WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK W czasie okołowakacyjnym w fantastycznym światku dochodzi do przyznania wielu literackich nagród. Choć na wyniki Zajdla i Hugo trzeba poczekać jeszcze do końca miesiąca, to już teraz można mówić o pewnych trendach i zeszłorocznych hitach. To, co od razu zwraca uwagę w nominacjach zachodnich nagród, to stosunkowo mała liczba znanych polskiemu czytelnikowi nazwisk. Locusa zdobyli Gaiman i jego „Ocean na końcu drogi” oraz Corey z trzecią odsłoną cyklu „Ekspansja”, który u nas został jak na razie zawieszony po pierwszym tomie. Gdzieś dalej przewijają się nowe powieści Strossa, Robinsona, Hilla, McAuleya, inni znani mogą liczyć na co najwyżej pojedyncze nominacje tu i ówdzie. W takich to okolicznościach, świadczących albo o posusze u Anglosasów, albo o kiepskim refleksie polskich wydawców, triumfy święci „Ancillary Justice”, debiutancka powieść niejakiej Ann Leckie. Zebrała ona nie tylko nagrody przeznaczone stricte dla debiutów, takie jak Locus (prawdopodobnie tylko dzięki wyodrębnieniu tej kategorii Gaiman i Corey w ogóle mieli szansę na własne nagrody), ale i te zupełnie „dorosłe”: Nebulę, Clarke’a, British SF. Ma też dużą szansę na Hugo, bo jakiejś szczególnej konkurencji tam w tym roku nie ma. Sądząc po opisie książki, w największym skrócie, jest to space opera z wątkami gender. Aż dziw, że u nas jeszcze żaden wydawca się na to nie skusił – wystarczyłoby dać cynk co bardziej fanatycznym organizacjom katolickim, żeby zrobili jakieś głośne protesty, i darmowa reklama na skalę ogólnopolską gotowa, nakład zszedłby na pniu. Za to polskie nagrody wyjątkowo bez większych kontrowersji. Nominacje do Zajdla zebrali: Kańtoch z kolejnym tomem świetnych „Przedksiężycowych”, romansujący z mainstreamem Orbitowski, Piskorski z rozrywkową fantasy z wysokiej półki, Sapkowski z przeciętną, lecz kasową powieścią w świecie Wiedźmina i bardzo ostatnio ceniony Zbierzchowski z niebanalną hard science fiction. Jurorzy Żuławskiego dodają do tych nominacji jeszcze historię alternatywną Przechrzty. Identycznie wyglądają pierwsze miejsca Sfinksa, z tym że tu mamy już wyniki, a nie tylko nominacje: Zbierzchowski przed Piskorskim, Sapkowskim, Kańtoch, Orbitowskim i Przechrztą. Zatem z jednej strony nuda, bo wszędzie to samo, a z drugiej fajnie, że nie ma żadnych przypadkowych spadochroniarzy. Warto zwrócić uwagę na brak w stawce jakiejkolwiek książki ze stajni Fabryki Słów, która przez długi czas polską fantastyką stała. Poza tym nominacje zostały rozdzielone między różnych wydawców, jedynie Powergraph może poszczycić się nieznaczną przewagą. Dzięki temu na rynku jest ciekawiej. Było w tym roku tyle solidnych polskich powieści,
Wstępniak
że niezależnie od wyniku wstydu nie będzie. Oczywiście mam swojego faworyta, ale pisanie o nim we wstępniaku mogłoby zostać przyjęte jako oficjalne stanowisko redakcji, a tego, nauczeni doświadczeniem, wolelibyśmy uniknąć. Tym razem w publicystyce chwila oddechu od stałych cykli. Mamy za to historię, filozofię i przegląd technothrillerów wojennych, krytykę postaci Supermana w kontekście serialu „Smallville” oraz relację z tegorocznej konferencji Medieval Fantasy Symposium połączoną z wywiadem z jej organizatorem – dr. Łukaszem Neubauerem. Pozostała zawartość sierpniowego „Qfantu” również, jak zwykle, jest godna polecenia – mamy nadzieję, że lektura naszego czasopisma okaże się zacnym „umilaczem” drugiej połowy wakacji. Kierownik Publicystyki Łukasz Szatkowski Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Łukasz Kuc & Magdalena Mińko Ilustracja na okładce: Magdalena Mińko Ilustracje: Tomasz Bełdowski, Kamil Kowalski, Kornel Kwieciński, Piotr Lewandowski, Magdalena Mińko, Krzysztof Wroński Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
3
SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Dariusz Barczewski Krew, śrubki i rakiety cruise, czyli słów kilka o technothrillerze wojennym
5
Weronika Łaszkiewicz Medieval Fantasy Symposium 2014
11
Jagoda Wochlik Od zera do niby-bohatera
14
OPOWIADANIA Marta Jakubek Antoś
18
Kamil Madejski Narodziny
24
Jan Maszczyszyn Cumulus Mortem
27
Krzysztof Wroński Za dwie dwunasta
33
Marcin Zwoleń Judaszowe plemię
44
5
18
24
27
33
44
58
61
RECENZJE Jakub Ćwiek Dreszcz 2. Facet w czerni (Krzysztof Dworakowski )
52
Anne Bishop Pisane szkarłatem (Krzysztof Dwora53 kowski) Red. A. Drzał-Sierocka W garnku kultury. Rozważania nad jedzeniem w przestrzeni społeczno-kulturowej (Lucyna Markowska)
55
Piotr Rozmus Bestia (Maciej Lewandowski)
56
H. Rider Haggard Ona (Łukasz Szatkowski) Terry Hades Pielgrzym (Małgorzata Ślązak)
57 58
Antologia I żywy stąd nie wyjdzie nikt (Damian Drabik)
60
John Grisham „Czas zapłaty” Kinga Król
61
Blake Crouch Wayward Pines. Szum (Sylwia Zazulak)
62
Joe Hill NOS4A2 (Kinga Król)
64
Jim Baggott Higgs. Odkrycie boskiej cząsteczki (Sylwia Zazulak)
65
4
52
SPIS TREŚCI
Publicystyka
Dariusz Barczewski Krew, śrubki i rakiety cruise, czyli słów kilka o technothrillerze wojennym Wyobraźcie sobie, drodzy Czytelnicy, że któregoś dnia postanawiacie zostać pisarzami. Ot, taki przejaw niekompatybilności ze współczesnym światem. Przygotowujecie się do nowego wyzwania bardzo starannie. Nabywacie nowego ultrabooka z podświetlaną na niebiesko klawiaturą (kolor natchnienia), wymieniacie krzesło na nowe, wygodniejsze, gromadzicie zapasy płynów i pokarmów stałych, wieszacie na ścianie portret Che (w ramach przestrogi) i – na koniec – oliwicie zawiasy w drzwiach do łazienki, aby fizjologiczny aspekt pisarstwa nie przerywał twórczej ciszy w waszym pisarskim poligonie. Siadacie, plik tekstowy otwarty, ręce uniesione wysoko, palce rozczapierzone (pozycja, skądinąd, nadaje się również do odegrania ulubionego kawałka muzyki klasycznej) i… no właśnie… i co dalej? Czegoś zabrakło. Pomysłu. Pomysłu na hit. Trzeba szybko znaleźć odpowiedni! Nie lękajcie się jednak: opcji mamy kilka do wyboru. Na pierwszym miejscu pośród najlepiej sprzedających się pomysłów jest – spore zaskoczenie – seks. Drugą lokatę bezpiecznie okupuje – to już bardziej zrozumiałe – seks, na miejscu trzecim – dla odmiany – seks… Uspokaja się dopiero w drugiej piątce. Jednym z ciekawszych motywów, które odnaleźlibyście na tej liście, jest wojna. Nic dziwnego. Ultima ratio regnum i coś, co Clausevitz określił mianem przedłużenia polityki przy zastosowaniu innych środków działania, od wieków fascynowało ludzi. Wojna to zło. Wojna to nieszczęścia. Ale wojna to też ten moment rzeczywistości, kiedy zaczyna się dziać coś ciekawego, odświeżającego. Oczywiście opinię taką głoszą przede wszystkim ci, którym nie grozi ostateczne rozwiązanie kwestii własnej egzystencji, czyli, mówiąc kolokwialnie, śmierć na polu chwały. Piewcami wojen są przede wszystkim ich zwycięzcy (do szerzej rozumianych zwycięzców zalicza się czasami wszystkich, którzy przetrwali…), politycy (elektorat lubi, jak się do niego strzela z ważnych i podniosłych powodów) i… literaci. Bo czy wyobrażacie sobie literaturę bez wojny? Bez seksu to może jeszcze tak1, ale bez wojny? Na Dziesięć Muz! Toż to Tolkien poradził sobie bez odpowiednio zaawansowanych wątków damsko-męskich (westchnienia się nie liczą), ale gdyby jeszcze wyrzucił z Władcy pierścieni Wojnę o pierścień? Katastrofa! O wojnach pisze się na kilka sposobów. Na ogół na dwa. Można w tonie pamiętnikarsko-filozoficznym, rozważając ludzki wymiar wojny, a więc koncentrując się na cierpieniu i degradacji człowieka postawionego wobec masowo rozgrywającego się wokół niego dramatu śmierci. Można też bardziej ascetycznie, koncentrując się na czystszych 1
Tak naprawdę to nie.
aspektach: na technologii, uwarunkowaniach politycznych, taktyce i akcji. Z punktu widzenia niniejszych rozważań nie interesuje nas pierwsza z wymienionych grup, acz dla porządku uściślijmy, o jakie dzieła mogłoby chodzić. Są to nierzadko powieści, które na stałe i trwale ulokowały się w światowym kanonie literatury, szalenie istotne dla humanistycznego dorobku homo sapiens. Ważną ich cechą jest to, że są na ogół antywojenne. Rzecz całkowicie naturalna: nie można być zwolennikiem wojny, zarazem opisując jej wpływ na człowieka, szarego Kowalskiego lub Jonesa, który biega z karabinem i ginie od bagnetu, zostawiając gdzieś tam, pod odległym Rzeszowem czy w równie swojskiej Alabamie, kochającą żonę i dzieci. Wspaniałymi przykładami takiego pisarstwa są np. Na zachodzie bez zmian Ericha Marii-Remarque’a (brak happy endu ciągle wyklucza ekranizację dzieła przez Hollywood), Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya, Cienka czerwona linia Jamesa Jonesa czy, przeskakując o kilka gatunków, Kawaleria kosmosu Roberta A. Heinleina. Wymienione i podobne im dzieła łączy antywojenny wydźwięk. Żadna z tych opowieści nie gloryfikuje wojny, choć niektóre z nich akceptują potrzebę istnienia wojny, zbrojenia się i zabijania. Niejako przez zaprzeczenie zdefiniowaliśmy już częściowo, jakie książki interesują nas w tym momencie. Odrzucając silnie rozwinięte wątki humanistyczne, pozwalamy pozostać na placu boju akcentom technicznym. Thriller militarno-polityczny koncentrować się zatem będzie na szeroko rozumianych niuansach polityki i wojskowości. W trakcie lektury powinniśmy być wprowadzeni w realia geopolityczne i w miarę możliwości bogate tło konfliktu. Autorzy tego gatunku rzadko kiedy pomijają eksplanacje, czemu do wojny (a jeśli nie wojny, to przynajmniej do akcji wojskowej) doszło. To ważny punkt na mapie opowieści. Istotne są także detale technologiczne: bohaterowie nigdy po prostu nie strzelają, nie rzucają granatów, nie odpalają rakiet. Naciskają spust karabinu M14A1. Pocisk niszczący serce przeciwnika będzie równie konkretny (w tym przypadku niech to będzie 7.62×51mm NATO). Klasyczną powieścią typu military thriller jest Polowanie na Czerwony Październik Toma Clancy’ego. Jest to pozycja, która wybiła się ponad stosunkowo wąskie ramy gatunku i zaistniała w przestrzeni popularnej. Bez wątpienia pomogła jej w tym ekranizacja, w której pamiętne role zagrali Sean Connery (ach, dzisiaj już nie ma takich kapitanów Marko Ramiusów!) i Alec Baldwin. Dla Clancy’ego Polowanie było biletem wstępu na panteon sławy. Być może nie wszyscy zdają sobie sprawę z faktu, że Tom był jednym z najbogatszych pisarzy na świecie. Był też jednym z trzech, którzy pierwsze wydanie jednej ze swoich powieści sprzedali
Krew, śrubki i rakiety cruise...
5
publicystyka w ponad dwóch milionach egzemplarzy (zapewne dobrze mu w towarzystwie Johna Grishama i J. K. Rowling). Podobno Clancy marzył o sprzedaniu 5000 egzemplarzy Polowania (nie śmiejcie się, dzisiaj wielu bardzo popularnych twórców literatury nawet nie śni o takim nakładzie pojedynczej powieści!). Za takąż samą kwotę (5000 dolarów) ulokował powieść i swoje nadzieje w wydawnictwie Naval Institute Press, które zwietrzyło okazję i umiejętnie poprowadziło początkującego twórcę. Pierwszy etap starcia Toma Clancy’ego z rynkiem skończył się wynikiem – imponującym! – 45 000 sprzedanych książek. Ale najlepsze dopiero przyszło, kiedy powieścią zainteresował się sam Ronald Reagan. Pewien dziennikarz zauważył prezydenta z dziełem Clancy’ego w ręku i później Reagan nie tylko nie zdementował owego faktu, ale wręcz pochwalił autora2… Lawina ruszyła, niemal w oczach lewitując słupki sprzedaży do poziomu ponad dwóch milionów sztuk. Z naszego punktu widzenia istotny jest fakt, że dzięki lekturze Polowania możemy zdefiniować kluczowe cechy literatury gatunkowej. Nie jest to trudne: mamy tutaj istotną płaszczyznę polityczną (w filmie mniej widoczną), kilku wyrazistych bohaterów i intrygę, która ciasną spiralą wiedzie czytelnika ku militarnemu szczytowi opowieści. Szalenie ważne są detale technologiczne. Kapitan Ramius ucieka na Zachód nie w łodzi podwodnej, ale na Czerwonym Październiku, najnowszej jednostce klasy Tajfun, dodatkowo „wzbogaconej” o tak zwany napęd łańcuchowy, umożliwiający bezszelestne poruszanie się pod wodą (w filmie doprecyzowano, na potrzeby widza, że napęd ów działa na zasadzie podwodnego odrzutu). Droga do szczęśliwego finału jest długa i usiana niebezpieczeństwami, a kluczowe pułapki ulokował Clancy na kilu płaszczyznach: strategicznej (działania polityków i dowódców wojskowych) oraz taktycznej (czyli de facto warstwa fabularna). Te dwie płaszczyzny są rdzeniem niemal każdej powieści spod znaku technothrillera militarnego. Pozostańmy przy powieści Clancy’ego jeszcze na krótką chwilę, aby zaznaczyć pewną istotną cechę tej literatury: deprecjację znaczenia romansu. Dziwne, ale prawdziwe. Seks sprzedaje się zawsze i wszędzie, a w dodatku w dowolnej cenie (byle była niska), jednak Clancy uznał, że woli sprzedać swoje dzieło bez ostatecznego wspomagacza. Jeszcze dziwniejsze jest, że to podziałało. Ani w książce, ani w filmie nie ma tego, co tygryski lubią najbardziej… co nie przeszkodziło w uzyskaniu przez tytuł astronomicznej popularności3. Wszyscy bracia Toma Clancy’ego Polowanie na Czerwony Październik doczekało się bardzo licznego potomstwa. Oczywiście błędem byłoby twierdzenie, że to Clancy stworzył gatunek, natomiast on otworzył drzwi, wprowadził technothriller militarny na salony i – to się liczy w Ameryce – pokazał, że na tym gatunku można zarobić. Pan Prezydent określił powieść jako the best yarn, co luźno możemy przetłumaczyć jako świetna historyjka. 3 Kończąc wałkowanie Czerwonego Października, dorzućmy jeszcze jedną, umiarkowanie soczystą ciekawostkę: kapitan Ramius zabija oficera politycznego na swoim okręcie. Oficer ów nazywa się… Putin. Iwan Putin. Czyżby Clancy przewidział, że Putin może stanąć na drodze każdej opowieści z happy endem? 2
6
Dariusz Barczewski
Publicystyka
Cechą, która łączy wielu twórców gatunku, jest doświadczenie wojskowe. Technothriller militarny nie był nigdy wrogi amatorom, ale to właśnie weterani czuli się w nim najlepiej. Tom Clancy, któremu poświęciliśmy już tyle miejsca, jest wyjątkiem, choć nie do końca – Amerykanin marzył o karierze wojskowej, został jednak odrzucony z powodu słabego wzroku, plasując się w ten sposób gdzieś pośrodku obu światów. Wiele najsłynniejszych nazwisk twórców wojskowych thrillerów należy do byłych żołnierzy, jednak nie należy lekceważyć uzdolnionych fantastów o bogatej wyobraźni. W praktyce to im pisanie wychodzi często lepiej z uwagi na brak wrodzonej jednokierunkowości, na którą cierpią ich koledzy pobierający pensje (lub emerytury) z departamentu obrony. Przyjrzyjmy się detalom. Michael DiMercurio odsłużył swoje na pokładzie amerykańskiego okrętu podwodnego4 i jego pisarstwo skoncentrowane jest na jednostkach podwodnych właśnie. Autor szczególnie upodobał sobie klasę Seawolf5 (Atak Wilka Morskiego), jednak równie chętnie wzbogacał fabuły swoich powieści innymi, tym razem fikcyjnymi super-megaokrętami (Głębokość alarmowa, Wektor zagrożenia). Stephen Coonts był pilotem wojskowym6 i niejednego nauczył się, pilotując Intrudera7 podczas wojny w Wietnamie.
Zapewne kojarzycie dość popularny w swoim czasie film Lot intruza – jeśli tak, to jesteśmy w domu, bowiem obraz ten powstał na bazie powieści Coontsa. Dale Brown latał na kultowym B-52 i nieco mniej znanym F-111. Wykorzystał swoje doświadczenia, tworząc wiele powieści, w których dziwnym zrządzeniem losu rola przysłowiowego języczka u wagi nowoczesnych konfliktów zbrojnych przypadała właśnie wysłużonemu B-52. Przykładowo w Cieśninie nieco podrasowany EB-52 prawie w pojedynkę stanął w poprzek agresywnych zapędów Chińskiej Republiki Ludowej wobec Tajwanu. W Stalowych cieniach bohaterowie dostali do rąk nieco lepszy sprzęt – niewidzialnego B2 – ale i konkretniejszą misję: uratowanie świata przed globalną wojną jądrową. Innym lotnikiem w tym doborowym towarzystwie jest Richard Herman Jr. Latał na C-130 (dobrze wszystkim znane Herculesy) i F-4 (Phantomy), zdobywając w ten sposób bardzo szerokie doświadczenia transportowo-myśliwskobombowe. Dla przyszłego pilota rzecz to bezcenna. W jego powieściach (Bariera, Czarne skrzydła) lotnictwo – czyżby niespodzianka? – otrzymało rolę narzędzia decydującego o zwycięstwach lub klęskach. Larry Bond zapowiadał się na klasycznego geeka, ale i jego wciągnęła machina wojskowa Stanów Zjednoczonych. Trafił do Marynarki Wojennej, a po redukcji działał jako analityk w strefie bezpieczeństwa morskiego. Najsłynniejszym wkładem Larry’ego w rozwój gatunku było współautorstwo Czerwonego sztormu. Drugim autorem kultowego dla fanatyków technothrillera dzieła był… tak, oczywiście: Tom Clancy (czyżbyście powoli nabywali obawy co/kogo zobaczycie po otworzeniu lodówki?). Na bazie Czerwonego sztormu powstała bardzo znana, choć pewnie nie przez młodsze pokolenia, strategiczna gra komputerowa Harpoon. Jej poziom komplikacji i realizmu został doceniony nie tylko przez graczy, ale także oficerów wielu flot. Marynarka Wojenna USA wykorzystywała grę jako wsparcie w procesie dydaktycznym dla przyszłych oficerów i bynajmniej nie z powodu braku lepszych pomysłów. Kombinacja doświadczenia wojskowego i pisarskiej wyobraźni pozwoliła stworzyć Larry’emu program wykraczający poza stosunkowo wąskie ramy gatunku, umożliwiający de facto zmierzenie się przyszłym dowódcom okrętów bojowych z możliwymi scenariuszami działań. To jeden z wielu przykładów przenikania się światów w sposób odwrotny do najbardziej oczekiwanego: nie życie inspiruje literaturę, ale literatura życie. Proces i zjawisko szczególnie mocno dyskutowane
4 Notabene warto podkreślić, że nie był majtkiem, ale wykwalifikowanym technikiem (licencjat w dziedzinie nauk ścisłych z Annapolis oraz inżynier z MIT). 5 SSN21. Okręty tej klasy nie miały szczęścia – były szczytowym osiągnięciem zimnowojennego wyścigu zbrojeń, ale upadek ZSRR zatopił je – w przenośni oczywiście – szybciej niż radzieckie jednostki. 6 Ukończył wydział nauk politycznych na West Virignia University. Po demobilizacji został… prawnikiem. 7 A-6 Intruder. Samoloty szturmowe, których okres świetności przypadł na wojnę w Wietnamie. Później zastąpione dobrze znanymi z Top Gun F-14 Tomcat, które z kolei zastąpiono jeszcze lepiej znanymi z Dnia niepodległości F-18 Hornet. Intruder nie doczekał się tak bogatego dorobku w kulturze popularnej jak którykolwiek z tych dwóch płatowców.
Krew, śrubki i rakiety cruise...
