrużyła oczy i przemówiła: – Dla Ciebie wszelkie zrównanie człowieka ze zwierzęciem jest podszyte wywyższeniem się dwunożnej, nagiej małpy nad resztę stworzenia. Dobrze rozumiałam twoją myśl? ‒ Tak, jaśnie pani – odpowiedział kot, nie wiedząc, do czego zmierza królowa. ‒ I bardzo ci to wadzi? – spytała lwica jeszcze bardziej zwężając swoje ślepia, które złowróżbnie błyszczały wśród nocy. ‒ A jakże! – odpowiedział szybko, bez zastanowienia, bo czuł, jak oblatuje go strach. ‒ To pomogę, zabieram twe buty, Miauco Polo. Uszyła je przecież ludzka ręka, a nie kocia łapa! ‒ Ale… ‒ Rozdziawił swój pyszczek ze zdumienia… Na próżno, głos zamarł mu w gardle. Lwica jednym ruchem łapy sięgnęła po jego ukochane buty przyniesione przez usłużnego szympansa, założyła je i odtąd nie widziano jej na sawannie. Poszła w świat, podobno po dziś dzień szuka w księgach i bibliotekach mądrych pism. Zgłębia nauki pomocne przy rozwiązywaniu ludzkich problemów wtłoczonych w koci świat. Któż zatem nosi koronę stworzenia?

Radosław Żyszczyński

Rocznik 86. Wrocławianin. Stypendysta Fundacji Kiwanis. Laureat VI mazowieckiego konkursu małej formy literackiej „Sekrety Żaru”. Zadebiutował na łamach Frondy opowiadaniem „Prawdziwy Orfeusz”. Ukończył studia magisterskie z zakresu filozofii. Kontynuuje naukę, doktoryzując się. Oprócz prozy pisze wiersze i teksty popularnonaukowe. Można je znaleźć w Akancie i na portalu Histmag.org. Aktualnie pracuje nad obszernymi esejami o Tadeuszu Kotarbińskim, Fryderyku Nietzschem i Jarosławie Marku Rymkiewiczu. W wyborze tematu często kieruje się chęcią konfrontacji z cudzymi poglądami. Przyszłość wiąże z pisaniem. Fantastykę uznaje za szacowny gatunek literacki. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro za najważniejszą książkę swego dzieciństwa uważa „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa.

Radosław Żyszczyński



Galeria

Irulana

Rysować lubiłam od dziecka, nie poszłam jednak do artystycznej szkoły, bo myślałam, że nie będę miała po tym pracy. Stało się jednak inaczej i w tej chwili moją pracą jest robienie ilustracji na zamówienie. Jestem samoukiem, zaczęło się od tego, że chciałam tworzyć fan arty ulubionych bohaterów. Używam tabletu i Photoshopa. Jest to dla mnie świetne urządzenie, gdyż mogę godzinami dopieszczać detale. W tej chwili pracuję nad rożnym projektami, takimi jak gry, kartki i okładki książek. Miło jest zamienić swoje hobby w pracę.

Prawa autorskie do wizerunków postaci przedstawionych w pracach są zastrzeżone i należą do osób zlecających ich wykonanie. Dalsze rozpowszechnianie i kopiowanie bez wiedzy autorki jest zabronione.

52

Irulana


galeria

Galeria

53


galeria

54

Irulana


galeria

Galeria

55


galeria

56

Irulana


galeria

Galeria

57


galeria

58

Irulana


galeria

Galeria

59


Recenzje

Recenzje Sean Howe „Niezwykła historia Marvel Comics“

Okładka: Robert Sienicki Wydanie: I Data wydania: Listopad 2013 Tytuł oryginału: Marvel Comics: The Untold Story Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski Oprawa: twarda Format: 140 x 205 mm Stron: 512 Cena: 59,90 zł Wydawnictwo: Sine Qua Non ISBN: 978-83-7924-081-4 Marvel, jedna z największych oficyn komiksowych na świecie, jest zarazem jednym z tych wydawnictw, które były nie tyle wyznacznikiem pewnych zmian w kulturze amerykańskiej, ile wręcz ją kształtowały. Nie będzie zbytnią przesadą, jeśli powie się, że uniwersum Marvela, zasiedlone przez niezliczone postaci o nadprzyrodzonych mocach, jest swoistą mitologią naszych czasów. Archetyp superbohatera przeniknął niemal każdą dziedzinę dzisiejszej kultury i dotarł do prawie każdego zakątka świata. Można zrozumieć, że nie wszyscy wiedzą, kto to Stan Lee, Jack Kirby czy Steve Ditko, ale trudno dziś znaleźć kogoś, kto nie słyszałby o Fantastycznej Czwórce, Spider-Manie czy Hulku. Wydawnictwo Sine Qua Non, od pewnego czasu badając grunt pod nogami na niepewnym w dalszym ciągu rynku komiksowym, przygotowało wszystkim fanom obrazkowych

60

historii nie lada gratkę. Tytuł książki Seana Howa, „Niezwykła historia Marvel Comics”, mówi sam za siebie. Nowojorski autor przybliża w swojej publikacji historię Marvela, opisując jej początki, złotą erę amerykańskiego komiksu, kolejne fale trudności i wybijania się na szczyty, aż do historii najnowszej, kiedy to funkcję redaktora naczelnego otrzymał Axel Alonso. Oficjalna historia Marvela, wyłaniająca się z kącika redagowanego przez Stana Lee w komiksach, była sielska i wręcz cukierkowa. A przy okazji nudna jak flaki z olejem. Wesoła „Zagroda” pracowała w pocie czoła i z pieśnią na ustach nad kolejnymi losami bohaterów. Radosna atmosfera i uczucie przyjaźni i życzliwości nie opuszczało Marvelowskich biur ani na moment. Na szczęście Sean Howe reklamuje swoją książkę jako historię nieautoryzowaną. I obraz wydawnictwa, jaki staje przed czytelnikiem, wcale do najprzyjemniejszych nie należy. Lata działalności wydawnictwa obfitowały w skandale, kolejne procesy o prawa do postaci, wyzysk twórców i zwykłą ludzką zawiść. Oczywiście ogromną krzywdą byłoby mówienie, że jedynie Marvel grał nieczysto. Wielki boom na komiksy w latach 30. i 40. XX wieku przyniósł spore dochody wydawnictwom, które często zapominały o twórcach postaci (zgodnie z podpisanymi umowami, jasno określającymi wyłączne prawa wydawcy do superbohaterów). DC Comics wcale nie było lepsze. Ot, takie podłe czasy. Z biegiem lat sytuacja artystów ulegała poprawie, choć oczywiście zmieniała się wraz z kaprysami czytelników, którzy raz to kupowali komiksy na potęgę, raz to odwracali się od przemysłu plecami. To, o czym Kirby i Ditko nie śmieli nawet marzyć, w czasach Todda McFarlane’a było już normą. Złoty wiek dla twórców wywindował ich do roli mega gwiazd, zarabiających krocie, zapraszanych na imprezy i korzystających ze wszelkich wygód doczesnych. Książka amerykańskiego dziennikarza napisana jest bardzo sprawnym i przystępnym językiem. Jednocześnie oparta jest na solidnej bazie dokumentów i wywiadów. Howe dotarł do wielu twórców, zarówno tych, którzy pracę w Marvelu wspominają jako cudowne lata, jak i tych, którzy z wydawnictwem nie chcą mieć nic wspólnego. Autor nie słodzi, często przytaczając bardzo bolesne słowa na temat branży. Jest o tyle smutniejsze, że niejednokrotnie czytelnik, ceniący sobie czystą rozrywkę płynącą z lektury ulubionych komiksów, nawet nie zdawał sobie sprawy, w jakich bólach one powstawały. Książka Seana Howe’a to idealna lektura dla każdego fana amerykańskiego komiksu. Ta łyżka dziegciu w beczce komiksowego miodu wydobywa na wierzch niewygodną prawdę o branży, tworząc pełniejszy obraz największego wydawnictwa komiksowego świata. W pełni zasłużona nagroda Eisnera za najlepszą książkę o komiksach w 2013 roku. Karol Sus

