qfant-26

Page 1



WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Czas zmian Czerwiec to zwykle miesiąc radosnego oczekiwania. Na upragnione wakacje, zasłużony urlop lub przynajmniej weekendowy wypad nad morze czy jezioro z rodziną bądź znajomymi. Czerwiec jest jednak dla wielu także miesiącem końca pewnego etapu w życiu i nerwowego oczekiwania na nadchodzące otwarcie nowego. Wielu uczniów żegna się ze starą szkołą, by po wakacjach próbować odnaleźć się w zupełnie nowym środowisku wśród nowo poznanych ludzi. Studenci szykują się do obron prac dyplomowych (przynajmniej ci pilniejsi), by już wkrótce porzucić dom rodzinny, akademiki, stancje i poszukać czegoś bardziej własnego. Koniec z dorywczymi i sezonowymi pracami, czas poszukać stałego zatrudnienia, usamodzielnić się i spoważnieć. Być może wyprowadzić się na drugi koniec Polski, do obcego miasta, w pogoni za ulotnymi marzeniami. Czas zmian to dobry moment, by zrobić coś ze swoim życiem. Lepszego nie będzie. Mamy nadzieję, że najnowszy numer „Qfantu” choć trochę osłodzi Wam ten czas zgryzot i oczekiwań, jak również sprawdzi się jako miły dodatek urlopowego relaksu. Poza niewątpliwie interesującymi opowiadaniami i galerią Krzysztofa Trzaski, z którego jesteśmy szalenie dumni, pragnę zwrócić uwagę na naszą niebanalną publicystykę. W cyklu zmysłowym tym razem propiocepcja, czyli czucie głębokie – mało znany, niedoceniony zmysł odpowiedzialny za świadomość własnego ciała, ważniejszy od wzroku czy słuchu. Z kolei w cyklu komiksowym przedstawiona została postać wszechstronnego artysty i wynalazcy, Juliana Antonisza. Nieśmiało zachęcam również do lektury mojego tekstu o Nagrodzie Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla, w którym usiłuję w pigułce przedstawić zarówno historię nagrody, kontrowersje z nią związane, jak i analizę dotychczasowych wyników. A tymczasem wracam do szlifowania prac i projektów dyplomowych oraz do poszukiwania mieszkania nieco na ślepo w obcym mieście…

Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Krzysztof Trzaska & Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: Krzysztof Trzaska Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

Łukasz Szatkowski

Następny numer już 1. sierpnia! Wstępniak

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Karol Sus Na tropach komiksu 2

5

Łukasz Szatkowski Wspomnij nagrodę Nagroda Fandomu Polskiego im. Janusza A Zajdla

7

Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy, część szósta: O propriocepcji

10

OPOWIADANIA Norbert GóraWyrok śmierci z innego wymiaru

12

Filip Król Rozmówki z Philem

18

Witold Lech Wilcze Gardło

23

Marcelina Lewandowska Wylęgarnia

29

Adrian Turzański Nieświęty

31

Agnieszka Żak Zmęczenie

39

5

12

23

29

39

55

62

64

GALERIA O aniołach innym razem -Wystawa Krzysztofa Trzaski

50

Dan Simmons Trupia otucha (Łukasz Szatkowski)

54

Philip K. Dick Marsjański poślizg w czasie (Damian Drabik)

55

Rafał Dębski Światło cieni (Małgorzata Ślązak)

56

Aneta Jadowska Wszystko zostaje w rodzinie (Krzysztof Dworakowski)

58

Radek Rak Kocham cię, Lilith (Damian Drabik)

59

Piotr Kulpa Pan na Wisiołach. Mroczne siedlisko (Kinga Król)

60

Gregg Olsen Lodowa kurtyna (Kinga Król)

61

Niko Henrichon, Darren Aronofsky, Ari Handel Noe. I wody spadły na ziemię (Jagoda Wochlik)

62

Mario Reading Kodeks Majów (Kamil Dolik)

63

Mateusz M. Lemberg Zasługa nocy (Kinga Król)

64

Charlotte Chandler Mae West (Kamil Dolik)

65

RECENZJE

4

59

SPIS TREŚCI


Karol Sus Na tropach komiksu 2 Jakiś czas temu (a dokładniej w numerze 22) ukazał się mój krótki felieton nakreślający komiksową drogę Wilhelma Sasnala, jednego z popularniejszych twórców sztuki współczesnej. Oczywiście artysta pochodzący z Tarnowa nie jest jedynym przykładem twórcy, któremu po drodze było z historiami obrazkowymi. O ile jednak Sasnal stale obraca się wokół malarstwa, a więc sztuki niejako najbardziej pokrewnej komiksowi, o tyle artysta znany głównie z produkcji filmów krótkometrażowych, nie od razu musi kojarzyć się z komiksowymi kadrami. Mimo to, bohater niniejszego felietonu, patrzący na sztukę naprawdę szeroko i niezamykający się w ciasnych ramach prostych definicji, obcował również i z tą formą sztuki. Co zaskakujące, przy okazji, komiks tak jak i każde inne tworzywo w sztuce, potrafił okiełznać na różne sposoby, mając na koncie paski komiksowe, fotokomiks czy ostatecznie − krótką formę będącą jednocześnie nigdy niezrealizowanym scenariuszem filmowym. Ale po kolei.

Na tropach komiksu 2

Julian Antoniszczak zapisał się w historii polskiej sztuki głównie za sprawą innowacyjnej techniki tworzenia filmów animowanych. Odrzucając kamerę filmową jako swego rodzaju pośrednika w produkcji filmowej, opracował technikę non-camera polegającą na utrwalaniu obrazów bezpośrednio na taśmie nitrocelulozowej. Jak postulował w swoim „Manifeście Non-Camera” − „realizacja filmów eksperymentalnych metodami grafiki artystycznej poprzez odbijanie grafik bezpośrednio na taśmie filmowej z pominięciem kamery filmowej jest szansą na stworzenie filmu będącego autentycznym dziełem sztuki!”. W ten sposób powstał cały szereg filmów krótkometrażowych, poczynając od debiutanckiej „Fobii” (1967) poprzez kultowy „Jak działa jamniczek” (1971), na „Świetle w tunelu” (1986) kończąc. Od roku 1977 reżyser ostatecznie porzucił kamerę filmową, oddając się jedynie pasji tworzenia animacji non-camera. Oczywiście filmy animowane to nie jedyna dziedzina sztuki jaką parał się Antonisz. Oprócz tego, artysta ten był kompozytorem, plastykiem i wynalazcą. Wszystko zbiegało się jednak w punkcie wspólnym, jakim był film właśnie. Jako kompozytor Antoniszczak sam tworzył muzykę do swoich filmów (a także bywało, że odgrywał ją na żywo podczas projekcji). Idąc tropem techniki non-camera, artysta w niektórych ze swych dzieł wydrapywał ścieżkę dźwiękową bezpośrednio na taśmie („Ludzie więdną jak liście” z 1978 roku). Jako wynalazca skupiał się na urządzeniach pozwalających na wprowadzanie ulepszeń swojej techniki produkcji filmów. Najlepszym przykładem może być Antoniszograf fazujący pozwalający uzyskać płynne przejścia pomiędzy dwoma kadrami, co ułatwiało przedstawianie ruchów postaci.

5


Jako plastyk ostatecznie artysta oprócz malowania, wydrapywania czy wręcz wypalania obrazów na taśmie nitrocelulozowej, tworzył także między innymi scenariusze do swoich filmów w formie graficznej. To właśnie tutaj zbiegam się z tematyką mojego cyklu felietonów. Pomijając sam proces twórczy jego produkcji filmowej, bo czymże innym jest tworzenie poklatkowych sekwencji animacji na taśmie filmowej, jak nie specyficznie ujętego komiksu właśnie, artysta ma w swoim dorobku kilka komiksów. Pierwszym z nich, ze względu na okres powstania, jest komiks „Przygody Hitlera” powstały w 1954 roku. Jako że autor miał zaledwie dwanaście lat, ciężko rozpatrywać komiks ten inaczej jak pierwsze dziecięce próby wkraczania na ścieżki sztuki. Trudno zatem traktować komiks ten poważnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę mało wybredną fabułę. Lektura „Przygód Hitlera” pozwala za to spojrzeć na dziecięcy świat oczami chłopca, który wojny wprawdzie nie ma szans pamiętać (Antoniszczak urodził się w 1941 roku), ale za to była ona wciąż obecna w jego dzieciństwie. Choćby jako powracające echo z opowieści dorosłych. W ten sposób autor ubiera w komiksową formę prostą zabawę z podwórka, jaką była gra „co byś zrobił Hitlerowi, gdybyś go złapał”. Za to „Pierony” powstałe w 1975 roku są klasycznym przykładem nieszablonowego i zwariowanego poczucia humoru artysty. Warto przy okazji nadmienić, że komiks ten jest jednocześnie pełnym scenariuszem filmu Antonisza. Filmu, który niestety nigdy nie ujrzał światła dziennego. „Pierony” to zabawna, a jednocześnie lekko gorzka satyra na otaczającą Antoniszczaka rzeczywistość PRL-u. Oto dwaj dzielni górnicy w czynie społecznym postanawiając wykonać 15000% normy, przekopują się do Australii. Jak to bywa ze zgniłym krajem dzikiego kapitalizmu, dobrobyt szybko zwodzi na manowce „lud pracujący miast i wsi” uosobiony przez dwóch sztygarów. Nie dość tego, przez szyb Australijczycy zaczynają przerzucać do socjalistycznego raju ohydną propagandę w postaci rysunków pornograficznych i innej stonki. Wyjście jest tylko jedno. Tunel zostaje definitywnie zamknięty, pogłębiając tym samym różnice pomiędzy dwoma blokami państw. Satyra na komunę godna samego Stefana Kisielewskiego. Lata osiemdziesiąte to czas współpracy z „Gazetą Krakowską”, dla której artysta rysował krótkie paski komiksowe. Zabawne historyjki przedstawiały perypetie smoka wawelskiego. Na okres ten przypada również stworzenie fotoko-

6

miksu „Jak powstało Muzeum Filmu Non-Camera”. Komiks ten datowany na 1984 rok to fotograficzny zapis prób utworzenia prywatnego muzeum (ewenement w systemie komunistycznym!) w domku letniskowym artysty. Wszystko oczywiście okraszone zwariowanym humorem Antoniszczaka. Komiks ten jest poza tym o tyle wart uwagi, że pozwala zajrzeć za kulisy warsztatu Antonisza. Mimowolnymi uczestniczkami performance’u zostały także urzędniczki przybyłe z Warszawy w celu oceny potencjału takiego muzeum. Szybko zostały wplątane w wir szalonych pomysłów małopolskiego artysty. Prace komiksowe Juliana Antoniszczaka, choć nie stanowią osi jego twórczości, są doskonałym dopełnieniem jego barwnej drogi artystycznej. Podobnie jak jego dokonania na polu tworzenia muzyki czy wynalazków, są one kolejną cegiełką pozwalającą spojrzeć na jego filmy w pełnym ujęciu. Poznać warsztat pracy i poszczególne etapy powstawania animacji, a także odszukać inspiracje artysty w otaczającej go rzeczywistości. Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak nadmienić, że wszystkie omawiane tu komiksy Antonisza można poznać dzięki wspaniałej pracy Korporacji Ha!art, której to nakładem w październiku 2013 roku wyszedł zbiorczy tom zatytułowany „Opowieści graficzne”. Oprócz samych komiksów publikacja ta zaopatrzona jest w przedmowę pióra Jakuba Woynarowskiego oraz komentarze córki artysty, Sabiny.

Karol Sus

Rocznik ‘88. Absolwent Uniwersytetu WarmińskoMazurskiego w Olsztynie. Wychowany na micie amerykańskiego snu. Wciąż jeszcze wierzy, że chcieć – to móc. Wolnościowiec. Kinomaniak, meloman, mól książkowy. Namiętnie czyta komiksy. Szczęśliwy mąż i ojciec.

Karol Sus


Publicystyka

Łukasz Szatkowski Wspomnij na nagrodę

Nagroda Fandomu Polskiego im. Janusza A Zajdla Nagród literackich przybywa z roku na rok. Niewątpliwie znaczna część czytelników w swoich lekturowych wyborach kieruje się w jakimś stopniu werdyktami wybranych nagród, mają one zatem znaczący wpływ na kreowanie pisarzy, zwiększanie ich popularności czy wreszcie − poziom sprzedaży ich książek. Nagrody są z pewnością wyznacznikiem, ale czego? Popularności pisarza, jego literackiego kunsztu czy też zwyczajnej gry interesów? Wszystko zależy od zasad przyznawania i gremiów, które poszczególne wyróżnienia przyznają. Nagroda nagrodzie nie jest zatem równa. Nieprzypadkowo niemal każdemu literackiemu wyróżnieniu towarzyszą kontrowersje. Dla wszystkich tych, którzy pragną o naszych nagrodach branżowych wiedzieć nieco więcej, przygotowałem dedykowany im cykl publicystyczny. Może się on rozrosnąć do dowolnych rozmiarów, jeśli tylko temat wyda się Wam interesujący, nagród z pewnością nie zabraknie. Zacznijmy od najważniejszego polskiego wyróżnienia przyznawanego autorom fantastyki. Jak Sfinks stał się Zajdlem i inne historie Nagroda Fandomu Polskiego imienia Janusza A. Zajdla jest coroczną nagrodą literacką z dziedziny fantastyki przyznawaną w dwóch kategoriach – powieść i opowiadanie. Nagroda ta ma swój początek w nagrodzie Sfinks powołanej w 1984 r. na spotkaniu klubów fantastyki w Łodzi. Jej pierwszym laureatem został Janusz A. Zajdel i jego powieść Paradyzja. Zajdel zmarł jednak 19 lipca 1985 r., a nagroda przyjęła jego imię i pod takim mianem funkcjonuje do dzisiaj, najczęściej po prostu jako „Zajdel”. Początkowo laureat wyłaniany był za sprawą głosowania klubów, jednak od 1991 r. jest to nagroda przyznawana przez czytelników w głosowaniu dwustopniowym. Każdy może zgłosić do pięciu propozycji w każdej kategorii drogą pocztową lub elektroniczną. Utwory z największą liczbą głosów przechodzą do drugiego etapu i na − w ten sposób − wyłonione nominacje głosują uczestnicy ogólnopolskiego konwentu miłośników fantastyki (oraz osoby które wykupiły tzw. akredytację wspierającą uprawniającą do głosowania drogą pocztową) – Polconu, organizowanego co roku przez inny klub w innym mieście. Ostatni Polcon (na którym miałem okazję być) odbył się w Warszawie, a ceremonia przyznawania „Zajdli” została przeprowadzona w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki, co samo w sobie mówi wiele o jej prestiżu. Głosowanie odbywa się w systemie australijskim (zamiast wybierać jednego kandydata, wybiera się ich kolejność), z opcją „bez nagrody” traktowaną jak kandydat. W przypadku zwycięstwa tej opcji, nagrody w danym roku nie przyznaje się. Nagrodę tradycyjnie

Wspomnij na nagrodę

wręcza Jadwiga Zajdel, wdowa po Januszu Zajdlu. Choć przez długi czas statystyki były ukrywane, co stanowiło jedną z wielu kontrowersji wokół nagrody, obecnie następuje w tym względzie znacząca odwilż i coraz więcej informacji przekazywanych jest do publicznej wiadomości. Dzięki temu wiemy dziś, że w drugim etapie głosowania na ostatniego „Zajdla” oddano ponad 400 głosów, a nie ok. 150-300, jak mówiło się nieoficjalnie do tej pory. Kto z kim i do kogo pije Nagroda Zajdla ma tyluż krytyków co obrońców. Poza małą przejrzystością i błędami natury regulaminowej oraz proceduralnej (np. wydanie kilkunastu uczestnikom Polconu w 2003 r. nieopieczętowanych kart do głosowania), wytykanymi chociażby przez − nieżyjącego już − (dwukrotnie nominowanego do Nagrody) Tomasza Pacyńskiego czy Roberta J. Szmidta (twórcy miesięcznika „Science Fiction”), zarzucano „Zajdlowi” wiele. Wedle Marka Oramusa, Nagroda jest wyróżnieniem towarzyskim, które otrzymują ci, którzy „piją z fandomem”, a użycie systemu australijskiego określił „celowym zaciemnianiem mechanizmu wyłaniania laureatów”, mimo że tym samym systemem liczone są głosy między innymi przy wyłanianiu laureata Nagrody Hugo. Konrad T. Lewandowski (Przewodas), laureat „Zajdla” za opowiadanie Noteka 2015 z 1995 r., wystosował nawet w 2004 r. list otwarty do Jadwigi Zajdel o wycofanie patronatu nad Nagrodą. Zwracał w nim uwagę na spadek prestiżu Nagrody z powodu małej liczby głosujących. Podobnie jak Oramus, krytykował też względy towarzyskie i niejasności proceduralne, a także miał wątpliwości co do kompetencji i dobrych chęci organizatorów przyszłych Polconów, a więc i „Zajdla”. Nie omieszkał przy tym wspomnieć o ich rzekomym „niskim potencjale intelektualnym i kulturalnym”. Postulował o powierzenie Nagrody dotychczasowym jej laureatom, a więc również sobie. Naturalnie Lewandowski już wtedy był słynny (czy raczej niesławny) ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi (w 1992 r. dostał antynagrodę Złoty Meteor za „mało elegancki opis konwentu w czasopiśmie »Skandale«”), jego list i prośba spotkały się zatem ze zdecydowaną odmową. Fandom nie zamierzał pozwolić sobie na krytykę i godzenie w prestiż swojej najważniejszej nagrody, dlatego Złotego Meteora za krytykowanie Nagrody Zajdla otrzymali od Śląskiego Klubu Fantastyki również Maciej Parowski (ówczesny redaktor naczelny „Nowej Fantastyki”) i Jacek Piekara. Sam fandom nie szczędził jednak również słów krytyki pod adresem „Zajdla”. Jednym z ostatnich wydarzeń budzących kontrowersje były liczne nominacje dla Stefana Dardy, który z fandomem, a więc i z branżowymi czasopismami

7


publicystyka

nie ma zbyt wiele wspólnego. Posiada za to licznych zwolenników poza tym środowiskiem. W społeczności fantastów nie spodobało się, że Darda nawołuje na swoim facebookowym profilu do głosowania na jego powieści. Mogło to spowodować, że swoje nominacje miałby ten autor dostać głosami osób, którzy o istnieniu fandomu nie mają nawet pojęcia, nie wspominając już o jakiejkolwiek przynależności do niego. Za nachalne propagowanie Dardy dostało się także Qfantowi, co pamięta się nam do dzisiaj, choć osoba odpowiedzialna za ten etycznie wątpliwy incydent od dawna nie należy już do redakcji. Naturalnie Darda w takiej atmosferze wokół swojej osoby nie miał szans na statuetkę, lecz to nie powstrzymało teorii spiskowych i kuriozalnych pogłosek o „dardowych komando”, którego liczni przedstawiciele mieli wykradać na Polconie karty do głosowania. Podobne zarzuty stawiano również Jakubowi Ćwiekowi. On wprawdzie w fandomie jest bardzo aktywny, aczkolwiek wielu nie podobało się, że nominacja zależy od liczby zwolenników na facebooku. Tak czy owak, mimo licznych nominacji, Ćwiek na ostatnim Polconie „Zajdla” nie dostał, w obu kategoriach został pokonany przez Roberta M. Wegnera, co dość dosadnie świadczy o tym, że systemy odpornościowe działają i choć wątpliwe utwory mają szansę na nominacje, to z wygraną w drugim etapie jest już znacznie ciężej. W obronie Nagrody Zajdla stanął między innymi Rafał A. Ziemkiewicz, trzykrotny jej laureat. Tłumaczył ataki na Nagrodę wzrostem jej znaczenia i próbą zawłaszczenia.

8

Mówił też w kontekście listu Lewandowskiego o obłudnej trosce „kolejnych »reformatorów« Zajdla o prestiż nagrody”. Uważał, że powstawanie kolejnych nagród tworzonych przecz czasopisma, którym Zajdla nie udało się „przejąć”, służą tylko promowaniu własnych autorów, co prowadzi do inflacji innych branżowych wyróżnień i odebrania im znaczenia. Głośny i ciągnący się latami spór Macieja Parowskiego z młodym pokoleniem pisarzy z tzw. „czwartej generacji”, którym przewodził Ziemkiewicz o fantastykę problemową i rozrywkową, odbił się również na „Zajdlu”. Parowski z sekundującym mu Oramusem zarzucali fandomowi głosowanie na złość jemu samemu i „Nowej Fantastyce”, zwieranie szyków i wprowadzanie swoistej dyscypliny, nie bacząc przy tym na rzeczywistą wartość utworów. Ziemkiewicz ripostował, że gdy na pięć nominowanych opowiadań cztery pochodziły z „Nowej Fantastyki”, był to obiektywny dowód na nieomylność Parowskiego, lecz gdy ci sami fani, według tego samego regulaminu i procedur zaczęli wybierać teksty przez niego odrzucone, to Parowski dowodził, że „nagrodę tę przyznają ciemniaki i lobbyści według oszukańczego regulaminu”. Co niespecjalnie dziwi, pozytywnie o Nagrodzie wypowiadało się wielu jej laureatów z Andrzejem Sapkowskim i Tomaszem Kołodziejczakiem na czele. Wiele polskich wydawnictw fantastycznych wspierało „Zajdla” (a przy okazji promowało swoich autorów) poprzez drukowanie na ostatniej stronie książek formularza zgłoszeń nominacji,

Łukasz Szatkowski


Publicystyka który wystarczyło wypełnić, wyciąć, włożyć w kopertę i wysłać na odpowiedni adres. And the winner is… Najczęściej nagradzanym „Zajdlem” pisarzem jest Jacek Dukaj, który w 2011 r. wyprzedził Andrzeja Sapkowskiego (pięć statuetek), otrzymując szóstą statuetkę. Po trzy statuetki zdobyli dotychczas: Anna Brzezińska, Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath, Anna Kańtoch, Robert M. Wegner i Rafał A. Ziemkiewicz. Najwięcej „Zajdli” zdobyły utwory z wydawnictwa SuperNowa – ośmiokrotnie nagrodzono ich powieści, trzykrotnie opowiadania z wydanych przez nich zbiorów. Siedem „Zajdli” za opowiadania zdobyła „Nowa Fantastyka”, również siedem − Fabryka Słów (cztery powieści i trzy opowiadania z antologii), cztery − Wydawnictwo Literackie (wszystkie za powieści Dukaja) i Powergraph (dwie powieści, dwa opowiadania). Analiza wyników Nagrody Zajdla, dzięki jej niezwiązaniu z jednym wydawnictwem czy redakcją czasopisma, pozwala wysnuć pewne ogólne wnioski. Po jednostkowych triumfach Iskier, Krajowej Agencji Wydawniczej oraz Czytelnika przed 1989 rokiem, następuje bezprecedensowa dominacja SuperNowej. Od 1994 aż do 2002 roku wszystkie statuetki za powieści, za wyjątkiem jednej (Druga podobizna w alabastrze Huberatha z wydawnictwa Zysk i S-ka), trafiają do tego wydawnictwa, a jego zbiory opowiadań są jedynymi, które odbierają „Zajdle” dominującym w kategorii opowiadań czasopismom (trzykrotnie). Swój udział ma tu głównie wspomniana już „Nowa Fantastyka”, która dwukrotnie musi uznać wyższość „Fenixa”, dwukrotnie „Science Fiction”, a raz „Magii i Miecza”. Co ciekawe, nagrody dla opowiadań z czasopism kończą się definitywnie w 2004 r. Od tego czasu „Zajdle” za opowiadania trafiają do autorów publikujących w antologiach i zbiorach z Fabryki Słów, Runy i Powergraphu. Równie nagle i prawdopodobnie bezpowrotnie oddała pole także SuperNowa. Od 2003 r. „Zajdlami” za powieść dzielą się więc Fabryka Słów, Wydawnictwo Literackie i Powergraph. Dla tych, którzy wątpią w znaczenie Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla przytaczam dwa fakty. Po pierwsze, według badań czytelnictwa fantastyki „Fantastyczni 2012” (do ściągnięcia ze strony GKFu), „Zajdel” jest nie tylko najbardziej rozpoznawalną fantastyczną nagrodą, ale dla polskich czytelników również najważniejszą (Nebula i Hugo znajdują się na niższych stopniach podium). A jeśli kogoś interesuje odbiór naszej sztandarowej nagrody poza

fandomem, to polecam lekturę „Rynku książki w Polsce” Łukasza Gołębiewskiego, gdzie „Zajdel” ustępuje tylko Nike, a stawiany jest na równi z Literacką Nagrodą Europy Środkowej Angelus, Nagrodą Fundacji im. Kościelskich, Paszportem „Polityki” czy Książką Roku „Magazynu Literackiego Książki”. Nie jest to już zatem tak głębokie getto, jak chcieliby niektórzy, a Nagroda Fandomu Polskiego nie jest istotna wyłącznie dla fantastów, ale zostaje zauważana również poza ścisłym środowiskiem.

Łukasz Szatkowski

Kierownik Publicystyki, Największy Złośliwiec Wśród Recenzentów Qfantu, ateista, student bibliotekoznawstwa na UMK, org Toruńskich Dni Fantastyki, członek PTTK, abstynent. Entuzjasta samotnych górskich wycieczek i planszowania w dobrym towarzystwie. Rzadko widywany bez książki pod ręką.

9


publicystyka

Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy

Część szósta: O propriocepcji Propriocepcja, czyli czucie głębokie, najprościej da się opisać jako czucie ułożenia własnego ciała. Mimo że to jeden z najważniejszych dla organizmu zmysłów, jest mało znany, głównie dlatego, że jego działanie jest rejestrowane świadomie tylko w niewielkim stopniu. To zmysł ściśle powiązany ze zmysłem równowagi, do tego stopnia, że równowagę czasem wlicza się do czucia proprioceptywnego. Czucie głębokie dzieli się na czucie mięśniowe, pochodzące z receptorów w mięśniach i ścięgnach, czucie kinestetyczne, czyli odczuwanie położenia części ciała, ich ruchu oraz ciężaru, oporu i siły przeciwstawiającej się ruchom. Jak już wspomniałam, fizjologicznie najsilniej powiązane jest z równowagą, natomiast anatomicznie – z dotykiem. To powiązanie ze zmysłem dotyku rozpoczyna się już na poziomie receptorów, które to czucie głębokie dzieli częściowo z dotykiem aż po centralny układ nerwowy, gdzie sygnały przetwarzane są w tym samym ośrodku czuciowym. Receptorów czucia głębokiego jest jeszcze więcej niż receptorów dotyku. Biorąc pod uwagę, że muszą zebrać bardzo dużo różnych informacji, nie jest to takie dziwne. Praktycznie wszystkie receptory zmysłu dotyku znajdują zastosowanie w propriocepcji. Jednak najważniejszym typem receptora czucia głębokiego zlokalizowanego w skórze są ciałka Ruffiego. Receptory te, mające kształt podłużnych kapsułek, są położone w tkance podskórnej i należą do kategorii wolno adaptujących. Reagują głównie na rozciąganie skóry. Zlokalizowane w dużych ilościach w skórze w okolicach stawów, są w stanie zarejestrować zmianę położenia kończyny z dokładnością do dwóch stopni kątowych. Odpowiadają też za rejestrowanie stałego oporu, co umożliwia np. ocenę siły chwytu. Jako że inne receptory dotyku omówiłam w artykule dotyczącym zmysłu dotyku, przejdę teraz do bardziej swoistych dla propriocepcji receptorów. Są to wrzecionka nerwowo-mięśniowe i narządy ścięgnowe Golgiego. Wrzecionka nerwowo-mięśniowe zlokalizowane są w mięśniach, szczególnie dużo jest ich w mięśniach dłoni, stóp i karku, co pozwala organizmowi na bardzo precyzyjne kontrolowanie drobnych ruchów. O znaczeniu wrzecionek zlokalizowanych w mięśniach karku dla korygowania pozycji ciała przy zmianie położenia głowy pisałam już w artykule dotyczącym równowagi. Receptory te zlokalizowane są w brzuścach mięśniowych każdego mięśnia poprzecznie prążkowanego. Zbudowane są z 2-10 cienkich komórek mięśniowych o specyficznej budowie, zwanych miocytami interfuzalnymi. Dzieli się je na dwa rodzaje: miocyty z woreczkiem jąder i miocyty z łańcuszkiem jąder. Każde wrzecionko unerwione jest dwoma włóknami nerwowymi – jednym w środku, należącym do grupy IA,

10

tworzącym zakończenie pierścieniowo-spiralne (to od tej struktury wzięła się nazwa miocytów), drugie włókno znajduje się odśrodkowo i w zależności od typu miocytu może należeć do czterech rodzajów i łączyć się z wrzecionkiem na dwa różne sposoby. Całość tworzy skomplikowany mechanizm, reagujący na rozciąganie. Wrzecionka cechują się bardzo niskim progiem pobudliwości – reagują już na rozciągnięcie mięśnia wywołane obciążeniem o wartości 1-2 gramy. Są receptorami typu tonicznego, czyli póki działa bodziec, będą generować sygnał. Jeśli mięsień zostanie silnej rozciągnięty, ilość wygenerowanych impulsów wzrośnie, jeśli jednak wzrośnie tylko obciążenie, a długość mięśnia się nie zmieni, to częstotliwość sygnału pozostanie taka sama, za to popłynie z większej ilości wrzecionek. Tak skomplikowany mechanizm jak wrzeciono nerwowo-mięśniowe nie wyewoluował jedynie w celu przekazywania informacji o rozciągnięciu mięśnia do centralnego układu nerwowego. Stanowi też pierwszą linię obrony przed jego uszkodzeniem wywołanym nadmiernym rozciągnięciem. To na sygnałach w nich wygenerowanych opierają się rdzeniowe odruchy bezwarunkowe, chroniące mięśnie przed zerwaniem. Z drugiej strony, nadmierne pobudzenie tego układu może wywołać tężenie mięśni w skurczu, czemu zapobiegają komórki Renshawa, zlokalizowane w rdzeniu kręgowym. Ich zadaniem jest zwrotnie hamować impuls płynący do motoneuronów. Dynamiczna równowaga między obydwoma układami pozwala mięśniom pracować bez ryzyka nadmiernego skurczu albo rozciągnięcia. Narządy ścięgnowe Golgiego w odróżnieniu od wrzecionek nerwowo-mięśniowych nie reagują na stałe obciążenie mięśnia oraz jego rozciąganie, ich pobudzenie generowane jest dopiero podczas skurczu mięśnia. Są około 100 razy mniej wrażliwe od wrzecionek nerwowo-mięśniowych. Głównym elementem narządów ścięgnowych są włókna kolagenu, które połączone są z włóknami czuciowymi typu Ib. Zlokalizowane są w ścięgnach blisko ich przyczepu do mięśnia w ten sposób, że jeden koniec znajduje się tuż za włóknem mięśniowym, a drugi łączy ze ścięgnem właściwym. Depolaryzacja neuronu jest generowana przez mechaniczne odkształcenie błony komórkowej. Narządy ścięgnowe szczególnie wrażliwe są na gwałtowne szarpanie, co jest o tyle ważne, że ich zadaniem, poza przekazywaniem informacji do centralnego układu nerwowego o zmianie położenia kończyny, jest też ochrona przed oderwaniem się mięśnia od miejsca jego przyczepu. Stąd biorą udział w bezwarunkowym odruchu scyzoryka, występującym w spastyczności. Sygnał z nich pobudza neurony wstawkowe i powoduje rozkurcz mięśnia. Obok skóry, mięśni i ścięgien, ważne źródło informacji czucia głębokiego dla organizmu stanowią torebki stawowe.

Ewa Szumowicz


Publicystyka Są one silnie unerwione. Występują w nich cztery rodzaje receptorów propioceptywnych, jako żywo przypominających te, które występują w skórze i pełnią funkcje receptorów dotyku. Receptory te, tak jak te dotykowe, dzielimy na szybko i wolno adaptujące. Wolno adaptujące, przypominające ciałka Ruffiego, pobudzane są podczas różnego stopnia zgięcia kończyny w stawie, jednak szczyt ich aktywności przypada na maksymalne zgięcie i rozprostowanie stawu. Sam ruch w stawie przekazywany jest przez szybko adaptujące receptory przypominające ciałka Paciniego. Oprócz nich, w więzadłach przyczepionych do torebki stawowej zlokalizowane są receptory podobne zarówno budową, jak i mechanizmem działania do narządów ścięgnowych Golgiego. Czwartym receptorem są wolne zakończenia nerwowe. Informacje z receptorów czucia głębokiego przekazywane są głównie we włóknach mielinowych nerwów obwodowych. Oznacza to dużą prędkość przesyłania sygnału oraz krótki czas refrakcji nerwu, a w konsekwencji − dużą precyzję odbieranego czucia. Te sygnały, które stanowią czucie propioceptywne (a nie są składową odruchów rdzeniowych) omijają istotę szarą rdzenia kręgowego i wchodzą w obręb sznurów tylnych rdzenia. Dalsza droga sygnału jest taka sama jak czucia precyzyjnego dotyku, którą opisałam w poprzednim artykule. Sygnał przetwarzają jądra czuciowe wzgórza – tam następuje integracja informacji płynących z receptorów. Ostatnim etapem obróbki sygnału jest kora somatosensoryczna zlokalizowana w obrębie płata ciemieniowego. I jest to ten sam obszar kory mózgowej, który odpowiada za odczuwanie dotyku. Reprezentacja obszarów ciała w przypadku dotyku i propriocepcji jest praktycznie taka sama, leżą równolegle do siebie, z tym, że w uproszczeniu, czucie dotyku jest niejako wewnątrz, a reprezentacje czucia głębokiego położone są bardziej zewnętrznie. Czucie głębokie jest zmysłem bardzo mało znanym. Można powiedzieć, że niedocenianym. A szkoda, bo jest to zmysł bardzo ważny, wbrew pozorom ważniejszy od wzroku czy słuchu. Osoba pozbawiona całkowicie zdolności widzenia czy słyszenia jest, owszem, kaleka, ale nadal zdolna do życia. Całkowite odebranie człowiekowi czucia głębokiego oznacza praktycznie pozbawianie go zdolności do wykonania jakiegokolwiek świadomego ruchu.

To właśnie dzięki propiocepcji jesteśmy świadomi własnego ciała, wiemy, co robi nasza ręka czy noga. Pisząc odruchowo tekst, bez patrzenia na klawiaturę, albo prowadząc samochód świadomie korzystamy ze zmysłu czucia głębokiego. I to właśnie zmysł czucia głębokiego (a nie równowagi) jest badany, kiedy policjant każe pijanej osobie z zamkniętymi oczami dotknąć czubka własnego nosa. Co, jako że propriocepcja jest zmysłem bardzo złożonym, więc wrażliwym na przykład na zatrucie alkoholem, jest testem autentycznie skutecznym. Kto nie wierzy, niech spróbuje.

Ewa Szumowicz

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

11


opowiadania

Norbert Góra Wyrok śmierci z innego wymiaru Ilustracja: Tomasz Bełzowski Ludzie mają w zwyczaju z całego serca wierzyć w fikcję, żeby móc ignorować prawdę, której nie potrafią zaakceptować Libba Bray, Studnia wieczności Poranek siedemnastego lipca zupełnie nie zapowiadał tych koszmarnych wydarzeń. Delikatny wschód słońca o barwie czystego, pomarańczowego szaleństwa rozlewał się po niebie niczym mleko. Świt zdążył rozprawić się z umierającą w ciszy nocą. Pastor Bill Forewell otworzył oczy, ukłuty wiązką światła promieniującego od wschodzącego słońca. Podparł się na łóżku łokciami i spojrzał na pozbawione żaluzji okno. Gigantyczna kula prezentowała na horyzoncie swoje uroki. Zachęcała do podniesienia się z posłań i po raz kolejny zmierzenia z codziennymi obowiązkami. Na to nie mógł narzekać. Jego życie wypełniała ustabilizowana rutyna. Od piętnastu lat pełnił funkcję pastora jedynego kościoła protestanckiego w niewielkim hrabstwie Ness w stanie Minnesota, liczącego zaledwie sześćdziesięciu mieszkańców. Większość wyznawców tutejszego sanktuarium Boga przekraczała pięćdziesiąt lat i byli to ludzie żarliwie wierzący i nieomijający Chrystusa w swoim codziennym życiu. Obserwując majestatyczne wspinanie się na szczyt nieba słonecznej kuli, z każdą chwilą coraz bardziej żółciejącej, zastanawiał się nad dzisiejszym kazaniem i filozofią człowieczej egzystencji według boskiego planu stworzenia. Kim byśmy byli bez tego Słońca nad nami, które dziełem jest Jego Jedynego? Zamknięci w kopule ciemności jak bohaterowie podziemi z powieści „Wehikuł czasu” Herberta George’a Wellsa – Morlokowie? Radujmy się ze słońca, które Pan nasz stworzył w majestacie swojej chwały – te słowa układały mu się w głowie na poczekaniu. Wykaraskał się pokracznie z łóżka i wolnym, spokojnym krokiem udał do łazienki. Pilnie przestrzegał rytuału porannej toalety. Wykąpany, ogolony i ubrany w tradycyjny, czarny garnitur z koloratką, w której odprawiał msze, spojrzał w lustro. Krótkie, siwe włosy, jeszcze momentami kruczoczarne. Pogodne, brązowe oczy, szerokie usta. Okrągła, pyzata twarz pozbawiona jakichkolwiek bruzd. Pastor Forewell nie był już młodzieńcem. Miał czterdzieści siedem lat. W wieku trzydziestu dwóch lat wyjechał z New Jersey do Ness w stanie Minnesota, żeby objąć funkcję pastora. Ciężko pracował, aby zyskać szacunek, gdyż mieszkańcy Ness byli zbyt pozytywnie nastawieni względem tragicznie

12

zmarłego poprzednika. Bill Forewell nie wiedział wiele o osobie zajmującej to stanowisko przed nim. Dowiedział się jedynie od miejscowego biskupa, że Douglas Pellack – poprzedni pastor – zginął w wypadku samochodowym. Tamtego grudniowego wieczora wracał od swojej rodziny, mieszkającej niedaleko. W pewnym momencie stracił kontrolę nad samochodem i uderzył w słup elektryczny z tak wielką siłą, że jedynie Superman byłby w stanie wyjść z tego wypadku bez szwanku. Mieszkańcy Ness opłakiwali go długo i mocno, nie mogąc otrząsnąć się po stracie człowieka „do rany przyłóż”. Był osobowością wielkich rozmiarów, nad wyraz charyzmatyczną. Wiele osób uważało, że z powodzeniem mógłby zajmować się nawet polityką, albowiem na mszach nikt nie śmiał kaszlnąć, gdy Pellack rozprawiał o sensie życia. Niestety… Stanął przed Bramą świętego Piotra miesiąc po swoich czterdziestych siódmych urodzinach. Na myśl o tej liczbie pastorem wstrząsnął dreszcz. Nie był młody – to fakt – ale wciąż stać go było na wiele. Nie bał się podejmować ryzyka i choć ostatnimi czasy miał niewielkie problemy zdrowotne, krzewił wiarę w Boga tak mocno, jak tylko potrafił. Siedemnasty lipca rozpoczął się na dobre. Pastor, już ubrany i przyszykowany, opuścił swoją oazę przy parafii. W pewnym momencie bezkres błękitnego nieba, tulącego złociste słońce, został okryty czarnym, duszącym smogiem. Woń spalenizny huknęła w pastora z siłą rozpędzonego pociągu. Poczuł niesmak w ustach. Gdzieś się pali! Ktoś zaprószył ogień! Podążał za rosnącym w miarę upływu minut dymem. Nieopodal parafii znajdowała się nieduża szopa na narzędzia, gdzie pastor trzymał kilka obrazów oprawionych drewnem oraz podstawowe narzędzia. Teraz to nie miało znaczenia – szopa płonęła żywym ogniem. Wokół wirowały syczące języki płomieni. Piekielne oblicze ognia zniechęcało Forewella do podjęcia jakichkolwiek działań, ale obrazy wewnątrz szopy były zbyt cenne, żeby dać im po prostu spłonąć. Jeden krok bliżej. Duszność narasta. Ogień zaczyna upodabniać się do wysokiego, barczystego mężczyzny, mogącego jednym ciosem powalić pastora na ziemię. Drugi krok. Płomień to już nie istota ludzka. To dzikie, oszalałe z buchającego gorąca zwierzę, gotowe wyeliminować każdego, kto będzie chciał ugasić owe podniecenie. Trzeci krok. Zwierzę? Uleciało w powietrze z dymem. Teraz płomień przypomina kilkumetrowego smoka, który ogonem może zniszczyć wszystko, co stanie mu na drodze. Forewell chwycił za pierwszy lepszy obraz stojący w pobliżu. Ciężki, ale nie na tyle, żeby po prostu się poddać. Przecież nie tego uczył się w seminarium.