7
publicystyka i analizowane w kontekście science fiction ujawnia się, jak widać, także w świecie względnie konserwatywnych wojskowych… Mniej znany w Polsce, ale popularny w USA Ralph Peters dosłużył się w US Army stopnia Lieutenant colonel, będącego odpowiednikiem polskiego podpułkownika. Publikował powieści, które można określić mianem thrillerów szpiegowskich, ale sporo do powiedzenia mają w nich żołnierze sił specjalnych (Diabelski ogród, Zmierzch bohaterów). Patrick Robinson to czołowy w tej lidze gracz nie będący zarazem byłym wojskowym – bądź też, jeśli nim jest, bardzo starannie ów fakt ukrywający, co w pewnym sensie na jedno wychodzi. Robinsona zaliczyć możemy do entuzjastów batalistyki morskiej. Jego ulubionym bohaterem jest admirał (Arnold Morgan), a oczkiem w głowie okręty, ze szczególnym uwzględnieniem podwodnych. Patrick ma idee fixe na punkcie konkretnej klasy jednostek, a mianowicie Kilo8. Produkowane przez Rosjan jednostki okazują się bronią doskonałą w szeregu z jego fabuł (Klasa Kilo, Klasa Nimitz). Jak widać, zafiksowanie nie jest cechą wyłączną byłych wojskowych, choć w ich przypadku jest bardziej zrozumiałe. Nie do końca jest znana biografia Vladimira Wolffa, polskiego przedstawiciela gatunku. Możemy jednak założyć na podstawie enigmatycznych informacji, że wojskowym nie jest i nie był, co nie przeszkadza mu z imponującą regularnością wydawać pełnowartościowe thrillery militarne (Czerwona apokalipsa, Piaski Armagedonu, Horyzont zdarzeń, Północny sztorm, Stalowa kurtyna). Charakteryzuje je spora uniwersalność: akcenty położone są w nich zarówno na kwestie czysto taktyczne, jak i strategiczno-polityczne (czyli geopolityka i okolice), natomiast sama batalistyka zahacza o wszystkie rodzaje sił zbrojnych. Kolejną nadzieją polskiego rynku wydawniczego jest Jakub Pawełek. Wschodni grom to jak na razie jego jedyna powieść, ale bardzo obiecująca i przypominająca najlepsze dzieła gatunkowe. Pawełek (student Akademii Obrony Narodowej) lokuje swoje pisarstwo blisko schematu wytyczonego przez Clancy’ego, do technologiczno-taktycznej batalistyki dochodząc od strony geopolityki. Od przeszłości do przyszłości Apogeum gatunku to już niestety przeszłość, przynajmniej w ujęciu globalnym. Najlepsze czasy dla tej literatury przypadły na zmierzch zimnej wojny. To właśnie w latach osiemdziesiątych triumfy święcił Tom Clancy. Jego Stan zagrożenia okazał się najlepiej sprzedającą się powieścią dekady (sprzedano ponad 1 600 000 egzemplarzy w twardej oprawie) w Stanach Zjednoczonych, zwyciężając m.in. z Polowaniem na Czerwony Październik9. 8 Kilo to kod NATO dla klasy 877 Paltus – konwencjonalnych myśliwskich okrętów podwodnych przeznaczonych przede wszystkim do działań na płytkich akwenach. Jednym z użytkowników klasy jest Marynarka Wojenna RP (ORP Orzeł). Klasa Improved Kilo (636) działa w rosyjskiej MW. 9 W sumie wydrukowano około 100 000 000 egzemplarzy powieści Clancy’ego. Polowanie na Czerwony Październik sprzedało się w 300 000 egzemplarzy w twardej okładce (i kolejnych 2 000 000 w miękkiej) i zarobiło dla niego 1 300 000 dolarów i bynajmniej nie przestało zarabiać, choć sam Clancy już tych pieniędzy nie skonsumuje, jako że umarł 1 października 2013 roku w wieku 66 lat. Oprócz swojego literackiego bohatera, Jacka Ryana, Clancy „osierocił” klub Boston Orioles, którego
8
Dariusz Barczewski
Publicystyka Clancy i jego koledzy po piórze trafili na dobry moment. Prezydentura Ronalda Reagana przywróciła Amerykanom zainteresowanie globalną polityką, kończąc okres stopniowego odwrotu Stanów Zjednoczonych. Amerykanie nabrali przekonania, że są w stanie zwyciężyć ze Związkiem Radzieckim. Literatura odzwierciedlała ten trend, zarazem go wzmacniając. Wyścig zbrojeń, już wcześniej absurdalnie rozkręcony, wkroczył w nowy etap, kiedy z impetem otworzono front w kosmosie (projekt Gwiezdnych Wojen, SDI). Imperium zła (tak Reagan nazwał Związek Radziecki i sojuszniczy Układ Warszawski) okazało się z punktu widzenia kultury popularnej przeciwnikiem idealnym. Sowieci, brutalni, za nic mający prawa człowieka i obywatelskie swobody, kontrolujący niemal cały rozległy kontynent, mający nieprzeliczone dywizje i równie nieograniczone apetyty na resztę świata, byli niczym kultowi Orkowie z Mordoru bądź też robale vel Arachnidzi z Kawalerii kosmosu Roberta A. Heinleina. Większość literackich fabuł z tego okresu eksploatowała wątki poboczne globalnego konfliktu, koncentrując się na grach szpiegowskich i ograniczonych starciach konwencjonalnych gdzieś na rubieżach głównych, uśpionych frontów. Takie utwory jak Czerwony sztorm Clancy’ego lub Red Army10 Ralpha Petersa stanowią interesujące wyjątki, prezentując możliwe scenariusze „jazdy bez trzymanki”, czyli wojny wschód-zachód w pełnej skali. Upadek Związku Radzieckiego zrobił wiele złego dla technothrillera wojennego. Zniknięcie idealnego przeciwnika stworzyło pustkę, którą trudno było zapełnić. W sukurs literaturze nie chcieli przyjść politolodzy, którym przydarzył się okres (wstydliwy z późniejszego punktu widzenia) szalonego optymizmu. Spencer R. Weart ogłosił koniec wojen, Francis Fukuyama poszedł krok dalej, sugerując, że nastąpił Koniec historii i że nic ciekawego się już nie wydarzy, a ludzkości grozi co najwyżej dojmująca nuda niczym niezagrożonego pokoju. Benjamin Barber przywrócił nieco wiary w człowieka, depcząc paradygmat pokoju i wnosząc na piedestał nowy konflikt: bogatej północy z biednym południem11. I to właśnie ten front umożliwił renesans technothrillera. Świat nie stał się takim bezpiecznym miejscem, jak się tego spodziewano. A nawet przeciwnie: zniknięcie Związku Radzieckiego osłabiło konstrukcję skomplikowanego geopolitycznego układu. Wcześniejsza dwubiegunowość świata rozsypała się w multikulturowy i multipolarny tygiel dziesiątek sojuszy, wojen i bilateralnych relacji pomiędzy uwolnionymi spod pieczy mocarstw państwami. Wielu politologów określa system międzynarodowy po upadku Układu Warszawskiego mianem jednobiegunowego, ze Stanami Zjednoczonymi jako jednym hegemonem. Ta propozycja przypadła do gustu wielu twórcom, którzy
intensywnie eksploatowali wszystkie możliwe scenariusze oparte na tym rozwiązaniu. W praktyce było to nawet ułatwieniem. Literacką wojnę można było teraz ulokować gdziekolwiek, a przeciwników można było mnożyć wedle uznania. Dzienniki telewizyjne podsunęły kilka tropów: opętany religijnym szałem Iran, rządzony przez niebezpiecznego satrapę Irak, oblężony przez fanatycznych nieprzyjaciół Izrael, tonący w krwawym chaosie Liban, kontrolowaną przez piratów Somalię czy – last but not least – wrogą Koreę Północną, będącą wspaniałym następcą najlepszych (czyli najgorszych) tradycji Związku Radzieckiego. Nie zapominajmy o Chinach, coraz pewniejszych siebie i coraz silniejszych, łakomym okiem patrzących na sąsiadów. Nawet ten motyw musiał się jednak kiedyś znudzić. Ile wszak można toczyć wojen, w których przeciwnik nie ma szans na zwycięstwo? Amerykanom cniła się wojna będąca grą komputerową, w której zaawansowany technologicznie sprzęt made in USA, pilotowany/prowadzony przez specjalistów najwyższej klasy, rozjeżdża liczne, ale zacofane zagony wrogów. Wrogowie musieli się w końcu czegoś nauczyć. Uświadomili sobie, że z satelitami, lotniskowcami, pociskami cruise, bombowcami stealth i czołgami nowej generacji nie wygra się kałasznikowami, granatami ręcznymi i kultowymi RPG-7. Jaka jest alternatywa? Wojna
był właścicielem i… czołg, będący jednym z kilku pojazdów w jego garażu. Tom Clancy to imię i nazwisko pisarza, ale i znak handlowy dobrze prosperującej franczyzy obejmującej powieści pisane przez ghostwriterów oraz gry komputerowe wydawane przez Ubisoft. 10 Powieść nie została wydana w Polsce. 11 Koncepcje, o których mowa, powstawały w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Francis Fukuyama, Koniec historii, 1992 (wcześniej publikacja artykułu Koniec historii? w: Czy koniec historii?, 1991). Benjamin Barber, Dżihad kontra McŚwiat, 1996. Spencer R. Weart, Bez wojny, 1998. W tym przypadku daty publikacji nie do końca odpowiadają procesowi naukowego dyskursu, który trwał od jakiegoś czasu.
Krew, śrubki i rakiety cruise...
9
publicystyka asymetryczna. Bomby, zasadzki na patrole, nieregularny ostrzał z katiusz oraz… porwane przez samobójców samoloty. Witamy w świecie terroryzmu. Witamy u progu wojny, w której jeden człowiek może wodzić za nos całe imperium. Witamy w trzecim pokoleniu technothrillera wojennego. Każdy z powyższych wątków miał (lub ma) swój okres dominacji, jednak nie oznacza to, że pozostałe dwa w danym momencie nie są wykorzystywane. Wręcz przeciwnie. Jedna z pierwszych powieści Clancy’ego, Czas patriotów (1987), wzięła na tapetę działania terrorystów z Armii Wyzwolenia Ulsteru. W Sumie wszystkich strachów (1991) świat znalazł się na krawędzi globalnej wojny dzięki działaniom terrorystów arabskich (w filmie: neonazistowskich). Tęcza Sześć (1998) to najbardziej epicka próba ożenienia motywów terrorystycznych z globalnym zagrożeniem – tym razem Amerykanin dojrzał zagrożenie w fanatycznych ekologach, gotowych zniszczyć ludzkość celem uratowania Ziemi (jest to zatem przykład oderwania fabuły od klasycznego, geopolitycznego modelu). Thriller militarny nie ogranicza się tylko do podanych wcześniej przykładów. Występuje w szeregu rozmaitych kształtów i kolorów. Ważną cechą gatunku w prezentowanym tutaj rozumieniu jest jego aktualność wyrażona poprzez odniesienie do bieżącego, choć nie zawsze zdefiniowanego wprost zagrożenia z realnego świata. Właśnie to zagrożenie jest zresztą magnesem, który przyciąga do tego typu lektury odbiorców nie gustujących w niej na co dzień. Ale równie dobrze thriller osadzony może być w dalekiej przyszłości. Space opery science fiction Davida Webera stanowią doskonały przykład takiego właśnie przypadku. Mało tego, Weber ze swoim drobiazgowym podejściem do taktyki działań gwiezdnych flot, ich uzbrojenia, struktur organizacyjnych a nawet rytuałów wewnętrznych przebija zdecydowaną większość autorów klasycznych military thrillerów. Serie Spacefire czy Honor Harrington to tysiące stron rozbuchanej batalistyki, o jakiej nie śniło się Clancy’emu czy Coontsowi. Ale militarna science fiction to także np. Korpus Najemników Dirigentu Ricka Shelleya, będący opowieścią bardzo konwencjonalną w formie, przenoszącą właściwie bez większych korekt sztukę wojny z czasów Wietnamu w odległą przyszłość i okraszającą ją zaledwie paroma technologicznymi ozdobnikami, takimi jak gwiezdne podróże. Z lektury thrillerów wojennych wyłania się określony typ bohatera (pierwszego, drugiego i każdego kolejnego planu): oddanego służbie, perfekcyjnie władającego bronią, pomysłowego, lojalnego swojej formacji… chciałoby się powiedzieć, że jest on cyborgiem, nie człowiekiem. Robert Lekachman w swoim artykule dla „New York Timesa”12 poszedł w swoich obserwacjach krok dalej, zauważając, że bohaterowie prezentowani przez Toma Clancy’ego byli nawet wiernymi mężami, a długa lista ich cech nieprzypadkowo wpisuje się w średniowieczny etos rycerza doskonałego. Wojna widziana oczami autorów technothrillerów jest zresztą zjawiskiem bardzo uporządkowanym, dość zbieżnym ze sposobem, w jaki postrzegali ją dawni knechtowie. Kiedyś była zajęciem wyższych warstw społeczeństw i stanowiła dla 12 ,Artykuł Virtuous Men and Perfect Weapons. http://www.nytimes. com/1986/07/27/books/virtuous-men-and-perfect-weapons.html
10
nich rozrywkę, szansę na zyskanie nieprzemijającej sławy oraz wzbogacenie się. Rycerze ginęli, ale nie tak często jak rekrutowani z chłopstwa żołnierze – o tych drugich jednak pieśni nie śpiewano. Opowieści koncentrowały się na przewagach szlachetnych panów. Poddana technologicznemu liftingowi wojna jest starciem uwspółcześnionych rycerzy, zakutych w stal swoich czołgów, myśliwców, okrętów (także gwiezdnych), z podniesioną głową stawiających czoła nieprzyjaciołom. Niezależnie od wszystkiego technothriller militarnopolityczny ma swoje miejsce w świecie literatury i jest, wbrew ewentualnym pozorom, wartościowym aktywem w jej puli. Jeśli interesuje Was historia lub polityka, a „wiedza” dostarczana przez kapryśne media lub sporadycznie pojawiające się pozycje naukowe nie wystarcza do zaspokojenia głodu, to właśnie technothrillery mogą okazać się rozwiązaniem idealnym. Ich autorzy, mimo swoich idee fixe oraz nazbyt utartych przyzwyczajeń, odrobili pracę domową, analizując technologie wojenne oraz historie poszczególnych konfliktów, ucząc się naprawdę wiele o ludzkich skłonnościach do autodestrukcji.
Dariusz Barczewski
Model z rocznika 1982. Podobno już takich nie robią. Wielbiciel każdego słowa pisanego, w ostateczności czytuje nawet graffiti, których w Łodzi (miasto zamieszkania) nie brakuje. Na ogół jednak preferuje papierową klasykę: science fiction, fantastykę, kryminał, thriller polityczny i militarny. Uczulony na wampiry, głupotę i polityków. Recenzuje dla Gildii, współprowadzi Blog fotograficzno-literacki Onibe.wordpress.com, z rosnącą przyjemnością udziela się na „Qfancie”, próbuje swoich sił jako literat. Cieszy się, że znowu przełożono datę Armagedonu – może nawet zdąży popełnić jakąś książkę przed pojawieniem się Czterech...
Dariusz Barczewski
Publicystyka
Weronika Łaszkiewicz
Medieval Fantasy Symposium 2014 Medieval Fantasy Symposium (MFS) jest doroczną konferencją, która gromadzi miłośników literatury fantastycznej oraz średniowiecznej na kilka dni wspólnych obrad w nadmorskim Unieściu. Głównym pomysłodawcą i organizatorem MFS jest dr Łukasz Neubauer z Politechniki Koszalińskiej, w tym roku wspomagany przez Izabelę Dixon (która już niedługo również będzie doktorem). Zapytany o początki MFS dr Neubauer wyjaśnia: Pomysł narodził się mniej więcej dwa lata temu. Organizowaliśmy w Unieściu konferencję właściwie nawet nie mediewistyczną, ale z elementami mediewistycznymi. Mieliśmy dużo osób zainteresowanych średniowieczem, ale nie chcieliśmy potem robić kolejnej konferencji stricte średniowiecznej, ponieważ chyba nie ma aż takiego zainteresowania literaturą tego okresu. Z kolei gościliśmy też osoby, które miały swoje referaty na temat np. George’a R. R. Martina. Pomyślałem więc, że dobrze byłoby jedno z drugim połączyć: literaturę fantasy, która czerpie z literatury średniowiecza, i literaturę średniowieczną, która ma niewątpliwie ogromny wpływ na fantasy (właściwie bez literatury średniowiecznej trudno byłoby w ogóle mówić o jakiejkolwiek literaturze fantasy, bo średniowiecze to element, który definiuje fantasy pod względem osadzenia w ramach czasowych). Powstało w ten sposób bardzo szerokie spectrum, ponieważ w przypadku literatury średniowiecznej zdecydowana większość tekstów zawiera elementy fantastyczne, magiczne, nadprzyrodzone. Oczywiście pomijając literaturę religijną, hagiograficzną, w której zresztą także zdarzają się rzeczy ponadnaturalne, i które właściwie
Profesor Thomas Honegger.
Medieval Fantasy Symposium 2014
również można by umieścić w szerokich ramach naszych zainteresowań. Ponadto postanowiliśmy nie ograniczać się do literatury, ale poszerzyć tematykę konferencji o filmy, komiksy, powieści graficzne, gry i inne produkty współczesnej kultury. W tym roku już drugi raz gościliśmy osobę zajmującą się grami RPG, które również zachowują jakiś pierwiastek średniowieczny, choć oczywiście już dosyć daleki od oryginału. Jak dotąd tematy z literatury, głównie fantasy, dominują; w zeszłym roku mieliśmy tylko dwa lub trzy referaty dotyczące literatury stricte średniowiecznej. Ciężko jest zachować równowagę pomiędzy tematami, ale przecież nie o to w przypadku naszej konferencji chodzi. Ważne jest, aby spotkali się ludzie z różnych środowisk i mieli okazję porównać swoje przemyślenia. Mam nadzieję, że w przyszłych latach pojawią się osoby związane z innymi naukami odnoszącymi się do średniowiecza, chociaż wydaje mi się, że będą jednak przeważać osoby z wykształceniem filologicznym. W zeszłym roku tematem przewodnim MFS były fantastyczne stwory i bestie, które tak obficie występują w powieściach fantasy, a które swoje korzenie mają w mitach, legendach oraz tekstach średniowiecznych. Tegoroczna konferencja (1–4 czerwca) została z kolei poświęcona twórczości J. R. R. Tolkiena. Mogłoby się wydawać, że na temat Tolkiena powiedziano już wszystko i dalsze dyskusje to tylko mechaniczne przetwarzanie – recykling – tego, co było. Okazało się jednak, że dzięki bogactwu tekstów Profesora i ich licznym adaptacjom (przede wszystkim filmowym) oraz pomysłowości prelegentów – o Hobbicie, Władcy Pierścieni i Śródziemiu w ogóle można nadal mówić interesująco. Dr Naubauer, zapytany o wybór tematu na MFS 2014, odpowiada: To jest pytanie proste i zarazem trudne w swojej prostocie. W sumie czemu nie? Jeżeli chodzi o połączenie literatury średniowiecznej z literaturą fantasy, Tolkien jest chyba dla wielu pierwszym skojarzeniem, ponieważ to właśnie postać skromnego profesora z Oksfordu spaja literaturę fantastyczną ze średniowieczną, którą się całe życie interesował i zajmował zawodowo. Mamy w Polsce ciekawe grono filologów, którzy zajmują się właśnie Tolkienem. Niedawno, na przykład, ukazał się wydany w Szwajcarii tom O What a Tangled Web. Tolkien and Medieval Literature. A View from Poland pod redakcją profesor Barbary Kowalik, na który składają się wyłącznie prace polskich filologów badających Tolkiena, oferujące ciekawe analizy jego tekstów z polskiego punktu widzenia. Mamy też gości z zagranicy, np. profesora Thomasa Honeggera z Uniwersytetu w Jenie, który zajmuje się Tolkienem na co dzień i jest jedną z głównych postaci
11
publicystyka wydawnictwa Walking Tree Publishers, które specjalizuje się w publikacjach o twórcy Śródziemia. Ogólnie rzecz biorąc, mam nadzieję, że taka wybuchowa mieszanka przełoży się na sukces konferencji. No a dodatkową atrakcją jest oczywiście jej organizacja nad morzem.