Recenzje


recenzje Terry Pratchett, Stephen Briggs „Żółw przypomniany. Przewodnik po Świecie Dysku uaktualniony aż do „Niucha””

Tytuł oryginału: „Turtle Recall: The Discworld Companion …so far“ Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Wydawca: Wydawnictwo Prószyński i S-ka ISBN: 978-83-7839-658-1 Liczba stron: 536 Format: 142 x 202 mm Cena: 32 zł Data wydania: 2013 Śmieszna sprawa z tym Światem Dysku, bo przyznam się bez bicia, że miałam doń dwa podejścia. Pierwsze (z losowo wybranymi „Piramidami” na start) zakończyło się absolutną klęską, poczuciem rozczarowania i beznadziei. W efekcie, omijałam z daleka „książeczki z paskudnymi okładkami” przez długie lata. Następne podejście (już po bożemu, czyli od pierwszego tomu) sprawiło, że stałam się wiernym, długoletnim fanem, który na książki Terry’ego Pratchetta wyczekiwał niecierpliwie, a w przypływie desperacji kupiłam nawet terminarze i kolekcjonerskie albumy… bo czemu nie? Niestety, nawet pamięć wiernego fana zaczyna z czasem zawodzić. A gdy mówimy o serii składającej się z tylu pozycji, że przeznaczyłam dla nich odrębną, około metrową półkę, to naprawdę ciężko połapać się później w fabularnych niuansach. Nie będę zatem dłużej ukrywać, że przewodnik jawił mi się jako pomysł kapitalny… i że opinię tą podtrzymuję po szczegółowym zapoznaniu z treścią. W miejscu tym pominę opis, na czym unikatowość Świata Dysku polega (że żółw, że słonie i płaskie to wszystko, itd.), zwracam się bowiem do kolekcjonerów i miłośników. Bądźmy szczerzy: jeśli potrzebujecie przewodnika, to znaczy, że przynajmniej z kilkoma tomami mieliście do czynienia, a jeśli nie – to zamiast czytać niniejszą recenzję, poszukajcie najpierw „Koloru magii” w księgarniach czy bibliotekach. „Świat Dysku przypomniany…” składa się bowiem

Recenzje

w 90% z haseł, które w charakterystyczny, dyskowy sposób wyjaśnią nam, kim były poszczególne osoby, opiszą miejsca i przedstawią historyczne wydarzenia. Oczywiście, w pierwszym, wrednym odruchu chciałam przyłapać autorów na lenistwie i zaczęłam sprawdzać nawet mało istotne fakty i trzecioplanowych bohaterów… Ale T. Pratchett i S. Briggs nie dali mi mściwej satysfakcji i przejrzeli podstęp. Niniejszym zaręczam zatem, że indeks jawi się jako nieprzyzwoicie kompetentny. Przewodnik jest tak rzetelny i przemyślany, że musi stanowić świadectwo strasznej arogancji autorów, niezdrowej pracowitości i sumienności, która, jak powszechnie wiadomo, w nadmiarze szkodzi zdrowiu. Dlatego, od czasu do czasu, trzeba przecież ułożyć kolorystycznie spinacze, zrobić samolocik z dokumentów firmowych czy chociaż uratować budynek i współpracowników, rozbrajając miny w „Saperku”… Pfff… Mamy zatem podsumowanie wszystkich, najważniejszych serii. Znajdziecie sporo na temat wiedźm, strażników, lordów i dam, znanych i lubianych przez wszystkich gildii, a wśród nich hasła dotyczące trucizn, ras, a nawet koncepcji filozoficznych panujących na Dysku. Niektóre bardzo lakoniczne, inne rozbudowane na kilka stron, opatrzone pomocniczymi ilustracjami. Za wyjątkowo trafny pomysł uważam odwoływanie się do książkowych opisów, stąd np. w haśle poświęconym Magrat Garlick znajdziemy takie cudeńka jak: „Żona Verence’a II. Pobrali się po krótkim romansie, któremu stale groziło wygaśnięcie, jako że główni zaangażowani byli nieodmiennie zbyt zakłopotani, by się do siebie odezwać. Coś jednak musieli sobie powiedzieć, ponieważ ostatnio spłodzili dziedziczkę – księżniczkę Esmeraldę Margaret Uwaga na Pisownię (nie pytajcie)”. W przypadku zaś mniej istotnych fabularnie postaci ograniczono się do bardziej treściwego podejścia: „Vincent Niezniszczalny. (hasło – przyp. red.) Popełnił samobójstwo, wchodząc do Załatanego Bębna i przedstawiając się jako Vincent Niezniszczalny”. Aż dziwnie się przyznać, że można spędzić długie godziny nad lekturą „słownika” – bez przygotowywania do egzaminów językowych. Pozostałe wspomniane 10% to w zasadzie dodatki: wywiad z T. Pratchettem, gdzie powtórzono chyba wszystkie, doskonale znane fanom pytania, trochę o listach, wtręt o barierach językowych i trudnościach w tłumaczeniu, aż wreszcie… opis zasad gry w „Okalecz Pana Cebulę”. Pomimo mojego sporego doświadczenia w czytaniu wszelakich instrukcji do gier planszowych i karcianych – nie jestem pewna, na ile przedstawione zasady są w ogóle grywalne, a na ile stanowią jedynie rodzaj żartu. Podejrzewam, że potrzebne byłyby jakieś większe testy, ale nie wiem, czy mam dość samozaparcia i chęci. Może gdyby wydano jakoś kolekcjonerską talię… Kto wie? „Przewodnik Żółw Przypomniany…” oceniałabym w kategorii gadżetu. Fajniej go mieć, niż nie mieć. Nie znaczy to jednak, iż jest produktem niezbędnym do lektury, czy w jakikolwiek sposób wpłynie na wasz odbiór serii. Ja co prawda sporo postaci i faktów zdołałam już pozapominać, ale wierzę, że gdzieś tam żyją na świecie fani, którzy są w stanie odpowiedzieć na pytanie, czym jest Zmokberg, a kim lord Henry Snipps. Jeśli więc nie jesteście aż tak zaangażowanymi dyskoholikami, możecie postrzegać „Przewodnik” jako książkę całkiem przydatną. I takim właśnie osobom pozycję tą z czystym sumieniem polecam. Lucyna Markowska