Norbert góra


opowiadania Walka o obraz mogła być symbolem walki dobra ze złem. Dobro musi zwyciężyć! Musi! Do jego uszu doszedł niepokojący dźwięk. Drewno zajęte ogniem zaczęło strzykać. Trzask! Cały dach szopy był w centrum ognistego tańca piekielnie gorących języków, syczących agresywnie w stronę pastora. – Chryste Wszechmogący – wymamrotał bezsilnie i zamknął oczy. Przed nimi widział już tylko Jego. Siwobrodego mężczyznę. Był dokładnie taki, jak Go sobie wyobrażał. Dobrotliwy uśmiech. Spokojne, błękitne oczy, a wewnątrz nich cichy, morski przypływ. Nieokreślonym gestem zapraszał do siebie, do Królestwa Niebieskiego. Upływały sekundy, ale Bill miał wrażenie, iż minęło co najmniej kilka godzin. Już po nim. Już po nim! Pan Bóg wita go w niebie – za bezwzględne oddanie się swojemu powołaniu. Jego misja tutaj, na Ziemi się skończyła. Nagle poczuł, że jakaś siła wypycha go z płonącego pomieszczenia. Otworzył natychmiastowo oczy i ujrzał przed sobą piorun kulisty, a potem niezidentyfikowanych rozmiarów mężczyznę. Kilka sekund później drewniana belka nośna runęła, odcinając swoje ręce od dachu, który winna podtrzymywać jeszcze przez długie lata. Metr, może dwa przed oczyma Forewella szopa zamieniła się w spalony stos drewna, przetrawionego do bólu przez płomienne języki ognia. Gdyby ten żywioł był człowiekiem, napawałbym się drewnem niczym lew świeżo upolowaną antylopą. W przypływie dzikiej ekstazy szarpałby mięso z radością i żądzą, dając upust swoim emocjom. Pastor przetarł oczy ze zdumienia, leżąc na piaskowej drodze nieopodal oazy, tuż przy spalonej szopie. Kręciło mu się w głowie, ale mimo to zdołał powstać z ziemi i rozejrzeć się wokół. Mądre, brązowe oczy Forewella dojrzały wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę stojącego naprzeciw. Miał krótkie, siwe włosy oraz podłużną, spokojną twarz. Zero zmarszczek, bruzd, cera delikatna, jednak spojrzenie jego chłodnych, błękitnych oczu mroziło krew w żyłach. Nieznajomy wyglądał, jakby miał problem ze wzrokiem, ale to mogło być tylko przypuszczenie. Jego tęczówki – aż nadto błękitne – wyglądały wręcz nieludzko. Były prawie mętne, jednakże przeszywający pastora na wskroś wzrok mężczyzny był wyraźny. Bill zwrócił uwagę na ubiór nieznajomego. Szary kombinezon o bliżej nieokreślonym materiale – zdecydowanie lżejszy od tych, które nosili kosmonauci na Księżycu. Białe, lateksowe buty. – Ki-kim pan jest? – zdołał wyjąkać pastor, patrząc podejrzliwie na nieznajomego. – To ci nie będzie do niczego potrzebne. Teraz jeszcze jest za wcześnie, aby o tym rozmawiać, pastorze – odparł zdecydowanie mężczyzna. Głos. Brzmiał tak… automatycznie. Tak… obco. Czyżby ten nieznajomy w rzeczywistości nie był człowiekiem? Czy to robot?! Pastor nie wytrzymał ciekawości. Podbiegł do tajemniczego mężczyzny i dotknął jego twarzy. Czuł wyraźnie skórę. Ten nieobliczalny gest Forewella najwidoczniej rozgniewał nieznajomego, gdyż odsunął się od pastora na bezpieczny dystans.

Wyrok śmierci z innego wymiaru

– Mam niewiele czasu. Zapamiętaj moje słowa. Spotkamy się dokładnie za pięć dni, dwudziestego drugiego lipca. Datę następnego i przedostatniego spotkania wyznaczę właśnie wtedy. Nie próbuj za wcześnie dochodzić, kim jestem i po co przybywam. Nie dowiesz się tego, nawet jeśli bardzo byś chciał – stwierdził bezuczuciowo, jakby recytował z pamięci fragment przemówienia. Tak niepostrzeżenie jak przybył, odwrócił się plecami do pastora i po postawieniu kilku kroków na piaszczystej drodze, rozpłynął się w powietrzu. Forewell przetarł oczy ze zdumienia. To nie mogło być złudzenie. Ten dotyk. Ta twarz. Ten głos. To nazbyt realne, aby mogło być fikcją. Jakim cudem ów nieznajomy odszedł? Zniknął? Jak duch? To już brzmiało nierealnie. Co się z tobą dzieje, pastorze Forewell? – zapytał sam siebie, poklepując się po policzkach i mrugając oczyma na znak niedowierzania. Szok po spotkaniu z nieznajomym był tak silny, że Bill zmuszony był odwołać kilka następnych mszy i resztę dnia spędził w oazie, zastanawiając się nad możliwymi przyczynami wizyty przybysza. Mało jadł, jeszcze mniej pił, przez co schudł i podupadł na zdrowiu. Dwudziestego pierwszego lipca, na dzień przed planowaną wizytą tajemniczego mężczyzny, całkowicie zapomniał o wydarzeniu, którego był świadkiem. Wieczorem zasnął i nie śnił. Rano dwudziestego drugiego lipca wstał wypoczęty i chętny do życia. Z entuzjazmem podszedł do porannej toalety i golenia, ubrał się jak zwykle i udał do kościoła z zamiarem odprawienia mszy. Uśmiechnięty jak nigdy dotąd opuścił teren parafii. Poczuł nieokiełznaną chęć spaceru do pobliskiego parku pełnego oleandrów i niedużych baobabów. Ich zielone korony powiewały majestatycznie, smagane siłą letniego, ciepłego wietrzyku. Leśna aura wprawiała pastora w bardzo pozytywny nastrój. Zupełnie zapomniał, że przechodząc przez drogę, trzeba być czujnym. Przez Ness przejeżdżają, od czasu do czasu, ciężarówki wiozące artykuły elektroniczne i spożywcze. Dwa lata temu, w październiku, zmarł w tym miejscu poczciwy sześćdziesięciolatek, dobry znajomy pastora Forewella, Timothy Wellsman. Uderzyła w niego ciężarówka z siłą tak wielką, że mężczyzna przeleciał kilka metrów i na oczach ludzi przebił swoim ciałem mur starej kamienicy. Służba medyczna okazała się bezradna – obrażenia na tak szeroką skalę oznaczały rzecz oczywistą. Śmierć. Pastor jednak zapomniał o tej tragedii i zatrzymał się na środku drogi, gdy do jego uszu dobiegł znajomy dźwięk − głośny klakson ciężarówki, pędzącej ku niemu z zawrotną prędkością. Był niczym monsunowe krople deszczu, rozbijające się o blaszane struktury hali produkcyjnej. Jak wyginająca się w różne strony długa, ręczna piła do cięcia drewna. Przeraźliwy jazgot diabła, zapowiadający najgorsze wydarzenia w życiu człowieka. Bill patrzył na nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę i zdał sobie sprawę, że nie może się ruszyć. Jego nogi odmawiały posłuszeństwa. Kilka minut. Masywny pojazd z gigantycznym silnikiem wydychającym spaliny przypieczętuje akt jego zgonu.

13


opowiadania

14

Norbert g贸ra


opowiadania Coraz bliżej, coraz bliżej. Już nieomalże czuł na swojej skórze tą rozgrzaną od temperatury silnika stal. Znikąd pomocy. Boże Przenajświętszy! Poczuł, jak potężna siła ciągnie go do tyłu i przytrzymuje na krawężniku, w bezpiecznej odległości od pędzącego mechanicznego tarana. Z otwartymi ustami, przepełnionymi nieopisanym strachem, Forewell obejrzał się w bok. – Chryste Panie! – wykrzyknął przerażony, widząc znajomą postać. To był ten sam mężczyzna, który uratował mu życie siedemnastego lipca. Identyczne, chłodne spojrzenie błękitnych oczu. Ta sama twarz. Pastor wzdrygnął się na widok nieznajomego. Na śmierć zapomniał o jego słowach. W głowie błyskały mu niczym pioruny fragmenty pojedynczych wspomnień sprzed pięciu dni. Zapamiętaj moje słowa. Spotkamy się dwudziestego drugiego lipca. Pastorem wstrząsnął zimny dreszcz. Skąd ten człowiek wiedział, że spotkają się za pięć dni? Skąd wiedział, że akurat dwudziestego drugiego lipca po porannej mszy będzie przechodził po drodze, gdzie o mało nie dojdzie do tragedii? Dlaczego dwukrotnie uratował mu życie? Czyżby wiedział, co się stanie? W głowie Billa kotłował się szereg pytań, których z każdą minutą przybywało, a odpowiedzi na żadne z nich nie było. – Pan wiedział, co się stanie… pan to wiedział. Uratował mnie przed wypadkiem już drugi raz – mówił pastor niespokojnie. Instynktownie mrużył oczy, drżąc przy każdym mrugnięciu, jak gdyby stał przed kostuchą o pustych oczodołach, ze zgniłymi zębami. Mężczyzna patrzył na niego podejrzliwie i stał w milczeniu. Jego zachowanie wzbudziło w Forewellu falę gniewu, bo przetrzymywał go w niepewności co do swojego pochodzenia i celu spotkania. Po dłuższej chwili ciszy nieznajomy otworzył usta. – Nazywam się Arn. – Jest pan Holendrem? – zapytał pastor. – Nie. Jestem mieszkańcem Wspólnoty Oxyna. Pastor otworzył oczy zdziwiony i podrapał się po łysiejącej głowie. Wspólnota Oxyna. Oxyna. Co to za dziwaczna nazwa? – To, co powiem, na pewno wyda ci się bardzo podejrzane. Nie pochodzę z tego świata. – Nie rozumiem. Jak nie z tego świata? – Dla ciebie to może być nie do zaakceptowania, trudne. Dla mnie jest bardzo proste. Rozumiem też, że ze względu na swoją profesję starasz się wszystko rozumować przez pryzmat boskiej interwencji, nauk instytucji religijnych. Wszechświat, który obaj znamy, ma nieskończenie wiele wymiarów. W twoim świecie naukowcy nie zdołali odkryć możliwości poruszania się między wymiarami. W moim udało się to poprzez połączenie w stanie próżni dwóch pierwiastków chemicznych, których opisu ci oszczędzę, gdyż i tak nie zrozumiesz możliwości, jakie zaprezentowała przed naszym światem technologia. Przybywam z innego wymiaru – opowiadał najprościej jak tylko mógł Arn. Bill Forewell niewiele z tego rozumiał. Był tylko przeciętnym księdzem małej parafii. Nie interesował się tematyką podróży międzywymiarowych i osiągnięć technologii chemicznej. Wierzył, że sporo wyborów, jakich

Wyrok śmierci z innego wymiaru

dokonał podczas swojego życia, to boskie zamierzenia, kierujące go na określone drogi. Arn zerknął na Forewella. Spojrzenie błękitnych oczu ani na minutę nie zrobiło się cieplejsze. – Wtedy, kiedy zniknąłeś. Jak to zrobiłeś? – zapytał po chwili ciszy pastor. – Posiadam zdolności przenikania między warstwami światów z prędkością światła w taki sposób, aby nie zostać zauważonym przez nikogo ze świata, do którego podróżuje. Forewell przełknął ślinę. Co ten człowiek bredzi? – Opowiedz mi coś o świecie, z którego pochodzisz. – Ziemia… Moja Ziemia jest podzielona na trzy ogromne wyspy i każda z nich to siedziba odrębnej wspólnoty. Ja mieszkam we Wspólnocie Oxyna. Bogaty w żyzne gleby, wyjątkowo uprzemysłowiony i zurbanizowany teren. Znajdują się tam cztery potężne metropolie naszego świata – Agitrax, Thres, Migalion i Turexiz. Rejon wyposażony w surowce, najnowsze technologie i instytuty rozwoju naukowego. Pastor zerkał na przybysza ze zdziwieniem. Nie był w stanie wyobrazić sobie cywilizacji tak zaawansowanej, tak potężnej, aby swobodnie podróżować między wymiarami. Forewella interesowała jeszcze jedna kwestia. Musiał być jakiś cel, w którym Arn tutaj przybył. Inaczej taka podróż nie miałaby sensu. – Mógłbyś mi zdradzić, dlaczego tutaj przybyłeś? – Powód moich wizyt podam przy ostatnim spotkaniu, bo zostało mi już niewiele czasu. Mam nadzieję, że będziesz przygotowany na jutro i nie oddalisz się od Ness gdzieś daleko – odrzekł ponurym głosem Arn. Forewell poczuł dreszcz niepokoju. Tak jak stał przed pastorem, tak zniknął na jego oczach. Arn – przybysz z innego wymiaru. Mieszkaniec Wspólnoty Oxyna. Chociaż dwukrotnie uratował mu życie, Bill miał przeczucie, że wydarzy się jutro coś złego. Niewiele myśląc, wbiegł do swojej oazy i z szafy wyjął dużą torbę podróżniczą. Zapakował doń najpotrzebniejsze rzeczy. Ubrania do zmiany, kilka opakowań ciasteczek Twinkies i duży termos z herbatą. Pakował się pospiesznie. Nie miał żadnej pewności, czy Arn nie pojawi tu za chwilę i nie rozszarpie go żywcem od razu. Chociaż minuty upływały, czuł narastające zagrożenie. Torba była już pełna. Chwycił ją i biegiem udał się do swojego starego, brązowego mercedesa, którym podróżował od czasu do czasu. Rocznik 1981. Tyle razy wspomagał go w trudnych chwilach podróży, ale nigdy nie zawiódł. Niczym prawdziwy kompan, zawsze razem. Czy to lato, czy to zima i chłód, we dwóch raźniej. Trzeba uciekać. Nie ma wyjścia. Arn może pojawić się w każdej chwili, a jego zamiary nie były znane. Dodatkowo, chłodne spojrzenie błękitnych oczu napawało grozą. Pastor wyjechał mercedesem z terenu swojej oazy i wjechał na drogę międzystanową siedemdziesiąt trzy. Stamtąd skieruje się na drogę sześćdziesiąt pięć, prosto do Minneapolis, gdzie będzie mógł odpocząć i przemyśleć, co ma robić dalej. Teraz jednak najważniejsze było, aby stąd zniknąć. Drogę międzystanową siedemdziesiąt trzy oświetlały jasne promyki słońca, działające kojąco w symbiozie

15


opowiadania z bezkresem nieba nieskalanego żadną, nawet najmniejszą chmurką. Wokół bujna roślinność, niczym muzyka relaksująca dla uszu, koordynowała tempo pokonywanej trasy z Ness do Minneapolis. Cisza. Kojąca cisza. Spokój. Forewell odetchnął i kilka razy zmrużył powieki. Być może koszmar już się zakończył. Bezkres betonowej trasy działał wyjątkowo uspokajająco. Nie myślał już o Arnie. Wtem coś z niesamowitym hukiem uderzyło w stary mercedes Billa. Siła zderzenia była tak wielka, iż samochód kilkakrotnie obrócił się i zatrzymał dopiero na przydrożnej stalowej barierce. Zszokowany Forewell ciężko oddychał i zastanawiał się, co mogło w niego uderzyć, jeśli nie widział nigdzie żadnego pojazdu czy przedmiotu. Dopiero po upływie kilku chwil zdał sobie sprawę z tego, iż ktoś zagląda w okno od strony pasażera. To był Arn. Bez wątpienia. Patrzył na niego z demonicznym uśmiechem. Obojętność zapisana w oczach przybysza z innego wymiaru uleciała niczym dym na wietrze. – Mówiłem, żebyś nie opuszczał swojego terenu – odrzekł Arn ze złością w głosie. Uciekaj! Instynkt Billa zadziałał błyskawicznie. Otworzył pospiesznie drzwi od strony kierowcy. Zdołały się osunąć na tyle szeroko, żeby pastor mógł opuścić pojazd. Gdy Arn zaczął okrążać auto, Bill chwycił za barierki odgradzające dzikie tereny od często uczęszczanej trasy, i z największym trudem przez nie przeskoczył. Już dzieliła go pewna odległość od szaleńca. Niebieskooki mężczyzna patrzył z góry na to, co dzieje się z pastorem. Musiał mieć czas na przemyślenie swoich decyzji. Bogu dzięki! Ten fragment drogi międzystanowej siedemdziesiąt trzy był otoczony parkiem Floodwood. Istniał cień szansy, że zdoła tam zgubić psychopatę z innego wymiaru. Po kilku minutach toczenia się po ciemnej, błotnistej ziemi niczym beczka z piwem, runął wprost do niewielkiego, płytkiego jeziorka. Pastor – niezdarnie poruszając się w wodzie – odwracał co jakiś czas głowę w stronę barierki, przy której Arn wciąż stał. Mężczyzna w końcu chwycił za nią i zwinnym ruchem przeskoczył. Ostrożnie, ale szybko schodził w dół. Był dobrze zbudowany i wysportowany. Szanse przetrwania w Floodwood malały z każdą upływającą chwilą. Pastor, bezradnie miotając się, wyszedł z trudem na brzeg jeziorka. Wycisnął ubranie z wody i spojrzał przed siebie. Z głębi parku doszły go piski i odgłosy śmiechów. Ludzie! Ktoś go na pewno usłyszy, zobaczy! Wtedy Arn będzie narażony na świadków, a tego by sobie nie życzył. Forewell zaczął biec w głąb parku, co jakiś czas zerkając, czy mężczyzna nie podąża jego śladem. Arna nie było. Rozpłynął się w powietrzu. Sukces, pomyślał Forewell. Biegł wzdłuż sosen, wierzb płaczących i świerków – dumnych i majestatycznych drzew. Cuda natury w obliczu zagrożenia zawsze stawały się elementem wytchnienia, odrobiny zadumy nad pięknem tego świata. Podziwiając przyrodę, dobiegł w końcu do wyjścia z parku. Na parkingu, tuż przy ogromnej, zardzewiałej bramie mosiężnej, stał piękny, perłowo-czarny motocykl. Bill podszedł bliżej dwuśladu. Bóg jednak istnieje.

16

W stacyjce były kluczyki. Ktoś zapewne był blisko i tylko na chwilę pozostawił motor bez opieki. Czasami – Boże, zlituj się nad nim! – nawet pastor musi kraść. Przepraszam, Chryste, za to, co robię, ale to tylko i wyłącznie po to, abym przetrwał – powiedział do siebie, składając ręce jak do modlitwy. Odpalił stacyjkę i usłyszał miły dla ucha, równy stukot silnika. Odepchnąwszy się nogami, ustawił dwuślad w pozycji dogodnej do startu i nacisnął czarną manetkę gazu. Motocykl wystartował do przodu jak gorącokrwisty mustang, gotów walczyć o wszystko w wyścigu na śmierć i życie. Trzeba dalej podróżować drogą międzystanową do zjazdu na sześćdziesiątkę piątkę. Potem już prosto do Minneapolis. Arn śledził go, chociaż Forewell nie miał o tym bladego pojęcia. Pozostawał pod ukryciem kombinezonu niewidzialności. Pastor nie mógł wiedzieć, iż w świecie Arna wyznaczyli za jego głowę potężną sumę tamtejszej waluty – deosów. Mężczyźnie nie była do niczego potrzebna informacja, w jakim celu był im niezbędny zwykły, amerykański pastor. Musiał go dopaść za wszelką cenę. Ustawił swój podręczny projektor piorunów kulistych na funkcję neutralizowania pojazdów mechanicznych. Gdy Bill rozpędzał się, nagle poczuł, że silnik zaczyna zgrzytać. To był zły znak. Po krótkiej chwili usłyszał głośny trzask. Motocykl gwałtownie zmniejszył prędkość, a później stanął. Projektor piorunów kulistych spisał się znakomicie. Przekręcając ręką w dół, wzdłuż kombinezonu, Arn dezaktywował jego działanie. Ubiór przybysza natychmiastowo stał się perłowy. Mężczyzna przystąpił do dzieła. Musiał schwytać pastora. Wspólnota Oxyna wiele oczekiwała od niego i nie mógł jej zawieść. Wyszedł z ukrycia, ale Forewell nie zauważył go. Był zbyt zajęty bezskutecznymi próbami ponownego odpalenia motocykla. – Boże… nie…. nie… nie – jęczał pod nosem pastor, próbując raz za razem odpalić silnik stalowego rumaka. Arn mógł bezproblemowo pozbyć się pastora, za którego tak wiele deosów byli w stanie zapłacić członkowie Zespołu Badaczy Podróży Międzywymiarowych we Wspól-nocie Oxyna. Zbliżając się z każdym krokiem w stronę Forewella, miał w głowie urywki prywatnej rozmowy z dyrektorem Zespołu. Łysy mężczyzna o groźnych, brązowych oczach. Korpulentny, niewysoki. Ubrany elegancko, aczkolwiek nazbyt formalnie. Jego zapał i wkład w pracę Zespołu był nieoceniony. Angażował się ze wszystkich sił w działalność Wspólnoty Oxyna. Ten człowiek może zmienić całkowicie strukturę między wymiarem naszym, a ich. Naukowcy wciąż zastanawiają się nad powodem tej zmiany, ale według wstępnych analiz, struktura DNA pastora Billa Forewella w jakiś jeszcze nieznany nam sposób dezaktywuje działanie naszego Anihilatora Przestrzeni Międzywymiarowej. Musisz go dopaść, Arn. Dopaść i przywlec do naszego wymiaru, gdzie naukowcy przeprowadzą serię badań, a potem zlikwidują to, co przeszkadza w działaniu naszego Anihilatora.

Norbert góra


opowiadania Dlaczego? Po co? Co ten pastor ma w sobie niezwykłego, żeby niesamowicie potężna maszyna – Anihilator Przestrzeni Międzywymiarowej – nieustannie się psuła? Może to efekt niedopracowania ze strony naukowców? Takie myśli często zawracały mu głowę, ale, na litość boską, Wspólnota Oxyna nie mogła się mylić. Naukowcy pracujący dla niej byli zbyt inteligentni i dokładni, aby winą za tak monstrualne niedopatrzenia względem Anihilatora obarczyć siebie. Im bliżej Forewella był, tym bardziej zastanawiał się nad swoim podejściem do sprawy wyeliminowania go. Ogarniała go coraz większa niepewność. Mógłbym tego człowieka zabić jednym ciosem. Inaczej już wtedy by mnie powalił swoją energią wewnętrzną. To przeciętniak. On nie ma żadnej mocy, myślał coraz intensywniej. Mimo tego nieubłaganie zmniejszał granicę między nimi. Pastor w końcu zauważył obecność Arna. Nerwowo kopał rozrusznik motocykla. Za każdym razem bez żadnej reakcji. Gdy stanął o krok od Forewella, poczuł delikatny dreszcz prądu, rozchodzący się po ciele. Projektor piorunów kulistych. Awaria! Nieduże, błyszczące urządzenie, przypominające wielofunkcyjny pilot do telewizora zaczęło szwankować. Naładowane bardzo niebezpieczną dawką prądu co chwila się rozstrajało. Siła elektryczna przepływająca przez urządzenie dała o sobie znać. W kierunku silnika wystrzelił piorun kulisty. Pastor siedzący na motocyklu – pod wpływem uderzenia – runął na ziemię. Stalowy rumak podskoczył na jednym kole, niczym prawdziwy koń, i przewrócił się całą masą na Arna. Głośny krzyk, przechodzący w jęknięcia, rozpostarł się po całym terenie niczym tsunami rozlewające się pokracznie po Kioto. Bezwładne ciało mężczyzny drgało. Forewell otworzył oczy, widząc jedynie niewielkie, białe obłoki chmur na błękitnym niebie. Z trudem powstał z betonowej drogi i skierował swoje spojrzenie na motor. Arn leżał przygnieciony przez dwuślad. Kiedy pastor podbiegł do przybysza z innego wymiaru, spojrzał w jego błękitne oczy. Były bez życia. Wzrok tkwił wpatrzony w martwy punkt. Bezduszne ciało pozbawione energii życiowej. Masa stalowego rumaka musiała być zbyt wielka. Arn nie był w stanie się spod niego wydostać. Rozgrzany silnik przypiekł jego mięśnie. – Świeć, Panie, nad tą umęczoną duszą – powiedział głośno i wykonał w powietrzu znak krzyża. Patrzył na te puste oczy i zrozumiał pewną rzecz. Nigdy nie dowie się, w jakim celu przybył ten mężczyzna i dlaczego ścigał go taki kawał drogi. Teraz to już nie miało znaczenia.

Po dłuższym zastanowieniu, Forewell skierował swoje kroki na północ. Niebo pochylało swoje chmurne, blade oblicze nad ciałem Arna. Szum przydrożnych krzewów mógł koić duszę, ale nie w tym momencie. Na swojej drodze spotykamy rzeczy, które ciężko jest określićw sposób jasny i klarowny. Czasami moglibyśmy napisać o czymś elaborat, a jednak tłumaczy się to w kilku prostych zdaniach Taka myśl zaprzątała mu głowę, gdy stawiał kolejne kroki. Może będzie mu dane odnaleźć swoje szczęście gdzie indziej. Z dala od Ness. Ku chwale Boga.

Norbert Góra

Były dziennikarz i aktor, obecnie terapeuta, pracujący z osobami potrzebującymi. Mieszkał w Zielonej Górze, Gdańsku, Londynie i Warszawie. Mnogość różnych doświadczeń sprawiła, iż zaczął pisać. Jego opowiadania znalazły się m.in. w Horror Masakrze, na Niedobrych Literkach, w e-zinie „Omnis” i e-magazynie „Szuflada”, na Horror Online i Szortalu. Ponadto jest też autorem „Utracony sens świąt” – opowiadania włączonego w antologię opowiadań świątecznych „Gospoda pod choinką” pod redakcją Magdaleny Kordel, a także e-bookowej nowelki „Hashtag#” wydanej w Wydawnictwie E-bookowo.

17


opowiadania

Filip Król Rozmówki z Philem Ilustracja: Kornel Kwieciński

Rzeczywistość jest czymś, co nie znika w niebycie, gdy przestajesz w to wierzyć. Philip K. Dick

Imiona: Phil Kindred Urodzony: 16 grudnia 1928 roku, w Chicago Zawód: pisarz science fiction Historia zdrowia: schizofrenia paranoidalna (Ławka w parku, niedaleko Tarnowa) SAMMY: Się ma Phil. PHIL: Kim jestem, żeby ci odpowiedzieć? Nie czuję niczego poza zapachem… chyba orzechów. W ogóle chyba się napiję, żeby to wszystko objąć. (Wyciąga piersiówkę i upija spory łyk). A co jeśli zakłócę kontinuum czasoprzestrzenne, które jest nieodzowną częścią wszechświata? Zmiany mogą być nieodwracalne. Nie mówiąc już o zniszczeniu wszechświata, jeśli spotkają się dwie nieścisłości. SAMMY: Czyli w twoim wydaniu norma. Mógłbyś się chociaż raz w tygodniu normalnie przywitać. PHIL: Czuję… nie… jestem pewien, że wczoraj ktoś podmienił mi mózg. Czekaj! Czekaj! Nie mów nic. Moje wyobrażenia o tym świecie są iluzoryczne. Wiem to. Pragnę odzyskać swoje dawne życie, ale nie mogę. Czuję się tu jak w jednej z moich powieści. Wiem, jak to brzmi i zapewniam, że z moim zdrowiem jest wszystko w porządku, ale czuję się nijak. Nie mam żadnego wielkiego celu. Zapomnieli mi wszyć idée fixe, która jest w każdym normalnym człowieku. Dlatego wnioskuję, że to były maszyny. SAMMY: Cyborgi rąbnęły ci mózg? PHIL: Nie cyborgi. Nie żywa tkanka na metalowych kościach, tylko zaawansowana chirurgia czaszki. Nie terminator, tylko zaawansowana technologia spoza planety. Nasi jeszcze nie opanowali takich standardów. A czy wiesz, że kontakty z UFO pierwszy opisał Gall Anonim? Chwila! Wiem, co chcesz powiedzieć. Widzę to spojrzenie w twoich oczach, ale zapewniam cię, że Watykan wie o tym. Wiedział to od bardzo dawna. Nasze słowiańskie plemiona współpracowały z UFO, i po Grunwaldzie, który był pokazem siły ognia latających spodków, zwyciężyliśmy. A niby według ciebie jak USA skonstruowało pierwszą brudną bombę atomową? Nie sądzisz, że data… cholera, nie pamiętam dokładnie, ale… to był taki przełom jakby z tratwy przesiąść się na brytyjski pancernik „Hood”. A czego potrzebują kosmici, co było towarem deficytowym? SAMMY: Skupmy się na cyborgach, znaczy na mózgu.

18

PHIL: Racja, stary. Co racja to racja. Mój umysł znów przestawił się na to błędne koło, które mi wszczepili w świadomość. Moja książka zadaje pytanie: „co z tego, że myślę, skoro nie wiem, gdzie jestem?”. Kradzież mózgu to skomplikowana sprawa, ale dzisiejsze lasery mogą wiele. Sądzę jednak, że powinienem mieć blizny, cokolwiek, co było częścią zabiegu. Ciekawe czy istniejesz? Czy to wszystko dookoła jest realne? SAMMY: Z której książki ten cytat? PHIL: Tyle ich było… A wiesz, że nie mogę skojarzyć. Zwyczajnie mam pustkę w głowie. (Wyciąga pudełko z tabletkami i zażywa jedną). Witaminy są jak najbardziej potrzebne człowiekowi. Za małe czy zbyt duże ilości są problemem, ale skąd wiadomo, jaka ilość jest odpowiednia? Jak to zmierzyć? Możemy się truć w nadziei lepszego samopoczucia, nie wiedząc nawet, że dawka, jaką zażywamy, jest zbyt duża. Lekarze mogą się mylić, a wiem, że na daną chwilę stała witamin w organizmie jest zmienną. Nie ma identycznych dwóch osób. Każdy organizm jest złożony niby tak samo, a jednak zupełnie inaczej. Uczą tego na pierwszym roku medycyny, podstawowo tzw. encyklopedie lekarskie, które zapełniają półki ludzi, chcących przedłużyć sobie życie. Te procenty zapotrzebowania zmieniają się co dnia, co godzinę, i nikt temu nie zaprzecza. Czyli witaminy mogą stać się swoistą trucizną ludzi zapobiegliwych. Mimo że nadwyżki są wydalane, częściowo odkładają się to tu, to tam w organizmie i są swego rodzaju bombą z opóźnionym zapłonem. Dlatego ja nie biorę witamin. Kiedyś lekarze twierdzili, że papierosy są okej, a teraz na każdej paczce jest hasło typu „palenie powoduje choroby serca” itp., itd. SAMMY: Nie wiem. Ja szprycuję się piwem marki „Tyskie”. PHIL: Piwo jest jedną z wielu substancji otępiających umysł. Pod wpływem alkoholu człowiek robi różne rzeczy, których potem żałuje lub nie pamięta. SAMMY: A te tabletki to co, „witaminy”? PHIL: Śmiej się. Amfetamina daje kopa, że hej. Niby jak zdałem końcowy egzamin w szkole średniej? Miałem tyle przeprowadzek, rzeczy na głowie, a dzięki temu specyfikowi mam zawsze parę, żeby sprostać temu wszystkiemu. Co z tego, że uzależnia, skoro legalne? Trzeba tylko brać odpowiednią ilość i tyle. Kiedyś tak nie było. Zresztą w niektórych krajach pewne ilości narkotyków są dozwolone, byleby tylko nie handlować. To kwestia umowna. Tak jak z zawartością alkoholu we krwi. Jedne kraje mają taki limit, inne całkowicie na ciebie polują, coś jak ustawa hazardowa. Nie możesz grać w karty nigdzie poza kasynem, a takie, a takie gry są zakazane. Wiele pochodnych narkotyków jest używanych w medycynie, powie ci to każdy farmaceuta. To tak jakbym ja umówił się z tobą, że coca-cola jest narkotykiem czy

Filip król


opowiadania substancją szkodliwą. Wasz rząd zareagował tak, a nie inaczej, i mamy zakaz spożywania w dużych ilościach amfetaminy, marihuany czy innych substancji zakazanych, których lista rocznie jest dłuższa niż książka telefoniczna, bo dopalacze to niewiadoma. Nie można robić każdego narkotyku innego, specyficznego, nawet jeśli bazą jest jedna czy dwie substancje, bo… i tu jest właśnie pies pogrzebany, bo zbyt często będą stany euforii, które po wszystkim skończą się na toksykologii. Nie możesz brać wszystkiego na raz, musisz wiedzieć, jak dawkować, jakie zagrożenie niesie ze sobą dana substancja. Te charakterystyczne hybrydy narkotyków są bardziej zabójcze, niż się wydaje. Zwyczajnie – prochy muszą być podpisane. Masz wiedzieć, co bierzesz, a nie liczyć tylko na odlot, za każdym razem silniejszy, który w finale doprowadzi do nieodwracalnych zmian w organizmie. SAMMY: Czyli według ciebie narkotyki powinny być całkowicie legalne, bez ograniczeń mierzonych ich stężeniem we krwi? PHIL: Państwo powinno kontrolować sprzedaż, a nie inwigilować sprzedawców, wrzucając ich do więzienia, udawać, że robi to dla dobra kraju, a na ich miejsce wchodzi dwóch następnych handlarzy, którzy i tak w podziemiu sprzedadzą swoje artykuły. SAMMY: Państwo powinno kontrolować po części obrót towarem, tak? PHIL: W ten sposób konkurencja i nadzór wymusiłby jakość towaru. A teraz ładuje się nawóz, tylko żeby sprzedać to nastolatkom i zarobić trochę grosza. Nie ma jakości towaru. Nikt go nie kontroluje. Można zabraniać pić alkoholu, jak to było w Ameryce w tamtym wieku, ale ludzi pili, a tylko część się uzależniała. Ja na przykład nigdy nie biorę w żyłę. Zresztą moje transy pisarskie potrzebują szkockiej, aspiryny i soku jabłkowego, i nic ponadto. Amfę biorę czasem. SAMMY: Jakie masz plany na dziś? PHIL: Muszę porozmawiać z moją zmarłą siostrą bliźniaczką. Mam jej tyle do opowiedzenia. (Wyciąga telefon i wstukuje numer). Halo? KATE: A Phil, czy to ty? Kurczę, tyle cię nie słyszałam. Poznałam wielu interesujących ludzi. Tu naprawdę nie jest tak źle. Mama cię pozdrawia za każdym razem, jak mnie widzi. Trafiła na ciepłego, przystojnego mężczyznę. Zresztą sam zobaczysz, ale oczywiście nie mam ci za złe, że jesteś tutaj. Twój czas… cholera! Przepraszam. Nie wolno mi o tym mówić. Tak się rozgadałam. Jesteś tam jeszcze? PHIL: Tak, oczywiście. Jak się masz? Mama zawsze się o nas martwiła. Pozdrów ją. Jak moje książki sprzedają się w zaświatach? KATE: Phil, mówią, że jesteś sprytna bestia. Potrafisz tak wszystko przedstawić, że… sami nie wiedzą, jak cię zaklasyfikować, ale masz wzięcie. Czytają twoje dzieła na wszystkich poziomach. Jesteś na topie. A jak książki idą u ciebie? PHIL: Przeciętnie, ale znośnie. Szkoda, że na tamtym świecie nie ma pieniędzy. Wiesz, mam wyrzuty sumienia. KATE: O to, że to ty przeżyłeś? Nie ma potrzeby. Tak było ci pisane. Tobie, mnie, mamie, wszyscy tu trafią. Twoja misja jest inna. Święty Piotr mówi, że muszę już kończyć, ale nie przejmuj się. Głowa do góry. Coś czuję, że twoje książki poruszą wiele serc. Wybacz, ale te reguły tutaj są żelazne. Pozdrów Sammy’ego. Buziaki i cześć! PHIL: Zapomniałem zapytać, czy tam są jakieś stymulatory na zły nastrój. W ogóle powinienem częściej do niej dzwonić. Ach… te limity są bezduszne…

Rozmówki z Philem

SAMMY: No… PHIL: Czytałem w gazecie, że odnaleźli to miasteczko, które ma inną historię niż nasz świat. SAMMY: Tak, słyszałem. Mówili w wiadomościach. Że niby inna zmienna czasowa. Wojna nuklearna zamiast pokoju po kryzysie na Kubie. Szok. PHIL: Tak, ta wieś wygląda jak Hiroszima w 1945, aż strach rozmawiać z tymi ludźmi, w obawie, że ten koszmar zdarzy się tutaj na skalę globalną. Alternatywna historia. Ale jak długo to tuszowali, żeby nie wzbudzać paniki. Ludzie, jak się okazało, nie boją się nawet takich sytuacji na dłuższą metę. Zniosą wiele. Jednak rozruchy były. Potem, gdy ten dziennikarz dotarł do archiwów, grupa naukowców „National Geographic” zbadała te wszystkie zdjęcia, rząd przyznał na łamach prasy, że alternatywny świat istnieje na wąskim pasie pustyni w Nevadzie. Telewizja pokazywała to dwadzieścia cztery godziny na dobę, a wojsko otoczyło kordonem ten obszar. Wywiady, badania, aż w końcu wyszło na jaw, że to „wycinek” z innej historii. I jak tu nie pisać o historii alternatywnej. SAMMY: A słyszałeś Phil, że od 1980 mają „metkować” ludzi? PHIL: Tak. Przykładają do tej kampanii dużo czasu i wysiłku. Ale pomyśl, Sammy, każdy człowiek będzie miał swój kod kreskowy, który można odczytać najprostszym, najpospolitszym czytnikiem, i będzie wiadomo, na co dany delikwent jest chory. Taka segregacja. Ktoś, kto ma na ten przykład schizofrenię, będzie objęty specjalnym znakiem, który zapewni mu zniżki na artykuły pierwszej potrzeby, typu żywność, napoje, papierosy, czy nawet obniżkę ceny biletów komunikacji miejskiej. No i naturalnie w urzędach będzie obsługiwany poza kolejnością. Jest też druga strona medalu, ale o tej rząd milczy. Taka „etykieta” pozwoli na nadużycia i jest bezsprzecznie informacją niejawną, która może zostać wykorzystana przez osoby trzecie. Sam się zastanawiam, czy nie zapisać się do takiego programu. Mam swoje problemy, Sammy. SAMMY: Schizofrenia? PHIL: Tak. Mimo że jestem pisarzem, mam problemy. Mój umysł funkcjonuje dobrze, ale to właśnie meritum tej choroby, wszystko wygląda, jak gdyby było okej, aż tu nagle okazuje się, że pies, z którym mieszkałem rok, karmiłem, myłem, dbałem, jest tylko wytworem mojego chorego umysłu. Fatamorgana, coś nieprawdziwego jak dziesięciomilionowy banknot. Jak moneta o dwóch rewersach. Gdyby nie leki… (wzdycha). Jestem szczęściarzem, Sammy. Choroba trafiła mnie i dzięki leczeniu częściowo wróciłem do normy, ale są chwile, przez które boję się wychodzić z domu. Mój świat nie jest ich światem, a – nie daj boże – rajem. Coś jak porażenie mózgowe, ale tylko częściowe. SAMMY: Z tym gównem można żyć, a porażenie to wegetacja, ale oczywiście nie mam nic złego na myśli. Żal mi tych wszystkich dzieciaków. A wracając do „metkowania”, to alkoholik już na ten przykład będzie miał taką metkę, że chyba zachla się na śmierć. Takie coś nosić na widoku to nie przelewki, bracie. PHIL: Jak mówiłem, będą i czarne strony rewolucji w medycynie. Masz pożyczyć dwadzieścia dolców? Moja kasa się przeterminowała. Znów pieniądze cofnęły się w czasie i mam stare banknoty. Zresztą pieniądze czasem skaczą do alternatywnej historii i ma się banknoty z podobizną Cesarza Japonii czy Hitlera, zamiast Benjamina Franklina.

