qfant-25

Page 1



WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Nadeszła wiosna! Kobiety zrzucają z siebie puchowe kurtki, odkrywając ponętne kształty, a nam, mężczyznom, zaczyna robić się cieplej i to nie tylko od coraz bardziej grzejącego słońca, ale także podniesionego ciśnienia i tętna. Cóż zrobić − tak natura nas skonstruowała. Niestety niektórych z nas kobiety onieśmielają, a wręcz wywołują tymczasowy mutyzm lub włączenie potoku totalnych idiotyzmów. Przeważnie jest to nieuleczalne z powodu blokad w naszych słabych umysłach i ciągłym wmawianiu sobie, że się nie uda. Jest też druga strona medalu − troglodyci. Chamscy przedstawiciele męskiej części społeczeństwa, którzy mają nadmiar pewności siebie i gniewu. Coś w nas, w tej teoretycznie silniejszej płci szwankuje i jedynym panaceum jesteście Wy drogie dziewczyny i wasz magiczny urok, potrafiący zrobić z gburowatego, nieśmiałego ogra − szarmanckiego księcia z klasą i kulturą osobistą. Jeśli nie wiecie jak to zrobić to proponuję zajrzeć do artykułu naszej uroczej Ewy Szumowicz, która w kolejnej części „Cyklu zmysłowego” przybliża − tak ważny w kontaktach damsko-męskich − zmysł dotyku. Łukasz Szatkowski postanowił pokazać trochę swoje „oko tygrysa“ i rozprawić się w swoim artykule z bezdusznymi e-bookami, a rykoszetem obrywa się przy okazji także książkom, królującym na najwyższych miejscach bestselerów. Mamy także coś dla fanów komiksów. Wywiad Karola Susa z prof. Jerzym Szyłakiem, specem od teorii i historii komiksu, który dogłębnie zilustruje nam miejsce komiksu pośród innych artystycznych i literackich środków przekazu. Na koniec, mogę was zaprosić do przeczytania czterech genialnych opowiadań naszych czytelników, które z pewnością przypadną wam do gustu. Spóźnione, ale szczere życzenia dla wszystkich kobiet z okazji Dnia Kobiet :*

Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Magdalena Mińko & Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: Magdalena Mińko Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Michalina Sarba, Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

Łukasz Kuc

Nowy numer już 1. czerwca! Wstępniak

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Łukasz Szatkowski Manifest emoczytelnika Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy, część szósta: Dotyk „Narracja jest tym, co w komiksie najważniejsze” – wywiad z prof. Jerzym Szyłakiem (Rozmawiał Karol Sus)

5 8

11

OPOWIADANIA Piotr Grochowski Sztafeta. Krąg Vendariona: Staruszek i Eben

14

Beata Grynczel Brakujace strony

21

Paweł Kukliński To nie zabawa

28 36

Marcin Tomasiewicz Stamtąd

11

14

21

28

36

46

52

53

RECENZJE Fiona Mcintosh Gniew Króla (Krzysztof Dworakowski)

44

Karen Miller Utracona magia (Lucyna Markowska) 45 Stephen King Worek kości (Maryla Kowalska)

46

Krzysztof Piskorski Cienioryt (Łukasz Szatkowski)

47

Mark Lawrence Król Cierni (Łukasz Szatkowski) Jeff Noon TV Ciał0 (Małgorzata Ślązak)

48 49

Andrzej Ziemiański Pułapka Tesli (Maciej Lewandowski)

50

Cormac McCarthy To nie jest kraj dla starych ludzi (Damian Drabik)

51

Suren Cormudian Dziedzictwo przodków (Kamil Dolik)

52

Arno Strobel Istota (Damian Drabik)

53

50 4

51

SPIS TREŚCI


Publicystyka

Łukasz Szatkowski Manifest emoczytelnika Wszyscy wy, którzy czytacie ten tekst, zapewne należycie do tej, podobno stale zmniejszającej się, elity stanowiącej publiczność czytelniczą. Każdy z nas ma jakieś swoje preferencje, przyzwyczajenia, ulubione motywy, fabularne rozwiązania. Czy sobie to uświadamiamy, czy nie, czytamy z jakiegoś konkretnego powodu. Najczęściej pewnie dla rozrywki, jak najlepszego spożytkowania wolnego czasu, ale bywa również, że na przykład chcemy się czegoś dowiedzieć (sic!). Z kolei niektóre książki trzeba po prostu znać (pomimo tego że są nudne i trącą myszką), zwłaszcza jeśli aspiruje się do bycia recenzentem z prawdziwego zdarzenia. Czasem szukamy w książkach czegoś, czego nam brakuje w prawdziwym życiu (np. romansu z przystojnym wampirem?), a czasem wręcz przeciwnie, lubujemy się w czytaniu o tym, co i nam się przydarzyło (np. popijawa a’la Wędrowycz). Dla niektórych lektura jest formą eskapizmu, inni szukają w niej klucza do rzeczywistości; jedni oczekują głębokich refleksji, inni − równie głębokich wzruszeń. Wszystkich nas łączy książka, lecz dzieli podejście do niej. Tytułu felietonu wbrew pozorom nie należy kojarzyć z wchodzącą na oczy grzywką ani podcinaniem sobie żył w wolnych chwilach. W ten subtelny sposób chciałem zasygnalizować, iż zajmiemy się omówieniem emocjonalnego podejścia nie tylko do lektury, ale i samej książki jako takiej. Co niektórym może wydawać się to równie osobliwe, co portki z czaszkami i kolczyki w dziwnych miejscach. Jeśli w tym momencie nachodzą was skojarzenia z blogaskiem nastolatki roztkliwiającej się nad paranormalami w sposób urągający wszystkim możliwym zasadom poprawnego pisania, o dobrym smaku nie wspominając, to jest to zły trop. Plaga pseudoliterackich blogów i psychologiczne sylwetki ich twórców to generalnie ciekawy temat, aż proszący się

Manifest emoczytelnika

o porządne obśmianie, ale zostawmy go sobie na inną okazję. Warto jednak zaznaczyć, że w tekście została przyjęta pewna konwencja polegająca na częściowym uosobieniu książki. Natężenie dziwactw i fetyszyzmu książkowego znacznie zatem przekroczy normę. Czujcie się ostrzeżeni. Książka w swojej postaci Zacznijmy od sprawy wielokrotnie wałkowanej, mianowicie postaci książki, a konkretnie starcia papieru i elektroniki. Doceniam funkcjonalność ebooków, ich poręczność i praktyczność. Choć sam nie posiadam czytnika, bo nie jest mi potrzebny, to chętnie korzystam z książek w formacie PDF, np. na tablecie. Tyle że są to książki użytkowe – podręczniki, książki naukowe, publicystyka, artykuły potrzebne do doskonalenia zawodowego etc. Książki przez małe „k”, przydatne i niekiedy nawet całkiem ciekawe, ale bezduszne. Programowo nie czytam w wersji elektronicznej literatury pięknej. Owszem, od wielkiego dzwonu zdarza się wyjątek, kiedy np. dostaję w tej formie szczotkę do recenzji. Ale wtedy jest tak jakoś łatwiej, jeśli mam świadomość, że ta książka przyjdzie potem w normalnej wersji (tak, jestem książkowym rasistą). Wiele osób jako argument za ebookami przytacza fakt, że mogą mieć na jednym urządzeniu więcej „książek”, niż ja zmieszczę u siebie w domu. Pewnie w tym momencie mocno przesadzę, ale to trochę tak, jak zamiast rodziny i przyjaciół mieć urządzenie emitujące ich hologramy. Choćby nie wiem jak zaawansowany technologicznie i jak dokład-nie symulujący człowieka, to jednak nie to samo, co kontakt z żywą osobą, prawda? Z każdą książką w naszych zbiorach łączą nas wspólnie spędzone chwile, tak bogate w najróżniejsze przeżycia, być może niektórzy cenią je sobie bardziej niż te spędzone z innymi ludźmi. W takim przypadku książka przestaje być li tylko papierowym przedmiotem poplamionym farbą drukarską, staje się czymś więcej – przyjacielem. Pasja czytania nie wymaga innych ludzi ani sprzyjających warunków pogodowych. Książkę można mieć przy sobie niemal zawsze – dzięki temu nigdy nie musimy się nudzić, bezproduktywnie tracić czasu w oczekiwaniu na cokolwiek. Każda przerwa to pretekst do zanurzenia się choć na moment w świat wyobraźni. Biorąc to wszystko pod uwagę, czy wypada spakować naszych licznych przyjaciół, którym zawdzięczamy tak wiele, do jednego bezdusznego urządzenia? Dla mnie to świętokradztwo i niewdzięczna marginalizacja. Każda historia musi mieć swój własny, oddzielny nośnik i prężyć się dumnie ze swojego miejsca na półce. Powiecie, że w książce najważniejsza jest treść? W porządku, zgadzam się. Jednak znów pozwolę porównać sobie książki do ludzi. Naturalnie każdy, kto ma trochę oleju

5


publicystyka w głowie, ceni bogate wnętrze ponad ładny wygląd, ale czy nie najlepiej jest, kiedy jedno i drugie występują razem? Tylko niewidomi, skończone brzydactwa albo osoby ogłupione do cna polityczną poprawnością twierdzić będą, że wygląd nie liczy się wcale. Nie oszukujmy się, często wpływa on wręcz na to, jacy jesteśmy, a to, jacy jesteśmy, wpływa na to, jak wyglądamy. Nie da się tego rozdzielić i już, aczkolwiek natężenie zjawiska jest różne u każdego z nas. Podałbym kilka dosadnych przykładów, ale chyba i tak zbytnio zboczyliśmy już z tematu książki.

Dobry zwyczaj? Nigdy nie rozumiałem niechęci większości zdaje się osób do pożyczania swoich książek. W końcu książka żyje tyle razy, ile jest czytana. A poza tym, czy nie jest miło dzielić się swoją radością z innymi? Niejednokrotnie różni znajomi zwracali się do mnie z prośbą o polecenie jakiejś książki. Jak na bibliotekarza przystało, staram się każdemu dobrać coś, co mu się spodoba. Czasem na radzie się kończy, ale bywa i tak, że delikwent wychodzi ode mnie z kilkoma egzemplarzami. Oczywiście nie pożyczam byle komu z ulicy i zawsze zapisuje sobie co, komu i kiedy pożyczyłem, żeby mieć kontrolę nad tym, gdzie w danej chwili przebywają moje książki i kiedy warto upomnieć się o ich zwrot. Niemniej udostępniam je bardzo chętnie, bo choć z jednej strony nie ukrywam, że lubię po prostu mieć książki, to ich zbyt długie smętne stanie bez ruchu na półce jest przygnębiające. Nieczytana książka to martwa książka, a kiedy ma się ich stały napływ, nie można pozwolić sobie na wielokrotne czytanie każdego tytułu. Bądźmy zatem szczęśliwi, kiedy ktoś godny zaufania wyrazi zainteresowanie którąś z naszych ulubienic, a jeszcze bardziej, kiedy wraca zadowolony. W taki sposób uszczęśliwiamy siebie, obdarowaną osobę i samą książkę, która wraca doceniona (a przynajmniej przeczytana) po raz kolejny. Żyje po raz kolejny. Przez pazerność, zachłanność i nadmierną obawę robimy książce krzywdę, podobnie jak dziecku, kiedy chowamy je pod kloszem w oderwaniu od rzeczywistości. Książki można dopieścić też w inny sposób, choć jest to rozwiązanie połowiczne. Jeśli chcemy mieć na półkach porządek, to od czasu do czasu trzeba poprzesuwać książki, by umieścić na odpowiednich miejscach te nowo przeczytane. Wtedy mamy okazję, by wziąć każdą na chwilę do ręki, żeby wiedziały, że o nich nie zapomnieliśmy. A przy

6

tym zmieniają swoje miejsce, bywa, że i nowy sąsiad dojdzie, jest ruch w interesie, a to najważniejsze. Przy liczbie tytułów oscylującej (jak u mnie) w okolicach sześciuset rzecz jest do zrobienia, lecz im książek więcej, tym czasu to pochłania.. Ale czyż nie warto poświęcić go trochę dla przyjaciół? Jesteśmy im winni przynajmniej tyle za wszystko, co dla nas zrobili. Zdarzyło mi się też prezentować wyjątki z moich zbiorów z racji okazjonalnych referatów. Jaka to przyjemność, gdy tyle osób z niekłamanym zainteresowaniem przegląda nasze książki. Rozrywkowa czy problemowa? Pomimo upływu lat od tego głośnego fandomowego konfliktu, powyższa kwestia nadal w pewnym sensie pozostaje w mocy. Osobiście jak zwykle szukałbym złotego środka. Dlaczego mamy wybierać między jednym a drugim? Najlepiej w końcu dostać dwa w jednym, nie obawiajmy się tego oczekiwać. W końcu problem nie zawsze jest zajmujący, a rozrywka niejedno ma imię. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby o ważnych sprawach pisać w taki sposób, aby było to również atrakcyjne. Nadal od czasu do czasu spotykam się z opinią (głównie w kontekście klasyki), że science fiction to literatura pomysłu i w związku z tym można wybaczyć autorowi kiepskie umiejętności pisarskie, o ile ma ciekawą i inspirującą wizję. Pozwolę sobie się z tym nie zgodzić. Kiedy sięgam po beletrystykę, oczekuję fabuły, a nie suchego problemu nieudolnie wprzęgniętego w literacką fikcję, niejako „na odczepnego”. Z drugiej strony tania, niewymagająca najmniejszego wysiłku umysłowego czytelnicza rozrywka nie jest wcale lepsza od włączenia sobie telewizji na dwutysięczny odcinek durnej telenoweli. Jeśli więc aspirujesz do bycia pisarzem, masz pomysł, ale brakuje ci umiejętności, żeby zaprezentować go w pełnej krasie w odpowiedniej formie – lepiej sprzedaj ten pomysł komuś, kto zrobi z niego użytek, zamiast marnować go na nieudolne literackie próby. Z kolei jeśli potrafisz dobrze pisać, ale nie wiesz o czym – też radzę sobie odpuścić, jeśli masz powielać po raz enty ten sam fabularny schemat. Może oboje spróbujcie się odnaleźć i załóżcie spółkę? Literatura piękna nie ma bowiem prawa bytu bez swej funkcji rozrywkowej, jednak z założenia ma być tym ambitniejszym medium, zatem nie powinna schlebiać gustom bezmózgiej masy i klepać wciąż i wciąż o nieszczęśliwej miłości i ratowaniu świata przez kolejnego młodego śmiałka.

Łukasz Szatkowski


Publicystyka Czego wciąż mi brak? Różnice w odbiorze literatury wynikają w znacznej mierze z tego, czego tam szukamy, czego oczekujemy. Jeden czytelnik będzie szukał w science fiction ekstrapolacji, solidnego oparcia się na współczesnej wiedzy, by prognozować przyszłość. Drugiego z kolei nic to nie obchodzi, bo się na tym zwyczajnie nie zna, obejdą go za to bardziej nietypowe konstrukcje społeczne czy przeżycia pojedynczych ludzi wobec nieznanego. Nie ma się zatem co dziwić, że ktoś z góry ocenia książkę jako słabą, bo autor za nic ma sobie jakieś pomniejsze prawa fizyki, a ktoś inny będzie się zachwycał świetnym przedstawieniem ludzkiej psychiki, tudzież mrożącymi krew w żyłach perypetiami bohaterów. Obaj czytelnicy mają rację. Jednak choć o gustach się nie dyskutuje, to nie znaczy, że obiektywne gnioty nie istnieją. Otóż mają się one bardzo dobrze i często królują na listach bestsellerów. Zwykle ich marność polega na zwyczajnej nieumiejętności odpowiedniego przelewania myśli na papier ich twórców bądź powielaniu po raz enty tej samej kalki fabularnej. Ilu jest pisarzy pasożytujących na cudzych uniwersach? Dziesiątki części książkowych „Gwiezdnych Wojen”, powieści w świecie gier komputerowych czy systemów RPG. Smutne, że właśnie to się sprzedaje – harlequiny w fantastycznych światach i profesjonalnie wydane fanfiki. Przy tej okazji warto pochylić się nad wspomnianym na początku problemem kompensacji. Nastolatki marzą o wielkiej miłości, więc szukają romansów. A że czuły facet zdaje się być obecnie trochę passe, mamy zatem wysyp seksualnie drapieżnych wampirów, acz oczywiście odpowiednio ugrzecznionych w stosunku do oryginału, w końcu ten cały syf czytany jest głównie przez mocno niepełnoletnie niewiasty. Podobnie rzecz się ma z fanfikami – gra się skończyła, a my mamy niedosyt, w ten sposób powstaje nisza. Fani i tak łykną wszystko, nieważne jakiej jakości będzie to produkt. Z kolei, jeśli rozpatrywać w tym kontekście szaloną popularność „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, to wychodzi na to, że nie mamy tak bogatego życia seksualnego, jak byśmy chcieli. To oczywiście skrajne przypadki. Cała popularność fantastyki opiera się bowiem w praktyce na kompensacji. W końcu mało kto ma tak ciekawe życie, żeby nie zapragnął od czasu do czasu wypełnić go magią, tudzież wyrwać się na chwilę w przestrzeń kosmiczną. To oczywiście nie wyczerpuje tematu – niektórych rzeczy, o których chętnie czytamy, wcale nie chcielibyśmy zaznać w rzeczywistości, w przeciwnym razie wielu spośród chociażby miłośników horrorów czy postapo musiałoby przejawiać skłonności sadystyczne lub masochistyczne. Każdy ma swoje, mocno sprofilowane potrzeby. Zatem kiedy ktoś zasięga mojej rady jako „eksperta”, nie zarzucam go moimi ulubionymi książkami, ale pytam, co z tego, co czytał wcześniej, szczególnie mu się podobało, a co nie i dlaczego. Ostatnie pytanie bywa czasem trudne, więc zdarza się, że moją rolą jest znalezienie w podanych książkach jakiegoś wspólnego mianownika. To ciekawe doświadczenie, pozwalające na lepsze poznanie danej osoby. Nowego wymiaru nabiera stwierdzenie: pokaż mi, co czytasz, a powiem ci, kim jesteś. Następny etap to już czysta algebra Boole’a, a jak się zna setki tytułów, to zawsze coś się znajdzie. Jeśli ktoś lubi nieszczególnie trudne rebusy, polecam przyjrzeć się zdjęciom ilustrującym ten artykuł

Manifest emoczytelnika

i zastanowić się, co łączy książki znajdujące się na pierwszym planie (prężące się dumnie na tle fragmentów reszty biblioteczki). Poznacie wtedy ulubiony zestaw motywów wyżej podpisanego. W mojej opinii najlepsza książka to taka, która wzbudza u czytelnika emocje. Oczywiście to nie tak, że wyłącznie to się liczy, a i byle co tych emocji nie wzbudza, kiedy przeczytało się odpowiednią liczbę nie tylko samej interesującej nas beletrystyki, ale i dotyczących jej opracowań literaturoznawczych, krytycznych i historycznych wszelkiej maści, publicystyki literackiej, wywiadów z ludźmi, którzy wiedzą, co mówią. Mimo to, choć docenię misterną konstrukcję, oryginalny pomysł, subtelne postmodernistyczne nawiązania, ukazanie istotnej kwestii od nietypowej strony i wszystkie inne bajery, to jednak nie dam się zachwycić, jeśli książka mnie nie wzruszy, nie zdenerwuje, nie wstrząśnie mną. Ponieważ właśnie po to czytam, z tego powodu zostałem czytelnikiem. W tym momencie do głowy przyszedł mi adekwatny cytat z pewnej księgi, której jednak zwykle nie mam w szczególnym poważaniu: gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Jeśli kiedyś przestanę przeżywać to, co czytam, to, nie bez żalu, przerzucę się na inne hobby. Jednak na razie mi to na szczęście nie grozi. Nie czytajmy zatem dlatego, bo tak wypada tudzież żeby pójść z kimś do łóżka albo udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Czytajmy dla przyjemności, tylko wtedy ma to sens.

Łukasz Szatkowski

Kierownik Publicystyki, Największy Złośliwiec Wśród Recenzentów Qfantu, ateista, student bibliotekoznawstwa na UMK, org Toruńskich Dni Fantastyki, członek PTTK, abstynent. Entuzjasta samotnych górskich wycieczek i planszowania w dobrym towarzystwie. Rzadko widywany bez książki pod ręką.

7


Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy Część szósta: Dotyk

Dotyk jest wymieniany jako jeden z sześciu głównych zmysłów, tymczasem, gdy przyszło mi go zdefiniować, okazało się, że trudno w jego przypadku mówić o jednym zmyśle. To, co powszechnie nazywa się dotykiem, to właściwie kompilacja trzech różnych zmysłów: czucia dotyku, termicznego i proprioceptywnego (głębokiego). Ostatecznie zdecydowałam się opisać czucie dotyku i termiczne razem, zaś głębokiemu poświęcić odrębny tekst – głównie dlatego, że jest to temat wyjątkowo ciekawy, a zarazem bardzo mało znany. To, co powszechnie nazywa się dotykiem, wchodzi w skład tak zwanego czucia somatycznego. Jest to zdolność organizmu do odbioru i przetwarzania informacji płynących z powierzchni i wnętrza ciała. Oprócz wymienionych przeze mnie czucia dotyku, termicznego i głębokiego, w skład czucia somatycznego wchodzą już omówione w odrębnych artykułach ból i równowaga oraz czucie trzewne, którego omawiać nie będę w ogóle, jako że wykracza ono poza definicję zmysłu. Ponieważ zarówno receptory, jak i drogi przewodzenia poszczególnych składowych dotyku są właściwie samodzielne i często krzyżują się dopiero na poziomie kory somatosensorycznej zlokalizowanej w płacie ciemieniowym mózgu, rozbiłam tekst na rozdziały w celu ułatwienia usystematyzowania informacji. Rozdział pierwszy: dotyk Dotyk jest zmysłem skomplikowanym. Dość, że posiada sześć różnych, mocno wyspecjalizowanych receptorów, a każdy z nich ma własną odrębną drogę przewodzenia i obrabiania sygnału w ośrodkach podkorowych. Jest też zmysłem bardzo starym, w sposobie przesyłania informacji dotykowych do ośrodkowego układu nerwowego wyraźnie widać pozostałości po segmentowym planie budowy pierwszych kręgowców. Receptorów dotyku jest − jak już wspominałam − sześć rodzajów, wszystkie zgromadzone są w skórze właściwej, naskórku i wokół mieszków włosowych. Są mechanoreceptorami, czyli reagują na bodźce mechaniczne. Dzielą się na dwa podstawowe rodzaje: szybko adaptujące, czyli reagujące na szybkie zmiany, oraz wolno adaptujące, które reagują wolniej, ale przekazują sygnał tak długo, jak istnieje bodziec. Jako pierwsze omówię krążki Merkela. Są to receptory czuciowe wolno adaptujące, występujące głównie w głębokiej warstwie naskórka. Szczególnie dużo jest ich na opuszkach palców oraz wargach. Ich zadaniem jest rozpoznawanie drobnych różnic przestrzennych. To właśnie głównie dzięki nim ludzie niewidomi mogą czytać pismo Braile’a.

8

Ciałka Meissnera są receptorami szybko adaptującymi. To one odpowiadają za odczuwanie dotyku przedmiotu przesuwającego się po skórze oraz wibracji o niskich częstotliwościach (poniżej 40 Hz). Informacje z ciałek Meissnera organizm wykorzystuje też, kiedy podnosimy do góry ciężki przedmiot – to dzięki nim wie, jakiej siły nacisku użyć, by przedmiot nie ślizgał się w ręku. Jako ciekawostkę dodam, że ilość ciałek Meissnera z wiekiem spada – dwunastolatek w porównaniu z pięćdziesięciolatkiem ma ich na opuszkach palców prawie cztery razy więcej. Stąd się właśnie bierze charakterystyczny spadek wrażliwości na dotyk u osób starszych. Koszyczki okołomieszkowe, jak sama nazwa wskazuje, zlokalizowane są wokół mieszka włosowego. Są to receptory szybko reagujące, głównie na lekki dotyk oraz niskie wibracje. Rejestrują one odchylenie włosa (to ich gwałtowne pobudzenie powoduje kocie niezadowolenie z głaskania „pod włos”). Odbierają też sygnały z wibrysów, czyli wyspecjalizowanych włosów czuciowych, zwykle zgromadzonych wokół pyska. Mają szczególnie duże znaczenie u zwierząt o silnie rozwiniętym zmyśle dotyku, np. u gryzoni. Ciałka Paciniego są receptorami reagującymi bardzo szybko, w ułamkach sekundy. Znajdują się one w skórze właściwej. Ich głównym zadaniem jest reagowanie na bardzo szybkie zmiany na skórze, jak skoki ciśnienia czy wibracje o częstotliwości kilkuset Hz, czyli już w zakresie słyszalnym dla ucha. Optimum reakcji osiągają przy 250 Hz, którą to wibrację są w stanie zarejestrować nawet z kilku centymetrów. To właśnie dzięki nim odróżniamy powierzchnie gładkie od szorstkich – człowiek dzięki nim rozpoznaje tekstury o gradacji niespełna 200 μm. Ciałka Ruffiego są receptorami powiązanymi głównie z czuciem głębokim. Należą do bardzo wolno adaptujących i zlokalizowane są w głębszych warstwach skóry właściwej. Ich głównym zadaniem jest ocena rozciągania skóry, co ma znaczenie przy ocenie położenia poszczególnych kończyn w stosunku do reszty ciała. Szczególnie dużo jest ich na palcach, gdzie pomagają określać położenie poszczególnych palców i w okolicy paznokci, dzięki czemu umożliwiają ocenę położenia przedmiotu względem powierzchni skóry. To dzięki nim można ocenić przyczepność skóry względem przedmiotu. Ostatnią grupą receptorów dotyku są wolne zakończenia nerwowe. Zlokalizowane są zarówno w naskórku, jak i w skórze właściwej. To one odpowiadają za odczuwanie łaskotania i swędzenia (np. gdy po skórze wędruje owad). Każdy z wymienionych receptorów (poza wolnymi zakończeniami nerwowymi) posiada określoną budowę, będącą przystosowaniem do odbierania konkretnej informacji czuciowej – dla przykładu ciałko Paciniego

Ewa Szumowicz


Publicystyka ma kształt bardzo cienkiej owalnej blaszki, mającej około 1 mm średnicy. Ostateczny mechanizm wygenerowania sygnału dla każdego receptora jest podobny: uwolnienie jonów sodowych i depolaryzacja komórki następuje w wyniku mechanicznego odkształcenia błony komórkowej. Liczebność receptorów jest różna w zależności od miejsca ciała – na opuszkach palców i wargach jest ich znaczne więcej niż np. w skórze pleców czy tułowia. Powstały sygnał wędruje do centralnego układu nerwowego. Droga sygnału zorganizowana jest trzystopniowo, gdzie pierwszym etapem jest rdzeń kręgowy. I tu mamy pierwszy podział funkcjonalny: na czucie dotyku precyzyjne i nieprecyzyjne. Czucie precyzyjne: przesuwania przedmiotu po skórze, wibracji czy zmiany położenia kończyny omija istotę szarą i wchodzi w obręb sznurów tylnych rdzenia kręgowego. Przy czym tu też jest wyraźny podział na dolną część ciała, której to neurony tworzą pęczek smukły i górną część ciała – tworzącą pęczek klinowaty. Inny przebieg mają nerwy niosące informację z czucia nieprecyzyjnego. Te wchodzą w istotę szarą rdzenia kręgo-wego, tam przekazują sygnał neuronom czuciowym II-ego rzędu. Aksony tych ostatnich przechodzą na przeciwną stronę ciała i tworzą w rdzeniu kręgowym tzw. drogę rdzeniowo-wzgórzową przednią. Zupełnie odrębne unerwienie czuciowe ma głowa. Tu sygnały zbierane są głównie przez nerw trójdzielny, a jądra czuciowe, gdzie następuje przesłanie sygnału do neuronu IIego rzędu, zgromadzone są w okolicy drugiego kręgu szyjnego. Zaznaczam te informacje, bo podział ten nie zanika po dotarciu sygnału do rdzenia przedłużonego, każdy wskazany przeze mnie typ czucia ma własne ośrodki podkorowe, a podział praktycznie zachowany jest aż do ośrodka czuciowego w korze mózgowej. Główny ośrodek podkorowy zmysłu dotyku zlokalizowany jest w części brzuszno-tylnej wzgórza. To w zlokalizowanych tu jądrach następuje skrzyżowanie dróg czuciowych czucia precyzyjnego oraz wzmocnienie odczuwania dotyku na zasadzie dywergencji (jeden neuron II-ego rzędu pobudza kilka komórek nerwowych III-ego rzędu) oraz konwergencji (ten sam neuron II-ego rzędu może być pobudzony przez kilka różnych neuronów III-ego rzędu). Jeśli dołączymy do tego działanie neuronów hamujących, powstanie skomplikowana sieć, mająca za zadanie uzyskać jak najwyższą precyzję odebranego sygnału. Rozdział drugi: czucie termiczne W przypadku odbierania sygnału termicznego sprawa jest pozornie prostsza. Czucie termiczne polega na zdolności odczuwania ciepła i zimna. Przy czym zaznaczam, że w termorecepcji nie chodzi o bezwzględną temperaturę, a różnicę temperatur między skórą a dotykanym przedmiotem. Z tego względu konieczny jest przepływ ciepła – jeśli ciepło płynie z zewnątrz do skóry, odczuwamy ciepło, jeśli ciepło wypływa ze skóry do przedmiotu, odwrotnie, odczuwamy zimno. Dlatego właśnie metalowe przedmioty, będące świetnymi przewodnikami ciepła i niejako wysysające je z naszej skóry, odczuwamy jako zimne. Jest to różnica względna, dlatego woda o tej samej temperaturze bezwzględnej, np. 22 stopni C, wydaje się zimna, gdy włożymy do niej rozgrzane dłonie, a gdy wcześniej zanurzymy je w lodowatej wodzie i przeniesiemy do tej samej 22-stopniowej wody – będziemy odbierać jako ciepłą.

Dotyk

Co ciekawe, czucie termiczne jest bardzo słabo poznane, mało jest np. informacji o sposobie obróbki sygnału przez organizm, poza faktem, że pierwszy etap jej przetwarzania jest podobny do odczuwania bólu i czucia nieprecyzyjnego – nerwy czucia termicznego wchodzą wraz z wyżej wymienionymi do rogu tylnego rdzenia kręgowego, skąd sygnał trafia do jądra brzusznego tylno-przyśrodkowgo wzgórza. Istnieją dwa rodzaje termoreceptorow: ciałka Krausego odpowiadające za odczuwanie zimna oraz wolne zakończenia nerwowe, reagujące na ciepło. Jak większość rzeczy dotyczących termorecepcji, receptory te są słabo poznane, szczególnie receptory ciepła. Znajdują się one w skórze właściwej i jest ich około 3–10 razy mniej niż receptorów zimna. Reagują na zakres temperatur 25–50 st. C, ale zasada, na jakiej właściwie działają, na dzień dzisiejszy jest praktycznie nieznana. Nieco lepiej poznane są receptory zimna, czyli ciałka Krausego. Położone są w płytkiej warstwie skóry właściwej na granicy z naskórkiem. Reagują na przedział temperatur 12–35 st. C, przy czym szczyt ich aktywności przypada na 25 st. C. Ich pobudzenie związane jest z białkowymi receptorami potencjału przejściowego. To wyjaśnia, dlaczego mentol działa chłodząco – jest on substancją aktywującą białko receptorowe. Jak widać, zakresy temperatur, na jakie reagują receptory termiczne, pokrywają się w sporej części zakresów. Rzeczywiste wrażenie, jakie odbiera organizm, szczególnie w przypadku temperatur tak zwanych optymalnych, jest wiec wypadkową pobudzenia obu rodzajów receptorów. Z ciekawostek warto dodać, że wysoka temperatura wywołuje efekt paradoksalny, pobudzając część receptorów zimna. Stąd właśnie bierze się to chwilowe uczucie chłodu po zanurzeniu ręki w gorącej wodzie. Przyczyna tego zjawiska jest bardzo słabo poznana. Termoreceptory działają praktycznie tylko w zakresie 12–50 st. C – wszystkie powyżej i poniżej (poza wyżej wspomnianym efektem paradoksalnym) wrażenia termiczne odbierane są tylko przez receptory bólowe. Jako że składową dotyku jest też propriorecepcja, w tym miejscu wypadałoby poświęcić jej choć parę słów. Czucie głębokie jest to czucie ułożenia części własnego ciała, powstałe w wyniku pobudzenia receptorów w narządach ruchu – mięśniach, ścięgnach, torebkach stawowych i więzadłach. Dzieli się na kilka odmian: czucie mięśniowe, pochodzące z receptorów w mięśniach i stawach; czucie kinestetyczne, czyli odczuwanie ułożenia części ciała i ich ruchu; czucie ciężaru, oporu i siły przeciwstawiającej się ruchom. Czucie proprioreceptywne w zmyśle dotyku odpowiada głównie za odbieranie wrażeń oporu i ciężaru przedmiotu oraz za czucie siły chwytu na przedmiocie. Ostateczną obróbką sygnałów w korze mózgowej zajmuje się okolica somatosensoryczna zlokalizowana w płacie ciemieniowym. Ta sama okolica zajmuje się też obróbką sygnału z czucia głębokiego. Reprezentacja obszarów w okolicy projekcyjnej ma charakter somatotopowy – każde pole recepcyjne (twarz, palce, kończyna górna itd.) ma swoje ściśle określone miejsce w korze. Kolejne obszary ułożone w układzie boczno-przyśrodkowym, praktycznie jeden za drugim. Niejako w poprzek do nich (czyli w układzie przednio-tylnym) są ułożone reprezentacje poszczególnych

9


publicystyka rodzajów czucia dotyczących tego samego obszaru ciała, do tego oddzielne pola posiadają receptory szybko i wolno adaptujące. Poza obszarem projekcyjnym, w korze somatosensorycznej zlokalizowane są okolice asocjacyjne, których głównym zadaniem jest integracja informacji. Okolica somatosensoryczna jest bardzo ściśle powiązana z korą ruchową, co nie jest takie dziwne, biorąc pod uwagą, jak wielkie znaczenie dla ruchu ciała ma zmysł czucia głębokiego. Jej funkcjonalne powiązanie jest tak silne, że często mówi się o korze czuciowo-ruchowej. Poza korą ruchową kora somatosensoryczna powiązana jest też z ośrodkami wzrokowymi, co ma znaczenie przy koordynacji wzrokoworuchowej oraz z układem limbicznym – odpowiada to za ocenę bodźca pod względem emocjonalnym. Dotyk, choć na pierwszy rzut oka wydaje się być spójnym zmysłem, okazuje się być szerokim pojęciem, trudnym do zdefiniowania, a fakt, że nie posiada własnego wyspecjalizowanego narządu, jeszcze tę sytuację komplikuje. Mimo że u człowieka nie jest to zmysł dominujący, jego znaczenie, szczególnie dla możliwości poruszania się, trudno przecenić. Może czasem warto zadumać się, jak skomplikowanego systemu koordynacji wzrokowo-ruchowej, zmysłu czucia głębokiego oraz dotyku potrzeba, by wystukać na klawiaturze klika słów opowiadania?