61


Recenzje Łukasz Orbitowski „Szczęśliwa ziemia”

Data wydania 23 października 2013 Autor: Łukasz Orbitowski Wydawca: Sine Qua Non ISBN 978-83-7924-086-9 Liczba stron: 384 Cena: 39,90 Uważaj na życzenia, albowiem mogą się spełnić i obrócić przeciwko tobie. Nad dolnośląskim miasteczkiem zawisł cień zamku – i cień złej famy – a trudna do sprecyzowana „dziwność” na dobre opanowała okolicę. Wydawałoby się: miejsce jak każde inne, pełne nieudaczników, dorobkiewiczów, kochanków, marzycieli, samozwańczych eksperymentatorów, spiskowców, pijaków i obrońców ładu, a jednak kto tu zajrzy choć raz, nie zapomni o Rykusmyku. Ci natomiast, którzy urodzili się tutaj, na tym skrawku „szczęśliwej ziemi” między zamkiem, rynkiem a zalanym kamieniołomem, będą próbować małych i dużych ucieczek aż pewnego dnia zrozumieją, że nie oddalili się od Ryku nawet na krok. Bo żeby stąd uciec, najpierw trzeba zmierzyć się z tym, co mieszka w podziemiach zamku… albo we własnej głowie. Pięciu przyjaciół, pięć melodii: jedna urwana w połowie taktu („Chciałbym, żeby to wszystko się skończyło”), druga drżąca i trochę rozpaczliwa („Niech znikną […] Nika i ten bachor”), trzecia wściekła, mocna, oparta na marszowym rytmie („Kasa, w porządku? […] Więc furę szmalu poproszę”), czwarta pełna namiętności i tęsknoty („Tylko miłość”) i piąta, która zamiast koić słuchacza – przeraża go do szpiku kości („Chciałbym przestać słyszeć”). Chłopcy mają po dziewiętnaście lat i całe życie przed sobą. Chcą

62

wyjechać z rodzinnego Rykusmyku na studia, do pracy, żeby kogoś pokochać, coś zdobyć, z czymś wziąć się za bary, ale wydarzenia ostatnich wakacji zmieniają wszystko. Ktoś stchórzy, ktoś zrezygnuje z marzeń, ktoś inny zaryzykuje własną głowę, żeby osiągnąć sukces – nic już nie będzie takie, jak przedtem. Ludzie od wieków schodzą do podziemi, żeby prosić tajemne moce o pomoc, wsparcie, gwiazdkę z nieba, ale nie każdy zdaje sobie sprawę z ceny, jaką przyjdzie mu za to zapłacić. Spełnione życzenia drogo kosztują. Czasem wymagają krwawej ofiary. Nowa powieść Łukasza Orbitowskiego to ukłon w stronę realizmu magicznego, miks realiów Polski lat 90-tych i tej współczesnej z elementami fantastyki, które przenikają prozę na wskroś. Wędrujemy po świecie pełnym znaków, podwójnych den i powiązań widocznych tylko wtedy, gdy spojrzy się na nie pod odpowiednim kątem. Niepiękni trzydziestoletni zmagają się ze sobą i z rzeczywistością, a w dodatku ciąży nad nimi coś, co z braku innych określeń można by nazwać fatum. Fatum małego miasteczka, z którego się pochodzi, fatum błędnych decyzji, podejmowanych zbyt szybko; fatum niesprzyjających okoliczności, trudnych czasów i własnych strachów, zmuszających do kręcenia się w kółko. Niekończący się piruet. Czy powrót do przeszłości, do punktu zero, pozwoli bohaterom książki zamazać grzechy i zacząć wszystko od początku? Odpowiedź może być tylko jedna. Człowiek zostaje sam na sam z własnymi potworami i nawet, jeżeli w końcu uda mu się je wyplenić, wymieść do czysta spod łóżka czy z lochów pod zamkiem, jego problemy wcale nie znikną. Wręcz przeciwnie, zniknie tylko kozioł ofiarny (a może raczej byk?), na którego do tej pory zrzucało się odpowiedzialność. „Szczęśliwa ziemia” (swoją drogą, trudno o bardziej przewrotny tytuł), to książka przesycona pesymizmem, bogata w treść i stworzona do analizowania, a jednocześnie silnie działająca na wyobraźnię. Po Rykusmyku wędrują szaleńcy i święci, groza wkrada się w codzienne życie – naznacza krwawym piętnem prowincjonalnego gliniarza, uwzniośla szaleństwo handlarza starociami, splata aureolę nad głową miejscowej wariatki. Bohaterowie są ludźmi z krwi i kości oraz na innym poziomie znaczeniowym, archetypami, od zawsze obecnymi w pamięci zbiorowej. Powieść Łukasza Orbitowskiego można czytać na wiele sposobów, za każdym razem znajdując w niej coś nowego i wartego uwagi. Każda kolejna książka Orbitowskiego to skok w nieznane, eksperyment i zaskoczenie dla czytelnika. Krok naprzód. Na koncie tego pisarza znajdziemy płody bardziej udane i potomstwo Frankensteina – jak to zwykle bywa w przypadku autora o większym dorobku – jednak wszystkie zwracają uwagę oryginalnością fabuł i „mięsistością” prozy, która nie ucieka ani od kolokwializmów, ani literackich skojarzeń. „Szczęśliwa ziemia” to produkt końcowy pisarskiej drogi – a raczej jednego z odcinków tej drogi, bo przecież Orbitowski nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. To nie jest proza czysto rozrywkowa, bazująca na klimacie grozy. Mamy do czynienia z utworem nie tylko dobrze skonstruowanym (co wcześniej nie należało do mocnych stron tego autora), ale i dojrzałym treściowo, mieniącym się znaczeniami. Krótko mówiąc – z powieścią wartą uwagi. Z gorzką, ale i fascynującą, wiwisekcją rzeczywistości. Natalia Bilska