19


opowiadania (Sammy daje Philowi dwadzieścia pięć dolarów). Dzięki. Oddam niedługo. Sammy, wiesz, że wczoraj wyciągałem ciotkę z cmentarza? SAMMY: Powaga? PHIL: No. Ten efekt… zapomniałem nazwy. Co ludzie budzą się z martwych. Dobrze, że zapłaciłem za komórkę duchownemu. Zostawiłem ją po tych pamiętnych wiadomościach. W ogóle żyjemy w ciekawych czasach. A to jakieś odkrycie z historią związane, a to czas zaczyna się cofać, nuklearne silosy są pełne rakiet średniego i dalekiego zasięgu wymierzonych w różne cele. Dla mnie nie ma znaczenia, gdzie rakieta uderzy. Sama wojna sprowadziłaby tyle nieszczęść, że trudno to objąć wyobraźnią. Muszę się nieźle pogimnastykować, żeby wymyśleć oryginalne światy, w których moi bohaterowie żyją. A w naszym świecie wystarczy jeden nadgorliwy polityk z dużym czerwonym przyciskiem koło łóżka i mamy kolejną wojnę, która potrwa krótko, ale jej skutki przejdą najśmielsze oczekiwania. A wracając do ciotki, ma kobieta sześćdziesiąt cztery lata, tyle, co gdy umarła na wylew. Zawiozłem ją do kliniki i tam przywrócą ją na właściwy tor. Zresztą najlepiej pomoże jej cofający się czas. Zaczyna się ściemniać, Sammy. Słońce jest już prawie na wschodzie. Wkrótce zapadnie zmrok. (Po krótkim spacerze Phil przekracza próg swojego domu rodzinnego niedaleko Tarnowa, gdzie czeka na niego żona Pat z córką Tess).

20

PAT: Znów miałeś spotkanie z Sammym? PHIL: Tak, kochanie. Sammy jest dobrym słuchaczem, a wiesz, że między powieściami potrzebuję trochę ekstra więcej uwagi, a nie chcę przeszkadzać tobie i Tess. Pracujesz, zajmujesz się domem, kiedy ja próbuję zarobić na chleb, który inni mają tylko za chodzenie do pracy. Owszem, mam duże honoraria, ale ile pracy i czasu trzeba w to wszystko zainwestować. PAT: Nie przejmuj się. Zawsze coś sprzedajesz, zresztą kocham cię i te twoje pisarskie rozterki. Zrób coś z panem Jinxem, bo przestał mi jeść. Chyba tęskni za tobą. PHIL: To nie to. Kontinuum czasoprzestrzenne się poluzowało i jego postać migocze rytmicznie. Trzeba podać mu antidotum, wtedy wróci do swojej postaci. (Phil wlewa do miski napój X). Masz, mały smoku. Żeby ci na zdrowie wyszło. (Pan Jinx wypija zawartość i wraca do pierwotnej postaci). PAT: A wiesz, kochanie, że Smithów przeniosło na Lunę? Tak bez ostrzeżenia. Dom nie miał żadnych wczesnych objawów, żadnego migotania, poprzestawianych mebli czy wirujących przedmiotów, tylko, ot tak, przeniosło ich na tę planetę. Dobrze, że mieli aktualne paszporty, bo policja myślała, że są z innego wymiaru. Identyfikacja trwa długo w takich przypadkach. Musieli spędzić cały tydzień w Obiekcie dla Nielegalnych Imigrantów, przechodząc przez różne badania. Dasz wiarę? PHIL: Luna jest pięknym światem, ale sama podróż w jedną stronę zajmuje cztery miesiące. Zresztą trzeba przejść

Filip król


opowiadania badania dla kolonistów. Głównie na choroby psychiczne i test sprawnościowy oraz kurs przetrwania, a i tak nie ma się pewności, czy zostanie się zakwalifikowanym do Głównej Listy Pasażerskiej. Planeta jest nietypowym połączeniem pustyń z wielkimi morzami. Miejsc na zasiedlenie nie ma za wiele. Zresztą honoraria są dużą rekompensatą za rozłąkę z Ziemią. Roczne kontrakty mają wzięcie, ale najwięcej płacą za pięcioletnie zlecenia. Teleportacja przypadkowa Smithów? Takie czasy. Każdy wie, że zerwanie kontinuum, poprzez niewyjaśnione zjawiska we wszechświecie, może spowodować takie rzeczy. Referat Boyla sprecyzował to już w 1975 roku. Dziś śpisz na Ziemi, a jutro budzisz się na Lunie czy dnie Oceanu Spokojnego. PAT: Ryzyko naszych czasów. Na szczęście luki czasoprzestrzenne zdarzają się rzadko w tym rejonie. Jakoś raz na pięć lat. PHIL: Mapa Synchronizacji Czasoprzestrzennej jest bardzo dokładna. Ludzie wiedzą, że są rejony, które są kilkakrotnie bardziej niż poziom podstawowy narażone na to zjawisko, ale mimo to osiedlają się, bo ceny za mieszkania są atrakcyjne. Zupełnie jak mieszkanie na terenach zalewowych czy obszarach o większych wskaźnikach trzęsień ziemi. Wiedzą, a mimo to osiedlają się. PAT: Dzwonił twój nauczyciel angielskiego z Berkeley. Organizują spotkanie twojego rocznika i pytał, czy jesteś zainteresowany. Powiedziałam mu, że oddzwonisz. Zapisałam numer telefonu w notesie w kuchni. PHIL: Mam nawet cytat, który zaserwowałbym moim koleżankom i kolegom na spotkaniu. „Podstawowym narzędziem służącym do manipulowania rzeczywistością są słowa. Jeśli jesteś w stanie kontrolować znaczenie słów, możesz również przejąć kontrolę nad ludźmi, którzy słów tych używają”. Na pewno, jako pisarz, zrobiłbym na nich spore wrażenie. PAT: Twoje książki są niezwykłe, zupełnie jak ty. PHIL: Dzięki, Pat. Ale wiem, ile pracy muszę w nie włożyć. Mój inercjał przepowiedział mi, że w przyszłości zostanie nakręcony wspaniały film na podstawie jednej z moich powieści. PAT: Inercjałowie są pożyteczni, ale ja patrzę na ich zdolności przez palce. Owszem, mają talent, ale czasem zdarza się, że ich sprawdzalność do danych wydarzeń jest niewiele ponad pięćdziesiąt procent. PHIL: Tak, to prawda. Pole, które wytwarzają, można zgłuszyć antyzdolnościami, wtedy dochodzi do starcia dwóch sił i lepszy zwycięża. Zupełnie jak w starożytnym Rzymie. A wiesz, że miałem sen, że rozmawiam z samym Bogiem na temat prześladowań chrześcijan w tym czasie. Nie była to postać Jesusa czy samego Boga jako wszechwiedzącej postaci, a normalnego mężczyzny, którym mógłbym być. Nie miał żadnych cech szczególnych, ale wiedziałem, że jest samym Stwórcą. Powiedział wiele i chociaż nie wiedziałem, co mówi, to czułem znaczenie tych słów w moim umyśle, czy raczej by rzec – w głowie. Wypowiedział tylko jedno słowo na głos. Wytrwaj. Nie wiem, czy kierował je do mnie, czy do kogoś szczególnego, czy do wszystkich ludzi. A może akcelerator magnetyczny, który wybuchł niedawno w Japonii, spowodował, że zapadłem w śpiączkę, i mam ten jeden wielki sen, który jest taki rzeczywisty. PAT: Phil, przecież akcelerator wybuchł dwa lata temu. Nie pamiętasz?

Rozmówki z Philem

PHIL: Możliwe, że jesteśmy jakoś sprzężeni za pomocą fachowej aparatury, dzięki czemu możemy na siebie oddziaływać. To jest możliwe. Moje wspomnienia ulegają destrukcji. Te z przebudzeń, kiedy aparatura przestaje działać na kilka sekund. PAT: Phil, mogę cię zapytać o coś szczególnego? PHIL: …całość jest irytująca. Skąd mam wiedzieć, co w danej chwili się stanie, będąc w polu akceleratora. Aaa, tak… jasne… proszę. PAT: Pamiętam dzień, w którym mi się oświadczyłeś. Było to nasze drugie spotkanie, kiedy wiozłam cię do supermarketu w Kalifornii. Byłam całkiem zaskoczona i zaniemówiłam, o mało co nie zderzając się z samochodem z naprzeciwka. Zawsze nazywałeś mnie Pat, mimo że mam na imię Jessica. Wiesz, ukradkiem słuchałam twoich taśm, tych, na które nagrywasz pomysły na niektóre powieści, i wiem, że ty wiedziałeś, że mnie spotkasz. To na przemian romantyczne i zarazem dziwne. Zupełnie jakbyś był pewien, że mnie spotkasz. PHIL: Mam pewien schemat, a pisarze nie powinni ich posiadać, ale trudno. Wiesz, że kiedy cię widzę, zawsze chce mi się śpiewać, całować cię, jakbyś była najważniejszą istotą na świecie. Zajmujesz szczególne miejsce w moim sercu. Ale moja twórczość jest zawsze po części odbiciem mojego życia tu na Ziemi razem z tobą. Wiem, że to zabrzmi jak wyświechtany slogan, ale moje kobiety tutaj (wskazał na biurko, przy którym pracuje) są odbiciem, oczywiście wyidealizowanym (wskazał na dom). Są czymś ważnym, ulotnym, nieprawdziwym, ale zarazem wspaniałym i szczególnym. Pewnie chodzi ci o to, że poprosiłem o zmianę imienia. Dla mnie twoje imię było ważne, ale chciałem cię zbliżyć do ideału. Mojego ideału. Więc poprosiłem najpierw inercjałów o pomoc w tej sprawie, nie powiem z ciężkim sercem, ale dowiedziałem się, że mam taką idée fixe, żeby kobieta, która mnie niszczy, była moją żoną. Chociaż w tym przypadku tak nie jest, to zawłaszczyłem sobie twoje nowe imię i jestem z tego dumny. Przepraszam, jeśli za bardzo wszedłem z butami, na tak wczesnym etapie, w twoje życie, ale każdy ma dwoje dziwactwa. Przepraszam za to. TESS: Cześć, tato. PHIL: Hej, mała księżniczko. TESS: Znowu mam spóźnienia w szkole. PHIL: Ile minut ci potrzeba, żeby zminimalizować te spóźnienia? TESS: Siedemnaście. PHIL: Pamiętaj, że czas to pieniądz, więc go nie marnuj. Dobrze, że można zakrzywiać czasoprzestrzeń na tych kilka minut. (Daje Tess miniaturową kartę czytnikową). Tylko nie przekrocz limitu, żeby Policja Czasoprzestrzenna nie wystawiła nam mandatu. Wiesz przecież, jakie są obostrzenia do zakrzywień czasu. Wykorzystaj je tak, aby nadrobić stracony czas i nic więcej. TESS: Dzięki, tato. Będę pamiętać o limicie. (Całuje go w policzek i wraca do swojego pokoju). PHIL: Pat, a ty masz jakieś spóźnienia? PAT: U mnie w porządku. PHIL: Dobrze, że podróże w czasie nadzorują jakieś służby. Szczerze mówiąc, głosowałem na nich, żeby kontrolować przemieszczanie się po czasoprzestrzeni. Oczywiście niezależny komputer centralny nadzoruje wszystkie ich poczynania, żeby nie dochodziło do nadużyć, a sam pomysł łatania naszego czasu, braniem go z początku

21


opowiadania i końca, jest rewolucyjny. Do dziś nie mogę się nadziwić geniuszowi naszych naukowców. Punktowe pobieranie czasu dzieje się w miejscach, które są lokalizowane przez główny komputer jako nieszkodliwe i sprzedawane nam, mieszkańcom Ziemi czy Luny, przez korporację Sci-tek. I tak niepotrzebny fragment na wysokości dwóch tysięcy metrów znika i uzupełnia brakujące minuty dziecku, które np. zapomniało wziąć książki do szkoły. Podróże w nadczasie są bezpieczne i dozwolone, tak że ja jako dzieciak musiałem ponosić konsekwencje swoich czynów, a teraz nie wiadomo, czy ktoś jest tak zdolny, czy tak bogaty. Oczywiście są limity tych podróży i żelazne zasady, których nie wolno łamać, ale postęp, jaki się dokonał, jest spory. PAT: Pytałam inercjała o prezent dla ciebie na urodziny i wiesz, co mi odpowiedział? Żebym dała ci trochę więcej czasu na pisanie. PHIL: Musiał być w złej formie, bo czasu mam aż nadto, zresztą, można go dokupić. W markecie widziałem nawet niezłą promocję, ale naprawdę nie ma potrzeby. PAT: Tess mówiła, że dokuczają jej w szkole. Trochę martwię się o nią. PHIL: To kolejny dowód, że nasz świat jest czyimś rajem. Ktoś, kto lubi atakować słabszych, ma pole do popisu. Jego czyny są spełnianie, a powroty w czasie, żeby komuś zaszkodzić, są zabronione, więc nie możemy jej pomóc, całkowicie wymazując niebezpieczeństwo. Musi zmierzyć się sama z danym problemem. Wehikuł czasu pozwala, żeby nasze dzieci załamywały się pod byle pretekstem. Do czego zmierza nasz świat? PAT: Do tego, żebyś porozmawiał z nauczycielką w jej klasie, między swoimi transami pisarskimi. I nie mów mi, że inercjałowie nie mogą przewidzieć pytań, bo to już słyszałam wielokrotnie w twoim wydaniu. Zresztą, gdyby rodzic mógł wiedzieć, jakie padną pytania, nic by to nie zmieniło, bo dziecko to obowiązki i wspólne rozwiązywanie problemów. PHIL: Dlatego lubię swoje powieści. Tam jestem bez jasnowidzów i wiem, co będzie, a tutaj płacę im jak za zboże i wciąż jestem w kropce. Rozumiem, że Tess wymaga opieki, ale nie powinna, wy nie powinniście, załatwiać tego w ten sposób. Czasem trzeba się aktywnie bronić, dając kopa w jaja danemu jegomościowi. I wcale nie będzie to chamskie postępowanie. PAT: Jutro podejdziesz do nauczycielki i to załatwisz. PHIL: Okej. (Phil pracuje przy biurku na maszynie do pisania). Zapiski z dnia 23.06.1975 roku. Nie wiem, gdzie jestem, ani kim jestem. Dowód tożsamości nic mi nie mówi. Boję się tej kobiety, która przyniosła mi do pokoju kolację. Jedynym wyznacznikiem mojego bytu tutaj są powieści, które rzekomo napisałem. Nie sądzę, żebym był pisarzem. Pamiętam, że w dzieciństwie chciałem być drwalem, potem astronautą, a następnie prezydentem USA. Kot, który skacze tu po wszystkim, też jest niemym obserwatorem mojego dramatu. Nie wiem, czy wyjść, bez pożegnania, i zostawić to wszystko za sobą jednym zamachem, czy będąc uprzejmym i zdecydowanym, powiedzieć tym ludziom prawdę, że nasze światy były tylko przez chwilę wspólne. Zapiski z dnia 24.06.1975 roku. Wczoraj o mało co nie uciekłem z własnego domu. Sytuacja się zmieniła. Teraz wiem, że to tylko wahanie w mojej pamięci. Coś jak wyrwa w czasoprzestrzeni. Nie wiem, dlaczego umysł zareagował

22

jak w jednej z moich powieści, ale wiem, że to nie ostatni raz. Takie sytuacje nawiedzają mnie od pewnego czasu, którego nie potrafię określić konkretną datą. Muszę być na nie gotowy. W szkole rozmawiałem z nauczycielem i wszystko się wyjaśniło. Tess uczy się dobrze, nauczyciele chwalą ją za prace z zajęć technicznych i rysunków. Mówią, że powinna iść do liceum plastycznego. Chłopak, który jej dokuczał, został pouczony o swoich prawach, a jego rodzice otrzymali mandat za brak działania. Ja nadal walczę o lepszy nastrój, łykając ampułki z amfetaminą. Pat myśli o kupieniu replikanta do pomocy w domu. Ja piszę kolejną książkę, zastanawiając się, czy ta pomoc to dobry pomysł. Jest to nowy model, za dobrą cenę, ale sam nie wiem. Nie chcę, żeby ktokolwiek wałęsał się po domu, kiedy pracuję albo kiedy mnie nie ma. Chyba jestem zazdrosny, bo gdy piszę, wymagam od innych, żeby dali mi spokój, a kiedy chcę uwagi, to wtedy chcę jej na maksa. Wracam do pracy i mam nadzieję, że książka się sprzeda, bo potrzebujemy, zresztą jak zwykle, gotówki. Mój świat, w którym żyję, jest skomplikowany, ale nie poddaję się w odkrywaniu jego i siebie. Chyba wiem, co sobie kupię, jak dostanę zaliczkę za powieść – elektryczną owcę. Taka jest na dzień dzisiejszy moda. Może Pat się nie wścieknie.

Piotr Grochowski

Urodzony 04.07.1984 r. w Dąbrowie Tarnowskiej, gdzie mieszka na stałe. Studia ukończył w Wyższej Szkole Handlowej w Kielcach na kierunku administracja. Autor „Roku pańskiego…” (w Magazynie Fantastycznym 3/2009). Obecnie pracuje w Dąbrowie Tarnowskiej, w wolnych chwilach czytając science fiction, między innymi Philipa K. Dicka.

Filip król


opowiadania

Witold Lech Wilcze Gardło

Ilustracja: Magdalena Mińko Ale ruina…, pomyślał, wchodząc do budynku dworca kolejowego w niewielkiej miejscowości na wschodzie Polski. Był rok 1997. Franek Bączek wraz z trzema kolegami ze studiów postanowił wybrać się pociągiem do Bratysławy. Ot, pomysł czwórki znajomych, którzy chcieli spędzić ferie na czymś innym niż tylko piciu na umór i zarzygiwaniu pokoi w akademiku. Gdyby nie zapóźnienie gospodarcze kraju i niska stopa życiowa, pewnie wybraliby się do Paryża, Londynu czy choćby Wiednia. Stać ich jednak było tylko na krótki wyjazd niewygodnym pociągiem do kraju ościennego, znanego z tego, że istnieje na mapie. O innych krajach ościennych można było przynajmniej coś powiedzieć. O Niemczech, na przykład, że mają piękne kobiety; o Czechach, że mówią pięknym językiem, o Rosji, że to zły kraj, składający się z bardzo życzliwych Polsce obywateli; o Ukrainie, że tamtejsi policjanci zachęcają przyjezdnych do uiszczenia opłaty klimatycznej bezpośrednio do ich rąk, po czym ułatwiają, jak tylko potrafią, poruszanie się po ich kraju. Nawet o Litwie czy Białorusi można było rozmawiać w kontekście dawnej historii Polski jako o krajach, w których znajdowało się mnóstwo miejsc związanych z polską kulturą. A o Słowacji – nic. Franek uznał, że najlepiej będzie odwiedzić właśnie ten kraj. Będzie to niczym wyprawa do jakiegoś egzotycznego państwa na Pacyfiku. Słyszał wprawdzie, że jeździ się tam na narty, ale nie był pewien, czy w tym banalnym, corocznym pieprzeniu o białym szaleństwie chodziło rzeczywiście o Słowację, czy o jakiś inny kraj. Po co oni w mediach co rok mówią o białym szaleństwie? – pytał sam siebie. – I tak większość mieszkańców kraju zostaje w domu, a ci jak zaczną pleść o jeździe na nartach, to skończyć nie mogą. Płacą im za tworzenie sztucznego wrażenia, jakoby cała Polska nagle ruszyła na narty? Z zewnątrz budynek dworca wyglądał źle, ale nie beznadziejnie. Odrapane ściany w jakimś niezidentyfikowanym odcieniu żółtego straszyły, owszem, ale dopiero gdy się do nich zbliżyło na pewną odległość. Można było wtedy zacząć przyglądać się oknom wylatującym z framug, przez które musiało strasznie wiać do środka. Nawet zwinięte gazety wepchnięte w szczeliny pomiędzy framugą a oknem właściwym niewiele pomagały i pracownicy dworca musieli podczas wykonywania pracy siedzieć w czapkach. Dworzec przypominał wielorodzinny budynek mieszkalny. Był usytuowany wzdłuż drogi i kiedyś spełniał właśnie taką rolę. Znajdowały się w nim mieszkania służbowe pracowników kolei. Z czasem większość lokatorów się wyprowadziła, bo koszty remontów przekraczały ich możliwości finansowe, a kolej nie chciała w nich partycypować, ograniczając się jedynie do prowizorycznych napraw tej części budynku, w której znajdował się dworzec, czyli tak naprawdę jedna kasa i jeden peron.

Wilcze Gardło

Wewnątrz budynek wyglądał na tyle żałośnie, że gdybym był japońskim turystą robiącym zdjęcia wszędzie, wszystkim i o każdej porze, to z szacunku dla osób, którzy musieli tam przebywać jako pasażerowie lub pracownicy, schowałbym aparat i starałbym się ograniczyć ruchy okrężne głowy do minimum. Nie należy się śmiać z ułomności innych. Ze ścian odpadał tynk. Na całej powierzchni sufitu widniały zacieki, przechodzące na ścianach w długie szare smugi. Nierówną podłogę na szczęście stanowił beton, a nie, na przykład, klepisko. Przy ścianach znajdowały się, w odległości kilku centymetrów od siebie, ławki, zrobione z grubych desek przymocowanych do stalowej ramy. Gdyby nie były przykręcone do podłoża, pewnie już dawno ktoś by je ukradł na opał. Nie nadawały się do siedzenia, ale przynajmniej było gdzie położyć bagaż. W tej, chyba tylko z nazwy, dworcowej poczekalni znajdowały się jeszcze wyjście na peron w postaci drzwi, z których już dawno wyleciały ostatnie szyby, oraz kasa biletowa za ogromną szybą, dodatkowo zabezpieczoną grubymi metalowymi prętami tworzącymi kratę. – Dzień dobry – powiedział Franek do kobiety po drugiej stronie. – Chciałem prosić o cztery bilety na pociąg do Bratysławy na najbliższą niedzielę. – Paszporty ma? – zaczęła od razu profesjonalnie bileterka. – Nie mam samych paszportów, ale mam wszelkie dane potrzebne do wystawienia biletu na przejazd międzynarodowy. O tu, na kartce – odpowiedział Franek. – Da – poprosiła pani w okienku. Po chwili podała Frankowi bilety, mówiąc: – Wyjazd o 2.45 w nocy z sobotę na niedzielę. Najpierw przejazd z przesiadką do Warszawy. W stolicy będziecie około 6.30. Pół godziny przerwy, a potem bezpośredni do Bratysławy przez Czechy. Sprawdzi jeszcze raz dokładnie dane na biletach. Miłej podróży. Następny! Franek sprawdził bilety. Wszystko było w porządku. Wyszedł z budynku dworca, wsiadł do samochodu i wrócił do domu, żeby zacząć przygotowania do wyjazdu. Luty nie był szczególnie zimny, ale na ulicach i polach zalegało dużo śniegu. Gdyby Franek i znajomi planowali jechać do Bratysławy samochodem, zastanowiliby się dwa razy, czy to dobry pomysł. Ale podróż pociągiem to zupełnie inna sprawa. Nie powinno wydarzyć się nic złego. Pociąg to bodajże najbezpieczniejszy środek transportu. Franek był bardzo zachowawczy. Nigdy nie zgodziłby się na wyjazd, który nie byłby zaplanowany w każdym szczególe. Kupił wszystkie przewodniki po Słowacji dostępne na rynku i na ich podstawie zaplanował tygodniowy pobyt w stolicy. Najpierw przyjazd, zakwaterowanie u znajomego. Następnie dwa dni w stolicy, ze szczególnym uwzględnieniem starego miasta oraz zamku górującego nad miastem, a następnie

23


opowiadania wyjazd na jeden dzień do Wiednia. Po powrocie już tylko wędrówki po bratysławskich klubach. Przed wyjazdem Franek postanowił się zdrzemnąć. Wprawdzie musiał wstać około pierwszej w nocy, ale dwie czy trzy godziny snu zawsze się przydadzą, zwłaszcza że przed nim wielogodzinna podróż. Choć usilnie się starał, to jednak nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, układał głowę na poduszce na niezliczone sposoby, ale sen nie chciał przyjść. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi pokoju. – Można? – Usłyszał zza drzwi. – Proszę – odpowiedział Franek. Półsenny i zmęczony próbami zaśnięcia Franek zobaczył postać starca powoli wchodzącego do pokoju i stającego naprzeciw łóżka. – To ja – odezwał się starzec. – Dziadek Walenty. – Co ty, dziadek? Przecież… przecież ty nie żyjesz – powiedział wystraszony Franek. – Jakbym nie żył, to by mnie tu nie było – powiedziała postać z uśmiechem. – Nie pieprz! Umarłeś w zeszłym roku zaraz po roztopach – zdenerwował się Franek. – Zgadza się. Właśnie dlatego przychodzę do ciebie we śnie. Znajomi ze stowarzyszenia poradzili mi, że to najmniej stresująca forma kontaktu ze zmarłymi z punktu widzenia tych, którzy jeszcze żyją. – Postać przerwała na chwilę, poprawiając sobie krawat. – A propos tych, którzy jeszcze żyją. Przyszedłem ci powiedzieć, że wkrótce i ty do nas dołączysz. Zawsze zabieramy pewien odsetek studentów. Pech chciał, że padło na ciebie. Nic nie mogę, wnusiu, poradzić. Jeśli cię nie weźmiemy, to polecą nam statystyki. Rozmawiałem z zarządem. Mówili, że ty się do tego najlepiej nadajesz. Bezdzietny, osób na utrzymaniu brak, żadnych szczególnych planów na przyszłość. Uznaliśmy, że nie ma lepszego kandydata. – Ja chyba śnię. To niemożliwe. Ja… – Franek zaczął bełkotać bez składu. Dziadek poprawił marynarkę, strzepał kurz z rękawów i zaczął recytować, stojąc niemal na baczność: Obietnica raz złożona I złamana jak łodyga Gdy otoczy wilków sfora Padnie trupem, chłopaczyna Choćbyś ufał w swoje sądy I w mądrości swojej świecę Poznaj prawdę, nie przesądy Padniesz trupem tam, przy rzece Wiedz, że moja w tym jest rola By spełniona wola była Wilki, rzeka, ludzie, droga Tam gdzie trup jest i mogiła – Dziadek, zwariowałeś?! – wykrzyknął Franek. – Odbiło ci całkiem na starość? Na jaką starość? Przecież ty nie żyjesz. Co ja bredzę? Dziadek, gdzie idziesz? Czekaj! Czekaj! Do pokoju w tym momencie weszła mama Franka, która miała go obudzić o odpowiedniej porze, tak aby nie spóźnił się na pociąg. – Synu, co ci jest? Drzesz się tak, że cię na dole słychać – pani Krystyna skomentowała niezwykłe zachowanie swojej latorośli.

24

– Nic, nic mamo. To tylko reisefieber – powiedział zlany potem Franek. – Wstawaj. Bierz plecak. Ojciec już w samochodzie czeka. Po drodze zabierzecie Michała. Dzwonił przed chwilą. Po kilku minutach Franek był już w samochodzie. Jechali tą samą drogą, którą wcześniej pokonał w celu zakupu biletów. Michał czekał przy drodze. Kiedy podjechali pod dworzec, pozostali, Rafał i Łukasz, stali już w poczekalni, oparci o ławkę. Wszyscy serdecznie się przywitali, a ojciec zaraz wyszedł na zewnątrz na papierosa. Był jedynym w grupie, który palił, reszta miała inne nałogi. Franek rozdał bilety, wszyscy wyszli na jedyny peron na dworcu i po dziesięciu minutach wsiedli do pociągu jadącego do Skarżyska-Kamiennej. Pociąg był prawie pusty. Nie było nawet sokistów. Pewnie dlatego nie ma tu żywej duszy, pomyślał Franek. Strach jeździć pociągami w obecnych czasach. Zimno, co druga świetlówka nie świeci, do toalety strach wyjść, bo można po mordzie dostać. A jak się już jakimś cudem dojdzie do WC, to lepiej z niej nie korzystać. „Klątwa faraona” to nic w porównaniu z tym, co można „złapać” w wagonowej toalecie. Jedyny plus to zima – mróz powinien wybić większość bakterii. Ale z drugiej strony, w przypadku korzystania z „pełnego pakietu”, można było nabawić się odmrożeń. A gdyby przypadkiem pociąg gwałtownie zahamował, to niższym groziło przywalenie głową w umywalkę, a wyższym w lustro. Dworzec w Skarżysku wyglądał znacznie lepiej niż ten, na którym Franek kupił bilety. Tak samo szary i depresyjny, ale przynajmniej nowoczesny. Znajdowało się na nim sześć peronów, a nad peronami kilka kładek. W poczekalni, pomimo bardzo wczesnej pory, kręciło się mnóstwo podróżnych. Czterej koledzy usiedli w oczekiwaniu na pociąg do Warszawy. Przyglądali się przechodzącym podróżnym. W większości byli to ludzie w średnim wieku, z torbami na plecach, jadący prawdopodobnie do pracy – do Radomia albo Warszawy. Nie wyglądali na szczególnie zadowolonych, raczej na smutnych, beznadziejnie smutnych. Poruszali się mechanicznie w dziwnym peletonie, pędzącym od drzwi wejściowych w kierunku kas albo wyjścia z dworca. Rzadko coś mówili, raczej w ciszy czekali, aż skończy się ten smutny rytuał i rozpocznie coś, choćby praca. Niektórzy jednak ze sobą rozmawiali. – Przestań żreć te chrupki! – powiedział w zdenerwowaniu młody chłopak do kobiety idącej obok niego. Oboje mieli około dwudziestu lat, a ona była w mocno zaawansowanej ciąży. – Co się czepiasz? Dziecko musi być odpowiednio odżywiane – odpowiedziała kobieta. – Chrupkami je karmisz?! Może jeszcze walniesz sobie piwko, żeby się dziecku lepiej spało? – zaproponował mężczyzna. – A i z chęcią. Tyle że zanim dopcham się do lodówki, to już nie ma ani jednej butelki, bo wszystkie wychlałeś! – odparowałą. Franek i koledzy wodzili wzrokiem za przechodzącą obok nich parą. Wyglądali trochę jak kibice tenisa ziemnego, starający się nadążyć za odbijaną przez tenisistów piłką. W przypadku dworca w Skarżysku piłki latały jednak znacznie wolniej. – Miłość – powiedział Łukasz, komentując sytuację i robiąc minę filozofa.

Witold Lech


opowiadania

Wilcze Gardło

25


opowiadania – O tak. Prawdziwa miłość – wzmocnił wypowiedź Michał. – Taka nowoczesna. Z rekwizytami – doprecyzował po chwili Rafał. – Gówno, nie miłość – zakończył rozważania Franek. Nie dałby rady w dyplomacji. Gdyby to on był w zespole dyplomatów i oficerów negocjujących warunki zakończenia pierwszej wojny światowej, walki pewnie trwałyby do dzisiaj. Co innego jego koledzy. W oszczędnych słowach wyrazili wątpliwość co do sensowności trwania w związku, w którym słowo „szacunek” nie było znane, a osoby w nim tkwiące robiły to pewnie „dla dobra dziecka”, które jeszcze się nawet nie narodziło. Po kilkunastu minutach padła informacja o wjechaniu na peron pociągu pośpiesznego do Warszawy. Wprawdzie zapowiedź była prawie nieczytelna, ale chłopakom się zdawało, że usłyszeli nazwę stolicy i dlatego pośpiesznie udali się na peron. Szybko znaleźli swój przedział, ułożyli bagaże i rozpoczęli drugi etap podróży pociągiem. – Może po maluszku? – zaproponował Michał, widząc, że koledzy po zajęciu miejsc nie mają się chwilowo czym zająć. – Czemu nie? – odpowiedział Łukasz. – A, z chęcią – dołączył Rafał. – Polej, bo zimno jak cholera – dodał Franek, oferując racjonalny powód picia alkoholu o czwartej rano. Łukasz wyciągnął butelkę czystej z plecaka, a pozostali sięgnęli po kubki, kieliszki, szklanki – każdy po naczynie, które było w plecaku w jakimś dostępnym miejscu. – Za wycieczkę. Piękne panie i zabawę – zaproponował toast Rafał. Czwarta rano to najzimniejsza pora nocy. Szczególnie w lutym. Na zewnątrz dziesięć stopni Celsjusza, a w przedziale niewiele więcej. Łukasz zaczął kręcić pokrętłami nad oknem, ale nie przyniosło to żadnego zauważalnego efektu. Siedzieli tak w powoli sunącym pociągu, raz po raz przerywając rozmowę kolejną nomen omen kolejką. Frankowi co jakiś czas przypominał się niedawny sen. Czy to możliwe – pytał sam siebie w myślach – że dziadek z zaświatów przyszedł, żeby poinformować go o zbliżającej się śmierci? Dlaczego miałby to robić? Przecież lepiej nie znać tej daty – świadomość posiadania takiej wiedzy byłaby nie do zniesienia. Może ja coś dziadkowi kiedyś złego zrobiłem i teraz on chce mnie za to ukarać, skazując na ciągłe roztrząsanie tej kwestii, które w konsekwencji doprowadzi mnie do szaleństwa. Nie, to nie możliwe. Zmarli nie przychodzą z zaświatów. Nikt nas nie nawiedza, czy to we śnie, czy na jawie. Każdy rzekomy kontakt z nieżyjącą osobą jest jedynie manifestacją naszej wiary w to, że zmarli nie odchodzą na zawsze i że po naszej śmierci spotkamy się z nimi. Po dwóch godzinach pociąg dojechał do stacji Warszawa Centralna, gdzie Franek z kolegami mieli wsiąść w pociąg do Bratysławy. Wprawdzie śmierdziało jak w Skarżysku, ale przynajmniej dworzec był większy, czystszy i w porównaniu z tym, z czym mieli do czynienia na co dzień – bardziej europejski. Przebiegając slalomem między podróżnymi, dotarli na peron, gdzie stał już Intercity relacji Warszawa Wschodnia – Bratysława. Wejście do Intercity było niczym wkroczenie do innego świata, witającego ciepłym powietrzem, brakiem wszechobecnego brudu czy smrodu tak charakterystycznego dla mniej uczęszczanych tras. Studenci zajęli miejsce

26

w przedziale drugiej klasy, w oczekiwaniu na wielogodzinną podróż przez Katowice, później Czechy i spory kawałek Słowacji. Być może to miejsce, w którym się znaleźli, a które wymagało od pasażerów pewnego poziomu zachowania, spowodowało, że studenci zaczęli omawiać ważkie społecznie, bieżące tematy. – W Szkocji sklonowali owcę – rozpoczął rozmowę Michał, otworzywszy poranną gazetę i znalazłszy na trzeciej stronie artykuł o naukowcach, którym udało się sklonować pierwszego w świecie ssaka. – Aż dziw, że nie dokonali tego naukowcy walijscy – dodał po chwili z uśmiechem, nie odrywając wzroku od artykułu. Koledzy nie zrozumieli żartu Michała. Nie byli tak jak on zaznajomieni z kulturą anglosaską, więc nie mogli wiedzieć, dlaczego to właśnie Walijczykom należał się ten zaszczyt. – To co, panowie, walniemy po naparstku? – zaproponował Łukasz i nie czekając na odpowiedź, wyciągnął butelkę z plecaka. Teraz koledzy mogli już w cieple, po ludzku, w przedziale z klimatyzacją, na czyściutkich siedzeniach wypić czystą z plastikowych kubków, a następnie z tych samych naczyń wypić popitkę w postaci soku z czarnej porzeczki. – Ja to, panowie, z odległości pół kilometra rozpoznam zakonnicę – wystrzelił ni z gruszki, ni z pietruszki Rafał. Pewnie coś mu się przypomniało, kiedy przyglądał się mijanym białym polom i łąkom. – Osobliwa umiejętność – skomentował Franek. – I co w tym takiego specjalnego? – zapytał Łukasz. – Szczególnie jak w habicie idzie… Spróbuj rozpoznać siostrę bez habitu. – Właśnie o takich siostrach mówię – doprecyzował Rafał. – O siostrach-skrytkach. Koledzy spojrzeli z zaciekawieniem na Rafała, a ten zaczął mówić: – Skrytka zazwyczaj porusza się wolnym krokiem, bo, w odróżnieniu od kobiet grających inne role w społeczeństwie, nigdzie się jej nie śpieszy – ani do pracy, ani tym bardziej do domu zakonnego. Nie ma żadnych toreb czy reklamówek – nie nosi przy sobie pieniędzy, nie chodzi po sklepach, kupując różne niepotrzebne rzeczy, więc nie musi niczego nosić, żadnego bagażu. Bez względu na pogodę w okresie letnim skrytka ubrana jest w skromną bluzkę, żakiet, buty bez obcasów oraz długie plisowane spódnice. Zazwyczaj porusza się w pojedynkę, czasami z drugą skrytką. Jeśli, panowie, wszystkie te cechy widzicie w jednej, zbliżającej się do was kobiecie, to na bank jest to zakonnica. Polej, Łukasz. – Ja dziękuję – odmówił kolejki Franek. – Co jest? Zaszkodziło ci coś? Kiepsko wyglądasz – zapytał Łukasz z troską typową dla osoby, która obawia się, że za chwilę wyłamie się jeszcze ktoś inny i nie będzie z kim spożywać trunku. – Owszem – odpowiedział Franek. – Rozmowa z dziadkiem. – Z tym, co zmarł rok temu zaraz po roztopach? – zapytał Michał, który w dalszym ciągu czytał gazetę. – Z tym samym – odpowiedział Franek. Koledzy Franka spojrzeli po sobie. Uznali, że tajemniczość wypowiedzi Franka związana była z trudem podróży, którą właśnie odbywał. Poza tym „robili” już drugą butelkę, a Franek z twardej głowy nie słynął. – Ja do dzisiaj pamiętam – zaczął Łukasz – jak mnie babka lała po głowie ścierą. Nie musiałem nawet nic zbroić. Tak mnie lała, dla zasady. Przyzwyczajenie druga natura, jak mawiają.