Ewa Szumowicz

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

MY JUŻ LUBIMY. A TY? DOŁĄCZ DO NAS!

10

Lubię To


Publicystyka

„Narracja jest tym, co w komiksie najważniejsze” – wywiad z prof. Jerzym Szyłakiem Rozmawiał Karol Sus Czy komiks można rozpatrywać jako pełnoprawną dziedzinę sztuki? Czy patrzenie na to medium jedynie przez pryzmat wielkich amerykańskich wydawnictw nastawionych na rozrywkę nie jest dla niego krzywdzące? Oczywiście, że komiks jest sztuką. Gdyby nią nie był, nawet wielkie amerykańskie wydawnictwa nastawione na rozrywkę nie zwracałyby już na niego uwagi. Bo we współczesnym świecie najlepiej sprzedaje się to, co ma swoją wartość. Czasy, kiedy komiksy sprzedawały się, bo miały muskularnych bohaterów lub seksowne bohaterki, już minął. Teraz potrzeba jeszcze szczypty sztuki, żeby je sprzedać. Czy nie jest tak, że komiks jest często traktowany jako trochę gorszy brat literatury, grafiki, malarstwa? Oczywiście, że tak. Literaturoznawcy i badacze sztuki uczą się na studiach, jak badać najrozmaitsze utwory i potem wykorzystują to, czego się nauczyli, do badania także tego, co jest pod jakimś względem podobne do tego, na czym się znają. Widząc, że to coś jest nieco inne, uznają za dowód, że jest to gorsze. I stąd całe nieszczęście. Historykom sztuki już

Wywiad

Ernst Gombrich zwracał uwagę, że nie powinni tak robić, a polskim literaturoznawcom mówił o tym najpierw Janusz Dunin, potem Maryla Hopfinger, a po nich ja. Niektóre stereotypy mają jednak twardy żywot. Gdzie jest miejsce komiksu pośród innych artystycznych środków wyrazu? Czy można patrzeć na komiks tylko poprzez jego warstwę graficzną czy narrację? Równie dobrze mógłby Pan zapytać, czy można chodzić do opery i nie słuchać, o czym oni tam śpiewają. Komiks jest sztuką dwutworzywową. Obraz jest w nim nośnikiem narracji, ale to narracja jest tym, co w komiksie najważniejsze. Pańska nieoceniona dla środowiska komiksowego praca jest dowodem na to, że komiks jest obecny również na polskich uczelniach. Czy można komiks analizować w kategoriach nauk o sztuce czy literaturze? Dwutworzywowość komiksu pozwala go analizować i tak, i tak. Badacze sztuki są jednak do tego zadania gorzej przygotowani. Problem polega na tym, że

11


publicystyka literaturoznawcy od (co najmniej) lat 60. XX wieku szukali sposobów analizowania znaczeń przekazywanych przez komunikaty niewerbalne, a badacze sztuki mieli wtedy do rozstrzygnięcia inne problemy. Współcześnie jednak badaniem komiksu zajmują się i literaturoznawcy, i historycy sztuki, i socjolodzy. I to jest chyba dobry znak. Czy Pana zdaniem coraz częstsze prezentowanie plansz komiksowych w galeriach jest szansą na przełamanie pewnych barier spychających to medium na boczny tor? Czy komiks ma szansę wyjść w ten sposób do ludzi, którym do tej pory kojarzył się w najlepszym wypadku jedynie z Batmanem i Spider-Manem? Proszę Pana, uważam, że obraziłbym ludzi chodzących do galerii, twierdząc, że komiks kojarzy się im jedynie z Batmanem i Spider-Manem. Uważam, że to mądrzy ludzie, wiedzący, co w kulturze się dzieje. Uważam też, że na miano mądrego i świadomego tego, co się w kulturze dzieje, nie zasługuje dzisiaj ktoś, kto nie zna „Mausa” Arta Spigelmana i nie wie, kim jest Robert Crumb (wymieniam tylko pierwsze dwa nazwiska z listy tych, które wypada znać, jeśli nie chce się zasłużyć na miano dyletanta (albo gorzej). Czy również ostatni wysyp publikacji na temat komiksu (pański „Komiks w szponach miernoty”, „Niezwykła historia Marvel Comics” Seana Howe’a, „TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce” Łukasza Kowalczuka czy „Komiks kontra sztuka” Bearta Beaty’ego) nie świadczy o pewnej zmianie myślenia o komiksie? Ostatni wysyp publikacji rzeczywiście świadczy o pewnej zmianie w myśleniu o komiksie, ale zmianę ową sygnalizuje przede wszystkim publikacja książki Beaty’ego. Warto zwrócić uwagę na fakt, że jest to rozprawa krytyczna, w pełni wpisująca się w ramy dyskursu naukowego, a przy tym jest to pierwsza zagraniczna książka o komiksie wydana w Polsce. Do tej pory uważaliśmy, że nie ma dla kogo publikować tłumaczeń tego typu. A teraz mamy nie tylko „Komiks kontra sztuka”, ale i zapowiedzi innych tłumaczeń, w tym „System komiksu” Groensteena i „Kultura niepopularna” Beaty’ego. Pozostałe z wymienionych przez Pana książek nie są aż tak znaczące. Czy w ogóle można jeszcze mówić o jakimś getcie, do którego komiks jest spychany? Czy dostrzega Pan jakieś zmiany w świadomości ludzi, zmuszające do docenienia tego medium? Och, o getcie zawsze można mówić. To bardzo wygodne pojęcie, pozwalające na dokonanie klasyfikacji, bez konieczności zastanawiania się nad zasadami jej dokonywania. Komiksy w Polsce są mało popularne. Niewiele osób je czyta. Publikują je nieduże wydawnictwa. Krytycy na ogół je ignorują. To wystarczy, by móc mówić, że komiksy są w getcie. W rzeczywistości jednak to ludzie, którzy na komiksach się nie znają i od wiedzy o nich się odcinają, budując w swoim umyśle jakieś mury, zamykają się w getcie ignorancji i nieznajomości procesów zachodzących w kulturze współczesnej. Czy ostatnie publikacje Polaków na komiksowej arenie międzynarodowej (Kowalski, Gąsiorowska, Wojda), a także zapowiedzi na najbliższy czas (Samojlik, Sieńczyk,

12

Jerzy Szylak


Publicystyka Karpowicz, Kołomycka czy Pawlak) dają nadzieję na przebicie się polskiego komiksu za granicą? Niewielkie. O prawdziwym przełomie moglibyśmy mówić, gdyby polscy wydawcy sprzedawali za granicą wyprodukowane i wylansowane przez siebie produkty. Sukcesy indywidualnych twórców to ich prywatna sprawa. W dobie swobodnego poruszania się po świecie polsko brzmiące nazwisko nie świadczy wcale o tym, że noszący je człowiek jest Polakiem. Wystarczy przypomnieć sobie, że człowiek o nazwisku Bill Sienkiewicz pracuje i odnosi sukcesy na amerykańskim rynku już od ponad ćwierćwiecza. Gdzie upatrywałby Pan powodów tego, że polski komiks wciąż jeszcze nie jest w pełni doceniany za granicą? I krytycy, i wydawcy na Zachodzie są bardzo zadufani i skupieni na chwaleniu rodzimych produkcji. Amerykanie z dużym opóźnieniem poznają komiksy europejskie. Francuzi jedynie na wyrywki poznają komiks amerykański. Opóźnienia sięgają tu kilkunastu, czasem kilkudziesięciu lat. Mało kto na Zachodzie zna komiks czeski czy rosyjski. Nikt też nie odczuwa potrzeby poznawania komiksu polskiego. Amerykanów czy Francuzów należałoby zmusić do przyjrzenia się polskim komiksom. A dokonać tego można przez agresywną reklamę lub jeszcze bardziej agresywne

wdzieranie się na ich rynki. Chodzenie za nimi i proszenie: „Doceńcie nas, doceńcie” nie ma większego sensu. Czy skoro wydawnictwa zagraniczne stosunkowo rzadko sięgają po polski komiks, dobrym pomysłem jest wyjście wydawnictwa z Polski na rynki zagraniczne (Centrala w Wielkiej Brytanii) i w ten sposób zaprezentowanie rodzimych autorów (zapowiedziani na przyszły rok Samojlik i Sieńczyk)? Jak najbardziej. Na koniec proszę powiedzieć kilka słów na temat przygotowywanego, między innymi przez Pana, „Leksykonu powieści graficznych”. Kiedy można spodziewać się książki w księgarniach? Książka, którą redaguje mój kolega Sebastian Konefał, jest już gotowa (w tej chwili siedzą nad nią korektorzy). Zawiera 144 hasła omawiające najważniejsze powieści graficzne powstałe od 1967 roku oraz kilka esejów, wyjaśniających różne kwestie problemowe. Będzie to obszerna, bogato ilustrowana i bogata w informacje publikacja. Powinna ukazać się jeszcze w pierwszej połowie bieżącego roku. Dziękuję za rozmowę.

Jerzy Szylak

Urodzony 8 listopada 1960 roku w Elblągu. Filmoznawca, literaturoznawca, pracownik naukowy wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego. Scenarzysta komiksowy (m.in. „Obywatel w palącej potrzebie”, „Szminka”, „Szelki”, „Rewolucje: Na morzu”, „Rewolucje: We mgle”). W dorobku ma również wiele krótkich form komiksowych. Autor licznych publikacji i książek dotyczących teorii i historii komiksu (m.in. „Komiks: świat przerysowany”, „Komiks w szponach miernoty”, „Gra ciałem”).

Wywiad

13


opowiadania

Piotr Grochowski Sztafeta

Krąg Vendariona: Staruszek i Eben Ilustracja: Michalina Sarba

(Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, zima roku 63.) „Vendaria. Kraj wolnych ludzi. Wolnych od trosk, biedy i ubóstwa, ale przede wszystkim wyzwolonych z najstraszliwszych okowów: tych nazywanych religią i tych określanych mianem magii. Kiedyś te dwie siły rządziły światem, tym starym, znanym jako Kontynent. Gdy śmiali odkrywcy pożeglowali na zachód i natrafili na nowy, piękny, zielono-złoty ląd, także tam chcieli zaprowadzić znany sobie porządek. Stało się zgoła inaczej. Pierwsi osadnicy, których, o ironio, zwano Pielgrzymami, przynieśli na nowo odkryty kontynent bogactwo spojrzeń. Było ich wielu, patrzyli na świat na różne sposoby. Stworzyli społeczeństwo, określili nowe ramy swojej rzeczywistości. Pojawiła się myśl – wolność jest możliwa, ale tylko ta prawdziwa, całkowita. Poszli więc za swoimi przekonaniami i niestety, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, kierując się marzeniem, stworzyli koszmar, zbudowali Vendarię”. Od tego zaczynał. Staruszek zawsze rozpoczynał swoje opowieści dokładnie od tych słów. Eben znał ten wstęp na pamięć. Vendaria: „wypaczone marzenie – koszmar”. Staruszek lub Stary, tak zawsze myślał o nim chłopak. Nie mówił o nim w ten sposób, bo przed nikim spośród znajomych nie zwierzał się z tego, co robi wieczorami trzy razy w tygodniu, trzeciego, szóstego i dziewiątego dnia. Cóż, otoczenie Ebena zapewne dziwnie zareagowałoby na jego działalność. Stary płacił za opiekę, ale były to marne pieniądze, więcej dałoby się zarobić na prostym rozboju lub dobrze przemyślanej kradzieży. Tym właśnie zajmowali się znajomi Ebena. Tym właśnie przede wszystkim zajmowali się młodzi ludzie w ceglanej, robotniczej dzielnicy, w której przyszedł na świat i gdzie się wychował. „Jakie czasy, takie życie”, jak mawiał Fourie, jego przybrany wujek. Jeśli nie było się wystarczająco cwanym, szybkim i zręcznym, takie życie często kończyło się z kulą w głowie lub ostrzem w trzewiach. Czasami trafiało się w objęcia „sprawiedliwości”, wymierzanej przez Straż. Tak było w przypadku Ebena. Zasądzono mu dosyć łagodną karę, ale i wiek chłopaka był niski – piętnaście lat. Zamiast poprawczaka dostał roczną służbę społeczną na rzecz domu spokojnej starości w południowym Niethmand, tam gdzie kończyła się dzielnica mieszkalna i zaczynały stare, nieużywane już doki. W takich okolicznościach Ebenezer Lynchee poznał Remgarda Kriela, osiemdziesięciolatka o nadzwyczaj jasnym umyśle, obdarzonego niezwykłą pamięcią i talentem do snucia wielce ciekawych opowieści. Z początku chłopak robił po prostu to, co do niego należało: sprzątał, ścielił, prał i puszczał mimo uszu starcze bajania. Jednak z biegiem

14

czasu zaczął się uważniej przysłuchiwać. Stary próbował mu coś przekazać, opowieści zawierały w sobie pewną naukę – wedle słów opowiadającego – prawdziwą historię świata, a przede wszystkim – Vendarii. W szkole, a Eben nie był nią ani trochę zainteresowany, wykładano przedmiot oficjalnie nazywany „Dziejami”. Chłopak, jak większość uczniów wychowanych w biednych dzielnicach, nie potrafił skupić się na wiodących przedmiotach, a historią w ogóle nie zaprzątał sobie głowy. Umiał wyrecytować kilka nazw, znał kolory znajdujące się na vendaryjskiej fladze, pamiętał, że czas dzielić powinno się na dwie ery: „ciemną”, do roku pierwszego, i „jasną”, po roku pierwszym. Rok ten był ważny, wtedy skończyła się Czarna Wojna. I tyle, choć nauczyciele bardzo się starali, nie potrafili nauczyć Ebena niczego więcej. Stary mówił o szkolnym nauczaniu „Dziejów”, używając słów: „kłamstwo, propaganda, władza nad umysłami”. W nauczycielach widział bezdusznych urzędników, produkujących rzesze młodych, oddanych sprawie „żołnierzy”. Dobrze, że personel domu nie słuchał Staruszka, bo jeszcze komuś przyszłoby do głowy donieść na opowiadającego i wezwać Straż. Eben słuchał i notował w pamięci, ale Stary był bezpieczny – młodzieniec nienawidził strażników, trybunałów i w gruncie rzeczy samego państwa. Po roku służba w domu starców zakończyła się, a Eben nieśmiało zapytał o możliwość zatrudnienia. Placówka nie posiadała pieniędzy na jeszcze jeden etat, ale sam Staruszek postanowił płacić za dodatkową opiekę. To było niewiele, ale chłopak nareszcie miał pracę, uczciwą i spokojną. Wykonując swoje czynności, mógł zarazem słuchać. Te historie, mruczane wieczorami, były lepsze od radiowych audycji Camerona Gunna, ciekawsze niż, puszczane na trzecim kanale, sensacyjne słuchowiska braci Mellville. Eben nie dbał o to, czy opowieści były kłamstwem, nie zastanawiał się, czy Stary wymyśla je ot tak, czy jest w nich choć ziarno prawdy – słuchał i wyobrażał sobie. Widział świat „ciemnej ery”, trwający tysiąclecia bój Światła i Ciemności, gdy pośród ludzi przechadzały się potężne istoty zwane bogami; demony i czarnoksiężnicy knuli przeciw królom i cesarzom, książęta i wodzowie toczyli ze sobą batalie. Błyszczały zbroje, gdy ciężkozbrojni jeźdźcy, zwani rycerzami, ruszali na wrogów, dzwoniły o siebie ostrza mieczy, furkotały na wietrze bojowe sztandary. Magowie władali potęgami niewyobrażalnymi dla zwykłego człowieka, zaklinali czarodziejskie moce i ciskali nimi we wrogów, doradzali władcom, szpiegowali i tworzyli cudowne rzeczy. Czasem toczyli wojny ze sobą, świat wtedy drżał i trząsł się, pękał na części i odnawiał się. Magia – za jej przyczyną, jeszcze zanim ludzie pojawili się na Kontynencie, światem władały inne rasy. Eben

Piotr Grochowski


opowiadania widział oczyma wyobraźni dumnych, wyniosłych shaeidów, w złotych pancerzach, uzbrojonych w czarodziejskie ostrza. Prawie czuł dudnienie ziemi, gdy hufce Kamiennych – elitarnych oddziałów krasnoludów, skarlałych wojowników o kościach stworzonych z żelaza – przypuszczały szarże. Świetność obcych imperiów dawno przeminęła, ale nieludzie nadal odgrywali ważną rolę. Konflikt narastał. Jedni mocno wierzyli w swoich patronów, oddawali cześć siłom przyrody i istotom nazywanym Trzynastoma Spętanymi. Inni gardzili tak zwanymi bogami, czcili tylko czarodziejskie domeny. Służący boskim istotom cesarz zdołał wymodlić u nich pomoc – na czarodziejów spadła zaraza, nazywana Błękitną Śmiercią. Większość z magów zmarła wtedy, reszta osłabła lub zupełnie potraciła swoje moce. Odeszli wtedy zarówno shaeidowie, jak i krasnoludowie – nie potrafili przetrwać w świecie pozbawionym tajemnych mocy. Świat zmienił się, więcej zależało od zwykłego człowieka, od jego czynów i zwykłej pracy. W tym czasie odkrywcy dotarli do brzegów nowego lądu, Pielgrzymi podzieleni na kilka grup założyli kolonie, z których stworzyła się później Vendaria. Nowy kraj, nowe zwyczaje, inne prawa i inne życie – tak zdecydowali założyciele – społeczeństwo bez religii, kraina bez magii, gdzie najwyższą wartością ogłoszono wolność. Słowa Starego były silne, wyraźne i niezwykle plastyczne. Eben praktycznie przenosił się setki lat wstecz. Widział, jak rodziła się nowa rzeczywistość. Na Kontynencie, w starym świecie magia zgasła, kulty religijne jednakże także osłabły, kapłani postradali zmysły, nie potrafili jak dawniej wpływać na swych wiernych. Człowiek skierował się ku technice, budował, tworzył, konstruował. Eben widział fabryki, słyszał odgłosy kucia, czuł na skórze parę wydobywającą się z rur. Czas mijał, ale nie każdy godził się na tę pozorną równowagę. Ludzie szukali odpowiedzi, chwytali strzępy dawnego świata, ich ciekawość doprowadziła do kolejnego przełomu. Zakon głupców zbudził pradawne zło, które ukryło się tylko, przyczaiło w półmroku. Przywódcy Vendarii ostrzegali przed takim scenariuszem, w swoim kraju tępili zarówno tych wierzących i poszukujących bogów, jak i tych pokładających swą wiarę w magii. To nie wystarczyło. Kiedyś Staruszek opowiedział o Craniosie. Człowiek ów, urodzony jako nordmaarczyk, był strategiem służącym w cesarskiej armii, miał stopień generała, przybrał imię pradawnego, zapomnianego patrona – boga dobrej śmierci. Był przystojny, dumny i bardzo ambitny. W swym szaleństwie odnalazł drogowskaz – zamierzał przywrócić dawny, obalony porządek. Posiadał władzę nad tajemnymi mocami i przewodził czarodziejskiej armii. Eben nie potrafił w spokoju słuchać o czarnych płaszczach, złotych obręczach i karabinach plujących niemożliwym do ugaszenia ogniem. Świat ludzi wystawił własną armię, uzbrojoną w karabiny i szable, armaty i pancerne maszyny kroczące. Cranios przeciwstawił jej koszmar: maszyny wspomagane magią, okręty napędzane dziwaczną energią, legiony złożone z żywych trupów, bestii z Otchłani, demonów i upiorów. Złe sny, które później nawiedzały Ebena, pełne były obrazów: pola bitewne wypełnione trupami cesarskich, narbońskich i venantyjskich żołdaków, przywołane przez magię potwory kroczące pośród trującej mgły, lejące z nieba strugi deszczu, błoto i szalejący wiatr – śmierć, która wcale nie była „dobra”. Tę wojnę nazwano „Czarną”, i to ona zakończyła pierwszą erę.

Sztafeta

W ostatnim dniu dawnego czasu dowództwo vendaryjskiej armii, walczącej przeciw Craniusowi wespół z sojuszem kontynentalnym, podjęło brzemienną w skutkach decyzję. Nad Taeir N’Og – Wyspę Mgieł, gdzie władca czarnej armii stworzył swoje państwo, wysłano specjalnie przygotowany sterowiec. „Jutrznia” pilotowana przez kapitana Normana Latsky’ego zrzuciła bombę nowego typu, nazywaną ładunkiem BN. Eben słyszał syreny alarmowe, dźwięk pikującej bomby, odgłos trzaskającego wyładowania energii, gdy ciężki kawałek stali rozerwał się na części tuż nad celem, uwalniając swoją niszczycielską siłę. Tajemnicza broń powtórzyła to, czego wcześniej dokonała Błękitna Śmierć, lecz zrobiła to dokładniej. Każda istota w jakikolwiek sposób związana z magią, czarodziejską sztuką lub jej emanacją, poniosła śmierć w męczarniach. Wtedy okazało się, że bardzo wielu spośród zwykłych ludzi nosiło w sobie tę tajemną moc. Ładunek eksplodował nad stolicą Craniosa, ale jego działanie dosięgło cały znany świat. Vendaryjczycy ogłosili zwycięstwo, triumf wolności i nastanie nowej ery – nazywanej „jasną”. O nowej, powojennej i współczesnej ojczyźnie Stary mówił niewiele i niechętnie. Wspominał z rzadka o zmianach, a właściwie ich braku. W nowej rzeczywistości zapanował ład, podporządkowany rozwojowi, wykorzystującemu dwa niezwykłe ludzkie odkrycia – złoża vertusa i blevisa. Eben wiedział, że były to minerały, odpowiednio zielony i błękitny, o cudownych właściwościach. To na nich oparto prężnie rozwijający się przemysł, stworzono maszyny, napędy, uzyskano paliwa. Co do rzeczy, które pozostały niezmienne, to Staruszek podał kiedyś przykład: podział czasu. Chociaż kalendarz w oczywisty sposób nawiązywał do przedwojennych wierzeń – dzielił rok na trzynaście miesięcy podporządkowanych bóstwom, a każdy z miesięcy liczył nadal trzy dziesiątki dni – pozostał w użyciu. Nie było patronów, ale pozostały ślady, nie było obrzędów i świąt, lecz pozostały nikłe wspomnienia. Stary kochał czas, który odszedł w niepamięć, natomiast zdawał się nienawidzić dnia teraźniejszego, służb, nakazów i praw. Eben uwielbiał słuchać o przeszłości, a otaczającą go rzeczywistość postrzegał podobnie jak Remgard Kriel. Tego wieczora Staruszek długo milczał. Chłopak pomógł mu z posiłkiem i zwyczajowo czekał na opowieść, ale tej nie było słychać. Starzec zadumał się i szepnął coś niewyraźnie. – Panie Kriel – odezwał się Eben zaniepokojony. – Czy coś się stało? Zapytany otworzył szerzej oczy, zamrugał. – Krąg – szepnął nieco głośniej. – Czy opowiadałem ci o Kręgu? O Trzynastu? Eben pokręcił głową. Odezwał się niepewnie: – Mówi pan o patronach, o dawnych bóstwach? – Nie. – Staruszek skrył twarz w dłoniach. – Miałem na myśli żołnierzy – wymamrotał. – Nie opowiadałem ci o Kręgu? Eben odłożył trzymane naczynia i sztućce na ruchomy stolik. Przysiadł na skraju łóżka. Spojrzał na półleżącego, wychudłego mężczyznę, opartego plecami o grubą poduszkę. – Powinienem opowiedzieć ci to przed laty. Eben zmarszczył czoło. – To mój trzeci rok. Pomagam panu od zaledwie trzech lat… – Tak, tak. W głowie mi się miesza i plącze. Powinienem… Po prostu opowiem. Posłuchaj.

15


opowiadania *** Za oknami tańczyły płatki śniegu, gnał je lekki wiatr. Białe drobinki osiadały na rozległej metalowej konstrukcji. Stare doki. Kiedyś był tu port przeładunkowy, zbudowany jeszcze przed wojną, w swoim czasie najnowocześniejszy na świecie. Teraz opustoszałe platformy, wysokie wieże i różnorakie maszynerie tworzyły ogromny stalowy labirynt. Na obrzeżach doków stawiano przed laty dom za domem, osiedle za osiedlem. Dzisiaj były to miejsca biedne, zapomniane, zepchnięte na margines. W jednym ze starych lokali, w rozległej kamienicy wzniesionej na stalowym pomoście, umieszczono dom starców. Budynek miał pięć

16

kondygnacji, wchodziło się do niego po monumentalnych schodach. Eben odetchnął i odwrócił się od okna. To była jego okolica – stara, biedna, potrzebująca pomocy. Ta pomoc miała jednak, jak sądził, nigdy nie nadejść. Staruszek usnął, ale nadal mruczał coś niewyraźnie. Jego dzisiejsza opowieść była jeszcze dziwniejsza niż zwykle, jeszcze bardziej zagmatwana. „Trzynastu bohaterskich żołnierzy obdarzonych niezwykłymi przedmiotami”. Eben parsknął, przypominając sobie słowa Starego. „Rycerze, magowie, czary i Legion Craniosa” – to jedno, ale „wyklęci śmiałkowie, pod przywództwem Vendariona, wspierani przez Myśluna” – to było zbyt wiele. Stary mężczyzna bredził bardziej niż zwykle.

Piotr Grochowski


opowiadania – Nie… – Od strony łóżka słychać było jękliwy głos. Eben spojrzał w tamtą stronę. – Tak nie może być! – krzyknął Staruszek. Chłopak ruszył w kierunku leżącego, podświadomie łowiąc uchem dźwięki dochodzące z klatki schodowej. Podniesione głosy? O tej porze wszyscy spali, nikt nie powinien krzyczeć, a przynajmniej nie w ten sposób. Eben wiedział to doskonale, znał rytm domu. Zaczął się zastanawiać. Stary uniósł się na łokciach, przekręcił niezdarnie ciało, próbując sięgnąć pod materac. – Pomóż mi – jęknął. I zaraz warknął donośnie głosem, którego Eben nie znał: – Na wszystkie otchłanie, pomóż mi! Pod materacem znajdowało się zawiniątko, miękki pakunek owinięty grubym, impregnowanym materiałem. Na klatce schodowej było naprawdę głośno. Trzasnęły drzwi, stłukła się jakaś szyba. Ktoś krzyknął, zadudniły kroki ciężkich butów. Nikt tu w takich nie chodził. – Musisz biec. – Stary miał obłęd w oczach. – Zdołali mnie znaleźć. Po tylu latach w końcu mnie odszukali. – Mówiąc to, wpychał w dłonie chłopaka zawiniątko. Eben pokręcił głową. Chciał o coś zapytać, zaprotestować… Drzwi do pokoju, wyrwane z zawiasów ogromną siłą, uderzyły o ścianę. Latarki, płaszcze, kapelusze i broń – długie strzelby o gładkich lufach – obrazy przeleciały chłopakowi przed oczami. – Vendarion! – rozdarł się histerycznie Stary i bez sił opadł na łóżko. Nieznajomi wkroczyli do pomieszczenia, przewracając stół. Eben, kierowany jakimś dziwacznym, obcym instynktem, skoczył. Odruchowo skulił się, wybijając plecami okno, uderzył o dach i sturlał się po lekkiej pochyłości. Otworzył oczy, wiatr owiał mu twarz, do policzka przywarł zimny płatek. Poharatane plecy paliły go. Wzrokiem odszukał okno. Właśnie gramolił się przez nie jeden z napastników. Eben Lynchee zerwał się na nogi. Zaczął biec. *** Było ich trzech, może czterech, ale jeden wcześniej chyba poślizgnął się i spadł. Mieli ciężkie buty, poruszali się niezdarnie, ale dziś Eben nie czuł się sobą. Nie mógł się skupić, co rusz przewracał się, przeklinając. Było ślisko, dachy miały pełno zdradliwych miejsc, ale całe swoje życie chłopak spędził na takich właśnie ucieczkach. Dziś było inaczej, jakby ktoś – jakiś zły duch – zagnieździł się w jego umyśle. Strzelali. To musiała być cholerna Straż. Kule świstały Ebenowi nad głową, rozbijały kamienne murki i kominy. Wkrótce dach skończył się, a uciekający musiał skoczyć. Uderzył stopami o żelazną konstrukcję, upadł przez bark i wstał. Tym razem już bez problemów. Zaczynał czuć się jak dawniej, a nawet – co stwierdził nie bez zdziwienia – był sprawniejszy. Rozejrzał się. Platforma, na której wylądował, należała już do terenu doków, na jej końcu znajdował się budynek, coś na kształt magazynu. Ruszył w jego kierunku. Zza pleców dosłyszał hałas, obejrzał się – dwaj ścigający go mężczyźni z powodzeniem wylądowali po skokach. Trzeci zawahał się i został na dachu, ale za to uniósł broń do ramienia i przymierzył. To nie była zwykła strzelba, Eben dostrzegł błysk księżycowego światła w lunetce. Ból przeszył mu łydkę. Szarpnęło nim, poślizgnął się i runął na twarz. W ostatniej chwili podparł się ramieniem, zawiniątko wypadło mu z dłoni. Chwycił je i mimo bólu próbował kontynuować bieg. Udało się, nawet nie było to

Sztafeta

tak trudne, jak myślał, choć musiał wyraźnie zwolnić. Dwaj ścigający zbliżali się. Wpadł do magazynu, kulejąc, pobiegł wzdłuż ściany do otworu prowadzącego dalej. Padły dwa następne strzały. Ich echo poniosło się po dużej hali. Gdy dźwięk ucichł, Eben usłyszał inny – odgłos turkotania – a zaraz po nim drugi, wlewający nadzieję w serce uciekiniera – gwizd kolejowej syreny. Wybiegł przez wyrwę w ścianie i znalazł się na wąskiej kładce. Poniżej ciągnęły się trzy nitki torów. Jedną z nich przejeżdżał pociąg, długi towarowy skład ciągnięty przez dymiącą i otoczoną parą lokomotywę. Pędził na południe, najwyraźniej wyjeżdżając z miasta. Ebenowi stanęły przed oczyma wspomnienia z dzieciństwa: do takich pociągów, w szczeniackich żartach, on i Bern wrzucali przeróżne śmieci. Kiedy to było? Obejrzał się. Dwaj strażnicy wychynęli z otworu w ścianie magazynu, zauważyli Ebena i zatrzymali się, unosząc broń. Jeden trzymał strzelbę, drugi zaciskał dłonie na rewolwerze. Chłopak skoczył, mocno przyciskając do piersi zawiniątko. Zagrzmiały wystrzały, coś mocno uderzyło go w plecy, a potem wyrwało dziurę w brzuchu. „Vendarion”, przypomniał sobie krzyk Starego. Eben nie czuł bólu, patrzył tylko, jak w zwolnionym tempie mijają go krople krwi. Pociąg był bardzo daleko w dole. To, co właśnie zrobił, wydało się mu szaleństwem. Zamknął oczy. *** – Pana niekompetencja, setniku Prinsloo, nosi znamiona zdrady – wycedził lodowatym głosem agent specjalny Brion Kroeger. Szef strażniczej jednostki ubrany był w długi, ciepły płaszcz z wielkim kołnierzem. Na głowie nosił czapkę z nausznikami. Po usłyszeniu uwagi gwałtownie wciągnął powietrze, oczy wyszły mu na wierzch, poczerwieniał. – Raczy mi pan to wyjaśnić – bąknął niepewnie – panie agencie? Jak dla mnie to sprawa jest załatwiona. – Teraz w głosie setnika brzmiała już zuchwałość i delikatna drwina. – O ile w ogóle jakaś sprawa była… Kroeger zacisnął szczęki. Tyle lat uważnej służby, tyle miesięcy ostrożnej pracy w samej Memorii, a nadal trafiali mu się imbecyle. Musiał polegać na miejscowej Straży, przecież Biuro nie miało wystarczającej liczby ludzi. Spojrzał na setnika. – Nie ujęliście podejrzanego… – Mowa była o staruszku – zaprzeczył strażnik, kręcąc głową. – Mowa była o podejrzanym lub podejrzanych, ty idioto. – Wypraszam sobie. – Setnik wypiął pierś. – Obowiązują nas, także pana, pewne standardy. – Obowiązują, owszem. Standardy logicznego myślenia, wyciągania wniosków i podstawowego przewidywania zdarzeń. To ostatnie nazywamy wyobraźnią, do cholery. Setnik sapnął. Kroeger dokończył: – Pozwoliliście uciec chłopakowi. Na dobrą sprawę nawet nie wiemy, kim jest. – Solidnie oberwał, ze strzelby… Dwaj funkcjonariusze widzieli jego ciało spadające z dużej wysokości. Jest krew, cała masa jego krwi… – Nie ma ciała – skwitował Kroeger. – W tym sęk. Spieprzyliście to koncertowo. – Staruszek… – zaczął setnik.