Recenzje


recenzje Piotr Jezierski „Siła Strachu. Wpływ Apokalipsy i lęków zimnowojennych na wybrane nurty kultury popularnej”

Wydawnictwo: Katedra Wydawnictwo Naukowe Data wydania: 2012 Liczba stron: 228 ISBN: 978-83-63434-00-7 Oprawa: miękka XXI wiek rozczarowuje na wiele sposobów, jednak co najbardziej rzuca się w oczy, gdy przyjrzymy się współczesnej cywilizacji, to wszechogarniające poczucie schyłkowości epoki. W odróżnieniu od dziewiętnastowiecznego boomu technologicznego, kolejne nowinki przyjmowane są bez entuzjazmu, wręcz z obojętnością. Wydaje się, że ludzkość powoli dociera do kresu swoich możliwości, odhaczając na liście kolejne pozycje, umieszczone tam przez własnych przodków. Zmęczona tempem i jakością życia oraz wtórnością kultury ludzkość utraciła sens teraźniejszości, a co za tym idzie − nie widzi także dla siebie przyszłości. Wszystko, co ważne, piękne lub wartościowe, już się wydarzyło. Dekadenckie nastroje znajdują swoje odbicie w mediach i kulturze popularnej, gdzie sukcesy święcą kolejne produkcje osadzone w konwekcji postapokaliptycznej. Ich rosnąca z każdym rokiem popularność, łatwość, z jaką przemieniają głęboko zakorzeniony lęk w codzienna rozrywkę, zwróciły uwagę kulturoznawcy Piotra Jezierskiego. W eseju „Siła Strachu” autor podjął się zebrania i analizy współczesnych wersji biblijnej Apokalipsy w oparciu o filmy, książki, gry i komiksy z kręgu − szeroko rozumianej − fantastyki naukowej. Wśród omawianych tytułów znalazły się zarówno dzieła klasyczne oraz najnowsze superprodukcje, jak i nieco już zapomniane pozycje, które wywarły istotny wpływ na kształtujący się od lat 50. XX wieku gatunek. Jezierski wykazuje się świetną znajomością tematu i nie ukrywa osobistego zaangażowania. Jak zauważa na wstępie, powstanie książki było dla niego na równi procesem badawczym, co magicznym, mającym na celu „odczarowanie apokaliptycznego lęku”. Pierwsze strony książki przybliżają genezę nurtu fantastyki postnuklearnej. Autor przenosi czytelnika do początków ludzkości, przez wieki średnie aż po okres zimnej wojny, gdy w obliczu rozwoju broni masowej zagłady atawistyczny lęk jednostki przed śmiercią przybiera w powszechnej świadomości formę militarystycznego kataklizmu,

Recenzje

kładącego kres znanej cywilizacji. Ciekawie wyeksponowane zostało przez autora znaczenie zrzucenia ładunków atomowych przez Stany Zjednoczone na Hiroszimę i Nagasaki oraz awaria reaktora w Czarnobylu. Doświadczenia te bezpowrotnie zmieniły sposób myślenia ludzkości o własnym końcu i jej stosunek do przyszłości. Dobrze znany w cywilizacji Zachodu, ale odnajdywany także w innych kulturach − już od starożytności − motyw Dnia Sądu Ostatecznego jako ingerencji sił nadprzyrodzonych, ustępuje stopniowo miejsca wizji cywilizacyjnego samobójstwa. Współczesny Armagedon sprowokowany niszczycielską działalnością człowieka nie niesie jednak obietnicy nadejścia Tysiącletniego Królestwa, a wraz z nim − czasu powszechnej szczęśliwości. Ocalali z katastrofy zmuszeni są stanąć do walki o przetrwanie na zgliszczach znanego sobie świata. W kolejnych rozdziałach Jezierski śledzi przemiany w sposobie kształtowania postnuklearnego bohatera po obu stronach Żelaznej Kurtyny i widzianej jego oczami rzeczywistości, odnosząc je do popularnych w ostatnim czasie futurystycznych spekulacji, jak transhumanizm czy hipoteza Gai. Tu na uwagę zasługuje przede wszystkim drobiazgowa analiza filmowej trylogii Georgea Millera, „Mad Max”. Reżyser ukazał w niej stopniową degradację szczątków ludzkości na podstawie losów głównego bohatera, który z szeryfa walczącego z ulicznymi gangami spada na sam dół nowej drabiny społecznej. Mimo że „Siła strachu” ukazała się w serii wydawnictwa naukowego, utrzymana jest w konwencji publicystycznej. Swobodny język i lekki styl Piotra Jezierskiego sprawiają, że jest lekturą przystępną dla osób niekoniecznie związanych ze środowiskami akademickim. Z prawdziwym zainteresowaniem pokonuje się kolejne rozdziały, w których autor dzieli się z czytelnikiem swoimi przemyśleniami i doświadczeniami. Jednak ze względu na niewielką objętość i dość dużą liczbę poruszonych w niej kwestii pozostawia pewien niedosyt. Stanowi raczej punkt wyjścia do własnych poszukiwań w temacie. W tym pomocne z pewnością okażą się obszerna biblio- i filmografia na końcu publikacji oraz rozbudowane i rzeczowe przypisy. „Siła Strachu” to tytuł, który obowiązkowo powinien znaleźć się w biblioteczce każdego fana produkcji osadzonych w realiach postapokaliptycznych, Wierzę jednak, że obok esejów Piotra Jezierskiego nie pozostaną obojętni również czytelnicy zainteresowani współczesną kulturą i historią, gdyż książka w nietuzinkowy sposób pokazuje, jak procesy zapoczątkowane przed blisko pięćdziesięcioma laty, wnikając do kultury masowej pod postacią wizji końca świata, ukształtowały nie tylko naszą rzeczywistość, ale także sposób, w jaki patrzymy w przyszłość. Piotr Jezierski (ur. 1978) − z wykształcenia realizator filmowo-telewizyjny i kulturoznawca. Zawodowo − redaktor telewizyjny oraz dziennikarz. Jako eseista i prozaik publikował między innymi w „Kulturze Współczesnej” i „Czasie Kultury”, felietonista IBPP. Współtworzył kwartalnik literacko-artystyczny „Skafander”. Naukowo zainteresowany powiązaniami historii, mitologii, filmu i nowych mediów oraz wątkami fabularnymi w kulturze współczesnej. Doktorant na ISD w SWPS w Warszawie, pracuje nad rozprawą opisującą związek myślenia człowieka pierwotnego z reakcją współczesnego widza na film. Magdalena Mińko

63


Recenzje Maciej Parowski „Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40”

Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok wydania: 2013 Ilość stron: 474 ISBN: 978-83-77850-218-7 Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami Format: 155 x 225 JW „Burzy” Macieja Parowskiego mamy okazję zapoznać się z kolejną alternatywną wariacją dotyczącą historii Polski. W ostatnim czasie na rodzimym gruncie literackim to temat niezwykle popularny, który na swój sposób przerabiali chociażby Jacek Dukaj czy Marcin Wolski. Parowski – długoletni redaktor naczelny oraz kierownik działu prozy polskiej „Fantastyki”(później „Nowej Fantastyki”) – w przeciwieństwie do wielu innych podobnych prób, wykorzystuje nieograniczoną możliwość ingerencji w przeszłość nie tyle po to, aby tragedie i cierpienia naszego narodu przekreślić fantastyczną wizją militarnych zwycięstw polskiej armii, lecz żeby poruszyć zupełnie inną nutę. Nutę kultury, sztuki, filozofii, wspaniałej myśli rodzącej się pośród nowego pokolenia Polaków, które w rzeczywistości zostały brutalnie stłumione przez wojnę i jej konsekwencje, a u Parowskiego mogą wreszcie wybrzmieć pełnią dźwięku.

64

W wyniku ulewnych deszczy i burz natarcie niemieckiej armii na Polskę we wrześniu 1939 roku kończy się fiaskiem. Polacy nie tylko odpierają atak Hitlera, ale i kończą wojnę nim ta zdążyła się na dobre rozkręcić. Przywódca III Rzeszy dzieli los Napoleona i zostaje karnie zesłany na Wyspę Świętej Heleny. W rezultacie kraj nad Wisłą zaczyna kwitnąć, a do Warszawy na konferencję zjeżdża elita kulturalna i intelektualna Europy. Wyjaśnienie jak do tego wszystkiego doszło nie jest dla Parowskiego najważniejsze. Przebieg wojny odsłania autor jedynie poprzez kronikę filmową oglądaną później przez bohaterów. To właśnie oni mają tu największe znaczenie. Ich dyskusje, filozoficzne rozważania, obcowanie z żywą sztuką, krytyka – to wszystko stanowi prawdziwą treść „Burzy”. Na jej kartach autentyczne postaci nabierają jakby nowego życia co sprawia, że czytelnik uwięziony w tym niestety nierzeczywistym świecie, może jednak realnie, niemal namacalnie uczestniczyć w rozwoju Polski o jakiej zawsze marzyliśmy. Tylko dzięki Parowskiemu możemy, siedząc jakby gdzieś z boku, wsłuchać się w rozmowę George’a Orwella z młodym Lemem, Irzykowskiego z Hitchcockiem czy Witkacego z Marleną Dietrich, a dzięki świetnemu przygotowaniu autora, jego rozeznaniu zarówno na temat samych bohaterów, jak też ich zachowań i sposobie wypowiedzi, możemy być pewni, że właśnie tak by to wyglądało, gdyby do tych spotkań doszło w rzeczywistości. Parowski zresztą stoi z boku, podobnie jak czytelnik. On nie kreśli tu fabuły, nie rozwija jej, nie tworzy spisków czy intryg, lecz odgrywa rolę dokumentalisty. W alternatywnym świecie alternatywny Parowski publikowałby „Burzę” nie jako powieść, lecz jako zbiór luźnych zapisków, reportaży i esejów. Owszem, mimo wszystko znajdzie się tu także miejsce na fabularne rozgrywki. W czasie konferencji dochodzi bowiem do porwania polskiego jasnowidza – Stefana Ossowieckiego. Bohater dostaje się w ręce niemieckiego mistrza czarnej magii, który będzie chciał go wykorzystać do celów mogących jeszcze odmienić losy Europy. Dla Parowskiego to jednak zaledwie pretekst służący poprowadzeniu historii do przodu. Historii, w której Irzykowski kreśli przed Hitchcockiem swoje wizje kina pełnego zwierząt, pełnego ptaków. Tutaj Camus wpada na pomysł napisania „Dżumy”, a Orwell z uznaniem słucha opowieści o nowelce Reymonta, planując już w głowie „Folwark zwierzęcy”. Tymczasem tragiczna wizja Europy pogrążonej w wojnie, Warszawy trawionej ogniem, spełnia się jedynie w snach, dziwnych proroctwach i komediowym filmie kręconym w Polsce z udziałem gwiazd pokroju Ingrid Bergman. A jednak mimo całej pozytywnej euforii autor nie pozwala nam zapomnieć o prawdzie spersonifikowanej w postaci bohatera-symbolu: Antka Powstańca. Zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistościami, żyjący na obu płaszczyznach jednocześnie, przemierza Warszawę uzbrojony, gotów bronić jej przed Niemcami. Jego domem są kanały. Rzucając go to tu, to tam, Parowski zmusza czytelnika do refleksji i studzi emocje. „Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40” to znakomita powieść udowadniająca, że polska fantastyka wcale nie umarła i będzie miała się całkiem dobrze, dopóki twórcy pokroju Macieja Parowskiego oddawać będą w nasze ręce takie książki. Damian Drabik

Recenzje


recenzje Iwona Mejza „Wyszedł z domu i nie wrócił”

Wydawnictwo: Oficynka Wydanie: 2013 ISBN: 978-83-62465-97-2 Seria: ABC

Krew, zwłoki, narkotyki, prostytucja, mafia – myślicie, że tak wygląda przeciętny dzień na komendzie policji? Niekoniecznie. Praca w Komendzie Powiatowej może być niezmiernie… monotonna i nudna. Panowie przerzucają papiery, kłócą się o służbowe delicje i jeżdżą na obowiązkowe patrole. Chyba, że pojawi się jakaś intrygująca sprawa. „Wyszedł z domu i nie wrócił” to powieść dla tych, którzy poza sielskim klimatem rodem z klasycznych kryminałów cenią sobie poczucie humoru. Praca w Komendzie Powiatowej w Oświęcimiu nie przypomina historii rodem z pasjonujących filmów sensacyjnych z policją śledczą. Panowie w mundurach spędzają czas nad papierami, kawką, delicjami i spokojnymi patrolami w tere-