Witold Lech


opowiadania – Zdrzemnijmy się, chłopaki – zaproponował Michał. – Za chwilę granica. Jeszcze kilka lat wcześniej przekraczanie granicy państwowej było nie lada przeżyciem. Wiązało się na przykład z rewizją osobistą. Teraz czwórka kolegów mogła liczyć już tylko na ewentualną pobudkę w wykonaniu polskich lub czeskich celników i uprzejmą prośbę o pokazanie paszportów. Zaraz po przekroczeniu granicy Łukasz otrzymał smsa o następującej treści: Przykro mi, stary, ale nie mogę ci pomóc. Myślałem, że uda się coś znaleźć. Nie udało się. Musicie sobie radzić sami. Na razie. Łukasz przeczytał kilka razy wiadomość od kolegi, którego poznał, gdy obaj pracowali jako woluntariusze przy oznaczaniu szlaków w jednym z austriackich parków narodowych. Znajomy obiecał, że zajmie się organizacją noclegu dla znajomych Łukasza, ale najwyraźniej się nie zajął. – Nie mamy noclegu – poinformował Łukasz, zaciskając zęby. – Dostałem wiadomość od Honzy. Nic nam nie załatwił. Zbliżała się 21.00. Na zewnątrz zimno i ciemno, a do tego egzotyka kraju ościennego, który właśnie ukazał się jako miejsce zamieszkania ludzi niesłownych i niesolidnych. Nikt oczywiście nie generalizował, nie rozciągał zachowania Honzy na cały bogu ducha winny naród, ale w momentach podwyższonego zdenerwowania ignoruje się wszelkie wyuczone prawdy, a trzyma prawd bardziej instynktownych, które dają przyzwolenie na opowiadanie różnego rodzaju bzdur. – Przejdę się po przedziałach – wyszedł z propozycją Franek. – Może jakiś podróżny nam pomoże. – Pójdę z tobą – ofiarował się Michał. Koledzy wrócili po kilkunastu minutach. Mieli raczej radosne miny, co sugerowało, że udało im się coś zdziałać. – W drugim wagonie spotkaliśmy Słowaka – Tomasza Bubko – poinformował kolegów Franek. – Powiedział, że jak dojedziemy do Bratysławy, to podzwoni po niedrogich hotelach i może coś uda się znaleźć. Oby, bo jakoś nie wyobrażam sobie spędzenia tygodnia pod chmurką. Cholera! Do Bratysławy studenci dojechali około pierwszej w nocy. Nie wiadomo, co by zrobili, gdyby nie spotkali Tomasza. Pewnie rozłożyliby się na plecakach, a następnie próbowali jakoś przetrwać do rana. Później by coś wymyślili. Dzięki spotkanemu w pociągu Słowakowi mogli mieć nadzieję, że jednak uda się znaleźć jakieś zakwaterowanie. Tomasz wyglądał na typowego Słowaka. Nigdy wcześniej nie widzieli żadnego, ale gdyby widzieli, to pewnie wyglądałby tak jak Tomasz – niewysoki, uśmiechnięty, stojący teraz przed automatem telefonicznym człowiek. Wykonał już kilka telefonów, ale z miny można było wyczytać, że jeszcze nie natrafił na nic, co było w zasięgu możliwości studentów z Polski. Wreszcie odszedł od automatu, trzymając w dłoni kawałek kartki z zapisanymi informacjami. – Jest jeden hotel, panowie – zaczął. – Robotniczy, ale przynajmniej tani. Mają wolny pokój. Jest akurat czteroosobowy. Jedyny problem to lokalizacja. Hotel znajduje się na przedmieściach stolicy. Sami tam nie dojedziecie, bo najpierw trzeba jechać autobusem, a potem jeszcze wziąć taxi. Jak chcecie, mogę was tam zabrać. Zgodzili się od razu. Nie widzieli nic dziwnego w tym, że jakiś ledwo co poznany człowiek, w środku nocy, w kraju, w którym są od trzech godzin, zgadza się zabrać ledwo co poznanych turystów do jakiegoś odległego miejsca w stolicy kraju. Oznaczało to, że albo był nadzwyczaj życzliwy, albo że

Wilcze Gardło

za propozycją Słowaka coś się kryło. Szczególnie Franek czuł się nieswojo. Kiedy stali na przystanku, czekając na autobus, zapytał: – A gdzie dokładnie jedziemy? – Na Wilcze Gardło. Taka dzielnica. – Obawiał się, że mogą go nie zrozumieć, więc jedną ręką złapał się za gardło, w sposób, w jaki dusi się człowieka. Przynajmniej na filmach tak pokazują. Franek w jednej chwili przypomniał sobie nocne spotkanie z dziadkiem Walentym. …złamana obietnica… wilki… Słowa dziadka stawały się coraz bardziej realne. Według Franka nie mogły być prawdziwe, jednak ich wpływ stawał się coraz bardziej widoczny. Nie rozmawiał już z kolegami. W myślach cały czas roztrząsał to wszystko, czego uczestnikiem był od kilku dni. Beztroska wycieczka stała się czasem intensywnego dialogu myślowego z samym sobą, przy zachowaniu wszelkich oznak normalności, tak aby koledzy nie pomyśleli, że coś z nim nie tak. A co jeśli dziadek rzeczywiście do niego przyszedł? Byłaby to pewnie jakaś przesłanka sugerująca, że wraz ze śmiercią nie wszystko się kończy i że istnieje jakaś rzeczywistość poza tą, którą spotykamy na co dzień. Tyle że jeśli przyjmiemy tę opcję za prawdziwą, to do wyjaśnienia pozostaje celowość przyjścia dziadka we śnie i przekazania mu informacji o rychłej śmierci. Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Uznał zatem, że był to jedynie głupi sen, a kłopot z noclegiem oraz nazwa dzielnicy, do której się zbliżają, to zwykły zbieg okoliczności. Lubił dzieła przypadku. Były niezastąpione w wyjaśnianiu wszelkich dziwnych zdarzeń. Była to pewna forma pójścia na skróty w próbach zrozumienia świata, ale jako dwudziestolatek lepszej jeszcze nie poznał. Podróż autobusem na przedmieścia Bratysławy trwała około 45 minut. W tym czasie koledzy Franka miło gawędzili z Tomaszem, rozglądali się na lewo i prawo, przegryzali kanapki zrobione jeszcze w Polsce. Krajobraz robił się coraz mniej wielkomiejski. Franek nie konwersował, nie rozglądał się ani nie podjadał. Choć odpędzał przepowiednię dziadka, to ona wracała i nie chciała odejść. Tym bardziej że okoliczności zdawały się odpowiadać przebiegowi wydarzeń nakreślonemu przez Walentego. Wreszcie dojechali na ostatnią stację kursu nr 443. Wszyscy inni pasażerowie wysiedli na wcześniejszych przystankach, zostało tylko czterech turystów z Polski oraz ich przewodnik amator. – Musimy zadzwonić po taxi – powiedział Tomasz, wystukując numer na klawiaturze telefonu. Miejsce, w którym wysiedli, było odludne i dziwnie ciche, nawet jak na przedmieścia. Widać było jedynie wiatę przystanku, zbudowaną na podstawie asfaltowej, w której znajdowały się ubytki wypełnione lodem albo śniegiem. Wokół było na tyle ciemno, że widoczność ograniczała się do około 50 metrów. W oddali widoczne były dwa wysokie, oświetlone kominy elektrowni albo rafinerii. Sceneria jak z horroru potęgowała jedynie obawy Franka, związane ze zbliżającym się rozwiązaniem zagadki dziadka Walentego. Wszystkim udało się wsiąść do jednej taksówki, chociaż była przeznaczona dla pięciu osób. Łysy taksówkarz od razu poczuł się w obowiązku pełnienia roli przewodnika. – Tamte kominy na lewo to największa rafineria na Słowacji. Dobre jedzenie w stołówce mają i to za grosze. Zachęcam do podejścia jutro rano. Śniadania wydają od

27


opowiadania siódmej do dziewiątej. Osoby spoza zakładu też mogą korzystać z posiłków, ale muszą trochę więcej zapłacić. Wiem, jak to jest, jak się wyjeżdża za młodu za granicę, to trzeba oszczędzać. Przerwał na chwilę, licząc na jakąś reakcję ze strony pasażerów, ale nie doczekał się. Franek czuł się źle. Poziom strachu, jaki odczuwał, powodował, że ciężko było mu nawet przełknąć ślinę. U różnych ludzi napięcie ma wpływ na różne części ciała. U Franka najbardziej odczuwalny był w przewodzie pokarmowym. Jego koledzy ze studenckiej drużyny siatkarskiej mieli świetny refleks, on zaś – znakomity refluks. Głównie żołądkowo-przełykowy. Zatkaną dwunastnicę oraz nieświeży oddech. Ot, takie przymioty wieku podeszłego w organizmie dwudziestoparolatka. Może dlatego to właśnie on został wybrany do szybkiego przejścia na drugą stronę? Istniało spore prawdopodobieństwo, że jeśli przekroczy trzydziestkę, państwo zbankrutuje, lecząc Franka. Zatem zabranie go z tego świata opłacało się każdemu oprócz niego samego. Koledzy jechali już dłuższą chwilę w ciszy. Taksówkarz w pewnym momencie nie wytrzymał i zaczął ponownie: – Ciemno jest, więc panowie nie widzą, ale tam po lewo płynie Dunaj. Szlag by to… – pomyślał Franek. – Zginę tu. Albo nie – ucieknę. Dobrze, że siedzę przy drzwiach. Jak coś się będzie działo, to otworzę je i ucieknę. Może powinienem zwierzyć się kolegom? E… lepiej nie. Uznają mnie za wariata. Choć z drugiej strony lepiej być uznanym za wariata niż zmarłego. Życie najważniejsze. – Chłopaki, jakby co, to momentalnie wyskakujemy i rozbiegamy się w różnych kierunkach – powiedział do kolegów bardzo niewyraźnie, tak aby kierowca nie zrozumiał informacji. – Franuś, dobrze się czujesz? – zapytał z troską Rafał. – Tak jak powiedziałem – wyskakujemy i uciekamy w różnych kierunkach. Od kilku minut pasażerowie siedzieli bez słowa. Nawet kierowca przestał się odzywać. W pewnym momencie, zaraz po tym, jak Słowak skręcił w lewo w jeszcze węższą dróżkę, Franek zobaczył w oddali kilkoro ludzi oświetlonych reflektorami taksówki. W miarę zbliżania się, zauważył, że mają przy sobie worki. Duże białe worki. Franek przyglądał się tej dziwnej scenie, a serce biło mu coraz szybciej. Było już chyba w okolicy gardła. Im bliżej znajdowali się ludzie z workami, tym wolniej jechał kierowca. W pewnym momencie Franek nie wytrzymał. Otworzył drzwi w czasie jazdy. Wyskoczył z auta i od razu wyrżnął o ziemię, a po kilku sekundach zemdlał. Obudził się dopiero w szpitalu. – Co się stało? Żyję? – zapytał wystraszonych, stojących przy łóżku kolegów. – Lekarz mówi, że to prawdopodobnie zawał serca, ale muszą jeszcze zrobić dokładniejsze badania – odpowiedział Rafał. – A wy? Jak się czujecie? Nic się wam nie stało? – A co się miało stać? Przyjechała karetka i zabrali cię. Taksówkarz dowiózł nas do hotelu, poczekał, aż się rozpakujemy, a następnie przywiózł nas tu, do szpitala. Co ci do głowy strzeliło, żeby w czasie jazdy wysiadać z samochodu? – Jak go dorwę, to mu nogi z dupy powyrywam – mówił Franek, patrząc w sufit. – Żartów mu się zachciało. Znalazł się zgrywus zakichany…

28

– Franek, o kim ty mówisz? – zapytał Rafał już nieźle zdenerwowany. – Pieprzony dziadek Walenty – Franek mówił w dalszym ciągu sam do siebie – dziadek Walenty, Walenty… – Niech panowie wyjadą z sali. Kolega potrzebuje odpoczynku – powiedziała pielęgniarka, która cały czas stała w sali. Siedząc na korytarzu koledzy Franka ustalili, że jak tylko mu się poprawi, to natychmiast wrócą do kraju. Tak też zrobili. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Franka wypisano ze szpitala, a nazajutrz byli już w kraju. Od tamtego wydarzenia chłopak pozostaje pod opieką specjalisty. Sandomierz, listopad 2013

Witold Lech

Witold Lech – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Zawodowo nauczyciel języka angielskiego i tłumacz przysięgły tegoż języka, prywatnie – miłośnik gitary elektrycznej oraz w mniejszym stopniu innych instrumentów. Mieszka w Sandomierzu. Niniejszy tekst jest jego pierwszą próbą literacką.

Witold Lech


opowiadania

Marcelina Lewandowska Wylęgarnia

Ilustracja: Kornel Kwieciński Coś poruszyło się w brzuchu Rechełe – pod warstwami napiętej skóry i żył rozwijał się potwór. Chorobliwie zafascynowana zdarła z siebie kołdrę i podciągnęła koszulę nocną. Od kilku dni embrion spoczywał w jej łonie nieruchomo i ten kamienny bezruch napawał ją niepokojem. Naciskając poniżej pępka przejrzystymi jak wosk palcami, cieszyła się, że bestia reaguje i odpowiada: pozbawiona kształtu wypukłość natychmiast pojawiła się na powierzchni skóry, jak gdyby chciała ją rozerwać. Dziewczyna wstała z łóżka i otworzyła okno. Gorące, czerwcowe powietrze spłynęło na nią jak krew, dzisiejszej nocy nawet księżyc wydawał się czerwony – odległy i złowrogi zwiastował porę łez. Innej krwawej nocy, dziewięć miesięcy temu, otrzymała ten ponury dar z rąk samego Księcia Ciemności. Zło pod postacią węża, blade i zupełnie ślepe, wpełzło do jej szeroko otwartych ust. Czuła, jak sunęło wzdłuż gardła, pokonując opór zaciskających się mięśni, a potem gładko ześlizgnęło się niżej. Wniknęło aż do łona, gdzie na samym dnie kielicha strzyknęło z zębów białym mlekiem życia. Wkrótce brzuch urósł i Szatan przestał odwiedzać ją nocami, zrozumiała więc, że na swą matkę wybrał właśnie ją. Długie bezsenne dnie spędzała na marzeniach – złych i bluźnierczych – o wydaniu na świat zmiennokształtnego zła. Obdarzyła miłością kochanki obrzydliwego pasożyta, który zwinięty w jej łonie spijał z niej życie i krew. Jak będzie wyglądał? Czy odziedziczy skrwawione oczy swego ojca, jego przewrotność i wdzięk? I czy to możliwe, że w jego twarzy, może w nieznacznej krzywiźnie nosa, odkryje odległe dziedzictwo uświęconych przez Boga ludów pustyni? Mimo wszystko wolałaby, aby wydarł się z niej mięsistymi mackami. Połyskującą łuskę i rzędy drobnych, niezwykle ostrych zębów łatwiej znieść niż małpi kształt człowieka. – Szumi, szumi las, już czas, Rechełe. Już czas – szepnęła do siebie, czując narastający w sercu zew. Wymknęła się z pokoju i ostrożnie zeszła ze schodów, żeby nikogo nie obudzić. Jak każde nocne stworzenie, nikczemne i złe, prowadziła ją czarna magia Szatana. Kwiaty w ogrodzie pachniały odurzająco, odrętwiałe z bólu i zgrozy wydzielały słodką woń rozkładu. Dziewczyna przemykała się wśród nich: róży, białych lilii i chryzantem, a przede wszystkim wśród rozwartych jak oczy ludzkie główek werbeny, „czarnych fiołków śmierci”, niczym królowa – oblubienica władcy całej ziemskiej natury. Trawy i zioła oddawały jej cześć, gdy miażdżyła je bosymi stopami, a gwiazdy pozdrawiały ją z nieba i błogosławiły dziecięciu, które wkrótce wyda. Przeciskając się przez wyrwę w płocie, zraniła się w policzek i kilka kropel krwi spłynęło jej po twarzy. Strząsnęła je palcami jak drogocenne klejnoty

Wylęgarnia

i oszołomiona stanęła przed mroczniejącymi wrotami do świata zamkniętego dla ludzi. Na chwilę strach ogarnął Rechełe – zimny i paraliżujący chwycił ją za obnażone gardło. Mrok, który pochłonął ją dawno temu, w chwili, kiedy wyrzekła się wszystkiego i oddała swą nieśmiertelną duszę diabłu, przemienił w trujący wywar krew. Las, siedlisko bezmyślnego zła, w jednej chwili może ją pochłonąć, a mieszkająca tu ciemność, pierwotna i bardziej starożytna od Szatana, złamie ją i pożre jak ścierwo. Nagle wydało jej się, że obserwują ją dziwaczne istoty, pozbawione oczu struktury schorzałych tkanek, dzikiego mięsa i nabrzmiałych od ropy wrzodów – życie wyjęte spod wszelkich praw, zwracające się przeciw samemu sobie, samourągające, samoniweczące i odrażające. Z pewną czcią, bestialskim zachwytem, Rechełe przekroczyła pierwszą linię drzew. Wszystko tutaj wyło z bezsensownej rozpaczy i wyło tak od eonów lat, gdy wyłoniła się pierwsza komórka, pierwsza sinica, pierwsza roślina, skazana na wieczne odtwarzanie swego nędznego życia. Tę przedwieczną jedność, kolektyw zespojony bólem i niekończącym się odradzaniem, przerwał pierwszy grzech – świadomy czyn człowieka, klęska wszechwładnego Boga. Rechełe nie mogła tego znieść, nieludzkiego wielogłosu, wtłaczającego do jej mózgu nie myśli, a obrazy

29


opowiadania pofragmentowanego życia, zwyrodniałej nadludzkiej egzystencji, która nigdy się nie zaczęła i nigdy się nie skończy. A teraz ona, słaba, chora, przyczyni się do tej kosmicznej tragedii, wydalając z siebie nowy skrzep zrakowaciałych komórek i czuła z tego powodu niewyraźną, perwersyjną radość. Czerwony księżyc oświetlał jej drogę, jak cienka, czerwona strużka prowadził do wielkiego łona, które skryte w bezdennych głębiach lasu czekało tylko na nią – na jej łono, brzemienne. Nagle zimne palce strachu ześlizgnęły się z szyi Rechełe, drzewa rozstąpiły się przed nią i ustawione w szeregach po obu stronach widmowej ścieżki obiecały jej strzec. Ściółka kłuła ją w stopy, gdy z fascynacją rozglądała się po tej baśniowej krainie, w której okrwawione czubki drzew sięgały nieba, aż do trędowatego księżyca lśniącego jak odarty ze skóry organ. Ciepła woda spływała jej po nogach, ale nie zważała na to, przyjemnie odrętwiała podążała za małymi wężami, które dopiero narodzone, wypełzały ze swojego gniazda. Skórzaste skorupki, delikatne jak pęcherzyki powietrza, pękały, ukazując trójkątne łebki i cudowne oczy przecięte pionową szpilą źrenic. Nagle Rechełe ogarnęła niezwykła czułość, zapragnęła urodzić odstręczającego potwora, który obnaży straszliwe piękno świata, jego potworność i szaleństwo. Zapragnęła urodzić tu i teraz, wśród syczących węży, pod świecącym jak wątroba księżycem. Dziewczyna zboczyła ze ścieżki i padła na kolana, rozkopując ziemię. Odurzający zapach plechy uderzył ją w nozdrza, gdy rozdzierała paznokciami kolejne warstwy gleby. Pot spływał jej po twarzy, sklejał opadające na czoło pukle, których czerń Szatan określił niegdyś jako „fiołkową”. Ogarnięta szałem przestała przypominać człowieka – porzuciła przybrany przez siebie kształt i jak blade, wychudłe zwierzę o rozgorączkowanych oczach rozrywała ziemię. Ludzka twarz, którą nosiła na co dzień wśród rodziny i gromad lekarzy, opadła z niej jak zużyta skóra, a wśród ran i krwi ukazała się prawdziwa – udręczone oblicze pustynnego demona. Nagle Rechełe uderzyła o kamień i zdarła dwa paznokcie, krzyknęła, gdy po palcach popłynęła krew, ale nie przestała kopać. Wody płodowe wypływały z niej już obficie i targnął nią pierwszy skurcz. Natychmiast znieruchomiała, spojrzała na swoje białe, pokryte ciemnymi bliznami ręce i zagryzła wargi. Wydawało jej się, że zaczyna rodzić, więc przykucnęła w wykopanej jamie i włożyła w usta grudę czarnej, wilgotnej ziemi. Ból, który nią wstrząsał był ogromny – coś w jej wnętrzu rozwinęło splątane dotąd macki i postanowiło rozerwać krępującą powłokę. Rechełe osunęła się omdlała, oczy jej pociemniały, gdy płód rozszarpywał ją na strzępy. Krew była zresztą wszędzie, przesycona limfą i wodami płodowymi ziemia nie mogła przyjąć już nic więcej. Dziewczyna szeptała do siebie nieprzytomnie, zanurzona w czerwonym błocie, rozpadała się na części – kawały, które będzie musiała później poskładać. Jej ciało otworzyło się niczym kokon, kruche i bezwładne, zostanie tylko pustą skorupą. Przełykając krzyk, mogła rozmyślać tylko o tej wielokształtnej, złożonej męce odrzuconej poczwarki. Kolejny skurcz i Rechełe wydaliła z siebie ogromny skrawek mięsa, przegryzła pępowinę i wyjąc, opadła nieprzytomnie na ziemię. Pogrążona w prostracji jak upadła święta oddychała nieregularnie, zastanawiając się, jak wygląda embrion, istota, która przez dziewięć miesięcy odżywiała się jej ciałem i krwią. Z każdym oddechem jej świadomość, poddana bolesnej aberracji, zbliżała się do siebie: oderwane kończyny

30

zrastały się powoli, krzywo, pozostawiając niepokojące rany. Jej umysł, wielokrotnie łamany, uzyskał w końcu zdolność częściowej regeneracji: coraz bardziej spotworniały, poczwarny i chory wciąż utrzymywał ją przy życiu. Nagle rozległo się wstrząsające wycie, Rechełe chciała podnieść się, zobaczyć, jak wygląda to – istota wykarmiona jej własną krwią ‒ gdy nowy paroksyzm bólu zgiął ją w pół. Wstrząsnął nią drugi poród, nowa fala bólu i zdławionej wściekłości, wypychającej łożysko spomiędzy nóg. Na zaciśniętych powiekach ujrzała swoje nadzieje: białe, kłębiące się mięso, półludzkie segmenty połączone ze sobą zwyrodniałymi stawami, przezroczystą skórę, pod którą jak pod cienką membraną można dostrzec kipiące kompleksy tkanek... Piękna, nie w pełni wykształcona istota, skrywająca swe delikatne wnętrze pod czarną chityną i owadzimi skrzydłami – oto jej syn. Jego diabelską twarz z pewnością skrywa tłusty fałd skóry, który pewnego dnia uniesie się niczym napletek, aby obnażyć jedno krwawiące oko i dwa rzędy zębów, a potem pochłonie świat. Wycieńczona, z wciąż lejącą się z pochwy limfą, uniosła się na łokciach, żeby poszukać potwora. Ruda ziemia, połyskujący sznur pępowiny i gładka galaretowata maź, a nieco dalej on, nowo narodzona kreatura. Krew i strzępki tkanek skrywały niewyraźny antropoidalny kształt... Rechełe była przerażona – właśnie urodziła człowieka. 11 lutego 2014 r.

Marcelina Lewandowska

Urodzona w 1993 roku, mieszka i studiuje w Poznaniu. Interesuje się psychologią, okultyzmem i religijnym życiem człowieka. Jej opowiadania można przeczytać na portalach Niedobre Literki, Ex Fabula i za pośrednictwem zinu „Horror Masakra”.

Marcelina Lewandowska


opowiadania

Adrian Turzański Nieświęty

Ilustracja: Konstanty Wolny Gołębie we wszelakich odcieniach szarości rozpraszają się w popłochu, wzbijają, by przelecieć kawałek dalej bądź odfrunąć z cichym łoskotem, gdy ty dziarskim krokiem drepczesz po wybrukowanym placu, mijając strzelisty gmach katedry, a właściwie bazyliki mniejszej, poznaczony ciemnymi zaciekami brudu i odchodami rozmaitego ptactwa, siadającego na popękanych gzymsach. Nie zwracasz na niego najmniejszej uwagi, widziałeś go już tyle razy i niemal zawsze na jego widok łapią cię bolesne spazmy żołądka. Może tak już jest, gdy akurat ktoś twojego pokroju przechodzi nieopodal potęgi, która onegdaj przyćmiła waszą świetność, a teraz powoli wyplenia z tego świata. Wybrukowany klinkierową cegłą deptak, którym się przechadzasz, leży w cieniu smukłej, ażurowej iglicy zwieńczającej szczyt ratusza, zmontowanej z ohydnych stalowych prętów. Słońce majaczy gdzieś za gęstą kołdrą bordowopopielatych obłoków, falujących subtelnie niczym niewzburzone fale lokalnego jeziora. Mijasz ponurych przechodniów, opiętych w długie płaszcze i żakiety, patrzących na ciebie z niepohamowanym zdziwieniem, a nawet niezrozumieniem. Są smutni, widać to po ich niewyspanych, zmęczonych życiem i monotonią codzienności twarzach. A ty idziesz stawiając energiczne kroki, zawadiacko machając rękami i uśmiechasz się szelmowsko, jakby ciebie ów posępny dzień weselił. No tak, przecież znany jesteś z tego, że wręcz emanujesz szczęściem. Radość wylewa się z twych bystrych oczu na ulicę, niemalże kpiąc ze złowieszczego losu, rzucającego kłody pod nogi mieszkańców tego miasta, ale ty nie przejmujesz się tym, przesz do przodu, przechodząc obskurne blokowisko i pawilon drobnych sklepików, ulicę, nad którą rozpięto zygzakowate girlandy – jeszcze nie ściągniętych – lampek świątecznych. W dłoni brzęczą ci drobniaki, uprzednio przygotowane na dzisiejszą degustację szlachetnie bursztynowego trunku, w przednim towarzystwie miejscowych amatorów dobrego piwa. Z uśmiechem na ustach witasz sąsiadów, ściskasz przyjaźnie dłonie znajomych mieszkańców i życzysz udanego dnia, choć wiesz, że ich dzień często skończy się rodzinną kłótnią, załamaniem związanym z nieopłaconymi rachunkami, zaciśnięciem pasa i wszelakimi wariantami związanymi z niedoborem pieniądza w portfelu. Szczęśliwie tobie niczego nie brakuje, nigdy nie brakowało. Przechadzasz się ocienioną uliczką, z daleka widzisz świecący szyld sklepu, siedzących na ławeczce pod rosłym klonem ziomków. Przez myśl przechodzą ci wyłącznie pozytywne myśli o tym, jak spędzisz resztę dnia. Radośnie przewracasz w dłoni bilon. Nim docierasz do nich, zatrzymuje cię sąsiadka spod czwórki. Kobieta w wieku zapewne nieprzekraczającym

Nieświęty

czterdziestki, mimo to z przeoraną zmarszczkami przepracowania i troski twarzą, na której ma wymalowaną złość. Ręce zacisnęła w kurczowym kułaku. Ubrana jest w miarę schludnie, lecz niezwykle skromnie. Jak większość lokatorów tej dzielnicy, a może i miasta. – Panie Władziu – mówi styranym głosem – nie mam już siły do tego urwisa. Unosisz lekko brew, udając zdumienie. Usta przybierają ci kształt płaskiej kreski. – Ile on w zasadzie ma lat, chyba już pracuje, goli się, studiuje? – Patrzy na ciebie, szukając zrozumienia. Znowu zachciało mu się dowcipów, wkurzających sąsiadów. Urwis? Mało powiedziane, to wręcz prawdziwy mistrz żartów, bóg oszustwa. – Będę zmuszona powiadomić policję – dodaje w przypływie determinacji. – Nie widzę ku temu żadnego powodu – odpowiadasz nad wyraz spokojnie, zapewniającym gestem dłoni wstrzymując ją przed szybką kontrą. – Już ja sobie z nim porozmawiam. – Poklepujesz skórzany pasek, podtrzymujący spodnie, pod sporym nadbagażem. W zasadzie nie ma to większego sensu, ale może nie zorientuje się, że nadal chodzi tu o dwudziestoparolatka, a przynajmniej kogoś, kto wygląda dla nich na dwudziestoparolatka. – A co właściwie zrobił? – dopytujesz badawczo, przybierając ważką minę. Kobieta wzdycha, widocznie usatysfakcjonowana przebiegiem rozmówki. – Nie wiem, jak on to dokładnie zrobił, ale chyba wrzucił zapałki do skrzynki i tak spalił moje listy. Nie rozumiem, w kogo on się wdał, bo na pewno nie w pana. – Porozmawiam z nim. Ma pani to jak w banku. – Puszczasz jej śmiałe oczko, kłaniasz się lekko i mijasz ją, nie dając po sobie poznać, że masz to głęboko gdzieś. Musisz wiecznie sprawiać pozory, resztę zbuduje twój nieodparty, wewnętrzny urok, który niejednokrotnie wyciągnął ciebie i parę innych osób z opresji. Ale teraz nie masz ochoty kłopotać się o takie błahostki. Spalił ci listy, kobieto? No coś podobnego. Pewnie rachunki. Widzisz. Powinnaś mnie teraz całować po rękach, miesiąc z głowy, wszystko pójdzie na listonosza czy kogoś tam. Unosisz dłoń w powitalnym geście, wyszczerzasz się nonszalancko. – Co słychać? – rzucasz do trzech kumpli, ewidentnie odstających od twej potężnej postury, wdzięku i prezencji. Brody długiej na dwa cale i strzechy uporządkowanych włosów koloru srebra. Nie starych, siwych włosów z przebłyskami dawnej świetności, tylko równo niby nitki srebrzonych pukli, zaczesanych na boki. Mizerne wyrazy twarzy mówiły same za siebie. – Po staremu – sapie Zdzichu, ospowaty ni to bezrobotny, ni to człek na rencie.

31


opowiadania Opierasz się o zmarszczony pień drzewa, splatając na piersi potężne ramiona. – Szkoda… – mruczysz, sugestywnie przegryzając dolną, ledwo widoczną pod płaszczem brody, wargę. – Myślałem, że golniemy coś dzisiaj – dodajesz po chwili, udając widoczne zdeprymowanie. I widzisz błysk w ich małych, zmarszczonych oczkach. Nieogolone, rubaszne twarze rozochocają się, wiedząc co zazwyczaj po takich słowach następuje. Spoglądają dyskretnie po sobie, ale ty doskonale lustrujesz cały ten niepozorny zabieg i również wiesz, co zaraz powinno się zdarzyć. – Aj, golnęliby my – parska zbyt wesołym i niepoprawnym głosem niski Felek. Zdzichu milczy, nie jego kolej. Gienek, szpakowaty, niebotyczny chuderlak, nie ściągający nigdy starej, prawie całkowicie przetartej bejsbolówki wzrusza anorektycznymi ramionami. – Tylko bieda dziś przycisnęła – wyjaśnia wcale aktorsko, gdyż rzeczona kwestia padała już nie raz z jego bordowych ust. Potrząsasz dłonią, brzęcząc monetami w pozornym zamyśleniu. Zezujesz na gromadkę dziatwy, biegającej wokół betonowej piaskownicy. W końcu cmokasz głucho, obracasz się do kumpli i oświadczasz: – Nie widzę problemu, żeby dziś wam postawić. To co, po Harnasiu? Kiwają potulnie głowami, niczym przedszkolne rozrabiaki, gdy opiekunka pyta je, czy się poprawią. – Ale tylko dzisiaj – zastrzegasz, fachowo godząc powietrze uniesionym palcem. Przecież doskonale wiesz, że ani jutro, ani nigdy indziej nie postawią ci kolejki, a tym bardziej nie zwrócą ci pieniędzy. Nie chodzi o to, że twój urok na nich nie działa, jednak żeby móc oddać, czy też postawić, trzeba mieć za co. Oni nigdy nie mieli. Wspinasz się po wybrakowanych, miejscami popękanych schodkach monopolowego, kątem oka widzisz, że od gromadki pociesznych dzieci odchodzi chłopiec i dziewczynka. Chłopiec w pewnym momencie zatrzymuje się, dziołcha prze ku tobie. Tym razem to ty się zatrzymujesz, sprawnie okręcasz na pięcie i z uśmiechem schylasz się do niej. – Dziadku, dziadku – woła, rezolutnie gibając się na stopach i nieśmiało trzyma się za ręce. Nazywa cię tak ze względu na twoje osobiste życzenie. Nie jesteście w ogóle ze sobą spokrewnieni, ani ona, ani żadne inne z dzieci, którym pozwoliłeś się nazywać „dziadkiem”. Chyba… Milczy przez chwilę, zerkając wstydliwie spod burzy złotych włosów, przysłaniających okrągłą twarz. – Kupisz mi lizaka? – pyta wreszcie, niemal wykrztuszając z siebie słowa. – Oczywiście – odpierasz ze słodyczą. Wchodzisz do sklepu, przy wtórze melodyjnego dźwięku dzwonka, zawieszonego nad drzwiami. Młoda ekspedientka, opięta służbowym fartuchem, z ponętnym, nader łaskawie odsłoniętym dekoltem podchodzi do kasy i na twój widok rozpromienia się w okamgnieniu, podpierając na startym blacie, przechyla się nieznacznie, odkrywając przed tobą jędrne wdzięki. Przybliżasz się żywo, wciągasz brzuch, wypinasz pierś, zadzierasz nieco brodę. Wyszczerzasz się niby wilk do owieczki. Czekasz. – Co podać? – Przeżuwa wolno, lecz zmysłowo gumę.

32

Zastanawiasz się błądząc po sklepowych regałach, tylko na chwilę, co jakiś czas taksując miłe twym oczom pagórki, skryte pod nader przewiewną bluzeczką sklepowej. – Hmm… Niech będą cztery Harnasie i dwa lizaki. Z lodówki wyciąga piwa, kładzie je na ladzie, po czym schyla się dość wyraźnie prezentując to, co ma najlepsze w swej powierzchowności. Szuka przez moment czegoś, zapewne lizaków, nagle unosząc głowę. – Jakie? – pyta. – Lukrowe – oznajmiasz, lekko się uśmiechając. Jej twarz ściąga się w grymasie znużenia. – Mogą być chupa chupsy – poprawiasz szybko, kładąc na blacie cztery pięciozłotówki i wyszczerzasz się głupkowato. – Reszty nie trzeba. O której kończysz? Spogląda na ciebie wymownie, mrużąc ledwie powieki. Jesteś od niej – przynajmniej w jej mniemaniu – o trzydzieści lat starszy, a to i tak dzięki zadbanemu wyglądowi. Mrugasz znacząco, pstrykasz niemalże niesłyszalnie, roztaczając urok swej niewidocznej aury. W nią jakby coś wstąpiło, śmieje się jak nastolatka, wodzi palcem po wyszywkach dekoltu. – O dwudziestej – chichocze. - Przyjdź po mnie o dwudziestej. – Nie omieszkam. Ale dziś jeszcze wcześniej się spotkamy. – Puszczasz do niej oko. – Nawet wilk samotnik nie spuszcza z oka swej łani. Zabierasz zakup, wychodzisz popychając butem drzwi i podchodzisz do rezolutnej dziewczynki. – Masz. – Wręczasz jej smakołyki. – A ten dla małego Jasia. Machasz przyjaźnie wolną ręką do chłopca, ten kraśnieje na policzkach. Dziewczynka dziękuje za oba lizaki, kończąc zdanie grzecznym „dziadku”. Rozdajesz po piwku koleżkom, przysiadasz się do nich, otwierasz butelkę o rant drewnianego oparcia i pociągasz soczysty haust bursztynowego trunku. Czujesz jak łagodzący napój zwycięża z suchotą, po czym kończysz gromkim beknięciem. – Ty to, Władziu, wiesz jak zadowolić kumpli – chwali ospowaty. – No – popiera idiotycznym tonem wiejskiego głupka Felek. – Normalnie, święty z ciebie gość. Zezujesz na zasłoniętą cieniem daszka czapki twarz Gienia. Nie czujesz się zbyt dobrze z takim określeniem. Bez słowa przełykasz następny łyk. – Normalnie – powtarza niski Felek, wyglądający przy nas jak brzydki dzieciak – święty tego miasta. Masz ochotę przywalić mu butelką w ten czerep imbecyla, ale wstrzymujesz się i nie dajesz po sobie nic poznać. Nagle nad fasadami obdartych z tynkowej skóry bloków wyrasta, niby budowlany żuraw, sygnatura katedry z szczytującym krzyżem. Targają tobą torsje, choć wiesz, że ona zawsze tam była, lecz teraz niemal czujesz na sobie złowrogie spojrzenie i przedziwnym trafem obarczasz tym ową wieżyczkę. *** Przekręcasz klucz w zamku, słyszysz głuchy trzask rygla, naciskasz klamkę i stanowczo popychasz drzwi, wślizgując się do środka i zatrzaskując je za sobą. Na dziś masz dość psot, naprzykrzania się mieszkańcom tego zapyziałego miasta, dodawania roboty policji i rzucania kasztanami w spacerujących po parku. Zzuwasz buty, ziewasz przemęczony i odwieszasz lnianą marynarkę na krzywo zawieszony hak. Nie przejmujesz się niczym, jesteś ponad wszystkim. Ostentacyjnie przechadzasz

Adrian Turzański


opowiadania się do kuchni, zaglądasz do lodówki, wyciągasz puszkę coli i chwytasz z szafki obok paczkę chipsów. Raptem obciążasz kanapę, otwierasz napój z cichym, metalicznym sykiem, słuchasz bąbelków radośnie wyskakujących ponad taflę zatkanej wcześniej puszki, pociągasz łyk i odstawiasz ją na stolik razem z chipsami. Pstryknięciem palców zasłaniasz żaluzje, nawet nie patrzysz w tamtym kierunku. Co z tego, że jest późne popołudnie, nie masz ochoty teraz oglądać promieni słońca odbijających się od przeciwległych okien blokowiska. Już masz zamiar pstryknąć drugi raz, odpalając szklany ekran, gdy ktoś bezwzględnie przerywa ci, gwałtownie pukając do drzwi. Wstajesz z ociąganiem. Początkowo chciałeś olać sprawę i przeczekać, ale natręt nie przestaje walić do drzwi. Próbujesz domyślić się, co tym razem mają ci do zarzucenia. Będziesz łgał, to pewne, ale fajnie byłoby się przygotować wcześniej, ustalić wersję wydarzeń i gładko pojechać z usprawiedliwieniem, nazajutrz szykując dla natręta nową niespodziankę. Jednak postanawiasz pójść na żywioł, nie patrzysz przez wizjer, tylko od razu przekręcasz zamek i otwierasz, potężnie ziewając dla przekonania. W drzwiach stoi typ spod dziewiątki, w wystawionej przed siebie ręce trzyma opakowane w foliową reklamówkę psie odchody, cały jest czerwony z wściekłości, wygląda jakby chciał ci przywalić i zaiste takie najpewniej ma myśli. Mrużysz czoło, ściągając usta zaspanym grymasem. – O co chodzi? – rzucasz złośliwie. Kipi z wściekłości, nosi go, chce cię rozerwać na strzępy, rozwalić zapakowane gówno na twojej twarzy, ale powstrzymuje się. Ma wyrok w zawieszeniu, a ty doskonale o tym wiesz. – Ty już dobrze wiesz, o co chodzi, zasrańcu! – krzyczy, wymachując przed sobą odchodami. – Nie – zaprzeczasz, ponownie ziewając. – Nie mam bladego pojęcia, o co się rozchodzi. – Patrz, co znalazłem na swojej wycieraczce! – Psia kupa – odpowiadasz naukowo, jakby miało to jakiś przekład do waszej zwady. – Twoja kupa! Spoglądasz na niego jak na idiotę. – Wypraszam sobie – wypalasz nadąsany. – Ale ja na psa nie wyglądam. Otwiera gębę z niedowierzenia, powoli łyka twoje zwody. Jednak w jego oczach wciąż skrzy się przekonanie, że to ty wyciąłeś mu psikusa. – Poza tym my psa nie mamy – dodajesz, opierając się o framugę. – Poczekaj no, gnoju. – Podnosi na ciebie rękę, nie kulisz się, stoisz hardo, czekając na przebieg wydarzeń. Teraz to ty jesteś górą. Zatrzymuje ją w połowie drogi, zaciska pożółkłe od papierosowego dymu zęby, a właściwie zębiska. Sapie ciężko, płytko, jakby przebiegł przed chwilą maraton. – Jest dziadek? – pyta. – Muszę z nim porozmawiać. – Nie ma. Nie wiem też, kiedy wróci, ale jeśli chodzi o zakup tego psa – zezujesz na kupy owinięte folią – od razu uprzedzam, że nie jesteśmy zainteresowani. Do widzenia. Zamknąłeś drzwi i wpadłeś na doskonały pomysł. Sąsiad puka jeszcze raz. Zanim otwierasz, pstrykasz palcami i uśmiechasz się sam do siebie. – Zabieraj mi to zaraz – podsuwa ci pod nos foliowy worek, odbierasz bez słowa. – I żeby było mi to ostatni raz.