17


opowiadania – Przestań z tym staruszkiem – przerwał mu agent. – To na nic. Mieliście zadanie i nie zdołaliście go wykonać. Koniec rozmowy. Góra dowie się o tym, będą konsekwencje. Teraz zejdźcie mi z oczu, setniku. Kroeger odwrócił się i podszedł do samochodu. Otworzył drzwi i sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta po fajkę. Nim zdążył ją nabić, zbliżył się jeden z jego ludzi, wysoki, chudy, w kapeluszu. – Mówcie, Toerien. – Ze starego nic nie wyciągniemy, szefie. – Agent mówił szybko, wypuszczając z ust obłoki pary. – Potwierdzimy jego tożsamość później. Nazwisko, pod którym był wpisany do domu opieki, jest fałszywe. Nie będzie w stanie nic zeznać, lekarz stwierdził paraliż i ogólną, starczą demencję… Chociaż personel twierdzi, że jeszcze dzisiaj funkcjonował zwyczajnie, rozmawiał, jadł. Dziwnie to wygląda… – Toerien, proszę cię – mówiąc to, Kroeger przekrzywił głowę. – Jasne, szefie. Przepraszam. W naszej robocie słowo „dziwnie” nie powinno być używane. – Uciekinier? – Pracował jako opiekun, urodzony w czterdziestym czwartym, karany. W aktach figuruje jako Ebenezer Lynchee, syn Gaspara. – Poszukiwany przedmiot? – Nie znaleźliśmy żadnego ani niczego, co by mogło go przypominać. O ile dobrze trafiliśmy ze starcem, wniosek jest prosty… – Dlaczegóż samo postępowanie nie może być podobnie proste? – Kroeger pokręcił głową. – Dowiedz się, dokąd jechał pociąg, jak daleko jest teraz. Ci partacze ze służb publicznych nawet nie potrafili go zatrzymać. Jechał na południe… Agent Toerien pokiwał głową, obrócił się i zrobił krok. Zatrzymał się i odezwał: – Ten chłopak… Jeśli faktycznie dostał z bliska… Taka rana… Brion Kroeger zmrużył oczy, odpalił fajkę i pyknął dymem. Zapachniało corunijskim zielem. Zastanowił się i odpowiedział: – Może szukamy ciała. Wtedy, w takim przypadku, to powinno być proste. Ale coś mi podpowiada, że jeszcze się natrudzimy. *** (Vendaria, Dystrykt Północny, wieś Logenberk, na południe od Memorii.) Bernard Ber Heuven dokręcił ostatnią śrubę, wytarł ręce w ręcznik wystający z tylnej kieszeni fartucha i przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu. Silnik powinien popracować jeszcze jeden sezon – to była konieczność. Może uda się uzbierać odpowiednią sumę, by… Krzyki dziewczynek wyrwały go z zadumy. Zmarszczył brwi i zbliżył się do okna. Niewiele był w stanie dojrzeć, mróz wymalował na szybie skomplikowane wzory, całkiem przysłaniające widok. Bernard ruszył do drzwi, ale nim zdołał je otworzyć, do środka warsztatu wpadły dwie najpiękniejsze istoty na świecie – Greta i Camilla – jego siedmioletnie bliźniaczki, w grubych, zapiętych pod szyje, kożuchach z kapturami. Powitał je uśmiechem, one odpowiedziały wrzaskiem i morzem informacji. Gadały, jedna przez drugą, a Bernard nic nie był w stanie pojąć. – Powoli, pszczółki – odezwał się głośno, śmiejąc się szeroko. – Jedna na raz. Rozumiem, jakie to ważne… – Znalazłyśmy go! – wrzasnęła Camilla.

18

– Na polu! – dodała Greta. – Kogo? – spytał. – No… – Camilla nie była pewna. – Bass mówi, że to żołnierz – wyjaśniła Greta. – Ale nie wiemy, czy mu wierzyć, bo nieraz nas już oszukał. Tak jak wtedy, kiedy pani Sveld… – Gdzie? – Bernard usłyszał swój głos. Był niski i chropowaty, obcy, jakby należał do kogoś innego. Dziewczynki wyczuły zmianę, zamilkły. – Nie zrobiłyśmy nic złego, tatko – szepnęła Greta, a Camilla otworzyła szeroko oczy i przytuliła się do nogi Bernarda. – Wiem, moje pszczółki – wyjaśnił miękko, starając się panować nad głosem. – To po prostu zaskoczenie. Powiecie mi gdzie? Czy Bass przyszedł z wami? – Na polu, obok strumienia i starego dębacza, niedaleko torów. Bass czeka tam, gdzie znalazłyśmy tego pana… – odpowiedziała Greta. – Pilnuje go, bo on chyba potrzebuje pomocy. – Tam jest krew, tatusiu – dodała Camilla. – Bardzo dużo tej krwi. Bernard założył kurtkę. Wyszli przed budynek. Mężczyzna położył dłonie na ramionach córek. – Zrobimy tak – szepnął. – Wy wejdziecie do domu, a ja pójdę do Bassa. Nie wychodźcie, póki nie wrócę. – Chcemy pomóc – jęknęła Greta. Camilla pokiwała głową. Bernard zastanowił się. – Dobrze. Niech tak będzie. Poszukajcie ręczników, bandaże powinny być w składziku nad zlewem. Greto, dopilnuj, żeby woda była gorąca… Poczekał, aż dziewczynki zamkną za sobą drzwi, i ruszył do półciężarówki. Sięgnął pod fotel i wydobył dwururkę z oberżniętymi lufami. Do kieszeni kurtki wrzucił garść nabojów, poprawił futrzany kołnierz, odetchnął i zaczął biec. *** Zobaczył ich z oddali. Śnieg leżał płasko, niczym nie zmącony, równa powierzchnia jak świeżo wylany beton. Dębacz, potężne drzewo o szerokiej koronie, nawet zimą niepozbywające się liści, górował nad równiną. Bass, jego dwunastoletni syn, stał w odległości kilkunastu metrów od ciała. Krwawy ślad ciągnął się z zachodu, od linii kolejowej. „Musiał się czołgać”, pomyślał Bernard, „a na końcu padł, a raczej skulił się na ziemi”. – Synu – Bernard odezwał się głośno, powoli wymawiając słowa. – Nie ruszaj się. – Wymierzył do leżącego. Podszedł jeszcze bliżej. Bass spojrzał na ojca, poprawił szalik i owinął się połami kurtki. – Dlaczego powiedziałeś dziewczynkom, że to żołnierz? Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, Bernard już zrozumiał. Dostrzegł sztandar. Leżący ściskał drzewce i brudny, postrzępiony i pokrwawiony materiał. – Pomyślałem… – zaczął Bass, lecz zamilkł, bo ciało zaczęło się ruszać. Bernard mocniej ścisnął kolbę. Ranny mężczyzna uniósł drzewce pionowo, z wysiłkiem opierając je o ziemię, a potem powoli, ruch za ruchem, zaczął się podnosić. Wspinał się, wspierając o drewno. Bernard kątem oka spojrzał na syna. Bass zastygł i patrzył z fascynacją. Ubranie nieznajomego przesiąknięte było krwią, miał na sobie jedynie sweter, na brzuchu rozerwany, właściwie w strzępach. Ale nie było rany – Bernard był tego pewien.

Piotr Grochowski


opowiadania Zerwał się wiatr, sztandar załopotał, a mężczyzna dzierżący drzewce skrzywił się, ale utrzymał je w pionie. Zniszczony, potargany i brudny materiał ukazywał zieleń i błękit, w pasach biegnących z góry do dołu, a pośrodku romb – kiedyś biały, teraz splamiony krwią – i dwa skrzyżowane miecze, dawny symbol vendaryjskiej armii. Wtedy Bernard Ber Heuven przypomniał sobie. Jego dziadek, Max, służył w dziesiątej kohorcie trzynastego legionu, w tak zwanych siłach wspierających, które jako pierwsze poszły na front. Wspomagali siły kontynentalne, które wtedy były już w całkowitej rozsypce po pierwszych ofensywach armii Craniosa. Max Ber Heuven walczył od drugiego do szóstego roku wojny, później pozwolono mu odejść. Widział lądowanie na plażach Sahil Yel, był operatorem działa na okręcie desantowym, ale opowiadał także o bitwie pod Vinantium, ciągnącej się tygodniami, o błotnistej śmierci, okopach i kolczastym drucie. Tam po raz pierwszy dziadek Bernarda spotkał żołnierzy Kręgu, vendaryjskich czarodziei. Przewodził im starszy oficer, noszący błękitno-zielony płaszcz, dzierżący sztandar, pod którym strach znikał, odradzał się duch waleczności, goiły się rany. Max Ber Heuven opowiadał o tych wydarzeniach szeptem, bo po wojnie nie wolno było ich wspominać. Żołnierzy Kręgu nazywano zdrajcami i potworami. Bernard do tej pory zastanawiał się dlaczego. – Bass – zwrócił się do syna. – Biegnij do domu, sprawdź, co z dziewczynkami. Zaczekajcie tam. Niebawem przyjdę. – Tato? – Idź. Nic mi nie będzie. – A żołnierz? – Chłopak z przerażeniem wpatrywał się w trzymaną przez Bernarda broń. – Nie zamierzam jej używać. Idź. Bass ruszył w kierunku farmy, obejrzał się raz jeszcze. Śnieg skrzypiał mu pod butami. – Synu – zawołał po chwili Bernard – powiedz dziewczynkom, żeby schowały opatrunki. – Pokiwał głową, widząc zdziwienie w oczach chłopaka. – Ale woda na napar ma być wrząca. Dopilnuj tego. Kucnął naprzeciw klęczącego mężczyzny. Nieznajomy przytulił policzek do drzewca, oddychał spokojnie, miał zamknięte oczy. Tak naprawdę był młodzieńcem, wyglądał na osiemnaście, góra dwadzieścia lat. Bernard pokiwał głową. „Ani śladu rany, żadnej”. Ach, gdyby tylko dziadek Max mógł to ujrzeć – prawdziwa magia. – Chłopcze – szepnął i delikatnie potrząsnął go za ramię. Nieznajomy uniósł powieki. – Chciałbym zabrać cię w bezpieczne miejsce, kiedy tylko będziesz mógł iść. Wiem, kim jesteś. – Ja… Jak to możliwe, kiedy ja sam nie wiem… Bernard Ber Heuven uśmiechnął się delikatnie, otoczył klęczącego ramieniem i szepnął mu do ucha: – Vendarion. 15.02.63, Memoria. W odpowiedzi na pytania członków Komisji Propagandy przekazuję moją opinię. Pozwolę sobie przytoczyć kilka ostatnich faktów, by nieco rozjaśnić Panom sytuację. Operacja mająca na celu wyśledzenie i ujęcie Goriona Solberga, figurującego w naszych aktach jako „Vendarion”, zakończyła się powodzeniem. Pojmany został umieszczony w odosobnieniu pod opieką lekarzy. Jego aktualny stan

Sztafeta

uniemożliwia przesłuchania, to starzec mający ponad dziewięćdziesiąt lat. Interesujący nas przedmiot, artefakt nazywany powszechnie „sztandarem”, nie został odnaleziony. Za pomocą aparatury udało się określić, że przez bardzo długi okres pozostawał w lokacji, w której ujęto Solberga. Obiekt został wyniesiony z terenu kontrolnego przez Ebenezera Lynchee. Lynchee był ścigany i ciężko ranny, ale zdołał uciec (za co winę ponosi memoriańskie dowództwo Straży). Należy przyjąć możliwość, że Solberg zdołał w nieustalony (jak dotąd) sposób przekazać władzę nad „sztandarem” Lyncheemu. Wyjaśniałoby to w ogólnym zarysie pojawienie się współczesnych Zamaskowanych. Skoro można przekazywać władzę nad artefaktami… Wniosek pozostawiam Panom. Tak czy inaczej nasze stanowisko jest następujące: od tej chwili Ebenezer Lynchee staje się głównym obiektem poszukiwań w ramach operacji „Krąg Północny-1”. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć skali jego działań. Wydarzenia ostatniego roku stawiają pod znakiem zapytania możliwość utrzymania działalności Zamaskowanych na dotychczasowym poziomie informacyjnym. Ale, pozwolę sobie zauważyć, to już Panów działka. Ku chwale Wolności. Agent Specjalny Brion Kroeger

Piotr Grochowski

Rocznik ’79. Urodzony i zamieszkały w Krakowie. Historyk, pedagog i wychowawca. Nałogowy gracz RPG i (częściej) Mistrz Gry, fan komiksów i dobrego kina, pasjonat szeroko pojętej fantastyki. Instruktor ZHP i działacz na rzecz kultury hip-hopowej.

19



opowiadania

Beata Grynczel Brakujace strony Ilustracja: Kornel Kwieciński Dzień 4 Zmiany Przebudziłam się. Nie sądziłam, że dostanę jeszcze jedną szansę, by ujrzeć kolejny poranek. Myślałam, że będzie to mój finalny dzień, ostatnia chwila na tym świecie. Jednak, jak się zdaje, byłam w błędzie. Szczęście sprzyjało mi przez cały ten czas. Jedyną rzeczą, o którą się modliłam, której pragnęłam, było to, by dobry los nie opuścił mnie w chwili obecnej. Zeszła noc zmieniła wszystko. Całe moje życie odmieniło się właśnie od tego momentu. Nigdy wcześniej nie byłam tak bliska zakończenia swego żywota. A co gorsza, zakończenia go w tak bezmyślny sposób. Zachowałam się jak nowicjusz, co niemalże kosztowało mnie życie. Wystarczy jeden nieostrożny ruch, jeden pochopny krok i możesz zakończyć swój żywot w jakimś odludnym miejscu, zapomnianym przez wszystkich. To jest takie proste. Dotychczas nie sądziłam, że mogę opuścić ten świat tak szybko i w tak głupi sposób. Cóż, oczywiście wiedziałam, że kiedyś umrę, jak każdy. Ale wydarzenia zeszłego dnia przypomniały mi, że być może mogę przeżyć kilka stuleci, jednak nie zmieniało to faktu, iż jestem osobą śmiertelną, która z łatwością może zostać zabita przez ostrą klingę bądź magię. Ten dzień zmienił wszystko. Pozwoliłam sobie przeistoczyć się w dziką bestię, polegać jedynie na mych instynktach, które pomogą mi przetrwać. Świat stał się zbyt dziki, zbyt nieujarzmiony i niebezpieczny dla osób takich jak ja. Musiałam coś zmienić, tak więc postanowiłam usunąć się na bok, jednocześnie pozwalając przedstawicielom ludzkiej rasy, by samotnie wzięli udział w odwiecznym pościgu za bogactwem, by ginęli podczas tej gonitwy. Ja wybrałam życie… Dzień 2 Spotkanie Mieliśmy zadanie – wkroczyć do wnętrza ruin starego zamku, a następnie dostać się do lochów, gdzie przypuszczalnie miał znajdować się skarb. Brzmi to dość prosto. W swej przeszłości miałam wiele podobnych przygód i cóż, muszę stwierdzić, że wciąż jestem całkiem żywa. Toteż nie było nic dziwnego w mej decyzji – postanowiłam mu pomóc. Ah, racja. Ty wciąż nie masz pojęcia, o kim mówię. Ma na imię Eochid i jest człowiekiem. A konkretniej, Eochid jest początkującym magiem z niezbyt wielkim doświadczeniem. Poznałam go kilka dni temu w karczmie. Akurat poszukiwał tam towarzysza do swej wyprawy – kogoś, kto by się chętnie dołączył. Prawdę mówiąc, wciąż nie jestem do końca pewna, dlaczego zdecydował się wybrać mnie na swego kompana podróży…

Brakujące strony

Dzień 1 Zwyczajny dzień Był to całkiem typowy wieczór w karczmie. Nawet nie pamiętam jej nazwy, ale to nie jest takie istotne. Och, wybacz, miałam na myśli: był to całkiem typowy wieczór w karczmie, DO MOMENTU, aż przybył pewien mężczyzna i wkroczył do środka tawerny. Spokojnie, on nie przybył tam, by wymordować wszystkich wkoło lub by spalić to miejsce do gołej ziemi, nic z tych rzeczy! Co więcej, ledwo zwróciłam na niego uwagę, bo i po cóż miałabym to robić? To był zwyczajny człowiek, młody mężczyzna – nic ekscytującego. Cóż, przynajmniej ja tak uważałam w tamtej chwili, jednak nim dzień dobiegł końca, zmieniłam zdanie. I z tego powodu spisuję to wszystko właśnie teraz. Pozwól, iż przedstawię się, co właściwie powinnam uczynić na samym początku. Nazywam się Sirinae Nairne i jestem elfem. Me oczy widziały już wiele świtów, więcej, niż jakikolwiek człowiek jest w stanie ujrzeć. Jeśli nie zginę z powodu jakiegoś głupio popełnionego błędu lub na skutek nieszczęśliwego wypadku, to będzie mi dane ujrzeć jeszcze więcej owych wschodów słońca. Większość swego dzieciństwa spędziłam pośród lasów, a potem opuściłam dotąd znane mi okolice i ruszyłam dalej, stając się wędrowcem – poszukiwaczem przygód. I taki styl życia doprowadził mnie do miejsca, w którym znajduję się w chwili obecnej. Cała reszta, wszystkie te szczegóły – to nie jest takie ważne. Wyglądam jak typowy przedstawiciel elfiej rasy, a przynajmniej jak typowy przedstawiciel elfów z rejonu, z którego się wywodzę. Długie czarne włosy opadające na plecy z kilkoma cienko zaplecionymi warkoczami oraz ciemnoniebieskie oczy. Niektórzy mówią, że me oczy są ciemniejsze niż najciemniejszy szafir, iż są w stanie dostrzec coś dzikiego i niebezpiecznego w ich głębi. Wzrost i postura są również dość typowe jak na elfią kobietę. To by było chyba już wszystko na mój temat. Postanowiłam opowiedzieć Ci moją historię. Pokazać, przypomnieć Tobie, Wam wszystkim, jak kruche jest nasze życie. Być może wyciągniecie jakiś wniosek z tej opowieści, być może mój błąd będzie dla Was jakąś lekcją. Jak już wcześniej wspomniałam, wszystko zaczęło się od przybycia tego młodego ludzkiego mężczyzny o brązowych włosach i orzechowych oczach… Dzień 2 Spotkanie Po długiej rozmowie, która zajęła nam wiele godzin, wszystko było już ustalone. Eochid wreszcie znalazł towa-

21


opowiadania rzysza do swego zadania – czyli mnie – a ja miałam kolejną przygodę do podjęcia. Czegóż więcej mogłam pragnąć w tamtej chwili? Młody mężczyzna znał dokładne położenie ruin, do których mieliśmy się udać. Znał również fragmenty historii tego miejsca, jednak ja nie byłam zbyt zainteresowana słuchaniem jakichś opowiastek z zamierzchłych czasów. Znaczy, któż zwracałby uwagę na historyczne detale, kiedy na wyciągnięcie ręki czekał skarb oraz przygody? Oboje wiedzieliśmy, że te ruiny były opuszczone od wielu lat, a nawet dekad, toteż stały się doskonałym siedliskiem dla wszelkiego rodzaju nikczemnych stworzeń. Musieliśmy być ostrożni. Podczas naszej dyskusji dowiedziałam się, że Eochid Cadwyn – początkujący mag – pragnął zdobyć pewien przedmiot, który przypuszczalnie miał zwiększyć jego magiczne zdolności. Jednak młodzieniec nie był zbyt skłonny do wyjawienia mi większej ilości szczegółów na temat poszukiwanego przedmiotu, a ja nie nalegałam. On jedynie potrzebował kompana, który wsparłby go swymi umiejętnościami w razie walki. Od wielu dni nie miałam okazji do podróży, toteż pragnęłam wyruszyć i opuścić tę karczmę najszybciej, jak to było możliwe. Już nazajutrz, tuż po naszym pierwszym spotkaniu, zostawiliśmy tawernę daleko za nami, zmierzając ku ruinom starego i opuszczonego zamku. Teoretycznie mieliśmy dotrzeć na miejsce tego samego dnia tuż po zapadnięciu zmierzchu… Dzień 3 Wewnątrz ruin Wreszcie dotarliśmy na skraj ruin, gdzie zatrzymaliśmy się. Cóż, nie oczekujcie ode mnie, bym w tym momencie przedstawiła Wam jakikolwiek malowniczy czy też zapierający dech w piersiach opis owych ruin – były to zwyczajne ruiny, po prostu sterta kamieni. Jednak pośród nich znajdowało się wejście, prowadzące głęboko pod ziemię. Pozostałości starego zamku, który znajdował się tuż przed nami, nie wyglądały zbyt imponująco – jak ktoś mógłby przypuszczać – jednak było pewne, że tuż pod powierzchnią znajduje się rozległa sieć korytarzy i tuneli. To było dokładnie to, czego szukaliśmy. Eochid nie chciał czekać na nadejście świtu, by dopiero wtedy wkroczyć do ruin. Oczywiście powiedziałam mu, iż byłoby znacznie rozsądniej, gdybyśmy weszli do środka w ciągu dnia, jednak on był zbyt uparty i niecierpliwy, nie chciał słuchać mych słów, toteż ruszyliśmy już chwilę potem. Wszystko wkoło zostało zbudowane z kamienia i pozostało nietknięte działaniem mijającego czasu przez tak wiele dekad. Nasze kroki stały się bardzo ostrożne z uwagi na wszechogarniającą wilgoć. Każdy najmniejszy cal drogi, którą szliśmy, był pokryty mchem, porostami i śliskim szlamem, co wcale nie ułatwiało nam wędrówki. Z każdym kolejnym krokiem, gdy zagłębialiśmy się coraz bardziej i bardziej w owe tunele, mogłam wyczuć, jak temperatura powietrza nagle ulega zmianie. Na zewnątrz panowała ciepła wiosna, zmierzająca powolnie ku swemu końcowi, jednak tutaj… Chłód panujący w tym miejscu mroził moje palce, w których dzierżyłam rękojeść miecza oraz drzewce pochodni. Jednak miałam złe przeczucie, iż nie jest to jedynie kwestia niskiej temperatury pod powierzchnią ziemi;

22

wyczuwałam coś złego, nieprzyjaznego w owym miejscu. Coś lub też kogoś, kto obserwował nas spośród ciemności. Mogłam to wyczuć, nawet jeśli mój wzrok nie był w stanie tego dojrzeć. Na nasze szczęście lub nieszczęście, musieliśmy użyć pochodni, by oświetlić sobie drogę leżącą przed nami. Bez żadnego źródła światła szybko byśmy zbłądzili w tych ciemnościach, ale jednocześnie nasze jedyne światło – słabo żarząca się pochodnia – mogła zbudzić i przyciągnąć do nas stworzenia, które zalęgły się w podziemnych tunelach. – Musimy być ostrożni – powtarzałam wielokrotnie… Dzień 3 Wewnątrz ruin Oczywiście nie byliśmy w stanie przemknąć tuż obok wszystkich korytarzy, jednocześnie pozostając niedostrzeżonymi. Byliśmy obserwowani od samego początku. A teraz złe moce zaczęły się budzić ze swego snu. – Koboldy! – zawołałam ostro do swojego towarzysza. – Jesteśmy atakowani! W tej samej chwili grupa koboldów wybiegła z bocznego korytarza. Była ich dziesiątka przeciwko naszej dwójce. W pojedynkę nie były aż tak wielkim zagrożeniem i stanowiły wtedy dość łatwy cel, jednak teraz zbiły się w zwartą, a na dodatek liczną, grupkę. W takim wypadku wiedziałam, że czekająca nas walka nie będzie nazbyt łatwa. Stworzenia o psich pyskach i szarawej skórze dzierżyły proste, jednak ostre włócznie oraz wyszczerbione krótkie miecze o zardzewiałych ostrzach. Otrzymanie rany przez takową broń nigdy nie zdawało się być nazbyt optymistyczną perspektywą. Upuściłam pochodnię na ziemię i błyskawicznie dobyłam swego sztyletu – musieliśmy zająć dogodne pozycje do walki w bardzo krótkim czasie, zdążyć ruszyć się, nim stworzenia podejdą bliżej, rozpoczynając tym samym walkę wręcz. Tunel, w którym się zatrzymaliśmy, łączył się z innym – tym, który postanowiliśmy ominąć bez sprawdzania go. To było bardzo bezmyślne posunięcie z naszej strony. Niewielkie stworzenia podeszły bliżej, a ich nabiegłe krwią żółte ślepia spoglądały przebiegle na mnie i na mojego towarzysza. Walka rozpoczęła się. Eochid postanowił użyć swych magicznych umiejętności, by wyeliminować przeciwników, toteż pozwoliłam mu działać wedle jego metod i odsunęłam się na bok. Wolałam nieco bardziej tradycyjne rozwiązania. Pierwszy z koboldów zakończył swój marny żywot z przebitym płucem i sercem. Krew wylewała się swobodnie z jego ciała, tworząc wkoło rozległą kałużę ciepłej, szkarłatnej krwi. Przeskoczyłam nad truchłem i zaatakowałam następnego przeciwnika. Odepchnęłam na bok włócznię, która została we mnie wymierzona; siła mego ataku była tak ogromna, że czubek włóczni upadł na ziemię, gładko odcięty od pozostałej części drzewca, pozostawiając drobną istotę z kawałkiem bezużytecznego drewna w rękach. Przez krótką chwilę mogłam dostrzec strach wypełniający jego zamglone oczy, kiedy zdał sobie sprawę ze swej bezbronności i ciężkiej pozycji, w jakiej się znalazł. Delikatny ruch nadgarstkiem wystarczył, by ostrze mego miecza przecięło jego gardło. Kolejny upadł na ziemię, tonąc i dusząc się własną krwią. Eochid zabił kilku kolejnych wrogów, używając jakichś czarów z ogniem i błyskawicami. Gryzący i przyprawiający

bEATA gRYNCZEL


opowiadania

BrakujÄ…ce strony

23


opowiadania o mdłości smród spalonych ciał unosił się wszędzie dookoła. Walka prawie dobiegła końca, jedynie trójka ostatnich koboldów pozostała przy życiu. Błyskawicznie ruszając naprzód, skoczyłam pomiędzy dwójkę zdezorientowanych stworów. Jednak one szybko odzyskały kontrolę nad swoimi ciałami i zaatakowały mnie z obu stron. Musiałam sparować swym mieczem cios nadchodzący z lewej strony i wtedy dostrzegłam szansę na wyprowadzenie pchnięcia sztyletem prosto w krtań tego przeciwnika, jednak kolejne uderzenie włócznią, tym razem z prawej, zmusiło mnie do szybkiej zmiany manewru i wykonałam unik, wyskakując wysoko w górę i robiąc salto ponad przeciwnikami. Kiedy opadałam ku ziemi, kopnęłam obutą stopą w psi pysk jednego z koboldów, odrzucając go w tył o kilka kroków, jednocześnie odpychając na bok krótki miecz jego kompana i wbijając sztylet prosto w jego prawe oko, docierając aż do mózgu. Martwe ciało upadło bezwładnie na kamienne podłoże, a ja, okręcając się dookoła, zaatakowałam tego, którego uprzednio kopnęłam i który teraz stał przede mną z krwawiącym i połamanym nosem. Potężnym zamachem miecza uderzyłam w poprzek brzucha stworzenia, rozcinając bezużyteczne łachmany z kawałkami znoszonej skórzanej zbroi, która niezbyt dobrze chroniła swego właściciela. Kobold zgiął się wpół i padł na kolana z piskliwym skrzekiem, jednocześnie upuszczając włócznię, by złapać się za brzuch i powstrzymać wylewające się na zewnątrz wnętrzności. Wkrótce miał umrzeć, nie mógł już nic zrobić, by się jakoś uratować i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie czekałam ani chwili dłużej; stwór był zbyt zajęty upychaniem wnętrzności z powrotem do brzucha, by rzucić na mnie choćby przelotne spojrzenie. Podeszłam bliżej i bez najmniejszych wyrzutów sumienia czy skrupułów zatopiłam ostrze miecza w jego karku, kończąc ostatecznie w tym momencie jego życie. Z szeroko rozwartymi oczyma i wciąż dostrzegalnym w nich wyrazem przerażenia, ciało istoty padło na posadzkę, jego ręce przestały wreszcie obejmować rozcięty brzuch, z którego zaczęły wylewać się wnętrzności, tworząc wkoło śliską kałużę krwi, flaków oraz wszystkiego, co znajdowało się we wnętrzu kobolda. Spojrzałam szybko w tył na swego kompana i dopiero wtedy zaczęłam oczyszczać broń z krwi przeciwników. Eochid właśnie rozprawiał się z ostatnim koboldem, który przetrwał z całej grupy – jednak już nie na długo. Młody mężczyzna zatopił ostrze włóczni, którą odebrał któremuś z martwych stworów, prosto w gardle krwawiącej istoty. Ostatni wróg został wyeliminowany, musieliśmy ruszać dalej… Dzień 2 Spotkanie Beżowo-alabastrowa koszula, czarne skórzane spodnie, skórzane buty oraz szkarłatny płaszcz – żadna z tych rzeczy nie zdawała się być znoszona. Młody mężczyzna zachowywał się, jakby pochodził ze stanu szlacheckiego, jednak wcale nie wywyższał się ponad innych. Przechadzał się tam i z powrotem, prowadząc krótkie rozmowy z różnymi osobami i co jakiś czas rzucając przelotne spojrzenie w moją stronę. Podejrzewałam, że wkrótce podejdzie i do mojego stolika, by porozmawiać. Nie mogłam powiedzieć, że jego zachowanie było w jakikolwiek sposób podejrzane, nic z tych rzeczy. Jednak z łatwością wyczuwałam, iż jego

24

postępowanie ma jakiś konkretny cel i niebawem coś się stanie. Pozwoliłam wydarzeniom toczyć się własną ścieżką, poczekać i zobaczyć, jak rozwinie się ta cała sytuacja. Wróciłam do zabawy swoim ostrym sztyletem i kielichem z winem, który stał tuż przede mną na okrągłym stole. Minuty powolnie upływały. – Mogę się dołączyć? – usłyszałam jakiś męski głos, który skierował owe słowa do mnie. Uniosłam głowę, by spojrzeć na tego, który przemówił przed chwilą. Młody mężczyzna wreszcie zdecydował się podejść do mnie i porozmawiać. Nawet nie próbowałam się powstrzymywać od uśmiechu i po prostu odparłam – Pewnie. Czekałam na ciebie… Dzień 3 Wewnątrz ruin Najzwyczajniej nie mogłam uwierzyć w to, jak wiele koboldów postanowiło urządzić swe siedliska w tych zapomnianych lochach. Musieliśmy stawać do walki wielokrotnie. Czasami była to dłuższa potyczka z większą grupą stworów, które postanowiły wypełznąć z ciemności. A czasami było tak, że mogłam bez problemu podkraść się od tyłu po cichu do przeciwnika i zabić go w mgnieniu oka. Nawet Eochid Cadwyn nie znał dokładnego układu tuneli, dlatego też musieliśmy wybierać drogę tymi, które zdawały się nam odpowiednie. Większość czasu wędrowaliśmy najszerszym tunelem, który – jak podejrzewaliśmy – musiał być głównym korytarzem i który powinien doprowadzić nas tam, dokąd zmierzaliśmy. Dźwięk kapiącej wody był wszechobecny. Co jakiś czas musiałam zginać i rozprostowywać palce dłoni z powodu zimna panującego wewnątrz – ze zmarzniętymi dłońmi nie byłabym w stanie zrobić zbyt wiele, nie wspominając już o walce. Korytarz gwałtownie kończył się zaledwie kawałek przed nami i rozszerzał, tworząc jaskinię. Wymieniliśmy krótkie spojrzenia i wkroczyliśmy do komnaty w ciszy. Dzień 3 Wewnątrz ruin Dotarliśmy wreszcie do punktu, gdzie – jak się zdawało – bezkresny korytarz zamieniał się w jaskinie i komnaty. Każda z nich była pogrążona w całkowitych ciemnościach i niczym niezmąconej ciszy. Nic nie wskazywało na to, by którykolwiek z nich miał się zapaść. To był dobry znak dla nas. Teraz musieliśmy tylko znaleźć komnatę, która była naszym celem. Musieliśmy również wciąż pozostawać w stanie najwyższej czujności… Dzień 3 Wewnątrz ruin … ogromna komnata z kilkoma mniejszymi grobami i jednym znacznie bardziej okazałym, usytuowanym dokładnie pośrodku pomieszczenia. Na końcu sali, tuż pod ścianą naprzeciw nas, mogliśmy dojrzeć sporych rozmiarów żelazną skrzynię. Nie miałam pojęcia, kto mógł być pochowany w owych mniejszych grobowcach, jednak zgadywałam, że ten znajdujący się w centrum komnaty musi należeć do nekromanty, który żył w tym zamku wiele dekad temu.