Konferencja rozpoczęła się od krótkiej wirtualnej wycieczki do Oxfordu i miejsc związanych z Tolkienem. Gratką był pokaz filmu dokumentalnego Tolkien in Oxford wyprodukowanego przez BBC w 1968. Ten krótki dokument to jedna z niewielu okazji, aby zobaczyć i posłuchać Tolkiena mówiącego o swoich książkach. Choć materiału nagranego z Tolkienem nie jest wiele, już dzięki tym kilku wypowiedziom postać Profesora-legendy, którego zna się jedynie ze zdjęć i biografii, staje się trochę bliższa i bardziej ludzka (pełna wersja filmu jest dostępna na YouTube). Na MFS 2014 wystąpiło łącznie 15 prelegentów, a oto niektóre z wystąpień. Prof. Barbara Kowalik skupiła się na paralelach między Władcą Pierścieni a Perłą, średniowiecznym poematem, w którym (bardzo upraszczając) rozpacz ojca po śmierci dziecka, jego tytułowej perły, staje się tłem dla doznań natury religijnej. Zarówno motywy nieuchronnej śmierci i bolesnej straty, jak i fascynacja klejnotem, to tylko niektóre elementy łączące oba dzieła (Tolkien przełożył poemat na język współczesny, więc podobieństwa nie mogą być przypadkowe). Prof. Michał Leśniewski zajął się kwestią redakcji Silmarillionu, której dokonali Christopher Tolkien oraz Guy Gavriel Kay, i postawił pytanie, czy materiał pozostawiony przez Tolkiena mógłby zostać opracowany inaczej, lepiej? Wskazując na decyzje podjęte przez Tolkiena i Kaya, prof. Leśniewski takiej opcji nie wyklucza. Prof. Andrzej Wicher przeanalizował liczne nawiązania do chrześcijaństwa występujące w postaciach Gandalfa i Galadrieli, m.in. to jak odzwierciedlają chrześcijańskie pojęcie mądrości. Prof. Bartłomiej Błaszkiewicz skupił się na analizie „nowej” książki Tolkiena The Fall of Arthur (w Polsce opublikowana przez wydawnictwo Prószyński i S-ka jako Upadek króla Artura). Książka to zbiór fragmentów niedokończonego przez Tolkiena poematu o losach Artura, opatrzonych dodatkowymi omówieniami. Prof. Błaszkiewicz poświęcił Logo konferencji swoje wystąpienie zarówno Tol-
12
kienowskiej wizji arturiańskich postaci, jak i pięknemu językowi poematu. Z kolei prof. Thomas Honegger spojrzał na Śródziemie i jego mieszkańców przez pryzmat kultury i historii średniowiecza. Takie podejście ukazało gesty i zachowania takich bohaterów jak Aragorn, Boromir (scena na moście w Morii) czy Eowyna (gdy oferuje puchar Aragornowi) w zupełnie nowym świetle. Wśród innych wystąpień znalazła się analiza Aragorna poprzez pryzmat teologii politycznej Ernsta Kantorowicza (wg jego książki Dwa ciała króla), porównania twórczości Tolkiena i innych pisarzy (np. Terry’ego Pratchetta, George’a R. R. Martina), analiza pozycji kobiet w Śródziemiu oraz omówienia adaptacji filmowych. Przy takiej różnorodności tematów każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Atrakcją konferencji był także „sklepik” z książkami, wśród których znalazły się publikacje zagraniczne (np. wydawnictwa Walking Tree Publishers) i rodzime. W tej drugiej kategorii na uwagę zasługują dwie pozycje. Pierwsza to książka prof. Andrzeja Wichra z Uniwersytetu Łódzkiego Selected Medieval and Religious Themes in the Works of C. S. Lewis and J. R. R. Tolkien, a druga to zbiór artykułów pt. George R. R. Martin’s ‘A Song of Ice and Fire’ and the Medieval Fantasy Tradition pod redakcją prof. Bartłomieja Błaszkiewicza z Uniwersytetu Warszawskiego. Religia i chrześcijaństwo u Lewisa i Tolkiena to temat, który doczekał się już bardzo wielu opracowań. Co nowego może zaproponować prof. Wicher? Z kolei opracowań na temat Martina jest nadal niewiele. Czy autorzy poszczególnych rozdziałów znaleźli w tekstach Martina coś godnego uwagi akademickiej? Okaże się po lekturze.
Izabela Dixon, Łukasz Neubauer, Weronika Łaszkiewicz Czy będą kolejne edycje MFS? Tak, dr Neubauer ma już nawet plany na najbliższe dwa lata: Jeśli chodzi o przyszłoroczną konferencję, to temat nie jest jeszcze do końca zdefiniowany, ale określmy go wstępnie jako „średniowieczny recykling”. Chcielibyśmy zaprosić osoby, które mogą powiedzieć coś ciekawego na temat tego, jak elementy i motywy średniowiecze są przetwarzane na przykład w literaturze fantasy oraz w jaki sposób autorzy fantasy nawiązują do konkretnych tekstów średniowiecznych. Z kolei za dwa lata warto byłoby sięgnąć po drugiego pisarza na skalę epicką, tym razem żyjącego, czyli George’a R. R. Martina. Z tego co wiem, na razie niewiele publikacji akademickich ukazało się na jego temat, więc tym bardziej
Weronika Łaszkiewicz
Publicystyka więcej. I sądzę, że będzie ich przybywało. Jak wiadomo, „nowe” książki Tolkiena pojawiają się cały czas i, jak się okazuje, jest on obecnie jednym z najlepiej zarabiających pisarzy na świecie. Zarówno teksty Tolkiena, jak i innych autorów fantasy można analizować na tak wielu płaszczyznach, że wystarczy na przyszłe pokolenia. Jest jeszcze dużo do zrobienia. Ale myślę, że wszyscy rozumiemy, iż nie o to chodzi, aby zapełnić wszystkie luki i na dobre zamknąć pewne tematy, ale aby je kontynuować. Jest to pewna filologiczna dialektyka: prowadzimy ze sobą dialog, czasem się nie zgadzamy, polemizujemy, mamy różne opinie. Brak jednej gotowej odpowiedzi jest piękny. Oczywiście nie znaczy to, że wszystko jest takie postmodernistyczne, że możemy sobie samodzielnie podkładać dowolne treści. Jednak jeśli ktoś dobrze orientuje się w tekstach i ich źródłach inspiracji np. w twórczości Tolkiena, to może stworzyć coś naprawdę wartościowego. W literaturze fantastycznej rzeczy wartościowych nie brakuje, a coraz więcej literaturoznawców, a także badaczy z innych dziedzin, zaczyna to dostrzegać. Łukasz Neubauer pracuje na stanowisku adiunkta w Instytucie Neofilologii i Komunikacji Społecznej Politechniki Koszalińskiej. Zajmuje się przede wszystkim literaturą wczesnego średniowiecza (w szczególności staroangielskim poematem Bitwa pod Maldon oraz sagami islandzkimi). Od 2011 roku jest członkiem Międzynarodowego Stowarzyszenia Arturiańskiego. Opublikował także kilka prac dotyczących szeroko pojmowanej literatury fantasy, głownie J.R.R. Tolkiena i George’a R.R. Martina. Od 2013 roku organizuje w podkoszalińskim Unieściu coroczne konferencje naukowe Medieval Fantasy Symposium. mogę zareklamować niedawno wydany tom pod redakcją prof. Błaszkiewicza. Czy konferencja się powiedzie, zobaczymy. Oczywiście wyślemy też zaproszenie do Martina. Z tego co się orientuję, był on już kilkakrotnie w Polsce, a że jest człowiekiem dosyć majętnym… Spróbować zawsze warto, a nawet jeśli dostaniemy odpowiedź negatywną, zawsze można liczyć na to, że podpisze ją sam George R. R. Martin.
Weronika Łaszkiewicz
Jeśli fantastyka utrzyma się jako przedmiot badań akademickich, kolejne odsłony MFS powinny cieszyć się rosnącą popularnością (na razie są to konferencje w dość kameralnym gronie. Choć takie warunki pozwalają na lepszą interakcję ze wszystkimi uczestnikami, powiększenie grupy stałych uczestników o nowe twarze i pomysły nie byłoby złe). Co do tego, że fantastyka jako przedmiot badań się utrzyma, dr Neubauer nie ma wątpliwości: Literatura fantastyczna od zawsze była przedmiotem badań, chociaż nie zawsze branym poważnie. A przecież jest wielu poważnych autorów. Niektórzy, tak jak np. Stanisław Lem, zahaczają często o rejony filozoficzne czy nawet teologiczne. Utwory Lema, Bajki robotów czy Opowieści o pilocie Pirxie, można odbierać jak zabawne i pełne humoru historie, ale z jego książek przebija także filozoficzny punkt widzenia i jako takie są one częstym przedmiotem analiz literackich. Jeśli chodzi o Tolkiena, tych analiz jest oczywiście
Medieval Fantasy Symposium 2014
Urodziła się i mieszka w Białymstoku. Na co dzień pracuje na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie uczy na kierunku filologia angielska. W przerwach od uczenia przygotowuje rozprawę doktorską na temat religii w amerykańskiej literaturze fantasy (starając się przełożyć przyjemne, czyli miłość do fantastyki, na pożyteczne). W czasie wolnym rysuje, pisze i tworzy biżuterię.
13
publicystyka
Jagoda Wochlik Od zera do niby-bohatera „Uważam, że jesteś niesamowity. Ratujesz ludziom życie i nie oczekujesz nic w zamian. Dla mnie jesteś kimś więcej niż tylko bohaterem. Jesteś superbohaterem. Gdyby było więcej ludzi takich jak ty, świat byłby o wiele lepszy.” Smallville (05x01, Arrival) W 1938 roku powstała jedna z najsłynniejszych, obok myszki Miki, postać kultury popularnej – Superman. Dziś, siedemdziesiąt sześć lat później, angielski zwrot superhero oznacza osobę, która dysponuje nadprzyrodzonymi zdolnościami, efekciarskim kostiumem oraz podwójną tożsamością, a jej celem jest ratowanie świata przed zagładą. Od czasu narodzin pierwszego superbohatera postaci te szturmem podbiły komiksy, książki oraz filmy, opanowując masową wyobraźnię. Nie ma chyba nikogo, kto nie potrafiłby wymienić choćby jednego superbohatera. Narodziło się ich bowiem bardzo wielu. Ograniczę się do przywołania zaledwie najsłynniejszych: Superman, Batman, Spiderman, Robin, Batgirl, Wolverine, Hulk, Iron Man. A lista jest przecież długa. Można by dorzucić do niej także: Zieloną Strzałę, Green Latern, Fantastyczną Czwórkę, Hawkmana oraz Hawkgirl, Wonder Woman, Hellboya, Oracle, Kapitana Amerykę, Czarną Wdowę, Thora. A i tu lista byłaby zaledwie rozpoczęta, a nie, jak można by sądzić po jej długości, kompletna. Przed chwilą zamierzałam napisać, że Amerykanie kochają superbohaterów. Myślę, że powinnam się jednak z tego wycofać bądź nieco rozszerzyć to stwierdzenie. Nie Amerykanie, lecz ludzie
14
kochają superbohaterów. Potrzebują superbohaterów, czego dowodem może być liczba adaptacji kinowych i telewizyjnych historii o herosach (przewyższająca nawet adaptacje prozy Jane Austen). Jedną z nich jest serial telewizyjny Smallville. Jego emisja trwała od 16 października 2001 roku do 13 maja 2011 roku. Liczy 10 sezonów i jest najdłuższym serialem science fiction w historii, wpisanym do Księgi Rekordów Guinnessa. Od jego zakończenia miną niebawem trzy lata. Smallville jest w założeniu serialem skierowanym do nastoletniej widowni. Miał unowocześnić postać Supermana, pokazać ją w nowym, współczesnym świetle. Różni się od swoich poprzedników tym, że jego bohaterem jest nie Superman, lecz Clark Kent – piętnastoletni licealista. Twórcy Smallville pragnęli pokazać drogę, jaką przeszedł ostatni Kryptończyk, zanim stał się superbohaterem w obcisłym kostiumie z czerwonymi gatkami na wierzchu i gejowskim loczkiem na skroni. Ponieśli jednak klęskę. Przez 10 sezonów, niemal do samego końca, Clark Kent nie stał się superbohaterem. Nie takim, jakiego bym oczekiwała. Przez 10 długich lat niemal nie nauczył się latać. Trudno ocenić, czy to z powodu niewielkiego budżetu serialu, czy też dlatego, że bohater był zbyt niedojrzały, by móc stać się tym, kim stać się powinien – wybawcą, przywódcą, nadczłowiekiem. Ciągle bliżej mu do reprezentanta kultury emo niż człowieka ze stali, który latając nad Metropolis, ogłaszał, że wszystko, co robi, robi w imię „prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiego stylu życia”. Już w pierwszym odcinku serialu pojawia się aluzja, że Clark Kent kiedyś stanie się Supermanem. Gdy główny bohater przewraca się na boisku szkolnym, rozsypując
Jagoda Wochlik
Publicystyka wokół książki, jedną z nich podnosi Lana Lang. Jest to filozoficzne dzieło autorstwa Fryderyka Nietzschego. Lana oddaje Klarkowi książkę, pytając: „Więc kim jesteś? Człowiekiem czy nadczłowiekiem?” („So, what are you? Man or superman?”)�. Dziesięć lat (i ponad 200 odcinków) później Lois Lane wypowie podobne słowa, na które czekali wszyscy fani serialu: „Nietzsche nazwał taką osobę «ubermensch». Superman. Super człowiek”1. Mimo usilnych wysiłków twórców serialu nadal więcej osób wie, że angielski zwrot „superhero” jest znakiem handlowym firm DC Comics (twórcy uniwersum Supermana) oraz Marvela (uniwersum Spidermana), niż że u podstaw jego narodzin leży filozofia pewnego niemieckiego wąsacza, Fryderyka Nietzschego. To przez niego wszystko się stało. Gdyby nie idea ubermensch, nadczłowieka, jednostki wybitnej, która ma prawo i obowiązek panować nad zwykłymi, „stadnymi” ludźmi, nie byłoby Supermana. Mimo to Amerykanie sądzą, że nazwę „superman” wymyśliła któraś z wielkich miłości Supermana – Lois Lane lub Lana Lang. (Jak mniemam, nie bez znaczenia jest tu fakt, iż obie panie wymawiają nazwisko autora Tako rzecze Zaratustra jako „niczi”, która to nazwa własna przeciętnie wykształconemu Europejczykowi kojarzy się bardziej z firmą produkującą zabawki niż nazwiskiem wielkiego niemieckiego filozofa). Zatem Clark Kent nie ma lekko. Po prostu musi stać się superbohaterem. Z początku idzie mu całkiem nieźle. Od czasu do czasu wyciągnie kogoś z tarapatów, odbije jakiś pocisk, rzuci ciężarówką. Ratuje życie ludzkie, nie licząc nawet na podziękowanie. Czy to jednak wystarczy, by zostać superbohaterem? Jak ustaliłam na początku, superbohater powinien spełniać kilka „wymogów”. Po pierwsze: altruistycznie ratować świat. To Clarkowi wychodzi całkiem nieźle, choć ogranicza się do Smallville, a następnie Metropolis. Po drugie: posiadać podwójną tożsamość. Tu też przyznałabym młodemu Kryptończykowi punkt. Choć przez 10 sezonów serialu nie udało mu się stać Supermanem, zaprezentował się światu jako Smuga (nieokreślona postać w czarnym płaszczu, rodem z Matrixa). Po trzecie: powinien mieć efekciarski kostium. Kostiumów Clark miał już kilka – wspomniany powyżej czarny płaszcz, następnie, gdy przerzucił się na kolorowe ubranie, czerwoną, skórzaną kurtkę. Jednak przez cały niemal serial bardzo daleko mu było do obcisłego niebieskiego stroju, czerwonych butów, peleryny z wielką literą „s” oraz naciągniętych na kostium czerwonych (damskich?) stringów. Po czwarte: musi mieć supermoce. Tych ostatni Kryptończyk zdaje się mieć aż w nadmiarze – rentgenowski wzrok, ogień strzelający z oczu, nieśmiertelność, superszybkość, supersłuch, ciało ze stali. Superbohater powinien jednakże posiadać jeszcze jedną, zasadniczą, choć nie wymienianą w definicji słowa zamieszczonej na Wikipedii2, cechę. Powinien mianowicie być bohaterski. Superman, który staje w obronie „prawdy, sprawiedliwości i amerykańskiego stylu życia”, sam powinien być wzorem prawości i sprawiedliwości. Z tym smallville’owski Clark Kent wydaje się mieć największe problemy. Jest, niczym emo, zbyt zajęty rozpaczaniem, że cały świat jest przeciw niemu, by dostrzec, co rzeczywiście dzieje się wokół niego. A przez dziesięć lat dzieje się wiele. Przyjaciółka ze szkoły, Chloe Sullivan, poznaje tajemnicę Człowieka ze 1 2
Smallville, 10x02, Shield, Warner Bros, USA 2010. http://pl.wikipedia.org/wiki/Superbohater.
Od zera do niby-bohatera
Stali i decyduje się mu pomagać. Podjętej decyzji trzyma się konsekwentnie przez sześć sezonów. Obstaje przy niej nawet, gdy przeciwnik Clarka Kenta, potwór z innej galaktyki, Doomsday, niszczy jej wesele i nieomal zabija męża. Pociesza Kryptończyka, gdy ten rozpacza, że nie potrafi zabić stwora, choć ten jest przecież wcielonym złem. Co więcej decyduje się towarzyszyć Doomsdayowi, zapewniając tym samym bezpieczeństwo Clarkowi i jego bliskim, rezygnując jednocześnie ze swojego życia i małżeństwa. To Chloe Sullivan zachowuje się jak bohaterka, a nie Clark Kent, przyszły superbohater. To ona podejmuje odważne, męskie decyzje, choć w przeciwieństwie do swojego przyjaciela jest śmiertelna i zwyczajna. Nie posiada żadnych superzdolności. Chloe nie opuszcza przyszłego Supermana nawet wtedy, gdy potwór wreszcie zabija jej męża. Kiedy po pogrzebie Jimmy’ego spotyka się z Clarkiem, potrzebuje wsparcia. Co tymczasem robi nasz bohater? Zamiast ją pocieszyć i wesprzeć, rozpoczyna swoją emoprzemowę: „– Nie mam domu. Zawsze próbowałem zapomnieć, że jestem kosmitą. Albo stworem. Zawsze próbowałem udawać, że jestem człowiekiem. Dorastałem w wierze, że to moja kryptońska strona jest niebezpieczna, ale się myliłem. To moja ludzka strona. Strona, która się przywiązuje. Strona, która podejmuje decyzje, kierując się emocjami. To mój wróg. I Doodsday mi to udowodnił. – Więc z powodu jakiegoś psychopaty wyrzucisz nas ze swojego życia, Clark!? Co ty mówisz? – Clark Kent nie żyje. Żegnaj, Chloe.”3 (Pompatyczność monologów smallville’owskiego Supermana to temat na osobny esej). Zamiast pocieszyć przyjaciółkę, nasz superbohater skupia się na czubku własnego nosa, nie widząc nic poza nim. Ale 3
Smallville, 08x22, Doomsday, Warner Bros, USA 2009.
15
to zaledwie początek. By chronić tajemnicę superbohaterów, Chloe jest gotowa poświęcić wszystko, nawet samą siebie. Gdy Oliverowi Queenowi vel Zielonej Strzale, innemu samozwańczemu bohaterowi, grozi ujawnienie, Chloe Sullivan nie waha się. Dokonuje wymiany, oddaje się do niewoli w zamian za niego. By nie wyjawić wrogom tajemnic herosów, którymi się opiekowała, zażywa cyjanek, pozorując własną śmierć. Niebawem wychodzi jednak na jaw, że Chloe żyje. Oliver niemal błaga przyszłego Supermana, by pomógł mu ją odnaleźć. Co tymczasem opowiada nasz bohater? Stwierdza, że Chloe wie, co robi. Przyjaciółka pomagała mu przez sześć lat, wyciągając go z naprawdę ciężkich opresji, nie obawiając się poświęcić życia. Gdy została porwana, Kryptończyk po prostu się tym nie przejmuje. Nie szuka jej, nie niepokoi się nawet! Zwyczajnie o niej zapomina, jakby nie istniała. Nigdy nawet o niej nie wspomina. Podobna sytuacja ma miejsce, gdy dręczony wyrzutami sumienia, wywołanymi poświęceniem Chloe, Oliver Queen postanawia ujawnić, że to on jest Zieloną Strzałą. (Zaledwie kilka odcinków wcześniej Chloe poświęca życie, by chronić tę tajemnicę, robi wszystko, by nie wyszła na jaw. Tymczasem Zielona Strzała reaguje na jej poświęcenie… ujawnieniem tejże! Ośmielę się stwierdzić, że logika nie jest mocną stroną twórców Smallville). Clark Kent powinien, jak przystało na człowieka prawego i dobrego, oddanego przyjaciela, wspierać Zieloną Strzałę. Niestety zbyt zajęty jest własnymi sprawami, przez co rozumiem tu bycie satelitą orbitującym nieustannie wokół Lois Lane. Poderwanie dziewczyny jest przecież znacznie ważniejsze niż odwiedzenie przyjaciela od popełnienia największego głupstwa w życiu, nieprawdaż? Najbardziej wyrazisty wydaje się być jednakże przykład z odcinka ósmego dziesiątego sezonu. W odcinku tym Clark Kent i Tess Mercer, która po zniknięciu Chloe Sullivan zastąpiła ją jako kolejna Strażnica (Watchtower), odwiedzają sierociniec prowadzony przez Babunię Dobruńkę (Granny Goodness). Podczas gdy Tess gdzieś znika, Kryptończyk odkrywa, że Babunia za pomocą swych paranormalnych zdolności krzywdzi dziewczynki, szkoląc je na bezwzględne, żądne krwi erynie-wojowniczki. Clark uwalnia jedną z torturowanych mieszkanek sierocińca, zamyka ją w sąsiednim pomieszczeniu i prosi, by na niego zaczekała. Następnie udaje się zrobić porządek z Babunią. W międzyczasie uwalnia także Tess, którą dwie erynie niemal pozbawiają życia. Nie udaje im się to tylko dlatego, że
16
we wszystko wmieszał się przyszły Superman. Po pokonaniu erynii Clark i Mercer najspokojniej opuszczają sierociniec. Wszak Superman załatwił co swoje. Widz ma wtedy ochotę zakrzyknąć: „Hola, bohaterze, nie zapomniał superbohater o czymś?”. Kent uratował Tess, owszem, ale co z dziewczynką, której kazał na siebie zaczekać? Co z pozostałymi mieszkankami sierocińca? Po opuszczeniu budynku Clark Kent po prostu o nich zapomina. Widz nie dowiaduje się, że zawiadomił odpowiednie władze. Nie słyszy, że wskutek interwencji bohatera sierociniec został zamknięty, a Babunia Dobruńka skazana i umieszczona w więzieniu o zaostrzonym rygorze na długie lata, a może jeszcze dłużej. Nie. Clark Kent uratował Tess. Spełnił swój superbohaterski obowiązek. Tylko czy aby na pewno wywalczył „prawdę, sprawiedliwość i amerykański styl życia”? Śmiem mieć wątpliwości. Twórcy Smallville mieli aspiracje stworzyć Supermana XXI wieku. Chcieli dobrze, a wyszło tak, że niemal wszyscy inni bohaterowie serialu są bardziej bohaterscy od Clarka Kenta. I mam tu, niestety, na myśli nie tylko te postaci, które podobnie jak Kryptończyk kryją się pod płaszczami bohaterów: Zieloną Strzałę, Czarnego Kanarka, Impulsa czy Aquamana (choć zaznaczyć należy, że w pozostałych przypadkach są to ludzie ukryci pod maskami herosów, Kryptończyk natomiast to heros w przebraniu człowieka), ale także przedstawicieli ludzi „stadnych”, jak Chloe Sullivan, Lois Lane, Lana Lang, Marta Kent czy paradoksalnie Tess Mercer, która po śmierci Lexa Luthora w siódmym sezonie miała uosabiać główny czarny charakter serialu! Serial Smallville na przestrzeni dziesięciu lat swej edycji wytworzył nowy gatunek bohatera. Clark Kent nie jest ani superbohaterem ani antybohaterem. Nie jest nawet prawie bohaterem czy jakby bohaterem. Clark Kent vel Smuga jest emobohaterem, niby-bohaterem.