Nieświęty

Schodzi pewnie po schodach, ty natomiast przymykasz drzwi i obserwujesz jak puszy się wzorem pawia. Czuje się wygrany. Idziesz w pośpiechu do kuchni, wyrzucasz pustą i czystą folię, jakby przed chwilą absolutni nic w niej nie było, i wychylasz się z okna. Wyszedł z klatki, gwiżdżąc i machając rękoma. Przełączasz na swojej komórce zastrzeżone połączenia i dzwonisz, myśląc, skąd w ogóle masz jego numer. Między ścianami blokowisk odbija się echo starej melodyjki, patrzysz jak sąsiad spod dziewiątki sięga do kieszeni i wyciąga coś, co ewidentnie nie przypomina telefonu, tylko… psią kupę. – Kurwa! – wrzeszczy na całe gardło, a ty już boki zrywasz na kanapie. Znów ustawiasz palce do pstryknięcia z zamiarem odpalenia telewizora, gdy ktoś dzwoni do drzwi. Wiesz, że to nie może być on. Podążasz śladem dźwięku, tym razem zerkasz przez judasza i co widzisz? Księdza. W czarnej sutannie, takimż płaszczu i kontrastującej, białej koloratce. Do kompletu brakuje mu tylko biretu i dwóch elfów… Zaraz, to nie Mikołaj. No to tych ministrów?… ministrantów! Otwierasz przed nim drzwi i wołasz na wstępie. – Nie przyjmujemy domokrążców. – Drzwi uchylają się powoli. – Nie potrzebujemy odkurzacza, proszków do prania, perfum… samochodu. Taksuje cię złym okiem. Czujesz, jakby złowrogie sztylety wbijały się w twoje serce, ognie płonące ci pod nogami niby stos. Przełykasz ciężko ślinę, jakbyś musiał połknąć żelazną kulkę. – Nie, chłopcze – mówi chrapliwym, niemiłym dla ucha głosem. – Przychodzę z posłaniem. Posłaniem od Boga. – A. – Uśmiechasz się serdecznie – Świadek Jehowy? – Nie. – A, to w takim razie dziękujemy. Nie potrzebujemy wody święconej. Zwykła w zupełności nam wystarcza. Zatrzaskujesz szybko drzwi, instynktownie wyczuwając, że coś jest nie tak. I w porę, gdyż kapłan wyciągał już najokrutniejszą broń, jaką mógł użyć przed kimś takim jak ty… krzyż. Aż zapiekło cię w pierś. Zaswędziały cię wierzchnie strony dłoni, bok zabolał promiennie, a stopy niemal zdrętwiały. Ryglujesz wejście, ocierasz pot z czoła i na złamanie karku odsuwasz się od nich. Było blisko. Siadasz przed telewizorem, odpalasz go nareszcie pstryknięciem, choć pilot stoi na stoliku, ale ty już dawno odzwyczaiłeś się używania takich niepotrzebnych ustrojstw. Upijasz łyk letniej coli, krzywiąc się z niesmakiem, szukając na domiar złego czegoś ciekawego w telewizji i wreszcie zatrzymujesz się na Magii Davida Copperfielda. Uwielbiasz gościa jak jasna cholera. Robi proste, nieskomplikowane sztuczki, przekręty ukryte za zasłonami i złudzeniami optycznymi, a wcale dużo jego fanów wciąż myśli, że posiada niewyobrażalną moc. Wręcz boską. Gdyby tylko znali ciebie. Dopijasz do samego dna, oglądasz z rozbawieniem program, podśmiechując co jakiś czas i nawet nie wiesz, kiedy zasypiasz lekkim snem. *** Kończysz ósme piwo, po raz wtóry wykręcając twarz w grymasie obrzydzenia. Ale straciłeś wszystkie smaki albo

33


opowiadania naprawdę coś wisi w powietrzu. Najpierw bóle serca, piekące jakby przykładali ci rozżarzone węgle do stopy. I jeszcze ta niemoc, która towarzyszyła ci, gdy musiałeś spławić tą małolatę z sklepu. Starzejesz się… Patrzysz w bok, dwóch z twoich towarzyszy leży w dziwacznych pozach, zalani w trupa, trzeci, Gienek zawinął się w porę, oddalając się zataczającym krokiem. Tylko ty pozostałeś na polu walki i po raz pierwszy nie odczuwasz z tego satysfakcji, a jedynie mulący posmak na koniuszku języka. Przecież piwo nie było przeterminowane. Dzień w dzień pijesz je z kumplami na ławeczce i nigdy nie przytrafiła się ta nagła zmiana smaku. Monopolowy został zamknięty bitą godzinę temu, więc pozostaje ci zaledwie jedna opcja. Powrót do domu, puszczenie w telewizji jakiegoś hollywoodzkiego badziewia i przepłukanie gardła zimną colą. Wstajesz o swoich siłach, przeciągasz zasiedziałe kości i ruszasz szpalerem latarni, mijając kolejno śmietnik, parę blokowisk, maleńki kościółek ewangelicki, przechodzisz deptakiem wysadzonym karminową cegłą klinkierową, osłaniając się przed straszliwie wodzącą za tobą pustymi oczodołami maleńkich okienek sygnaturą bazyliki, ciągnącym się gmachem domu kultury i skręcasz w uliczkę, oflankowaną Dworem Biskupim a Starą Komendanturą i Pałacem Biskupim. Prawie biegniesz środkiem pustej, wybrukowanej kocimi łbami ulicy. Obchodzisz szerokim łukiem – niemal przywierając prawicą do ścian Szkoły Muzycznej – Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, jego dwuspadowy dach, pulpitowe okapy, ozdobne pilastry na fasadzie. Dwie bodące niebo wieże z miedzianymi dachami pokrytymi patyną i zionący portyk od strony fasady, oparty na kolumnach. Nie cierpisz go jeszcze bardziej niż katedry, ale brniesz w półmroku, rozświetlanym przez światło latarni i odkryty nieboskłon, obsiany miliardem gwiazd. Naprzeciw bramy do Carolinum, szkoły średniej, widnieje przesmyk między budynkami. Skręcasz tam, posapując niemiłosiernie. Tam się zatrzymujesz i wyglądasz zza rogu, sprawdzając, czy nikt cię nie śledził. Coś trzaska ci metalicznie za plecami. Podskakujesz gwałtownie, wystraszony. Serce kołacze ci niby dzwony, zamknięte pod hełmami kościelnych wież. Obracasz się, unosząc w obronnej gardzie pięści, i zamierasz jak słup soli. Obrośnięty szczotką włosów pijak, taszczący za sobą przenośny wózek obładowany po żelazne brzegi aluminiowymi puszkami, kaucjowymi butelkami i kawałkiem miedzianego kabla, stanął równie oszołomiony jak ty, choć od niego zionęło nieco bardziej piwskiem niż od ciebie. – Nisz sie nie stao – wybełkotał. – Nie ma co sie goroszkować, ja nie mam szadnego problemu, kulu zloty. Pociągnął za sobą wózek zdobycznych skarbów, znikając w cieniu przysłaniającym część chodnika. Usiadłeś na schodkach tylnego wyjścia z budynku. Stąd miałeś znakomity widok na okna swojego mieszkania, widziałeś, jak przez niedomknięte żaluzje migocze stalowoniebieska poświata telewizora. Urwis musiał już wrócić, masz nadzieję, że zbytnio nie nabroił tym razem. Zanim ruszasz do bezpiecznego domu, wsłuchujesz się w ciche pomruki nocnego miasta. Wiesz, że coś czai się na ciebie. I ma złowieszczy plan, co do twojej osoby.

34

*** Subtelny chłód muska ci policzki, budząc z płytkiego, acz w miarę miłego snu. Rozciągasz się prężnie, otwierając powoli powieki, nie powstrzymujesz głośnego ziewnięcia i mlaskasz dwukrotnie, aby pozbyć się uporczywego wrażenia suchości w gardle. Przełykasz ślinę i dopiero teraz orientujesz się, że za oknem panuje późny wieczór czy też noc. Ekran zaściela lekka mżawka śniegu, za nią leci bodaj jeden z nie tyle licznych, co niekończących się odcinków „Mody na sukces”. Zastanawiasz się, kto we współczesnych czasach ogląda takie telenowele, i nagle przypominasz sobie, że są na tym świecie istoty starsze od telewizji. Wśród nich dałoby się znaleźć choćby dziesięciu amatorów starych oper mydlanych. W zasadzie dla nich nawet telezakupy w Mango mogłyby okazać się przednią rozrywką. Pstrykasz palcem gasząc telewizor. Po omacku sięgasz po paczkę chipsów. Doszukując się jej długo, w końcu rezygnujesz z zamiarem zapalenia światła. Przecież nie mogła ot tak, po prostu wyparować. Wtem słyszysz niemrawy szelest i chrupot gryzionej przekąski. Wkurzasz się, bo wiesz, że tylko jedna osoba mogła je sobie bezprawnie przywłaszczyć. Wyprostowujesz się niby struna i ciskasz w niego snop ognia… lecz z twych ułożonych w geście palców wystrzeliwują zaledwie marne iskierki, tlące się słabą aurą, ulatujące do połowy pokoju i niknące w odmętach ciemności. Zaciskasz mocno szczękę, skierowujesz palce ku lampie i pstrykasz. Raz. Drugi, bezskutecznie. – Co jest?! – obruszasz się. – Żarówki wykręciłeś? Siedzi w fotelu naprzeciw ciebie. Nie odpowiada. Zamiast tego opycha się twoimi chipsami, oblizując palce, a jego cień jest nieswojo szczupły. Próbujesz zapalić ponownie telewizor. Nie dajesz rady. Pstrykasz na małą lampkę, chcesz odsłonić żaluzje, strzelasz palcami w lodówkę, nic nie chce się uruchomić ani poruszyć. Nawet ty, ale tego dowiadujesz się po chwili, kiedy próbujesz postąpić krok, a twoja noga grzęźnie w połowie drogi. Nabierasz siły, skupiasz się i ciskasz kolejną serią iskierek. Tym razem z palców wystrzeliła jedna i jeszcze szybciej zgasła. A twój dziadek, twój rodzony dziadek zrobił ci najuciążliwszy dowcip w historii. Nawet nie masz pojęcia, jakim cudem mu się to udało. Odpuszczasz. Kanapa terkocze pod twoim ciężarem, spuszczonym na nią z impetem. – Niezły żart – przyznajesz. – Ale może już pora, abyś zdjął te czary mary i pozwolił mi się swobodnie poruszać, chyba mam do tego prawo? Sięga do paczki, szeleszcząc. Wygrzebuje resztki i pochłania je, żując ciut za długo. – Nie masz – odpowiada po chwili obcym głosem. – Jak?! Wyciera dłonie o obrus, wstaje i podchodzi do włącznika. Naciska go. W trymiga salon omiotło blade światło, oślepiające cię na moment. Ujawniając skryte w mroku korpusy mebli, szkielet regału na płyty winylowe, zakurzony gramofon, dwie paprotki, których witki zwisają bezwładnie niczym martwa ośmiornica i… typa w sutannie, stojącego pośrodku pokoju. Tego samego, który ostatnio chciał wpaść po kolędzie. Szarpiesz się gwałtownie na równe nogi, ale nie dalej. Zwracasz uwagę na otaczający cię krąg… nie gwiazdę,

Adrian Turzański


opowiadania w formie dwóch nałożonych na siebie trójkątów, jeden odwrotnie. Są narysowane grubymi krechami kredy. Za sobą dostrzegasz pięć następnych, mniejszych, wyrysowanych łukiem na ściance. Gwiazdy, które odbierają ci moc. Czujesz, jak pulsuje ci krew w żyłach. – Skąd pan… Jak ksiądz się tu dostał? – próbujesz zachować spokój, jednak pocisz się. Kapłan ściąga płaszcz, wyjmuje niewielki, drewniany krzyż. Poczułeś gwałtowne uderzenie w skroń, pierś i krocze, ale on się nawet nie poruszył, ty zresztą też. Nadal stoisz wyprostowany niczym napięta lina, i tylko czerwieniejesz to z bólu, to z nerwów. – Pytasz mnie skąd – odpowiada ironicznym tonem. – Przysyła mnie Bóg ze swoim posłaniem. – Znakomicie… Proszę się rozgościć, czuć jak u siebie w domu. Słowa wypływają z twych ust, choć nie należą do ciebie. Są tym, co nazywasz planem B w takich sytuacjach. Przygląda ci się ciekawsko, pełnym drwiny spojrzeniem złych oczu. Strach wwierca ci się w czaszkę, paraliżuje twoje ciało, sprawia, że mięśnie ci wiotczeją, a krew ledwo przeciska się przez tunele tętnic. Strach to uczucie, które skrycie towarzyszy nam na co dzień. Ukryte pod iluzoryczną fałdą spokoju. Zaś trwoga ujawnia się potęgą obudzonego strachu przed czymś, co może nas zniszczyć. W jakikolwiek sposób. Trwoga paraliżuje cię, jakbyś przerwał rdzeń kręgowy. – Boisz się? – pyta z nieszczerą troską. – Doskonale. Mój Pan nie znosi, gdy pojawia się konkurencja. W naszym świecie panuje wieczysty monopol, a tacy jak wy tylko zakłócają jego jestestwo. Jesteście bytami, które nie powinny istnieć! – Kim ty w ogóle jesteś? – nie tyle pytasz, co wysapujesz. Jego mroczną twarz przecina krzywy, straszliwy wręcz uśmiech, ociekający jawną kpiną. – Nazywali nas różnie, bo też pod różnymi kryliśmy się mianami. Rycerze Boga, Krzyżowcy, Inkwizytorzy, Egzorcyści, Wierzący… ale ty możesz mnie nazywać jak chcesz, mordercą, wariatem, Światkiem Jehowy, i tak nie pozostało ci zbyt dużo czasu… – Mogę powiedzieć ci o innych – bełkoczesz w przypływie lęku, szukając sposobu na wolność. – Jest nas wielu, naprawdę wielu. Sam mam paręnaścioro rodzeństwa… – Miałeś – przerwał krótko. – Nie próbuj odwlekać nieuniknionego, sprawa zamknięta. Nie możesz mi ofiarować nic, co by mogło mnie zainteresować. A wiedz, iż jestem człowiekiem gorliwej wiary. – Więc po co właściwie… ze mną rozmawiasz? Spojrzał ci prosto w oczy, kłuł nimi niczym sztyletami. Przyciągnął ci do twarzy krzyż, a twoje policzki zaskwierczały, jakby podpalał je żywym ogniem. – Dlaczego, pytasz… Lubię mieć czyste sumienie. – Z rękawa wolnej ręki wyleciał mu krótki, cienki niby kartka papieru nóż i wbił ci go głęboko, pionowo w grdykę. W taki sposób, że ostrze zalśniło w twych rozwartych szeroko ustach i zabrało ci twą długowieczność. – A przynajmniej czuć, że mam – dorzucił. Ułożył twe ciało na sofie, tak jakbyś naturalnie na niej siedział. Potem wyciągnął z głuchym pluśnięciem ostrze i poczekał, aż karminowa strużka wypłynie dziurą zrobioną w gardle. Kanapa splamiła się szkarłatem, na szyi martwego ciała wyrosła takaż broda zacieku, a szczęka upadła

Nieświęty

w groteskowo-komicznym stylu, rozdziawiając się niby wysunięta i wykrzywiona szuflada. – To teraz – rzekł kapłan sam do siebie, nieznacznie weselszym i mniej chrapliwym głosem – prezent dla dziadziusia. Niespodzianka. I zaczął wodzić i kreślić nożem po martwym truchle swe krwawe fantazje. *** Rygiel zamka strzyknął cicho, jakoś nieswojo, złowróżbnie. Sień wypełniał duszący swąd i ciężki, żelazisty zapach, wprawiający żołądek w spazmatyczne torsje. Mimochodem zasłaniasz dłonią usta i nos, masz ochotę ryknąć na gówniarza, co on w ogóle wykonał. Bodaj próbował coś usmażyć, albo po raz wtóry postanowił urzeczywistnić swój wcale idiotyczny pomysł. Wewnątrz było ciemno, nie starałeś się nawet odnaleźć włącznika światła, przecież znasz mieszkanie, ułożenie mebli na pamięć, nic nie może cię zaskoczyć. A mimo to czujesz się jak w obcym, nieznanym korytarzu, dłużącym się, jakby stanowił katedralne obejście. Wreszcie przedarłeś się przez mrok i doczłapałeś do salonu. Przez nieszczelnie zaciągnięte żaluzje wpada – odbijając się również od aluminiowych listewek – światło ulicznych latarni. Na sofie dostrzegasz wątłą, acz wysoką postać wnuka, zdaje się drzemiącego, z odchyloną do tyłu głową. Machasz ręką, kierując się do lodówki, otwierasz ją i odpowiada ci ciemność. Stukasz miarowo o przeźroczystą plastikową osłonkę żaróweczki, wymacujesz na oślep puszkę coli i łypiesz w poszukiwaniu działającego sprzętu. Dioda telewizora zamarła w ciemności, zegar mikrofalówki zmarł, podobnie jak lampka w chłodziarce, a on drzemie i nie używa swych sztuczek, aby przywrócić jako taki porządek rzeczy. Zapewne wybiły korki, ale to nie powód, żeby nie pstryknąć. Po to macie moc, nieprawdaż? Podchodzisz bliżej, podginasz zawleczkę z głuchym, metalicznym sykiem bąbelków i wlewasz w gardło łyk zimnego napoju. Nie smakuje tak jak powinien, jednak jest dziś o wiele smaczniejszy niż piwo. – Wstawaj – wołasz. Bezskutecznie, nawet się nie poruszył. I nadal krzywisz się z potwornego smrodu. – Co tu tak śmierdzi? – zastanawiasz się, rozglądając po półmrocznym mieszkaniu, gdzie zaledwie widać zarysy cieni, posępne kształty, złudne postury i odblaskujący laminat stołu. – Hej! – krzyczysz. – Weles, wstawaj! Wnuk nie odpowiada. Albo pogrążył się w odmętach snu, albo to kolejny z jego dowcipów. Nerwowo ruszasz w jego stronę, nie stajesz przed nim, tylko schylasz się, łapiesz go ogromnymi łapskami za ramiona i potrząsasz mocno, a on dygocze w twoim uścisku niby bezwładny worek ziemniaków. Czujesz, jak po twoich dłoniach płynie kleista, ciężka ciecz, początkowo myślisz, że to rozlana cola, ale po chwili uświadamiasz sobie, że idąc do niego odstawiłeś ją na szafkę. Wtem zapala się światło, rozbłyska w twych zmętniałych oczach niczym supernowa. Przez mgnienie zatrzymuje ci się czas, kręci ci się w głowie, jakbyś był na karuzeli, a przed oczami tańczą opalizujące tęczowo ogniki.

35


opowiadania Błyska flesz, ktoś zrobił ci zdjęcie. Opamiętujesz się. Widzisz księdza stojącego pod oknem, wyrósł tam nie wiadomo jak, szczerzy się obłędnie i celuje w ciebie aparatem. – Co pan tu robi? – pytasz z naciskiem, zaciskając dłoń. Odrywa wzrok złych oczu od wyświetlacza i piorunuje cię nienawistnym spojrzeniem. – Świadectwo zbrodni – odpowiada pokrętnie, chowając aparat do głębokiej kieszeni sutanny. Nie masz bladego pojęcia, co miał przez to na myśli. Dopóki nie zezujesz na wnuka. Odskakujesz niby poparzony, rwie cię na wymioty, a pod powiekami drażnią cię krople łez. Weles, twój wnuk, siedzi rozkraczony, rozebrany od pasa w górę. W torsie wydrążoną miał na wzór chrześcijańskiego krzyża dziurę, z której wciąż siąpiła powoli gęsta, krzepnąca krew, a z odsłoniętych, ciemnokarmazynowych trzewi unosił się niemrawo rzadki dym, kłujący nozdrza swym fetorem spalenizny. Nie on był jednak tak ohydny. Szczęka zwisała pionowo, z wnętrza gardzieli wciąż kapała posoka, policzki miał porozcinane w abstrakcyjnej wizji uśmiechu. Niemal cała twarz była obryzgana krwią. – Dowcipniś – oznajmił kapłan z przekąsem, teraz obracając w dłoni krótki nóż, wąski jak liść. – Śmieszek. Nazywali go Śmieszek. Dawniej… – Skąd wiesz?! – wycedziłeś do niego w amoku. Czułeś, jak każdy mięsień płonie w tobie, jak przemienia się w twardy kamień, chciałeś zrobić mu coś równie brutalnego, co on twojemu wnukowi. Drobne ostrze w ręku księdza łysnęło, odbijając światło lampy. Uśmiechnął się szarlatańsko. – Obserwowaliśmy was od pewnego czasu, chcieliśmy, żebyście doprowadzili nas do innych, ale cóż, wy nie chcieliście współpracować, uwiliście sobie ciepłego gniazdko, więc nie mieliśmy wielkiego wyboru i przyszedł czas na egzorcyzm krzyża i sztyletu, oczyszczenie demonicznej krwi. – Zerknął wymownie na truchło Welesa. – A potem na zasłużoną karę. Łaskawą śmierć. – To nieludzkie… – Nieludzkie – warknął – są ucieleśnienia wierzeń pogańskich, satanistów i wszelakich szelm, uważających za Boga kogoś, kto w istocie nim nie jest! Skoro już wszystko wiadomo, odpakowałeś prezencik, znasz moralność tego czynu, czeka cię egzorcyzm… Doskoczył do ciebie niczym błyskawica, tnąc mizernym ostrzem na odlew. Uchyliłeś się lekko, a ostrze zamajaczyło ci przed oczyma. Wyrzuciłeś rękę do góry, złapałeś go za łokieć i kopnąłeś zamaszyście w brzuch. Poleciał na drzwi balkonowe, waląc plecami z kruchym łoskotem, niemal przebijając się przez szybę na drugą stronę. Ale mimo wszystko, nawet się nie osunął, tylko balansował na ugiętych nogach i piorunująco szybkim, zezowatym krokiem stanął przed tobą, rąbiąc ostrzem wpierw na ukos, nie trafił, potem pionowo i poziomo niczym znak krzyża. Uskoczyłeś od czterech cięć. Zapragnął ukłuć cię prosto w serce niby żądłem osy, złapałeś go za przegub, wykręciłeś mu rękę, zacisnąłeś łokieć na szyi przeciwnika, zakładając przyzwoitą dźwignię, a wszystko zmieściłeś w trzech uderzeniach serca. Pewność siebie potrafi dodać imponujących sił, choć czasem potrafi je równie dobrze odebrać. Tobie niestety przytrafiło się to drugie. Myślałeś, że masz go w garści, a raczej w żelaznym uchwycie.

36

Wywinął się płynnie, zastosowując niemalże od razu udaną fintę w bok, a wprawdzie dźgając cię pod żebra, płytko, zbyt płytko żeby cię powalić. Poczułeś, jak krew wypływa z ciebie wąską strużką, zatrzymując się na płóciennej koszuli i wsiąkając w nią. Kątem oka zauważyłeś, że wykwita ci piękna, krwistoszkarłatna róża. Jednak nie mogłeś pozwolić sobie na chwilę słabości, ostrze nacierało ponownie, tym razem prosto w grdykę. Domyśliłeś się, że tak załatwił Welesa. Kucasz w pośpiechu, zaciskając zęby z bólu, łapiesz go za łydki i szarpiesz mocno, zwalając księżulka z nóg. Plaska o podłogę, uderzając potylicą o panele. Raptem odpycha się nieco od ciebie i wali buciorem w gębę. Mroczki kołują ci przed oczyma, a ty sam koziołkujesz razem ze stolikiem, doskonale omijając podejrzane znaki wymalowane na posadzce. Turlasz się w bok, widząc atakującego napastnika, wstajesz i usiłujesz trzymać gardę, patrząc, jak kapłan gramoli się na równe nogi i tnie. Płasko, skrytobójczo, jakby jego nożyk miał co najmniej długość piętnastu cali. Łapiesz go za rękę, klinujesz dłoń z nożem, zasłaniasz się barkiem przed ciosem wolnej pięści, wykręcasz go przez ramię i rąbiesz z impetem łokciem w skroń przeciwnika. Otumaniony szamocze się w twoim uścisku, łapczywie pochłania powietrze i nagle uderza cię tyłem głowy w nasadę nosa. Czujesz, jak dwa potoczki pluszczą z nozdrzy, nawilżając popękane usta. – Pieprzony bożku! – drze się, wymachując chaotycznie i, o dziwo, niezwykle szybko osiemnastocentymetrowym ostrzem. Odparowujesz jego ciosy, uderzając rozwartą dłonią z boku w przedramię, chcesz wytrącić mu z ręki nóż, ale on jakby nie odczuwa bólu, nie krzywi się, tylko szarżuje wciąż z tą samą rześkością. W końcu nadarza się okazja. Zamachuje się ostrzem zza ramienia, widocznie nie wie, że przez cały ten czas trzymał w ręku krótki, nie dłuższy od kuchennego, nóż. Uderzasz go sierpowym prosto w twarz, obok nosa. Zatacza się w tył, otrząsając z niespodziewanego ciosu, a ty nacierasz go jeszcze raz, uderzając od dołu. Przewraca się z trzaskiem, łamiąc niewielką szafeczkę, wypuszcza nóż. Doskakujesz do niego w porywie tryumfu, opierasz nogi na jego kolanach, unosisz dłoń z zaciśniętym kułakiem i znienacka przeszywa cię palący ból. Kapłan wyciągnął krzyż. Jego niewidzialna poświata godzi twoje serce, spieka skórę i kłuje w oczy. Odskakujesz, kopiesz go mimochodem w pierś, dając sobie czas, i uciekasz. Zbiegasz klatką schodową, nie zauważając choćby tego, że połowa stopni okryta jest cieniem. Wypadasz z bloku, biegniesz, nie odwracając się, nie rozglądając, biegniesz przed siebie. Liczy się tylko czas, którego masz coraz mniej. Brniesz w świetle latarni, przebiegając ścieżką między drogerią a czynszówką, stąpasz po wąskim mostku, a nieliczni przechodnie, których mijasz, popatrują jak na wariata lub po prostu olewają pędzącego na oślep staruszka. W mroku mijanych budynków nie zauważasz życia. Nie zauważasz pijących piwo małolatów, rzucających za tobą ordynarnych grypsów, nie widzisz jak wodzą za tobą wzrokiem aktywni palacze, opierający się o barierki balkonów. Wbiegasz do miejskiego parku, owładnięty ciszą, złowieszczo żółtym światłem tamtejszych latarni. Opustoszała zieleń, poprzecinana asfaltowymi deptakami prowadzi cię

Adrian Turzański


opowiadania w swój głąb, przemierzasz kilka mostków, dobre pół kilometra chodnika i wreszcie, zdyszany, zatrzymujesz się w mrocznej części parku. Spostrzegasz delikatny ruch na pobliskiej ławce, zamierasz, serce staje ci na sekundę, kulka śliny zatrzymuje ci się w gardle. Po chwili wiesz co, a właściwie kto wykonał ów drobny manewr. Kojarzysz obdartusa. Lokalny świr-podróżnik, wędrujący z jednego krańca miasta do drugiego, opowiadający, że onegdaj był wziętym dziennikarzem. A teraz mówi do przenośnego odtwarzacza muzyki, gdyż wygląda podobnie do dyktafonu. W danym momencie podrzemuje sobie w środku parku, jak gdyby nigdy nic. Wzruszasz ramionami, przyciskasz dłoń do rany na brzuchu i przysiadasz się obok, główkując, w jaki sposób mógłbyś pozbyć się morderczego ogona. Siedzisz tak od dobrych paru godzin. Środek nocy nie przynosi ukojenia twych nerwów ani nie skłania do lepszego

Nieświęty

myślenia. Nadal nie znajdujesz sposobu, aby wywinąć się z zasieku tego egzorcysty, który ewidentnie działa w jakiejś nietolerancyjnej sekcie odłamu katolickiego, zajmującej się nadal wyplenianiem wszystkiego, co mogłoby podburzyć fundamenty ich wiary. Przychodzi ci do głowy jeden niebezpieczny pomysł. Ucieczka z tego miasta, gdzieś daleko, ale uświadamiasz sobie, że dopóki cię nie wytropią, dopóty będziesz musiał uciekać. Łypiesz na smacznie pochrapującego świra. I coś przychodzi ci do głowy, coś genialnego. Wytężasz wszystkie swoje siły, czujesz w koniuszkach palców, jak nabiera w tobie moc. Kłuje cię serce, a z rany bucha krew. Przymykasz powieki, pstrykasz. W agonii cierpienia, wykręcającego ci kości, zaciskającego się na twoich mięśniach pętlami, buszującego po twych wnętrznościach ognia, doczłapujesz się do sąsiedniej ławki, kładziesz, okrywasz grubą, zimową kurtką, a twoja twarz wykrzywia się w spazmach, orając ją licznymi zmarszczkami

37


opowiadania i plami. Spoglądasz na suche, wiotkie dłonie, poznaczone wątrobowymi wypryskami. Jest to ostatni obraz, który daje ci się zapamiętać owej nocy. *** Budzisz się cały obolały, brudny i przepocony, a na karku czujesz ogromny ciężar. Ale udało się, jesteś cały i, nie licząc płytkiej rany pod żebrami, zdrowy. Rozciągasz się pokracznie, nie do końca tak, jakbyś chciał. Twoje nowe ciało jeszcze nie przystosowało się do niespodziewanego lokatora. Widzisz wielkoluda drzemiącego na ławce naprzeciw. Jego długą, srebrzystą brodę, takież włosy, spływające kaskadą za barki, nader krągłe brzuszysko i wielkie łapska, z czego jedno zwisa luźno, opierając duże palce na asfalcie chodnika. Wstajesz ociężale, wytrzepujesz łachy z kurzu i stawiasz krok do przodu, z zamiarem odejścia, gdy nagle zza drzewa wyłania się kapłan, trzymający w jednym ręku krzyż, a w drugim splamiony krwią nóż. Zauważasz, że łuk brwiowy napuchł mu niemiłosiernie, kościste policzki posiniały, a szczęka jest lekko wykrzywiona i przez to uśmiech, który zapewne w zamierzeniu miał być triumfalny, stał się niezdarnie głupkowaty. Stoisz, próbując zachować stoicki spokój, opuszczasz nieznacznie dolną wargę i przyglądasz mu się ciekawsko. – Myślałeś, że przede mną uciekniesz?! – wrzeszczy, zgrzytając zębami i krocząc deptakiem. – To się grubo przeliczyłeś! Staruszek z srebrzystą burzą włosów wokół twarzy wyrywa się żwawo ze snu, zrywa na równe nogi i w osłupieniu staje. Jego sylwetka przypomina nieco krępego niedźwiedzia, również debilna mina upodabnia go do tego zwierzęcia. Mrużysz brwi, na twoją twarz wypełza całkowita rezygnacja. Opuszczasz brodę z drobną szczeciną. Gdy cię mija, czujesz drobny skurcz, ale nie dajesz tego po sobie poznać, tylko odprowadzasz go spojrzeniem zamglonych, małych oczu. Dopada wielkoluda, który nie wie, co ma w tej sytuacji zrobić. Powala go na ziemię i błyskawicznie dźga raz po raz nożykiem, z zawziętością godną charakternika. Męczennik kaszle krwią, wypluwa całe szklanki życiodajnej cieczy, wybałusza oczy, a jego ciemiężyciel z uśmiechem na ustach przerywa i wycina z jego twarzy krwiste plastry skóry. – Cudak. Nazywali go Cudak – rzecze, a słowa, które wypływają z jego ust, ociekają niemal namacalną pogardą. – Więc jako Cudak skończył. W cudaczny sposób. Tak załatwia się bezczeszczące nasz świat istoty, pochodzące z wyobraźni szatana… Poganie. Nieświęci… Patrzysz, jak twoja dawna twarz zmienia się w szkarłatną papkę, siateczkę cięć krótkiego noża, która opływa karminową posoką. Widzisz, jak chora idea religijnego fanatyka urzeczywistnia się. Tobie zależało na tym, żeby przeżyć, i tak też się stało. Okręcasz się na pięcie, stawiasz pierwszy krok, przełykasz gładko ślinę, oddychasz głęboko i zamykasz z ulgą powieki. Już po wszystkim. Idziesz powoli, monotonnie. Nie zwracając uwagi na krwisty spektakl rozgrywający się za twymi plecami. – Ej, ty – woła nagle. Obracasz się z wystraszoną miną.

38

Wygrzebuje z kieszeni martwego parę drobnych. – Masz. – Rzuca ci trzy monety. Łapiesz zręcznie. – Kup sobie coś ładnego. – Mruga kuglarsko. Przechodzisz kawałek, stawiając równe kroki w takt nerwowo bijącego serca. – Hej! – krzyczy za tobą. Czujesz, jak strużki lodowatego potu, śmigają ci po karku i plecach i zalewają je doszczętnie trwogą. Czujesz otwierającą się ranę, która dopiero co zaczęła się goić. Odwracasz ku niemu swoje pomarszczone oblicze. – Zaczekaj! Podbiega bez pośpiechu, przygląda ci się krytycznie złym okiem i zatrzymuje na ślepiach, zagląda głęboko w nie, opuszcza lekko powieki, czytając w głębinach twej duszy. Przeszywa cię na wylot. – Masz jeszcze to, staruszku – mówi miłym głosem, wręczając ci zakrwawiony sztylet. Odbierasz go, udajesz, że przyglądasz mu się fachowo i wsuwasz do kieszeni. Wręcza ci dodatkowo krzyż, chwytasz go niechętnie, po czym w pośpiechu chowasz cierpiącą i smażącą się powoli dłoń w rąb rękawa. Zaciskasz szczęki, boli jak oberwanie piorunem Peruna. – Krzyż i sztylet – mówi po chwili, jakbyś nie wiedział czym są dziwne prezenty. – Sztylet na bandziorów – tłumaczy – a krzyż, byś się modlił i nigdy nie zapomniał, kto jest naszym jedynym prawdziwym Bogiem. A co do dzisiaj, mam nadzieję, że zapomnisz o całej sprawie i, miejmy nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy, może w bardziej przyjaznych okolicznościach. Przytakujesz ostentacyjnie i ruszasz w swoją drogę. Masz dość tego miasta, udawania kogoś, kim nie jesteś, a teraz wiesz, że nawet pod cudzą tożsamością w końcu cię znajdą. Musisz uciekać, w razie możliwości ostrzec innych, jeżeli jeszcze nie zostali zadźgani przez jemu podobnych. Sięgasz do pobliskiego śmietnika. Otwierasz z bólem ciągle skwierczącą dłoń. Krzyż wpada w odmęty papierków i foli. Wyciągasz ją i unosisz przed twarz. Wypalone znamię krzyża pozostanie z tobą na zawsze… podobnie jak sztylet, którym będziesz okrutnie załatwiał swych prześladowców.

Adrian Turzański Niepoprawny zarówno marzyciel, jak i myśliciel. Rocznik ’94, znak zodiaku Skorpion. Jego konik to wszelaka mitologia, z dużym naciskiem na wierzenia nordyckie, greckie i słowiańskie. Uwielbia zagłębiać się w podania ludowe, baśni, folklor i legendy, podane w rozmaitej formie. Nietrafnie kształcony na architekta krajobrazu, acz uważający, że każda wiedza może się do czegoś przydać. Duszą monarchista, leń, samotnik, sercem włóczykij i istna studnia pomysłów bez dna, których i tak nie potrafi ani przelać na papier, ani wcielić w życie.

Adrian Turzański


opowiadania

Agnieszka Żak Zmęczenie

Ilustracja: Magdalena Mińko Zadarł głowę i patrzył na dwie dziewczynki sunące po wiadukcie. Ciała miały wyprostowane, głowy uniesione do góry, ręce i nogi nieruchome – a jednak posuwały się do przodu. Patrzył na nie, choć sprawiało mu to prawie fizyczny ból; jego serce ściskał strach. Myślał o dzieciach, które być może kiedyś potrąciła w tym miejscu ciężarówka. Może jechały na rowerach, może po prostu rozmawiały o pierwszej miłości. Potężny tir wyskoczył znienacka zza zakrętu, tego ukrytego za wiaduktem, słabo widocznego. Ofiary zmarły najprawdopodobniej na miejscu, zanim jeszcze zdążyła przyjechać karetka. Dlatego ich dusze nie mogą zaznać spokoju. Unoszą się nad wiaduktem, pod którym zginęły, zamieniły w nieruchome, a jednak przemieszczające się zjawy. Ale nagle starsza dziewczynka zamachnęła się nogą i uniosła ręce do góry, a Sękot usłyszał dźwięk kółek od wrotek szurających po chodniku. Wsadził palec do przytkanego ucha, które złośliwie szumiało, zagłuszając dźwięki otoczenia. Krystian Sękot zdał sobie sprawę, że wszystko jest przytłumione. Pociągnął za małżowinę, jak zwykle robi się, gdy woda po kąpieli naleci do ucha. Udało mu się je odetkać. Uderzyły go dźwięki. Znajomy szum ulicznego ruchu, pikające światła na przejściu dla pieszych, rozmowy przechodniów i szuranie wrotek – hałas go uspokoił. Jeszcze raz spojrzał na dziewczynki. Patrzył na nie z dołu, tak że barierka zasłaniała ich stopy – dlatego nie dostrzegł wrotek. Skoro już jednak wiedział o ich istnieniu, liczył, że wiedza ta umożliwi mu spokojne spoglądanie na wrotkarki. Nie wiedział, skąd do głowy przyszły mu upiorne wizje duchów. Dziewczynki znów przestały się odpychać i przez chwilę sunęły bez ruchu po chodniku. Sękota przeszedł dreszcz. Było w tym widoku coś niepokojącego i mężczyzna nie mógł się pozbyć cierpkiego smaku z ust, który napłynął tam w wyniku stresu i strachu. Sękot opuścił wzrok, próbując odrzucić natrętne i mroczne wizje. Powlókł się do wnętrza budynku – miejskiego basenu czy lodowiska, nie było to dla niego jasne. Prześlizgnął wzrokiem po kobiecie stojącej niedaleko wejścia. Była młoda, ładna, ale zaniedbana, owinięta w jakieś szmaty. Pomyślał, że to może Cyganka, ale nie miała najważniejszego rekwizytu Cyganki, czyli omdlałego ze zmęczenia bobasa w zawiniątku. Sękot odniósł wrażenie, że na coś czekała. Wszedł do środka i zobaczył taflę lodu. Czyli jednak lodowisko. Stanął przy bandzie i przyglądał się przez chwilę technikom uwijającym się wokół miejsca zbrodni. Wszyscy mieli zakłopotane twarze. Sękot wszedł na piętro, by mieć z balkonu lepszy widok. Próbował sobie wyobrazić, że w dole jeżdżą wesołe pary, rodzice z dziećmi. Gra muzyka, panuje harmider, a za oknami nie jest tak żałośnie szaro. Zamiast tego zobaczył plamę krwi rozkwitającą niczym kwiat.