bEATA gRYNCZEL


opowiadania Eochid ruszył naprzód z zamiarem wkroczenia do środka pomieszczenia, jednak powstrzymałam go, kładąc rękę na jego ramieniu oraz szepcząc najciszej jak mogłam „Czekaj. Pułapki”, po czym poświęciłam kilka minut na poszukiwanie jakichkolwiek znanych mi zasadzek, które mogłyby się tam znajdować i czyhać na nieuważnych wędrowców. – Droga zdaje się być czysta, możemy iść – uznałam i ruszyliśmy powoli naprzód. Kiedy wreszcie staliśmy już obok solidnej żelaznej skrzyni i próbowaliśmy ją otworzyć, jakiś dziwny i niepokojący odgłos zaczął dochodzić z wnętrza większego, misternie zdobionego grobowca, stojącego za nami. W tym samym momencie, gdy Eochid wreszcie zdołał otworzyć wieko skrzyni, górna część płyty nagrobnej gwałtownie pękła, przez co ciężka chmura kurzu i pyłu uniosła się w powietrze. Przez krótką chwilę staliśmy, zastygli całkowicie w bezruchu – nagły hałas zniknął równie gwałtownie, jak się pojawił. Zupełnie, jakby nigdy go tam nie było. Wzięłam głęboki oddech i od tamtej chwili obserwowałam uważnie ów zniszczony grób, podczas gdy Eochid wrócił do przeszukiwania skrzyni. I wtedy ponownie pojawił się ten nagły hałas. Nawet więcej! Byłam w stanie dostrzec, jak jakiegoś rodzaju zjawa wyskakuje gwałtownie z grobowca, w którym spoczywała, i zawisa ponad swym pękniętym nagrobkiem, lewitując. – Wkroczyliście do mojej siedziby nie bez powodu. Teraz musicie umrzeć – wyszeptało widmo ostrym tonem i ponownie poczułam to nienaturalne zimno. Kiedy upiór zaczął przywoływać jakieś zmutowane istoty, które wyglądały jak połączenie kobolda z goblinem, zdałam sobie sprawę, iż musi to być ów potężny nekromanta – pierwotny właściciel tego zamku, a raczej szczątki właściciela. Bowiem ten potężny czarnoksiężnik zdołał przetrwać tak wiele dekad tylko dlatego, że po śmierci pozostał upiorem, spoczywającym w grobie przy swym ciele. Jednak nawet jako zjawa był dostatecznie potężny, by móc używać swych czarnoksięskich mocy i przyzywać sojuszników z nicości. – Musimy coś zrobić. Eochid! – krzyknęłam donośnie do swego towarzysza, podczas gdy grupa dziwnych stworzeń zbliżała się do mnie nieubłaganie. Każde z nich dzierżyło w dłoni starą i zardzewiałą broń: włócznię, sztylet bądź miecz. Ponownie musieliśmy stanąć do walki. Tym razem pragnęłam zabić swych przeciwników najszybciej jak było to możliwe, a po tym znaleźć jakiś sposób na pozbycie się lewitującego widma pradawnego nekromanty. Parowanie, unik w bok, szybki obrót nadgarstka i pierwszy z wrogów padł na ziemię bez tchu, z przebitym sercem. Nawet nie odwróciłam się, by spojrzeć na swego kompana, gdyż wiedziałam, że poradzi sobie ze swoją częścią stworów używając śmiertelnej magii. Skoczyłam pomiędzy kolejną dwójkę i po tym, jak wykonałam szybkie salto w powietrzu, jeden z przeciwników przewrócił się z przeciętą arterią szyjną, z której zaczęła wypływać obficie krew. Ostrze mej broni zanurzyło się głęboko w kolejnym ciele, dokładnie pomiędzy dwoma żebrami, trafiając bezbłędnie w płuco i wykrwawiając istotę, aż padła martwa. W dalszej walce kilka moich ciosów było tak potężnych, że każdy przeciwnik, który akurat na mnie natrafił, kończył pojedynek bez głowy lub innej kończyny. Odór spalonych ciał był wręcz przytłaczający. Zdawało się, że trwamy w starciu, które nie ma końca. Za każdym razem, gdy już sądziliśmy,

Brakujące strony

iż walka niebawem się skończy, kolejne stwory pojawiały się i zajmowały miejsca swych poległych kompanów. Zjawa nekromanty, wciąż lewitująca nad nagrobkiem, śmiała się obłąkańczo, wypełniając komnatę przerażającym dźwiękiem. Zaczynałam się męczyć, z każdym kolejnym uderzeniem, zamachem, odczuwałam coraz silniej, że moje mięśnie niebawem odmówią mi posłuszeństwa. Kilkakrotnie któryś z przeciwników dostrzegł swą okazję na zranienie mnie i oczywiście wykorzystywał takową szansę najlepiej jak potrafił. Ostry czubek włóczni, spoczywającej tuż obok martwego mieszańca, zahaczył mi o prawą łydkę. W ferworze walki nie zwróciłam zbyt wielkiej uwagi na broń zabitych, która walała się wokół mnie na posadzce, toteż wskutek niemalże nadziania się na ów czubek włóczni, która pozostawiła na nodze głębokie krwawe cięcie, moje ruchy zostały znacznie ograniczone. Każdy najmniejszy kawałek mego ciała był pokryty szkarłatnym płynem – w znacznej mierze była to krew moich wrogów, jednak nie brakowało tam również mojej, sączącej się z przeróżnych ran. Młody mag nie wyglądał ani trochę lepiej, oboje byliśmy już u kresu swych sił. Upiór ponownie rozpoczął inkantację swego kolejnego zaklęcia. Wskutek znużenia, moje instynkty oraz zmysły nieco osłabły, przez co stałam się bardziej podatna na rozproszenie i nieuwagę. W tym krótkim momencie nieostrożności nadepnęłam stopą na rękę jednego z trupów usłanych wokół mnie, które spoczywały w rozległej kałuży własnej – już zastygającej – krwi i posoki. Poczułam, jak zaczynam się ślizgać i lecieć w tył, nie mogąc już zapanować nad ruchem. Mieszaniec stojący kawałek przede mną dostrzegł moje beznadziejne położenie i szybko zaatakował mnie swą włócznią, którą dzierżył w jednej dłoni. Nie mogłam już wykonać uniku, nie mogłam sparować. Zmierzałam szybko ku ziemi, dlatego też spróbowałam chociaż lekko zmienić pozycję podczas upadku, tak aby usunąć się choćby nieznacznie na bok. Czubek włóczni – który najpewniej trafiłby mnie w środek klatki piersiowej, gdybym nie wykonała swego wręcz rozpaczliwego manewru – uderzył mnie prosto w prawe ramię, jednocześnie odpychając jeszcze bardziej do tyłu. Siła odrzucenia dała mi szansę na odzyskanie chwiejnej równowagi, jednakże czubek broni atakującego bez problemu rozerwał rękaw zielonej tuniki, którą miałam na sobie, rozcinając dalej skórę i gładko zagłębiając się w ciele. Rana błyskawicznie zaczęła krwawić, a nagła fala bólu zalała całe me ciało, przez co nie byłam w stanie utrzymać rękojeści miecza ani chwili dłużej. Upuściłam broń i krótką chwilę potem dosłyszałam również niepokojący dźwięk upadającego sztyletu, uderzającego o kamienną posadzkę. Szybko zaczęłam osuwać się na ziemię, pozostając całkowicie bezbronna. Wszystko zdawało się dziać w zwolnionym tempie – albo może to moje zmysły wszystko odbierały wolniej, z powodu wycieńczenia i osłabienia. Wzrok zaczął mi się rozmywać, rejestrując jedynie zarysy sylwetek i wtedy dotarło do mnie, że powoli zaczynam tracić przytomność. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy, jednak dla mnie zdawało się to ciągnąć godzinami. Zjawa uwolniła swój czar, który był wymierzony prosto w Eochida i we mnie, jednak ja znajdowałam się już poza zasięgiem owego zaklęcia, toteż magiczny pocisk ugodził jedynie mojego towarzysza. Ostatnią rzeczą, którą udało mi się

25


opowiadania zarejestrować i która wypaliła się wyraźnie w moim umyśle, była potężna eksplozja powstała w momencie, gdy zaklęcie nekromanty uderzyło w młodego ludzkiego maga. Siła wybuchu odrzuciła mnie na bok na najbliższy grobowiec, po czym ogień rozgorzał i zaczął parzyć, a następnie palić pozostałą część stworów, które jeszcze żyły. Eochid upadł bezwładnie na czerwoną posadzkę, pełną martwych ciał stworzeń, z którymi walczyliśmy. Natomiast upiór wydał z siebie przeciągły dźwięk, wyjąc i stopniowo kurcząc się. I wtedy wreszcie odpłynęłam w nicość, tracąc resztki wszelkiej świadomości i zatapiając się w ciemności, gdzie mogłam w końcu znaleźć chwilę wytchnienia od bólu rozchodzącego się po moim ciele… Dzień 3 Wewnątrz ruin Nie byłam w stanie określić, jak długo pozostawałam nieprzytomna, jednak kiedy w końcu ocknęłam się i powoli otworzyłam oczy, mogłam wręcz wyczuć, iż byłam jedyną żywą istotą o owej komnacie. Jedynym dźwiękiem był odgłos kapiącej wody, dochodzący gdzieś z oddali. Przez krótką chwilę próbowałam przypomnieć sobie, gdzie się znajdowałam i co się właściwie wydarzyło w tym miejscu. Prawe ramię wciąż pozostawało niemalże bezwładne, a łydka prawej nogi piekła od bólu ponownie otwartej głębokiej rany. Nie mogłam wziąć również głębszego oddechu, gdyż żebra zaczynały nieznośnie boleć, a moje zdolności do przemieszczania się zostały ograniczone jeszcze bardziej, jednak w jakiś sposób – i przy sporym wysiłku – udało mi się stanąć samodzielnie na nogach i utrzymać się. Martwe, spalone ciała zostały całkiem strawione przez magiczny ogień lub błyskawice. Eochid Cadwyn – młody ludzki mag – leżał pomiędzy przypalonymi trupami, a jego oczy były szeroko otwarte. Pustka widoczna w nich była przerażająca. Ciało młodego mężczyzny zostało naznaczone licznymi ranami, tymi drobniejszymi i tymi bardziej poważnymi. Karmazynowa krew zdążyła już zastygnąć na jego podniszczonych ubraniach. Nie mogłam już niczego uczynić, by mu pomóc. Było już za późno. Zaczęłam rozglądać się uważnie po komnacie w poszukiwaniu szczątek nekromanty, jednak niczego takiego nie dostrzegłam – po prostu zniknął bez śladu. To było nazbyt wiele, nawet dla mnie. Musiałam opuścić owo miejsce jak najszybciej. W tamtej chwili nie chciałam wracać do poszukiwania cennego przedmiotu, po który tutaj przybyliśmy i który musiał być już gdzieś w pobliżu. Najzwyczajniej odwróciłam się od smutnego widoku, który rozpościerał się w sali, i rozpoczęłam swą długą drogę powrotną na powierzchnię. Podczas tej ostatniej walki, w której brałam udział, był taki krótki moment, gdy uświadomiłam sobie… Dzień 4 Zmiany I dopiero wtedy to zrozumiałam. Zdałam sobie sprawę, że na świecie są rzeczy ważniejsze, niż bogactwo, władza, których ludzie pożądają tak łapczywie. Jednak nie tylko ludzie – inne rasy zamieszkujące nasz świat również

26

pragną bogacić się i posiadać cenne przedmioty. Istnieje w nich nieodparta pokusa posiadania bogactwa, które mogą zmierzyć, dotknąć. Materialnego bogactwa. Jednak kiedy znajdujesz się w sytuacji, gdzie jesteś całkowicie bezbronny, kiedy doskonale wiesz, jaki koniec Cię czeka i nic nie możesz zrobić, by zmienić tor wydarzeń, dopiero wtedy uświadamiasz sobie, czym jest dla Ciebie prawdziwe bogactwo. Bycie żywym, możliwość oddychania każdego kolejnego dnia i szansa na ujrzenie każdego kolejnego wschodu słońca. To są rzeczy naprawdę istotne, które mają jakieś znaczenie. Jednak Ty nigdy tego w pełni nie zrozumiesz, dopóki nie nadejdzie ten moment w Twym życiu, kiedy znajdziesz się w sytuacji, w której spojrzysz śmierci w oczy i stawisz jej czoła. Teraz to wiem. Również teraz pojmuję, iż uganianie się za bogactwami nie jest warte tego wysiłku i takiego ryzyka. Pozostawię to słabym ludziom, którzy wciąż nie pojmują, jak cenne jest ich życie i którzy nie dbają o nie, narażając się na niebezpieczeństwa dla tak błahych rzeczy. Jednak ja cenię swe życie ponad chciwość, która niemalże zdominowała moje serce. Czas, który wciąż mogę spędzić na tym świecie jako żywa istota, radująca się każdym dniem, jest dla mnie zbyt istotny, by kontynuować ten jałowy i nic nie znaczący pościg. Ja wybrałam życie.

Beata Grynczel

Jestem studentką filologii angielskiej w Olsztynie i mam 21 lat. Pochodzę z Dobrego Miasta i odkąd pamiętam, uwielbiam czytać książki. Pasjonuje mnie fantastyka w każdej formie; dużo czasu spędzam na czytaniu książek fantasy oraz na pisaniu opowiadań, które również skupiają się wokół tematyki fantasy. Poza pisaniem i czytaniem interesuję się też krajami nordyckimi oraz ich mitologią i językiem, w wolnych chwilach lubię strzelać z łuku lub grać w gry fabularne.

bEATA gRYNCZEL



opowiadania

Paweł Kukliński To nie zabawa

Ilustracja: Tomasz Bełzowski – Panowie – odzywam się, stojąc na dnie okopu. Garbię się, by obleczony maskującą siatką hełm nie wystawał ponad ziemię. Nie mogę być pewien, czy wróg nie ma gdzieś osadzonego snajpera, który tylko czeka na właściwą okazję. – Dzisiaj nadszedł moment, kiedy i my zapiszemy się na kartach historii. Wróg czyha u bram, a my jesteśmy ostatnim punktem obrony, jaki pozostał mu na drodze do stolicy. Otrzymaliśmy raport, że pozostałe posterunki padły. Dzisiaj będziemy walczyć, być może na śmierć. Lecz dzisiaj zwyciężymy, za wszelką cenę. Kończę przemówienie, patrząc po kolei w oczy moim towarzyszom. Widzę na ich twarzach strach, ale wiem, że mnie nie zawiodą. Nigdy mnie jeszcze nie zawiedli, dlatego nie zrobią tego też dziś. – Szykujcie się – dodaję mniej oficjalnym tonem. – Niedługo się zacznie. Potwierdzają skinieniami głów i zabierają się za sprawdzenie broni. Poprawiam pasek starego, wysłużonego kałacha z częściowo odłamaną kolbą. Dociągam pasek hełmu, przesuwam na piersi pas z granatami, by było łatwiej ich dobyć. Na wszelki wypadek wiążę na nowo wysokie buty i zabezpieczam sznurówki taśmą izolacyjną. Moi towarzysze równie sprawnie przeprowadzają rewizję wyposażenia. Artur, mój zastępca i drugi stopniem w drużynie, w kilka sekund rozkłada i składa na powrót nowiutkiego SIG-a 716. Radek, sierżant z łączności, z namaszczeniem sprawdza swoją MP-piątkę, a Kamil rewiduje dwa TMP firmy SteyrMannlicher, których używa z racji dziwnego upodobania, zamiast długiej broni. Kamil jest zaledwie kapralem, służy u nas najkrócej. Ale, ku zdziwieniu wszystkich, ze swoimi TMP jest niemal tak skuteczny jak ja z kałachem. Obok nich młodszy sierżant Marcin „Żyła” Żylewski mocuje się z zamkiem leciwej pepeszki z wymalowanym na kolbie znakiem czerwonej gwiazdy. Od dawna go przekonujemy, że czas już przejść na coś nowocześniejszego, ale jest uparty. A zresztą dowództwo pewnie i tak nie znalazłoby pieniędzy na nowy sprzęt, skoro jego karabin wciąż jest zdatny do użycia. – Gotowi? – pytam po chwili. Potwierdzają. Wyciągam rękę, z otwartą dłonią skierowaną wnętrzem do dołu. Bez słowa kładą na niej swoje dłonie. – Za ojczyznę. – Za honor. – Do ostatniej kropli krwi. Milczymy przez kilka sekund. Potem moi podkomendni pospiesznie odchodzą na swoje stanowiska, tylko ja zostaję na miejscu. Chwilę później wszyscy kolejno meldują się ustalonymi wcześniej komendami. Zaczyna się nerwowe oczekiwanie. Wyglądam ostrożnie zza krawędzi okopu, ale okolica wygląda na spokojną. Wiem, że to tylko pozory. Oni

28

gdzieś tam już są. W końcu słyszę to, na co czekam, lecz i tak krew mrozi się w moich żyłach, a włoski na karku stają dęba. – Nadchodzą! – słyszę we wciśniętej w ucho słuchawce podniecony głos Artura. Odbezpieczam kałacha. *** Stanisław Chlewiński z cichym popiskiwaniem kół wózka inwalidzkiego wjechał na obszerny, częściowo zadaszony ganek. Lubił spędzać popołudnia na powietrzu, a jego syn był na tyle miły, że podczas budowy domu pomyślał o niepełnosprawnym ojcu. Dzięki temu Stanisław mógł sam wyjechać na werandę, nie angażując do pomocy nikogo z domowników. Zresztą i tak najczęściej był w domu sam, jeśli nie liczyć Piotrka, jego dziesięcioletniego wnuka, który większość czasu spędzał z kolegami na podwórku. Wózek bez oporu potoczył się po gładkich deskach werandy i zatrzymał przed balustradą, skąd senior miał widok na całą okolicę. Mógł wtedy odrzucić koc zakrywający kikuty nóg i wystawić je na słońce, co zawsze działało kojąco i w przedziwny sposób zdawało się poprawiać zły humor. Niekiedy, w słoneczne dni, potrafił przesiedzieć na ganku od rana do wieczora, z rzadka tylko przestawiając nieznacznie wózek, by dogonić przemierzające niebo słońce. Na długie godziny pogrążał się wówczas w lekturze, niezmiennie zadziwiając swego wnuka, nie mogącego pojąć, że można czytać dłużej niż piętnaście minut na raz. Dla Stanisława czytanie było ucieczką przed rzeczywistością. Przed myślami i wspomnieniami, które dręczyły go nieustannie od kilkudziesięciu lat. Ucieczką przed tym dniem, kiedy od wybuchu hitlerowskiego granatu stracił obie nogi powyżej kolan. Dałby wiele, by cofnąć czas. Może wtedy nie rzuciłby się sam na pomoc postrzelonemu towarzyszowi z kompanii, może posłuchałby rozkazu i posłusznie siedział w okopie. Tamten i tak już nie żył, przecież Stanisław na własne oczy widział, jak wyprute wnętrzności jego towarzysza zachlapały całą okolicę. Senior potrząsnął głową i otworzył książkę. Zanim odnalazł właściwą stronę, rzucił przelotnie okiem na podwórze, gdzie zauważył wnuka z kolegami. Pięciu chłopców, ubranych w pstrokatą mieszaninę barw maskujących i mundurów różnych armii, obwieszonych było plastikowymi atrapami broni. Ich twarze pokrywały brązowo-zielone maziaje, prawdopodobnie wykonane farbami plakatowymi. – Piotrek! – zawołał senior, któremu nagle skoczyło ciśnienie. – Ile razy ci już mówiłem? Wojna to nie zabawa! W tej chwili macie to skończyć!

Paweł Kukliński


opowiadania *** – Panie pułkowniku – słyszę kilka metrów od siebie głos Radka. – Otrzymaliśmy rozkaz z dowództwa. Każą nam zaprzestać działań. Mamy wycofać się bez walki lub złożyć broń. – Chyba ich posrało! – krzyczę. – Odmawiam wykonania rozkazu. Nadaj meldunek. – Pułkowniku? – słyszę w głosie Radka wątpliwość. – Mówi pan serio? – Tak. Wykonać! – Za to grozi nam sąd wojskowy – jego głos trochę się łamie. – Nie damy rady uciec, a jeśli teraz się poddamy, to i tak nie wyjdziemy z tego żywi. Tamci nie biorą jeńców – krzyczę coraz bardziej wkurzony. Zdaję sobie sprawę, że tracę rezon. Muszę się uspokoić. – Dobra, daj mi mikrofon. Sam odpowiem. *** Stanisław, nie otrzymawszy odpowiedzi, krzyknął jeszcze raz w kierunku wnuka. – Spadaj, staruchu! – do jego uszu doszedł w końcu okrzyk chłopca. – Coś ty powiedział? – Senior aż podskoczył na wózku. – Niech no tylko wróci twoja matka! Albo ojciec! W życiu na dwór nie wyjdziesz, gówniarzu! *** – I jak? – pyta Radek nieśmiało. – Grożą mi dożywociem – potwierdzam jego wcześniejsze wątpliwości. – Trudno. Nie poddam się bez walki. Lecz jeśli któryś z was nie chce walczyć, nie musi. Niech próbuje uciekać lub składa broń i poddaje się tamtym. Ostatnie zdania wypowiadam do mikrofonu naszego wewnętrznego systemu łączności. W słuchawce jednak nie rozbrzmiewa żadna odpowiedź. Wiedziałem, że mogę na nich liczyć. Radek tymczasem patrzy na mnie zaskoczonym wzrokiem. Widzę w jego oczach wyraz podziwu. On nigdy by się nie postawił, zawsze wypełnia rozkazy co do joty. – Wracaj na stanowisko – rozkazuję. – Tak jest! W tym momencie rozlega się pierwszy wystrzał, a tuż obok mojej głowy w piach wbija się kula średniego kalibru. Padam na dno okopu, Radek szybko odbiega na swoją pozycję. Moi ludzie bez ociągania odpowiadają ogniem. Słyszę charakterystyczny trzask SIG Sauera, rytmiczne stukanie pepeszy i cichy świst plujących kulami TMP. W tej jednej chwili spokojny dzień zamienia się w piekło. Wojna w końcu do nas dotarła. A jeszcze niedawno łudziliśmy się, że nas nie dosięgnie. Do tej pory Generał Miguel del Sierra podbijał wszystko co tylko się dało, anektował nowe tereny, werbował ludzi. Niszczył, palił, zabijał bez litości. Nas omijał, bo czuł respekt. W końcu jednak połasił się także i na nasze terytoria. Ale z nami tak łatwo sobie nie poradzi. Ten kundel, cholerny bękart mieszanej krwi, przybyły w nasze rejony zaledwie kilka lat wcześniej, zdołał bez zwracania uwagi zbudować tak doskonałe zaplecze, znaleźć tylu popleczników i zdobyć najnowszy sprzęt, że najbliżsi sąsiedzi nie zdążyli oddać nawet jednego strzału w swojej obronie, kiedy wkroczył na ich ziemie. Teraz walczą u jego boku,

To nie zabawa

bo strach nie pozwala im się przeciwstawić. Nie możemy pozwolić, by Sierra podbił i nas. Jeśli ulegniemy, wtedy nie pozostanie już żadna nadzieja, cały świat padnie przed nim na kolana. Nasza obrona jest beznadziejna, ale cóż możemy począć? Dowództwo każe nam oddać przyczółek bez walki, pewnie myślą, że zdołamy wycofać się na dalsze umocnienia. Marne szanse. Oby przysłali posiłki, bo jeśli nie, to zginiemy, gdy wróg sprowadzi artylerię lub pancernych. Mam tylko czterech ludzi, ale wiem, że są warci więcej niż cztery pułki naszych zasadniczych sił zbrojnych. Moi ludzie to najlepsi z najlepszych, doskonale wyszkoleni, pewnie trzymający broń i trafiający bez pudła. A co najważniejsze, gotowi zginąć za ojczyznę. Strzelanina w ciągu kilku chwil rozkręca się na dobre. Z oddali dobiegają nas odgłosy wystrzałów automatów wroga. Z pewnością mają przewagę liczebną, ale my jesteśmy u siebie. Udało się nam zawczasu przygotować teren, zbudować trochę umocnień i zgromadzić zapasy. Jak wszystko dobrze pójdzie, możemy bronić się nawet kilka dni. Niestety, wojna to żywioł, którego nie da się opanować i przewidzieć. Tu zawsze coś się może spieprzyć. Wystawiam broń nad krawędź okopu, unoszę głowę i szybko lustruję okolicę. Nie widzę wroga, ale strzały rozlegają się bez końca. Strzelają na postrach. Zauważam błysk wystrzału z oddali i szybko kieruję lufę w tym kierunku. Pociągam za spust. Kałach terkocze donośnie, prując ziemię daleko z przodu, gdzie znajdować się musi wrogi strzelec. Nagle tuż przede mną kilka kul wbija się w grunt. Szybko nurkuję z powrotem za ziemną osłonę, czując, jak poruszony pociskami zimny piach sypie mi się za kołnierz. Po chwili powietrze przeszywa ogłuszający huk. Wróg wziął się za granaty. Póki co to tylko rzut dla efektu, trochę dymu i hałasu, bo przeciwnicy są wciąż za daleko i żaden nie da rady dorzucić żelastwem na tę odległość. Mam nadzieję, że atakuje nas tylko piechota, a ciężki sprzęt jest jeszcze daleko. Słyszę, że Artur krzyczy, posyłając serie ze swojego automatu. Wraz z każdą kolejną porcją ołowiu częstuje wroga coraz to gorszymi wiązankami przekleństw. Normalnemu człowiekowi uszy by zwiędły, słysząc coś takiego, ale wiem, że jemu to pomaga i dodaje zapału do walki. Zresztą nam również. Nic nie działa tak pobudzająco, jak wielopiętrowe wyzwiska, rzucane przez rozwścieczonego Artura. – Oszczędzać amunicję – krzyczę, próbując przebić się ponad kanonadę. – Nie strzelać na ślepo, lokalizować wroga! – Tajest! – słyszę w słuchawce niewyraźne odpowiedzi od kolegów poukrywanych w różnych częściach okopu. Panujący wokół harmider odrobinę słabnie, słychać tylko wystrzały z naprzeciwka. Po chwili wrogowie również przestają strzelać, tylko co kilka sekund posyłają kilka kul, byśmy nie zapomnieli, że wciąż tam są. – Meldować się! – syczę do mikrofonu przypiętego do ramienia. – Wszyscy cali? Słyszę kolejno cztery głosy potwierdzenia, po czym wzdycham z ulgą. To dopiero początek, przed nami jeszcze kupa roboty. – Artur, melduj, co widzisz. – Pochowali się. Dwóch na pewno kryje się na jedenastej. Przypuszczalnie dwóch kolejnych na drugiej. Pagórek po prawej. – Zrozumiałem. Żyła, pilnuj pagórka. Kamil, jak u ciebie? – Czysto!

29


opowiadania Kamil pilnuje podejścia od lewej. Po tamtej stronie płynie rzeka i wyklucza możliwość ataku z boku, ale nad samą wodą są rozległe zarośla, w których można dogodnie się ukryć. To ważne, aby nie zostawić ich bez pokrycia. – No to czekamy. Nie musimy czekać długo. Nie dalej jak dziesięć sekund później kilkanaście metrów ode mnie wybucha granat. Wyrzucona wysoko w górę fontanna czarnej gleby spada nam na hełmy. Gdy tylko opada kurz, wystawiam głowę nad okop. Uśmiecham się szeroko. Widzę jednego. Przystawiam kałacha do policzka, kładę palec na spuście. Nim jednak udaje mi się pociągnąć za cyngiel, ciszę rozdziera stukot serii SIG Sauera i wróg pada na glebę w kałuży krwi. Słyszę śmiech Artura i kolejną wiązankę, którą kieruje w stronę przeciwników. Po chwili zauważam rękę, wyłaniającą się z niewidocznego z mojej perspektywy zagłębienia w ziemi, która wciąga zakrwawione ciało poza nasze pole widzenia. Posyłam serię w tym kierunku, ale zarówno ranny wróg, jak i jego towarzysz już zniknęli w zagłębieniu. Tymczasem z innych kierunków rozlegają się szaleńcze strzały. Tamci chyba zdali sobie sprawę, że stracili jednego ze swoich i puściły im nerwy. Czekamy. *** Stanisław podniósł wzrok znad książki, słysząc, jak jeden z chłopców rzuca przekleństwami, jakich nie powstydziłby się ani szewc, ani nawet wokalista jednego z tych głupich młodzieżowych zespołów, których pełno teraz w telewizji. Podwórko grzmiało terkotem plastikowych broni, ale ten okrzyk wyraźnie wybił się ponad panujące przed domem zamieszanie. Weteran pokiwał z niesmakiem głową. „Z twoją matką też sobie pogadam, Lisiecki” – pomyślał. – „Niech tylko się dowie, jaki Arturek ma słownik, to się pod ziemię zapadnie”. W oddali, za żywopłotem, Stanisław wypatrzył drugą grupkę chłopców. Podobnie jak jego wnuk i koledzy, tamci również uzbrojeni byli w plastikowe, miniaturowe atrapy broni z najróżniejszych epok i ubrani niczym grupa cyrkowych klaunów wpuszczonych do muzeum wojskowości. Chłopcy kryli się za naturalnymi przeszkodami, kilku leżało na ziemi, celując w stronę drugiej grupy. Kawałek za nimi, częściowo skryty za połamanym płotem, stał czarnowłosy, śniady chłopak, Miguel. Syn młodej Sierawskiej, która puściła się z jakimś Hiszpanem na emigracji. Wróciła do kraju kilka lat temu z dzieciakiem, a chłopa zostawiła gdzieś za Pirenejami z kochanką. Spędzanie całego dnia na ganku miało też tę zaletę, że żaden z mieszkańców okolicy nie był Stanisławowi obcy. O niektórych wiedział nawet więcej niż ich współmałżonkowie lub własne matki. Senior spoglądał chwilę na bawiących się na podwórzu chłopców. Nie pochwalał tego, wewnątrz gotował się z wściekłości, ale w gruncie rzeczy rozumiał. Sam od dziecka chciał być żołnierzem. Staś Chlewiński, urodzony tuż po pierwszej wojnie, otrzymał swą szansę. I zmarnował przez to całe życie. Nagle coś huknęło. Stanisław drgnął zaskoczony. „Te cholerne dzieciaki mają petardy!” – pomyślał. Podwórko znowu zawrzało terkotem plastikowych wystrzałów, a jeden z chłopców drużyny atakującej złapał się za pierś i teatralnym ruchem osunął na ziemię. Jego towarzysz, skryty w dziurze, pociągnął go za nogi i tamten zniknął za naturalną osłoną.