Recenzje

nie. Sielankową atmosferę przerywa któregoś dnia stażysta Buciek. Młodzieniec oświadcza, że na cmentarzu parafialnym znaleziono „podwójnego nieboszczyka”. Ekipa policjantów z komisarzem Sławomirem Ożegalskim na czele z radością przystępuje do rozwiązania tej zaskakującej sprawy. Tropy prowadzą do wydarzeń sprzed ponad dwudziestu lat. Każdy kolejny przeczytany przeze mnie kryminał wydany pod szyldem wydawnictwa Oficynka tylko mocniej utwierdza mnie w przekonaniu, że redaktorzy w nim pracujący mają zbliżony gust literacki do mojego. Moja opinia jest jak najbardziej subiektywna i nikt nie musi się z nią zgadzać. Otóż nie znoszę kryminałów, w których nie obędzie się bez rozbryzganego na ścianie mózgu i hektolitrów krwi. Mordercą musi być obowiązkowo psychopata, którego kolejne wyczyny mają szokować i wstrząsnąć do głębi czytelnikami. Tak jakby autorzy tego typu kryminałów obawiali się, że bez takich „ozdobników” ich powieść przejdzie bez echa. Według mnie, jak ktoś nie potrafi napisać pasjonującego kryminału, to musi nadrabiać efekciarskimi i nieraz nietrafionymi dodatkami. No, ale być może to kwestia gustu, a o tych się przecież nie dyskutuje. „Wyszedł z domu i nie wrócił” to przede wszystkim pełna humoru powieść o poczynaniach dzielnych policjantów z oświęcimskiej komendy powiatowej. Do polskiej policji można mieć różne nastawianie, ale trudno nie polubić bohaterów wykreowanych przez Iwonę Mejzę. Komendant Ożegalski to dobrotliwy człowiek, który stara się jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki służbowe. W wolnych chwilach pasjami czyta kryminały, a w pracy martwi się o to, kto wyjada mu delicje z szafki. Entuzjastyczny stażysta Buciek popełnia kardynalne błędy i daje się zaskoczyć przestępcy i zamknąć w grobowcu. Aspirant Maciejak gubi podejrzanego w restauracji z powodu… pysznego karpia w galarecie. Mimo to panowie z komendy potrafią wziąć się do roboty i osiągnąć niezłe rezultaty. Sama historia „podwójnego nieboszczyka” jest niezmiernie ciekawa. Głównym problemem policjantów nie jest bowiem odpowiedź na pytanie: kto zabił? (i czy zabił w ogóle), ale odkrycie tożsamości drugiego nieboszczyka. To on poprowadzi policjantów po nitce do kłębka. Czy szajka przestępców handlujących grobami ma coś wspólnego z tajemniczą śmiercią sprzed dwudziestu lat? Czy śmierć pierwszego nieboszczyka pochowanego w feralnym grobie ma z tym wszystkim coś wspólnego? Aby poznać odpowiedzi na powyższe pytania, policjanci z oświęcimskiej komendy będą musieli przesiać ziarna od plew i z morza przypadkowych informacji wyselekcjonować te najistotniejsze. Przyjemna narracja, poczucie humoru przebłyskujące przez każdą kartę powieści oraz sympatyczni i barwni bohaterowie (od policjantów po postacie drugoplanowe, takie jak poeta-alkoholik o wdzięcznym nazwisku Kloc) – to największe walory książki „Wyszedł z domu i nie wrócił”. Każdy, kto lubi sielskie historie podobne do tych z nieśmiertelnych powieści Agathy Christie, znajdzie tu coś dla siebie. Z przyjemnością przeczytałam całą powieść Iwony Mejzy od początku do końca. I nie ukrywam, że z nie mniejszą przyjemnością, ale również z wysoko postawioną poprzeczką, sięgnę po kolejne utwory autorki. Joanna Kubica

65


Recenzje Krzysztof Milczarek „Sargon. Wybrańcy Inanny”

Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy ERICA ISBN: 978-83-62329-86-1 Wydanie: I Strony: 368 Oprawa: miękka

W dzieciństwie uwielbiałem buszować po strychu. Było to miejsce wielu tajemnic, gdzie − pośród stert rupieci otulonych woalami pajęczyn − można było znaleźć prawdziwe skarby. Jednym z nich był egzemplarz „Mitologii” Jana Parandowskiego, zakurzony, odarty, pamiętający jeszcze czasy szkolne mojego ojca. Stał się on jedną z pierwszych książek, która pochłonęła mnie na długie godziny. Pamiętam, że w wolnym czasie wielokroć do niej powracałem (zresztą

66

do dziś stoi na półce). Zawarte na jej kartach opowieści o herosach, niezwykłych stworach i przewrotnych bóstwach oddziaływały na wyobraźnię lepiej, niż puszczane w telewizji kreskówki. Sprawdzały się również jako inspiracja do kulawych opowiadań, które w owym czasie próbowałem skrobać. Czytając najnowszą powieść Krzysztofa Milczarka, na chwilę powróciłem do tamtych beztroskich czasów. Raz jeszcze (i zupełnie niespodziewanie) poczułem się jak wtedy, gdy u boku Heraklesa kroczyłem na spotkanie z Lernejską Hydrą lub gdy żeglowałem wraz z Odysem po niezbadanych morzach. Tym razem jednak, zamiast tułać się wokół akwenu Morza Śródziemnego i przekradać w cieniu Olimpu, trafiłem na wschód, do rajskich ogrodów wzrosłych w dorzeczu Tygrysa i Eufratu. „Sargon. Wybrańcy Inanny” przeniósł mnie do starożytnej Mezopotamii i pozwolił poznać losy Szarrukina (tytułowego Sargona), założyciela i władcy wielkiego Królestwa Akadu, który początkowo zmuszony był żyć jak zwykły rolnik. Jego los odmieniło nieoczekiwane spotkanie z jedną z Anunnaki, boginią Inanną. Co z tego wynikło, to już doczytacie sami... A doczytać warto, bo chociaż akcja powieści na ogół toczy się dość wolno, nie ma w niej miejsca na nudę. Jest za to magia, o czym za chwilę. Fabuła „Sargonu. Wybrańców Inanny” łączy w sobie fakty historyczne z wątkami mitologicznymi. Światy: ludzki i boski nieustannie się w niej przeplatają, a akadyjscy bogowie nie są tylko eterycznymi obiektami modłów. To potężne istoty, kierujące się własnymi rządzami i wykorzystujące ludzi do ich ziszczania. Doskonałym przykładem jest tutaj wspomniana Inanna, przebiegła bogini, która − obok Szarrukina − staje się drugim głównym bohaterem powieści. Jego knowaniom i relacjom (w tym najbardziej intymnym) z akadyjskim władcą poświęcona została lwia część tekstu. Wspomniana magia tyczy się stylu, w jaki opowieść o Szarrukinie została nam podana. Przyjęty przez autora styl narracji sprawił, że już od pierwszych stron miałem wrażenie obcowania z którymś ze starożytnych mitów, nie zaś ze świeżo napisaną powieścią (zwróćcie chociażby uwagę na akapity opisujące pierwsze spotkanie rolnika z boginią − równie dobrze mogłyby się znaleźć w którymś ze zbiorków mitycznych opowieści). Było to dla mnie miłe zaskoczenie (biorąc książkę do rąk, spodziewałem się raczej typowej powieści historycznej, co najwyżej osadzonej w egzotycznych realiach) i za to książka dostaje ode mnie dodatkowego plusa. Prócz tego należy wspomnieć, że opisy poszczególnych wydarzeń bardzo silnie oddziałują na wyobraźnię − nie trzeba się wysilać, by podczas czytania ujrzeć wspaniały Akad przed własnymi oczami. „Sargon. Wybrańcy Inanny” to ciekawa, warta poznania powieść, która zadowoli zarówno miłośników historii, jak i baśni. Miłośnicy mitologii wszelakich mogą brać ją w ciemno. Krzysztof Milczarek stworzył nowoczesny mit, w którym można zanurzyć się aż po uszy (i nie wynurzać na powierzchnię rzeczywistości przez długie godziny). Gorąco polecam. Kamil Dolik