Zmęczenie

– Jak z horroru. Nadkomisarz Krystian Sękot obejrzał się na podkomisarz Kuper. To była ładna dziewczyna z głupim nazwiskiem, które jak na złość doskonale pasowało do jej wielkiego tyłka i okrągłych, pełnych bioder. Sękot wiedział, że było jej przykro, gdy koledzy sobie z tego żartowali. – Krew jest w lodzie? – Tak. I, no… – zawahała się, jakby nie mogła znaleźć odpowiednich słów. – Próbuje się wydostać. – Rozpuszcza lód? – Nie, bardziej… na końcach wypływa. Tworzy takie bulgoczące bąbelki, które przebijają się na powierzchnię, jakby… Zeszli na płytę lodowiska. Sękot starał się nie poślizgnąć i nie połamać. To ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebował. Pochylił się, by z bliska spojrzeć na krew. Kuper mówiła coś w tle, ale nieznośny szum w uszach zagłuszył słowa, a Sękot poczuł, jak świat znowu się od niego oddala. Na końcach płatków krwistego kwiatu czerwone bąble uciekały spod lodu, wypychając się na wolność. Nadkomisarz poczuł ten sam niepokój, który czuł, gdy patrzył na dziewczynki – duchy na wrotkach. Krew wydawała się być żywym organizmem, złapanym w pułapkę zwierzęciem, które próbuje za wszelką cenę uciec. Jest złe, agresywne i zdeterminowane. Mężczyzna podniósł wzrok i zobaczył obszarpaną kobietę sprzed wejścia. – Czemu ona tu jest? Jak tu weszła? – Przez szum w uszach odniósł wrażenie, jakby te słowa wypowiedział ktoś zupełnie inny, stojący w oddali. Coś w jego szczęce chrupnęło zupełnie bez powodu. Podkomisarz Kuper stała z otwartymi ustami; najwyraźniej przerwał jej w pół zdania. Spojrzała na kobietę, wzruszyła ramionami i kazała funkcjonariuszom ją wyprowadzić. Podejrzliwie zerknęła na swojego partnera, który zareagował na obecność Cyganki zbyt gwałtownie. Dostrzegła pot spływający mu po czole. Sękot zadrżał z zimna. – W porządku? – spytała Kuper, ale nadkomisarz tylko machnął ręką. Z ulgą zauważył, że znów słyszy normalnie. Spodobał mu się właściciel lodowiska. Był praktycznym, przyziemnym człowiekiem, który nie bał się dziewczynek na wrotkach ani bezdomnych kobiet. Co chwila spoglądał na zegarek, w myślach przeliczając każdą minutę na stracone dochody. Nie interesowało go, skąd wzięła się krew. On nic o niej nie wiedział, jego pracownicy nic nie wiedzieli. Wiedział tylko, że uprzątnięcie tego burdelu to mnóstwo roboty i kosztów. Sękot słuchał jego narzekań z niekrytą przyjemnością, bo czyniły całą sprawę normalniejszą. ***

39


opowiadania Pod jego domem znajdował się sklep tapicera. Na witrynie od lat stały dwa takie same fotele, a na nich leżała wyblakła karteczka z napisem „Na sprzedaż”. Brzydkie, stare fotele, obite materiałem w kremowo-żółto-zielone, pionowe paski. Materiał zdążył wypłowieć przez lata od słońca, a szyba witryny pokryta była nigdy nie wycieraną warstwą kurzu i brudu. Prawdopodobnie i foteli nigdy nie przecierano. Zimą dodatkowo wszystkie okna sklepiku zaparowywały. Sękot próbował czasem zajrzeć do środka, ale jedyne, co widział przez niemiłosiernie zabrudzone szyby, to parę starych, wysłużonych mebli i olbrzymie sterty desek, pudeł, beli materiału oraz wszelkiego rodzaju śmiecia. Całość tonęła w kurzu i cieniu, tylko czasem na zapleczu, przysłoniętym ciężką, poplamioną kotarą, paliło się światło. Być może znajdowało się tam wejście do mieszkania właściciela? Sękot przyzwyczaił się do niezmienności błagających o przygarnięcie foteli. Czasem trapiło go, jakim cudem właściciel jest w stanie utrzymać swój interesik. Być może ktoś powinien sprawdzić, czy nie dzieje się w sklepiku coś podejrzanego. Mogła to być tylko przykrywka do jakiegoś przestępczego interesu. Jednak po krótkiej chwili zastanowienia nadkomisarz machnął na sprawę ręką. Takich rzeczy nie robi się sąsiadom. Choć przyznał w duchu, że gdyby minął tapicera na ulicy, najpewniej nie rozpoznałby go. Zresztą było mu to obojętne. Jak wszystko od dłuższego czasu. Był policjantem z wydziału zabójstw, powinien być szczególnie wyczulony na ludzką krzywdę, powinien łapać złych facetów i bronić dobrych. I takie tam. Podobno cierpiał na wypalenie. Dokuczać miała mu kiepska pensja, niechęć społeczeństwa i zły wizerunek policji, długie godziny pracy, nawał papierkowej roboty. Gnębić miało go życie. To była wygodna wymówka dla ciągłego zmęczenia, złego samopoczucia i narastającej obojętności na cokolwiek. Ale Sękot oglądał po nocach – gdy nie mógł zasnąć – seriale medyczne, więc wiedział, że w człowieku czasem coś narasta i narasta, przez lata nic się nie dzieje, a potem nagle słyszy się gorzej, widzi się gorzej, a guz w mózgu powoduje omamy, jak duchy dzieci sunące po wiaduktach. Do lekarza nie planował jednak iść, do jasnej cholery, nie z takim tłumaczeniem: „Widziałem w serialu gościa, który emocjonalnie był właściwie martwy, ale to nie jego wina, to miało podłoże neurologiczne”. Podświadomie przeczuwał, że dzieje się z nim coś złego, że chodzi o coś więcej niż zwykłe przemęczenie. Ale nie chciał wyjść na hipochondryka, nie chciał, żeby skończyło się na przepisaniu mu leków na uspokojenie. Durnych tabletek, które i tak by nie pomogły. Sękot wracał do domu pieszo, tak z przyzwyczajenia – kiedyś lubił spacerować. Zatrzymał się nagle, aż potrąciła go idąca za nim kobieta. Minął już znajomą witrynkę z fotelami, zamyślony zarejestrował ją tylko kątem oka, tylko podświadomie. I coś mu się w tym obrazie nie spodobało, w mózgu zapaliło się ostrzegawcze światełko. Na witrynce stały fotele, niemalże identyczne do tych, które były tu zawsze. Sękot przyglądał im się uważnie. Były stare i wypłowiałe, miały szerokie podłokietniki i nieokreśloną barwę przegniłego jogurtu. Miały pionowe pasy, ale jakby szersze niż wcześniej. Nadkomisarz był pewien, że to inne fotele niż zwykle. Zabójczo podobne do tamtych, dla przeciętnego człowieka nie do odróżnienia, ale dla niego – inne. Przyjrzał się jeszcze dokładnie karteczce na fotelu. Czy „a” zawsze było takie pękate? Czuł, że poci się od myślenia,

40

dosłownie. Zrobiło mu się zimno. „A” wyglądało na bardziej pękate niż wcześniej, ale kartka leżała tak jak zawsze, smutno wygięta między oparciem a siedzeniem, nawet nie próbując wyglądać zachęcająco. Pokryta była, jak wszystko inne, pokaźną warstewką kurzu, który przylepiał się do wszystkiego i utrudniał odczytanie liter. Gdyby karteczka była podnoszona, palce z pewnością naruszyłyby tę warstwę, zostawiłyby bielsze odciski na krawędzi. Ale karteczka miała jednolity kolor. Kurz wrósł w nią mocno, a ona wrastała w materiał, na którym leżała. Gdyby spróbować ją podnieść, rozerwałaby się niechybnie, a jej fragmenty pozostałyby przyklejone do fotela, niemożliwe do sprania. A jednak nie były to te same fotele i karteczka. Sękot pociągnął za klamkę, by skonfrontować się z tapicerem. Zawieszka na drzwiach mówiła „otwarte”, ale zasunięty zamek sugerował coś odwrotnego. Sękot zadudnił pięścią w drzwi, a dźwięk zwielokrotnił się w jego czaszce, powodując ból głowy. Nikt nie otworzył, choć nadkomisarz mógł przysiąc, że widział światełko drgające za kotarą. Potem chodnik zbliżył się gwałtownie do jego twarzy. Krzywy chodnik z trawą wychodzącą pomiędzy popękanymi płytkami. Na całym blokowisku nie było kobiety wystarczająco odważnej, by przejść tę trasę w szpilkach czy większym obcasie. Tylko adidasy, a i w nich można się było potknąć o sterczący na pięć centymetrów kawałek betonu – dokładnie taki, w jaki wyrżnął Sękot. Czaszka zatrzęsła się, przyprawiając go o mdłości. Walające się na ulicy drobiny piachu i śmieci wbiły mu się w policzek i gryzły w oczy. Leżał bez ruchu, czekając, aż świat przestanie wirować, a wściekły ból głowy przeminie. Z ust wyciekła mu krew – przygryzł dziąsła. Wstał powoli, starając się kontrolować rozsadzający ból i narastające piszczenie w uszach. W domu opadł na fotel w kremowo-żółto-zielone paski i zasnął. *** Podkomisarz Kuper rzuciła na biurko to, co zostało z Marka Kowalskiego – zdjęcie uśmiechniętej, pogodnej twarzy, zapewne wyjęte z domowej, rodzinnej kolekcji ustawionej nad telewizorem w kiczowatych ramkach; trochę podstawowych informacji, nudny zawód i przeciętne życie; wyniki badań DNA potwierdzające, że to jego krew znaleziono w lodzie. Marek wyszedł z domu na chwilę, do sklepu po chleb. I tyle go widziano. Szkoda, że nie poszedł po papierosy, byłoby śmieszniej, jak w tych urban legends o znikających ojcach. Ale i tak chłopaki się śmiali. Wyszedł z domu i nie wrócił – kupił bilet na pociąg i uciekł z dużo młodszą cizią od męczącej żony. Optymistyczna wersja wydarzeń. Chłopaki uśmiechali się też na widok podkomisarz Kuper. Kobieta straciła cierpliwość i cisnęła kolegom przed oczy zdjęcie krwawego kwiatu. – Co to, kurwa, jest?! No, kurwa, powie mi ktoś? Nikt się już nie śmiał. Nikomu się ta sprawa nie podobała. Marek wyszedł z domu w czwartkowy wieczór, by w piątkowy poranek powrócić jako mokra – dosłownie mokra i zimna – plama bulgoczącej pod lodem krwi. Sękot w końcu dostrzegł w sprawie coś dla siebie. Można było zacząć zadawać proste pytania – choć na razie nie było mowy o prostych odpowiedziach. Najważniejsze – co Marek robił

Agnieszka Żak


opowiadania na lodowisku po drugiej stronie miasta? Czy miał wrogów? Czy z żoną mu się ostatnio nie układało? Czy wpadł w jakieś tarapaty? Sękot patrzył w papiery i widział leminga z korpo, stworzenie przeciętne i do bólu przewidywalne. Ale to dobrze, tacy są najlepsi. Skoro giną, to znaczy, że wplątali się w coś dużego i niebezpiecznego. Trzeba się tylko do tego dokopać. Burzenie wizerunku całkowicie normalnego i nieinteresującego człowieka było ekscytujące i Sękot przez chwilę poczuł się lepiej. Zaraz jednak zasępił się nad zdjęciem z miejsca zbrodni. Wciąż nie wiedział, jakie pytanie zadać, by otrzymać odpowiedź tłumaczącą, co dokładnie wydarzyło się na lodowisku. *** Żona ofiary nie mogła być prawdziwą kobietą. Wyglądała jak cud z Photoshopa, jak słodki sen. Była ładną, rumianą blondynką z dużymi piersiami, wielką pupą i tłustymi udami. Na szyi majtał się medalik na za długim łańcuszku, wpadający co chwila między piersi. Wyciągała go odruchowo, bawiła się nim chwilę bezmyślnie, po czym puszczała; wisiorek znów chował się w dolinie między dwoma krągłymi wzniesieniami. Każdy mężczyzna instynktownie jej pragnął – pełne biodra pogańskiej bogini płodności wysyłały podprogową wiadomość: „Urodzę ci dzieci, mnóstwo dzieci, będę je z siebie wypluwać jedno po drugim, wszystkie silne, piękne i twoje”. Sękot nie mógł uwierzyć, jak ktokolwiek mógłby dojść do wniosku, że mąż opuścił taką kobietę dla innej. Nie mógł w tej chwili pomyśleć o piękniejszej. I wierniejszej, bo pani Kowalska wypowiadała się o Marku tylko w superlatywach, zapewniając, że pracował ciężko i uczciwie, nigdy nikogo nie krzywdząc i nie wchodząc nikomu w drogę. Nie płakała, choć lekko zaczerwienione oczy, a także walające się gdzieniegdzie chusteczki sugerowały, że ogarnęła siebie oraz mieszkanie krótko przed jego przybyciem. Sękot cierpliwie zadawał pytania, ale ona, choć bardzo się starała, nie była w stanie udzielić mu żadnych sensownych odpowiedzi. – Nic mi o tym nie wiadomo, ale na pewno... Nie, nie wydaje mi się... Marek taki nie był... Nigdy nic takiego mi nie mówił... Naprawdę nie wiem. Rumieniła się coraz bardziej, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo jest w tej chwili bezużyteczna. Sękot uprzejmie odwrócił wzrok od opalonych, lekko wygiętych łydek i spokojnym, monotonnym głosem zapewniał ją, że każdy szczegół się liczy, myślami był jednak gdzieś indziej. – Ach, hmm... Och – zaczęła niepewnie. Sękot zachęcająco skinął głową. – To, o co pan wcześniej pytał, czy zachowywał się inaczej... Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie – zaczęła asekuracyjnie. – Marek był bardzo wesoły, miał świetne poczucie humoru. Pewnie myśli pan, że każda żona tak mówi o swoim mężu, ale naprawdę wszyscy lubili, jak żartował. A ostatnio... miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Nie coś konkretnego. Wszystko układało się dobrze. Naprawdę, nie mieliśmy żadnych kłopotów i ten awans ostatnio – Sękot pokiwał głową, zapewniając, że pamięta, jak kobieta trzy minuty temu chwaliła męża za awans. – Może po prostu był zmęczony. Tak... tak jak pan. Jakby dała mu w twarz. – Przepraszam, że tak bezpośrednio, ale pan ma dokładnie taki sam wyraz twarzy i, hmm, wibracje. Aurę wokół siebie.

Zmęczenie

Ale wyraźnie widzę podobieństwo, więc... Może pan to lepiej zrozumie. Może pan zrozumie Marka, zrozumie, czemu to zrobił. Sękota zaskoczyło, że kobieta wolała myśleć, iż mąż popełnił samobójstwo. Być może był to szok, a może nie zrozumiała, gdy próbował jej wytłumaczyć, co się dokładnie stało. Pewnie coś pokręcił. Ostatecznie sam nie do końca rozumiał, co się wydarzyło. W sumie nie mieli ani ciała, ani przyczyny śmierci, choć wykrwawienie wydawało się oczywiste. Sękot powiedziałby, że Kowalski nie mógł sam umieścić swojej krwi w lodzie, ale z drugiej strony w ogóle nie wiedział, jak można było coś takiego zrobić – sobie lub osobie trzeciej. – To były naprawdę kiepskie fluidy... – próbowała podtrzymać temat, widząc, że Sękot patrzy na nią bez zrozumienia. Nadkomisarz rzeczywiście spojrzał na młodą wdowę od zupełnie nowej strony. Zobaczył ją jako jedną z tych wariatek, które biegają do wróżki, żeby poznać przyszłość albo sypią mężowi magicznych ziółek do zupy, żeby zapobiec zdradom. Jak na złość jej medalik znów wsunął się między piersi, nie mógł więc sprawdzić, czy to jakiś magiczny znak. – Niech pan tak na mnie nie patrzy – skarciła go z oburzeniem, którego się nie spodziewał. W pierwszej chwili pomyślał, że zauważyła, iż patrzy się na jej piersi. – Już wystarczy, że pańscy koledzy się tak na mnie patrzyli, gdy zgłaszałam zaginięcie Marka. A mi zależy, żeby wiedzieć, co się z nim stało. Myśli pan, że gdybym miała coś lepszego, to bym panu opowiadała takie bzdury? To jedyne, co mogę panu powiedzieć na pewno – że jego aura była jakaś dziwna – kobiecie załamał się głos, ale powstrzymała łzy. – Tak jak pani powiedziała, może był przemęczony... – Nie chodzi mi o pracę – zaprotestowała szybko. – Czyli jednak przeziębienie? – Już panu mówiłam, że nie był chory! Podniosła głos. Kuper, która do tej pory dyskretnie oglądała mieszkania, posłała partnerowi pytające pytanie. Sękot brnął dalej. – Może jednak miał jakieś zmartwienie? – Już panu mówiłam, już panu to tłumaczyłam kilka razy. Po co zadaje mi pan w kółko te same pytania. Marek pracował ciężko, ale był zadowolony. Byliśmy szczęśliwi, jeździliśmy na wakacje nad morze... Marek w ogóle nie lubił sportów zimowych, nie wiem, czemu poszedł na to lodowisko. Nawet jak Małysz skakał, nie chciał oglądać zawodów, a łyżwy to już w ogóle – zdała sobie sprawę, że odeszła od tematu i zamilkła. Zamilkł także Sękot. Czuł się senny i na chwilę zapomniał, gdzie jest, tulony do snu przez miękką kanapę. Ocucił go widok wisiorka – pani Kowalska znów zaczęła bawić się łańcuszkiem, wyciągając spomiędzy piersi zawieszony na nim krzyżyk. Nadkomisarz sapnął głośno z niedowierzaniem. Kuper przysiadła obok, by przejąć rozmowę. Widziała, że jej partner myśli o czymś zupełnie innym, widziała też, że jest bardziej zajęty kontemplowaniem wdzięków wdowy niż jej słowami. – Oczywiście traktujemy każdą pani uwagę poważnie. Być może pani mąż miał jakieś zmartwienie, o którym pani nie mówił, a które może mieć związek z tym, co mu się stało. Niech mi pani więcej opowie o tym... odczuciu. Mąż zachowywał się dziwnie cały czas, czy może gdy wypływał jakiś konkretny temat? W odpowiedzi kobieta zamachała gniewnie rękami, jakby chciała odgonić natrętnego komara.

41


opowiadania – Nie chodzi mi o coś konkretnego, tylko o... o takie... wrażenie – przez chwilę chciała jeszcze raz wytłumaczyć, o co jej chodzi, ale w końcu się poddała. – Może to nic. Rzeczywiście Marek dużo ostatnio pracował... *** Z początku przychodził na lodowisko prawie codziennie, późnymi wieczorami, gdy ostatnie osoby schodziły z tafli. Wpatrywał się w miejsce, gdzie znaleziono krew, próbując zrozumieć, co się wydarzyło. Gdy dostał wyniki DNA, w końcu mógł wrócić wcześniej do domu – miał wrażenie, że sprawa ruszyła z miejsca i za chwilę wpadną na właściwy trop. Szybko jednak uderzyli w ścianę. Znajomi Marka z pracy również nie mieli nic przydatnego do dodania. Ale gdy Sękot pytał ich o zmianę w zachowaniu czy humorze zmarłego, posyłali Sękotowi zakłopotane spojrzenia, po czym wbijali wzrok w czubki butów. Nikt nie wspomniał o „dziwnej aurze” czy „złych fluidach”, ale potwierdzali, że Marek jakby przygasł. Nie potrafili ani podać przyczyny, ani dokładnie wyjaśnić, o co chodziło. Ich odczucia można było porównać do dostrzeżenia ruchu kątem oka – wie się, że coś tam jest, ale nie można powiedzieć co to, dopóki nie odwróci się głowy. A zanim ktokolwiek zdążył przypatrzyć się przypadłości Kowalskiego, ten zamienił się w – zarówno przysłowiowo, jak i dosłownie – mokrą plamę. Marek nie miał wrogów, nie miał długów, nawet kochanki. Na łyżwy nigdy nie chodził, wolał jeździć na rowerze, a na wakacje jeździł nad morze. Nadkomisarz wrócił więc na lodowisko w desperackiej nadziei na napad nagłego olśnienia. Nic się w tej sprawie nie kleiło, brakowało motywu, podejrzanych i dowodów. Brakowało nawet ciała, tak po prawdzie – mieli tylko krew. Sękot zacisnął powieki i przyłożył do nich pięści. Pocierał chwilę, aż zobaczył w ciemności kolorowe iskierki. – Nie bój się. Zadrżał zaskoczony. Podeszła do niego obca dziewczyna, choć miał wrażenie, że skądś ją zna. Miała na sobie sukienkę składającą się jakby z kilku nałożonych na siebie byle jak pasów materiału. Całość była chaotyczna i w szaroburym kolorze. Na rękach miała długie rękawiczki do łokci, ale odkrywające palce, a na szyi zawiniętą ciemnobłękitną chustkę. Również głowę miała zawiniętą w chustę, spod której uciekały splątane włosy. Była ani ładna, ani brzydka. Spojrzała na niego wielkimi, brązowymi oczami. Sękotowi wydała się zaniedbana. Rozejrzał się po lodowisku, ale poza nimi nikogo tu nie było – słyszał tylko dochodzący z korytarza warkot odkurzacza. Pracownicy przyzwyczaili się już do wieczornych wizyt nadkomisarza i nie zwracali na niego uwagi tak długo, jak on nie czepiał się ich za wypad na papierosa ani nie pouczał, jak mają wykonywać swoją pracę. Sękot był przekonany, że dziewczyna nie była tu zatrudniona. – Nie boję się. – Wszyscy się boją. Niektórzy, jak ty, próbują udawać, że wcale tak nie jest. Inni starają się o tym nie myśleć, zakładając, że będą jeszcze mieli czas na zmartwienia. Innych strach paraliżuje. Bardzo, tylko bardzo nieliczni akceptują swój strach. I wtedy zaczynają bać się trochę mniej. – Bardzo filozoficzne podejście do życia – zakpił nadkomisarz. – Wcale nie.

42

– To mam się bać czy nie? – Strach jest naturalny. Czasem nawet zdrowy. Ale ty, teraz, nie musisz się już więcej bać. Chodź – pociągnęła go za rękaw na lód. – To jest miejsce zbrodni. – Już nie. Sękot musiał przyznać jej rację – dowody dawno zebrano, taśmy zwinięto. Wszedł na lód i od razu się poślizgnął, ale przytrzymała go. Sama była boso. Złapała go za rękę i pociągnęła na środek lodowiska. Pod wpływem jej dotyku omal nie krzyknął. Była ciepła i żywa. Właśnie tak pomyślał – oto przed nim stała żywa kobieta, krew pulsowała naprawdę w jej żyłach. Poczuł, że i jego dłonie stają się cieplejsze – nabrały nagle zdrowego, zaróżowionego koloru, skóra stała się miękka i przyjemna w dotyku, a odciski na palcach zmniejszyły się. Kobieta sunęła po lodzie jak duch – odepchnęła się nagą stopą i frunęła, jakby unosiła się nad taflą. Sękot sunął razem z nią, choć w głowie zaświeciła mu niepokojąca myśl, iż nie ma łyżew, a nawet gdyby miał, to nie umie na nich jeździć. Nieznajoma wyciągnęła go na sam środek tafli i dłońmi odgarnęła z jego czoła dawno nieprzycinane włosy. Poczuł się, jakby wyszedł z cienia na słońce, na plażę, w piękny lipcowy dzień gdzieś na tropikalnych wyspach. Przymknął odruchowo oczy, gdyż spodziewał się, że takiemu ciepłu towarzyszyć będzie oślepiający blask. Poczuł, jak szorstka skóra jego twarzy odżywa, odpręża się. Zmarszczone zmartwieniami i zmęczeniem czoło rozluźniło się, a bruzdy stały się płytsze. Śluzówka nosa przestała być nieznośnie sucha, tak samo oczy stały się wypoczęte i nie piekły. Palce kobiety przesuwały się po jego twarzy, delikatnie dotykały ust, policzków, brody, uszu. Ciepło podążało za nimi, ogrzewając kolejne części ciała. Przytuliła go, wyszeptała uspokajające słowa. Tak mówiła do Sękota matka, by dodać mu otuchy, gdy gorączkował. Nadkomisarz grzebał nerwowo między warstwami materiału, aż odnalazł gumkę spódnicy, a tuż nad nią miękki, odsłonięty kawałek brzucha. Obudził go gwałtowny kaszel. Nie mógł w pierwszej chwili zrozumieć, gdzie jest i co się wydarzyło. Odczekał, aż oczy przyzwyczają się do półmroku i z trudem wstał z lodowiska, przemarznięty i otumaniony. Doczłapał się z trudem do wyjścia, a następnie ruszył w stronę słabego światła na korytarzu. Spojrzał na zegarek. Z początku jego wzrok nie mógł skupić się na malutkich cyferkach, w końcu jednak odczytał, że jest środek nocy. Otrzeźwił go nagły przypływ gniewu na sprzątacza – idiotę, który o nim zapomniał i zamknął go na noc w budynku. Wygrzebał kilka monet i kupił sobie w automacie colę, żeby dodatkowo pobudzić ciało i umysł. Skarcił się za nieostrożność. Musiał wejść na lód, choć nie mógł sobie przypomnieć po co, po czym przewrócił się, uderzył w głowę i śnił o nieznajomej. Pociągnął kolejny łyk coli. W pustym, cichym budynku było coś niepokojącego. W oddali buczała przepalająca się powoli żarówka. Sękot pomyślał, że to dobra lokacja dla jakiegoś horroru – brakowało tylko narastającej, wzmagającej napięcie muzyki i potwora wyskakującego zza rogu. Albo chociaż cienia na ścianie. Ledwo tak pomyślał, kątem oka zarejestrował ruch. Obrócił się powoli w tamtą stronę. Korytarz tonął w cieniu, cichy i nieruchomy. Sękota zaczęło męczyć nieprzyjemne uczucie,

Agnieszka Żak


opowiadania jakaś wątpliwość albo zapomniane dawno wspomnienie. Niewyraźny cień czy szelest... Nie potrafił powiedzieć. *** Padało, ale ludzie zamiast schować się pod wiatą przystanku, stali dwa metry od niego, kuląc się pod parasolkami i naciągając kaptury na zmoczone włosy. Tylko Sękot siedział na ławce na przystanku. Ręce miał wciśnięte w kieszenie, oczy zapuchnięte, był zgarbiony. Smród nie robił mu różnicy, siedział więc ramię w ramię z bezdomnym mężczyzną, od którego uciekła reszta oczekujących na autobus. Najwyraźniej postanowił zamieszkać na przystanku, bo urządził się jak we własnym domu. Miał worki na śmieci wypełnione teoretycznie przydatnymi mu rzeczami, wręcz skarbami, a w praktyce – właśnie śmieciami. W kącie przystanku ustawił puste, pogniecione butelki. Miał szarą twarz pooraną bruzdami tak głębokimi, że ledwo było spomiędzy nich widać oczy i usta. Tylko nos jak przegniły kartofel sterczał dumnie na jego obliczu. Deszcz przenikał przez pordzewiałą, pomalowaną graffiti wiatę, moczył rzeczy bezdomnego i jego samego, a przymusowy prysznic – zamiast zmyć zapach – tylko go wzmocnił. Sękot dobrze znał ten smród. Nieokreślony, kwaśny zapach, od którego odruchowo człowiek ucieka, tak jak wyrzuca przegniłe jedzenie. Smród, jak to się mówi, moczu i starych ludzi. Tak, starzy ludzie czasem wydawali z siebie zapach starości i gdyby nadkomisarz mógł wybrać dla siebie koniec, wolałby postrzelenie czy dźgnięcie nożem w ciemnym zaułku niż stopniowe zdziadzienie. Tak przynajmniej myślał kiedyś – natomiast ostatnio zachowywał się wręcz przeciwnie do swoich przekonań, zaniedbując się. Głowa bolała go potwornie i nie mógł sobie przypomnieć, czy po powrocie nad ranem do domu się umył. Podrapał się po twarzy i przypomniał sobie, jak dawno się nie golił. Szczecina była tak ostra, że zostawiała zadrapania na opuszkach palców. Czuł, że nos mu się zapycha, otworzył więc usta, rozrywając lepką, przyschniętą maź, która na nich osiadła. Gardło miał suche, język sztywny. Bezdomny zdecydował się zdrzemnąć. Ułożył się na ławce, butami kopiąc Sękota w bok i udo. Deszcz zelżał, ale niebo dalej było szare, właściwie białe, jak wyprane z koloru. Jakby wszechświat zniknął, wszystkie gwiazdy zgasły, a księżyc odpłynął, bo księżyc bez przerwy oddala się i oddala od Ziemi, po troszku, aż w końcu odleci. Sękot zawsze myślał, że to stanie się dopiero za setki tysięcy lat, tymczasem katastrofa niespodziewanie nastąpiła jeszcze za jego życia. Niebo zniknęło. Nadkomisarz zaczął się zastanawiać, skąd w takim wypadku wziął się deszcz, skoro nie było już chmur. Wsiadł do autobusu. Wolałby pojechać samochodem, ale nie czuł się na siłach, by prowadzić. Łapały go dziwne skurcze, palce wykręcały się w złą stronę, stawy się blokowały. Bolały go też łydki, gdyż w nocy dręczyły go piekielnie bolesne skurcze nóg, tym gorsze, że atakowały niespodziewanie w trakcie snu, budził się więc przerażony, jakby sparaliżowany. Udało mu się zapanować nad bólem dopiero, gdy lewą stopę oparł o ścianę, a resztą ciała na nią naciskał. Gdy skurcz ustał, nie mógł już zasnąć – skupił się na leżeniu bez ruchu i utrzymywaniu nogi w bezpiecznej, wygodnej pozycji. Liczył, że powstrzyma to kolejny skurcz. Najgorszy był jednak słuch. Znowu wszystko stało się przytłumione, dźwięki dobiegały zza bariery, co uniemo-

Zmęczenie

żliwiało zrozumienie słów. Włożył palec do ucha i zaczął kręcić. Wyciągnął go z cichym plaśnięciem uchodzącego powietrza. Szumiało mu w głowie. Pociągnął za małżowinę, a wewnątrz czaszki coś zaskrobało. Przez chwilę znów mógł słyszeć, ale oszołomił go huk rzeczywistości, piszczące hamulce autobusu i warkot silnika, rozmowy i płacze dzieci, tupanie, stukanie, przepychanie się, trąbienie, mówienie i krzyczenie. Chciał się skupić, ale ryk silnika motocyklowego mu nie pozwolił. Pobrzękiwanie biżuterii młodej dziewczyny. Wgapił się w współpasażerkę, by spróbować zapomnieć o bólu głowy i skupić na jednej, konkretnej rzeczy, odcinając pozostałe bodźce. Nigdy nie związał się na dłużej z żadną kobietą, ale lubił popatrzeć na ładne buzie. Dziewczyna podchwyciła jego spojrzenie i szybko odwróciła głowę z obrzydzeniem. Usłyszał wyraźnie, jak nazywa go żulem. Nawet nie zrobiło mu się przykro, choć jeszcze przed chwilą rozmyślał nad tym, że nie chciałby być jak bezdomny z przystanku – jego umysł był w tej chwili całkowicie pochłonięty świdrującym czaszkę pikaniem świateł na przejściu dla pieszych, oznajmiającym niewidomym, że mogą iść. Tęsknie wspomniał miniony wieczór na lodowisku. Być może był to tylko sen, ale dotyk dziewczyny wydawał mu się całkowicie realny – czuł ciepło rozchodzące się po jego ciele, rozgrzewające zmęczone kości. Przez krótki moment był piętnaście lat młodszy i pełen sił. Był też... spokojny. Ostatnio wszystko go męczyło i wydawało się być ponad jego siły. Po powrocie do domu nie oglądał już seriali medycznych, bo nie potrafił skupić się na dialogach. Z dziewczyną był wypoczęty i pogodny. Być może to nie był sen – przekonywał sam siebie – być może ona naprawdę tam była, ale kiedy zobaczyła go, głupiego starca ślizgającego się i upadającego, wybuchła śmiechem i odeszła. A może wystraszyła się i uciekła, bo pomyślała, że uderzył głową w lód i nie żyje. W takim wypadku powinien ją odnaleźć; wyjaśnić, że nic mu nie jest. Z ulgą przyjął ponowne zapadnięcie kurtyny. W uchu zabulgotało i znowu został odcięty od świata. *** – Czy pani mąż pachniał moczem i starymi ludźmi? Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza i Sękot zdał sobie sprawę, jak głupie było to pytanie. Jeszcze przed chwilą wydawało mu się, że odpowiedź na nie rzuci nowe światło na sprawę Kowalskiego. Był przekonany, że to w jakiś sposób ważne, ale nie mógł już sobie przypomnieć dlaczego. – Nie – odpowiedziała w końcu kobieta. Miała dźwięczny, pewny głos i nadkomisarz od razu przypomniał sobie jej rumianą buzię, krągłe biodra. Zatonąłby chętnie w jej wielkim, miękkim biuście, a ona głaskałaby go po długich, zaniedbanych włosach, wyłuskując z nich strzępy płatów łupieżu. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że nijak by mu to nie pomogło. Po tym, jak dziewczyna z lodowiska tchnęła w niego życie, a następnie zostawiła nieprzytomnego, zmarzniętego i przegranego – nie sądził, by ktoś inny potrafił go wprowadzić w ten stan. Nawet nie spytał jej o imię, po prostu grzał się w promieniach jej dotyku jak kot na słońcu. Pozwalał, by prowadziła w tańcu i rozkoszował się czystym, chłodnym od klimatyzacji powietrzem lodowiska, gdyż po raz pierwszy od dawna znów mógł oddychać. Wypluł na lód zalegającą w zatokach i gardle gulę glutów i stał się wolnym człowiekiem.

43


opowiadania Dziś rano czuł się jak na kacu, jakby każdą chwilę szczęścia trzeba było odpokutować całym dniem cierpienia. – Czy słyszał wyraźnie? Czy może wszystko było takie przytłumione? Jak zza szyby? – brnął dalej. – Już panu tłumaczyłam... – Wiem. Ale to ważne – zapewnił ją. – Nie przypominam sobie... – odpowiedziała niepewnie. Miała głos tak słodki, że mogłyby się z niego rodzić kocięta; małe, słodkie i puchate. Ptaki powinny siadać jej na ramionach, a trawa – rosnąć tam, gdzie stąpała. Powinna śpiewać. Powinna mieć program w telewizji, w którym mówiłaby cokolwiek, nawet czytałaby książkę telefoniczną. A ludzie słuchaliby i czuli, jak ciężar opada z ich umysłów. – Bo... ten... naprawdę! – zająknął się Sękot. Cisza po drugiej stronie słuchawki wypełniła się nadzieją. Kobieta znów trochę zaufała nadkomisarzowi. Usłyszała w jego głosie desperację. Zrozumiała, że jednak wziął sobie jej uwagi do serca, że próbuje coś z tego sklecić. Czekała. Sękot wybełkotał przeprosiny i odłożył telefon. Zupełnie stracił wątek. Miał wrażenie, jakby zapomniał o czymś, co ledwo wpadło mu do głowy, jakby nie zdążył nawet przyjrzeć się bliżej myśli nim odpłynęła w niebyt. Zacisnął powieki i potarł pięściami. Zobaczył kolorowe plamki, ale jakieś wyblakłe. – Starzy, chorzy ludzie umierają na ulicach. Sękot odepchnął się gwałtownie na krześle, a skrzypienie nóżek o podłogę wystraszyło Kuper, która weszła do pokoju. Wylała sobie – na szczęście już przestygłą – kawę na dłoń. – Co? – O matko, przestraszyłeś mnie! Kawę ci przyniosłam, wyglądasz, jakbyś potrzebował całego wiadra. – Co powiedziałaś? – Szarzy, chorzy, biedni ludzie umierają na ulicach – głos miała metaliczny i w powietrzu rozszedł się takiż zapach. Jakby mówiła z ustami wypełnionymi krwią. – Co to znaczy? – Nic, tak po prostu zagadałam. Dobrze się czujesz? Nadkomisarz zdał sobie sprawę, że po przyjściu na komendę jeszcze nie próbował przetkać uszu. Na dodatek obraz mu się rozmazał, jakby płakał. Ale oczy miał suche jak pieprz. – Przepraszam. Czy możesz powtórzyć? Źle spałem, przepraszam. Kuper przyglądała mu się podejrzliwie. – Mówiłam, że pogoda jest paskudna. Szaro i pada. – A co robią ludzie? – zapytał nieśmiało. Kuper podparła się pod boki i westchnęła głęboko. Zastanawiała się chwilę. – Jeśli mają dość szczęścia i rozumu, to siedzą w domu, owinięci w koc, i czytają książki. – A starzy i chorzy? – Starzy i chorzy. – I biedni? – Biedni. – Co oni robią. – Leżą w szpitalu? – I w tym szpitalu…? – drążył. – No na pewno nie stają się młodsi i bogatsi – kontynuowała uprzejmie rozmowę, choć zaczęła niecierpliwie wiercić piętą dziurę w podłodze. – Dam ci coś na ból głowy. – Dobrze – poddał się. Wróciła po chwili z lekami i nową kawą. Nadkomisarz łyknął proszki, popijając mocnym, aromatycznym płynem. Aż zaskoczyło go, jaki był dobry. Tylko Kuper potrafiła zmusić

44

psujący się bezustannie ekspres do zaparzenia tak dobrej kawy. Popatrzył na partnerkę z wdzięcznością. Krzątała się wokół zawalonego papierami biurka, kręcąc wielką pupą. Mimowolnie spojrzał na pośladki koleżanki. – Dzwoniłeś do Kowalskiej? Po co? – zapytała, jednocześnie próbując zapanować nad kupką zdjęć zsuwających się za krawędź. Wychyliła się mocno, chcąc powstrzymać dokumenty przed wpadnięciem w szczelinę między biurkiem a szafą. Sękot zadrżał i szybko odwrócił wzrok. Przed oczami stanęła mu twarz dziewczyny z lodowiska. Patrzenie na kobiety, podglądanie ich wdzięków było drobną, może trochę obleśną, przyjemnością, której lubił się oddawać w wolnych chwilach. Pełne kształty, zgrabne nogi, uśmiechnięte usta działały na niego kojąco i relaksowały wykończony głównie papierkową robotą umysł. Pozwalały zapomnieć też o smutnych, zimnych ciałach, płaczących rodzinach i zakrwawionych narzędziach zbrodni. – Nie mamy przecież nic nowego – kontynuowała Kuper. Nadąsała się trochę. Nadkomisarz zdał sobie sprawę, że tęskni za nieodkrytym pięknem dziewczyny z lodowiska. Zgadywał, że była raczej szczupła, ale nie mógł powiedzieć na pewno przez grube ubranie. Na pewno była miękka i ciepła, cieplejsza niż kawa serwowana przez Kuper. Nagle wydatne kształty podkomisarz straciły na uroku. – Kowalska to ma trochę racji, ostatnio jakiś dziwny jesteś. Nie pogadasz, w pośladek nie uszczypniesz – zauważyła złośliwie. Sękot skulił się i wziął duży łyk kawy. – Przeziębiłeś się czy to coś poważniejszego? – Nic mi nie jest, jestem tylko trochę zmęczony. – No popatrz. Wiesz, komu jeszcze nic nie było? Dopóki nie zamienił się w mokrą plamę? – głos miała zaczepny, zaraz jednak wzruszyła ramionami i poklepała go pokrzepiająco po ramieniu. – Biorę się do roboty. Wbrew pozorom nie jestem od robienia kawy. Przytaknął i podziękował za gorący napój. Ciepło rozgrzało trochę flegmę w jego gardle, zakasłał więc, nie udało mu się jednak wypluć duszącego ciężaru. *** Trzymał jej dłoń i ładował wewnętrzne baterie. Leżeli na dachu lodowiska, przemknęli się tu już po zamknięciu budynku, przeskakując przez ogrodzenie. Przecisnęli się na górę ciasnym korytarzykiem, wchodząc po skrzypiącej drabince. Z początku Sękota dręczył lęk wysokości. Napinał mięśnie, myśląc o tym, by się nie zsunąć. Stopniowo jednak odprężał się. Kobieta piszczała z podniecenia za każdym razem, gdy księżyc wynurzył się nieśmiało zza chmur. Pokazywał się tylko na chwilę, gdyż silny wiatr naganiał co chwila nowe chmury. Gwiazd nie było widać w ogóle, siąpiło lekko, jakby niebo miało chory, cieknący pęcherz. Było zimno, ale Sękot nie zwracał na to uwagi. Był gotowy nie zwracać na nic uwagi tak długo, jak mógł trzymać jej dłoń. Wiedział, że gdyby tylko zechciał, mógłby ją mieć tu i teraz. Ale nie chciał. Nie chodziło o seks, niezaspokojoną chuć, choć od ostatniego razu minęło już trochę czasu – w zasadzie więcej, niż miał ochotę przyznać. Chodziło o samą możliwość, o świadomość. Bo gdyby teraz spróbował, byłby to nudny akt, dokonany na siłę. Spał słabo i jadł mało. Przestał palić, bo nawet zaciągnięcie się było zbyt dużym

Agnieszka Żak


opowiadania wysiłkiem. Na seks tym bardziej nie miałby siły. W tej chwili wystarczyło mu trzymanie za ręce i myśl, że gdyby tylko zebrał siły – mógłby. – Jak masz na imię? – Jakie ci się podoba? – Nie chcesz mi powiedzieć? Jestem policjantem. Od razu myślę o podejrzanych rzeczach. Po prostu powiedz mi, żebym się nie martwił, nie próbował cię sprawdzić, dowiedzieć się inaczej. – To bardziej romantyczne, jeśli nadasz mi imię, jakie tylko chcesz. Moje imię jest dla wszystkich, a ty możesz mieć inne, tylko dla siebie. – Jestem zmęczonym facetem. Nie mam siły na zgadywanki. – Wszyscy są teraz zmęczeni. Życie jest bardzo męczące... – Nie rozumiesz, ja... jestem ponadprzeciętnie zmęczony. Chyba jestem chory. – Tak. Zaskoczyła go tym. Miał nadzieję, że zaprzeczy. To logiczne, że w takich sytuacjach się zaprzecza. – Ale to nie ma znaczenia. Nie bój się. Nie ma się czego bać. Strach męczy cię tylko jeszcze bardziej. Sam powiedziałeś, że jesteś zmęczony. – Co się stało z Markiem? – Nie wiem, o kim mówisz. – Miała aksamitny głos. Zbyt miękki, zbyt kuszący. – Marek Kowalski, ten, który tu zginął. Co się z nim stało? Też był chory, prawda? Jego żona tak myśli. Przyszłaś tu z nim, na ten dach? – Nie znałam go. – Dlatego zginął? Dlaczego tak dziwnie? – Nie wiem, kochanie. Nie mam pojęcia. Patrzyła mu prosto w oczy, mówiąc głosem słodkim jak miód, ale Sękot wiedział, że kłamie. Miał jeszcze te umiejętności. Była zbyt pewna, zbyt spokojna, by mówić prawdę. Wiedział, że próbuje odwrócić jego uwagę wplatając palce w jego włosy. Poczuł się rozczarowany. – Dalej nie wiem, jak masz na imię. – Maria. – Tak po prostu? – Tak. Znowu poczuł się rozczarowany. – O, o! – zapiszczała, gdy okrągła buzia księżyca znów wychynęła zza chmur. – Możesz mi powiedzieć, możesz być anonimowym źródłem. Zawsze tu jesteś, kiedy cię szukam, może wtedy też tu byłaś. Widziałaś Marka, jak wchodzi na lodowisko. Może nawet widziałaś coś więcej, ale boisz się powiedzieć. Nie musisz się bać. A jeśli powiesz, zrobisz dobrą rzecz. Pomożesz człowiekowi. – Jemu już nie trzeba pomagać. – Chodzi... o sprawiedliwość – wiedział, że zabrzmiał nieprzekonująco. – Czy to, co dzieje się z tobą, jest sprawiedliwe? Postanowił spróbować innej taktyki. – Potrzebuję jakiejś wskazówki, dla siebie. Muszę rozwiązać tę sprawę. To moja praca. Ludzie ufają mi, że ją wykonam. Muszę znaleźć zabójcę, inaczej nie będę już godny ich zaufania, cała moja robota będzie gówno warta. Musisz mi z tym pomóc. Musisz mi pomóc, ta praca to sens mojego życia. – Nie, nie. – Pogładziła dłońmi jego twarz i kark. – Praca jest stresująca i męcząca. Wykańcza cię. Tylko inni i inni, nie ma w tym nic dla ciebie.