Jagoda Wochlik
Wbrew temu, co myślą niektórzy, istnieje już jakiś czas. Jest niedzisiejszą, niepoprawną marzycielką, posiadającą specyficzne poczucie humoru. Z zawodu bibliotekarka, z zamiłowania czytelniczka i miłośniczka dobrych historii, w głębi duszy elf. Lubi piękne średniowieczne suknie, literaturę dla dzieci i młodzieży, poezję Wisławy Szymborskiej, malarstwo Jana Vermeera i Alfonsa Muchy oraz muzykę klasyczną.
Jagoda Wochlik
opowiadania
Marta Jakubek Antoś Ilustracja: Kornel Kwieciński Mały Antoś nie bał się niczego. W wieku siedmiu lat przeszedł na lekcji religii próbę, której podejmowali się tylko nieliczni. Ksiądz nagrodził go dwoma złotymi, kiedy, mężnie połykając łzy, wytrzymał parzący język wypalającej się na jego dłoni zapałki. Tym aktem odwagi wzbudził trwały szacunek rówieśników w całej wsi. Dwa złote zaanektował ojciec, ale to nie miało znaczenia. Antoś nie bał się szczurów z długimi ogonami ani wojowniczych perliczek, które mierzyły go wzrokiem, zanim rozpoczynały swoją szarżę, a wtedy chłopiec uciekał w te pędy rozbawiony. Ojciec mierzwił jego czuprynę na głowie z rosnącym przeświadczeniem, że z syna wyrośnie porządny mężczyzna. Niedługo po ósmych urodzinach chłopca okazało się, że coś rzuciło wyzwanie jego niestrudzonemu duchowi. Antoś odkrył je, gdy poszedł raz z ojcem do stodoły sąsiadów, skąd zobaczył rozciągające się jak wzburzone morskie fale, okryte tajemniczym cieniem pagórki. Tam rosły, groźne i tak ogromne, że serce trzepotało Antosiowi w małej piersi jak wystraszony ptaszek. Głębia ich niezbadanej zagadki budziła w nim lęk. Strach, ta siła, której zawsze się opierał, teraz zawładnęła nim na dobre. Czuł panikę na widok długich, kanciastych jak strachy na wróble cieni i z czasem zaczął je świadomie omijać, jakby bał się, że ich dotyk był trujący. Ojciec obserwował z niepokojem rosnącą niechęć synka do wychodzenia z domu, gdy wyglądał zlękniony przez okno w oczekiwaniu na nieznany atak. Antoś marniał i zgarbił się nieco, przytłoczony obsesyjnym lękiem młodego umysłu, który nie dawał mu spokoju. Przepełniały go trwogą. Przez nie budził się spocony w nocy, przekonany, że pochwyciły go wielkie, chropowate łapy, które rozerwały dach, by się do niego przedrzeć. Nie chciał wychodzić z domu, bo zdawało mu się, że go obserwowały, żarłocznie ograbiając z jego wnętrza, by po każdym spotkaniu czuł się coraz bardziej pusty, coraz bardziej wyzuty z błogiego poczucia bycia sobą. Snuł się po izbie, patrząc, jak ciotka wkłada ułożone na łopacie bochny chleba do rozpalonego pieca, którego żar piekł policzki. Jego pięciu starszych braci śmiało się, że imał się babskich robót i trzymał spódnicy ciotki, mimo że ta z natury była szorstka i zimna jak wieczorny podmuch znad pagórków. Każdy na swój sposób radził sobie z brakiem matki w ich domu, nawet ojciec, który nieraz znikał za domem, kręcąc się po polach bez celu. Antoś postanowił, że pokona strach potęgą swojego błyskotliwego rozumu. Studiował stwory z daleka jak zza linii frontu i zastanawiał się, dlaczego musiały być tak przerażające. Jego chłopięce rozumowanie zaprowadziło go do wyobrażeń, które wydawały mu się logicznie i spójnie prawdziwe, aż poczuł dumę z siły swoich filozoficznych
18
rozważań. Tak jak jego urodziła matka, której nigdy nie znał, tak też i one pochodziły z łona jakiejś rodzicielki. Kiedy zaczepiał je wiatr, szemrały pobudzone, wrogo i ostrzegawczo, ich szept wślizgiwał się do uszu Antosia jak robal, który wiercił się i dręczył go swoim natręctwem. Może były tak wiecznie złe, bo natura z jakiegoś powodu zesłała im sromotną karę – uwięziła je w ziemi. Ich rosłe, twarde tułowia wzbijały się ponad ziemię z majestatycznym zgrzytem wzrastającego w siłę korpusu, aż nagle następował koniec i ziemia pętała je na zawsze w miejscu tak, że nie mogły już sięgać wyżej. Przestawały rosnąć. Łańcuchami były przypominające pajęcze odnóża, powykręcane jak palczaste więzy, które wczepiały się w czarną glebę wśród krzaków leszczyny i paproci. Stwory, rozjuszone swoją niesprawiedliwą niemocą, miały na tyle sprytu, że wypuszczały cienkie łamliwe palce, które ostatkiem sił wyciągały się w górę w desperackim pragnieniu dotknięcia miękkiego podbrzusza nieba. Ale nawet i one musiały się kiedyś zatrzymać. Tak zatem stwory trwały zawieszone pomiędzy górą i dołem, ciemnością ziemi i światłem słońca, marząc o niebieskich przestworzach, których spotkanie nigdy nie będzie im dane. W swej zgorzkniałości wyhodowały sobie ochronny pancerz chropowatych, brunatnych łusek. Insekty i ptaki łaziły po nich do woli, ale nic nie było w stanie przebić tej skóry. Za dnia popadały w posągowy letarg, czujne i mocarne, nocą zaś ich cienie wykonywały dzikie tańce w rytualnym świetle księżyca. Były mrocznymi kapłanami zaginionych wierzeń uwięzionych w szeleście liści, krwawej barwie bzu koralowego i błękitnych rzęsach wody. Niechętni, lecz ustanowieni panowie leśnych dziwów. Antoś, usnuwszy tę opowieść ze skrawków swoich snów i strzępów wyobrażonych obrazów, rozwikłał wreszcie zagadkę. Stwory były tak rozwścieczone swoim więzieniem, że dręczyły ludzi, którzy biegali wkoło wolni i beztroscy, wiecznie oskarżając ich bezgłośnie, drapiąc swymi pazurami i strasząc ciernistymi cieniami. Upatrzyły sobie zatem właśnie Antosia i chętnie gościły w jego koszmarach albo bujnych wytworach myśli. Antoś nie był jeszcze gotowy na konfrontację, a może wolał ją odwlekać. Ciągle opierał się zachętom ojca do wyjścia na zewnątrz i pieczołowicie pomagał przy wypieku chleba, pukając w świeże bochny, aż obrósł w zapach skwierczących w palenisku sosnowych polan i woni świeżego chleba. Ojciec nie miał w sobie matczynej łagodności, by przytulić syna i wytłumaczyć, że nie ma się czego bać. Chwycił więc raz szamoczącego się desperacko Antosia i wyprowadził na zewnątrz z surowym krzykiem. Antoś rozejrzał się lękliwie, słońce na moment oślepiło go w oczy. Szybko jednak odzyskał ostrość widzenia, a wraz z nią świadomość
MARTA JAKUBEK
opowiadania intruzów. Stwory obległy go trwogą swojej obecności, lepką i oślizgłą jak jaszczurza skóra. Właśnie wtedy ojciec Antosia zobaczył, jak syn spogląda w górę na rosłe drzewa skulony jak mysz i postanowił, że pomoże mu pokonać tę dziecinną obsesję. Antoś otrzymał miotłę i zgarnął liście z całego podwórka. Stare stwory otaczały go ciasnymi szeregami żołnierzy z ostrymi kłami gałęzi zamiast mieczy. Mimo to poddał się supremacji drzew i pracował, aktywność okazała się nawet sprzyjająca kolejnym dywagacjom godnym myśliciela w jego wieku. Musiał udobruchać tych leśnych lordów, inaczej na zawsze straci tak pieczołowicie zapracowany respekt na wsi. Posłusznie zamiatał podwórko, spocony od intensywnych rozmyślań. Tego dnia wykonał powierzony mu obowiązek tak dokładnie, że kolejnego ranka dostał na śniadanie zacierkę z jajkiem, którą najadł się do syta i która ostatecznie zachęciła go do działania. Jego ojciec również nie próżnował. Kazał Antosiowi się ubrać, po czym zabrał go na furmance w nieznanym kierunku. Chłopiec zacisnął ręce w pięści i chybotał się jak kukiełka, od czasu do czasu chwytając się ramienia ojca, by złapać równowagę. Pachniało kwitnącym rzepakiem, którego kołyszące się żółte połacie majaczyły z daleka w rozgrzanym od słońca powietrzu. Antoś szybko uświadomił sobie ze zgrozą i lodowatym ciężarem w żołądku, że jechali w paszczę świątyni stworów, do studni cieni i wrogich spojrzeń,
Antoś
do magicznych woni i podstępnych zakamarków – do lasu. Nie było ucieczki. Czoło perliło mu się od straszliwego potu. Zatrzymali się przed ciemną ścianą gęstwiny bulgoczącej od krzaków tarniny i dzikiej róży, po czym obeszli las od drugiej strony. Antoś czuł nieznaczną ulgę, ciągle w bezpiecznej odległości od zgrabiałych, drzewiastych łap i ich niezdobytej twierdzy. Płaty kory na pniach wykrzywiały się jak gęby trolli, nie należało ich jednak lekceważyć. W gęstwinie kryły się pajęcze sieci korytarzy, których nawet nie śmiał sobie wyobrażać. Nocą wędrowały z niej piski nietoperzy, pohukiwania i zwierzęce nawoływania, które schodziły na wieś i opadały na dom chmurą niepokoju. Zakręciło mu się w głowie. Przyznał z żalem, że życie doświadczało go zbyt surowo. Kiedy wyszli na las od wschodniej strony, tam, skąd otwierał się na zielone łąki, mały Antoś przestał się bać. Oto miał przed sobą okrutne pobojowisko po bezwstydnej pracy pił i siekier. Kępę drzew na skraju lasu ścięto aż po dolne części pni z bestialską zapalczywością i uderzającym brakiem finezji. Antoś nie triumfował na ten widok, nie pomyślał, że to ludzie mają władzę nad lasem i mogą z nim robić, co chcą. Wykluł się w nim jątrzący się zarodek poczucia winy, a nawet świadomość popełnionej zbrodni. Dziecięcy umysł chłopca splamiła kropla krwi winowajcy, bo ci, którzy się tego dopuścili, byli takimi jak on ludźmi.
19
opowiadania – Będziemy karczować drzewo, synu – oznajmił ojciec. – Wykupiłem tamten pień. Jest nasz i zabierzemy go na opał. Jego słowa pozostawiły w ustach Antosia kwaśny smak. Nie dość, że pozbawiono je wolności to jeszcze zdane były na łaskę ludzi rąbiących bez opamiętania konary, które krwawiły złotą, lepką żywicą. Niechętnie dłubał łopatą w ziemi z rozkazu ojca i z mozołem razem z nim wyciągał korzenie z czarnej, pachnącej świeżym deszczem ziemi, odbierając im na zawsze godność i stateczność. Pień kładł się na ziemi z żałosnym skowytem, obnażony, z wydartą, sztywną od śmierci czupryną korzeni. Pozostała wyrwa w ziemi wrzała z oburzenia, a wijące się robaki kryły się pod spodem. Antoś gapił się w nią jak w otchłań studni, ale nie doczekał się więcej oznak życia poza gromadą glizd. Ani śladu po matce tego drzewa, tak, jak jego matka została usilnie wymazana z pamięci wszystkich w rodzinie, jakby wypowiedzenie jej imienia miało sprowadzić pecha albo nawet klątwę. Tej nocy, kiedy wrócili do domu i położyli się spać po kolacji, wsłuchując się w głośne sapanie śpiącego z nim w łóżku brata, Antoś zdecydował bohatersko, że wyprze się tej zmowy milczenia. Chłopiec bowiem wszedł w posiadanie bezcennej karty przetargowej, zdolnej nadać sprawom inny obrót. Obmyślił wszystko nocą i tak pękał z dumy ze swojego osiągnięcia, że zasnął twardym snem sprawiedliwego. Rano wyślizgnął się spod pierzyny ze zwinnością szpiega, nie budząc nikogo w domu. Ukradł trochę mleka wydojonego poprzedniego dnia, wlał do drewnianej miski i z namaszczeniem rozpoczął długą drogę w stronę pagórków, patrząc pod nogi przy każdym kroku jak niedowidzący staruszek. Trawa szczypała go w kostki mokrą rosą, słońce wstawało w oślepiającej grzywie różowych i purpurowych promieni. Pszczoły buszowały w dziko rosnących kwiatach i mleczu. Antoś niósł mleko jak świętą ofiarę i zatrzymał się tylko raz na skraju lasu, by zabrać coś jeszcze ze sobą. Dotarł na miejsce ze ściętymi drzewami, ogołoconymi ze swoich koron jak piękna panna pozbawiona włosów. Dziura w ziemi była tam, gdzie ją zapamiętał, ciągle niezagojona. Antoś postawił obok miskę i kręcił się w pobliżu pochylony, póki nie znalazł najładniejszej w jego ocenie urwanej gałązki drzewa leżącej bezwolnie na ziemi. Ukląkł przy rozgrzebanej po wykarczowanym pniu dziurze i zaczął wyrównywać ziemię, aż czarne grudy utkwiły mu pod paznokciami, a linie papilarne na opuszkach stały się ciemne jak łuki rysowane węglem. Na koniec posadził tam gałązkę, która miała na szczycie jedyny ocalony listek. Zmęczony i zasapany, Antoś ukląkł uroczyście i ułożył dłonie na udach. Spojrzał na ponure sylwetki drzewnych żołnierzy, po czym ochoczo zabrał się do sporządzania mikstury. Do miseczki wlał wyciśnięty sok z owoców jagód, które spływały rzęsiście po jego palcach do mleka, a na koniec dodał agrestu, pieczołowicie wyciskając każdy owoc, aż pozostała z niego kapryśnie pomarszczona skórka. Antoś był rumiany na policzkach i bajecznie podekscytowany nową rolą tajemnego alchemika. Wkrótce w miseczce ukazał się napój o iście ametystowej barwie, przetykanej białymi żyłkami niczym płynny kwarc. Antoś ze stalowym spojrzeniem zerkał co chwila w bok, jakby obawiał się natarcia swoich prześladowców. Podniecenie z wykonywania czegoś zakazanego, czegoś, o czym wiedział tylko on, napawało go unikalnym poczuciem dorosłości i kontroli. Umorusany grudkami ziemi, spocony i zwycięski, zadarł uroczyście głowę i zamknął oczy.