Recenzje


recenzje Ursula K. Le Guin „Ziemiomorze”

Tłumaczył: Stanisław Barańczak Data ostatniego wydania: listopad 2013 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka ISBN: 978-83-7839-665-9 Liczba stron: 944 Wymiary: 15 x 23,1 cm Oprawa: miękka Cena rynkowa: 69,90 PLN

Któż spośród fanów fantastyki nie czytał, albo chociaż nie słyszał o jednym z najważniejszych cykli fantasy, czyli „Ziemiomorzu”, amerykańskiej pisarki Ursuli K. Le Guin? Autorka pracowała nad nim trzydzieści lat, zamykając swą opowieść w sześciu książkach (pięciu powieściach oraz zbiorze opowiadań), które obecnie mam ogromną przyjemność oglądać w jednym, wspaniale wydanym tomie.

Recenzje

Świat Ziemiomorza to szereg różnorodnych, barwnych wysp położonych na rozległych wodach, w którym nie brakuje magii i fantastycznych istot. W krainach tych toczy się odwieczna walka dobra ze złem, w której czynnie uczestniczy m.in. czarnoksiężnik Ged, była kapłanka Tenar oraz moja ulubiona postać – okaleczona dziewczynka Tehanu. Uniwersów fantastycznych istnieją setki, gdyż wynika to z samej istoty tego gatunku, niecierpiącego jakichkolwiek ograniczeń. Część z tych światów czytelnicy mają ochotę odwiedzać nieustannie, o innych pragną szybko zapomnieć. Co sprawia, że pośród mnogości tych wyimaginowanych krain Ziemiomorze Le Guin nie tylko zostało docenione w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy opublikowany został tom pierwszy, czyli „Czarnoksiężnik a Archipelagu”, ale umacniało swą pozycję w literackim świecie? Odpowiedź na to pytanie nasuwa się sama wraz z lekturą cyklu. Każdy, rzecz jasna, odbiera książki w sposób bardzo subiektywny, dlatego też i moja recenzja nie będzie pozbawiona pewnej stronniczości. Nie mogę jednak nie napisać, że dla mnie najważniejsze w Ziemiomorzu jest to przysłowiowe „coś”. Na kartach powieści Le Guin znajduję po prostu niepowtarzalny klimat, którego niestety próżno szukać w większości książek. Patrząc zaś na rzesze fanów pisarki widzę, że nie jestem w mym odczuciu odosobniona. Trudno też odmówić dziełu Le Guin polotu. Być może nie jest to rozmach Tolkienowskiego „Władcy Pierścieni”, niemniej jednak amerykańska pisarka stworzyła bardzo ciekawy świat, oparty na oryginalnych, nietuzinkowych pomysłach. Bardzo się cieszę z wydania, które właśnie mam przed sobą, ponieważ jest to cykl, który najlepiej „smakuje” w całości. Hipotetycznie, sięgając po „Czarnoksiężnika z Archipelagu” można odnieść wrażenie pewnego niedosytu. Książka niby się podoba, a jednak czegoś w niej brakuje, a zaprzestanie czytania na tej właśnie części jest niczym ułożenie puzzli w jednej szóstej. Dopiero lektura kolejnych części sprawia, że czytelnik zaczyna lepiej pojmować mechanizmy rządzące przedstawionym mu światem i dostrzegać głębię snutej na kartach cyklu opowieści, która wykracza daleko poza granice samej tylko akcji. Dla autorki bowiem już od samego początku kluczową rolą pełnili bohaterowie, których to kreacje przygotowała z niesamowitą pieczołowitością i poprzez których przekazuje swoje prawdy. Postacie Le Guin są barwne, dynamiczne i niejednoznaczne. Każda jest charakterystyczna, obdarzona ciekawym charakterem, co sprawia, że dzięki przywiązaniu, jakie czytelnik zaczyna wobec niej odczuwać, zapada głęboko w pamięć, podobnie zresztą jak otaczający ową postać świat. Co zaś się tyczy akcji, fabuła snuta jest we własnym, raczej umiarkowanym tempie, a więc nie pędzi na złamanie karku, wręcz przeciwnie – pozwala czytelnikowi na smakowanie i refleksję, jednocześnie ani trochę nie nużąc. Treść „Ziemiomorza” jest bowiem precyzyjnie dopracowana. Cóż, o Ziemiomorzu można by pisać długo i wnikliwie, jednak szkoda czasu na czytanie takiej recenzji – lepiej sięgnąć za książkę i zagłębić się w lekturze, żeby doświadczyć talentu Ursuli K. Le Guin na własnej skórze. Dla fanów fantastyki – pozycja obowiązkowa! Dla mugli – lektura bardzo polecana, celem ich oświecenia i nawrócenia na dobrą drogę. Katarzyna Zalecka-Wojtaszek

67


Recenzje Neil Gaiman „Na szczęście mleko…”

Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa Tytuł oryginału: Fortunately, the Milk... Wydawnictwo: Galeria Książki Data wydania: 6 listopada 2013 ISBN: 9788364297090 Liczba stron: 160 Zagubiony w czasie, czyli tatusiowa misja ratunkowa „Jak ja wam zaraz coś ciekawego opowiem na dobranoc, to nie uśniecie do przyszłego wtorku”. – Rodzina zastępcza, odcinek 95, Ślady pantofla. Z ogromnym niepokojem sięgałam po nową książkę dla dzieci Gaimana. Był wieczór. Tak na próbę wyjęłam ją w autobusie, by sprawdzić początek. Cóż, muszę przyznać,