Zmęczenie

– Satysfakcja. – Jesteś pewien? Chciał jej wszystko opowiedzieć, wytłumaczyć, dlaczego wybrał ten zawód, ale nie mógł sobie przypomnieć. Wtulił się mocniej w jej pierś, chcąc podładować się jej ciepłem – miał wrażenie, że znów opada z sił, że nie jest tak rozgrzany jak za pierwszym razem. Nie miał już siły jasno myśleć, zamilkł więc z poczuciem porażki, wrażeniem, że zapomniał o czymś ważnym. *** Sękot wysiadł na przystanku pod domem. Po przeciwnej stronie ulicy nie zauważył bezdomnego, wciąż jednak ludzie oczekiwali na autobus w bezpiecznej odległości od wiaty. Podszedł bliżej i poczuł znajomy smród jak z niesprzątanej od lat komory zsypowej w starym bloku. Odór najwyraźniej polubił nowy dom i postanowił odłączyć się od swojego twórcy – dokądkolwiek ten odszedł – i spróbować samodzielnej walki o przetrwanie. – Co się stało? – Szarzy, chorzy, biedni, śmierdzący ludzie umierają na ulicach. Sękot wiedział, że tak musi być. *** Sękot znów zakradł się na lodowisko. Wbiegając po schodkach – wizja bliskiego spotkania z Marią dodawała mu sił – natknął się niespodziewanie na panią Kowalską. Wdowa popatrzyła na niego pytająco, wyciągając z nadzieją szyję. Odchrząknął nerwowo, przepraszając i tłumacząc, że bardzo mu się śpieszy. Kobieta pokiwała ze zrozumieniem głową. Nadkomisarz potruchtał jeszcze szybciej, zawstydzony, iż wcale nie jest tu w celach służbowych. Dostrzegł jakiś ruch. To Maria machała do niego. Uśmiechnęła się, zeskakując z barierki, na której siedziała. Zarzuciła mu ramiona na szyję. Sękot obejrzał się. Kowalska obserwowała scenę powitania. Na twarzy malował jej się niesmak i rozczarowanie. Buczenie maszyny z napojami zagłuszył bulgot, jakby gotowało się w żołądku chorego, który jeszcze nie wie, czy zawartość jego brzucha wyjdzie przodem czy tyłem, ale dowie się tego bardzo niedługo i w dogłębnie nieprzyjemny sposób. Dookoła szumiało wszystko – klimatyzacja, pojedyncze palące się żarówki, maszyneria lodowiska. Sękot wiedział o tej maszynerii więcej niżby chciał i więcej, niż normalny człowiek potrzebuje do szczęścia. Nic z tej wiedzy nie przybliżyło go do odgadnięcia co tu się stało. – Krew wyglądała jak kwiat – zaczął opowiadać, czując, iż jest winny Kowalskiej jakieś wytłumaczenie, że powinien spróbować jeszcze raz. – Jak te paskudne, zasuszone róże, które wkłada się do miski z wodą, a one wtedy się rozwijają. Ta plama rozwijała się pod lodem, widać to na zdjęciach, chłopaki chcieli zrobić obrys, ale ona wypłynęła poza ten obrys, rozumiesz. W końcu wypływała na powierzchnię lodu, tylko na samych końcach tych długich ramion... czubkach płatków. Tworzyła takie bąbelki. Maria kazała mu chwilę zaczekać. Gdy tylko odeszła, znów poczuł się słabo. Ledwo się tu doczłapał. Śmierdział chorą skórą, oddech miał nieświeży, a mimo to kobieta przyjęła go z miłością, ułożyła sobie jego głowę na kolanach

45


opowiadania i przeczesywała nieumyte włosy dłońmi, co magicznie zmniejszało świdrującą migrenę. Po drodze na lodowisko Sękot kasłał obrzydliwą flegmą, tak gęstą, że omal nie udusiła go, gdy utknęła na chwilę w przełyku. Chciał pokazać Marii brudną chusteczkę, spytać, co o tym myśleć, może nawet zastanowić się wspólnie, czy nie pójść z tym do lekarza; w kieszeniach miał tylko czyste chusteczki, tamtą musiał zgubić. Kobieta uciszała go łagodnie i zapewniła, że to już nieważne, teraz nie musi się już przejmować. Chciał, żeby wróciła do niego jak najszybciej. Miał wrażenie, że ciężej mu bez niej oddychać. W kieszeni zabuczała komórka, ale ją zignorował. Zaraz zabuczała znowu – Sękot uniósł telefon do oczu i zobaczył, że to Kuper tak natarczywie do niego wydzwania. Przez chwilę zmartwił się, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widział się z podkomisarz. Cały dzień pamiętał jak przez mgłę i nie przypominał sobie, by pojawił się dziś w pracy. Chyba długo spał. Gdy zauważył powracającą Marię, odrzucił na bok rozważania o partnerce, a gdy komórka znów zaczęła buczeć, pociągnął gniewnie za klapkę. Bateria upadła z trzaskiem na podłogę. Maria rozstawiła przed nim maszynę do robienia baniek mydlanych. Z jakiegoś powodu zdenerwowało go to. – Są ładne. – Nie włączaj jej. Nie włączyła. Było jej z tego powodu przykro, a Sękotowi zrobiło się teraz zbyt głupio, by zmienić zdanie. Pozwolił jej wrócić do przeczesywania jego włosów. Zsunęła palce na policzki, a potem niżej, aż dotknęła grdyki. Czuł się odprężony i przez chwilę był gotowy się poddać – gdyby teraz zacisnęła dłonie, nie broniłby się. To mu o czymś przypomniało. – Opowiedz mi o Marku. – Nie jest ci ze mną w ogóle dobrze, prawda? – Nie, odwrotnie... jest mi z tobą za dobrze. Nie wiem o tobie nic i nie widujemy się jak normalni ludzie. W sumie to bardziej moja wina, bo w tej robocie nie ma się za dużo wolnego... Ale właśnie z tobą jest mi dobrze, bo nie jesteś przeżarta tym... nie wiem. Wszystko jest brudne, śmierdzi zgnilizną przez ten niekończący się deszcz. Wszystko jest... szare. Smutne. Co za cholerny kraj. Mogłoby czasem zaświecić słońce. – Nie pozwoliłeś mi puścić bąbelków. – Nie mam siły dmuchać. – Nie musisz. To maszyna, sama robi bąbelki. – To nie w porządku. Dzieci zamiast dmuchać, tylko patrzą się w maszyny. Zamiast jeździć trójkołowymi rowerkami jeżdżą porche w grach. Nie chcę oszukanych bąbelków. – Nie są oszukane. A świat wcale nie jest taki szary, jak ci się wydaje. To ty nic nie widzisz, bo masz problemy z oczami. I nawet nie chcesz przyjrzeć się dokładniej czemukolwiek. Nie próbujesz nawet dostrzec piękna i w kółko narzekasz. Nic dziwnego, że wszystko wydaje ci się brzydkie! Jeśli puszczę te bąbelki, nie zobaczysz w nich kolorów, prawda? Światło nie będzie się w nich dla ciebie odbijać. – Widziałem, jak człowiek umarł na ulicy. – Chcesz umrzeć jak on? – Opowiedz mi, jak umarł Marek. – Chcesz umrzeć jak Marek? Sękot zadrżał. Jej głos stał się chłodny. Spojrzał jej w oczy i przez długą chwilę mierzyli się spojrzeniami. Nadkomisarz zrozumiał, że zbliża się wielki finał, być może przyznanie się do winy, wyznanie wszystkiego. A on był na to zupełnie

46

niegotowy. Zawstydził się, zdając sobie sprawę, że ostatnio za bardzo odpuścił. Powinien pójść do lekarza, wziąć urlop i wrócić do roboty w pełni sił. On tymczasem jak ostatni idiota pałętał się po komisariacie. Z mgły niepamięci wynurzyły się nagle twarze jego kolegów, spoglądających na niego z odrazą. Był pożałowania godny, mógł to wyczytać w ich grymasach. Ale nie mógł sobie przypomnieć, czy patrzyli tak na niego wczoraj, tydzień temu czy może rok. Podźwignął się, ale Maria delikatnie pociągnęła go do siebie. To wystarczyło, by z powrotem opadł na jej kolana. Kręciło mu się w głowie, a w głębi korytarza złośliwie buczała świetlówka. Maria odpięła parę guzików jego koszuli i zaczęła masować klatkę piersiową. Ciepło, które rozlało się wokół mostka było tak intensywne i niespodziewane, że mimo wcześniejszej utraty sił teraz poderwał się, by odkrztusić uwolnioną, gnębiącą go flegmę. Odpluł gulę, wydmuchał nos i przetarł chusteczką twarz. Znów mógł oddychać i wciągnął łapczywie powietrze, prawie że próbując je ugryźć. – Nie musisz umierać. Mogę ci pomóc. – Będziesz mnie kochać? – Lepiej. Uzdrowię cię. – Jesteś więc lekarzem? Nigdy bym tego nie odgadł. – Mmm... powiedzmy, że zajmuję się medycyną naturalną. – Jesteś bardziej znachorką czy zwykłą oszustką? – Czy nie czujesz się lepiej, ilekroć cię dotykam? To dla ciebie niewystarczający dowód? Sękot nie odpowiedział. Cieszył się oddychaniem, prostą, wykonywaną nieświadomie czynnością, która od dawna nie była dla niego tak prosta i przyjemna. *** Kuper nie poddawała się – zamiast pukać, zaczęła walić w drzwi nadkomisarza. Była pewna, że słyszała szuranie dobiegające z jego mieszkania. Miała nadzieję, że jeśli będzie uparta, zdoła przekonać partnera do otworzenia. Na razie udało jej się wywabić ciekawską sąsiadkę. Zastanawiała się, czy nie pokazać blachy, ale zrezygnowała. Mogłaby tym tylko wzmóc jej ciekawość albo zasugerować, że Sękot ma kłopoty z prawem. – Nie widzi pani, że nikogo nie ma? Wali i wali! Bo ochroniarza zawołam! Kuper kopnęła w drzwi ze złością, a sąsiadka zaczęła jeszcze gorzej zrzędzić. Niespodziewanie zamek zazgrzytał i w szparze obok framugi ukazała się nieogolona twarz Sękota. Podkomisarz nie czekała na zaproszenie – sforsowała drzwi, nie dając partnerowi czasu na ich zamknięcie. Wparowała do środka i przekręciła zamek, nie życząc sobie wizyty ciekawskiej sąsiadki. Zaraz potem skrzywiła się, czując smród. Rozejrzała się po tonącym w półmroku przedpokoju. Pstryknęła włącznik, ale światło się nie zapaliło. Sękot wyglądał mizernie – robił wrażenie bardziej zbędnego, zagracającego przejście mebla niż człowieka. Być może wyczytał tę myśl w oczach partnerki, bo spuścił głowę i obrócił się na pięcie, by poczłapać do pokoju. Byli w jego mieszkaniu, ale Kuper nie mogła pozbyć się wrażenia, że mężczyzna stał się bezdomnym. Przynajmniej mentalnie. – Cholera, Krystian… przyniosłabym ci zupy albo coś. Co się z tobą dzieje? Nie odbierasz telefonów, zniknąłeś bez słowa. – Ostrożnie przysiadła na krawędzi łóżka. Sękot padł na nie jak kłoda, zakopując się pod licznymi warstwami koców

Agnieszka Żak


opowiadania i swetrów. Wyglądał jak zwierzak szykujący się do zimowego snu. Kuper czujnie rozejrzała się za butelkami. Zajrzała też do kuchni – smutnego pobojowiska z powyciąganymi szufladami, walającymi się śmieciami i karaluchami żerującymi na rozsypanymi po podłodze resztkami jedzenia. W lodówce leżał samotny kawałek niejadalnego sera oraz coś dawno spleśniałego, nierozpoznawalnego po kształcie. Alkoholu jednak nie było. Podkomisarz poczuła się zawiedziona – wódka tłumaczyłaby wszystko, a tak nie potrafiła powiedzieć, co doskwierało jej partnerowi. – Już dobrze… Kuper – wychrypiał nadkomisarz. Jego głos był jak papier ścierny, jakby nie odzywał się do nikogo od lat. – Niedługo… zaczynam leczenie. – Mogłeś mi powiedzieć wcześniej. Szef podobno nic nie wie. Kryję cię, ale w każdej chwili może cię wywalić z roboty. Co ci jest? To coś nagłego? Załatwić coś za ciebie, podzwonić gdzieś? – Niedługo będę jak nowy. Kuper powstrzymała napad matczynej opiekuńczości, który nakazywał ogarnąć choć trochę bałagan, zrobić małe zakupy i wrzucić Sękota pod prysznic. Czuła przede wszystkim irytację – Sękot zachowywał się nieodpowiedzialnie i olewał wszystkich. Jeśli chciał sobie narobić kłopotów, to trudno, jego sprawa, ale jej mógł coś powiedzieć. Byli przecież partnerami. Złościła się, że nie raczył się odezwać, choć nie od dziś wiedziała, że dzieje się z nim coś złego i próbowała go o to podpytać. Najwyraźniej nie był zainteresowany jej pomocą. – No dalej, powiedz to. Jestem za młoda do tej roboty. Za ładna, za duży mam tyłek. Wszyscy tak myślą. Nikt mnie nie traktuje poważnie, nawet ty – wyrzuciła oskarżenie z rozżaleniem. – Kuper… – chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zabrakło mu siły. Nazwisko zawisło w powietrzu jak złośliwe przezwisko. – Życzę ci zdrowia mimo wszystko. I umyj się, ogol się, bo cię wyrzucą na ryj z tego szpitala. Przemknęła cicho obok drzwi ciekawskiej sąsiadki.

i pomyślał, że pewnie to go gnębi. Mimo to jeszcze raz obejrzał się za siebie. Maria kazała mu się położyć na lodzie. Światła rozmyły się, jakby do budynku wdarła się mgła. Cienie zadrżały tak, jak tańczą, gdy niepewny płomyk świeczki walczy z podmuchem. – Chyba nie wiesz, co robisz – stwierdził beznamiętnie Sękot. Maria spojrzała na niego zaskoczona. – Oczywiście, że wiem. Rozluźnij się i zaufaj mi. To nie potrwa długo. – Nie wiesz, co robisz, zadając się z takim starym pierdzielem jak ja – doprecyzował. Chciał się też uśmiechnąć, pokazać, że mówi nie do końca poważnie, ale wyszedł mu brzydki grymas. – Niedługo będziesz jak nowy – pocieszyła go. – Ile takich sesji przeprowadzisz? – Zależy, ilu będziesz potrzebował. – Wciąż gładziła jego włosy, ale wydawała się zniecierpliwiona. Pocałowała

*** – Musisz wiedzieć, że nie wierzę w ziołolecznictwo i tak dalej. Masaże, akupunktura... Jeśli człowieka coś boli, to trzeba to leczyć tymi cholernymi lekami, które przy okazji zatrują coś innego. Albo wyciąć w cholerę, a nie okadzać i smarować błotem. Znowu byli na lodowisku; dla Sękota nie było jasne, dlaczego. Wolałby leżeć we własnym łóżku, w forcie z koców w wersji dla dorosłych. Maria mogła go też zaprosić do siebie. Nie wiedział, gdzie mieszkała, znów zapomniał zapytać. – Możemy przestać, jeśli zmieniłeś zdanie. – Nie to miałem na myśli. Po prostu... nie wierzę w to. Nawet jeśli mnie uleczysz, nie uwierzę w twoje ziółka. – Nie będę używać ziółek. – A czego? – Niespodzianka – wyszeptała, składając pocałunek na jego czole. Był rozpalony gorączką, więc jej usta wydały mu się przyjemnie chłodne. Lodowisko tonęło w mroku, a cienie grały z umysłem, układając się w podejrzane figury. Każdy dźwięk niósł się echem, a stukanie obcasów zagłuszało myśli. Było bardzo spokojnie, ale Sękot nie mógł się pozbyć wrażenia, że gdzieś w korytarzach prowadzących na zaplecze czy do ubikacji coś się czai. Przypomniał sobie o hałasującej świetlówce

Zmęczenie

47


opowiadania nadkomisarza. Znowu poczuł przyjemny chłód, uspokajający zmęczony gorączką umysł i odprężający ciało. Był jednak słabszy niż wcześniej, a efekt trwał krócej. Maria nie miała wiele czasu – za każdym razem, gdy wydawało się jej, że już go ma, Sękot znów zaczynał myśleć o Marku i nierozwiązanej, dziwnej sprawie. Nie mógł się denerwować ani martwić, musiał jej ufać i się nie bać. Na twarzy Sękota pokazał się błogi uśmiech. Zmrużył oczy i mruknął coś cicho. Był szczęśliwy, Maria postanowiła więc to wykorzystać, zanim znów coś odwróci jego uwagę. Nie miała wiele czasu, dlatego darowała sobie dalsze podchody. Położyła dłoń na jego piersi i nacisnęła z całej siły. Sękot nie zdążył otworzyć oczu ani złapać ostatniego tchu – został gwałtownie zgnieciony. Po lodowisku rozniosły się dźwięki miażdżonych kości i pękających tkanek. Krew trysnęła wkoło, ochlapując także mamrotającą zaklęcie dziewczynę. *** Kuper przebierała z nogi na nogę, by trochę się rozgrzać. Spadł dziś pierwszy śnieg. W końcu – biały i puchaty, przynosił ukojenie po ciągnącej się w nieskończoność jesieni. Deszcz padał nieprzerwanie od tygodni. Dziś jednak wyszło słońce, sprawiając, że górki śniegu skrzyły się. Trzeba się było nacieszyć tym widokiem, póki samochody nie rozjeżdżą wszystkiego, brudząc spalinami, a kierowcy nie zaczną narzekać na jak zawsze spóźnionych z odśnieżaniem drogowców. Sama nie wiedziała, co ją przyciągnęło w okolice lodowiska. Tablica na bramie informowała o remoncie, ale Kuper nie widziała robotników, nie słyszała też żadnych dźwięków sugerujących, że w środku ktoś pracuje. Na parkingu stał pojedynczy samochód i podkomisarz rozpoznała, że należał do jednego z tutejszych pracowników. Podeszła do bramy i szarpnęła, upewniając się, że jest zamknięta. Próbowała się dodzwonić do kierownictwa lodowiska, ale telefon uparcie milczał. – Nic dziwnego, że w tym kraju nigdy nic nie jest zrobione, skoro pracuje się w takim tempie – mruknęła, rozglądając się jeszcze raz po opustoszałej okolicy. Kusiło ją, by zaspokoić ciekawość i przeskoczyć na drugą stronę ogrodzenia. Zajrzeć do kontenerów na śmieci, przetrzeć rękawem okna, by rozejrzeć się trochę, może nawet znaleźć jakieś „wcale-nie-było-zamknięte” okno. Zaraz jednak wzruszyła ramionami. Sękot pewnie myślał, że nierozwiązana sprawa jej nie gryzie. Nie było to prawdą. Mimo to Kuper nie wierzyła, że zbliży się do jej rozwiązania, robiąc z siebie idiotkę i włamując się na teren lodowiska. Stwierdziła, że w wolnej chwili przejrzy jeszcze raz protokoły z rozmów – może zauważy coś, co wcześniej przegapiła i tak rozwiąże sprawę Kowalskiego? Zrobić to bez pomocy Sękota – to by było coś, zdobyłaby sobie trochę szacunku. Uznała, że przyciągnęło ją tu właśnie zmartwienie o partnera. Może ostatnio nie tworzyli zbyt dobranego duetu, może irytował ją bardziej niż zwykle, ale i tak nie życzyła mu źle. Próbowała się do niego dodzwonić, nastała się pod jego drzwiami, ale nic jej z tego nie przyszło. Najwidoczniej poszedł już na leczenie, o którym wspominał, więc pewnie nie było w tym nic dziwnego... Może właśnie leżał pod narkozą czy coś takiego – powiedziała sobie i odeszła. ***

48

Maria cierpliwie czekała. Ostatnio przerwano jej; najpierw zjawili się pracownicy lodowiska, a następnie policja. Była wściekła. Na szczęście wśród intruzów znalazł się też Krystian Sękot, człowiek chory, zmęczony i złamany. Dokładnie taki, jakiego potrzebowała. Tym razem nie zamierzała popełnić żadnych błędów – wielka kłódka na bramie miała odstraszać ciekawskich, tak jak zamknięte okna i drzwi. Obrazu dopełniała tabliczka informująca o przebudowie. Maria zapaliła tylko jedną świeczkę, by nikt postronny nie dostrzegł z zewnątrz światła. Zajęło jej trochę czasu, nim zmusiła menadżera do zamknięcia obiektu i odesłania pracowników do domu. Razem z perswazyjnymi szeptami nasączyła mu do ucha jadu, od którego w końcu padł na podłogę w gabinecie. Co bardziej opornych ludzi zeskładowała w odległym kącie korytarza, gdzie Sękot miał zwyczaj spoglądać, wyczuwając najwyraźniej, że coś jest nie tak. Maria uśmiechnęła się, myśląc z czułością o nadkomisarzu. Byłby całkiem bystrym policjantem, takim z intuicją, gdyby nie był tak zmęczony. Krew lśniła zamknięta w lodzie. Maria obserwowała zielonkawe bąbelki wypływające na powierzchnię. Wyglądały jak toksyczna, brudna piana wyrzucona na brzeg jeziora. Bąble pękały z sykiem, wypuszczając smród. Procesu oczyszczania nie dało się przyspieszyć. Ale gdy już się zakończy, pozostanie idealnie czysta, przepyszna dusza.

Agnieszka Żak

Rocznik ‚88. Ukończyła bibliotekoznawstwo, więc o książkach wie wszystko, ale najbardziej lubi je pisać. Fanka fantastyki, skandynawskich kryminałów i wydawnictwa Karakter. Lubi koty oraz gotowanie, ale bez przesady. Prowadzi bloga o self-publishingu i e-bookach. Pomaga tworzyć bibliotekę Wolne Lektury. http://agnieszkazak.wordpress.com

Agnieszka Żak



Galeria

O aniołach innym razem Wystawa Krzysztofa Trzaski

8 maja 2014 roku w Centrum Sztuki KARTONOVNIA w Warszawie odbył się wernisaż wystawy malarstwa Krzysztofa Trzaski, absolwenta Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, artysty od lat współpracującego jako ilustrator z magazynem QFANT. Wcześniej obrazy z jego pracowni trafiały do kilku warszawskich galerii sztuki, a część do paryskiej Galerie de Chevalier G. Clausena. Od kilku lat jego prace pokazywane są na dorocznych salonach artystycznych we Francji (Ozoir la Ferriere i Presles en Brie). Rokrocznie bierze udział w międzynarodowych i krajowych plenerach malarskich, zajmuje się również tak odległymi od siebie działaniami jak ilustracja książkowa i prasowa, projektowanie graficzne czy akcje intermedialne.

Wydarzenie wpisuje się w cykl imprez organizowanych w ramach projektu „AUTOPORTRET POETY”, związanego z obchodami 10. rocznicy śmierci Jacka Kaczmarskiego. Na obecnym etapie przedsięwzięcie składa się z dwóch autonomicznych, wzajemnie przenikających i uzupełniających się elementów. Są to malarskie interpretacje utworów poety oraz koncerty Adama Łapacza wykonującego jego piosenki. Obrazy Krzysztofa Trzaski wpisują się w nurt umownie nazywany realizmem metaforycznym. Łączy w nich ekspresyjny styl z wnikliwą obserwację rzeczywistości i subtelnym liryzmem. Podczas wernisażu zaprezentowane zostało kilkadziesiąt najnowszych prac cyklu, którego początki sięgają lat 90. ubiegłego wieku

Czarne suchary 1 z 2

Czarne suchary 2 z 2

50

Krzysztof Trzaska


galeria

Lament tytana

Obława 2

O aniołach innym razem

51


galeria

52

Przyczynek do legendy

Upadek Ikara

Do muzy suplikacja

Metamorfozy sentymentalne

Krzysztof Trzaska


galeria

Piosenka napisana mimochodem

Przypowieść na własne 44 urodziny

O aniołach innym razem

53


Recenzje

Recenzje Dan Simmons „Trupia otucha“

Tłumaczenie: Wojciech Szypuła Tytuł oryginału: Carrion Comfort Wydawnictwo: MAG Data wydania: 21 lutego 2014 ISBN 9788374804196 Liczba stron: 976 Dan Simmons jest pisarzem dość uniwersalnym, z powodzeniem próbuje sił w wielu konwencjach. Wielu kojarzy zapewne „Hyperiona”, najbardziej znaną powieść w dorobku tego autora. Jednak w tym samym roku, w którym pojawiła się ta, porównywalna pod względem istotności dla gatunku do „Diuny”, powieść science fiction, światło dzienne ujrzała także diametralnie odmienna książka. Była to „Trupia otucha”, łącząca elementy horroru z sensacyjną fabułą. Po dwudziestu pięciu latach od pierwszego wydania, ta imponująca pod względem gabarytowym powieść, ma swoją polską premierę za sprawą wydawnictwa Mag. Saul Laski podczas II wojny światowej przeżył Chełmno i Sobibór, jednak najgorzej wspomina jedno spotkanie z pewnym nazistą, który zgwałcił mu umysł, przejmując nad nim kontrolę. Po blisko czterdziestu latach od tych wydarzeń ocalały Żyd trafia w końcu na trop swojego prześladowcy w Stanach Zjednoczonych. Jak się jednak okazuje, nie jest on jedynym, który dysponuje talentem przejmowania kontroli nad ludźmi. Takich „wampirów umysłowych” jest więcej, a co

54

gorsze, wykorzystując swoje parapsychologiczne umiejętności, praktycznie sprawują władzę w USA. Czy Saul ma jakiekolwiek szanse w walce z tymi potworami w ludzkiej skórze? Cieszę się, że przed lekturą nie wczytywałem się zbyt wnikliwie w opis książki, a zaufałem wyłącznie magii nazwiska. Naziści-wampiry mogliby mnie bowiem odstraszyć, a przecież zupełnie nie o to w „Trupiej otusze” chodzi. Nie każdy dysponujący Talentem to od razu nazista (w zasadzie jest ich w książce dwóch, z czego jeden z nich to postać epizodyczna), a określenie „wampir” to duże uproszczenie i pojawia się tylko jako pewna daleka analogia, w dodatku raczej sporadycznie. Zważywszy na rok powstania, powieść nie może być także w żaden sposób polemiką z popularnym ostatnio wizerunkiem wampira, na jakie to skojarzenia zapewne wydawnictwo po cichu liczyło. Skoro wiemy już czym „Trupia otucha” nie jest, wypadałoby powiedzieć w końcu czym jest. W istocie to thriller z fantastycznym wątkiem, choć mam wrażenie, że Simmons w pewien sposób odcina się od nawiązań do fantasy, wyjaśniając istnienie ludzi potrafiących przejmować kontrolę nad umysłami innych w sposób naukowy – faza REM, rytm theta, te sprawy. Nie od parady główny bohater jest psychiatrą zajmującym się w pracy naukowej zagadnieniami przemocy. Co jednak od razu rzuca się w oczy, jak na thriller, powieść jest wyjątkowo rozbudowana. Nie ulega wątpliwości, że Simmons miał ambicję napisać coś więcej niż tylko proste czytadło z pasjonującą, szybką akcją obfitującą w pościgi i wybuchy. Znalazło się tu zatem miejsce i na nośny wątek historyczny odnoszący się do II wojny światowej, a w szczególności holocaustu, i na polityczną intrygę na międzynarodową skalę. Dobrze wpleciona w to wszystko intrygująca opowieść fantastyczna, a także obsadzenie w rolach głównych ludzi zasadniczo zwykłych, którzy muszą odnaleźć w sobie dostateczną dozę determinacji, by dokonać niezwykłych rzeczy, czyni z „Trupiej otuchy” coś zdecydowanie więcej niż pierwszą z brzegu powieść, którą mógłby napisać Ludlum bądź któryś z jego licznych naśladowców. Pomimo dużej objętości „Trupia otucha” nie nuży. Opowieść niemal cały czas trzyma w napięciu. Mamy także okazję obserwować wydarzenia nie tylko ze strony protagonistów, ale również poznać bliżej, z pierwszej ręki, chorą psychikę i pokrętne motywy niektórych antagonistów. Ta swoista mieszanka rasowej powieści sensacyjnej (CIA, FBI, Mossad i całe dobrodziejstwo inwentarza) i fantastycznej grozy (quasi wampiry, które robią z ludzi quasi zombie) z pewnością wielu czytelnikom przypadnie do gustu. A że książka gruba? Tym lepiej, na dłużej wystarczy. Łukasz Szatkowski

Recenzje


recenzje Philip K. Dick „Marsjański poślizg w czasie”

Seria: s.f. Przekład: Mirosław P. Jabłoński Oprawa: płótnopodobna z obwolutą ISBN 978-83-7818-505-5 Wydanie 1 (2014) Liczba stron: 336 Format: 150x225 W marcu, na półkach księgarń zagościło nowe wydanie powieści Marsjański poślizg w czasie, Philipa K. Dicka. To autor-legenda, dobrze znany fanom s.f. i niewątpliwie klasyk gatunku. Jego teksty są bogate w fantastyczne pomysły, które przez lata były z powodzeniem przenoszone na kinowy ekran i inspirowały rzeszę twórców. Akcja wydanej po raz pierwszy w 1964 roku powieści rozgrywa się na skolonizowanym Marsie. Zatem Dick opowiadał o społeczeństwie, rozwoju technologicznym, gospodarce czy zwykłych problemach związanych z życiem na tej planecie, nim w rzeczywistości ludzka stopa stanęła na Księżycu. Kto wie, ile jeszcze minie lat, zanim człowiek zamieszka na Marsie? Dick był niesamowitym wizjonerem. Wyobraźnią wybiegał na tyle do przodu, że raptem trzy lata po tym, jak Gagarin zaledwie okrążył Ziemię, on kreował pełen szczegółów obraz marsjańskiej cywilizacji. Był to okres, który sprzyjał puszczaniu wodzy fantazji, a kosmiczny boom udzielał się wielu artystom, warto przywołać chociażby 2001: Odyseję Kosmiczną Kubricka. Wydawało się, że kosmos stał przed nami otworem. Rzeczywistość mocno zweryfikowała te nadzieje. Obecnie, kiedy coraz częściej powracają poważne plany załogowego lotu na Marsa, warto przypomnieć sobie stare, zakurzo-

Recenzje

ne dzieło Dicka, tym bardziej, że Mars to zaledwie tło dla poruszającej powieści o kondycji człowieczeństwa – temacie, który nie ulega dezaktualizacji. Bohaterami historii jest kilka zdaje się przypadkowych osób, których losy połączą się za sprawą pewnych nieszczęśliwych wypadków. Jack jest monterem. Na Marsie, gdzie przestarzały sprzęt nieustannie się psuje, zawsze ma ręce pełne roboty. Arnie na Ziemi byłby nikim, ale na Czerwonej Planecie to jedna z najwyżej postawionych osób. Jako zarządca spółdzielni, opływa w luksusy i może sobie pozwolić na marnowanie wody. Manfred zaś jest autystycznym chłopcem, pozbawionym kontaktu z rzeczywistością. Jego ojciec, Marcus to specjalista na czarnym rynku, który potrafi zaopatrzyć innych w każdy, nawet najbardziej wyrafinowany produkt. Samobójstwo Marcusa wywołuje lawinę wydarzeń, która zmusza pozostałych bohaterów do współpracy. Punktem wyjścia dla Dicka jest schizofrenia. Po upływie 50 lat od napisania książki jego teorie w tym względzie są już nieco przestarzałe, niemniej udało mu się stworzyć interesującą wizję psychozy, która udziela się nie tylko choremu, ale w metaforyczny sposób dopada każdego pozbawionego moralności człowieka. W świecie Dicka autyzm nadal utożsamiany jest ze schizofrenią. Każdy uważa, że Manfred nie ma kontaktu z otoczeniem, gdyż jego świadomość została przesunięta w czasie. Wszystko dzieje się dla niego zbyt szybko, a on sam, mimo że jest obecny ciałem, to jego myśli znajdują się w przyszłości. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że jeśli udałoby się z nim skontaktować, chłopak mógłby przepowiedzieć im przyszłość. Jack ma w tym celu zbudować dla Arniego specjalną maszynę. Zachłanność i osobiste względy biorą górę nad kwestiami etycznymi, a postaci wyzute z moralności oraz emocji poprzestają jedynie na technicznym obcowaniu z innymi. Jak mówi jeden z bohaterów, „to bardzo schizofreniczne”. Autor Ubika stworzył ponury, wszechogarniający duszny klimat. Świat przedstawiony jest zimny, oschły, niemal wyprany z uczuć, zaś sami bohaterowie jakby wyjęci z Kafki, często wykonują czynności mechanicznie, bez pytania o powód, bez dociekania celów, nie dziwiąc się niezwykłym okolicznościom. Niemal przez całą powieść Dick patrzy na te postaci pesymistycznym okiem, kreśląc odległe wizje rozpadu, stopniowego upadku człowieczeństwa. Jack, który także ma schizofreniczne napady, czasem widzi swoich rozmówców jako zlepki kości i zepsutego mięsa. Jest w tym jakaś wulgaryzacja i próba ukazania zniszczonego wnętrza, pozbawionego tego, co człowiecze. Jednak ostatecznie, mocno humanistyczny charakter wybrzmiewa pozytywnym głosem w finale, nieco rozczarowującym z punktu widzenia fabuły oraz rozwoju akcji, lecz jak najbardziej wartościowym w kontekście etycznym. Marsjański poślizg w czasie to klasyczne science fiction z najwyższej półki, w którym fantastyka nie jest tematem dominującym, lecz stanowi jedynie pretekst do snucia rozważań. Dla Dicka to punkt wyjścia do krytyki cywilizacji, rozwoju technologicznego czy też bezduszności kapitalizmu. Autor poszukuje jednak pozytywnego pierwiastka, próbując dostrzec elementy dobra nawet w tych, zdawałoby się, najbardziej zepsutych bohaterach. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana dobrej, ambitnej fantastyki. Damian Drabik

55


Recenzje Rafał Dębski „Światło cieni”

Data wydania: 01 kwietnia 2014 Wydawnictwo: Rebis Seria: Horyzonty Zdarzeń ISBN: 978-83-7818-455-3 Liczba stron: 272 Okładka: miękka ze skrzydełkami Science fiction w wersji sfumato Pytanie o jakość i obecność w fantastycznym eterze rodzimej science fiction powraca jak bumerang z częstotliwością wystarczającą do przyjęcia jednej z dwóch postaw standardowych: machnięcia ręką (bo kto ma czytać, czyta, a na innych − cóż poradzić) lub wszczęcia kolejnej akademickiej dyskusji (która, jak to z akademickimi dyskusjami bywa, jest fajna, bo karmi samą siebie). Niemniej jednak, ową rdzenną składową fantastyki czytelnicy wciąż kojarzą albo z pojedynczymi autorami – w większości osadzonymi już mocno w klasyce gatunku – albo też wyłącznie z zagraniczną półką. Mamy wprawdzie Powergraph, Solaris czy kilku autorów rozsianych po wydawnictwach mainstreamowych, lecz nadal, gdzieś z tyłu głowy, świdruje myśl o niedosycie – zarówno jeśli chodzi o ilość pozycji, jak i świeżą krew w nurcie. Dlatego fakt, że znane, duże wydawnictwo zdecydowało się wypuścić nową, osobną serię fantastyczną i zrobić w niej miejsce także polskiej SF – może tylko cieszyć. Mowa tu o Rebisie i „Horyzontach zdarzeń”. Pod tak pięknie zatytułowanym szyldem wydawać mają zarówno uz-

56

nani pisarze (Szmidt, Przybyłek, Sawicki), jak i obiecujący debiutanci. Serię otwiera zaś Rafał Dębski ze swoim „Światłem cieni” – klasyczną historią osadzoną w kosmosie, z nie do końca klasycznie umieszczonym punktem ciężkości. I właśnie fakt, że „Światło cieni” jest znaną-nieznaną wariacją na temat czyni ją pozycją świetną na otwarcie serii. Jeszcze przed rozpoczęciem książki – blurb sugeruje bowiem jasno określoną, wielokrotnie napotykaną zawartość – możemy się zorientować, iż powieść Dębskiego chwyta za powtarzane i oswojone motywy spod znaku „kolesiów w skafandrach”. Kolejne stronice szybko utwierdzają w tej myśli. Oto mamy pilota i dowódcę Reubena Vaybara, bohatera w typie ostrego space marine, jego niepokorną załogę, podbój obcej planety – Cronny, a wreszcie – tajemnicze „coś”, nękające pilotów. Rozdrażniona przeciwnościami losu załoga utrudnia Vaybarowi życie. Szybko rodzący się na tle wzajemnych waśni żołnierzy i naukowców konflikt przyjmuje też dość charakterystyczne ramy: klaustrofobicznej scenerii, w której zbyt wielu ludzi przebywa z sobą zbyt długo. Miejscem akcji jest najpierw nowo odkryta planeta – obiekt badań i działań pionierskich – później zaś statek kosmiczny, należący do Federacji Układu Słonecznego i Kolonii. Organizm ten wyewoluował z poczciwej Ziemi, która zdążyła sobie podporządkować niezły kawałek tortu z wszechświata. Tu można powiedzieć pas, zarówno jeśli mowa o zasadzie niezdradzania zbyt wiele z treści, jak i szczególnej oryginalności tej drugiej. Nietrudno wskazać zarówno węzły na nici głównej intrygi, jak też przewodnią ideę „Światła…”. Jest nią stary pojedynek: czucie i wiara kontra szkiełko i oko, przedstawiony na dwóch płaszczyznach. Pierwszą jest konflikt między powinnością, a intuicją i grą fair play, rozgrywający się w osobie komandora Vaybara – skala mikro. Drugą – spór jajogłowych i żołnierzy, wyrażający szerzej opozycję daleko większą: pomiędzy widzeniem świata w optyce moralnych konkretów (żołnierskie „tak” lub „nie”, słuszność wydania rozkazu lub jej brak), a chłodnym, kalkulowanym rozumowaniem i ekspansywnym myśleniem naukowym, każącym patrzeć perspektywicznie, nawet za cenę podważenia zasad etycznych. Nawiasem mówiąc, to drugie starcie w dużej mierze jest tylko pozorne; wojskowi nie są u Dębskiego wyłącznie posłusznymi trepami, a naukowcy niekoniecznie potrafią wyjść z kajdan naukowości, czego wymaga przecież „szersze spojrzenie”. Na kameralnej płaszczyźnie Dębski poradził sobie naprawdę nieźle. Vaybar to postać mocno szablonowa, ale wyrazista. Można jej kibicować, można się też na nią zżymać – komandor łączy rysy twardego wojskowego i romantyka przywiązanego do nigdy niewyczerpanych i niezużytych ideałów: solidarności, uczciwości, sumienności. Despotyzm kontrastuje w osobie komandora z niepewnością co do własnej roli w świecie, w którym trudno mówić o jakichś korzeniach. Czy ktoś urodzony na obcej, surowej kolonii, może nazywać się „Ziemianinem”? Czy olbrzymia Federacja, łącząca odległe od siebie planety, może być ojczyzną? Kosmiczne odległości, dorastanie w izolacji od innych „Ziemian”, lata podróży przez prawdziwą otchłań – wszystko to wyzuwa z tożsamości i dumnego człowieka sprowadza do roli nic nieznaczącego pyłku. Kiedy ekspansja zamienia się w bezsensowny dryf po niezmierzonych obszarach? Dla czyjego interesu udawać się w podróż, z której będzie powracać się zbyt długo, by powitać pozostawionych bliskich? – te pytania

Recenzje


recenzje czytelnik może sobie zadawać równocześnie z bohaterem. Ocena dążności ludzkich jest u autora bardzo trzeźwa, a tło socjoekonomiczne zarysowane ostrożnie i oszczędnie – bez cennych artefaktów typu unobtainium do zdobycia, bez naginania hipotez do faktów i faktów do zbyt wybujałych fantazji. Mamy tu w zasadzie odwieczną awanturę o to samo: prestiż i pieniądze, toczoną przez wielkich tego świata. Skoro o wielkości mowa… Skala makro wygląda już nieco gorzej. Pewne niedopisanie ram świata przedstawionego należy uznać za plus: elementy naukowe są u Dębskiego serwowane raczej jako integralna część całości, nie zaś płaty surowego, scjentystycznego mięcha, władowane kawałami w rzekomo dopieczoną potrawę. Takiego grzechu; serwowania encyklopedycznych, nużących wstawek – nie spodziewalibyśmy się zresztą po doświadczonym pisarzu. Science działa tu jako bakcyl, zręcznie przemycony w fiction. Równocześnie jednak ów brak szczegółów przeszkadza należycie wsiąknąć czytającemu w opowieść. Mamy jakąś planetę, mniejsza że Cronnę. Mamy jakiś statek kosmiczny i jakieś biegające po nim ludziki. Przeniesienie ciężaru powieści na rozważania moralno-filozoficzne, implikowane rozterkami komandora, czyni wprawdzie lekturę źródłem niegłupich refleksji, dodatkowo podszywając ją smaczkiem ledwo uchwytnej, miłej melancholii – ale pozbawia ją nieco stabilności. Język książki jest do bólu bezpieczny, dość sprawozdawczy, jak gdyby autor chciał zmieścić treść za dużą na tę objętość stron, którą liczy „Światło…”. Skala makro to też inni bohaterowie; nikt nie jest samotną wyspą, charakter zarysowuje się dopiero w relacjach z innymi – i ten nasz, i ten literacki. Tu Dębski, niestety, nie wyszedł poza zestaw ładnie brzmiących nazwisk i wysłużonych wzorców. Sylwetki drugoplanowe zaledwie istnieją. Wychodzi to na korzyść postaci komandora, lecz nie całej książce. Znikomość opisu, raczej technicznego niż ilustrującego (wiemy, gdzie jesteśmy, niekoniecznie czujemy specyfikę tła), ledwo naszkicowani bohaterowie, przy dosyć

szybko rozwiązującej się intrydze i niezłym tempie akcji – wszystko to daje efekt książki aż za szybko, aż za lekko przeczytanej. Nie miałabym nic przeciw temu, by całość jeszcze zagęścić, zapętlić, nawet za cenę nieco bardziej naukowej, więc i bardziej wymagającej oprawy. Tę fleszowość, skrótowość równoważy trochę zakończenie – mocne, otwarte, niekoniecznie spodziewane, do tego dość melancholijne, po którym można faktycznie spytać, co taki odprysk, homo sapiens, ma do gadania w sąsiedztwie majestatycznych gwiazd. Finał podważa też troszeczkę proste następstwo przyczyn i skutków, wypełniające całą powieść – na sam koniec pojawia się nieoczywista, intrygująca ścieżka interpretacji fabuły. W rezultacie, znana-nieznana „historyjka z kosmosu” staje się więcej niż ciekawą opowiastką. Okazuje się mądrą opowieścią o człowieczeństwie i jego dylematach, z interesującym, przykuwającym uwagę protagonistą. To może za mało dla wyjadaczy tematu, jednak każdy z nich ma chwilami chęć na szczyptę nostalgii: klimaty przewałkowane, naiwne, ale lubiane. Każdy z nas zna takie filmy (do których świetnie pasuje pyszne, niezdrowe jedzenie) i taką muzykę (której świetnie słucha się w samochodzie). Są też i tego rodzaju książki. Dla niechętnie spoglądających dotychczas na gatunek, Światło… będzie natomiast nienajgorszym pomysłem na przełamanie sceptycyzmu. Z tego też powodu doskonale nadaje się na pierwszą pozycję nowej linii Rebisu. Jako nieco twardsza science fiction, ale o miękkich krawędziach. Nieodstraszająca terminologią, żargonem, z płynnymi przejściami między charakterystyczną dla nurtu panoramicznością problematyki, a mikroskalą właściwą prozie silnie emocjonalnej, obyczajowej. Namalowana w ten sposób – kanciasta, archetypiczna postać Reubena Vaybara tylko zyskała. Czytelnik zaś zyska, być może, okazję do kilku rozważań na temat naszego gatunku. Mniejsza, że po raz kolejny. Małgorzata Ślązak

57


Recenzje Aneta Jadowska „Wszystko zostaje w rodzinie”

Wydawca: Fabryka Słów Data premiery: 14.03.2014 Ilość stron: 560 ISBN: 978-83-7574-952Aneta Jadowska niezwykle zręcznie wspina się po szczeblach literackiej kariery. Płomyczek jej twórczości szybko przeobraził się w przytulne ognisko, które gromadzi coraz liczniejszą grupę wędrowców. Świadczą o tym kolejki fanów, którzy korzystają z wszelkich okazji do spotkania z ulubioną autorką. Jakie zaklęcie lub urok przyczyniło się do tak nagłego skoku popularności? Najprawdopodobniej to czar serii o Dorze Wilk, nieszablonowej policjantce z kilkoma „niespodziankami w krwiobiegu”. Wydane dotychczas trzy tomy cyklu, podbiły serca czytelników, angażując ich w niezwykłe losy jeszcze bardziej niezwykłej grupy bohaterów. Wszystko zostaje w rodzinie, najmłodszy z literackich „potomków” Jadowskiej, miał kontynuować ów trend, aplikując fanom świeżą dawkę radości i wzruszeń. Jednak czy tym razem oferowana porcja okazała się wystarczająca? Wszystko zostaje w rodzinie zdecydowanie wyróżnia się spośród „rodzeństwa“ pod względem klimatu opowieści.