20
– Mój tato zabrał jednego z was. Zasadzę teraz nowe drzewo w zamian za tamto i będę je karmił moją miksturą. Mleko pomaga rosnąć, a jagody i agrest są bardzo smaczne. Niech to będzie nasz pakt. Bardzo chciałbym, abyście pomogli mi znaleźć moją mamę. Nigdy jej nie spotkałem, a bardzo ją kocham i potrzebuję, żeby była ze mną. Smutno mi przez to. Pomóżcie, jeśli możecie. Dziękuję. Ceremonię zakończył przechyleniem miseczki tak, aby ziemia wychłeptała powoli sporządzony napój. Fioletowa ciecz oplotła wianuszkiem zasadzoną gałązkę i szybko zniknęła, wchłonięta przez glebę. Uświadomiwszy sobie nagle, jak wiele czasu upłynęło, Antoś zerwał się na równe nogi i popędził przez łąki do domu. Czekała go surowa kara sprzątania koło gospodarstwa i karmienia kur, które przepychały się pod jego nogami swoimi upierzonymi ciałkami. Antoś zniósł te zniewagi mężnie, brudny po całym dniu od zamiatanego pyłu i kurzu. W nocy leżał jak w gorączce i wyczekiwał chwili, gdy znów pobiegnie na skraj lasu i nakarmi swoje drzewko. Okazja nadarzyła się niedługo, kiedy ojciec pojechał na furmance po sprawunki, ciotka gotowała kapustę na obiad, a starsi bracia byli w szkole albo zajmowali się swoimi sprawami. Antoś wymknął się chyłkiem z domu, gdzie o mało nie dopadły go jazgotliwe perliczki. Pospieszył do miejsca, które wyrył już sobie dokładnie w pamięci, ale nie spodziewał się tego, co na niego czekało. Był pochmurny dzień i sylwetki dębów i brzóz odcinały się na tle burych chmur jak cieniste kleksy. Powietrze dusiło się od gorąca, brzemienne w obietnicę burzy. Jego gałązka zniknęła. W jej miejscu, głęboko wczepione w parującą po ostatnim upale ziemi, stało dojrzałe drzewo. Antoś cofnął się o krok, przestraszony jego ponurym wyglądem i zimną, złowróżbną aurą, niczym nieznajomy, który zatruwa powietrze swoją podejrzaną obecnością. Odstające niekiedy jak kolce, zrogowaciałe płaty kory były twarde i pociemniałe, niemal czarne, choć z bliska była to barwa dojrzałej wiśni. Listki błyszczały, śliskie i nakrapiane dziwnymi cętkami. Antoś przemógł się i podszedł bliżej, strach ustępował dumie zmieszanej z zadziwieniem. Jedyne, co kołatało mu się po głowie to przekonanie, że wykonał swoją misję wyśmienicie i teraz czekało na niego to, o co prosił. Był teraz na równi z olbrzymami z lasu, zawarł z nimi pakt na własnych warunkach. Jego największe marzenie, największe spełnienie snów i ambicji było w zasięgu ręki – mieć mamę. Drzewo wydzielało mdły zapach nieświeżego mleka. W górnej części pnia, tam, skąd rozchodziły się najgrubsze gałęzie, wśród żłobień i bruzd krył się wizerunek ludzkiej twarzy z zamkniętymi oczami. Wyglądała jak wyciosany w pniu obrazek; rysy twarzy wyłaniały się z porowatych zagłębień kory, zgrabne usteczka i nosek, kształtne czoło i oczy zwieńczone długimi rzęsami. Antoś był zachwycony i pojął wszystko wnet – drzewo pokazało mu jego mamę, ona żyła gdzieś w świecie, a mimo to miał ją teraz przy sobie. Tego dnia rozpoczęło się jego baśniowe dzieciństwo. Ojciec zaczął spoglądać na najmłodszego syna z podejrzliwym zaintrygowaniem. Antoś wykonywał każdy obowiązek z ochotą i dokładnością lojalnego żołnierza, od karmienia zwierząt po noszenie ciężkich wiader i pomaganie ciotce. Był zwinny jak błyskawica, za bardzo zwinny, a przy tym za bardzo usłużny jak na rozrabiakę w jego wieku. Mało tego, jadł za dwóch, mimo że całkiem niedawno narzekał na podsmażaną na maśle kapustę, nie mówiąc o pajdach chleba,
MARTA JAKUBEK
opowiadania które zajadał jak mysz kawałek sera i popijał maślanką, głośno przełykając. A kiedy ojciec spuścił go na moment z oczu, jechał do pracy w mleczarni albo doglądał zwierząt, synka już nie było. Wracał dopiero na kolację z błyszczącymi oczami i czerwonymi policzkami. Antoś musiał mieć dużo sił i przyjął to za swój obowiązek, wyobrażając sobie, jak stoi nad nim promieniująca ciepłem mama i zachęca do jedzenia. Każde popołudnie spędzał pod drzewem i potrafił długo wpatrywać się w podobiznę ślicznej kobiety, którą ubóstwiał ponad wszystko. Cudnie było przesiadywać w cieniu pochmurnego drzewa, które patrzyło na świat nieco ironicznie i zobojętniale, ale było lojalne wobec niego, chłopca, który nie musiał tu nikogo słuchać. Kiedy nie było go w domu, nie tęsknił za tatą i braćmi i jakoś go to nie martwiło. Ten wizerunek wyryty w drzewie przesłonił mu cały świat, myślał o nim, śnił o nim i kochał go bezwarunkowo. Wyobrażał sobie, że ciepłem swojego ciała, gdy opierał się o pień, w końcu uwolni matkę z tego bezwolnego unieruchomienia i wkrótce będzie ją miał przy sobie, prawdziwą. Jeśli drzewa dały mu już tak dużo, resztę będzie umiał doprowadzić do końca sam. Kiedy zmierzchało i brzuszek Antosia wojowniczo domagał się kolacji, zbierał się z ociąganiem i wracał, upojony mlecznym zapachem drzewa, spiekotą słońca i pijany od marzeń na jawie. Tym, co przyszło wkrótce, nie była matka, ale wojna. Dni stały się krótsze, jesień smagała pola szarymi ulewami, powozy grzęzły w brudnobrązowym błocie, w które zamieniały się drogi i ścieżki. Niemcy przyjeżdżali na koniach, w mundurach i prostych płaszczach, po których strugi wody spływały jak krople krwi. Ich wojenne machiny huczały jak wielkie potwory, rozdzierając szum deszczu wraz z pokrzykiwaniami w obcym, wrogim języku. Ich spojrzenia były bystre i niebezpiecznie przenikliwe, choć oczy pozostawały przekrwione i zmęczone. Żołnierze usadowili się niedaleko i zaczęli ściągać do pracy ludzi ze wsi, by ścinać drzewa i budować okopy. Ojca zabrali i ciotka wpadła na pomysł, by przekupić strażników i tym samym ułatwić mu drogę ucieczki. Najstarszy brat poszedł do obozu z bimbrem i pękiem oszałamiająco pachnącej kiełbasy, a gdy Niemcy zaczęli oddawać się narodowym śpiewom, on i ojciec wzięli nogi za pas i uciekli przez bezpieczny las, gdzie można było spotkać partyzantów. Poranki zaczął przepełniać smród strachu przed pojawieniem się żołnierzy, a wraz z nimi żądań czasem niemożliwych do spełnienia. Zazwyczaj wpadali do domu po jedzenie. Antoś miał wrażenie, że jemu zawsze przyglądali się najbardziej – brudni, obcy, w imponujących mundurach i o dziwnie błyszczących oczach, jakby wiedzieli o nim więcej niż on sam. Czasem widział ich na wzgórzach, czarne sylwetki na tle stalowego nieba. Przypominali mu strażników, którzy pilnują, by nikt nie uciekł z więzienia, jakim stała się wioska. Nocą, kiedy nie mógł spać, czując niemal fizyczny ból od długiego rozstania z matką, słyszał dochodzące z okopów krzyki kobiet i ujadanie psów, czerń nocy zaś przecinały światła latarek. Wystrzały z pistoletów rozchodziły się szerokim echem po całej wsi jak wędrujące obwieszczenie o zamieszkałym tu złu. Antoś pomagał w domu i nie wolno mu było ruszać się nigdzie samemu. Niemcy bezlitośnie ścinali i karczowali drzewa do budowy obozu i myśl o niebezpieczeństwie wiszącym nad jego matką nie dawała mu spokoju ani na moment. Wiedział, że musiał tam iść, ale to było zadanie
Antoś
trudne do wykonania, bo żołnierze byli wszędzie, a wokół siebie rozsiewali metaliczny zapach krwi i prochu. Majaczące z oddali druty kolczaste przypominały ciernie. Wieś przepełniła się ciężkim, martwym powietrzem, niebo zaś chorowało, zsiniałe i związane sznurami nabrzmiałych od burzy chmur. Któregoś ranka stwierdził, że dłużej nie poradzi sobie z niepewnością. Ciotka musiała zająć się rannym przybłędą, który zjawił się po śniadaniu z błaganiem o pomoc, a z jego rany po kuli wyciekała ropa. Antosiowi zrobiło się niedobrze i wyszedł na tył domu, śmierdzącego od błota i gnoju. Nie zastanawiał się dwa razy. Spojrzał w jedną stronę, drugą, po czym rzucił się do szalonego biegu. Szło całkiem dobrze. Z daleka zobaczył grupę żołnierzy targających wory z ziemniakami, ale szli w odwrotnym kierunku i nie widzieli go. Najgorszy odcinek, czyli otwarta polana, na której łatwo było go odstrzelić jak kaczkę, też nie sprawił mu problemów. Świat zdawał się wyblakły i wyzuty z kolorów jak więdnąca bez słońca roślina. Żołądek miał kurczowo ściśnięty, a w ustach gorzki smak. Wiatr smagał go po spoconych plecach. Wtedy, gdy już za rogiem czekał na niego cel wędrówki, zobaczył jego. Antoś wyobraził sobie nagle, że miał przed sobą barbarzyńcę z dawnych wieków, który przeżył aż do dzisiejszych czasów. To jedyny sposób, w jaki umiał sobie poradzić z jego owiniętą w cień deszczu postać. Wydawało mu się, że instynkt mordercy tego żołnierza pokrył się warstwą tajemnicy, głębi doświadczonych lat i przerażającej mądrości. Miał wzrok oprawcy, który dzięki wojnie i zniszczeniu znalazł wreszcie miejsce, gdzie idealnie pasował. Jego oczy były różnych kolorów, lewe lodowato zielone, drugie piwne. Poszarzałą jak popiół twarz znaczyły długie cięcia starych blizn, siatki zmarszczek i głębokie bruzdy przypominające ślady po ospie wietrznej. Wyprostowany jak strzała, dłoń w czarnej, oślizgłej rękawiczce ściskała lejce konia. Drugiej ręki brakowało do łokcia, nagi kikut schował się w pustym rękawie munduru. Kojarzył mu się z jastrzębiem, którego szpony rozrywają miękkie, ludzkie ciało. Siedział na koniu tuż naprzeciw Antosia, może penetrował okolicę, choć wydawało się dziwne, że tak wysoko postawiony Niemiec przebywał tu sam. Zapytał go o coś po niemiecku, głośno i władczo. Kiedy Antoś gapił się na niego bez słowa, splunął siarczyście i wychrypiał: – Gdzie? Ręka w rękawiczce zaczęła ześlizgiwać się w kierunku przewieszonego przez ramię karabinu, a Antoś nie wątpił w jego umiejętności strzeleckie nawet z jedną ręką. Gorączkowym wzrokiem zajrzał za plecy oficera, marząc, by mógł magicznie przeskoczyć tę przeszkodę i znaleźć się przy matce. Ciągle nic nie mówił, nie wiedział co. Niemiec podchwycił to od razu, zmrużył oczy jak wąż i obrócił się czujnie, tam, gdzie przed chwilą uciekły oczy Antosia. Koń Niemca sapał parą buchającą z nozdrzy, a jego jeździec jawił mu się jako zlep ludzkich koszmarów. Mięśnie Antosia porwały się do ruchu, nim zdążył się zorientować. Niemiec chwytał sprawnie karabin w zdrową rękę, kiedy chłopiec przebiegł pochylony koło nóg konia. Kiedy zwierzę stanęło dęba, chłopiec pomknął prędko przed siebie. Buty grzęzły w czarnym błocie, o mało się nie poślizgnął. Ścigało go rżenie konia i dudniące walenie kopyt o podmokłą ziemię. Wołały ostre krzyki, a potem wystrzał
21
opowiadania z karabinu pozostawił tuż koło ucha Antosia salwę kul wbijających się w ziemię z siłą pocisków. Bębenki chłopca zaprotestowały z bólem, a siła wystrzału szarpnęła nim w bok. Dzielnie jednak biegł dalej, bo oto ukazał mu się upragniony widok. Drzewo czekało, całe i nietknięte. Antoś wpadł z impetem na pień i objął go rękami. Pogłaskał ręką drewnianą twarz matki. Coś się zmieniło. Zamknięte powieki uchyliły się wyraźnie do połowy, a z kory sypał się drobny pył, jakby otwierały się coraz bardziej w prawdziwym, fizycznym ruchu. Za późno przypomniał sobie o swoim przeciwniku. Niemiec stanął tuż za nim i kiedy Antoś się odwrócił, cios kolbą karabinu zwalił go z nóg. W głowie zadudnił głuchy ból, jakby coś wwiercało mu się w czaszkę, z ucha popłynęła gęsta ciepła krew. Wbijające się w jego głowę ostre igły zamroczyły mu wzrok, otępiając na wszelki ruch, a całe jego wnętrzności skręcały się i kurczyły w spazmach bólu, którego mały chłopiec nie powinien poznawać w swoim wieku, jeszcze nie. Świat opętała mętna, pulsująca cisza i nie wiadomo, ile czasu minęło, nim Antoś zaczął odzyskiwać przytomność i bodźce z zewnątrz znowu zaczęły do niego docierać jak słabe sygnały latarni morskiej z daleka. Niemiec ciągnął go za kark po trawie, pozostawiając na niej wyraźny ślad chłopięcej krwi. Była lepka jak żywica i płynęła teraz bokiem po policzku Antosia w kierunku nosa. Trawa była mokra. To właśnie jej orzeźwiający dotyk rozbudził go na tyle, że rozwarł szeroko oczy i rozejrzał się półprzytomnie z otwartymi ustami. Ból ciągle dźgał go w lewą połowę czaszki jakby wstrząsały nim wstrząsy elektryczne, ostre, wwiercające się i uparte. Wzrok przesłaniały mu srebrne rozgwiazdy, świat wyostrzył kolory i pociemniał, nawet spowolnił jak krew, która wypływała z jego ucha. Tak właśnie zobaczył to, co nastąpiło potem i było to jedno z najżywszych wspomnień jego życia mimo otępienia bólu. Niemiec wyjął z pakunków przy siodle konia paczkę zapałek i kucnął przy drzewie, pochylając się przy korzeniach. Każdą zapałkę ocierał o czarną korę, a wtedy główka na patyczku jaśniała bulwą oleistego, smrodliwego ognia, który kładł się u nasady drzewa coraz większym pierścieniem. Niemiec opróżnił pudełko i wrzucał zapałki między palczaste korzenie, które momentalnie ginęły pod lawą rosnących płomieni. Ogień wydzielał ciemny dym, który oplatał koronę drzewa, a ikona matki stopniowo krztusiła się pod tą zgubną zasłoną. Drzewo objęło złocistorubinowa łuna, która skwierczała od płomieni i syczała zawistnie, wydawało się, że podpalała całe niebo od żarłoczności swej czerwonej paszczy. Żar wdzierał się do płuc Antosiowi, chłopiec zaczął kasłać i brać hausty powietrza. Płakał, a jego łzy były przeżarte cierpieniem. Niemiec krzyczał coś, ale buchający ogień połykał jego słowa. Jego głos rozbijał się w głowie Antosia na odległe, podwodne echo. Niemiec zamilkł i cofnął się o krok w oszołomieniu. Cętki pokrywające liście rozjarzyły się żywo, a potem wybuchły światłem agresywnym i rażącym. Ich gniew niemal krążył w rozgorączkowanym powietrzu. Listki trzaskały jak iskry w palenisku i nim Niemiec zdążył się obrócić, wszystkie naraz wystrzeliły ku niemu złotymi dyskami szemrzącymi od pragnienia zemsty i wściekłości, ostre jak żyletki. Obsiadły go niczym zgraja owadów, cięły jego skórę na twarzy, mundur, ręce, którymi się osłaniał. Rękaw
22
odsłonił żałosny kikut ręki wymachujący w powietrzu, oczy zalało śmiertelne przerażenie. Wkrótce cięcia przerwały jego tętnicę. Krwawiący z dziesiątek drobnych ranek, wrzeszczący wniebogłosy mężczyzna chwycił się za szyję, by zatamować krwawą lawinę lejącą się po jego mundurze. Stracił równowagę i runął na ziemię. Szamocząc się, strącał pojedyncze krople na twarz Antosia, który, otrzeźwiony makabrycznym widokiem, zerwał się na nogi. Niemiec wykrwawiał się bardzo szybko, jego skóra była już biała jak marmur, oczy wlepione w obojętne niebo, nierozumiejące, zszokowane nagłym pozbawieniem życia. Antoś mógł mu jakoś pomóc, spróbować zatamować krew, ale było coś w widoku tryskających strumieni, które kazały mu stać w miejscu i świadczyć temu widokowi. Miał na sobie jego krew – miał jego przewagę. Otrząsnął się z tej myśli jak z sennego zamroczenia, fascynacja uległa rozsądkowi. Wydawało mu się, że brodził we własnych myślach jak w gorączce i każde postanowienie działania było mozolną walką, choć ból po uderzeniu kolbą wycofywał się nieco gdzieś w tył jego świadomości. Mimo to widział wyraźnie, jak kałuża krwi okalająca Niemca zaczęła rozszczepiać się na wężowate strużki, które, kierowane nieznanym wołaniem, wszystkie płynęły do drzewa jak do źródła. Antoś poczuł falę paniki, falę, która pompowała w jego myśli przeświadczenie jasne i dziwnie nieomylne, że nie mógł pozwolić, by drzewo napoiło się tą krwią. To nie była jego matka, ale twór, który teraz łaknął zbrodni. Popędził wprost na drzewo, a płomienie osiadły przy ziemi, niby zalęknione od jego zimnej stanowczości. Korona, ogołocona z liści, przypominała powyginany drut kolczasty. Pień trzeszczał i skwierczał, jakby ogień penetrował go od środka. – Oddajcie mi moją mamę! Moją mamę! – domagał się, wrzeszcząc i zdzierając sobie gardło. Żar palił go w twarz, a języki ognia skubały go w stopy, nie wspominając o głowie odzywającej się pulsującym rwaniem, ale w pięściach czuł siłę jak nigdy przedtem. Wcześniej nie rozumiał, co stworzył, teraz nie było wątpliwości, że to nie natura dała życie temu tworowi, ale jego dziecinne pragnienie miłości tam, gdzie od początku nie można było jej znaleźć. Wołał więc i walił w pień jak we wrota skrywające matkę, lecz jej tam nie było. Podobizna kobiety na pniu zmarszczyła się jak suchy owoc, okopcona od pożerających płomyków, zbiła się w pofałdowaną bryłę i zaczęła bić żywym rytmem ludzkiego serca. Antoś przestał, zahipnotyzowany bijącą bulwą. Słyszał niemal własne serce, łupiące w klatce piersiowej o wiele szybciej, jednak był to ten sam rytm, te same uderzenia kotłujące krew w ludzkim ciele. Dźwięk był uśmierzający, a nawet upajający, rozcieńczający nieco ostrość jego myśli. To wszystko, co teraz słyszał w chaosie wokół siebie, harmonia uderzeń zaskoczyła go. Całe jego ciało pulsowało, każdy nerw odzywał się w nim jak na zawołanie, napawając orzeźwiającym poczuciem krążącego w nim życia. Wystarczył jeden ruch. Wyciągnął rękę i wyszarpnął bulwę z zagłębienia w pniu, aż kawałki kory posypały się w ogień. Rytm ustał, teraz pozostało jedynie bicie jego serca. Ogień skarlał, płożąc się po ziemi, by zgasnąć wreszcie z sykiem węglowego dymu, kiedy z nieba spadła ściana deszczu. Antoś zaciskał w palcach serce drzewa, ciągle przyjemnie bijące, choć zupełnie bezgłośnie. Korzenie drzewa zszarzały i ta martwota niedługo będzie piąć się coraz wyżej, aż zabije drzewo jak gangrena. Taki będzie koniec tworu Antosia.
MARTA JAKUBEK
opowiadania Drzewa patrzyły na niego z oddali, ciągle złe, ciągle bezsilnie wyciągające ku niebu gałęzie. Wcale nie zawarł z nimi żadnego układu. Antoś zszedł ze wzgórza i nie obejrzał się ani razu. Deszcz zmywał z niego krew, lecz pozostawił ranę po uderzeniu i strupa krwi przy uchu, ranę, która niedługo zacznie ropieć. Wtoczył się do domu. Tam zajęli się nim od razu. Przez cały ten czas za nic nie pozwolił sobie odebrać bezkształtnej kuli z kory, mimo próśb i nalegań ojca. Antoś patrzył przez okno na szumiące krople, które sączyły się z sękatych gałęzi brzóz, buków i dębów. Bryła będąca kiedyś podobizną matki pozostała przy nim zwinięta w miękką, białą tkaninę i z czasem zapomniał, że była na niej uwielbiana przez niego twarz. Była tylko wspomnieniem zawartego paktu oraz znakiem, że to nie był sen, ale żywa prawda. Rana po uderzeniu ropiała, zdrowiała i ropiała znowu, póki wreszcie, po miesiącach, ojcu nie udało się zdobyć antybiotyków, które wybiły zakażenie. Antoś już zawsze pozostał lekko głuchy na lewe ucho, wyrabiając w sobie nawyk przekręcania nieco głowy w drugą stronę, by lepiej słyszeć. Czasem, w środku nocy, nawet po wielu latach, kiedy wyjechał z rodzinnej wsi i założył rodzinę, otwierał szufladę i wyciągał schowaną pod stertą ubrań bulwę wyrwaną z drzewa. Nie przestała bić sercowym rytmem, dopóki, pewnego dnia, kiedy Antoś miał czterdzieści siedem lat, zamarła w bezruchu na zawsze. Stała się wysuszona i krucha jak pusta łupina. Bał się, że rozsypie mu się z palcach i z lęku zostawił ją w szufladzie. Zapomniał o niej na kilka dni, córki go potrzebowały, z żoną zajmowali się wnukami, zwykłe obowiązki. Kiedy sobie przypomniał, serce zabiło mu szybciej jakby z niepokoju. Pospieszył do szuflady i wygarnął ze środka ubrania. Na dnie szuflady została sterta szarego popiołu. Nie rozpłakał się ani nie zareagował zbyt wylewnie. Popiół zostawił tam, gdzie go znalazł i nie używał więcej tamtej szuflady. Potem, w czasie posiłku albo kładąc się w nocy do łóżka słuchał własnego serca i wiedział, że tamto serce przestało bić. Poczuł nieznaczne ukłucie smutku w piersi, ale nic poza tym. Wargi zadrżały mu dopiero, kiedy przyszła koperta z informacją, że anonimowa osoba, która zmarła przed kilkoma dniami, przekazała mu uzbieraną niewielką sumę pieniędzy. Wiedział, od kogo i pozwolił, by samotna łza spłynęła mu po policzku. Wtedy przypomniał sobie wieś i stare klątwy rzucane przez mściwe drzewa.
Marta Jakubek
Mam 22 lata i studiuję filologię angielską. Pochodzę z niedużego, uroczego miasta Nysa. Moją pierwszą powieść fantasy zaczęłam pisać w wieku 10 lat, jednak nigdy nie została wydana. W 2009 roku udało mi się wydać ze środków prywatnych sześć moich opowiadań w zbiorze pt. „Skrzydła”, który uzyskał bardzo dobre recenzje wśród czytelników w moim rodzinnym mieście. Zaraz potem rozpoczęłam pierwszą poważną powieść urban fantasy „Pallida Mors”. Powieść spodobała się jednemu z wydawnictw w Warszawie, z którym podpisałam umowę wydawniczą, niestety, z powodu niewywiązania się z umowy tegoż wydawcy zmuszona byłam zakończyć z nim współpracę. Wciąż piszę opowiadania – urban fantasy, magical realism i jeszcze więcej. Moja najnowsza powieść nosi tytuł „Ludzie Mgły” i opowiada o obarczonych wielowiekową klątwą mitycznych ludziach. Tymczasem moje opowiadania opublikował magazyn „Szuflada”, zrobi to zaś w swoim najnowszym numerze Creatio Fantastica.
23
opowiadania
Kamil Madejski Narodziny Ilustracja: Magdalena Mińko Maksymilian Dren zawiesił marynarkę na oparciu krzesła i zajął miejsce przy dwuosobowym stoliku. Był bardzo podekscytowany, policzki płonęły mu jak u małego dziecka. Podjechał robot kawowy. – Czarna kawa z wyrazistym smakiem – powiedział i przytknął nadgarstek do czytnika robota. Automat błyskawicznie odliczył potrzebną kwotę, po czym rozległ się warkot mielonej kawy. Maksymilian odebrał zamówienie i wziął głęboki wdech. Uwielbiał zapach kawy, ale nieczęsto mógł pozwolić sobie na taki wydatek. Jednak była to wyjątkowa okazja. Czekał na swego ojca, Feliksa, któremu osobiście chciał przekazać bardzo ważną nowinę. Do kawiarni wszedł Feliks Dren, przygarbiony starością mężczyzna z łysą głową. Przywitał się z synem, usiadł na krześle. O razu podjechał robot. Feliks wyciągnął rękę w stronę czytnika, ale syn powstrzymał go. – Nie, tato. Ja płacę – rzekł, a Feliks kiwnął głową. – Tak aromatycznie pachnie, że aż żal wypijać – powiedział Feliks. – To prawda, ale jak wystygnie, straci swoje walory smakowe – odparł Maksymilian, uśmiechnął się szeroko i wziął kolejny głęboki wdech. – Lena znów jest w ciąży! Feliks miał już powiedzieć, że się cieszy, że gratuluje. Jednak to tylko słowa. Nowe życie jest takim cudem, że komentarze były zbędne. Zaszurał krzesłem i podszedł uściskać swego syna. Otarł łzy wzruszenia i wciąż nie potrafił wydusić z siebie żadnego słowa. – Jak mawiają: do trzech razy sztuka – przemówił w końcu Feliks. – Tak, tato. Oby! Szczerze mówiąc, nawet nie słyszałem o kobiecie, która byłaby trzy razy w ciąży. – Ja też nie. Maksymilian na moment zapomniał o wspaniałym aromacie luksusowego napoju. Poczuł bezsilność. Jego żona już dwa razy poroniła. Jeśli znów nie donosi ciąży, nie doczekają się już nigdy potomka. Byli już starzy. – Który to tydzień? – Sam początek. Czwarty tydzień. Dopiero co uzyskaliśmy potwierdzenie z kliniki. – Za dziewięć miesięcy będziesz miał dwadzieścia dziewięć lat... Maksymilian przytaknął i poczuł się lekko zawstydzony. W jego wieku mało kto zostawał ojcem. – Nie przejmuj się niczym – powiedział Feliks, jakby potrafił czytać w myślach syna. – Kiedyś uchodziłbyś za młodego tatę. Kobiety rodziły zdrowe dzieci w wieku czterdziestu pięciu lat. Słyszałem też o osiemdziesięciolatkach, którzy zostawali ojcami. Ale to stare dzieje...