30

*** Strzały ucichły na moment, by po chwili na powrót rozgrzmieć w ogłuszającym, nakładającym się terkocie, który zdaje się wżerać w mózg. Wyglądam z okopu i strzelam na oślep. Słyszę, że moi towarzysze również odgryzają się wrogowi. SIG dźwięcznie stukocze, pepeszka kaszle, MP5 trzeszczy, a TMP świszczą gdzieś niedaleko. Posyłam kilka serii, odrzucam puste magazynki precz. W pewnym momencie uderza mnie wrażenie, że coś zmieniło się w otaczającej okop burzy dźwięków. Dalej słyszę automat Artura, oraz maszynowe pistolety Radka i Kamila, ale pepesza Marcina nie odzywa się. – Żyła, co jest? – mówię do mikrofonu. Cisza, brak odpowiedzi. – Marcin, melduj się! – przekrzykuję odgłosy wystrzałów. Nic. – Radek, sprawdź, co z nim. – Tak jest – dochodzi mnie niewyraźne potwierdzenie. Przez kilkadziesiąt sekund wstrzymuję nerwowo oddech. Zagryzam wargi, aż w ustach czuję posmak krwi. – Żyła oberwał – słyszę głos Radka. – Robię co mogę, ale źle to wygląda. – Zrób co trzeba i przejmij jego pozycję – odpowiadam, próbując panować nad głosem. Nie pamiętam już, jak długo dowodzę tym oddziałem, a jednak strata człowieka wciąż tak samo boli i oszałamia. Ci ludzie to moja rodzina. Oddałbym za nich życie, a kiedy oni robią to dla mnie lub u mego boku, zawsze czuję ogromną pustkę. Słyszę, że Artur wkurzył się jeszcze bardziej. Jego broń odzywa się dłużej, serie puszcza bez żadnego przemyślenia. I klnie jeszcze gorzej. Ja też podnoszę się i zaczynam zasypywać kulami miejsce, gdzie właśnie dostrzegłem jakiś ruch. Z przeciwnej strony pola bitwy rozlega się okropny krzyk bólu, który przechodzi w dziwny, niemal zwierzęcy charkot. Dwa jeden dla nas. *** Stanisław zauważył, jak młody Marcin Żylewski rozkłada się na ziemi, po serii oddanej w jego kierunku z plastikowego M4A1, dzierżonego przez jednego z kolegów Miguela. Po chwili dopadł do niego jeden z paczki Piotrka, o ile Stanisław pamiętał, chłopiec o imieniu Radek. Wyciągnął z kieszeni na piersi białe pudełko, a senior z rozbawieniem rozpoznał w nim plastry na odciski, takie same, jakich używa jego synowa. Chłopiec rozerwał opakowanie zębami, obrócił leżącego kolegę na plecy i przykleił na jego piersi kilka plastrów. Potem sam padł na ziemię w miejscu, które wcześniej zajmował Marcin i zaczął ostrzał pozycji przeciwnika. *** Kilka minut później kładę kolejnego wroga. Ktoś z prawej też posyła do piachu jednego. Pewnie Kamil ze swoimi śmiesznymi, choć śmiercionośnymi maszynówkami. Tymczasem Artur wali jak szalony, co w pewnym sensie nam pomaga – wróg wychyla się rzadziej, a my mamy chwilę na wycelowanie. Radek melduje o dwóch przeciwnikach ukrytych naprzeciw jego stanowiska. Kamil zlokalizował jeszcze jednego. Ja podejrzewam, że jeszcze w co najmniej

Paweł Kukliński


opowiadania dwóch miejscach ktoś może się czaić. Przez moment w oddali miga mi nawet śniada gęba samego Miguela. No proszę, pan generał zaszczycił nas we własnej osobie. Trzymam na muszce miejsce, gdzie zniknął za niskim ziemnym wałem, ale chyba musiał przemieścić się dalej. Sam też postanawiam zmienić pozycję. Wstaję i ruszam okopem kilka metrów dalej, lokując się bliżej Artura. On także podnosi się z ziemi, chcąc przekraść się na skraj naszych pozycji obronnych, gdy nagle powietrze między nami przeszywa seria. Artur łapie się za szyję i pada w piach, na samo dno okopu. Podbiegam pochylony. Mój zastępca otwiera i zamyka usta, niczym ryba. Już nie może kląć, jego krtań jest w strzępach, a spod ściskających kurczowo szyję palców płynie szkarłatna krew. Na jego ustach wyrastają zabarwione krwią bąble śliny. Patrzy na mnie pustym wzrokiem i widzę, że to już koniec. Z furią wychylam się z okopu. Pruję w stronę wrogich pozycji, niemal na oślep, rycząc na pełne gardło. Jeden z atakujących nas wojaków Miguela unosi głowę w złym momencie. Moje kule zrywają mu z głowy hełm i dziurawią czoło. Widzę rozpryskującą się posokę i słyszę nerwowe krzyki towarzyszy zastrzelonego. W oddali widzę Kamila, który także wychylił się z okopu, pewnie zaciekawiony, dlaczego krzyczę. Łapiemy kontakt wzrokowy i błyskawicznie porozumiewamy się gestami. W słuchawce słyszę prośbę o ogień zaporowy. Tłukę więc równo po całej linii, gdzie kryją się nasi wrogowie. Wystrzeliwuję cały magazynek, a on w międzyczasie stoi przyczajony. Widzę, że nie wypuszcza ani jednej kuli, a lufa jego krótkiej maszynki wisi nieruchomo w powietrzu, wycelowana w jeden punkt. Wyćwiczonym ruchem wyrzucam magazynek i wciskam na jego miejsce nowy. Trwa to nie dłużej niż dwie sekundy. Kolejne trzydzieści pocisków pruje glebę nad głowami kryjących się napastników. Gdy w końcu słyszę suchy trzask, oznajmiający opróżnienie magazynka, padam na kolana, skrywając się za krawędzią okopu. Na kilkanaście sekund zapada kompletna cisza. Chmura kurzu, która spowija pole bitwy, opada powoli. Niemal słychać, jak pojedyncze ziarna piasku uderzają o ziemię. Nagle słyszę charakterystyczny, świszczący głos plującego pociskami TMP. A potem krzyk z przeciwnej strony pola. Kamil trafił. A jeśli trafił, to pewnie zabił. On zawsze strzela tak, by zabić. Mimo trafienia mój podkomendny nie zwalnia spustu aż do opróżnienia magazynka. Z drugiej strony odzywa się kilka automatów. Próbuję wyłuskać z kanonady dźwięki poszczególnej broni. Udaje mi się wyłapać cztery różne odgłosy strzałów. To znaczy, że przeciw nam jest wciąż co najmniej czterech. Podnoszę się i odpowiadam ogniem. Nie celuję, chwilowo strzelam tylko na postrach. Słyszę, że Radek i Kamil strzelają razem ze mną. W pewnym momencie na moją twarz pada cień. Widzę obły szybujący kształt, który spada na ziemię kilka metrów przede mną. Niewiele myśląc, padam na dno okopu. Huk jest przeszywający, ziemia obsypuje mnie niemal całego. W głowie mi piszczy, a w lewym uchu czuję coś ciepłego. Sprawdzam dłonią i widzę umazane na czerwono palce. Pisk powoli cichnie, ale odgłosy walki zdają się jakby odległe. Chyba straciłem słuch w lewym uchu. ***

To nie zabawa

– Cholerne gnojki! – krzyknął Stanisław Chlewiński. – Jeszcze jedna petarda i wam nogi z rzyci powyrywam! Petarda wybuchła niedaleko leżącego w naturalnym zagłębieniu terenu Piotrka. Dwaj towarzysze chłopca leżeli nieruchomo, udając martwych. Podobnie kilku po przeciwnej stronie pola bitwy. W zasadzie po tamtej stronie było ich znacznie więcej. Stanisław poczuł lekkie ukłucie dumy, lecz zaraz skarcił się w myślach i jeszcze raz spróbował krzyknąć na chłopców, bawiących się w głupią wojnę. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. *** Radek obrywa jako trzeci. Słyszę, jak seria jego MP5 urywa się nagle i wydaje mi się to podejrzane. Może broń mu się zacięła, ale mijają już dwie minuty, a on wciąż nie strzela. Wydaję do mikrofonu rozkaz zameldowania się. W słuchawce tylko cisza. Na wszelki wypadek upewniam się, czy aby mam ją we właściwym uchu – tym, którego nie uszkodził wybuch granatu. Dla sprawdzenia sprzętu odzywam się do Kamila, a ten odpowiada po ułamku sekundy. Czyli wszystko działa. Po chwili udaje mi się przekraść do stanowiska Radka. Niestety, jest już za późno, by go ratować. Oczy ma otwarte, nieruchome, skierowane prosto w niebo. W jego piersi zieje kilka dziur po kulach sporego kalibru. Jakiś ciężki automat, prawdopodobnie. Pewnie dostał od Miguela, który upodobał sobie strzelanie z jakiegoś nietypowego, stacjonarnoprzenośnego CKM-u. To chyba hiszpański wynalazek. Krótkimi komunikatami porozumiewam się z Kamilem. Zajmujemy miejsca po przeciwnych stronach umocnień. Po chwili on kładzie kolejnego przeciwnika, a zaraz potem ja pakuję dwie kule w pierś innego. Jest coraz ciszej. Serie odzywają się rzadziej. Co jakiś czas ponad odgłosy wystrzałów wyrywa się huk wybuchającego granatu. Na szczęście cały czas nie sięgają naszych okopów. My też rzucamy kilka, ale zdają się nie wyrządzać większych szkód. Po drugiej stronie została już tylko garstka atakujących. Ciężko powiedzieć ilu, ale ich przewaga liczebna z pewnością niemal zupełnie stopniała. Powoli robi się ciemno. Słońce dotknęło już horyzontu i niedługo skryje się za nim. Na polu bitwy kładą się długie cienie, tworząc przed zmęczonymi oczyma fantazyjne kształty. Co jakiś czas odzywają się strzały z przodu, ale wydają się jakby niezdecydowane. Wiszące nisko słońce oślepia mnie częściowo, gdyż zachodzi trochę tylko na lewo od obserwowanego przeze mnie terenu. W pewnym momencie znowu zaczynają wybuchać granaty. Wrogowi chyba udało się podejść bliżej, bo niektóre miotane przez niego pociski wybuchają tuż obok mojego stanowiska. Z przeciwległego końca okopu również słyszę kilka eksplozji. Sam nie pozostaję dłużny. Chwytam za jeden ze swoich granatów i rzucam na oślep przed siebie. Potem kolejny, bardziej w prawo, i zaraz po nim trzeci, prosto w zachodzące słońce. Trzy wybuchy rozlegają się w krótkich odstępach czasu. A po nich krzyk. Głośny, rozdzierający, przechodzący w skowyt, niczym schwytanego w sidła wilka. A potem zapada cisza. Trwam nieruchomo, wychylony lekko poza krawędź okopu i wypatruję oczy, próbując dostrzec coś na przeciwległym krańcu otwierającej się przede mną przestrzeni. Nikt nie strzela, nikt się nie rusza. Nic nie widać.

31


opowiadania

32

Paweł Kukliński


opowiadania Nie słyszę też Kamila. Opuszczam stanowisko i przekradam się na drugi koniec umocnień. Co kilka kroków wyglądam z okopu, by zlustrować sytuację. Wokół jest cicho i spokojnie. Przerażająco spokojnie. Po chwili w pobliskim lesie zaczyna nawet niemrawo ćwierkać ptak. Gdyby nie widoczne gdzieniegdzie trupy i zryta wybuchami powierzchnia ziemi, można by pomyśleć, że był to miły i spokojny dzień. W końcu docieram na stanowisko Kamila. Nigdzie go nie widzę, za to okop w tym miejscu zmienił się w głęboki lej. Na ziemi widzę ślady krwi. Po chwili dostrzegam kawałek czarnego materiału, widocznego spod warstwy świeżo osypanej gleby. Zaczynam desperacko odrzucać ziemię, chociaż doskonale wiem, czego się spodziewać. Kamil leży twarzą do ziemi w olbrzymiej, błotnistej kałuży, którą utworzyła wypływająca z licznych ran krew. Zaciskam zęby z wściekłości, a palce ciasno oplatają ułamaną kolbę i gorącą lufę kałacha. Pochylam głowę nad przyjacielem, który choć walczył u mego boku niedługo, był świetnym towarzyszem. – Pułkownik Piotr Chlewiński? – słyszę nagle melodyjny głos znad krawędzi okopu i podrywam się zaskoczony. Miguel del Sierra stoi nade mną, z zawadiacko zarzuconym na ramię ciężkim karabinem i mierzy mnie ostrym spojrzeniem, palcami lewej dłoni podkręcając szczurzy wąsik. Nie ma hełmu, a poły rozpiętego munduru powiewają na lekkim wietrze, ukazując zarośniętą czarnymi kudłami klatę. Wstaję, jeszcze mocniej ściskając kałacha, ale nie mierzę we wroga. W razie czego zdążę zwrócić swoją broń ku niemu szybciej, niż on zerwie swoją z ramienia. – Zaimponował mi pan, pułkowniku – odzywa się spokojnie. W jego oczach dostrzegam iskierkę zaciekawienia. – Dziesięciu moich ludzi gryzie piach. Zostałem sam. Jak widzę, pan również – ostatnie stwierdzenie wypowiada z niekrytą satysfakcją. – Dlaczego mnie nie zabiłeś, kundlu? – syczę przez zęby, czując, jak krew we mnie wrze. – Zmarnowałeś doskonałą okazję. – I tak to zrobię. Ale nie zwykłem strzelać w plecy. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Załatwmy to jak mężczyźni – mówi, po czym odrzuca swoją broń w bok. Ciężki karabin spada do okopu, a do lufy i zamka wdziera się piach. – Jak sobie życzysz, bękarcie – odpowiadam. Odpinam pasek hełmu i pozwalam, by zsunął się swobodnie na ziemię. Potem ciskam daleko za siebie mojego wiernego kałacha. Miguel nie czeka ani chwili. Wyskakuje jak pantera, z miejsca, niemal bez wysiłku. Spada prosto na mnie, zwalając mnie z nóg. Zwieramy się w uścisku i zaczynamy wić się po dnie okopu. Przeciwnik klinuje moją lewą rękę łokciem, ale prawa pozostaje wolna. Zaczynam okładać go pięścią po głowie bez opamiętania, ale on odgryza się tym samym. Świat zaczyna wirować. Tłuczemy się jak szaleni, turlając się ze splecionymi nogami. W pewnym momencie dostaję cios w ranione wcześniej ucho. Wewnątrz czaszki rozbrzmiewa mi głuchy łomot bojowego bębna i nagle robi mi się ciemno przed oczami. Jakiś wewnętrzny mechanizm, wrodzony upór, który niejednokrotnie ratował mnie z licznych opresji, nie pozwala mi zemdleć. Oszołomiony bólem umysł powoli wraca na właściwe tory, chociaż ciało najchętniej poddałoby się paraliżującej fali bólu. Spinam się cały i jakimś cudem udaje mi się zrzucić z siebie napastnika. Skaczę ku Miguelowi,

To nie zabawa

w locie wystawiając nogę do niskiego kopnięcia. Trafiam go w kolano, sprawiając, że upada ciężko, sycząc z bólu. Próbuję kopnąć go jeszcze raz, ale chwyta moją stopę i ciska mną jak lalką. Po chwili znowu jest na mnie i zawzięcie okłada mnie pięściami. Świat wiruje coraz bardziej. Czuję się jak na karuzeli, z tą tylko różnicą, że na karuzeli na ogół twarz nie jest jednym wielkim ogniskiem bólu. Próbuję kopać kolanami w plecy przeciwnika i kilka razy trafiam go w okolice nerek. Ostatnie krople adrenaliny buzują w moim organizmie i pomagają mi zmusić ręce do szaleńczego oddawania ciosów. Przynosi to efekt o niebo lepszy, niż bym się spodziewał. Trafiam Miguela niedomkniętą dłonią w lewe oko, które nagle eksploduje w czerwonej fontannie, kiedy wbija się w nie mój palec. Miguel ryczy na całe gardło, drze się jak rażony prądem. Nie dziwię mu się. Na dłoni czuję ciepłą, klejącą breję, która jeszcze kilka sekund wcześniej była okiem mojego przeciwnika. Odsuwam się i wstaję na chwiejnych nogach, nie wiedząc co dalej. Wiem, że powinienem go zabić. Ale ja nie dobijam rannych. To nieetyczne. Nieludzkie. Miguel ociera krwawe łzy i wstaje powoli, łypiąc na mnie zdrowym okiem. Jego twarz wykrzywia wyraz bólu i nienawiści. Rzuca się na mnie ze zwierzęcą furią, tłucze na oślep i próbuje rękami dosięgnąć mojej szyi. Wtem na jego twarzy pojawia się dziwny grymas. Uśmiech? Sięga do boku i z ukrytej kieszonki przy pasie dobywa krótkiego noża. Obosieczne ostrze ma jakieś siedem centymetrów długości, ale już na pierwszy rzut oka wygląda na pierońsko ostre i zabójcze. Chwytam nadgarstek przeciwnika, ze wszystkich sił próbując odepchnąć błyszczącą klingę od mojej twarzy. Miguel zaczyna się głośno śmiać. Wygląda przerażająco, z zakrwawioną twarzą i potworną dziurą zamiast oka, wyszczerzony w dzikim uśmiechu. Trzymam jego nadgarstek, ale szybko słabnę. Nóż powoli zbliża się do mojego gardła. Zaczynam wierzgać nogami. Trafiam przeciwnika kilka razy w nerki i kręgosłup i dopiero za czwartym razem czuję, że jego ręka drży. Decyduję się postawić wszystko na jedną kartę. Delikatnie luzuję uścisk na nadgarstku, tylko na moment, by Miguel poczuł mniejszy opór. Zgodnie z moim przewidywaniem, wróg nagle napiera na nóż, a ja w tym momencie kopię go w plecy, jak mogę najmocniej. Jego ręka na ułamek sekundy wiotczeje, ale ja spodziewam się tego i wykorzystuję swoją okazję doskonale. Zamykam oczy i wkładam resztki sił w wyprost rąk, odpychając od siebie rękę trzymającą nóż, i słysząc trzask pękającej kości. Kiedy otwieram oczy, Miguel wciąż siedzi na mnie, a z jego piersi sterczy rękojeść jego własnego noża. Jego ciało kiwa się lekko w przód i tył, a ja nie rozumiem, co widzę. Mój wróg wciąż się śmieje. Opadł zupełnie z sił, jego ręce wiszą niemal bezwładnie, a z rany na piersi płynie brunatny strumień krwi. Zaczynam rozumieć, co go tak śmieszy, dopiero gdy wyciąga do mnie drżącą dłoń i pokazuje jej zawartość. Na oblepionych błotem palcach spoczywa zawleczka. A granat, któremu jej brakuje, tkwi na moim pasie piersiowym. Potem jest już tylko huk. *** Stanisław odłożył książkę i zaczął obserwować bitwę. Okrzyki nie przynosiły rezultatu, dlatego w końcu z nich zrezygnował. Patrzył, jak po kolei wszyscy z towarzyszy

33


opowiadania Piotrka padają, ale widział też, jak wroga, znacznie liczniejsza drużyna została wybita niemal co do jednego. Ci, którzy udawali zabitych, wciąż tkwili wytrwale na swoich miejscach. Pewnie czekali na koniec działań zbrojnych. Stanisław był pełen podziwu dla ich cierpliwości, mimo typowego dla ich wieku młodzieńczego zapału. W końcu na placu boju pozostał tylko wnuk Stanisława i ten pół-Hiszpan. Stanisław widział, jak Miguel przekradł się w stronę stanowisk drużyny Piotrka, gdzie ten pochylał się właśnie nad jednym z towarzyszy, który odpadł z zabawy. Śniadoskóry chłopak stanął nad zagłębieniem, w którym klęczał Piotrek i coś powiedział. Senior nie zrozumiał słów, ale drgnął zaskoczony, gdy po chwili tamten zanurkował nagle w stronę jego wnuka. Obaj zniknęli z pola widzenia, które ograniczało kilka naturalnych wzniesień i rosnące po drodze drobne, ozdobne krzaczki. Słyszał tylko odgłos szamotaniny. – Chłopcy! – krzyknął. – Wystarczy już tych głupot. I tak wasze matki o wszystkim się dowiedzą! Nikt nie odpowiedział. Od strony walczących dobiegł nagle krzyk bólu. I nie był to z pewnością krzyk Piotrka. Stanisław znowu złapał się na tym, że poczuł delikatne ukłucie dumy z wnuka, jednak szybko zbeształ się w myślach. Wpatrywał się w miejsce, gdzie chłopcy zginęli mu z oczu, przeklinając trzy stopnie, które oddzielały ganek od reszty świata. Syn był wspaniałomyślny w kwestii umożliwienia ojcu wyjazdu wózkiem inwalidzkim na ganek, ale już całkowite opuszczenie domu stanowiło dla seniora problem nie do ominięcia w pojedynkę. „Lepiej niech stary pierdoła siedzi na ganku, zamiast jeździć po okolicy” – powtarzał czasami żonie młodszy Chlewiński sądząc, że jego kaleki ojciec tego nie słyszy. Przez chwilę do starego weterana docierały jeszcze odgłosy szarpaniny, a potem w jednej chwili wszystko ucichło. Nagle ciszę przeszył potworny huk, a coś lepkiego ochlapało twarz seniora. Otarł czoło drżącą dłonią i spojrzał na palce. Były buro-czerwone. *** Inspektor Mariusz Tokarz przeklinał, na czym świat stoi. Siedział w samochodzie, pędząc pod zawodzącą głośno syreną. Dopiero co leżał w łóżku z poznaną godzinę wcześniej osiemnastoletnią blondynką. Z błogiego stanu wyrwał go telefon jego zastępcy. A mógł nie włączać tej cholernej komórki. Widać bateria rozładowała się nie bez powodu, jakby jakaś wyższa siła czuwała nad jego świętym spokojem. – Musisz przyjechać. Natychmiast – brzmiący w słuchawce głos nadkomisarza Rybickiego był twardy i nieprzejednany. – Może jeszcze powiedz, że to rozkaz? – zaśmiał się Tokarz. – Nie. To dobra rada. Lepiej, żebyś był tu zaraz, bo coś mi się wydaje, że będziemy mieli sprawę stulecia. – Chłopie, ja tu mam sprawę stulecia. Ma osiemnaście lat, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, podwójne C i żadnych ubrań. Co może być ważniejszego? – Przyjeżdżaj, czekam – westchnął Rybicki i rozłączył się. Inspektor siedział więc teraz za kółkiem swojej lancii, z wystawionym na dach kogutem, przecinając skrzyżowania na czerwonym świetle. „Jeśli to coś odciąga mnie od napalonej blondyny, to niech chociaż całe miasto się o tym dowie” – myślał. Rybicki kazał mu przyjechać na wybudowane niedawno osiedle domków jednorodzinnych. Nadkomisarz czekał

34

obok jednego z radiowozów. Kordon policjantów oddzielał kilkunastoosobowy tłum gapiów, chociaż i tak niewiele dało się zauważyć przez liczne policyjne wozy i karetki pogotowia. Rybicki odwrócił się bez słowa, dając Tokarzowi znak, by szedł za nim. Poprowadził przełożonego za ścianę z policyjnych suk, na obszerne podwórko jednego z domów. Nadkomisarz widział już w swoim życiu wiele, ale takiego widoku nie spodziewałby się w najgorszych koszmarach. Na trawniku, w równym rządku leżały częściowo pootwierane czarne worki, ze zmasakrowanymi ciałami szesnastu chłopców. Wszyscy byli w okolicy dziesiątego roku życia. – Co to, kurwa, jest?! – krzyknął Tokarz. – Czy to wystarczający powód, żeby cię wzywać? – w głosie Rybickiego zabrzmiała drwina. – Przestań. Co im się stało? – Nie wiemy. – Jak to, nie wiecie? – spytał inspektor, powoli przechodząc koło zwłok. – Przecież widzę, że mają rany postrzałowe. Prawie wszyscy. – Tak, mają. Sądząc po rozmiarach ran, zadano je kulami różnego kalibru. Od pistoletowych dziewięciu milimetrów, po różnorakie rodzaje amunicji do broni maszynowej. Tak sądzimy. – Co to, do cholery, znaczy „tak sądzimy”? – ryknął Tokarz. – Czy nikt już tutaj nie potrafi wykonywać swojej roboty? Wnioski stawiamy na podstawie faktów. Fakty to kule wyciągnięte z ciał, broń, łuski. – W tym sęk. Posłuchaj po kolei. O ile nam wiadomo, ci chłopcy bawili się dzisiaj w wojnę. – Używając broni na ostrą amunicję? Okradli wojskowy magazyn? – Problem w tym, że nie. Zabezpieczyliśmy kilkanaście sztuk plastikowych zabawek. Atrapy kałachów, M4, MP5 i wielu innych. Plastikowych! O, zobacz – nadkomisarz wskazał ręką otwartą furgonetkę policyjnych techników. Wewnątrz dało się dojrzeć foliowe worki z zabawkami. – Rozumiesz to? – Nie. – Ja też. Nikt tego nie rozumie. Wstępne oględziny wykazały, że w ciele żadnego z tych chłopców nie da się dostrzec ani grama ołowiu. Żadnych kul w ranach, żadnych łusek na polu rzekomej bitwy – omiótł ramieniem podwórko, na którym uwijało się kilkunastu techników, z nosami niemal przy samej ziemi. – Niczego nie znaleźliśmy. – A tym co się stało? – inspektor wskazał kilka bardziej zmasakrowanych ciał. Niektóre nie miały kończyn, inne wyglądały, jakby ktoś wypalił im wnętrzności. – Ludzie z pogotowia twierdzą, że wyglądają jak po wybuchu granatu. Oczywiście, żadnych odłamków na miejscu nie znaleziono. Same trupy, więc wygoniliśmy sanitariuszy, odgrodziliśmy teren. Czekałem na ciebie, żeby zdecydować co dalej. Jestem pewien, że zaraz tu będzie telewizja. Tokarz zagryzł wargi. – O co tu, kurwa, chodzi? – jęknął. – Koroner postawił pewną teorię – odpowiedział spokojnie Rybicki, chociaż w jego tonie zabrzmiała nuta niepewności. – Dla mnie brzmi kompletnie nieziemsko, ale to chyba jedyne, czym można to wszystko wyjaśnić: zbiorowa autosugestia. Oni wierzyli, że walczą naprawdę. Wierzyli, że strzelają, obrywają i giną. Słyszałeś kiedyś, że można zahipnotyzować człowieka i wmówić mu, że kostka lodu,

Paweł Kukliński


opowiadania którą położysz mu na dłoni, to rozgrzany do czerwoności metal? Na skórze powstaną oparzenia. – Przestań mi tu pieprzyć o kostkach lodu! Nawet jeśli to, jak mówisz, jakaś autosugestia, to wciąż znaczy, że mieliśmy regularną bitwę niemal w środku miasta. I nikt niczego nie słyszał? Nikt niczego nie widział? – Jeden świadek – odparł cicho Rybicki. – No to na co czekasz, dawaj go! – Przepraszam, chciałem powiedzieć, że był jeden świadek. Stary, beznogi weteran na wózku inwalidzkim. Stanisław Chlewiński, dziadek jednego z chłopców. Zmarł pół godziny temu – ludzie z pogotowia powiedzieli, że wygląda im to na wylew. Zresztą żaden był z niego pożytek. Jedyne co zdołał wydukać, to powtarzane na okrągło „Mówiłem, że wojna to nie zabawa”. – Tylko jeden świadek? Martwy? – uśmiechnął się krzywo Tokarz. – To nam daje pole do popisu. – Co masz na myśli? – Nie uważasz, że stary, sfrustrowany, kaleki weteran z karabinem i granatami ręcznymi będzie o wiele lepiej i wiarygodniej wyglądać w mediach niż jakaś zbiorowa autosugestia? – mrugnął porozumiewawczo. – Pewnego pięknego dnia dziadkowi zwyczajnie poprzestawiały się klepki, więc zaczął strzelać i rzucać granatami do bawiących się w ogrodzie dzieci. Poślij kogoś dyskretnego po kilka niezarejestrowanych karabinów, z pewnością coś tam jeszcze mamy w magazynie – inspektor mrugnął ponownie, uśmiechając się obrzydliwie. Rybicki odpowiedział krzywym uśmiechem. – Rzeczywiście – odparł. – Ludzie to łykną. A potem dodał w myślach: „Przykro mi, panie Stanisławie”.

To nie zabawa

Paweł Kukliński

Rocznik ‘86, urodzony i zamieszkały w Tczewie, absolwent UWM w Olsztynie. Dotychczas publikował w dwóch antologiach pokonkursowych – jednej w e-booku, drugiej na papierze. Fan Terry’ego Pratchetta, polskiej fantastyki i klimatów postapo. Własnej twórczości nie ogranicza jednak tylko do tych gatunków.

35


opowiadania

Marcin Tomasiewicz Stamtąd

Ilustracja: Magdalena Mińko Paryż A.D. 13 marca 1877 Szacowna Pani Marie-Victoire de Risnitch, wielce mi pochlebia Pani zainteresowanie moimi pracami mającymi na celu zgłębienie tajemnic synarchii. Podczas naszej ostatniej rozmowy zobowiązałem się szerzej nakreślić tę materię, nie skąpiąc nawet najmniejszego detalu. Jak Pani wyznałem, od kilku dni pracuję nad książką, którą zamierzam zatytułować Mission de l’Inde en Europe. Jednak ogrom materiału i wielość pytań, które piętrzą przeszkody na drodze ku ukończeniu dzieła, rokują bardzo źle jego rychłemu wydaniu. Tym samym, nie mając serca zadawać tak nadobnej niewieście katuszy niepewności, postanowiłem podzielić się z Panią wszystkimi informacjami, jakie do tej pory udało mi się zebrać. Uczynię to bez zbędnej zwłoki. Musi mi jednak Pani darować moją nieobecność na śniadaniu. Data złośliwie skrzyżowała się z terminem od dawna umówionym, kiedy to wraz ze znamienitymi oficerami zamierzaliśmy oddać się grze w karty. Jednak nie chcąc pozostawiać Pani umysłu na bezdrożach nudy, czy też wydawać na pastwę przypadkowych myśli, reflektuję moją absencję tym oto listem, w nadziei, że jego lektura umili poranek. Poniżej przytaczam notatkę, na którą natknąłem się w rodzinnej bibliotece. Sporządził ją mój przodek, którego żywot przypadł na okres rządów Króla Słońce. Jakkolwiek dziwna i nasączona bajaniem szaleńca (bowiem nieszczęsny ów antenat skonał w domu dla obłąkanych), jest ona cenną inspiracją, która popchnęła mnie w kierunku prac nad Wschodem, a w szczególności nad tajemniczym miastem Agartha. Zawsze oddany Saint-Yves d’Aveydre P.S. Nie chcąc Pani zadręczać żmudnym i niejasnym językiem, jakim posługiwał się mój dotknięty chorobą umysłu pradziad, pozwoliłem sobie przytoczyć całą jego relację w słowach gładkich, przystępnych gustom współczesnych czytelników. *** Nigdy nie lubiłem ludzi podziemnych. Wiecznie umorusanych ziemią oblepiającą ich spocone ciała. Nawet teraz, wiele lat po wojnie, pamiętam dokładnie te pozbawione widoku światła słonecznego oczy, które zdawały się czerwonymi plamkami. Z podwiniętych rękawów wyrastały grube ręce. Dłonie, jakby stworzone do łamania karków, kończyły się czarnymi paznokciami. W języku wojny zwano ich saperami, ale my, żołnierze, woleliśmy określenie „ludzie

36

podziemni”. Całe dnie spędzali schowani w swoich tunelach. Drążyli korytarze, podkopując fundamenty murów, aby potem rozerwać kamienne bariery za pomocą zmyślnie porozstawianych ładunków wybuchowych. Cieszyłem się, walcząc na powierzchni. Tutaj wszystko było klarowne. Równo ustawione szyki piechoty i kawalerii posuwały się z geometryczną precyzją. Kiedy padała komenda, otwieraliśmy ogień lub ruszaliśmy w szarży. Wróg przed nami, sztab z tyłu. Nawet huk artylerii był przyjemny, bo rozchodził się po polu bitwy, przypominając o wielkich przestrzeniach dookoła, które ograniczał tylko horyzont. Co innego podziemia. Tam ruch był znacznie mniejszy. Ze wszystkich stron napierała ziemia, próbując zmiażdżyć drewniane rusztowanie i pogrzebać człowieka żywcem. Raz tylko byłem w tunelu ludzi podziemnych. Obiecałem wówczas, że już nigdy nie zejdę pod powierzchnię gruntu. Złamałem dane sobie słowo. – Spóźniłem się? – głos starego przyjaciela wybił mnie z zadumy. – Nie. Póki co jestem sam. Armand Hallier, weteran wielu bitew, powiódł wzrokiem dookoła. Sekwana płynęła z wolna swoim odwiecznym korytem. Blask wschodzącego słońca pokrył jej taflę setkami złocistych plamek. Na prawo falowało odbicie wznoszącego się powyżej mostu Notre Dame, zaś po przeciwnej stronie rzeki dumnie strzelały w niebo wieże katedry. Weteran ściągnął kapelusz z czaplim piórem i przetarł spocone czoło. Lata wojskowego znoju porysowały mu twarz głębokimi zmarszczkami. Chociaż włosy rozjaśniała siwizna, sylwetkę miał krzepką i wyprostowaną. Gdy szedł ulicami Paryża, można było sądzić, że gdzieś w jego głowie ciągle rytmicznie dudni niewidzialny dobosz, odmierzając marszowy krok. – To tam mamy wejść? – Wskazał na ziejący mrokiem wylot ścieku, którym nieczystości miasta wypływały do rzeki. – Tak sądzę. Ale nie znam szczegółów. Poza tym przecież wiesz, że nasz dostojny pracodawca wykonuje polecenia samego Colberta – odparłem, podnosząc z ziemi płaski kamyk. – Colbert chce przebić Richelieu. Pewnie marzy mu się, że zostanie pierwszym ministrem. Remont kanałów… Kto by przypuszczał? Straciliśmy króla, który wyjechał do Wersalu, ale za to będziemy mieli piękne ścieki. – Usiadł na trawie, ostrożnie, tak żeby nie wbić szpady w murawę. Ciśnięty kamień odbił się kilka razy od tafli i zniknął z pluskiem. – Spokojnie tutaj dzisiaj. Naliczyłem raptem kilkanaście barek i łodzi. – Niedziela w końcu. – Byłeś w kościele? – Oczywiście. U ojców jezuitów.