58

Tym razem Dora nie musi mierzyć się z wszechpotężnym złem, zagrażającym wszystkiemu, co jest jej bliskie. Na tym jednak kończą się dobre wieści. Problemy policjantki, teraz zdecydowanie mniej globalne, nie straciły nic ze swojej uciążliwości. Brutalne uderzenia młotem, los zastąpił uporczywym kąsaniem owadów, boleśnie odczuwalnym. Szybko okazuję się, że Dora nie jest niezniszczalna, jak sugerował poprzedni tom cyklu. Pomimo arsenału oszałamiających zdolności, nadal bardzo łatwo ją zranić – zarówno fizycznie, jak i na płaszczyźnie mentalnej. Nie powinien specjalnie dziwić fakt, że w serii nazwanej jej imieniem, Dora Wilk zajmuje centralne miejsce. Na szczęście wywiązuje się z roli pierwszoplanowej gwiazdy nadzwyczaj dobrze. W dalszym ciągu pozostaje fascynującą postacią, która łączy w sobie liczne sprzeczności. Siłę charakteru musi często przeciwstawiać wewnętrznym słabościom, co czyni z niej postać ciekawszą i zdecydowanie bardziej wiarygodną. Bohaterka nawiązuje z czytelnikiem specyficzną więź, dzięki której śledzi on jej losy z niepodzielną uwagą, niczym kot klatkę z kanarkami. Niestety, zdecydowanie gorzej prezentuje się sytuacja pozostałych członków triumwiratu. Zarówno Miron jak i Joshua zostali zdegradowani do roli roznegliżowanej asystentki na pokazie magicznym - przynieś, podaj, uśmiechaj się. W niektórych momentach brak ich obecności daje historii więcej, niż sceny z ich udziałem. Na uwagę zasługuje też niewielka zmiana w sposobie szeregowania postaci. Do tej pory z łatwością można było podzielić je na osoby wielbiące Dorę i agresywnych frustratów, chcących rozszarpać jej gardło gołymi rękoma. Przedstawicieli obu grup nadal nie brakuje, jednak teraz ową paletę urozmaicają delikatne smugi szarości. Nierzadkie są postaci, którym niechęć do bohaterki wcale nie przeszkadza w pełnieniu pozytywnej roli w opowieści. Fakt ten jest jak powiew świeżego powietrza w pomieszczeniu przesiąkniętym dusząco-słodkim aromatem. Z wielką ulgą zauważyłam, że najnowszy tom cyklu czyta się równie (miejscami nawet bardziej) przyjemnie jak poprzednie. To przede wszystkim duża zasługa literackiego stylu Anety Jadowskiej - lekkiego, inteligentnego i pełnego humoru. Warto poświęcić chwilę na obserwację interakcji między postaciami, które często prowadzą do niezwykle zabawnych sytuacji. Lekki styl nie czyni jednak z książki literackiego odpowiednika Big Maca. Powieść porusza delikatne i ważne tematy z należytą powagą. Umiejętne lawirowanie pomiędzy komedią a dramatem, świadczy o wysoko rozwiniętych umiejętnościach i wrażliwości autorki. Czwarty tom okazuje się zwykle najsłabszą częścią cyklu. Często jest on próbą finansowego „dojenia” popularnego dzieła, pierwotnie zaplanowanego jako trylogia. W twórczości Anety Jadowskiej widać jednak elementy racjonalnego planu, skonstruowanego z dużym wyprzedzeniem. Wszystko zostaje w rodzinie nie jest oczywiście najbardziej fascynującym epizodem z życia Dory Wilk. Przypomina raczej forsowny trening, przygotowujący ciało do nadchodzącego maratonu. Dostarcza jednak fanom serii tego, czego najbardziej potrzebują – kolejnej porcji przygód ich ulubionej bohaterki. Porcji, która zaspokajając chwilowy głód, rozbudza także apetyt na przyszły, zdecydowanie bardziej obfity posiłek. Krzysztof Dworakowski

Recenzje


recenzje Radek Rak „Kocham cię, Lilith”

ISBN: 978-83-7839-737-3 Data wydania: 03.04.2014 Format: 130 mm x 201 mm Liczba stron: 344 Cena detaliczna: 34,00 zł Radek Rak to młody twórca, dotychczas mocno angażujący się na portalu fantastyka.pl, gdzie można znaleźć kilka z jego tekstów. Czerpiący inspiracje z prozy Schulza czy Szostaka, ma już na swoim koncie kilka opublikowanych opowiadań, chociażby w czasopiśmie „Nowa Fantastyka”. Powieść „Kocham Cię, Lilith” to jego debiut i trzeba przyznać, że jak na pierwszą książkę, jest to bardzo odważne dzieło. Przesiąknięte erotyką i wzniosłymi opisami, napisane językiem, jakiego nieczęsto można uświadczyć w polskiej literaturze. Poezja miesza się tu z codziennością, a Rak zapędza się w rejony, w których pomiędzy artyzmem a grafomanią przebiega bardzo cienka granica. Powieść Raka smakuje się powoli. Raczej delektujemy się każdym poszczególnym fragmentem czy zdaniem niż zachwycamy całością. Tu w gruncie rzeczy nie ma jako takiej całości, fabuła sprowadza się do pobytu Roberta, który jest jednocześnie narratorem, w sanatorium w Beskidzie Niskim. Cały ten pobyt to jedna wielka gra z wyobraźnią – nic nie jest tu oczywiste. Nawet specjalnie wydzielone części powieści z czasem zlewają się w jedno. Początkowo bardzo ciężko wejść w tę historię. Czyta się ją bez większego zaangażowania i trudno znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Zmęczony bohater przybywa do sanatorium i niemal natychmiast zaczyna obserwować dwie kobiety: tajemniczą malarkę − Iwonę i elegancką panią doktor − Małgorzatę. Ich rozmowy bardzo szybko stają się przesiąknięte uwodzeniem, a Rak odważnie posuwa opowieść w stronę erotyki. Niekiedy to już prawie pornografia, choć granice dobrego smaku nie zostają przekroczone. Oto bowiem największa zaleta „Kocham Cię, Lilith” – język. Radek Rak operuje niezwykle plastycznym stylem,

jakiego mógłby mu pozazdrościć niejeden polski pisarz. Nad każdym wypowiedzianym słowem unosi się nutka poezji i nawet wulgarność jest tutaj w jakiś sposób wysublimowana. Robert zdobywa wreszcie Iwonę i spędza z nią upojną noc, jednocześnie wystawiając Małgorzatę, z którą wcześniej był umówiony. Nad ranem jednak okazuje się, że Iwona zniknęła, a nikt dookoła nie wie o jej istnieniu. W tym momencie do głosu dochodzi to, w czym Rak czuje się najlepiej – realizm magiczny. Banalne, nasiąknięte erotyzmem romansidło zamienia się w powieść drogi, na kartach której bohater odbywa podróż do własnego wnętrza, śledząc nakreślone na nowo losy powstania Świata, przyglądając się poczynaniom tytułowej Lilith – kochanki Boga, Szatana i człowieka, pielgrzymując z tajemniczymi mnichami do Jerozolimy i czytając powieść o detektywie Jesipowiczu. Jej treść jest równie niejednoznaczna co dzieło Raka. Wątki zaczynają się przeplatać, powieść staje się rzeczywistością, a rzeczywistość staje się snem. W pewnym momencie do utworu wkrada się chaos, a wszystko przypomina bezładnie posklejane brednie szaleńca, który być może faktycznie jest uczestnikiem wszystkich tych wydarzeń i miłosnych gier, a może – co bardziej prawdopodobne – jest tylko samotnym mężczyzną, żałośnie onanizującym się w mroku pustego pokoju. Właściwa akcja powieści rozgrywa się w Beskidzie Niskim, lecz cóż jest tutaj tak naprawdę właściwą akcją? Detektyw Jesipowicz, bohater czytanej przez Roberta książki, prowadzi swoją działalność we Lwowie. Sam Robert próbuje się wcielić w Jesipowicza, innym razem wciela się w drugiego bohatera historii – na pewnym etapie już jest nimi, zapominamy o sanatorium i podróżujemy po klimatycznych uliczkach Lwowa. Ale to też nie jest prawdą, bo Robert nigdy we Lwowie nie był, lecz słyszał gdzieś, że miasto jest bardzo podobne do Lublina, w którym się wychował. Więc tak naprawdę podróżujemy po Lublinie, odkrywamy jego zakamarki, poznajemy jego tajemnice. Rak posuwa się jeszcze dalej, zabiera czytelnika z Lwowa-Lublina i przerzuca go do opustoszałego Drohobycza (aluzja do twórczości Brunona Schulza). Miasta opisywane na kartach „Kocham Cię, Lilith” wymieniają się miejscami, a wykreowani bohaterowie nieustannie zamieniają się twarzami. Zapomnijcie więc o fabularnej prostocie i historii zmierzającej do wyjaśnienia. Tego tutaj nie znajdziecie. Ciężko jednoznacznie ocenić tę powieść, która tyleż irytuje, co zachwyca. Przez długi czas jest hermetyczna, pisana jakby bez werwy, operująca tanimi emocjami przeznaczonymi chyba wyłącznie dla spragnionych romansideł „kur domowych”. I nagle wciąga czytelnika tak mocno, że zupełnie odrywa go od rzeczywistości, a wspomniane emocje stają się żywe i namacalne. Trudno pozbyć się wrażenia, że samemu uczestniczy się w tych pełnych uniesień i pożądania wydarzeniach. Dzieło Raka być może nie jest dopięte na ostatni guzik, posiada fragmenty zbyt rozwleczone i zwyczajnie nudne, ale ma też momenty, w jakie łatwo wsiąknąć i się w nich zatracić, a im bliżej końca, tym ciężej się z nim rozstać. Radek Rak napisał zwodniczą powieść, w której jednocześnie nie dzieje się nic i dzieje się wszystko. Z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu. Ale warto po nią sięgnąć chociażby dla warsztatu autora. Tej opowieści się nie czyta, w niej się uczestniczy, wymaga to jednak sporo cierpliwości. Damian Drabik

59


Recenzje Piotr Kulpa „Pan na Wisiołach. Mroczne siedlisko”

Wydawnictwo: Videograf Gatunek: groza ISBN: 978-83-7835-282-2 Data wydania: 9 kwietnia 2014 Oprawa: miękka Liczba stron: 368

Żyjesz w zgiełku dużego miasta, gdzie każdego dnia mija cię tłum anonimowych przechodniów śpieszących do pracy, na uczelnię, do sklepu. Hałas, głośne rozmowy, śmiechy, wrzaski, płacz – to codzienna dawka decybeli, która dociera do twoich uszu. Nieustające napięcie w pracy, goniące terminy, nacisk na efekty i osiągnięcia – nie ważne jak, musisz być

60

przecież najlepszy. Stres popycha cię w końcu w alkoholizm. Gdy po „rozluźniacz” zaczynasz sięgać już w czasie pracy, twoje problemy jedynie narastają. A co z twoją rodziną? Syn po jednym z twoich pijackich wybryków przestaje mówić, a małżeństwo wisi na włosku. Powoli staczasz się na samo dno. Ostatkiem silnej woli podejmujesz walkę z nałogiem, chcąc zerwać z dotychczasowym życiem. Przestajesz pić, uczęszczasz na mitingi w grupie AA. I nagle dostajesz tajemniczy list, z którego dowiadujesz się, że otrzymałeś w spadku dom po nieznanych dziadkach. Co robisz? W nadziei na rozpoczęcie nowego etapu w życiu przeprowadzasz się na wieś. Myślisz, że wszystko co najgorsze już cię spotkało i czeka cię spokojne życie z dala od zgiełku wielkiej aglomeracji. I tu się mylisz, gdyż najgorsze dopiero przed tobą. Marzenie mieszczucha o życiu na wsi przeradza się w istny koszmar… Tak w telegraficznym skrócie prezentuje się fabuła powieści Piotra Kulpy „Pan na Wisiołach. Mroczne siedlisko”. Autor kreśli historię pełną grozy i napięcia, wprowadzając czytelnika w świat mrocznych i głęboko skrywanych tajemnic. Już sama nazwa wsi Wisioły, gdzie toczy się akcja powieści, przyprawia o dreszczyk emocji, nie wspominając już o samych mieszkańcach, którzy, jak się okazuje, są w większości sędziwymi starcami. Kulpa prezentuje nam świat przesiąknięty ludowymi zabobonami i magią, w którym życie toczy się z góry ustalonym rytmem i rządzi swoimi prawami. Pozornie sielankową egzystencję we wsi burzy pojawienie się nowych mieszkańców – młodych, energicznych i wykształconych ludzi, którzy mimo szczerych chęci nie do końca rozumieją zwyczaje i mentalność miejscowych. Zderzenie dwóch tak różnych światów rodzi wiele nieporozumień, kłótni, frustracji, wyzwala nieznane emocje i nadprzyrodzone moce. To właśnie tajemnice, którymi przesiąknięta jest powieść, stanowią jej kwintesencję, utrzymują bowiem czytelnika w nieustannej niepewności, podsycając jego ciekawość. Niestety książka pozostawia pewien niedosyt, gdyż niewiele kart zostaje przed nami ostatecznie odkrytych – ale spokojnie, wszystko pewnie wyjaśni się w zapowiadanej kontynuacji powieści. Apetyt zaostrzony, więc nic, tylko czekać. Powieść Piotra Kulpy mogę zaliczyć do jednej z lepszych książek grozy, jakie przyszło mi czytać w ostatnim czasie. Wszystko tu do siebie pasuje i jest od początku do końca zaplanowane – od przemyślanej fabuły, wartkiej akcji, ciekawie zarysowanych postaci po okładkę książki, świetnie dopełniającą całości. Przyznaję, że zarówno tematyka, jak i klimat powieści przywiódł mi na myśl prozę Stefana Dardy, lecz poczytuję to raczej za plus. Polski rynek literacki potrzebuje zdolnych i utalentowanych pisarzy grozy na miarę Stephena Kinga. My jako Polacy nie mamy się czego wstydzić, gdyż są wśród nas zdolni pisarze tegoż gatunku, czego przykładem może być między innymi wspomniany wyżej Stefan Darda czy Łukasz Orbitowski. Myślę, że Piotra Kulpę śmiało można zaliczyć do tego grona. „Mroczne siedlisko” to dopiero pierwsza część zapowiadanego cyklu „Pana na Wisiołach”, który rozgrywa się w demonicznej wsi. Z niecierpliwością czekam na kontynuację powieści, która ma ukazać się już w maju. Szczerze polecam. Kinga Król

Recenzje


recenzje Gregg Olsen „Lodowa kurtyna”

Tytuł oryginału: Heart of Ice Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Gatunek: Sensacja, kryminał ISBN: 978-83-7839-748-9 Data wydania: 10.04.2014 Wymiary: 130 mm x 200 mm Oprawa: miękka Liczba stron: 600

Co popycha ludzi do najstraszliwszych zbrodni? Co sprawia, że człowiek staje się bezwzględnym mordercą? Od dawna psycholodzy i psychiatrzy dwoją się i troją, aby przeniknąć do umysłu największych zbrodniarzy i znaleźć odpowiedzi na te właśnie pytania. Naturalne predyspozycje (np. wrodzona agresywność i zupełny brak odczuwania

Recenzje

strachu), negatywne wzorce wyniesione z domu, przeżycie ciężkiej traumy najczęściej w dzieciństwie (molestowanie psychiczne i fizyczne) – to niektóre z możliwych powodów, które skłaniają ludzi do bestialskich czynów. Tematyka ta od zawsze fascynowała również wielu pisarzy z gatunku szeroko pojętej grozy. W podróż w głąb zbrodniczego umysłu zabiera nas również w swojej najnowszej powieści pt. „Lodowa kurtyna” Gregg Olsen. Cherrystone jest jednym z tych miast, w których wskaźnik liczby przestępstw jest naprawdę niewielki. To miejsce, gdzie żyje się spokojnie bez obawy o swoje mienie czy życie. Sielankę niewielkiego miasteczka w stanie Waszyngton burzy zaginięcie żony znanego przedsiębiorcy. Sytuacja wzbudza wielki niepokój, gdyż kobieta była w zaawansowanej ciąży. Dodatkowo mąż zaginionej wydaje się zupełnie niewzruszony zniknięciem Mandy, zachowuje się nader dziwnie, wzbudzając podejrzenia nie tylko wśród najbliższych, lecz również organów ścigania. Sprawą zajmuje się szeryf Emily Kenyon, która mobilizuje wszelkie środki, aby odszukać kobietę. W międzyczasie w trzech różnych miastach zostają zamordowane trzy młode dziewczyny, które łączy ze sobą jedynie fakt przynależności do studenckiej korporacji. Co ma wspólnego zaginięcie żony sprzedawcy samochodów w niewielkim mieście z morderstwami studentek? Początkowo wydaje się, że zupełnie nic… Lektura „Lodowej kurtyny” obfituje w wiele zaskakujących zwrotów akcji i przeplatających się – z pozoru nie powiązanych ze sobą – wątków. Autor prowadzi z czytelnikiem interesującą grę – sprytnie podrzuca różne ślady i poszlaki, mające przybliżyć do rozwiązania zagadki, ale często prowadzące go w ślepy zaułek. Ogromną zaletą powieści jest z pewnością jej warstwa psychologiczna. Mamy możliwość jednoczesnego poznania i obserwowania dwóch skrajnie odmiennych bohaterów – strzeżącej prawa szeryf Emily Kenyon oraz bezwzględnego, metodycznego w swym działaniu seryjnego mordercy. Pisarz wnika w umysł zabójcy, ukazując dość szczegółowo jego bestialstwo i okrucieństwo. Opisy znęcania się nad zwierzętami mogą przyprawić niejednego czytelnika o przysłowiową gęsią skórkę. Choć początkowo morderca wzbudza w nas jedynie poczucie odrazy, złość i niezrozumienie (co w przypadku tego rodzaju sytuacji wydaje się dość normalne), tak z upływem stron, wgłębiając się w jego losy i wewnętrzną walkę, jaką toczył ze sobą, uczucia skrajnie negatywne zaczynają stopniowo topnieć, ustępując ostatecznie miejsca współczuciu. Autor – jednym słowem – zafundował nam prawdziwy emocjonalny rollercoaster. „Lodowa kurtyna” jest drugą częścią serii o szeryf Emily Kenyon. Nieznajomość poprzedniej części cyklu nie przeszkadza jednak w odbiorze powieści, gdyż stanowi jej luźną kontynuację. Dla szerszego i bardziej wnikliwego poznania przeżyć i motywów działania głównej bohaterki warto jednak przeczytać obie książki. Lektura powieści Gregga Olsena z pewnością umili niejeden wieczór i sprawi, że przez kilka dobrych godzin będziemy niedostępni dla otoczenia. Trzeba sobie jednak odpowiedzieć na jedno podstawowe pytanie: czy mamy w sobie na tyle odwagi, by zajrzeć w umysł mordercy? Kinga Król

61


Recenzje Niko Henrichon, Darren Aronofsky, Ari Handel „Noe. I wody spadły na ziemię”

Tłumaczenie: Marta Duda-Gryc Tytuł oryginału: Noe 3: Et les eaux envahirent la terre Wydawnictwo: Sine Qua Non Data wydania: 16 marca 2014 ISBN: 9788379241514 Liczba stron: 64 Wokół filmu „Noe. Wybrany przez Boga” narosło już sporo kontrowersji. Nawet w jednym z ostatnich wydań magazynu „Duży format” Krzysztof Varga poświęcił mu swój felieton. Film jest burzliwie dyskutowany, bo przecież – jak to, starotestamentowemu patriarsze wolno urżnąć się w trupa? Nie wolno! wszak ma świecić cnotą jak latarnia morska

światłem i biedne zbłąkane owieczki prowadzić. To oczywiste jak amen w pacierzu, proszę Państwa, święci nie są ludźmi. Święci są święci. I basta. Nie o film jednak tu chodzi, a o komiks. A to wszak dwa osobne dzieła. „Noe. I wody spadły na ziemię” to trzecia odsłona tetralogii o biblijnym patriarsze. Jak zwiastuje nam (proszę wybaczyć może niezbyt odpowiedni zwrot, zwiastowanie jest wszak tylko domeną aniołów, a nie słów) sam tytuł, wody nareszcie spadły na ziemię. Noe postępuje bezlitośnie i dwuznacznie moralnie – pozostawia wszystkich ludzi poza własną rodziną na pewną śmierć. Wyrzuca z arki nawet kobietę, którą jego syn wybrał sobie na żonę. Bez mrugnięcia okiem, krzywdząc przy tym jedną z bliskich mu osób, siłą wypycha ją z arki, pozostawiając wraz z innymi, by utonęła. Tego wszak życzy sobie Pan, czyż nie? Jego zachowanie stanie się zarzewiem konfliktu z synem. Noe pragnie wypełnić wolę Pana, uratować zwierzęta i uśmiercić ludzkość. Jak to się jednak często zdarza w takich wypadkach, nie wszystko dzieje się po myśli biblijnego patriarchy. „Noe. I wody spadły na ziemię” nie bardzo popycha całą sprawę potopu. Właściwie zeszyt stanowi rozwinięcie tomu drugiego, pogłębiając już wszystko to, o czym nam na dobrą sprawę wiadomo. Przedstawia Noego jako fanatyka, który nie cofnie się przed niczym, by wypełnić (jak mu się wydaje) boski plan. Czy z tego powodu cierpi? Czy ma wyrzuty sumienia? Tak, cierpi i ma wyrzuty sumienia. Czy to coś zmienia? Absolutnie nic. Noe nie jest facetem, który daje się lubić. Nawet jeśli ma depresję. Jednakże tak niejednoznaczne moralnie przedstawienie tej postaci odejmuje jej nieco patyny, przydaje charakteru, czyni ludzką. To mi się zdecydowanie w tej historii podoba. Wydanie nadal pozostaje na najwyższym poziomie. Ilustracje cieszą oko, kolory są nasycone, a szczegóły pieczołowicie oddane. Warto zwrócić uwagę na te karty, które opowiadają o stworzeniu świata przez Boga. Znalazło się tam bowiem miejsce także dla teorii Darwina. I choć Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, stworzył również małpki, które na kolejnych planszach chodzą coraz mniej na czterech, a coraz bardziej na dwóch nogach. Choć nie będę też ukrywać, że kolejne zeszyty są tak cieniutkie, iż historia spokojnie zmieściłaby się w jednym, góra w dwóch tomach. Nie potrzeba było aż czterech. „Noe. I wody spadły na ziemię” niewątpliwie pozostaje pozycją godną polecenia. Fanom komiksów – przede wszystkim, ale także tym, którzy chcieliby się przekonać, o co z tym skandalem tak naprawdę chodzi. Jagoda Wochlik

http://www.beezar.pl/ksiazki/tea-book-fantastyka

62

http://wydaje.pl/e/tea-book-fantastyka https://wolneebooki.pl/book/view/70


recenzje Mario Reading „Kodeks Majów”

Tytuł oryginału: The Mayan Codex Tłumaczenie: Jan Kabat Data wydania polskiego: 2013 Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz ISBN: 978-83-7659-963-2 Wydanie: I Ilość stron: 480 Oprawa: miękka

Pierwsza ze znalezionych w paczce powieści czerpiąca z wiedzy o dawnej cywilizacji Majów − „21.12.12” Dustina Thomasona − wzbudziła moją szczerą sympatię. Okazała się wciągającym, napisanym z polotem i fantazją (opowieść skryby z zaginionego miasta, rewelacja!) thrillerem. Ro-

zentuzjazmowany, czym prędzej zabrałem się za lekturę kolejnej „majańskiej” powieści z katalogu wydawnictwa Albatros A. Kuryłowicz. Po drodze zaliczyłem wtopę, ponieważ nie doczytałem, że „Kodeks Majów” jest drugim tomem jakiegoś cyklu związanego z Nostradamusem i jego przepowiedniami. No nic, na nadrabianie zaległości było już za późno, pólka uginała się od stosu kolejnych pozycji do przerobienia, a terminy (nie tylko qfantowe) goniły. Na szczęście okazało się, że nawet bez znajomości poprzedniego tomu mogę zapuścić się w opowiadaną na łamach „Kodeksu Majów” historię, nie zgrzytając co chwila zębami i nie pytając, co rusz w myślach: „ale o co tu chodzi?”. Jak spora część z Was wie, Nostradamus był jedną z najniezwyklejszych i najbardziej tajemniczych postaci w historii ludzkości. Sławę przyniosły mu bardzo trafne (i często fatalistyczne) przepowiednie. Niektóre z nich (przynajmniej w świecie recenzowanej powieści) dotyczą nadejścia Trzeciego Antychrysta. To właśnie jemu służyć pragnie sędziwy ród de Bale, któremu przewodzi demoniczna hrabina, Genevive Hyres. Na swoich usługach ma Corpus Maleficus − menażerię zdeformowanych sierot-morderców, gotowych na wszystko w obronie interesów rodu. Po przeciwnej stronie barykady stoi pisarz, Adam Sabir, wspierany przez byłego kapitana policji Jorisa Calque i zbuntowaną, adoptowaną córkę hrabiny − Lamię. Po odszukaniu przepowiedni wielkiego proroka, bohaterowie pragnąc odkryć znaczenie tajemniczego zapisu „Ahau Inchal Kabah”, wyruszają w niebezpieczną podróż do Meksyku. A ci źli, jak to w tego typu historiach bywa, obowiązkowo depczą im po piętach. Już z zajawki fabuły da radę wywnioskować, że „Kodeks Majów” to powieść znacząco inna od wspomnianego we wstępie „21.12.12”. Tam mieliśmy do czynienia z naukowym thrillerem, tu natomiast z bajaniami nasuwającymi na myśl „Kod Leonarda Da Vinci”. Mario Reading wrzucił do snutej przez siebie opowieści sporo inspirowanych historią wątków i połączył je w całkiem niezłą, a najważniejsze − trzymającą w napięciu − całość. Dzięki temu „Kodeks Majów” potrafi wciągnąć w ponurą rzeczywistość niebezpiecznych zmagań z siłami Antychrysta. Tym niemniej nie da się ukryć, że rzeczywistość ta w żadnym z aspektów nie zaskakuje, nie wywołuje efektu „wooow”, szczenopadu (zwłaszcza, jeśli czytelnik miał już do czynienia z podobną literaturą). A ma ku temu potencjał! Pomysły takie, jak Corpus Maleficus (swoiści szatańscy X-Men) czy motywy majańskie, mogły wnieść doń solidny powiew świeżości. Nie zostały jednak w pełni rozwinięte (niejednokrotnie odnosiłem wrażenie, że autor z jakimś pomysłem zatrzymał się w pół drogi), przez co otrzymaliśmy powieść wartą zainteresowania, ale nie zwalającą z nóg. Ot, taką, która dostarcza rozrywki na raz i potem obrasta kurzem na półce. Polskie wydanie powieści stoi na dobrym poziomie − mamy ładną okładkę, dobrze przetłumaczony tekst i brak kolących po oczach wpadek korektorskich. „Kodeks Majów” to niezła pozycja, która jednak nie jest w stanie wybić się ponad inne tytuły z tego gatunku. Przed jej spróbowaniem zalecam jednak zapoznanie się z poprzednim tomem − głupio bowiem zaczynać poznawanie opowieści od środka. Kamil Dolik

63


Recenzje Mateusz M. Lemberg „Zasługa nocy”

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: marzec 2014 ISBN: 978-83-7839-721-2 Liczba stron: 344

Zazwyczaj z rezerwą podchodzę do niezwykle pochlebnych opinii wydawcy lub recenzentów widniejących na okładkach książek. Wiadomą sprawą jest, że marketing rządzi się swoimi prawami, ale jak to mówią – ilu ludzi, tyle opinii. Gdy w moje dłonie wpadła debiutancka książka Mateusza M. Lemberga pt. „Zasługa nocy” i już na wstępie zapewniono mnie, że to „(...) bez wątpienia jeden z najciekawszych, najlepszych debiutów kryminalnych ostatnich lat”, nauczona doświadczeniem, nie dałam temu wiary. Czasami bowiem lepiej jest przeżyć miłe zaskoczenie...

64

Do jednego z mieszkań w warszawskiej kamienicy przez uchylone drzwi balkonowe zlatują się wrony. Zaniepokojona tym faktem sprzątaczka wzywa policję, podejrzewając, że mogło się tam wydarzyć coś przerażającego. Kobieta nie myli się, gdyż funkcjonariusze znajdują w mieszkaniu ciało niezidentyfikowanego mężczyzny. Sprawę bada doświadczony policjant − komisarz Krzysztof Witczak wraz ze swoimi podwładnymi. Wszystko komplikuje się w chwili, gdy nagle znikają właściciele kamienicy, w której odnaleziono zwłoki. Równolegle, Witczak zmaga się z przypadkowo odkrytą aferą w magazynie broni warszawskiej policji, a jego podwładna, Agnieszka Cynowska, zwana Cyną wchodzi w zatarg z jednym z liczących się w stolicy alfonsów. Początkowo wydaje się, że wszystkie te sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego. Nic bardziej mylnego… Autor operuje niezwykle męskim, dosadnym językiem, nierzadko obfitującym w wulgaryzmy, co świetnie oddaje charakter pracy policjantów, jak i przestępczego światka, z którym stykają się na co dzień. Często autorzy sensacyjnych bądź też kryminalnych książek popełniają błąd, odpowiednio ugrzeczniając język czarnych charakterów – przestępców, morderców, mafiosów, chuliganów, itp., co odbiera tym postaciom znacznej autentyczności. Cieszę się, że Lembergowi udało się uniknąć tego rodzaju błędu. Fabuła powieści obfituje w wiele zwrotów akcji, choć prawdziwa ich kumulacja następuje dopiero gdzieś w połowie książki. Lemberg poświęca sporo miejsca opisom postaci, ich historii życia, obecnym problemom osobistym i zawodowym, co – szczególnie na początku – nieco spowalnia tempo akcji. Pozwoliło to jednak autorowi na niespełna ponad trzystu stronach zarysować dość wnikliwie sylwetkę głównego bohatera – komisarza Witczaka oraz jego dwóch głównych podwładnych – Cynę i Hifa. Dzięki temu zabiegowi postacie nie są czytelnikowi zupełnie obojętne. Zagadka kryminalna, jaką zafundował nam autor, jest niezwykle zawiła i może nie jednego czytelnika przyprawić o zawrót głowy. Napięcie utrzymuje się do ostatnich stron, a im bliżej końca, tym coraz szybciej i zachłanniej przewraca się strony, nie mogąc doczekać się rozwikłania zagadki. Świat przedstawiony w powieści, jak i sami bohaterowie są na wskroś współcześni – pozbawieni „zaściankowych” ograniczeń prawa i obyczajowości. Komisarz Krzysztof Witczak jest dojrzałym, acz nieustatkowanym mężczyzną, który większość swojej życiowej energii i czasu poświęca na pracę. Nie radzi sobie ze swoimi problemami osobistymi, uczuciami, wspomnieniami z dzieciństwa, dlatego próbuje odreagować je grając wieczorami w jazzowym bandzie. To nieugięty, dociekliwy i stanowczy, choć niepozbawiony ludzkich odruchów glina, który stara się chronić za wszelką cenę swojej prywatności. Sytuacja jednak w końcu zmusza go do ujawnienia dawno skrywanych tajemnic i stawieniu im czoła… „Zasługa nocy”, jak zapowiada autor, jest początkiem kryminalnego cyklu z komisarzem Witczakiem w roli głównej. Kolejny tom serii pt. „Patron” ma ukazać się już niebawem. Czy szykuje nam się sukces na miarę tego, jaki odniósł cykl o Harrym Hole autorstwa Jo Nesbo? Przekonajcie się sami. Kinga Król


recenzje Charlotte Chandler „Mae West”

graniczna miłość i akceptacja ukształtowały jej dorosłe życie. Z uroczego blondwłosego aniołka stała się pełną sex-appealu i pewności siebie kobietą, pożądaną przez wszystkich mężczyzn. To nieustające wsparcie rodziców i rodzeństwa pozwoliło jej utrzymać się na fali i osiągnąć szczyt. Biografia Mae ukazuje czytelnikowi wspaniałą prawdę, że miłość i rodzina stanowią najwyższe wartości i kształtują człowieka od pierwszego dnia jego życia oraz nadają sens wszystkiemu, co robimy. Jak zwykle Charlotte Chandler nawet te największe prawdy podaje rzeczowo, bez popadania w sentymentalizm, jednocześnie przywracając gwieździe ekranu jej człowieczeństwo i zdolność odczuwania. „-Mój Boże, jakie piękne diamenty! - Złociutka, Bóg nie miał z tym nic wspólnego.” W czasie rozmów z Chandler, podobnie jak w życiu Mae West, diamenty stanowią temat-rzekę. Te piękne kamienie zdają się być największą, zaraz obok mężczyzn, pasją aktorki. Mae West była kobietą kochającą piękno, zarówno przedmiotów, jak i ludzi i zdawała się kolekcjonować jedno i drugie z równie wielką pasją. Nie ukrywała też zachwytu nad samą sobą: jak zwykle Chandler udało się delikatną kreską naszkicować próżność i pychę kolejnej aktorki-przyjaciółki. I − jak zawsze − jedynym efektem tego zabiegu jest niesłabnąca sympatia: oto wielka gwiazda Hollywood, jak każdy człowiek zakochana w sobie samej, jak każdy − pragnąca zachwytów i poklasku. Chandler tchnie życie w każdy spiżowy pomnik Fabryki Snów. Opisana przez nią Mae West sama przypomina cudowny diament: lśniący, niezapomniany, bezcenny, zawsze w idealnej oprawie, nigdy nietracący wartości.

Tytuł oryginału: She Always Knew How: Mae West, a Personal Biography Tłumaczenie: Adam Tuz ISBN: 978-83-7839-567-6 Format: 163 mm x 234 mm liczba stron: 312 Oprawa twarda Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Prószyński i S-ka, wydawnictwo samo w sobie stanowiące markę, od miesięcy przyciąga czytelników cudowną serią biografii gwiazd filmowych. Ta oszałamiająca parada dam Hollywood sygnowana jest nazwiskiem biografki i przyjaciółki chyba całej Fabryki Snów, Charlotte Chandler. Wśród tego pięknego i utalentowanego grona nie mogło zabraknąć jednej z Czterech Dam Hollywood: Mae West. „Kiedyś byłam Królewną Śnieżką, ale zabłądziłam.” Patrząc na Mae West na klasycznych filmach i fotosach, słuchając jej pikantnych powiedzonek i obserwując prowokujące ruchy prawie trudno uwierzyć, że była ukochanym, wychuchanym dzieckiem młodziutkiej prawie-arystokratki i boksera. A może wręcz przeciwnie? To właśnie bez-

Recenzje

„To pistolet w twojej kieszeni, czy cieszysz się na mój widok?” Biografia ukazuje Mae West jako cudowne zaprzeczenie wszystkich stereotypów, zarówno o blondynkach, jak i aktorkach i kobietach-biznesmenach. Pewna siebie, wygadana i bystra, West potrafiła wprowadzić niejedną osobę w konsternację. Jej wiedza szkolna była zaledwie podstawowa, jednak ostry umysł i język nie pozwalały się tego domyślać nawet najbardziej krytycznym obserwatorom. Mae zawsze robiła to, co chciała i robiła to najlepiej – a jeśli ktoś uważał inaczej, szybko przekonywała go, że się myli. I to zarówno w kwestii aktorstwa i reżyserii, jak i spraw łóżkowych. Nie bała się prowokować i zawsze miała ostatnie słowo…, nawet jeśli przerażony jego sugestywnością reżyser wycinał je później z ostatecznej wersji filmu. Dziesiątki powiedzeń stanowiących znak rozpoznawczy Mae na stałe weszło do popkultury. Sukces sceniczny zawdzięczała tylko sobie i… jedynej kobiecie, jaką kiedykolwiek kochała. Kto to taki? Koniecznie zajrzyjcie do biografii. „Wpadnij kiedyś do mnie w odwiedziny.” Gorąco polecam Wam zawarcie znajomości z Mae West, nie tylko za sprawą jej biografii, ale także filmów. O to drugie się nie martwię: wiem, że po lekturze wywiadów z Charlotte Chandler sami sięgnięcie po którąś z dawnych superprodukcji. W przypadku Mae West nawet najcelniejsze słowa są niczym: to trzeba samemu zobaczyć. Maryla Kowalska

65


initium wydawnictwo


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.