24
Dopili kawę. Feliks podziękował synowi, że podzielił się radosną nowiną podczas prawdziwego spotkania, a nie za pośrednictwem konferencji na odległość. Nie lubił uruchamiać mobilnego komputera, ponieważ codziennie jego skrzynka zasypywana była reklamą eutanazji z Funduszu Emerytur i informacjami o wiecznym życiu. Przygnębiało go to. Nie dawał wiary zapewnieniom naukowców co do przeniesienia świadomości na serwer i tym samym życia wiecznego. Jego syn był bardziej entuzjastyczny i wierzył w każde słowo naukowców. W to, że niebawem ziści się największe marzenie w dziejach ludzkości. Nie mógł zrozumieć sceptycyzmu ojca. Syn i ojciec pożegnali się. Obaj targani byli sprzecznymi uczuciami: radością oraz obawą. Feliks Dren tamtego dnia długo myślał o swoim nienarodzonym wnuku lub wnuczce. To był prawdziwy cud. Jego syn zostałby ojcem w wieku dwudziestu dziewięciu lat, a jego żona, młodsza o rok, zostałaby mamą, mając dwadzieścia osiem lat. Mało kiedy kobieta i mężczyzna mieli na tyle wysoką płodność, żeby w ogóle spłodzić dziecko, a jeszcze mniej par miało szczęście, żeby zostać rodzicami, ponieważ poronienia były częste. Płodność drastycznie spadała z wiekiem. Po trzydziestce szanse na zostanie rodzicami były bliskie zeru. To jest zbyt wielka szansa – powiedział pod nosem i włożył na oczy soczewki kontaktowe, przeszyte misterną siatką elektroniki. Uruchomił komputer sterowany impulsami mózgu oraz ruchami gałki ocznej. Skasował bez czytania znane mu reklamy: domów pogodnej starości, na które nie było go stać; tradycyjnej żywności, na którą również nie było go stać; kliniki płodności. Usunął również bez głębszego czytania reklamy eutanazji, które znał na pamięć. Przepis art. 18 ustawy emerytalnej dawał mu jako emerytowi przywilej do „zrezygnowania z pozostawiania przy życiu”, w zamian za korzyści. Darmowe „przejście” oraz rekompensatę pieniężną, uzależnioną od wieku i stanu zdrowia emeryta (im młodszy i im zdrowszy, tym wyższa rekompensata). Feliks Dren usiadł naprzeciwko swojej mobilnej kamery, która była przyklejona do ściany i mogłaby przypominać monetę dwuzłotową z czasów XXI wieku. Bił się z myślami, ale sądził, że postępuje słusznie. Połączył się z urzędniczką Funduszu Emerytur, Tatianą Wrotną. Urzędniczka spytała, w czym może pomóc. Feliks dostrzegł, że jej włosy nie są prawdziwe. Nosiła perukę i prawdopodobnie miała mocno przerzedzone włosy lub całkowicie wyłysiała. Na ziemistej cerze malowała się smutna mina naznaczona cierpieniem. Bez wątpienia poważnie chorowała. Przemknęło mu przez myśl, że to paradoks. Kobieta wyglądała na nie więcej niż
Kamil Madejski
opowiadania czterdzieści lat i miała słabe szanse, żeby dożyć emerytury, mimo że pracowała w Funduszu Emerytur. Poprosił ją o wyliczenie profitów eutanazji w jego przypadku. Urzędniczka widziała numer identyfikacyjny swego rozmówcy. Sprawdziła szybko jego datę urodzenia i staż pracy. – Ma pan pięćdziesiąt jeden lat i dwa miesiące. Nie choruje pan na żadną śmiertelną chorobę. Od roku pobiera pan świadczenie emerytalne – rzekła Tatiana Wrotna. – W takim przypadku wskazany przez pana spadkobierca mógłby otrzymać rekompensatę: równowartość pańskiej trzyletniej emerytury, o ile rekompensata płatna byłaby w miesięcznych ratach, albo emeryturę dwuletnią płatną jednorazowo od razu po oświadczeniu pana woli, polegającej na rezygnacji z pozostawania przy życiu oraz dokonaniu eutanazji. Poczuł się usatysfakcjonowany odpowiedzią. Kwota odpowiadająca wartości jego dwuletniej emerytury pomogłaby umieścić synową w klinice. Wciąż nie byłoby pewności, czy wnuczek przyjdzie żywy na świat, ale jego szanse bardzo by wzrosły. Tylko najzamożniejsi mogli sobie pozwolić na wyjątkową kurację w wyspecjalizowanej klinice. Lena miała już dwadzieścia siedem lat. Jeżeli miałaby urodzić, dając dziecko jego synowi, potrzebowała szczególnej opieki, na którą normalnie nie byłoby ich stać. Feliks Dren zapytał więc, kiedy mógłby przyjść, żeby podpisać formalności i poddać się eutanazji. – Wystarczy zjawić się w placówce w pana rejonie. Zabieg przeprowadzany jest od ręki. Poza tym przysługuje panu darmowe „przejście”. – Przecież naukowcy wciąż tego nie odkryli! – Uniósł się, ale po chwil zrobiło mu się żal kobiety. Musiała to mówić, taką miała pracę. Jednak autentycznie wściekł się, ponieważ wszelkie doniesienia o pracach nad „przeniesieniem” człowieka do świata cyfrowego, w którym nie było śmierci, traktował jako stek bzdur. – Tak, proszę pana. Jednak jest to tylko kwestia czasu. – Zamilkła, próbując poskładać myśli. Zwykle w takich sytuacjach mówiła wyuczoną formułką, że obecna technologia zapewnia przesył świadomości człowieka do świata wirtualnego. I że jest to prawie dokonana formuła, ponieważ brakuje jedynie ostatniego kroku. Czegoś w rodzaju impulsu, który pozwoliłby uaktywnić uśpioną ludzką świadomość w świecie wirtualnym. Ona sama zdawała sobie sprawę, że nie dożyje nawet emerytury. I tak samo jak wielu nieszczęśników w jej przypadku nie mogła sobie pozwolić na darmową eutanazję. Oszczędzała wszystkie pieniądze, aby przed tym, jak dogoni ją śmierć, napędzana nieuleczalną chorobą, było ją stać na opłacenie eutanazji oraz „przejścia” do świata cyfrowego. Nie odzyskałaby poczucia jestestwa od razu, ale wiedziała, że naukowcom prędzej czy później uda się aktywować jej świadomość oraz świadomość setek tysięcy jej podobnych ludzi. Naukowcy udowodnili, że jest to możliwe, nawet dzieci o tym wiedziały. Działało jej na nerwy, gdy ktoś taki jak Feliks Dren podważał dokonania naukowców, ale też było jej żal takich ludzi. Bo jak, będąc już emerytem i mając prawo do darmowego „przejścia”, nie skorzystać z takiego przywileju?! – Łaskawy panie. Większości ludzi nie stać na taki wydatek, a nie wszyscy są takimi szczęściarzami jak pan,
Narodziny
25
opowiadania że dożywają emerytury i mogą skorzystać z „przejścia” za darmo. Poza tym, jeżeli nie wierzy pan, to tak czy inaczej niczym pan nie ryzykuje, skoro i tak planuje pan zrezygnować z pozostawania przy życiu. Feliks wyczuł tę kąśliwą aluzję i poczuł się nawet lekko winny. Gardził przecież tym, na co ta urzędniczka nie miała szans, a o czym marzyła. W trakcie rozmowy spostrzegł dodatkowo, że jest mocno wychudzona. Nie budziło jego wątpliwości, że nie dożyje wieku emerytalnego. Szczęśliwej pięćdziesiątki. Pożegnał się uprzejmie z Tatianą Wrotną i wyjął swój testament. Musiał sprawdzić, czy zapisane kody dostępu i różnego rodzaju PIN-y są aktualne i tym samym oszczędzi to jego synowi, jego jedynemu spadkobiercy, żmudnej procedury odzyskiwania danych. Były to między innymi prawdziwe skarby. Filmiki i slajdy z życia Feliksa, jego żony, a także całe dzieciństwo Maksymiliana, rodzinne wakacje, kolejne urodziny, spotkania. Był przekonany, że syn wiele pamiątek z własnych wspomnień przechowuje w uporządkowany sposób, ale raczej nie miał zbyt wielu kopii przeżyć ojca czy mamy. Feliks marzył, by po jego śmierci kogoś jeszcze to obchodziło. Przy odrobinie szczęścia obchodziłoby to może nawet jego wnuka, o ile udałoby mu się dokonać cudu narodzin. Uważał, że „przejście” jest wyłącznie efektem propagandy rządowej. Bzdurą. Tacy jak on raczej nie dzielili się głośno swymi poglądami. Byli uważani w społeczeństwie za dziwaków, którzy obmyślają teorie spiskowe. On tak naprawdę wierzył w pierwotnego Boga i życie pozagrobowe w wyobrażeniach wcześniejszych, które dominowały w dziejach ludzkości. Tęsknił też za żoną. Chciał ją spotkać po śmierci. A nawet jeśli miałby się mylić, czuł, że tak będzie uczciwiej i sprawiedliwiej. On i żona należeli do tego samego pokolenia i razem przeżyli trzydzieści długich lat. Od ślubu, gdy oboje mieli piętnaście lat, aż do jej śmierci przed sześcioma laty. Jednak „przejście”, nawet jeśli faktycznie iluzoryczne, niosło ze sobą nieoceniony atut. Maksymilian byłby spokojny i łagodniej zniósłby utratę ojca. Zmogło go zmęczenie. Założył soczewki kontaktowe, włączył komputer i położył się na łóżku, uruchamiając kamerę, przywieszoną na wysięgniku nad jego głową. Podłożył rękę pod głowę i ujrzał swego syna Maksa i synową Lenę. Akurat oboje mieli przerwę w pracy. Wykonywali profesje, które nie wymagały od nich fizycznej bytności, wystarczyło, że w godzinach pracy byli dyspozycyjni i podłączeni konferencyjnie ze swymi przełożonymi oraz klientami. Rozmawiali o ostatnim wyjściu na kawę. Lena podwinęła sweter i Feliksowi zdawało się, że brzuszek już się zaokrąglił. Poczuł się bardzo szczęśliwy. W świecie schorowanej i kulejącej ludzkości jego syn z żoną oczekują dziecka, a co więcej cieszą się względnym zdrowiem. Oczywiście biorą leki jak wszyscy, ale nie z powodu żadnej ze śmiertelnych chorób. Nie potrafił i też nie chciał psuć radosnego nastroju, więc nic im nie powiedział o swoich planach. Czytał kiedyś o starych ludziach w Szwecji wiele wieków temu. Klimat sprawiał, że nie było łatwo wypracować istotną nadwyżkę z plonów na zimę, zwłaszcza jak był nieurodzaj. Nieraz dzieci i wnuki odnajdywały zamarzniętych dziadków
26
zaledwie sto kroków od domu. Wymykali się w nocy, żeby umrzeć i aby oszczędzić resztki zapasów dla swych bezpośrednich potomków. Genetycznych spadkobierców. Kontynuatorów. Młodszych ogniw sztafety pokoleń. Po zakończeniu konferencji przespał się, a potem, gdy nabrał już nieco sił, pojechał prosto do rejonowej placówki Funduszu Emerytur. Włożył białą koszulę i swój najlepszy garnitur. Do głowy przypięte miał specjalne kabelki, potrzebne do dokonania „przejścia”. Przed oczami wokoło wyświetlany był przestrzenny film w rajskiej plaży. Niemalże biały piasek. Lazurowy ocean. Szum dostojnych fal najeżonych białą pianą. Feliks sam wybrał taki scenariusz prezentacji. Wstrzyknięta w jego żyły substancja wzmagała swoje działanie. Stawał się coraz bardziej senny. Pomyślał o swoje zmarłej żonie, o swoim jedynym dziecku, a potem o starodawnym powiedzeniu: „ktoś umiera, ktoś się rodzi”. Ja umieram, wnusio się rodzi, wyszeptał i poczuł się spokojniejszy. Chłodna łza spłynęła po jego policzku, szyi i wsiąkła w materiał śnieżnobiałej koszuli. Zamknął oczy, a jego twarz zastygła w ledwie uchwytnym uśmiechu.
Kamil Madejski
Urodzony w 1985 r. w Warszawie. Prawnik. Aplikant radcowski w Okręgowej Izbie Radców Prawnych w Warszawie. Opowiadanie „Narodziny” to literacki debiut.
Kamil Madejski
opowiadania
Jan Maszczyszyn Cumulus Mortem Ilustracja: Tomasz Bełzowski Mogłem godzinami stać z zadartą w niebo głową. Z oczyma zapatrzonymi w rzeźbione wiatrem chmury. Z czołem w ciepłych podmuchach łąki. Wchłaniałem ów magiczny przemarsz nieba. Przeplatał on moje sny z jawą. Tańczył mi w duszy z sercem. Wyobraźnia skrycie podsuwała mi obrazy, a ja z rozmarzeniem je wykreślałem w kontury obłoków. Tworzyłem z nicości formę. Groteskowe odbicia moich horrorów, moich wzlotów i upadków. Obcowanie z boskością procesu leczyło mój smutek. Przeżywanie chwili – ulgę w samotności. Aż do czasu, gdy pomiędzy chmury wkradło się coś dziwnego. Najpierw jak drzazga. Później ostrze piłujące. Jakby ktoś się przekradał przez nocne prześcieradło, wydzierając ważne fragmenty bieli. Sen? Nie... Jawa. Zjaśniała, ekstremalnie gorąca – Ostrość. Nadchodziła wzburzonymi falami, pozornie z różnych stron nieba. Osobliwie natężona. Świdrująco oślepiająca do korzeni jaźni. Niegasnąca błyskawica. Potężniejąca z każdym dniem nowa „Chmura” zdawała zlewać się ponad dorosłymi i dziećmi w ogromny lej radiacji i przygnębienia. Jeszcze nie znaliśmy źródła, a już histerycznie dopatrywaliśmy gniewów – apokalipsy. Brakowało nam informacji, a szukaliśmy kontaktu. Baliśmy się… a w stan natchnionego wyczekiwania postawiliśmy miliony. W czwartek, dwunastego lipca, z piekielnym świstem, poprzedzonym błyskawicami, spadły Skóry... Pierwszą znaleziono na pastwiskach Somerton South. Wyglądała na krowią, chociaż jej rozmiar dawał wiele do myślenia. Dwadzieścia metrów długości i czternaście szerokości. Z łatwością zmieściłoby się na niej pięćdziesięciu gołych mężczyzn i tyleż kobiet ustawionych w dwuszeregu, twarzami do siebie. Gruba na osiem milimetrów, pachniała wysuszonymi obierkami dojrzałego jabłka. Jeszcze wtedy nikt nie miał zielonego pojęcia, skąd wzięła się właśnie na łąkach. Czemu nie na parkingach czy na przykład na dachach wielkiej fabryki pasty do zębów „Hotgate” Patricka Philipsa? Wszyscy tylko gdybali. Nie widziano też potencjalnie winnego, Teda Hrimshowa, nałogowego śmieciarza okolicy, który za szklankę dobrej whisky potrafił wypróżnić pełen kosz petów na samym środku kościoła w Northcote West. Skóra leżała dłuższy czas w wysokiej trawie, przykrywając martwe ciało zrolowanego Hrimshowa. Dostała od niego gnijących odleżyn w centralnej części, rozległych plam sinicy po bokach i zwyczajnie postrzępiła się na krawędziach. Strzępki wyglądały jak długie frędzle wspomagające ruch. Bo niewątpliwie się przesuwała. I to coraz szybciej.
Cumulus Mortem
Pozostawiała po sobie pasmo przygniecionej ciężarem trawy. I zapach rozwleczonych ciastek z kieszeni Teda Hrimshowa. Orson Yeomans Junior tłumaczył jej obecność huraganem, jaki przetoczył się przez okolice Bellfield i Thornbury tydzień wcześniej. Zaginęły wówczas plastikowe plandeki w miejscowej cegielni. Na pewno nie miały rysunku krowich łatek i wielkich brązowych pieprzyków na powierzchni. A krzywa linia napisu biegnącego na czymś lekko wybrzuszonym, przypominającym część grzbietową wieloryba, kojarzyła się raczej z modnymi młodzieżowymi tatuażami niż z nazwą firmowego sklepu „Bricks and Things”. Kilka dni później był już ich cały tuzin. Zaczęły się coraz gwałtowniej rolować i wydawać ten przejmujący, chóralny odgłos falującego w intensywności chrobotu. Płoszyły dźwiękiem siedzące zbyt blisko ptaki. Strzelały iskrami do kur. Jakoś od początku te dwa gatunki zapałały do siebie nienawiścią. Nocami zamilkły nawet krowy. Żadna nie odważyła się konkurować z tym upiornym, metalicznie brzmiącym zawodzeniem. Gdy nadeszła pierwsza burza, śmiertelna Chmura już była w nią wmieszana. Uderzyła z wściekłą furią późnym popołudniem. Przybrała kształt gigantycznego kowadła. Kończyła się kopulastymi wzniesieniami, z boku przechodzącymi w kalafiorowate zniekształcenia. U podstawy pozostawała atramentowo ciemna, co upodabniało ją do znanych z książek cumulusów nimbusów. To prawda, że należała do gigantów atmosfery. Jej wysokość sięgała dwudziestu kilometrów. I ciągle rosła. Jakby zawartość odnajdywała źródło w otaczającym nas zimnym wszechświecie. Białawy masyw posiadał pionowe prążkowanie. Wypukłości delikatnie zaznaczała jaskrawa żółć. Części boczne szczytowe miały kształt pióropusza lub zwichrowanej czupryny, szybko jednak ulegały załamaniu i wciągnięciu. Chmura wyraźnie szła w naszą stronę. Rodzice spanikowali. Krzyczeli, ciągnęli nas tak beztrosko stojących i uciekali. Cień, jaki wlokła za sobą, miażdżył ciche okoliczne farmy. W powietrze wzbijały się tumany kurzu, splecione z iskrami ubrania, drewno i cegły. Często pośród szalejącego żywiołu na krótko mignęły martwe, ludzkie kształty. Chmura jakby siebie dzieliła. Formowała kolejne sektory. Każdy przypominał pęcherz pławny gigantycznej ryby. Każdy wpompował w siebie setki tysięcy ton pary wodnej i szybko pękał z hukiem grzmotu. Rozerwane, nowe Skóry leciały w dół jak kawałki podartej u wulkanizatora gumy, a wraz z nimi deszcz nie mający nic wspólnego z krystaliczną wodą, a raczej z długo zapomnianymi popłuczynami po całonocnym przyjęciu.