Marcin Tomasiewicz


opowiadania – Pomodliłeś się za mnie? – Nawet wyspowiadałem. Znam wszak wszystkie twoje grzechy – odparł z uśmiechem. – Nie sądzę. Chociaż zbyt wiele czasu spędziłeś na klęczkach, to i tak, żeby spowiedź w moim imieniu była kompletna, musisz przyprowadzić do kratek konfesjonału swoją młodą żonę. – Wyszczerzyłem zęby. – Ty hugenocka łajzo. Broń się! – Momentalnie wstał, a szpada zaszczebiotała mu w rękach. Ostrza zatańczyły. Sparowałem pchnięcie, potem kolejne. Wskoczyłem na kamienny parapet ciągnącego się wzdłuż bulwarów murku. Jednak nie jestem jeszcze taki stary, przeszło mi przez myśl. Zyskawszy dogodną pozycję, przeszedłem do ataku. – Niech cię diabli, Yves – zakrzyknął Armand. – Złaź tutaj i walcz uczciwie! Weteran co chwila nurkował w wir wyprowadzanych ciosów. Próbował strącić mnie z murku. Nieskutecznie. – Pamiętasz starcie z Holendrami? Wtedy ty stałeś na beczkach, a ja poniżej – powiedziałem ponad szczękiem stali. – Tak – zaśmiał się. – Nie wiedziałem, że jeden ma pistolet. Zaprzestał natarcia. Spojrzał mi w oczy i obydwaj wybuchnęliśmy śmiechem. Armand pomasował ramię, gdzie pod bufiastą koszulą znajdowała się blizna postrzałowa. Już miałem zeskoczyć z parapetu, gdy podciął mi nogi i runąłem w dół. Wilgotna trawa zamortyzowała upadek. – Touché! – zakrzyknął triumfalnie wiarus, przykładając ostrze do mojej szyi. Uśmiechnąłem się, a on wyciągnął dłoń i pomógł mi wstać. – Cała ta sprawa wydaje się dziwna – powiedział, gdy nasz oręż spoczął w pochwach. – Też tak sądzę. Po co specjaliście od kanałów eskorta dwójki weteranów? Czyżby spodziewał się uzbrojonych bojówek krążących po podziemiach? – Założę się, że nie powiedział nam wszystkiego. Wtem od strony placu De Grève usłyszeliśmy delikatny głos: – Witam panów. Widzę, że kawalerowie są punktualnie. Bardzo dobrze. Ponad balustradą, gdzie jeszcze przed chwilą toczyłem pojedynek z Armandem, stał korpulentny jegomość średniego wzrostu. Miał na sobie ciemny płaszcz, a poniżej okrągłej twarzy bielał niedbale zawiązany żabot. Osobnik poprawił zwisającą z ramienia sporą torbę i zbliżył się do nas wartkim krokiem. Obcasy butów z wysokimi cholewami zastukały o kamienne schodki, gdy schodził na porastającą bulwary trawę. – Jestem René Clementine. Korespondowałem z panami. – Wyciągnął oswobodzoną ze skórzanej rękawicy pulchną dłoń. – Yves d’Aveydre. – Odpowiedziałem uściskiem. – Armand Hallier. – Weteran skłonił się. – Panowie. Dzień zapowiada się tak pięknie, że aż żal opuszczać rejony świata skąpane słonecznym blaskiem. – Clementine uśmiechnął się serdecznie. – Niemniej jednak obowiązek wzywa. Musimy zbadać stan techniczny korytarzy ściekowych i katakumb, zanim minister Colbert wpuści tam ekipy kopaczy. Podniosłem przyniesiony przeze mnie worek ze sprzętem. Armand pomógł mi rozpalić pochodnie. Dwie zatrzymaliśmy dla siebie, jedną otrzymał Clementine. – Jeden z panów pójdzie przodem, ja będę w środku, a pochód zamknie drugi pan – zaordynował grubas.

Stamtąd

Ruszyłem pierwszy. Wejście do ścieku przykrywały szuwary. Stare kraty zapewne pamiętały czasy Ludwika IX. Przeżarty rdzą metal pozostawił pomarańczowe okruchy na dłoni. Wbiłem zakwitłą płomieniem pochodnię w ciemność. Korytarz był wąski i niski, tak że musiałem pochylić głowę. Z wydętego sufitu zwisały festony martwej roślinności. Pomiędzy nimi falowały postrzępione pajęczyny. Po obu stronach koryta wypełnionego nieczystościami znajdowały się kamienne półki szerokie na tyle, że mógł nimi podążać najwyżej jeden człowiek. Zakląłem, gdy słodkawy odór rozkładu wypełnił mi nozdrza. Przeszedłem kilka kroków po śliskiej posadzce, żeby zrobić miejsce. Blask płomienia wygnał ciemność, która zaległa cieniami pomiędzy poczerniałymi cegłami. – Musimy się kierować na północny zachód – zaordynował Clementine. Grubas odłożył pochodnię i jedną ręką grzebał w torbie, drugą zaś przyciskał do twarzy nasączoną ciężkimi perfumami chusteczkę. – Mam ze sobą kompas. Gdy strzałka wskazała północ, ruszyliśmy dalej. Szybko okazało się, że nasz przewodnik nie ma mapy podziemi. Na pytanie o nią tylko wzruszył ramionami i odparł, że takowe nie istnieją. Nikt nie zna dokładnego rozkładu tuneli. Kolejne korytarze dobudowywano przez wieki, w razie takiej potrzeby, gdy powstawały nowe części miasta. Niektóre drogi zasypano celowo lub same z biegiem lat ulegały zawaleniu. – Rzymianie – powiedział Clementine głosem stłumionym przez chusteczkę – doskonale znali plan swojej cloaca maxima. Kreślili dokładne plany, tak że nawet bez światła dało się odnaleźć drogę. Jednak my, tysiąc lat później, nie mamy najmniejszego pojęcia, jak wygląda świat pod naszymi stopami. Odkopnąłem zdechłego szczura. Truchło pozostawiło za sobą pasmo białych robaków i z pluskiem zniknęło w brei nieczystości. Miałem wrażenie, że grunt pod nogami przechyla się i schodzimy coraz głębiej w trzewia ziemi. Światło korytarza, gdzie strumień brudów wpadał do Sekwany, już dawno pozostawało jedynie wspomnieniem. Tylko pochodnie roztaczały wokół pomarańczową poświatę. Tunel zdawał się dyszeć lepkim oparem. Zapach przeżerał mi zatoki, zupełnie jakbym wciągnął nosem haust morskiej wody. Doszliśmy do rozwidlenia. Kamienny portal wypełniały kraty. W miejscu, gdzie metal sięgał nurtu, nagromadziła się masa śmieci. Niemożliwy do opisania gałgan spoglądał na nas oczkami dawno wyrzuconych zabawek, starych guzików i masy innych maleńkich owalnych drobinek wyzierających z brunatnej piany. Płomień igrał w szklistych ślepiach odpadków, sącząc w nie pozór sztucznego życia. – Tędy nie przejdziemy – usłyszałem zza pleców głos Armanda. – Nonsens, panowie. Te kraty są stare i przerdzewiałe. Założę się, że można je rozbić kopnięciem – odparł Clementine. – D’Aveydre, zechce pan wyważyć przejście po prawej stronie. Wręczyłem pochodnię naszemu pracodawcy, zrobiłem krok w tył i z całej siły uderzyłem obcasem w miejsce, gdzie stal wrastała w kamień. Kraty wydały metaliczne jęknięcie. Dźwięk rozszedł się echem po korytarzach. Wokół zatańczyły płatki strząśniętej rdzy. Zeskorupiałe śmieci zafalowały przeszyte drganiem. Jednak przejście dalej pozostawało zamknięte. Spróbowałem jeszcze kilka razy. Bezskutecznie.

37


opowiadania

38

Marcin Tomasiewicz


opowiadania – Nic nie szkodzi – odezwał się Clementine błogim tonem. – Jestem przygotowany. Zrzucił na ziemię torbę i zaczął w niej czegoś poszukiwać. Miałem wrażenie, jakby przez rozchylony materiał mrugnął refleks światła odbity od mosiężnej lufy pistoletu. Po co mu broń palna? – zastanowiłem się przez moment. Wyłapałem pełne niezadowolenia spojrzenie Armanda. Stary wiarus widocznie był równie zdegustowany jak ja. – Jest! – zakrzyknął triumfalnie Clementine. – Teraz poproszę o pomoc. Wręczył mi szpulkę zwiniętego lontu, sam zaś odsypał z pokaźnego woreczka odrobinę czarnego proszku. Spojrzał na mnie spode łba, gdy zanadto zbliżyłem pochodnię, chcąc rzucić więcej światła. – Wybiera się pan na wojnę? – spytał Armand z wymuszonym uśmiechem. – Nigdy nie wiadomo, czy nie natrafimy na zawalone przejście – odparł, zawijając ładunek w zwitek starego papieru. – Proszę to umieścić przy łączeniu krat ze ścianą. Nie ma sensu marnować zbyt dużo lontu. Dwa łokcie powinny wystarczyć, pali się dość wolno. Wręczył mi miniaturową bombę, a ja bez słowa wykonałem polecenie. Przyłożyłem pochodnię. Gdy tylko końcówka lontu zasyczała płomieniem, pospiesznie dołączyłem do reszty, oddalonej na bezpieczny dystans. Po chwili całym podziemiem wstrząsnął huk eksplozji. Z sufitu opadły strużki pyłu. Hałas poniósł się echem wzdłuż tuneli niczym grom leniwie przemierzający bezkres przestworzy. W ślad za nim podążał wibrujący dźwięk rozpruwanej stali. Armand złapał mnie za rękę i nerwowym gestem wskazał ciemność korytarza, z którego wyszliśmy. Przez jedno uderzenie serca dostrzegłem w oddali nikłe, pulsujące światło. Blask podrygiwał, rzucając na ścianę cień sylwetki. Postać nie była wyższa od człowieka, a rozmazane kształty mogły świadczyć o tym, iż jest odziana w powłóczystą szatę. Po chwili jednak wizja zniknęła i cały korytarz pogrążył się w mroku. – Mamy towarzystwo – powiedział ściszonym głosem Armand. Świńskie oczka naszego pracodawcy błysnęły spod modnie ufryzowanych loków. Przez chwilę kontemplował ciszę, jakby próbując usłyszeć odgłos czyichś kroków. – Panowie. To możliwe – powiedział niepewnym tonem. – Często drobni hultaje szukają w podziemiach schronienia przed karzącą ręką sprawiedliwości. Na wszelki wypadek miejcie broń w pogotowiu. Zarzucił torbę na ramię i ruszył, przyspieszywszy kroku. Krata nie stanowiła więcej przeszkody. Wyrwana z kamiennej framugi, wolno tonęła w ciemnej mieliźnie podziemnego szlamu. Dalej korytarz na zmianę wiódł w dół i lekko się podnosił. Mijaliśmy wyżej położone półki, z których do głównego nurtu spadały wodospady nieczystości. Raz natknęliśmy się na maleńkie ludzkie szczątki. Z kupy gnijącej mazi wystawały bielutkie żebra i wydęta czaszka, przecięta nigdy niezrośniętym ciemiączkiem. – Tak akuszerki pozbywają się niechcianych maluchów – rzucił Clementine, wdychając perfumy z chusteczki. Szliśmy dalej. Co rusz przewodnik zerkał na kompas, wiodąc nas bocznymi przejściami. Często sufit obniżał się tak, że musieliśmy iść niemal na czworakach, zgięci wpół jak starcy. Gdzieniegdzie brakowało chodnika i trasę pokonywaliśmy, brodząc po kolana w nieczystościach.

Stamtąd

Powietrze było zepsute. Nie pozwalało nasycić płuc, nawet gdy brałem głębokie wdechy. Zapewne to właśnie ten zaduch oraz świadomość napierającego na nas ze wszystkich stron ciężaru ziemi wprawiły mnie w pewne otumanienie. Poczułem pulsowanie wewnątrz czaszki i świat wokół lekko zafalował. Pomimo to starałem się stawiać pewne kroki. Dwa lub trzy razy Armand zatrzymał nasz pochód i wskazywał gdzieś za siebie. Był pewien, że ktoś nas śledzi. Mnie tylko raz udało się dostrzec migotliwe światełko. Przy pozostałych alarmach widziałem jedynie pogrążony w ciszy i smolistym mroku korytarz. Jednak nasz przewodnik, wyraźnie przejęty spostrzeżeniami Armanda, co chwila przyspieszał kroku. W końcu dotarliśmy do czegoś, co wyglądało bardziej jak rozpadlina niż przejście. Wyraźnie uradowany znaleziskiem Clementine dał mi znak, abym wkroczył w przesmyk, przypominający biblijne ucho igielne, tak wąski, że musiałem iść bokiem. Za mną przeciskała się reszta podziemnych grasantów. Przewodnik sapał i wciągał brzuch. Zatęchłe powietrze wypełnił zapach kopcących pochodni. Wtedy to usłyszałem. Było jak szmer dobywający się z kamienia. Jakby po drugiej stronie ściany, w którą wtulałem plecy, coś się przemieszczało. Stąpało nieludzko, koślawo niczym kaleka, szurając stopami. Ogarnął mnie lęk na myśl o tym, że jestem uwięziony w rozpadlinie i zaledwie kilka pięści zbitej cegły dzieli mnie od czegoś zupełnie nieznanego, stworzenia przekraczającego możliwości pojmowania człowieczego umysłu. Stąpałem ostrożnie, wytężając zmysły. Szuranie było cichutkie, ledwo słyszalne w szumie spływających ścieków. Po kilku kolejnych krokach tunel nagle się urywał i wkroczyliśmy do obszernej kawerny. Blask pochodni rozszedł się białymi promieniami po żebrach sklepienia. Pomiędzy grube filary rozparte wzdłuż ścian wkomponowano niskie wnęki. Ze zgrozą dostrzegłem, że każda półka jest na tyle długa i głęboka, aby pomieścić ludzkie ciało. – To jakieś katakumby – łamany głos Armanda poniósł się echem po pomieszczeniu. Wiarus przyświecił pochodnią i naszym oczom ukazały się spiętrzone szkielety. Niektóre zachowane w całości, co do kosteczki, inne rozwleczone w nieładzie. Powykręcane trupy leżały jedne na drugich. Umarli wystawiali członki poza krawędzie swych legowisk, jakby wyczekując od przechodniów pocałunku w zaschniętą dłoń. Gdzieniegdzie leżały tylko czaszki. Ciasno wkomponowane jedna koło drugiej, lustrowały ciemność niewidzącymi oczodołami. – To chyba rzymskie katakumby. – Chrześcijańskie – stwierdziłem, oświetlając wykuty na jednym z filarów symbol. Krzyż miał wszystkie ramiona równe. Szerokie na końcach i zwężające się w stronę środka. Był niewątpliwie bardzo stary, upstrzony kilkoma plamkami czerwonej farby. – Panowie! Dotarliśmy do fundamentów Temple, starej warowni templariuszy – oznajmił z satysfakcją nasz przewodnik i powiódł światłem pochodni po wnękach. – Zaś zebrani tutaj mężowie to dawno zwiędły kwiat zakonnej hierarchii. Uniknęli ognia ziemskiego roznieconego za rządów Filipa Pięknego, a teraz oczekują na żar, jaki wznieci dopiero Sąd Ostateczny. Zechcą panowie zrobić mi miejsce. Dalej nie pójdziemy. Proszę baczyć na wejście. Gdyby ktoś się zbliżał, reagujcie stosownie do swojego fachu. Udaliśmy się na ubocze, w pobliże ujścia korytarza, którym weszliśmy. Clementine zrzucił na ziemię swój wór

39


opowiadania i począł biegać wzdłuż ścian jak opętany. Szeptał przy tym urywane zdania. Wytężyłem słuch, próbując złapać ich treść. – Ilość boków zgodna – bełkotał Clementine. Zmierzyłem wzrokiem kawernę. Przestrzeń zamykała się w siedmiu ścianach i siedmiu kątach. Z kolei zwieńczone niemal zupełnie zatopionym w mroku zwornikiem białe pasma łuków dzieliły sklepienie na siedem trójkątów. – Zupełnie jak krypta naszego ojca opisana w Fama Fraternitas – szeptał René Clementine. W końcu padł na posadzkę i łapczywie wciągając powietrze, rozdmuchiwał zalegający wokół pył. W nikłym świetle zauważyłem kształty płaskorzeźb. Nie widziałem dokładnie, co przedstawiają, lecz pobladła twarz Clementine’a, przerażone oczy i drżące wargi mówiły wiele. Niepewnie spojrzałem pod nogi. Szary dywan kurzu, miejscami poczerniały od porozrzucanych śladów naszych butów, całkowicie przykrywał rysy płaskorzeźby. Nieopodal leżała samotna żuchwa. – Stamtąd… – wybił mnie z zadumy głos Armanda. – Słucham? – Templariusze czekają na Sąd. A jak wyznajemy w Credo, „stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych”. – No i co z tego? – zapytałem zdziwiony spostrzeżeniem swojego towarzysza. – Nie zastanawiałeś się nigdy nad tym słowem? – Armand spojrzał na mnie wielce poważnym wzrokiem. W jego otoczonych siecią zmarszczek oczach nawet teraz kwitła zieleń. Potrząsnąłem przecząco głową. Jezuickie wychowanie mojego towarzysza od czasu do czasu odbijało się rykoszetem, dręcząc jego umysł najdziwniejszymi rozważaniami. – Stamtąd, czyli skąd? – zapytał. – Nie ciekawiło cię, z jakiego tajemniczego miejsca przyjdzie Sędzia, aby ukarać występną ludzkość? – Nie. – A jeśli nadejdzie spod ziemi? – Pochylił głowę i powiódł palcem po kawernie, jakby chciał nakreślić ilustrację do swojej opowieści. – Kiedyś czytałem pewne dzieło ojca Athanasiusa Kirchera. Zdaje się, że nosiło tytuł Mundus subterraneus. Ów uczony zakonnik podróżował po świecie, odwiedził odległe krainy Wschodu i po powrocie do Rzymu opisał swoje odkrycia. Twierdził, że wnętrze kuli ziemskiej jest wydrążone siecią korytarzy i Bóg jeden wie, jakie stwory w nich żyją. Chociaż sam wstrzymuje się w wielu sądach, to jestem pewien, że wiedział znacznie więcej, niż chciał przekazać. Część tylko objawił profanom, resztę zachowując dla wybranych członków Towarzystwa. Zapewne ta wiedza była zbyt przerażająca, aby mogła ujrzeć światło dzienne – zawiesił głos i spojrzał na naszego pracodawcę. Clementine zamaszyście odgarniał rękami kurz zalegający na samym środku pomieszczenia, dokładnie poniżej zwornika. – Stworzenia podziemne to diabły! – podjął temat Armand. – Tego jestem pewien, bo tak poucza Ewangelia. Zwróć uwagę, że stado świń opętanych przez demony ruszyło pędem ku jezioru i w nim utonęło. Zniknęło pod powierzchnią – ostatnie zdanie wypowiedział powoli, akcentując każde słowo. – Stamtąd… – powtórzył. – W ostatniej chwili świata to właśnie z trzewi ziemi wyjdą bestie zapowiadane przez Apokalipsę. Z każdym słowem głos mu się łamał, a i mnie przeszył zimny dreszcz. Niemal czułem, jak włosy na całym ciele stają dęba. W dodatku powrócił ten dziwny dźwięk. Szuranie było wyraźniejsze i tym razem dobiegało z głębi korytarza.

40

– Chodźmy stąd – wyszeptał. – Uciekajmy jak najdalej z tych podziemi. Wtem mechaniczne kliknięcie odbiło się echem pośród ścian. Na środku połyskującej plamy metalu stał Clementine. W obu dłoniach ściskał pistolety. Na jego pulchnej twarzy wykwitł złowieszczy uśmiech. – Szanowni panowie będą łaskawi mi pomóc. Sam nie dźwignę płyty. – Zastukał obcasem w metal na posadzce. – Ponadto, jak łatwo zauważyć, mam obydwie ręce zajęte. Wyłapał nasze zdziwione spojrzenia i dodał: – Muszą mi panowie wybaczyć te niegodne cywilizowanego człowieka środki przymusu – powiedział błagalnym tonem. – Lecz kiedy jednym uchem śledziłem waszą dyskusję, doszedłem do wniosku, że są one niezbędne, na wypadek gdyby panowie jednak zamierzali zrezygnować z dalszej współpracy. Uczciwa walka odbywa się na szpady. Pistolet to broń wielce zdradziecka, zdolna powalić nawet najznamienitszego szermierza. O ile zarówno ja, jak i Armand byliśmy biegli w fechtunku, to jednak żaden z nas nie potrafił sparować nadlatującej kuli. Spojrzałem na swojego towarzysza. Rozumieliśmy się bez słów. To nie był dogodny moment szarży na wroga. Na razie należało grać w jego grę, wyczekując stosownej okazji do zadania ciosu. – Proszę się zbliżyć – powiedział Clementine. – Powoli. Proszę odłożyć pochodnie pod ściany, tak jak ja to uczyniłem. Pamiętajcie, że jeden podejrzany ruch może was kosztować życie. Dobrze. A teraz zapraszam tutaj, na środek. W posadzce odnajdą panowie uchwyty. Proszę za ich pomocą podźwignąć wieko. – Czyżbyś spodziewał się znaleźć tam Graala? – zaszydził twardym głosem Armand. – Och, tak! – oznajmił Clementine, nieczuły na drwinę. – Wedle mojej wiedzy zaraz odnajdziemy Graala. Jednak ostrzegam, że mogą panowie doznać pewnego rozczarowania. To, czego szukamy, nie jest żadnym pucharem. Bez trudu namacaliśmy podłużny kształt. Stal zakłuła zimnem w nagie dłonie, gdy mocno pociągnąłem za uchwyt. Klapa była ciężka. Czułem na szyi pęczniejące od krwi arterie. Kątem oka dostrzegłem wygrawerowany napis: Jakub de Molay. Czyżby to był grób ostatniego mistrza zakonu templariuszy? To niemożliwe. Stary rycerz wiele wieków temu spłonął na stosie wraz ze swymi poplecznikami. Popioły rozrzucił wiatr po Sekwanie. W końcu za kolejną próbą wieko drgnęło, a z powstałych wokół szczelin buchnął kłąb białego dymu, jakby leżący poniżej nieboszczyk właśnie wydał tchnienie życia. Gdy odchylona płyta ukazała otwór na tyle szeroki, by mógł przecisnąć się przezeń człowiek, ciekawość zmusiła mnie do zajrzenia w głąb grobowca. Zgodnie z moimi podejrzeniami, nie było tam ciała. Pustą wnękę wypełniał pył. Gdy Armand za pozwoleniem Clementine’a przyświecił pochodnią, ujrzałem prostokątną wypukłość. Sięgnąłem po przedmiot. Okazał się opasłym foliałem, pozbawionym twardej oprawki. Trzymając oburącz znalezisko, dmuchnąłem, chcąc oczyścić stronę tytułową. Kurz podniósł się w szaleńczym tańcu, ukazując pożółkły palimpsest zapisany dziwnymi znakami, których nigdy wcześniej nie widziałem. Spod plątaniny zawijasów, wydętych brzuszków, zamaszystych ogonków i dziwacznie posplatanych pętelek gdzieniegdzie wyzierały niedokładnie wydrapane partie poprzedniego tekstu. Mrowie

Marcin Tomasiewicz


opowiadania przypominających owadzie bździny, drobniutkich szlaczków było wyraźniejsze przy marginesach, zaś w środku strony pozostawiało jedynie rozlany cień, na którym czarnymi krechami pyszniła się nowa treść. – Tam było coś po arabsku – niechcący wypowiedziałem na głos myśl. – Owszem. Stacjonujący w Ziemi Świętej templariusze mieli bardzo dobre kontakty z tubylczą społecznością. Darzyli względami arabskich uczonych i chętnie korzystali z ich wiedzy – mówił Clementine tonem cierpliwego nauczyciela. – To właśnie tam poznali sekretne pisma niejakiego Abdula al Hazreda. Większość uczonych nazywa go szaleńcem, albowiem bredził straszliwe rzeczy. Twierdził, że świat zamieszkiwany jest przez potwory, które drzemią w głębinach ziemi, wyczekując sposobnego momentu, żeby się przebudzić i zniszczyć ludzkość. Mówił o astralnych podróżach, jakie miał rzekomo odbyć, o nieznanych planetach, zamieszkiwanych przez cywilizacje bezkształtnych kreatur, rozumnych, lecz nieznających naszej wiary. Ów dziwak zapewne odszedłby w zapomnienie, gdyby nie jego śmierć, której świadkiem była połowa Damaszku. Pewnego dnia na placu targowym Abdul al Hazred został dosłownie rozerwany na kawałki przez istotę zgodnie przez obecnych nazwaną demonem. Jednak chociaż biedny Arab zginął marnie, to jego wiedza przetrwała, bowiem przed swoją śmiercią zdążył ją spisać. Tak powstała tajemnicza księga, przechowywana u muzułmańskich uczonych i w jakiś przedziwny sposób przejęta przez templariuszy. Clementine oblizał nadęte wargi. – Panie d’Aveydre, będzie pan łaskaw położyć księgę na posadzce, tak abym ją widział, i zrobić kilka kroków w tył. Pana też to się tyczy, Hallier. Proszę nie wychodzić z granic światła. Wykonałem polecenie. Przemyślnie ułożyłem wstrętne dzieło lekko po lewej, jak najdalej od tłuściocha, tak aby musiał się do nas zbliżyć, po czym z podniesionymi rękami podszedłem do ściany, gdzie już stał Armand. Towarzysz broni dał mi znak mrugnięciem. Rozumieliśmy się bez słów. Teraz albo nigdy. Gdy tylko Clementine ciężko opadł na prawe kolano, odłożył delikatnie jeden pistolet, drugim dalej w nas mierząc, zaś wolną ręką podniósł księgę, rzuciliśmy się na niego, nawet nie dobywając szpad. To była tylko chwila, moment raptem, lecz zdawała mi się trwać wiecznie. Armand, chociaż starszy o kilka lat, był zdecydowanie szybszy. Wyprzedził mnie o krok lub dwa. Huk i błysk. Padł strzał. Pchnięte siłą pocisku ciało kompana wygięło się nienaturalnie i runęło mi pod nogi. Nie zdążyłem uskoczyć. Bezwładny ciężar wyrwał grunt spod moich stóp i straciłem równowagę. Gdy upadłem na posadzkę, w powietrze uniosły się fontanny kurzu. Wewnątrz ust poczułem papkę krwi zmieszanej z pyłem. Chmara drobinek wypełniła bólem oczy i nos. Spodziewałem się kolejnego strzału z drugiego pistoletu. Tym razem we mnie. Kiedy ten nie nadchodził, otwarłem oczy. Mój upadek zdmuchnął pył z posadzki i teraz widziałem dokładnie straszliwą płaskorzeźbę. Przedstawiała jakby plan ziemi, tyle że od wewnątrz. Ujrzałem fragment sieci korytarzy. Tunele wiły się w bluźnierczych kształtach, przywodząc na myśl wyuzdany taniec kobiety pożądającej fizycznego kontaktu z diabłem. Linie łączyły się i gubiły w gordyjskich węzłach. Tak niepojęte dla ludzkiej logiki trasy przemierzały istoty, których odrażająca fizjonomia

Stamtąd

umykała wszelkiemu opisaniu. Żądne władzy, złe i plugawe, czyniły ze złapanymi ludźmi rzeczy straszliwe. Chociaż wielokrotnie oglądałem obrazy przedstawiające męczeńską śmierć świętych, ba, byłem przecież żołnierzem, widziałem pola bitew i szpitale polowe, to jednak w tej dość topornej płaskorzeźbie czaiło się coś, co wywoływało we mnie mdłości, coś, co oplatało umysł i już na zawsze pozostawiało po sobie pulsujące bólem znamię. – Przerażające, prawda? – stwierdził Clementine. Tłuścioch stał nade mną z wycelowanym pistoletem. U jego stóp leżał upuszczony foliał. Karty otwarły się na przypadkowej stronie. W świetle pochodni ujrzałem niezdrowy opar pląsający powyżej pergaminu. – Też się wystraszyłem na widok tej płaskorzeźby. Pociesza fakt, że w tym przypadku przerażenie jest jedynym właściwym odruchem zdrowego człowieka. Zważywszy, że prawda o stworzeniu, o opornej materii i pierwiastku zła, jaki zagościł na świecie, jest niedoceniana. Powiem więcej, jest tępiona. Widzi pan – pokiwał głową z dezaprobatą – póki Kościół nie ulegnie oczyszczeniu, lud ciemny będzie dalej trwał w ignorancji. Prawdziwe zaś poznanie, gnoza, jak kto woli, będzie zarezerwowane dla doskonałych pneumatyków, czyli tych, którzy swym duchem wyzwolili się od nikczemnej materii. – Po co mi to mówisz? – warknąłem gniewnie. Moje słowa wyraźnie rozbawiły Clementine’a. – Szanowny kawalerze, obydwaj wiemy, że już pan stąd nigdy nie wyjdzie. Toteż jedyną rzeczą, jaką mogę panu wynagrodzić utratę życia w służbie dla mojej sprawy, jest wyjaśnienie tego wszystkiego. Bo pewnie umiera pan z ciekawości. Nasycę zatem ten głód wiedzy. Przyzna pan, że to uczciwe. Jakkolwiek stwierdził czy zapytał, ja milczałem. – Qui tacet consentire videtur – rzekł z uśmiechem. – Gwarantuję, nie będzie pan zawiedziony. To fascynująca historia. Sam nie wiem, od czego by tu zacząć? Rozejrzał się po kawernie, jakby w poszukiwaniu natchnienia. Jego wzrok spoczął na wykutym w ścianie równoramiennym krzyżu. – Templariusze i Graal. Skąd rycerze świątyni mieli tę księgę lub Graala, jak kto woli, to już pan wie. Widać niezbyt pieczołowicie strzegli swojego sekretu, bowiem dowiedział się o nim Filip Piękny. Mam nadzieję, że nie jest pan na tyle naiwny, aby uwierzyć owym jarmarcznym oskarżeniom podnoszonym przeciw templariuszom i podsycanym przez królewskich zauszników. O nie! Proces był sfałszowany, zaś plotka, jakoby w całym tym przedsięwzięciu Filipowi zależało tylko na pieniądzach, jest, pan daruje określenie, najzwyklej niedorzeczna. Ambitny monarcha postanowił wykorzystać tajemną wiedzę zawartą w dziele al Hazreda – wskazał na leżący obok foliał – aby zdobyć władzę nad przedwiecznymi stworami. Chciał przebudzić niektóre z nich i podporządkować francuskiej monarchii. Grubas zachichotał złośliwie. – Jednak templariusze dobrze ukryli Graala. Nawet na mękach nie wydali miejsca jego położenia. – To skąd ty o tym wiedziałeś? – rzuciłem gniewnie. – Cóż za brak cierpliwości! Zaklinam pana, proszę mieć zlitowanie dla swej duszy, wolno szykującej się na Sąd, i nie grzeszyć zanadto gwałtownością usposobienia. Ja już wszystko tłumaczę. Filip był człowiekiem, powiedzmy,

41


opowiadania lekkomyślnym i słusznie się stało, że nie odnalazł księgi. Nawet jeśli obudziłby pradawne bestie, bez wątpienia nie zdołałby ich sobie podporządkować. Kapryśne jak żywioł potwory zrujnowałyby jego, Francję i cały świat. Jakub de Molay wiedział o tym. Toteż ukrył księgę w grobie przeznaczonym dla siebie. Zaś kryptę wybudował podług pewnego kodu, znanego wtajemniczonym. Tylko ten, który wie – wypowiadając to słowo, Clementine uniósł wysoko wskazujący palec – rozpozna w tej niepozornej kawernie miejsce ukrycia tak potężnej księgi. Oblizał wargi, smakując swoją grę słów. – Templariusze przeminęli i nowy czas nastał. Wiele lat po ich kasacie znalazł się mąż, który raz zakosztowawszy wiedzy, nigdy nie miał jej dość. Udał się przeto w daleką podróż po krajach Arabów. Odwiedził Cypr, Damaszek, Egipt i Fez. Pobierał nauki u mędrców z Damkary. A kiedy powrócił do Europy, założył pewne bractwo, którego celem było niesienie światła poznania. Jednak jak słusznie poucza Ewangelia, nie rzucał pereł przed wieprze. Nowo powstała organizacja zbierała najtęższe umysły, zdolne do pojęcia owych rzeczy tajemnych i niejasnych. Na krótko przed wielką wojną, która w pierwszej połowie naszego stulecia przez trzydzieści lat pustoszyła Europę, grupka braci odnalazła grobowiec owego mędrca, a był on wypisz wymaluj jak ta krypta. – Powiódł dłonią po pomieszczeniu. – W niej też odnaleziono wiele ksiąg oraz zapiski uczynione ręką naszego mistrza, bo jak zapewne się pan domyśla, zarówno ja, jak i minister Colbert należymy do owego bractwa. Niektóre treści zdecydowaliśmy się objawić światu, inne natomiast zachowaliśmy tylko dla siebie. W części przez nas utajnionej znajdują się informacje zbyt wielkiej wagi, aby mogły wpaść w ręce profanów. Nie wspominając już o grozie, jaką ze sobą niosły. Przymykając jedno oko, wycelował w moją głowę. – Zawierały wskazówki o położeniu księgi – ciągnął. – Bo wie pan, dzieła al Hazreda nie wolno przechowywać byle gdzie, na każdej długości i szerokości geograficznej naszego globu. Tajemniczy język stanowi najmniejszą ze wszystkich przeszkód do właściwego odczytania treści palimpsestu. Ponadto należy to czynić w odpowiednim miejscu na ziemi oraz przy odpowiedniej konfiguracji ciał niebieskich, tak aby czytającego oświecało gnostyczne wejrzenie owej tajemniczej planety, jaką jest Yuggoth. Uśmiechnął się. – W przeciwnym razie księga zgubi żądnego wiedzy badacza. Colbert jest świadom przerażającej mocy treści w niej zawartych. Dlatego nie zamierza zanadto zagłębiać się w lekturę. Potrzeba mu wsparcia Panów Tego Świata. Chociaż wszystko, co mówił, zdawało mi się niezwykłe, to jednak ostatnia nazwa wywołała szczególne zdziwienie, które musiało odcisnąć się na mojej mimice, albowiem Clementine spojrzał mi w twarz i pospieszył z dodatkowym wyjaśnieniem. – Och, Władcy Tego Świata to pradawni mędrcy wedyjscy. Mieszkają w tajemniczym mieście zwanym Agarthą. – Nie spuszczając wylotu lufy z mojej głowy, Clementine uleciał myślami do jakiejś błogiej odległej krainy. – Agartha! Chciałbym się z panem podzielić pięknem tego miejsca. Chociaż nigdy tam nie byłem, spędziłem wiele godzin na wyobrażaniu sobie owego miasta. Wielka warownia, cała schowana w górze, pełna tuneli i podziemnych ścieżek. Znajdują się tam sale, gdzie w absolutnym spokoju mędrcy