68

że zakorkowane ulice nigdy nie były mi tak na rękę – historia wciągnęła mnie bez reszty i gdyby trzeba było, naprawdę dojechałabym na pętlę, byle tylko ją skończyć. Każdy wie, że kiedy mama wyjeżdża, w domu może zdarzyć się dosłownie wszystko (w końcu wymaganie od mężczyzny pamiętania o tych niezliczonych i mało istotnych rzeczach jak: karmienie zwierzątek domowych, zaopatrywanie lodówki czy pranie jest absurdalne, mężczyźni ewentualnie dopilnują dzieci, jeśli będzie im się chciało wstać z kanapy). Tak też zaczyna się Na szczęście mleko…: zwariowana, pełna humoru, przygód i niesamowitych zwrotów akcji książka Gaimana. Narracja prowadzona jest dwutorowo. W teraźniejszości opowiada ją bezimienny chłopiec, którego ojciec wyszedł do sklepu, natomiast jako relację z przeszłych wydarzeń widzimy opowieść owego taty, który tłumaczy, czemu zakupy zajęły mu tyle czasu (skoro przecież wyszedł tylko po mleko). Ciekawym, uniwersalistycznym zabiegiem jest anonimowość głównych bohaterów (Mama, Tata, Siostra i ja – czyli kilkuletni chłopiec) – przekonująca o tym, że taka historia mogła przydarzyć się każdemu, a wyjście po mleko może naprawdę być początkiem wielkiej, epickiej przygody. Na okładce jest wyraźne ostrzeżenie, że w historii owej nie występują śluzowaci obcy, policja międzygalaktyczna, piraci, bogowie żądający ofiar z ludzi. Nie pojawia się też ani jeden podróżujący latającym balonem profesor Steg. Nie będę więc wypowiadać się na temat tych niepojawiających się postaci, zdradzę jednak, że spotkamy pewnego wumpira (pisownia zamierzona i celowa) a będzie to nie kto inny, jak: „blady i interesujący Edward”. (Kto by się go spodziewał w tej historii?) Już po pierwszych stronach można rozpoznać charakterystyczny styl Gaimana i nie ma najmniejszych wątpliwości, że znalazło się odpowiednią książkę na wspólne czytanie z dzieckiem (i wreszcie nie jest to historia, która sprawi radość tylko dziecku, ponieważ dorośli – jestem świadkiem – również świetnie się przy niej bawią). Dodatkowym atutem, o którym nie sposób nie wspomnieć, są doskonałe ilustracje znanego grafika – Chrisa Riddella – bez wątpienia oddające klimat historii o tym, jak karton mleka zmienił historię wszechświata. Dlatego dobrze radzę – kiedy następnym razem będziecie sięgać do lodówki po mleko, zastanówcie się, nigdy bowiem nie wiadomo, co się stanie, kiedy będziecie mieć go w ręku. Szczerze i serdecznie polecam książkę, a swój egzemplarz z największą przyjemnością powierzam mojej bratanicy. Anna Perzyńska


recenzje Jakub Ćwiek „Chłopcy 2. Bangarang“

Wydawca: Sine Qua Non Data premiery: 28.08.2013 Język wydania: polski Ilość stron: 304 ISBN: 978-83-7924-063-0

Napisanie dobrej kontynuacji nie jest najłatwiejszym zadaniem dla pisarza. Musi on zachować duch oryginału i jednocześnie naprawić jego niedociągnięcia. Nie może popaść w rutynę, ciągle odgrzewając te same kotlety – wszak nawet najsmaczniejsze danie może obrzydnąć po zbyt częstym spożywaniu. Na szczęście twórca ma do dyspozycji gotową podstawę, na której może stawiać kolejne filary. Dzięki niej wie (a przynajmniej powinien wiedzieć), które części mechanizmu zgrabnie z sobą współgrają, a które wymagają dalszych regulacji.

Recenzje

Dlaczego więc kontynuacje tak rzadko przewyższają oryginalne dzieła? Twórczość Jakuba Ćwieka nigdy nie należała do szczególnie „grzecznych”. Autor, niczym wiosenne roztopy, zwykł ukazywać nam wszelkie nieczystości świata, szczelnie ukryte pod białą pierzyną. Robi to w dodatku w charakterystyczny dla siebie, humorystyczny sposób. Druga część „Chłopców” jest bardzo dobrym odzwierciedleniem tej tendencji. Ćwiek wykorzystuje ją do zarysowania kilku mniej lub bardziej istotnych problemów, które spotykamy w codziennej rzeczywistości. Wszystko zaś, jak przystało na Zagubionych Chłopców, opatulone jest płaszczykiem dobrej zabawy. Jednak czy aby na pewno? Kontynuacja „Chłopców” jest dużo bardziej poważna od pierwszej części cyklu. Coraz mniej w niej miejsca na beztroskie harce z muzyką i morzem alkoholu w tle. Powoli zanika też humor, tłumiony przez brutalną rzeczywistość. Bohaterowie muszą zmierzyć się z „dorosłymi” problemami, które nie zawsze dają się rozwiązać przy pomocy pięści. Nie powstrzymuje ich to jednak przed kolejnymi próbami. Książka „Chłopcy 2” składa się z kilku powiązanych z sobą opowiadań. Każde z nich posiada charakterystyczny dla siebie klimat, od typowo rozrywkowego po śmiertelnie poważny. Niestety nie wszystkie napisane zostały na tym samym poziomie. Oprócz wielu perełek w książce odnajdujemy również fragmenty, które bez bólu można sobie odpuścić. Nie sprzyjają one ani ogólnej fabule, ani rozwojowi bohaterów. Zapewne znalazły się na jej kartach tylko w jednym celu – by szokować i drażnić sumienie czytelnika. Ważną częścią każdej powieści Ćwieka byli jej bohaterowie. Zwykle to dla nich przewracaliśmy kolejne kartki, ignorując wszelkie lapsusy fabularne. Niestety w „Chłopcach” prawidłowość ta ulega lekkiemu zaburzeniu. Mamy tu do czynienia raczej z bohaterem zbiorowym – Zagubionymi Chłopcami. Poza nielicznymi wyjątkami postacie zlewają się w jedną szaloną masę. Najczęściej brak im na tyle charakterystycznych cech, by wyszczególnić je spomiędzy tłumu podobnych osobników. Z tego też powodu nie przywiązujemy się do nich szczególnie mocno, śledząc ich losy ze sporym dystansem. Mogę tylko przypuszczać, że nie o taki efekt chodziło autorowi. Kolejna część „Chłopców” nie przysporzy Jakubowi Ćwiekowi nowych fanów. Jak każda kontynuacja, pisana jest głównie z myślą o miłośnikach cyklu i to właśnie oni najbardziej ją docenią. Jednak jeśli ktoś nie był przekonany już do pierwszej odsłony, druga raczej nie zmieni jego nastawienia. Wprowadzone zmiany są zbyt niewielkie, by nadać serii nowy charakter i rozkochać kolejnych adoratorów. Niemniej fani pierwszych „Chłopców” będą bawić się świetnie, poznając nowe, odrobinę doroślejsze losy ulubionych postaci. Status quo został utrzymany. Pytanie, czy czytelnikom to nadal wystarcza? Krzysztof Dworakowski

69


initium wydawnictwo


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.