27
opowiadania Ciecz szybko odparowywała z ziemi. Buchająca para paraliżowała ludzi. Upadali, wierzgając nogami, coraz wolniej i mniej zdecydowanie dobijając się do życia. Wreszcie zastygali w geometrii mrożonej jarzyny, by rozsypać się w ciszy. Trupów ludzi nie miał kto zbierać. Nawet ptaki ich unikały. Rozszarpane na kawałki przypominające rozdrobnionego kalafiora leżały w regularnych kupkach wzdłuż ulicy. Roztoczyły ohydny smród jabłkowego kwasu, od którego kręciło się w głowie. Mimo dziecinnej naiwności uważałem chmury za byty abstrakcyjne. Odległe od mojej codzienności i prostych zabaw. Nigdy nie przypisywałem im osobowości. Wszystko uległo zmianie po śmierci rodziców. Odtąd często przemykały tuż ponad moją głową, wzbudzając elektrostatyczne zawirowania nie tylko we włosach, ale i w głębi czaszki. Z nieostrożności, pozostając zbyt blisko – doznawałem ataków niesamowitego bólu. Był toporny. Żar topiący świadomość. Często zapadałem w sen na stojąco. Rozbudzenia wywoływały dotkliwe ataki dreszczy i przedłużające się rozkojarzenie. Kiedy na chmurach pojawiały się napisy i te ohydne tatuaże? Nie wiem. Podobno miały je od urodzenia. Z oczywistych względów wielu językoznawców skupiło swoją uwagę na rozwlekłych literach. W przeciągu miesiąca powstało tysiące hipotez, setki poważnych opracowań i szczegółowych omówień. Nikt jednak nie podejrzewał prawdy. Poematy o cielesnym zatraceniu? Jakże musiały być naiwne w manifestacji. Wywołałyby wówczas śmiech naszych kobiet. Słowa pieśni uznanych za figlarne? Zgorszenie starców. A najświetniejsze erotyczne – polecanki? Zawiść i nienawiść kół pruderyjnych. Kto wtedy odważyłby się przypuszczać, że mamy do czynienia z bilionową bandą galaktycznych zboczeńców? Nikt nas nie pilnował. Mogliśmy bawić się pozostawionymi na łąkach Skórami do woli. Próbowaliśmy je chronić od słońca, zakopując w wysokiej trawie. Niewinne zabawy w chowanego czy ciuciubabki ośmielały nas do dotykania lepkich powierzchni. Pachnąca słodycz do skrytego oblizywania palców. A ruchomości tu i ówdzie do eksploracji małą rączką głębszych partii. Nasze wrodzone ciekawstwo, zupełnie przypadkowo, pozwoliło nam uaktywnić ich system sensoryczny. Staliśmy się obiektem ich szczególnego zainteresowania. Od śmierci rodziców ja i dwie moje na wpół sparaliżowane siostry mieszkaliśmy sami. Nasz dom stał na szczycie wzniesienia i przelatująca Chmura, korzystając z jego wygodnego położenia, przysuwała się często cielskiem pod same okna. Nie widziałem oczu. Może były ich tysiące? Może jedno, głęboko schowane. Jednak wiem, że mnie obserwowało. Przeciskała się pomiędzy drzewami przydomowego sadu, coraz bliżej. Dźwięk ocierania przypominał trzeszczenie ściskanego pomiędzy kolanami styropianu. Nic jednak nie pękło. Tylko święte obrazy przekrzywiły się na ścianie i rozpadło się kilka szklanek w kredensie z rysunkiem serca Jezusa. Wpatrywaliśmy się w siebie godzinami. Przysłaniając dłonią oczy, odkrywałem na niej ciągle nowe napisy. Tak dla zabawy mrugałem. Słyszałem radosny
28
gulgot w odpowiedzi. Czołgające się przez pokój starsze siostry znienawidziły mnie za tę niefrasobliwość kontaktu. Winiły Chmury za śmierć starych i za swój częściowy paraliż po ostatniej Burzy. Miały problem z mową, więc tylko zachłystywały się oddechem, jąkały i krótko wyły, trzęsąc z oburzenia głową. Na ekspresje wykrzywionych twarzy nie mogłem nawet patrzeć. Niemal codziennie przysuwały po podłodze Remingtona ojca i szturchały lufą moje bose stopy, przekonując do celnego strzału w cielsko za oknem. – Pieprzcie się – powiedziałem w końcu ze śmiechem. Miałem nareszcie okazję wyżyć się na znienawidzonych bliźniaczkach. Po blednących piegach widziałem, że celnie dowaliłem. Teraz się tego wstydzę. Najchętniej cofnąłbym ten czas. Odkąd rodzice zamienili się w kupki rozgotowanego kalafiora na obdziobanym progu domu, mogłem robić z siostrami, co chciałem. Zwyczajnie postawiłem na niesubordynację i drobne złośliwości. Może nabędą do mnie należnego respektu. Już śmierdziały brudem. Nawet starałem się nie patrzeć, kiedy ciągnęły za sobą ślady ekskrementów. Zresztą cała okolica przeszła podobny kataklizm. W domu Marlowsów pozostało przy życiu pięcioro. Wszyscy w podobnym stanie. A na ulicach Somerton? Kto by policzył? Zwykle nastolaty sparaliżowane po same cycki. Obce Chmury nazywały siebie Pogonami. Nienawidzili kobiecych, obwisłych piersi. Wstrętem napełniały ich ludzkie głowy. Za to wprost przepadali za kolebiącymi się kalekami. Genetyczna deformacja, niecodzienna wypukłość, zbyt ostre kontury łokcia i kolana. Specyficznie zakłócony ruch. Paraliż czy padaczka doprowadzały ich do stanu graniczącego z euforią. Wtedy nie wierzyłem, że nie zdawali sobie sprawy z naszej ludzkiej bezsilności. – Yyey – jęknęły siostry wskazując okno. Elastyczna szyba pod wpływem nacisku z zewnątrz wklęsła do środka, zaskrzypiała niczym zbyt rozciągnięty balon. Ostro trzasnęła rama, co przeraziło Chmurę Pogona. Odsunął się z niespokojnym sykiem. – Nie bój się, głupi – próbowałem go na swój dziecinny sposób przekonać. Był pierwszym Pogonem, z którym udało mi się nawiązać kontakt. Ale nie słuchał. Odleciał daleko poza horyzont, gdzie dopalały się po ostatniej burzy zgliszcza miasta. Pozostawił na trawie przed domem Skórę. Złuszczyła mu się na ostrym parapecie okna z podbrzusza. Inne drobne kawałki leżały pod gruszą i wyglądały jak rosnące plamy świeżego śniegu. Skóra posiadała naturalną zdolność szybkiego zawijania się do wewnątrz. Wydawała się zachęcać tym ruchem i zasysała mą dłoń, ilekroć próbowałem ją uspokoić. Przypominała mi rozochoconego wizją spaceru psa. Nie wiem, w jaki sposób dostała się do domu. Przypuszczam, że wyrwała zawiasy, bo drzwi leżały porzucone w kącie. Miałem wrażenie dziwnego wirowania. Jakby ktoś bawił się przełącznikiem światła, a przecież trwał dzień. Jednak jaskrawe promienie słońca tańczyły pomieszane z mrokiem, wygrywając tysiące kołysanek na ścianach i suficie. Widziałem, że Skóra jest w ciągłym napięciu. Jakby po raz pierwszy znalazła się w czyimś domu i trwała w lekkim szoku. Czyżby tak podziałało na nią ograniczenie przestrzeni, zamknięcie, brak swobody ruchu? Czyżby nie odnajdywała komfortu w możliwości zaszycia się we własnym kącie? Skąd ta nagła panika?
Jan Maszczyszyn
opowiadania Rolowała się nerwowo z boku na bok, uderzając o meble. Posypało się szkło. Wypadło okno. Ja też biegałem przestraszony. Siostry krzyczały. Vicky pomagała jak mogła. Przewróciliśmy kredens na część rozwartej Skóry. Próbowaliśmy rozciągnąć resztę. Twardo się opierała. Z trudem udało nam się przycisnąć krawędzie żelazkiem i meblami! Nie, nie przypominała latającego dywanu. Była płaska, mocno klejąca i miała w sobie tę ciągłą tendencję samoistnego rolowania. Druga siostra przyczołgała się do progu i dopingowała nas, zagryzając prawy kciuk do bólu. Skóra wydała z siebie ciche westchnienie. Z wnętrza wystrzeliła masa podobna do makaronu. Niektóre z nici przylepiły się do lampy, inne do sufitu. Nagle zorientowała się w swoim położeniu. Zrozumiała, że nikt jej nie chciał zgwałcić. Fazę zamknięcia produkowało martwe pomieszczenie! Pomarszczyła się. Zafurkotała. Podrzuciła centralną część, wypchnęła, parsknęła, i ściągnęła się jak worek na szkolne pantofle. Wpadliśmy z Vicky w prawdziwą panikę. Wybiegliśmy, wrzeszcząc, do sąsiedniego pokoju. Wczołgaliśmy się pod łóżko. Nigdy, podczas naszych łąkowych doświadczeń, żadna ze Skór nie zachowywała się tak dziwacznie i agresywnie. Ta chyba się wściekła. Zacząłem krzyczeć, jak tylko zdałem sobie z tego sprawę. Do ochrypnięcia! Do ochrypnięcia… Po chwili zawtórowały mi siostry. Gorączkowo szukałem wzrokiem Remingtona ojca. Gorączkowo szukałem mojego harcerskiego noża. Nic… Niczego nie znalazłem pod tym cholernym łóżkiem. A zawsze tu było wszystko, nawet nocnik ojca! W tym momencie Skóra zaczęła przeciskać się przez drzwi. Jej stękanie przerywał regularny odgłos, jakby trzepania dywanu, dochodzący z jej przepastnego, zrolowanego wnętrza. Poczuliśmy wstrętny smród rozgrzanego, starego smalcu. Czyżby otworzyła usta? Bryzgi gorącego tłuszczu lądowały na naszych nogach. Czyżby pluła? Wydaliśmy okropny pisk. Tymczasem ona… Była coraz bliżej. My wcisnęliśmy się głębiej. Wpadła do pokoju niczym rzucone od progu mięso. Upadła z pomlaskiem. Znów te obrzydliwe bryzgi gorącej wilgoci na naszych twarzach. Dlaczego nie odchodziła? Dlaczego nie dała nam spokoju? Byliśmy kalekami od urodzenia! Defekty ruchu! Defekty słuchu! Defekty mowy! Kurwa! Przemknęła leniwa sekunda. Minęła druga. Dłuższa niż wieczność. W jednym błysku ostrości Obcy porwał siostrę. Vicky nawet nie westchnęła. Coś zabulgotało w niej i szybko się zagotowało. Jakby była pełnym wody czajnikiem. Już zagwizdały jej uszy. Wystrzeliły oczy. Buchająca para dosięgła nas nawet pod łóżkiem. Wrzasnęliśmy głośniej. I jeszcze. Ochrypliśmy od wrzasku. Poczułem krew na wardze. Ból ukruszonego zęba. Drętwiejący język! Powierzchnię Skóry przeszły rytmiczne wstrząsy. Kurczyła się i rozdymała. Pulsowała w niej galareta przygotowanej niespodzianki. W skupieniu nasłuchiwała naszych krzyków. Podniecała ją nasza panika. Nasza ciasnota, rozpacz, przytłoczenie do sprężyn łóżka, do ściany, do podłogi, do tamtego, gdzie ciaśniej, zimnej i dalej. I bardziej nieruchomo. Mlaskanie!
Cumulus Mortem
Konsumowała Vicky. Głowa siostry wystrzeliła, odrywając się od tułowia jak korek z butelki szampana. Uderzyła o meble, gdzie zatraciła kształty. Postrzępiona, jeszcze się turlała, zanim wewnętrzne ciśnienie nie wydmuchało ze środka mózgu i nie bluznęło nim wprost na ścianę. Zamilkliśmy, widząc wypadającą na podłogę drugą połówkę siostry. Przez chwilę wyrzucała na wszystkie strony nogi. Kopała w ścianę, w drzwi i meble. Nagle stanęła o własnych siłach. Nieco przygięta do ziemi, jak u szarżującego byka. Skoncentrowana ruszyła. Zderzyła się ze ścianą. Widać chciała tego. Idealnie odcięta w linii pępka połówka usiłowała przyssać się do gładkiej ściany. Kołysała się w biodrach. Słyszeliśmy jej okropny syk i instynktownie czuliśmy, że nadchodzi nasza kolej. Zamknąłem oczy. Byłem najbliżej Skóry. Sięgała po mnie. Ale nie. Odepchnęła mnie na potem. Sięgnęła po bliźniaczkę. Wessała ją do środka jak przez słomkę. Po chwili połówka drugiej siostry paradowała po pokoju. Dziwnie szybko się odnalazły. Wykonały jakiś przedziwny taniec wahadła, by po chwili spróbować się skleić z głośnym trzaskiem wyładowań. Tkwiłem ciągle pod łóżkiem, trzęsąc się ze strachu. Wszystko widziałem. Wszystko słyszałem. Właśnie walił się mój świat. W dowolnym momencie przyszłej chwili miałem być pochwycony, pożarty bądź podobnie jak one poćwiartowany. Zaparłem się z całej siły o sprężyny. Może nie zauważy i zapomni, zrezygnuje? Przekręciłem głowę. W tej niewygodnej pozycji widziałem najlepiej. Siostry wykonały w powietrzu dziwne salto. Zmęczone tą wymyślną ekwilibrystyką przyjęły pozę pająka. Zrosły się odciętymi powierzchniami. Góra z górą się zeszła. Z tym że przód pierwszej stanowił jednocześnie tył drugiej. Tylko dzięki temu potrafiły biegać z tak bezwzględną szybkością. Wyskoczyły z domu i po chwili już usłyszałem jednostajny galop dookoła sadu. Nie mogłem uwierzyć w to ich kompletne, motoryczne uzdrowienie. Chciałem, aby to był tylko sen! Oni zabijali nasze kobiety! Boże, jak bardzo te potworne istoty musiały nienawidzić człowieka?! By tak sobie zaszydzić ze świętości. Przecież to były nasze matki, siostry i przyszłe żony… Okno, przez które od milionów lat wlewał się do rzeczywistości prąd istnień, nasz gatunek. Nic nie rozumieliśmy z ich barbarzyńskiej logiki. Nic z hierarchii wartości. Świadkowaliśmy, jak ciemne, bezradne robaki, kompletnie osłabieni… w rozchodzącym się natarczywym zapachu słodyczy. Z zamyślenia rozbudził mnie narastający szmer. Poczułem drętwiejące na sprężynach palce. Nie dam sobie ich oderwać! Pójdę, ale z całym łóżkiem! Stało się… Pogon roztoczył już ponad moją naiwną świadomością swą mroczną i uroczą moc. Skóra cofnęła się, by od samego progu zarzucić na mnie swój wielki, luźno puszczony, cielesny byt. Dorównywała wielkością dywanowi ciotki Klarysy z Irishville, miło pamiętanemu jeszcze z wczesnego dzieciństwa. Obserwując Pogonów podczas lotu, zauważyłem, że zawsze luźny fragment – czegoś – zwisa z krawędzi ich nieregularnych w kształcie organizmów. Zawsze myślałem, że jest martwym, łuszczącym się i przez to zbytecznym kawałkiem
29
opowiadania skóry. Tymczasem był czymś, o czym ludzkość nawet nie ośmieliła się śnić w najbardziej makabrycznych snach. Skóry były wytatuowanymi genitaliami Pogonów. Rzucony w samopas narząd sam odnajdywał obiekty warte seksualnych uniesień. Teraz, czy chciałem, czy nie, coraz gwałtowniej się w niego wtaczałem. Z brzegu na brzeg. Z najdalszego krańca do środka. Z najgłębszej wklęsłości ku najdalszej wypukłości. Oddychając coraz szybciej. Nie oddychając wcale. Płacząc. I chichocząc. Nagle… Narząd wrolował mnie w siebie najmocniej jak potrafił. Zaciskał coraz ciaśniej i ciaśniej. Zadławił mój oddech. Przekonał o braku jego potrzeby? O konieczności radości? O poddaniu i miłości? Nastąpiła długa faza zamknięcia. Próbowałem z siebie za wszelką cenę strząsnąć to paskudztwo. Byłem za mały. Byłem za słaby. Nic nie rozumiałem jeszcze z perwersji. Nic nie rozumiałem z fizycznego oddania. Krzyczałem tylko i wierzgałem nogami jak przewrócony, głupi cielak. Niedojrzały owoc mojego ojca i matki. Narząd przypominał porwany i roztrzęsiony plaster mlecznego kożucha. Nawet niektóre partie ciągle w nim kipiały i rosły. Trzymał mnie miesiącami. Już po paru godzinach nieopanowanego głodu zdecydowałem się oblizać palce. Zacząłem zajadać się owym miłości owocem. Smalec w najsłodszej postaci. Aż mnie zamroczyło. Z rozkoszy? Pamiętałem ciasta z jagodami. Pamiętałem lody z rozdrobnionym liściem mięty. Nic nie było nawet porównywalne z tą doskonałością, pysznością w pyszności międzygwiezdnych bakalii. Chyba byłem głodny? No, nie? Po co się usprawiedliwiać? Łasy na słodkości gówniarz nie wiedziałem, że sposób, w jaki oblizuję to cholerstwo, podnieca kilka tysięcy szybujących w atmosferze Pogonów jednocześnie. Wystarczyło znieruchomieć. Zaakceptować stan poddaństwa. Pozwolić na wniknięcie w pory skóry setek białych nici makaronu. I już trwałem jak pozszywany. Byłem cierpliwy i wyczekujący. Byłem ekstremalnie oddany. Byłem przestraszony, potem jeszcze raz głodny i jeszcze raz przestraszony. I znów ogarnęła mnie straszliwa trwoga i przeczucie nieuniknionej śmierci, i na nowo zalała słodycz, napełniła, napoiła, obdarowała po brzegi życiodajnej misy. Inicjując spółkowanie, posiadałem jeszcze wątłe wyobrażenie o wyrafinowanym brudzie erotyzmu. Nic dziwnego. Byłem wówczas małym chłopcem, naiwnie zapatrzonym w niekochających się rodziców. Podobno w rankingach pobiłem Batty Surd. Gwiazdę Pornograficznego Zmartwychwstania… Nie wiem, kim była. Nie mieszkała na Ziemi. Ale ranking ocalił mi głowę. Musiałem pozostać rozpoznawalny. Oszczędzili nawet moją twarz… Lśniąca masa wyściełająca głębsze partie skóry nie przypominała smalcu. To była słodka do obrzydzenia kremówka, którą omal się nie zadławiłem, kiedy niespodziewanie urosła mi w ustach. Szybko ją wypluwałem, w miarę jak pęczniała i rosła. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że narząd podłączony jest do ogólnodostępnego pola orgazmu, które jak WIFI obcy rozciągnęli ponad planetą. Dzielili się rozkoszą. Jeden zrzucony w tym biologicznym desancie fallus komorowy mógł stać się źródłem orgazmu milionów Pogonów wiszących ponad planetą i poza nią. Rozkosz transmitowano gdzieś dalej w głąb Drogi Mlecznej. Był na nią nieustanny popyt.
30
Galaktyka wydała mi się wtedy ohydna i odrażająca, a światło jej gwiazd zimne i odpychające. To ona przez eony wykluwała z wszechmaterii ten perwersyjny, pruderyjny i skrajnie zboczony byt, jakim jest istota rozumna. Wydawała miliardy atomów na nigdy niezaspokojonego w swej chuci potwora. Istotę obłożnie chorą na sex nieprokreacyjny. Istotę z jednej strony idealizującą, z drugiej idącą na wiecznej, upodlająco niskiej chcicy i rzędach jej brutalności. Zastanawiam się dzisiaj, do jakich intensywności rozkoszy doprowadzał całą tę szaloną rasę tysiąc lub milion podrzuconych genitaliów? Czy zdalnie sterowane umysłem narządy, rozrzucone po układach planetarnych Wszechświata, doprowadzały do rozkoszy porównywalnej z orgazmem Boga? Czy zakrzywiały – podobnie jak robił to Wszechmogący – czasoprzestrzeń, by zazdrośnie nie uronić ani kropli miłości w otaczający Wszechświat mrok nicości? Byłem wtedy dzieckiem. Dopiero dwadzieścia lat później poczułem sam perfidny głód orgazmu i wynikający z tego magnetyzm perwersji. Tamtego dnia poczułem, że wali się mój świat. Uginające się nogi nie potrafiły już udźwignąć ciała, a horyzont mojej planety kołysał się nieustannie, toczony rytmem nieznośnej, robaczywej muzyki. Z krzykiem wybiegłem z domu. Pośliznąłem się i wprost ze schodów runąłem z powrotem w skórę innego, przypadkowo rolującego się fiuta Pogona. Ten nowy objął mnie troskliwiej, jak futerał pieści skrzypce. Nawet wydobył z siebie nieśmiałą jękliwość strun. Znalazłem się w kokonie leja z niewielkim, odległym otworem wyjścia. Nie wiedziałem, że moja własna szyja ma w sobie tyle sprężystej elastyczności. Przeciskałem głowę powolnym ruchem ślimaka. Wzdłuż i wzdłuż, i wszerz, i wszerz. Znów byłem unieruchomiony całkowicie, aczkolwiek boleśnie oddany. Och, modlitwy wy moje, och skargi! Odkryłem później ze zgrozą, że nie potrafię jeść ziemskich pokarmów. Narządy przejęło jakieś odrętwienie na widok zwykłego żarcia. Pamiętam, jak za mgłą: przygotowywanie jedzenia w samotności stołu, krzesła i krzywego taboretu, z często brudnym talerzem w tle. Te prymitywne pajdy chleba z rozsmarowanym byle czym czy cienką warstwą spreparowanego mięsa… Rozgotowane bulwy i ziarna… Obrzydliwość ugniecionego ciasta. Mieszanie z wodą. Gryzienie. Papka. Połykanie… No, i gówno… Czyż nie było dużo wygodniej połączyć wszystkie przyjemności razem i rozkoszować się ich fizyczną pełnią? Czy oznaczało poddanie, czy zwycięstwo? Karmienie czy perwersyjną recepcję? Dzielenie się najwspanialszym, najurokliwszym pokarmem we Wszechświecie miało być przegraniem i pognębieniem? Kochałem tę pełnię na wskroś! Dawała mi więcej energii niż ziemska, prymitywna i wiecznie bolesna, bo zdarta z żywych – strawa! No i nic materialnego nie wydalałem. Tylko… Czystą energię objęć i pieszczot! Tu, gdzie wszyscy nawzajem się zjadają, miałaby zaistnieć prawdziwa miłość? Odebrałem jej naukę od Pogonów po milionokroć wyostrzoną, błogosławioną i niezasłużenie darowaną. Uciekałem z nią bardziej jak złodziej niż kochanek. A przecież otrzymywałem… Pogonowie nienawidzili naszych ubrań, sutków i głów. Nienawidzili czaszki za jej kamienistość, kości za ich twardość, narządów
Jan Maszczyszyn
opowiadania za ich zawężoną funkcjonalność. Wkrótce paradowałem nagi i bezkostny. Ja i dziesięć tysięcy innych, z trudem utrzymujących równowagę; ruszyliśmy w stronę miasta. Wielka pielgrzymka leniwie postępowała naprzód. Mijaliśmy przydrożne Skóry i niejednokrotnie byłem w nie zawijany wbrew lub zgodnie z moją wolą. Moje ciało pokryły pogońskie fatałaszki. Grube pajęczyny i wielokrotne warstwy mlecznego kożucha. Ciekawe, że przykrywały części ciała, których nie podejrzewałem o jakąś rolę w lubieżnej ekspozycji. Pępek, kolana, zewnętrzne części uda i łokcie? Nie było to wcale śmieszne. Wyrwali ze mnie kość po kości, jak obiera się gotowanego kurczaka, i wypełnili puste miejsca srebrzystym żelem. Nabrałem niezwykłej elastyczności, podatności na wymyślne wykręcenie i rozciągnięcia. Nie, nie czułem się, broń Boże, jakąś lalką. Nie czułem się bynajmniej zdemoralizowany. Przecież jako jedyna rasa rozumna na planecie spodziewaliśmy się konkurencji w kosmosie. Podejrzewaliśmy, że wyżej rozwinięte rasy będą rozwijać totalną kulturę, sztukę, może nawet sport i skrajnie porąbaną religię. Ale osiągnięcie ekstremalnej doskonałości w strefie erotycznej nie przyszło nam nawet do głowy. Kochać? Ale jak? Dla nas to był przejściowy, krótkotrwały akt, bez późniejszego znaczenia. Fakt, wydarzenie przebiegające życie niczym na krótko zapalona iskra. Tak, oczywiście zawoalowana w miłość, przywiązanie, wierność, supeł małżeński, urzędowy stempel, obowiązkowe świadectwo wzajemnego oddania, ufności, pobłażliwości wad, zapomnienia, wybaczenia… Boże… U nich iskra trwała godzinami. Spełnienie narastało. Miłość wkradała się pomiędzy nas i jak złodziej porywała nas do każdego z osobna po jeszcze i jeszcze trochę. Ukochali mnie do szaleństwa. Nie, nie kręciło mi się w głowie od tego wyciskania, wciskania i obracania. Nie czułem się jak, za przeproszeniem, tania kurwa. Za każdym razem następowała modyfikacja ramy mego ciała. Stawałem się dojrzalszy emocjonalnie, bogatszy cieleśnie i pogłębiony duchowo o całe niebo percepcji. Jak się później dowiedziałem, zabierali nas do miasta. Na pastwiskach nie dawali rady psom, które z głodu rozlubowały się w pożeraniu Skór. Idąc w długim korowodzie, mijaliśmy spalone wioski i ocalałych ludzi w nich ukrytych. Wszyscy oni życzyli nam śmierci i choroby, pomimo że to my płaciliśmy w ich odczuciu cenę za ich spokój i nietykalność. Pamiętam, że przeraziły mnie wtedy galopujące, sklejone połówki starszych kobiet. Niektóre z włosami sięgającymi z gołego tyłka po samą ziemię wyglądały na bestie. Pozbawione witalnej części ciała zdane były tylko na łaskę i niełaskę Skóry karmiciela. Ich macice już nie mogły rodzić dzieci. I tylko żarły, co otrzymały w pakiecie za obrazoburczy seks. Jeśli Pogonowie uznali, że obiekt nie nadaje się do dalszej transformacji i przedstawia sobą wątpliwą atrakcyjność seksualną, budowali z niego nową zabawkę. Nadawali jej formę artystyczną. Wizualnie odpychający cielesny majstersztyk, którym naigrywali się z naszej ludzkiej formy, naszych gustów i urojeń o pięknie.