42

mogą dumać nad tym, co niewysłowione. Za pomocą swych potężnych umysłów potrafią działać cuda, ugniatać oporną historię i naginać ją do własnych celów. To właśnie z nimi chce nawiązać kontakt Colbert. Zaś ten foliał zawiera wskazówki, jak ich odnaleźć. Potem wspólnie z mędrcami Agarthy nasze bractwo zawładnie całym światem. – Sądziłem, że chodzi wam tylko o szerzenie wiedzy – powiedziałem, nie kryjąc pogardy. – Proszę nie być naiwnym, d’Aveydre. Wiedza to władza. Są nierozdzielne. Zaś zarówno jedno, jak i drugie znajduje się w Agarcie. Stamtąd wyjdą nasze legiony, żeby ujarzmić ludy ziemi. Znów skierował ku mnie spojrzenie swoich świńskich oczek. Zacisnął urękawiczoną dłoń na pistolecie, aż usłyszałem odgłos naciąganej skóry. – Lecz tego już pan nie zobaczy – powiedział tonem niemal błagalnym. – Jak rzekłem, ta porcja wiedzy musi pana ukontentować. Stal pistoletu w blasku pochodni przybrała barwy czerwieni krwi. Z otoczonej metalowym pierścieniem ciemności lufy spoglądała na mnie śmierć. Zamknąłem oczy, pogodziwszy się ze swym losem. Jednak zamiast huku wystrzału usłyszałem jedynie świst rozdzieranego powietrza, głośne mlaśnięcie i charkot. Gdy spojrzałem przed siebie, zobaczyłem Clementine’a. Grubas odrzucił pistolet i rozpaczliwie łapał się za szyję. Pomiędzy tłustymi podbródkami tkwił bełt. Szczecinę białych lotek zabarwiła fontanna w tym świetle całkiem czarnej krwi. Posoka zalała żabot i wielkimi kroplami ściekała na posadzkę. Spomiędzy tłustych warg wydobywała się czerwona piana. Clementine upadł i po kilku spazmatycznych drgnięciach znieruchomiał. – Ego te absolvo a peccatis tuis in nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti – dosłyszałem czyjś głos. Tuż przy wejściu do kawerny stał wysoki mężczyzna odziany w czarny, powłóczysty płaszcz. Poniżej szyi bieliła się rozłożysta koloratka. Przybysz oparł kuszę o ścianę i zrobił kilka kroków, niemal wlokąc za sobą chromą nogę. Kiedy wszedł w przestrzeń oświetloną pochodniami, zobaczyłem jego oblicze. Twarz, zamkniętą w obwódce długich, prostych włosów, złamanych lokiem na wysokości ramion, szpeciła zajęcza warga. Blizna odsłaniała białe siekacze i ciemną linią biegła ku górze. Prawy płatek nosa nigdy się nie rozwinął, zaś na jego miejscu ziała czarna dziura. Duchowny rozejrzał się po kawernie. Kiedy musnęło mnie spojrzenie jego stalowych oczu, dostrzegłem w nich ten sam żar pożądliwości, który wcześniej trawił oblicze Clementine’a. W końcu wzrok jezuity padł na otwarty palimpsest. – Nie lękaj się, synu – powiedział chropowatym głosem. – Jestem ojciec Michelin i nie zamierzam cię skrzywdzić. Twój druh wielce się przysłużył naszemu Towarzystwu, wyznając na porannej spowiedzi pewne zdawkowe fakty dotyczące waszej misji. Niewiele tego było, lecz nam wystarczyło. Od lat uważnie śledziliśmy poczynania Colberta i jego bluźnierczego bractwa. Ciągle leżąc, obserwowałem, jak zakonnik zbliżył się do księgi. Niemal przeźroczystą dłonią delikatnie starł krople krwi Clementine’a z pożółkłych kart. – A więc to prawda – mówił jakby sam do siebie. – Ojciec Kircher miał rację. Necronomicon! Tajemna księga Abdula al Hazreda, spisana na pergaminie z ludzkiej skóry. – Podniósł odrażające dzieło, gładząc je długimi palcami, jakby było świętą figurką.

Marcin Tomasiewicz


opowiadania – Ojcze, musimy je zniszczyć – rzuciłem bez zastanowienia. – Zniszczyć? – Twarz jezuity wykrzywił uśmiech, który wraz z zajęczą wargą przywołał mi wspomnienie widoku wyszczerzonego pyska wściekłego zwierzęcia. – O nie, mój synu. Teraz to własność Towarzystwa. My już będziemy wiedzieli, co z tym uczynić. Nawiążemy kontakty z owymi Władcami Tego Świata. Wspólnie rzucimy na kolana wszystkie potęgi. Nic nie oprze się sojuszowi Rzymu i Agarthy. Począł ze znawstwem bibliofila wertować karty. Unoszący się ponad dziełem opar na przemian gęstniał i rzedniał. W końcu mgiełka przybrała kształt przypominający szpony drapieżnego ptaka. Widmowe pazury oplotły głowę księdza, sącząc w jego nozdrza, usta i uszy odrażający dym. Przeraził mnie ten widok tak bardzo, że odczołgałem się na pewną odległość. Tymczasem jezuita wybuchł spazmatycznym śmiechem. Wysoki rechot wypełnił komnatę i zmroził krew w moich żyłach. – To jest piękne! – wołał. – Czuję bijącą z tej księgi moc! Zakonnik czytał i zdawało mi się, jakby z każdym wersetem rósł. W końcu spostrzegłem, że tak naprawdę odrywa się od podłogi. Sutanna i płaszcz zafalowały niczym całuny nieboszczyków wołanych archanielską trąbą w godzinie Sądu. Spojrzał na swoje dłonie. – Ta moc! – krzyknął, lewitując dobre trzy łokcie nad ziemią. – Czuję, jak mnie przepełnia! Czuję mrowienie w palcach! Tak! Niech mnie nasyci! Począł dalej wertować strony, a całą kawernę wypełniał opętańczy rechot. Poczułem się jak na wybiegu dla hien. Jezuita łapczywie pożerał oczami kolejne wersety. Wokoło niego rozgorzał ogień. Purpurowy płomień piął się w górę smukłej sylwetki duchownego niczym kolczaste rusztowanie. Niepomny tego faktu zakonnik ciągle chłeptał bluźnierczą wiedzę. Kiedy gorejąca fala sunęła po posadzce, poczułem pod rękami jakiś ruch. Płaskorzeźba tknięta tajemniczym ogniem jakby ożyła. Przerażające stwory przyoblekły się w barwy, a skruszywszy kamienną skorupę, poczęły pełzać jak czerwie. Z odrazą powstałem. Spojrzałem na ojca Michelina. Gorejąca sylwetka wisiała powyżej posadzki. – Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn – niezrozumiały dźwięk, bardziej przypominający złowieszczy bulgot niż jakikolwiek ludzki język, przeplatał się z diabolicznym śmiechem. Oszalały zakonnik w ekstatycznym uniesieniu wyszczekiwał kolejne inkantacje, gdy ogień trawił jego ciało. Poczerniałe resztki sutanny i płaszcza fruwały dookoła niczym strzępy spalonych kart. Komnatę wypełnił odór płonącego ciała. Zrobiłem kilka kroków ku wyjściu. Sparaliżowane lękiem mięśnie nóg z trudem wykonywały każdy ruch, zupełnie jakby je ktoś nagle zaklął w kamień. Tymczasem u moich stóp pośród ognistej kipieli poruszały się wyzwolone płaskorzeźby. Mrowie straszliwych kreatur pełzało po bluźnierczych torach, co rusz z sykiem nadziewając się na czerwone igły rozszalałych płomieni. Kątem oka nieopodal płonącego korpusu jezuity dostrzegłem, jak na torbie Clementine’a wyrastają języki ognia. Proch strzelniczy, pomyślałem ze zgrozą. Momentalnie rzuciłem się do ucieczki, gnany strachem i diabolicznym głosem ojca Michelina. Dopadłem ciasnego przejścia. Wsunąłem się weń pospiesznie, prześlizgując pomiędzy wilgotnymi ścianami, zupełnie jakbym po raz wtóry opuszczał łono matki w rozpaczliwym poszukiwaniu tchnienia nowego życia. Byłem już niemal u wylotu,

Stamtąd

gdy potężna eksplozja wstrząsnęła podziemiem. Gorący podmuch wystrzelił mną niczym pociskiem armatnim. Runąłem w breję nieczystości. Nurt momentalnie zabrał moje udręczone ciało. Bezwładnie poddałem się falom, od czasu do czasu próbując złapać haust powietrza. Poruszone wybuchem korytarze płakały kamiennymi łzami, zrzucając dookoła poluzowane cegły. Fortunnie żadna z nich mnie nie dotknęła. Nie wiem, jak długo, trochę płynąc, trochę brodząc w nieczystościach, błąkałem się po podziemnych tunelach, otumaniony napierającą zewsząd absolutną ciemnością. Byłem na granicy wyczerpania, gdy dostrzegłem światło. Potem zaś nastały koszmary, o których nawet nie mam odwagi tutaj wspominać. Kilka dni później obudził mnie zapach czystej pościeli. Znajdowałem się w szpitalu. Wszelkie ruchy pętały powrozy, którymi zostałem przywiązany do łóżka. Podająca mi jadło zakonnica wyjaśniła, że są one konieczne w czasie kuracji. Wiele lat później, gdy moja skołatana dusza odnalazła ukojenie w modlitwie, podano mi papier, pióro i kałamarz, dzięki którym właśnie kreślę te słowa, a Ty, drogi Czytelniku, możesz poznać straszliwą prawdę. Nie proszę Cię o nic więcej poza modlitwą. Mam nadzieję, że w końcu za granicą śmierci łaska naszego Pana wyzwoli stamtąd mój udręczony umysł. Yves d’Aveydre

Marcin Tomasiewicz

Rocznik 1984. Krakowianin w drugim pokoleniu. Teolog i prawnik, obecnie pisze doktorat z zakresu historii myśli politycznej. Miłośnik prozy Umberto Eco, fantastyki, średniowiecza i literatury patrystycznej. Jako pisarz w charakterystyczny dla siebie sposób przenosi naukowe fascynacje na grunt literackiej fikcji.

43


Recenzje

Recenzje Fiona McIntosh „Gniew Króla“

Wydawca: Galeria Książki Data premiery: 28.08.2013 Tytuł oryginału: King‘s Wrath Tłumaczenie: Izabella Mazurek ISBN: 978-83-64297-07-6 Liczba stron: 656 Walka o władzę bardzo rzadko odbywa się pokojowo i humanitarnie. Możemy to zaobserwować zwłaszcza podczas kampanii wyborczej, gdy rzucane w przeciwników mięso mogłoby wyżywić mały afrykański kraj. Jednak jeśli dodatkowo ma się na usługach barbarzyńską armię lub pradawną magię, sytuacja robi się jeszcze ciekawsza. Gniew Króla szczuje przeciwko sobie czwórkę Valisarów – ostatnich pretendentów do tronu swoich przodków. Każdy z nich musi wykorzystać całą swoją wiedzę, spryt i dostępne zasoby, by chociaż spróbować przetrwać w nadchodzącym chaosie. Brzmi to jak wprowadzenie do epickiej historii, w niczym nie ustępującej tej znanej z Westeros. Niestety pozory często bywają mylące. W tym miejscu skoncentrujmy się jednak na pozytywach. Ostatnia część trylogii Valisarów posiada kilka wyjątkowo

44

miłych dla czytelnika elementów. Fiona McIntosh umiejętnie kreuje swoje postacie, wyposażając je w złożone, wielowymiarowe charaktery. Oczywisty na pierwszy rzut oka podział na dobro i zło szybko ulega zatarciu, otwierając oczy czytelnika na setki odcieni szarości. Większość pretendentów do tronu posiada bowiem liczne wady, dyskredytujące ich nawet w oczach najbliższych sojuszników. Autorka bardzo dobrze pokazuje też bohaterów drugoplanowych, próbujących odnaleźć swoją rolę w nadchodzącym starciu gigantów. To właśnie ich losy i wzajemne interakcje stanowią główną siłę książek McIntosh. Historia opowiedziana w Gniewie Króla również nie prezentuje się najgorzej. Przedstawiona jest całkiem ciekawie i wzbogacona dużą dawką pozytywnego humoru. Daleko jej jednak do epickości znanej z powieści Martina. Pasjonująca walka o tron szybko zmienia się w szereg pogadanek i podróży, z których często nie wynika nic konkretnego. W krótkim czasie fabuła zostaje zakręcona niczym kłębek włóczki, co znacznie komplikuje jej przyswajanie. Dużym błędem okazało się także wprowadzenie Patronów, którzy skutecznie zabijają wszelkie napięcie związane z losami głównych postaci. Podczas lektury można odczuć wrażenie marazmu i stagnacji, którą przełamuje dopiero końcowy deus ex machina. Opisując Gniew Króla, nie sposób zapomnieć o nieprzyzwoicie liczbie wątków romansowych. Jedynie zarysowane w poprzednich tomach, tutaj atakują czytelnika z zawziętością stada wygłodniałych hien. Niektóre z nich posiadają dość wiarygodną podbudowę, jednak większość została żywcem wyciągnięta z animacji Disneya. Co gorsza, wątki owe mają zdecydowanie zbyt duży wpływ na całość fabuły, inspirując głównych bohaterów i kierując ich poczynaniami. Fakt ten niebezpiecznie upodabnia książkę McIntosh do wieloodcinkowych seriali o argentyńsko-peruwiańskim rodowodzie. Gniew Króla na pewno nie jest książką złą. Opowiada ciekawą, wielowątkową historię, której warto poświęcić odrobinę wolnego czasu. Zdecydowanie lepiej pasuje do niej inne słowo: rozczarowująca. Nie oddaje bowiem należytych honorów całej trylogii Valisarów. Tak interesująca opowieść, pełna zwrotów akcji i barwnych, niestandardowych bohaterów zasługiwała na zdecydowanie bardziej porywające zakończenie. Autorka próbowała wzbogacić fabułę, wprowadzając nowe, niestety często niepotrzebne wątki. Skutecznie odwracały one uwagę czytelnika od samej esencji książki – walki o władzę między Valisarami. Niestety nawet bogactwo może niekiedy okazać się przyczyną nieplanowanych kłopotów. Dlatego też fani trylogii McIntosh muszą poznać ostateczne losy ulubionych bohaterów, będąc jednocześnie gotowymi na odrobinkę końcowego niedosytu. Krzysztof Dworakowski

Recenzje


recenzje Karen Miller „Utracona magia”

Tytuł oryginału: Fisherman‘s Children: The Prodigal Mage Tłumaczenie: Dorota Strukowska Wydawca: Wydawnictwo Galeria Książki ISBN: 978-83-62170-52-4 Liczba stron: 646 Cena: 39,90 zł Data wydania: 10/2012 Aż chciałoby się powiedzieć: i znowu w Lur! Ze wszystkimi wadami i zaletami tegoż miejsca. Zaczyna się nowa przygoda, więc nie zabraknie też nowych bohaterów, problemów i wrogów. Stało się już chyba w fantasy tradycją, że po zakończeniu pewnej części cyklu, autorzy kuszą się o kontynuację serii, opisując losy „następnego pokolenia”. Podobnie sprawy mają się w „Utraconej magii”, bo chociaż ważna rola wciąż przypada Nieoświeconemu Magowi – Asherowi i jego żonie Dathne (znanych wcześniej z dylogii „Królobójca. Królotwórca”), to jednak powoli przekazują oni pierwsze skrzypce synowi Rafelowi i córce Deenie. I chociaż Asher już raz ocalił Lur – to pokój i bezpieczeństwo nigdy nie trwają wiecznie. Zacznijmy więc od uporządkowania sytuacji. Po pokonaniu Morga, Olkowie nie są już zmuszeni ukrywać swojej magii, za to (dla odmiany) Doranie zostali obciążeni ograniczeniami. Upadek Muru, brak zaklinacza pogody i niezadowolenie wśród dorańskiej szlachty, naturalnie powodują powstawanie wszelkiej maści napięć. Dodatkowo, po zniszczeniu Muru, zaczynają się pierwsze ekspedycje, mające na celu zbadanie świata, od którego Lur było dotychczas odizolowane. Na nieszczęście wszystkie wyprawy kończą się klęską i zamiast dawać odpowiedzi, mnożą tylko wątpliwości i pytania. Sytuacja określona, czas na ocenę. Przyznam się nie bez oporów, że ten tom wydawał mi się znacznie bardziej, hmm, „przegadany” niż poprzednie. Powoli jesteśmy wprowadzani w atmosferę grozy i rozpaczy, coś złego dzieje się z ziemią. Wyczuwają to Olkowie, być może maczają w tym palce Doranie, ale w gruncie rzeczy przez dobre 50% powieści autorka kładzie jedynie podwaliny pod problem, a bohaterowie, zaniepokojeni niczym mrówki w mrowisku na widok patyka, błąkają się w tą i w tamtą, nie robiąc nic konkretnego, i tylko rozmawiają, rozmawiają i… rozmawiają. Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale „Utraconej magii” przydałoby się mniej dialogów. A może to tylko ja oczekuję po fantastyce więcej niż od opowieści obyczajowej z odrobiną politycznych intryg?

Recenzje

Drugim „nie do końca” problemem, ale ostrzeżeniem, będzie osadzenie akcji 10 lat po wydarzeniach z głównej serii. Dla nowych czytelników „Utracona magia” to potencjalnie świetna okazja na rozpoczęcie przygody z cyklem. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że nieznajomość wcześniejszych tomów „Królobójcy. Królotwórcy” nie koliduje w żaden sposób z lekturą. Zastanawiam się tylko, na ile nie będą takich odbiorców męczyć częste wspomnienia, zwłaszcza dotyczące postaci, które umarły, i rozpamiętywanie przeszłości. Wiadomo, czytelnicy wcześniej związani z Lur wzruszą się wraz z bohaterami, przypominając sobie poświęcenie członków Kręgu Olków i Gara. Zupełnie inaczej potraktują także chorobę Dorrana… ale nie jestem w pełni przekonana, czy Karen Miller nie przesadzi w drugą stronę. Na razie – po zapoznaniu z pierwszym tomem dylogii „Dzieci rybaka” – uważam, że autorka trzyma nad retrospekcjami kontrolę i ich ilość jest wystarczająca. Oby tylko tak dalej! Mówiąc z kolei o tytułowej progeniturze, nie da się nie zauważyć, iż w świecie Lur istnieje chyba jakaś obowiązkowa wrogość między rodzeństwem. Nie ma tam ani jednego brata i siostry, którzy nie darliby kotów, tylko dlatego, że nieszczęśliwym zrządzeniem losu mają wspólną krew. Nie inaczej jest z Rafelem i Deenie, może dlatego znacznie ciekawszym wątkiem był dla mnie spór pokoleniowy. Chłopaczek odziedziczył po ojcu wszystkie najgorsze cechy charakteru. Gburowatość, zbytnią pewność siebie, choleryczność, ale też najlepsze: odwagę, ciekawość światem i – główny przedmiot rodzinnych waśni – potęgę. Przesadna niechęć do magii, którą Asher zawsze traktował jako coś obcego, owocuje w efekcie całą masą zakazów wobec utalentowanego i głodnego nauki syna, pragnącego ponad wszystko dorównać legendzie ojca. A to musi prowadzić do problemów, przyznacie? Kiedy panowie, jako nowi protagoniści, święcą triumfy, Dathne dla odmiany całkowicie już sflaczała, kontynuując swój powolny upadek od sensownej heroiny do szablonowej roli matki i żony. Szczytem było już chyba tylko wyznanie, że „po ślubie i porodzie – już w niczym nie przypomina wcześniejszej siebie – gotowej zabić, by osiągnąć cel i której nigdy nie brakowało zdecydowania”. Trochę przykre, że z przyjaciela i równego partnera stała się dla Ashera jedynie poduszką, do której można się przytulić, jak jest źle, ale nie jest w stanie wykrzesać z siebie nawet jednej, pomocnej rady. Heh… Przynajmniej Deenie nie wdała się w rodzicielkę. Zmierzając tym sposobem do podsumowania (i pomimo wcześniejszych obaw), uważam, że… jest dalej tak samo sympatycznie! (Ale jeśli czytaliście moje wcześniejsze recenzje książek pani Miller, wiecie już, że mam z nią pod tym względem problem. Jej historię irytują mnie i… wciągają jednocześnie). Przeważnie im więcej książek liczy sobie dany cykl, tym obniża się znacznie poziom historii. „Utracona magia” jest wolna od takich słabości. To solidna kontynuacja, powielająca wszystkie schematy i wątki, które działały w poprzedniej dylogii i sprawiały, że fabuła potrafiła przekłuć uwagę na dłuższy czas. Dalej jest rodzinnie, ciepło i przyjacielsko. Dużo wzruszeń, emocji, przy stosunkowo niskim poziomie agresji. Ot, coś w sam raz na odstresowanie po trudnym tygodniu. Teraz jeszcze tylko trzymam kciuki, aby akcja nabrała solidnego tempa. W końcu jest jeszcze tyle rzeczy do odkrycia za Murem. Pani Miller, nie zmarnuj, proszę, tego potencjału! Lucyna Markowska

45


Recenzje Stephen King „Worek kości”

Tytuł oryginału: Bag of bones Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski Wydawnictwo: Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz Liczba stron: 608 ISBN: 978-83-7659-742-3 Oprawa: miękka Data wydania: luty 2013 Po nagłej śmierci żony, pisarz Mike Noonan, przybity brakiem inwencji twórczej i depresyjną atmosferą swojego mieszkania, postanawia udać się na wakacje. Wybór pada na Śmiech Sary, dom letniskowy nad jeziorem Dark Score, gdzie wraz z Jo spędził najpiękniejsze chwile swojego życia. Na miejscu wszystko wydaje się jak dawniej: ciemna tafla cichej wody, sympatyczni, acz zdystansowani mieszkańcy mieścinki TR-90. Brakuje jednak Jo, ożywiającej domek swoim śmiechem, podobnie jak przed nią robiła to Sara Tidwell, mieszkająca w nim pieśniarka. Nigdy też nie rozlegnie się w Sarze śmiech Kii, wymarzonej córeczki Mike’a, która zmarła razem z matką. Pisarz stara się zapomnieć o własnej tragedii i zaprzyjaźnia się z trzyletnią Kyrą, której matka, podobnie jak sam Mike, niedawno owdowiała. Gdy wydaje się, że wszystko nareszcie zaczyna się układać, jak grom z jasnego nieba spadają ostrzeżenia sąsiadów: matka Kyry, Mattie, ma kłopoty i należy się trzymać od niej z daleka; przed śmiercią Jo była widziana w TR z przystojnym, barczystym mężczyzną, a pomoc domowa pracująca dla Mike’a nie ma zamiaru więcej przestąpić progu jego „nawiedzonego domu”. Po takim wstępie, na dodatek sygnowanym nazwiskiem Kinga, wiadomo już, czego się spodziewać. Mamy do czynie-

46

nia z klasycznym horrorem, czyli z gatunkiem, w którym King czuje się jak ryba w wodzie. Lektura „Worka kości” to prawdziwa frajda. Parafrazując pewnego gangstera, King mógłby powiedzieć: „Nie ma to jak stara szkoła, a ja jestem jej dyrektorem”. Napisany w ’98 „Worek…” to fantastyczna budowla, którą chciałby zwiedzić każdy fan horroru. W charakterze ozdób, zamiast stiuków i obrazów znajdziemy w niej, jak to u Kinga bywa, metafikcję: cudowne akapity o bólu i radości tworzenia, a także zwykłym życiu powieściopisarza i sztuczkach pozwalających przechytrzyć wydawców oraz czytelników. Pod ścianami, niczym małe myszki, śmigają nawiązania do innych powieści tego autora, zaczynając od „Gry Geralda”, a kończąc na monumentalnej „Mrocznej Wieży”. Także motywy występujące w „Worku kości” zdają się być tymi, do których King powraca najczęściej: nawiedzony dom i kwestia „życia” nawiedzonych przedmiotów i miejsc, miłość, przenikanie się wielu światów. King konstruuje budowlę jak zwykle ze znanych czytelnikowi elementów i robi to genialnie. Jednak mimo swojej fascynującej natury owa budowla jest ostatnią, którą chcielibyście zwiedzać samotnie. Pełno w niej mrocznych pokoi i gablot z mumiami za szkłem. Mike śpi, pracuje i odpoczywa w swoim wysłużonym domku letniskowym…, ale jednocześnie błądzi po domu duchów, co rusz natykając się na − mrożące krew w żyłach − byty z przeszłości. Możecie przygotować się na pełen zestaw klasycznych atrakcji, takich jak: stukanie w ściany, poruszające się przedmioty, korespondencja z duchami i opętania. A ponieważ King jest rzemieślnikiem najwyższej klasy, wszystko to, choć sprawdzone i użyte już nieraz, zagwarantuje czytelnikowi niejeden moment strachu i dobrej zabawy. Pomogą w tym bohaterowie, którzy w żadnym wypadku nie są tytułowymi „workami kości”, czyli postaciami mającymi za zadanie odegrać swoją rolę w powieści i zniknąć. Nie da się ukryć, że najlepiej prezentują się czarne charaktery. To dożywający w TR swoich dni − milioner Max Devore i jego sekretarka, Rogette. Tej mocno podstarzałej, a jednocześnie skończenie demonicznej pary, długo nie można wyrzucić z pamięci. U fundamentów całej intrygi, niczym mroczna i zawilgła piwnica, leży oczywiście zagadka z przeszłości. Co ukrywała przed mężem Jo? Skąd biorą się kłopoty Mattie i dlaczego ktoś chce odebrać jej córeczkę? Czemu żaden z mieszkańców nie kiwnie palcem, by pomóc zaszczutej wdowie? I co z tym wszystkim wspólnego ma zwykła książka telefoniczna? Historia leżąca u podstaw nawiedzenia Śmiechu Sary jest równie przerażająca, co spotkania Mike’a z duchami i demonami zamieszkującymi dom. A może nawet bardziej? Wymyślona przez Kinga intryga, leżąca u podstaw walki Mike’a z duchami, mogła wydarzyć się – i obawiam się, że z pewnością wydarzyła się – w jakimś innym sennym, amerykańskim miasteczku. Jak sam King często podkreśla, życie jest bardziej przerażające od najwymyślniejszego horroru. Podsumowując, gorąco polecam Wam „Worek kości”, jeśli tylko odważycie się po niego sięgnąć. To jeden ze starych, dobrych, klasycznych „Kingów”, nieskażonych jeszcze melancholią najnowszych powieści. Tutaj przeszłość ma zęby i pazury, i powraca tylko w jednym celu: chce załapać się na danie, które najlepiej serwowane jest na zimno. Moim zdaniem, dla miłośników horrorów to lektura obowiązkowa. Maryla Kowalska

Recenzje


recenzje Krzysztof Piskorski „Cienioryt”

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie data wydania: 10 października 2013 ISBN: 9788308052266 liczba stron: 454 Po „Krawędzi czasu”, która w mojej opinii zasługiwała na nagrodę Zajdla, z niecierpliwością czekałem na kolejną powieść Krzysztofa Piskorskiego. Upadek wydawnictwa Runa na szczęście nie okazał się dla autora problemem, bowiem szybko skaptowało go Wydawnictwo Literackie, co było dla Piskorskiego niewątpliwie pewnym prestiżowym awansem. Tak oto światło dzienne ujrzał „Cienioryt”. Arahon Caranza Martenez Y’Grenata Y’Barratora to mistrz szermierczy, który najlepsze lata ma już dawno za sobą. Choć od lat nie jest na królewskim żołdzie, a ostatnio przysługuje się raczej pomniejszym kryminalistom, to jego niebagatelne umiejętności nadal pozwalają mu zarobić na skromne życie. W końcu, na skutek licznych zbiegów okoliczności, trafia mu się zlecenie, które nie budzi etycznych rozterek i pozwoli Arahonowi odzyskać poczucie misji. Nie zapowiada się ono jednak na łatwe – wymagać będzie zadarcia z potężnymi oligarchami, a przede wszystkim zejścia do tajemniczej cieńprzestrzeni, nieprzyjaznego ludziom dominium cieni. Rzeczona cieńprzestrzeń to element, który z pewnością w pierwszej kolejności przyciągnie uwagę każdego fantasty. Jest ona jakby innym wymiarem, specyficznym odbiciem naszej rzeczywistości. Ciężko określić jej prawa systemem magicznym, mamy tu raczej do czynienia z pewną

Recenzje

alternatywną fizyką. Te modyfikacje wpływają na wiele czynników funkcjonowania społeczeństwa – przejście przez cień, jest niejako przejściem na przełaj przez strukturę świata, zajmuje znacznie mniej czasu. Autor porównuje cieńprzestrzeń do wielokrotnie złożonej tkaniny, jest ona głęboka, ale stosunkowo mało rozłożysta. Ludzie mogą przeżyć na najwyżej położonych warstwach, im niżej, tym warunki są gorsze. Cieńprzestrzeń wpływa jednak nie tylko na transport rozumiany dosłownie, wykorzystując jej właściwości można np. połączyć dwa przedmioty tworząc coś w rodzaju kamery bezprzewodowo przekazującej obraz do odbiornika. Oczywiście byle kto nie potrafi manipulować cieńprzestrzenią, a za usługi cieńmistrzów trzeba słono płacić. A to tylko mały fragment możliwości wykreowanego przez Piskorskiego systemu, który jest naprawdę dopracowany i odkrywanie coraz to nowych faktów z nim związanych stanowi jedną z największych zalet „Cieniorytu”. Nie jest jego jedyną mocną stroną. „Cienioryt” nie jest bowiem oparty li tylko i wyłącznie na worldbuildingu, fabuła i bez tego by się obroniła. Piskorski po raz kolejny udowadnia, że jest świetny w konstruowaniu historii, w odpowiednim rozmieszczeniu momentów kulminacyjnych, suspensów i zwrotów akcji. Warstwie przygodowej powieści nie można zbyt wiele zarzucić, akcja wciąga i potrafi zaskoczyć, do ostatnich stron. Nie ma tutaj czegoś takiego jak ostatnia prosta, przed samą metą na czytelnika czeka jeszcze niespodziewany zakręt, końcowy akcent, który nie pozwoli na przedwczesne rozluźnienie i powolne finiszowanie. No i te mistrzowskie walki na rapiery, czego chcieć więcej? Może tylko rozbudowania ciekawego wątku obyczajowego Arahona i żony oraz syna człowieka, którego zabił w pojedynku. Szermierz wchodzi w dość specyficzny związek z tą rozbitą przez siebie rodziną – z kobietą zaczyna łączyć go coś na kształt miłości, a dla nieświadomego niczego chłopca staje się idolem. Dochodzi do tego, że Arahon uczy małego fechtunku, mimo że to dziecko zgodnie z tradycją prawdopodobnie wyzwie go kiedyś na pojedynek, by pomścić ojca. Ten interesujący, pogmatwany emocjonalnie wątek w mojej opinii wymagałby większej atencji, aczkolwiek oczywiście jest to opinia czysto subiektywna, wynikająca z pewnych sympatii co do takich a nie innych fabularnych rozwiązań. Bardziej obiektywne jest moje krytyczne nastawienie do koncepcji składu książki. Zdecydowano się na szeroki margines wewnętrzny, co nadmiernie rozciąga rozkładówkę, jest nieestetyczne i nieco utrudnia czytanie. Nie uważam, żeby wciśnięcie na ten margines przyciętego nieładnie wizerunku rapiera z okładki na stronach rozpoczynających rozdziały, było wystarczającym powodem na zastosowanie takiego niekonwencjonalnego rozwiązania. Całokształt wypada jednak imponująco. W „Cieniorycie” dostajemy atrakcyjnie poprowadzoną historię płaszcza i rapiera, która doskonale łączy i wypełnia co ciekawsze rozwiązania, jak fantastyczny wątek cieńprzestrzeni i wszystkich następstw z nim związanych. Połączenie to wypada nadzwyczaj atrakcyjnie. Piskorski naprawdę wyrasta na gwiazdę polskiej fantastyki, jak mówi okładka, aczkolwiek poprzedzający to określenie przymiotnik „nowa” jest trochę nie na miejscu biorąc pod uwagę, że bądź co bądź jest to autor z pewnym już dorobkiem, a nie byle debiutant. Łukasz Szatkowski

47


Recenzje Mark Lawrence „Król Cierni”

Tłumaczenie: Anna i Jarosław Fejdych Tytuł oryginał: King of Thorns Seria: Rozbite Imperium Wydawnictwo: Papierowy Księżyc Data wydania: 21 sierpnia 2013 ISBN 9788361386315 Liczba stron: 621

Wszyscy ci, których mdli na widok kolejnego przesłodzonego małoletniego herosa ratującego świat, z pewnością ucieszyli się na wieść, że Papierowy Księżyc wypuścił już drugi tom trylogii „Rozbite Imperium”. Traktuje ona bowiem o małoletnim bezwzględnym gnojku, który świat chce zdobyć. Przy czym nawet za bardzo nie wie dlaczego i nic go to nie obchodzi. A co najgorsze nie brakuje mu sprytu, by zamiar przekuć na konkretne działania przybliżające go do celu. Jorg z księcia stał się królem, zanim jednak przyjdzie czas zapanować nad światem, trzeba zająć się utrzymaniem swojego królestwa. Nastoletni Ancrath zaskakująco dobrze spisuje się w roli gospodarza, jednak nic mu z tego nie przyjd-

48

zie, jeśli nie uwzględni w swych działaniach warunków zewnętrznych. A warunki zewnętrzne właśnie zmierzają pod jego zamek w liczbie dwudziestu tysięcy ludzi. Czy i tym razem nasz wyrachowany antybohater wyjdzie cało z opresji i rozprawi się z przeważającymi siłami nadzwyczaj popularnego wśród ludu księcia Strzały? Nic na to nie wskazuje, ale Jorg ma plan. Tak dobrze ukryty, że nawet on nie wie o nim nic więcej ponad to, że istnieje. Mark Lawrence nie zmienia swojej koncepcji prowadzenia historii. Nadal gro fabuły to retrospekcje zgrabnie komponujące się z teraźniejszością, którą reprezentuje jeden dzień – cztery lata po wydarzeniach kończących „Księcia Cierni”. Na wejściu zostajemy postawieni przed faktem oblężenia, ale jak do niego doszło i co Jorg może mu przeciwstawić, dowiemy się dopiero właśnie z fragmentów wspomnień. W dodatku dziurawych. Całkiem ciekawy sposób skomponowania fabuły i stopniowania napięcia. Autor także w znacznej mierze buduje opowieść na połączeniu konwencji fantasy i tła stanowiącego świat oparty na science fiction, a konkretnie fantastyce postapokaliptycznej. Taka konstrukcja daje duże pole do popisu i stwarza wiele możliwości, z których Lawrence korzysta chętnie, lecz z umiarem. Jorg potrafi odnaleźć i wykorzystać ocalałe artefakty dawnej cywilizacji, może nie tak efektownie jak w pierwszej części trylogii, ale równie efektywnie. Poza tym choć narrację prowadzi sam główny bohater, to autor niejako zza jego pleców puszcza do czytelnika oko, kiedy opisuje jego ustami pozostałości po naszej teraźniejszej kulturze, których sam Jorg nie rozumie. Cóż, może kiedyś zamki i pałace, które obecnie służą tylko jako obiekty turystyczne, znów staną się obronnymi warowniami, a takie chociażby urządzenia pompujące wodę (skądinąd zaskakująco długowieczne) otrzymają status tajemniczych, magicznych artefaktów po wymarłej cywilizacji. Warto zwrócić uwagę na samego Jorga. Już w „Księciu…” na jego zbroi okrucieństwa, gwałtowności i żądzy zemsty pojawiały się rysy, a kiedy ta żądza została w znacznej mierze zaspokojona, mamy do czynienia z prawdziwymi wyrwami. Główny bohater zmienia się, łagodnieje i dorasta, zaczyna przejmować się sprawami, którym wcześniej nie poświęciłby ulotnej myśli. Wzbudza już nie tylko strach i obawę, ale i lojalność. Co nie zmienia faktu, że nadal charakteryzuje się prawdziwą ułańską fantazję, potrafi w amoku sam wytłuc mały garnizon, zdekapitować proroka, który narzuca się z nieprzychylnymi przepowiedniami i nie ma najmniejszego zamiaru pozwolić zdobyć cesarski tytuł doskonałemu pod każdym względem księciu Strzały. A propos przepowiedni, Jorg potrafi też tak przekształcić panujące warunki i sytuację geopolityczną, żeby nie zmieniwszy zupełnie treści, świadczyły na jego korzyść. Chłopakowi zdecydowanie nie brakuje pomyślunku, pozostaje tylko pochylić z uznaniem głowę. Lecz lepiej przy tym nie spuszczać z niego oka, bo może się to źle skończyć. „Król Cierni” trzyma poziom pierwszej części. Nadal mamy do czynienia z solidną rozrywkową quasi-fantasy z nietypowym bohaterem i ciekawie wykreowanym światem. To książka dość brutalna, nieszczególnie wymagająca i całkiem wciągająca. Szukacie czegoś takiego? Sięgnijcie po trylogię „Rozbite Imperium”, ostatni tom już wkrótce. Łukasz Szatkowski

Recenzje


recenzje Jeff Noon „TV Ciał0”

Tytuł oryginalny: Channel SKIN Tłumacz: Wojciech Próchniewicz Data wydania: 15 stycznia 2014 Wydawnictwo: MAG Seria: Uczta Wyobraźni ISBN: 978-83-7480-411-0 Liczba stron: 208 Okładka: twarda Miss Efemeryda smutną ma twarz Uśmiechnij się, czytelniku. Taaak. Szeroko. Uśmiechaj się codziennie do samego siebie. W lustrze, w odbiciu z witryny sklepowej i z denka szklanki. Uwierz w siebie, myśl pozytywnie. Keep on smiling, hold on. Zostań gwiazdą, zatańcz na lodzie, ugotuj sąsiada, zrób telebiznes. Odkryj możliwości. Czy zjadasz oczyma tiktaki czy jesz bigos na czas – masz talent, nagraj to. Skręć to. Miej swoje pięć minut. Tyle świat współczesny. Resztę dopowiadają mądre głowy: że koniec paradygmatów, że zdechły metanarracje, że pogubiliśmy się w sobie i między sobą, wyalienowaliśmy, a w Japonii grasuje hikikomori. Wszystkiemu winne media: telewizja jako guma do żucia dla oczu, szatański Internet i rozpasane, sezonowe gwiazdki-efemerydy, plotące swoje bzdurki w ciągu krótkiego medialnego żywota, na tyle długiego jednak, by roznieść wirusa głupoty. Pozamiatane. Sprawa jest poważna, ale równocześnie cholernie przestarzała. Dyskusja o zgłupieniu społeczeństwa przez media, o popkulturze i jej wpływach, niekoniecznie złych, jest już pomarszczoną babcią. Trudno nie ironizować, jeżeli temat powraca jak bumerang, bo sytuacja jest i będzie patowa, czego dowodem „mądrość” ludu: Są ludzie i parapety. A tu się zjawia taki Noon i mędrkuje. W swojej najnowszej powieści, „TV Ciał0”, odkopuje dawno zużyty temat medializacji naszego życia, uzależnienia od technologii, złowróżbnych cieni ery hałasu w eterze: analogowego, cyfrowego, full HD, a wreszcie – biologicznego. Wirusowego. Wyważa otwarte drzwi, szturmuje zrujnowaną twierdzę… i wraca z niej obłowiony, triumfujący, jak stalker z zakazanej strefy: coś tam się jeszcze między rupieciami znalazło, coś zalśniło. Noon, niewiele myśląc, zrabował owe błyskotki, przetopił je we własne precjoza i… tak, da się to, wbrew pozorom, nosić. Z klasą.

Recenzje

„TV Ciał0”, kolejna pozycja w serii Uczta Wyobraźni, może budzić sceptycyzm u tych, których cykl przyzwyczaił do fabuł bardziej niedookreślonych. Nieco trudniej dających się definiować w znanych skrótach. Patrząc na „TV Ciał0” i skrótowy opis fabuły, myślimy: cyberpunk. Mroczna przyszłość. Zachłanna rzeczywistość-matryca o zatartych granicach tego, co faktycznie realne. Ponury świat ludzi końca czasów. To wszystko rzeczywiście w „TV Ciał0” się znajduje. Niewątpliwie oryginalna bohaterka, będąca żywym odbiornikiem telewizyjnych (i nie tylko) sygnałów, wpisana została w scenerię cyberpunkowego światka. Miasta-molocha; pełnego rozkrzyczanych barwami neonów i miliardów światełek, wysyłanych przez sprzęty o oryginalnych, futurystycznych nazwach: portapopki, glamkamery, somapody. Wielkomiejskie życie nie zamiera ani na chwilę, nocami po podejrzanych zaułkach włóczą się nawet ci dobrze ubrani, wszystko dzieje się fast, faster & now: szybki seks, szybkie dragi, szybkie informacje-błyski, nieróżniące się od śmieci. Jest cyber, jest i punk. Za ów mroczny punk odpowiada także pleniące się w informacyjnym szumie piractwo i życie podziemne: nielegalne kanały i pasma, kradzież sygnałów, bombardowanie zaszyfrowanymi treściami, kryptoreklama. Ludzkie mrowisko z przyszłości już nie tak odległej, jak wydawała się pionierom nurtu: część lęków i nadziei stała się rzeczywistością, część się póki co nie ziściła lub okazała przesadzona. To, co TV Ciał0 odróżnia od podobnych fabuł i motywów, a zarazem wpisuje się w klimat całej serii Wydawnictwa MAG to niewątpliwie oryginalna, szalona, bezpardonowa forma, wychodząca daleko poza krawędź tradycyjnej narracji. Sposób, w jaki Noon opowiada historię Noli Blue – popowej gwiazdy zmienionej w Kobietę-Ekran – jest autorską, autonomiczną jazdą po bandzie. Język, styl, układ akapitów, użyte środki wyrazu zostały mistrzowsko skorelowane z treścią. Rozgorączkowany medialną chorobą świat przyszłości, pełen śmieciowych, fragmentarycznych, nieważnych wieści, goniący za szybką sławą i łatwym pieniądzem, świat nasz, z Facebooka, Twittera i telewizyjnych talent shows, ale zintensyfikowany i podniesiony do wielocyfrowej potęgi – nie mógłby być lepiej podany niż w tej właśnie formie. Rwane zdania, akapity przypominające strofy w wierszu, a nawet ciągi jedynek i zer z systemu binarnego, znaków typograficznych, cyfr i liter jakby przypadkowo wciśniętych na klawiaturze – to wszystko buduje i zagęszcza klimat chaosu, niepokoju, swędzenia nerwów w futurystycznym świecie. Taki świat czyni nas przepuszczalnymi, ogólnodostępnymi, pozbawionymi prywatności, zarazem boleśnie anonimowymi, aż do krańcowej samotności, której apogeum to samotność w tłumie: najgorsza, odróżniająca tego, kto po prostu bywa sam, od osoby rzeczywiście opuszczonej, wyizolowanej. W tymże języku jednak, w sposobie przekazu, Noon roztapia nieco treść. Poniekąd tak właśnie powinno być – kultura poddana drapieżnej homogenizacji, której tak bardzo obawiali się krytycy społeczeństwa masowego, doczekałaby się w ten sposób odzwierciedlenia w książce tak samo krytycznej – refleksja nad kondycją współczesnego człowieka jest u autora „TV Ciał0” więcej niż gorzka. Nośnik zaś (forma), zintegrowany z fabułą – byłby tu bardzo wymownym obrazem tego, co nas czeka, jeśli w porę się nie opamiętamy i nie powiemy stop reifikacji człowieka. Swoista choroba, jaka dopada wrażliwą, w duchu niewin-

49


nie marzycielską, choć pozornie zepsutą gwiazdeczkę – to w równym stopniu przekleństwo, co błogosławieństwo. Noon przeplata akapity i rozdziały sennymi wizjami, lirycznymi wstawkami, momentalne czystą poezją (różnej, przyznajmy, lotności). Snuje opowieść z pogranicza snu i jawy; opowieść ta przypomina papkę z włączonego w tle telewizora; kiedy domownicy krzątają się przy codziennych czynnościach, nie śledzą dokładnie wydarzeń na ekranie, ale jakoś się magii świecącego „pudła” poddają. Coś tam wyłapują, na coś tam reagują; mieszanina reklam, dzienników telewizyjnych i seriali dostaje się do nich, jak wirus do krwiobiegu. Przez podobne zabiegi, akcja książki wydaje się... szczątkowa. A równocześnie aż zadziwiająco „pogoniona”; przy takim rozmyciu narracji, wszystko dzieje się aż za szybko, za skrótowo. Niby skrótowość bardzo tu pasuje, bo przecież podobna jest do wiadomości ze świata przedstawionego (najkrótsze noszą nazwę shimmerów i są dosłownie mignięciami na ekranie wizjopleksów). Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że książka jest zwyczajnie za krótka, a naukowa podbudowa głównego pomysłu – trochę jednak banalna i sztafażowa. Nietypowa infekcja dopada Nolę nagle i nagle też cała opowieść się kończy. Fabułę oparto na ledwo czterech sylwetkach: Noli, jej menadżera, jej przypadkowego kochanka i gwiazdy bardzo specyficznego reality show – Melissy. To liczba wystarczająca do zbudowania wspaniałej historii, a wszystkie postacie są ciekawe i świetnie się uzupełniają. Do tego prowadzą swoją egzystencję na tle opisanym naprawdę pięknie: ze smakiem, niebanalnie, poetycko. A jednak – jest niedosyt.

Gadżety, portapopki, somapody, wizjopleksy – wydają się określeniami przyszpilonymi do tego tła po to, żeby były. Pachnący trochę technothrillerem moment, w którym pojawiają się pewne polityczno-naukowe wyjaśnienia stanu Noli, nie został przekształcony w konkretny wątek. Jeśli dodać do wszystkiego nieco spoilujący blurb – trzeba uczciwie powiedzieć, że intryga tej prozy, jej linia fabularna – zdecydowanie ustępuje wartościom pozafabularnym powieści Noona. Fikcja wygrywa z nauką, proza przegrywa z prozą poetycką. Autor jawi się w „TV Ciał0” jako fantastyczny „święty szaleniec”: ma w sobie tyle ikry i iskry Bożej, tyle odwagi w indywidualizacji warsztatu literackiego – że czapki z głów i żadnych pytań. Napisał wysmakowaną estetycznie książkę: językowo udaną, formalnie niebanalną, lirycznie smutną i poruszającą, nieco też niepokojącą, a momentami straszną, pięknie straszną – tyle, że szybko się ulatniającą. Eteryczny wdzięk „TV…” jest też efemeryczny; brakuje powieści wyrazistości, która utrzymałaby tę lekturę dłużej w czytelniczym eterze. Dłużej niż popkulturowa, pięciominutowa sława. Nie będzie to oczywiście tylko pięć minut. Więcej, bo takie książki mało kto pisze. Gorąco też zachęcam, by trwałość tego „czasu ekranowego” w przypadku Noona przedłużać – zachętą do czytania „TV…”. Powieść zupełnie na rekomendacje zasługuje. Obawiam się jednak, że za dużo już „żeśmy widzieli” – i kogo warsztatowe akrobacje autora odstraszą, ten odejdzie od odbiornika niezaspokojony.

Andrzej Ziemiański „Pułapka Tesli”

Czemu ja o pułapkach i fortelach znanych od starożytności? Bo tak się zabawnie składa, że „Pułapka Tesli” jest faktycznie pułapką. Wykonał ją Ziemiański, ale o zastawienie sideł podejrzewam Fabrykę Słów. Choć głowy za to nie dam. Do rzeczy. Książka prezentuje się nieźle. Okładka fajnie zaprojektowana, tytuł subtelnie wkomponowany w stylistykę industrialną. Jest zamyślony Tesla, jest żarówka, a na odwrocie kilka pełnych zachwytu słów o tym, co znajdziemy w środku. A znaleźć mamy Wrocław, Teslę, walkę patentową Ericssona szukającego pomocy u Japończyków. Jednym słowem kawał fajnej historii. W tym miejscu zaczynają się schody. Jeżeli ktoś nie jest przesadnie podejrzliwy i nie sprawdził spisu treści, może się srodze zdziwić, bo właśnie wpadł w pułapkę. Kupił konia trojańskiego, tym razem zbiór opowiadań podszywający się pod powieść. Przyznaję bez bicia: dałem się nabrać. Zwyczajowa kontrola okładki, tytułu, opisu na odwrocie i na chybił trafił wybranego fragmentu – o ironio, otworzyłem na tytułowym opowiadaniu – nie wzbudziły podejrzeń. Co zatem dostajemy? Na dwustu dziewięćdziesięciu pięciu stronach zmieszczono pięć opowiadań, mocno zróżnicowanych stylistycznie. Jest więc pocieszne ghost story rodem z Wróżki, zdecydowanie najsłabsze ze wszystkich zaprezentowanych czytelnikowi. „Wypasacz” to nieco dziwaczna opowieść o uczuciach, romansująca w luźny sposób ze zjawiskiem chorobliwych dokarmiaczy. Grunt, że miłość zwycięża. W sumie to zwyciężyła już w 2005 roku w antologii „Trupy Polskie”. Ku memu zaskoczeniu, tytułowe opowiadanie wypada przeciętnie. Bardzo fajna konstrukcja i kilka ciekawych postaci mierzących się z historią, wobec której postawił je autor. Pojawiają się przyjemne, choć nieco zbyt łopatologicznie

Wydawnictwo: Fabryka Słów Data wydania: 25 października 2013 ISBN 9788375748864 Liczba stron: 304 Pułapka Ziemiańskiego Jeśli darować sobie historyczne dywagacje, koncepcja konia trojańskiego sprowadza się do uśpienia czujności strony przeciwnej i podłożenia jej świni lub innego prosiaka. Może to być kłoda, o którą ktoś się potknie, lub zmyślnie przemycony oddział desantowy robiący zamieszanie na tyłach nieprzyjaciela. Do wyboru, do koloru, co tam komu w duszy gra.

50

Małgorzata Ślązak


przedstawione historyczne migawki i nagle cięcie. Kurtyna. Drugiego aktu nie będzie. Opowiadanie mknie bardzo szybko, po macoszemu traktując praktycznie każdy wprowadzony wątek, pozostawiając ogromny niedosyt i żal niewykorzystania pomysłu na pełnoprawną powieść. Szkoda. „Chłopaki, wszyscy idziecie do piekła” to odrobina luźnej political fiction, ze strzelaniem i wybuchami w tle, a także nutką patriotycznych dywagacji. Jest to kolejny odgrzewany kotlet wyciągnięty z antologii „PL+50. Historie przyszłości” wydanej w 2004. Najlepsze opowiadanie w całym zbiorze „A jeśli to ja jestem Bogiem?” naprawdę daje sporo satysfakcji z lektury, nie pozwalając nawet na chwilę odejść od historii, do czasu, aż nie wybrzmią ostatnie słowa. Zabawa czasem oraz przestrzenią, wykonana z finezją i świetnym pomysłem przewodnim. Naprawdę rzecz godna polecenia. No chyba,

że macie „Science Fiction” 10/2011, bo tam pierwotnie drukowano to opowiadanie. Podsumowując, „Pułapka Tesli” to luźny zbiór opowiadań, nie powiązanych ze sobą żadnym wspólnym motywem przewodnim. Nie sprawdzałem, czy Dom Polski to też jakieś archiwljum, czy świeżo napisane opowiadanie; wszystkie pozostałe teksty to przedruki. Nawet tytułowe opowiadanie miło swój debiut w 2012 roku… Za prawie czterdzieści złotych polskich można nabyć zbiór starszych lub nowszych opowiadań, rozsianych po różnych antologiach oraz magazynach. Fani Ziemiańskiego pewnie i tak już mają tę książkę. Reszta z Was rozdysponuje budżet wedle własnego uznania. Choć moim zdaniem te pieniądze można znacznie lepiej ulokować.

Cormac McCarthy „To nie jest kraj dla starych ludzi”

To szeryf Bell, próbujący wyratować Mossa z gigantycznych opałów, ma tutaj głos i to on zdaje się mówić za McCarthy’ego o świecie, w którym zanikają moralne wartości. Bell, jako tradycjonalista i konserwatysta, coraz bardziej nie przystaje do otaczającego go świata i z coraz większym przerażeniem obserwuje narastającą dehumanizację. Dzieląc się swoimi refleksjami, co rozdział opisuje swoje rozczarowanie upadkiem ludzkości oraz faktem, że niewiele może w związku z tym zrobić. To on wyrasta na głównego bohatera, a przez niego „To nie jest kraj…” jawi się jako donośny głos w obronie konserwatywnych wartości. To także jedyny, lecz bardzo wyraźny płomyk nadziei w tej − przesiąkniętej pesymizmem − powieści. Autor tworzy genialną, trzymającą w napięciu historię w sposób niekonwencjonalny i pozbawiony standardowych fabularnych cech. Wszystko toczy się tutaj przeciwnie do oczekiwań czytelnika. Ucieczka Mossa przed diabelnie niebezpiecznym Chigurhem została całkowicie obdarta z jakichkolwiek prób taniego udramatyzowania. W świecie McCarthy’ego nie ma miejsca na zgrywanie twardziela, człowiek jest tylko człowiekiem i w rzeczywistości opanowanej przez wilki skazany jest na pożarcie. Nie sprawdza się tu bohaterstwo rodem z filmów akcji. Autor nie pozostawia odbiorcy żadnych złudzeń – życie to nie bajka, a szczęśliwe zakończenie to luksus, na który niewielu może sobie pozwolić. Bell i Chigurh toczą wojnę o życie, a może duszę Mossa, jednak ten pierwszy – jak głosi tytuł – zdaje się być na straconej pozycji. Za brutalną rzeczywistością przemawia jeszcze coś – rola przypadku, los jest tu bowiem nieprzewidywalny i nie szczędzi nikogo. „To nie jest kraj dla starych ludzi” stanowi niejako zaprzeczenie klasycznej fabuły. McCarthy wykorzystuje kryminalny wątek do łamania schematów i opowiadania o sprawach najwyższej wagi. Jako trafny obserwator rzeczywistości kreśli na kartach swej książki obraz nierównej batalii między dobrem a złem. Swoją ilustracją moralnego zepsucia niejednokrotnie chwyta czytelnika za gardło, a ubrane w najprostsze słowa wołanie szeryfa Bella o powrót do normalności zmusza do głębokiej refleksji. Tymczasem pozbawiony emocji chłodny styl autora wywołuje jeszcze większe przerażenie. To poruszająca proza, której lektura nie dostarcza przyjemności, lecz zostawia odbiorcę z poczuciem pustki czekającej na wypełnienie. Gwarantuję, że będziecie o niej pamiętać jeszcze długo po odłożeniu na półkę.

Wydawnictwo Literackie Wydanie: I Przekład: Robert Sudół Oryginalny tytuł: No Country for Old Men Data premiery: styczeń 2014 Liczba stron: 324 ISBN: 978-83-08-05306-5 Ponowne wydanie powieści Cormaca McCarthy’ego „To nie jest kraj dla starych ludzi” to dla czytelników nieznających jego twórczości doskonała okazja, aby zanurzyć się w świat wykreowany przez jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy. Opowieść, na podstawie której bracia Coen nakręcili obsypany nagrodami film, przedstawia historię Llewelyna Mossa, który w czasie polowania na antylopy w Rio Grande przypadkowo odkrywa miejsce po świeżej strzelaninie. W jego ręce trafia walizka pełna pieniędzy. Odtąd jego tropem ruszą meksykańscy gangsterzy, miejscowy detektyw oraz bezwzględny morderca, Chigurh. Ta powieść to niemal gotowy materiał na scenariusz filmowy, ponieważ McCarthy’ego cechuje wyjątkowo suchy i minimalistyczny styl. Może się wydawać, że zupełnie nie angażuje się we własną historię, z tym samym spokojem opisując zarówno czynność picia kawy, jak i scenę morderstwa. Tylko czasem zabarwi tekst jakimś ledwo dostrzegalnym porównaniem czy metaforą. McCarthy jest jedynie biernym obserwatorem i jeśli już wtrąca jakikolwiek element wartościowania, oceny, robi to ustami bohaterów.

Maciej Lewandowski

Damian Drabik

51


Recenzje Suren Cormudian „Dziedzictwo przodków”

Tytuł oryginału: Наследие предков Tłumaczenie: Paweł Podmiotko Data wydania polskiego: luty 2014 Wydawnictwo: Insignis ISBN: 978-83-63944-34-6 Wydanie: I Strony: 480 Oprawa: miękka Po dłuższych wakacjach (przegapiłem gdzieś zwieńczenie trylogii Andrieja Diakowa, mea culpa, Perkele) nastała pora powrotu do postapokaliptycznego uniwersum Metro 2033 – w mrok niekończących się tuneli i odór gnijącej, zdewastowanej promieniowaniem Ziemi. Tym razem nawet się nie zastanawiałem, co może mnie tam spotkać, chociaż może

52

powinienem – w świecie Metro brak pomyślunku kończy się najczęściej wąchaniem grzybów (kwiatów już przecież nie ma) od spodu. Przyodziałem strój stalkera, zabrałem wysłużonego AK47, kilka garści nabojów i wyruszyłem w kierunku najbliższego zejścia do podziemi. Akcja powieści Surena Cormudiana zawiązuje się jeszcze przed nadejściem nuklearnej zimy, w Kaliningradzie. W krótkim prologu śledzimy grupkę młodocianych poszukiwaczy przygód, którzy próbują zgłębić tajemnice poniemieckiego podziemnego kompleksu. To, co miało być świetną przygodą, kończy się tragicznie – młodzi ludzie zostają uwięzieni w labiryncie tuneli. Na ironię zakrawa fakt, że gdy jednemu z nich udaje się w końcu wydostać na powierzchnię, w dali rozlega się jęk syren alarmowych, a niedługo potem cała okolica okryta zostaje radioaktywnym pyłem... Dalej przenosimy się w nieco nam już znaną rzeczywistość roku 2033. Nowe miejsce, nowi (jakby bardziej filmowi) bohaterowie, nowe problemy (choć w gruncie rzeczy ten główny – przetrwanie w świecie szaleńców i zmutowanych abominacji – pozostaje bez zmian). Jest ostro, brutalnie, bywa też mroczno, duszno i przytłaczająco – jak to w postapokaliptycznym metrze. Nie ma jednak mowy o tym, by seria zaczynała zjadać własny ogon. Wręcz przeciwnie, „Dziedzictwo przodków” jest równie wciągające i potrafi zaskoczyć tak samo, jak jego poprzednicy. Fabuła powieści porywa i elektryzuje wyobraźnię (zwłaszcza, że zahacza o tajemnice II Wojny Światowej – mniam dla miłośników tej tematyki), raz za razem wywołując zimne dreszcze na plecach Czytelnika. Nie brak w niej i nagłych zwrotów akcji, i zapadających w pamięć postaci. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem tomu są niezwykle wiarygodne opisy różnego rodzaju potyczek. Widać, że Suren Cormudian dysponuje ogromnym zasobem wiedzy, dotyczącym różnych rodzajów broni, ich skuteczności czy też taktyk stosowanych w walce. Dzięki znakomitemu przeniesieniu tej wiedzy w treść powieści, niejednokrotnie podczas czytania można poczuć się jak na prawdziwym polu bitwy. Ponieważ otrzymany przeze mnie egzemplarz recenzencki znajdował się jeszcze w stanie przed finalną korektą, nie będę się tu wyżywał nad wyłapanymi w tekście błędami. Nie było ich aż tyle, by skutecznie mogły popsuć mi radość z czytania, i myślę, że w egzemplarzach, które znajdziecie w księgarniach, będą one już wyeliminowane. Ogólnie polska wersja tekstu prezentuje się tak, jak nas już przyzwyczajono – bardzo dobrze, umiejętnie oddaje niezwykły nastrój postapokaliptycznego świata. „Dziedzictwo przodków” trzyma poziom poprzednich wydawnictw z cyklu „Uniwersum Metro 2033”, a niekiedy (opisy walk!) nawet nad nimi góruje. Warto sobie ten tytuł dokooptować do biblioteczki, szczególnie gdy lubi się postapokaliptyczne s-f o militarnym wydźwięku. Kamil Dolik


recenzje Arno Strobel „Istota”

Tytuł oryginału: Das Wesen Tłumaczenie: Agnieszka Walczy ISBN: 978-83-7839-686-4 Format: 125 mm x 195 mm Liczba stron: 400 Oprawa miękka

„Istota” Arno Strobela jest klasycznym przykładem opowieści opartej na motywie psychologicznej rozgrywki między dwiema skrajnymi postawami – dobrem i złem. Niemiecki pisarz wspiął się niemalże na wyżyny doskonałości, oddając w ręce czytelników powieść z nietuzinkową i wciągającą po uszy fabułą. Sam temat diabolicznej gry

Recenzje

między bohaterami nie jest niczym nowym i widać w „Istocie” delikatne nawiązania, chociażby do potyczki dr. Lectera z agentką Starling. W rezultacie dzieło Strobela można też potraktować jako ukłon w stronę twórczości Thomasa Harrisa. „Istota” godnie reprezentuje gatunek i stanowi szalenie intrygującą rozrywkę pozwalającą na długo wpaść w wir zawiłej relacji między dwoma policjantami, aroganckim psychiatrą oraz kobietą o tajemniczej przeszłości. W centrum tego wszystkiego umieszczone są zaś ofiary. Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych. W 1994 roku dwaj policjanci, Seifert i Menkhoff, rozpoczynają dochodzenie w sprawie śmierci dziewczynki. Podejrzenie pada na psychiatrę Lichnera. Długo ciągnąca się sprawa kończy się wreszcie zamknięciem psychiatry w więzieniu. Tymczasem w 2009 roku o wiele już dojrzalsi policjanci otrzymują kolejne zgłoszenie o porwaniu dziecka. Na miejscu okazuje się, że w zdarzenie ponownie zamieszany jest Lichner. Niełatwo jest prowadzić narrację na dwóch przestrzeniach czasowych, lecz Strobel nie ma z tym problemu, przede wszystkim dlatego że „Istota” jest misternie rozplanowana w każdym najdrobniejszym szczególe. Nie znajdziemy tu błędów logicznych, wszystkie zębatki idealnie do siebie pasują, tworząc, w ostatecznym rozrachunku, sprawny mechanizm pozbawiony wad. „Istota” stoi także kapitalnie wykreowanymi bohaterami, na przykładzie których widać również ogrom pracy Strobela. Rozgrywka nie trzymałaby tak w napięciu, gdyby postacie trącały sztucznością. Autor jednak zadbał o psychologiczne pogłębienie ich rysów i dopilnował, aby każde – choćby najmniejsze – wydarzenie z przeszłości bądź teraźniejszości miało na nich odpowiedni wpływ. Nowe dzieło twórcy „Traktu” stanowi rozprawę na temat zła oraz próbę zagłębienia się w jego istotę. Mentalność zwyrodnialca dopuszczającego się pedofilii zostaje tutaj pieczołowicie nakreślona, Strobel stara się rozgryźć postępowanie człowieka, który nie tylko nie dostrzega zła w swoich czynach, ale jeszcze się nimi szczyci. W próbie zrozumienia nie ma jednak ani śladu usprawiedliwienia, autor jednoznacznie potępia każdy odłam patologii, skazując swoich antybohaterów na zasłużoną karę. Z pokręconymi umysłami zwyrodnialców skontrastowane są umysły ofiar. Otwarta manipulacja małymi dziećmi powoduje niekiedy nieodwracalne zmiany w ich psychice. Strobel stara się oszczędzać czytelnikom drastycznych opisów, a gdzie nie da się tego zrobić, korzysta z palety różnorodnych metafor. „Istota” nie jest więc powieścią epatującą niepotrzebną przemocą. Wystarczająco bowiem dobrze gra na emocjach czytelnika, przerażając go ukazywanym złem, że techniczne sztuczki nie są już potrzebne. To zło nie przychodzi z daleka, nie jest obleczone nadprzyrodzonością – przeraża, bo jest nam najbliższe, ma formę człowieka. Autor porusza także dodatkowo temat zemsty. Strobel nie moralizuje, lecz finał jasno daje do zrozumienia, że niezależnie od motywów, ślepa zemsta zawsze prowadzi na manowce. „Istota” jest spójnym i precyzyjnym dziełem opartym na znakomitym warsztacie. To pełnokrwisty thriller, który przez długie godziny nie da wam odetchnąć. Damian Drabik

53



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.