Minęło mi dwadzieścia lat na niekończących się orgiach. W mieście napatrzyłem się na miliony umierających na chodnikach ludzi. Oglądanie tysięcy paradujących bez głów było dla mnie codziennym szokiem. Zawsze czułem się tym wydarzeniem upokorzony. W końcu ta ginąca rasa była moją ukochaną Ludzkością. Stanęliśmy wszyscy razem na krawędzi eksterminacji. Nastał dzień po nocy hulaszczej uczty. Wałęsałem się po opustoszałych ulicach. Po raz pierwszy zobaczyłem wolnych ludzi w łachmanach. Dziwnie się nie kryli.
***
Cumulus Mortem
31
opowiadania Stali w publicznym miejscu, gdzie zaszlachtowali siekierami leniwie sunącego Pogona. Jednego z moich ulubionych z miotu Putta Utach. Pluli i złorzeczyli, rozrzucając porąbane kawałki. Dopiero po chwili zauważyli mnie stojącego obok. Miałem na sobie modne pajęczyny i mleczny kożuch. Moje łokcie przyozdabiały wydmuchiwane bąbelki, a gumiaste wyostrzenia kolana waciki z mlecznego pierza. Jednak skoncentrowali uwagę na twarzy. Moje zrośnięte usta napełniały ich przerażeniem, a ciągle transformujące się ciało trwogą i niedowierzaniem. Bali się mojej wibrującej skóry. Jawiłem się im jak roztopiony metal, żywe srebro, fluid wykoncypowany, kształt wydumany, och, i szaleństwo formy! Sam miałem problem z akceptacją tej różnorodności. Szaleństwo zmian nie miało granic W jednym momencie dłoń wrastała w podbrzusze. Podbrzusze raptem się zapadało i wciągało rękę, odrywając ją, zresztą bezboleśnie, od ramienia. Ręka przechodziła przez mój tors niczym wąż usztywniony srebrnym wieszakiem. Siłą woli wciskałem wtedy głowę głęboko w siebie, gdzie burczałem ohydnie. Pozostawiłem w obrębie ramion oczy i wystające czoło. I znów głucho chichotałem. Mogłem dowolnie zmienić formę, odkształcić szkielet, zmienić wymiary ciała czy mechanikę ruchu wszystkich komponentów. Całościowy pakiet życzeniowy dla klienta. Nie potrzebowałem serca czy wątroby. Byłem wypełniony srebrną i złotą żyłą, żelem moich kochanków. Bezgranicznemu oddaniu zawdzięczałem ocalenie. – Co tak na nas patrzysz, kurwonie? – zapytał niższy, ważąc w ręku mokrą siekierę. – Zdradziłeś swoją rasę. Hę? Nie mieściły mi się w głowie ich pretensje. Przecież zasłynęliśmy na polu Galaktyki jako fantastyczny gatunek! Ile e-medali, ile e-pucharów? Pierwszy raz w historii gatunku spełniliśmy się, doprowadziliśmy do wymarzonego kontaktu. To co, że seksualnego… – Zostaw. Widzisz, że to ścierwo nie może mówić. Posłuchaj – zwrócił się do mnie wyższy. – Bierz nogi za pas i uciekaj. Dopełnia się los tych potworów. Zabija ich nasz syfilis i kiła, i może wszystko inne, co przygotował dla nich nasz Bóg Wszechmogący. Dobry ojciec nieprzejednanie zło tępiący. Nie będzie więcej rozwleczonych po polach genitaliów! Nie będzie fiutów zdalnie sterowanych! Nie będzie czołgających się macic! I czegoś tam, tfu. Zabrali swoje zabawki ze sobą. Z powrotem do piekła. Mężczyźni odeszli, mordując wszystkich napotkanych bezgłowych ultratransformowalnych kurwonów. Gdybym mógł, połknąłbym wszystkie piekące łzy spływające mi teraz po twarzy. Biłbym się miękką pięścią po rozmiękczonym czole. Ciałem rzucił o mury. Chciałem nie wierzyć. Chciałem gryźć i kopać. Potem znów bezsilnie zapłakać i ryczeć do nieba w prośbie o łaskę. Gdzieś tam byli? Przypatrywali się? Czekali na moje szczytowanie? Na uszytwnienia i luźności? I tysiące krotochwil moich radości? Myliłem się jednak. Niebo pozostało ogłuszone i puste. A ja sam bezużyteczne wyeksponowany. Niepotrzebnie oddany. Stanąłem osamotnioną ością pośród swoich.
32
Jan Maszczyszyn
Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Piszący amator. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik”. Swoje teksty publikował również w „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”, „Bez retuszu”, „Merkuriuszu”, „Odgłosach”, „Somnambule”, „Fikcjach”, „Kwazarze”, „Feniksie”, „Spectrum” oraz elektronicznych: „Qfancie” (nr 18), „ Szortalu” oraz „Herbasensji”. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”, kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013), „Bizarro Bazar” (Polska 2013), „Bizarro Bizarro” (USA 2013), „Toystories” (Polska 2014). Wydał również antologię własnych opowiadań „Testimonium” (2013). Był jednym z założycieli klubu fantastyki „Somnambul” na Śląsku, wydającego pierwszy w Polsce fanzin zawierający twórczość własną. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF – zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Obecnie publikuje w różnych portalach fantastycznych. Strona autorska: jahusz.com Facebook: Jahusz-Jan Maszczyszyn
Jan Maszczyszyn
opowiadania
Krzysztof Wroński Za dwie dwunasta Ilustracja: Krzysztof Wroński Pusta, szara uliczka, przy niej szarobrunatne kamienice pamiętające międzywojnie. Takie, jakich wiele tutaj. Porywisty wiatr wdzierał się w ciemny tunel między starymi domami i zamieniał siąpiący z ołowianego nieba deszcz w trudną do przebrnięcia ścianę. Nikt go więc nie widział. Nikt nie słyszał. Był kolejnym cieniem, kolejną ulotną smugą prześlizgującą się wzdłuż obdrapanych murów. *** Drzwi ostro zaskrzypiały. Raczej słabe nerwy Kamińskiego nie wytrzymały i mężczyzna raptownie się wzdrygnął. Głowa trzepnęła w nisko zawieszoną półkę, z której spadła stojąca na samej krawędzi stara lampa okrętowa. Już wystarczająco zaśmieconą podłogę zaścielił dodatkowo rozprysk szklanych odłamków. Kamiński zamknął oczy, ni to z bólu, ni ze złości. Na krótką chwilę zapadła cisza. – Jezu Chryste, chcesz, żebym na zawał padł? Zapukałbyś chociaż – warknął, odwracając się w stronę słabo widocznej sylwetki stojącej w uchylonych drzwiach. – Masz paranoję. Jakbym zapukał, też byś podskoczył, może nawet i bardziej. Wiesz o tym. Przekrwione oczy Kamińskiego tylko przelotnie spojrzały na przechodzącego przez pokój gościa, niemal natychmiast zwracając się pokornie w stronę podłogi. – Skończ już pieprzyć, z twojego gadania i tak nic pożytku nie ma – rzucił po chwili, nie podnosząc wzroku z ziemi. – Skoro się zjawiasz znienacka, to się, do kurwy nędzy, nie dziw. Mało? Podejdź do lustra, przyjrzyj się. Wiem, wy… nie przykładacie do wyglądu zbytniej uwagi. Bo i po co. Ale jak, kurwa, wyłazisz na ulicę… na ziemię, to… – To co? – Bierzmy się lepiej za to, o – odparł Kamiński, machnąwszy ręką na kotłujący się dookoła chaos. – Nie rozkazuj mi. I nie marudź. Nie spieszy nam się. Nikt nas przecież jeszcze nie goni. Masz paranoję. *** O tym, że niespodziewanie zmarł Mikołaj Jarmung, stary marynarz, bohater wojenny polujący wytrwale na kryjące się pod atlantyckimi falami U–Booty, potem równie wytrwale – na wieloryby w najdalszych zakątkach świata, a na sam koniec wieloletni kapitan niemal równie wiekowego holownika, dowiedziano się ze sporym opóźnieniem. Właściwie to nie tyle dowiedziano się, co bardziej zostało to wyczute. Nosem. Ostrowscy, emeryci spod piątki, myśleli, że w zapuszczonym, przedwojennym domu znowu któraś rura się zatkała i cofka poniosła nieczystości z powrotem
Za dwie dwunasta
w górę. Nie było to w starej kamienicy rzadkością, ale tym razem Jan stanowczo stwierdził, że ma tego dosyć i nie będzie namolnym dziadem, który znowu wzywa hydraulika ze spółdzielni. Fryc, owdowiały i wiecznie pijany doker mieszkający pod siódemką zaczął przetrząsać strych w poszukiwaniu zdechłego kota – bo, jak mówił, zdarzyła mu się podobna historia, kiedy jeszcze miał pracę. Na remontowanym w Naucie statku coś zaczęło walić, nawet nie śmierdzieć, odór niósł się po całej nadbudówce; jego źródło w postaci gnijącego futrzaka znaleziono dopiero po paru dniach zamknięte w szafie w kabinie nawigacyjnej. Ale tym razem Fryc nic nie znalazł. A że często wybywał na wyprawę: sklep osiedlowy – zaszczane krzaki i wracał do domu zupełnie znieczulony, odór przeszkadzał mu tylko po parę godzin dziennie. Jeśli w ogóle. Młode małżeństwo, Michał i Izabela Sowa, mieszkające naprzeciwko dokera w mieszkaniu pod ósemką, miało nieco inne przeczucia. Drugiego dnia nieustępującego smrodu nerwy Michała puściły i nie wytrzymał, zszedł piętro niżej, pod szóstkę. Bez litości załomotał w drzwi, aż oba skrzydła zatrzęsły się w wiekowych futrynach. – Panie Jarmung, znowu naznosiliście śmieci jakich? Teraz to palnik przegięliście, wali tu gorzej niż na Szadółkach i w tej pieprzonej Ekodolinie razem wziętych! Poważnie mówię, tym razem dzwonię do spółdzielni, zobaczymy, jak wtedy będziecie gadać. Nikt nie widział, żeby starzec ostatnio coś wnosił, ba, żeby chociaż wychodził z mieszkania, ale przesłanki wskazujące na takie, a nie inne źródło dławiącego smrodu były dla Michała jasne. Sztorm. I to nie byle jaki. Sowa był właśnie na manewrach; jego trałowiec, maleńka łupina dumnie tytułowana Okrętem Rzeczpospolitej Polskiej, miotała się bezładnie na gigantycznych falach, z trudem docierając do bezpiecznego Portu Wojennego Oksywie. Na pełnym morzu, na północ od Półwyspu Helskiego, zanotowano fale wysokości przynajmniej dwunastu metrów, a na północnym skraju Bałtyku w Zatoce Botnickiej ponoć i jeszcze wyższe. Siła sztormu w Trójmieście była niszczycielska; niemal zupełnie zmiotło plażę miejską i podtopiło stojące na jej krawędzi knajpy. Pod naporem fal osunął się nawet w kilku miejscach klif orłowski, trójmiejskie władze szacowały straty na miliony złotych. Ale Sowy to nie interesowało – gdy okręt mijał główki portu, jego myśli kierowały się tylko w stronę kamienicy ukrytej za Dowództwem Floty. Wiedział, co tam zastanie. Za każdym razem, gdy zbliżał się sztorm (a sam akurat nie był w rejsie), słyszał niosący się przez rury przytłumiony głos gadającego do siebie Jarmunga. Smęcił coś podenerwowanym głosem, czasami go podnosił, przechodząc niemal w krzyk, ale mimo to Michał i tak nic nie
33
opowiadania rozumiał, stare rury zniekształcały go w podwodny bulgot. Potem, w trakcie samej nawałnicy panował spokój, ale gdy ta tylko mijała, starzec, wyposażony w wór marynarski i ułamany w połowie bosak, wychodził bez chwili wahania i kuśtykał w górę Oksywia. Pewnego razu ciekawość wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem – Sowa poszedł za nim i prześledził całą trasę. Każdy ruch, każdy krok starca, wszystko było wymierzone i zaplanowane. Cała droga musiała zostać przez niego wyuczona na przestrzeni wielu lat – Jarmung był dziwnym odludkiem, od kiedy Michał go pamiętał. Nawet jego matka opowiadała o dziwactwach samotnego sąsiada spod szóstki. Ale dotychczas nikt nie poszedł za starym marynarzem (a przynajmniej nikt się tym nie pochwalił). Wszyscy czuli przed nim niesprecyzowany lęk. Nawet Michał, będąc dzieckiem, nie zebrał się na typowo dziecięcą odwagę i nie zabawił się w szpiega. Dopiero kiedy dorósł, ożenił się, został podoficerem Marynarki Wojennej, zamieszkał na powrót w dawnym mieszkaniu swojej zmarłej matki i przeżył dwa lata, mieszkając tak jak przed laty nad lokalem Jarmunga, stara ciekawość wiercąca dziurę w jego głowie popchnęła go do działania. Poszedł za starym marynarzem. Przy kolejnym sztormie to powtórzył. Potem znowu. Zrobił to dobre parę razy – chciał się upewnić. Trzymał się w bezpiecznej odległości, starając się nie stracić z oczu swojego celu. Okazywało się to trudne, ale Michał z wyprawy na wyprawę radził sobie coraz lepiej. Stary marynarz zawsze szedł jedną i tą samą zawiłą ścieżką, ciągnącą do krawędzi klifu. Za starym kościółkiem na szczycie Oksywia przeciskał się przez ukrytą w chaszczach dziurę, prowadzącą na teren jednostki wojskowej. Omijając stare okopy i ziemianki gęsto oplatające skraj Kępy Oksywskiej, ledwo dostrzegalna dróżka schodziła zawijasami w dół, na umocniony głazami i gnijącymi palami brzeg niedaleko dawnej torpedowni Kriegsmarine, znanej teraz jako Formoza. Tam Jarmung otwierał przepastny wór marynarski i mamrocząc do siebie niezrozumiały mantryczny bełkot, krążył od pierwszych plażowych zasieków portu wojennego aż do Babich Dołów, gdzie kilkaset metrów od brzegu sterczały ponad wodą majestatyczne betonowe relikty drugiej torpedowni – Hexengrund, opuszczonej od lat. Starzec błądził tak godzinami, zbierając wszystko, co morze wyrzucało na brzeg. Dosłownie wszystko. – Panie Jarmung, no chyba nie ma pan zamiaru wnosić do domu tego masztu?! – Tak zareagował Sowa dwa lata temu, mijając przypadkiem sąsiada na schodach. Był już po wyprawach śladami Jarmunga, ale w żaden sposób Michała to nie uspokoiło ani nie pozwoliło zrozumieć powodów jego obłędnego zachowania. Ba, Sowa zaczął odczuwać większy strach wobec starego marynarza. Ile to historii słyszało się o samotnych ekscentrykach, którzy niespodziewanie, w przypływie irracjonalnego ataku szału mordowali pierwszego, który im się nawinął pod rękę…? Nawet jeśli nie byłby typem mordercy, to Jarmung tak czy siak był starym, schorowanym człowiekiem. A tacy już mają z reguły dużo defektów. Może Alzheimer albo coś podobnego? Kto wie… Sowa nie wiedział, bo to, na czym się znał, to akurat obsługa trałów kontaktowego, elektromagnetycznego i akustycznego, a nie choroby geriatryczne, ale tak czy siak… Jarmung mógł roznieść całą kamienicę, przez pomyłkę zostawiając odkręcony gaz, mógł zaczadzić siebie i pewnie całą klatkę nieostrożnie paląc w starych piecach kaflowych, wreszcie
34
mógł naznosić wraz z tym swoimi znaleziskami jakieś niewypały. Możliwości było dużo. Mimo to Sowa nie mógł się zebrać w sobie, by skutecznie zaprotestować. Tak więc gnijąca, półtorametrowej długości bela, obwieszona girlandą cuchnących alg po długich próbach wniesienia jej na drugie piętro wąską klatką schodową znalazła się ostatecznie w mieszkaniu starego marynarza, a Sowa w duchu się modlił, by wypchany wór marynarski Jarmunga nie zawierał jakiegoś przerdzewiałego pocisku moździerzowego. Ale tym razem, gdy Sowa stanął przed drzwiami mieszkania Jarmunga, zebrał się na odwagę. – Panie, teraz to miarka się naprawdę przebrała… Nie otworzycie, to naprawdę zadzwonię nawet po straż miejską, jak będzie trzeba. No i zadzwonił. Na dobry początek mimo wszystko ograniczył się tylko do poinformowania spółdzielni mieszkaniowej. Po godzinie przyjechał ponury wąsaty facet, westchnął, stając przed obdrapanymi drzwiami klatki schodowej. Nigdy nie lubił tu przyjeżdżać. Może i przed wojną były to eleganckie mieszkania podoficerów, ale teraz… szkoda gadać. Po prostu czasy się zmieniają. Na każdej brudnej, łuszczącej się z tynku ścianie widniały złowieszcze (a przy tym dosadne i nieeleganckie, ale o to przecież chodziło) ostrzeżenia dla obcych wkraczających między stare domy, wymalowane czy też wychlapane białą farbą celtyckie krzyże, a do tego wprowadzające odrobinę kolorytu do ponurego osiedla dumne żółto-niebieskie hasła opiewające klub Arka Gdynia, a równające Lechię Gdańsk z poziomem kreta na Żuławach albo i jeszcze gorzej. Ale to wszystko dało się przeżyć. Kubiak był przyzwyczajony do takich widoków, sam się wychowywał na Grabówku, a tam życie nigdy nie było proste. Ale teraz się wzdrygnął. Smród był okrutny. To już nie był zwyczajowy zapach moczu, rzygów, grzyba i wszechobecnej zgnilizny. Faktycznie, albo ten obłąkany dziad spod szóstki coś przyniósł, może nawet jakąś nie-dajbóg beczkę z chemikaliami, albo instalacja wodociągowa solidnie nawaliła, co też nie było tutaj rzadkością. Sam nie wiedział co gorsze, co więcej syfu i roboty narobi. Ale z kroku na krok, ze stopnia na stopień, coraz bardziej wątpił w takie wytłumaczenie dławiącego zapachu. Wreszcie stanął pod dwuskrzydłowymi drzwiami, na których środku smętnie wisiała blada mosiężna szóstka, ledwie trzymająca się na pojedynczej, luźnej śrubie. Tutaj Kubiak stracił niemal zupełnie wątpliwości. Mimo to chrząknął i nacisnął dzwonek. – Kurwa, nie działa – stęknął do siebie. Załomotał raz, potem drugi. Cisza. – Na pewno nigdzie nie wychodził…? Ech. Panie Jarmung, otwieraj pan. Janusz Kubiak ze spółdzielni mieszkaniowej tutaj. Panie Jarmung…? Godzinę później zjawiła się straż miejska i ślusarz. Z wciśniętą między zęby fajką, której zapach w niewielkim tylko stopniu tłumił bijący z mieszkania smród, rzemieślnik przystąpił do roboty. W tym czasie na samej klatce i wokół kamienicy, mimo usilnych próśb straży miejskiej o zachowanie spokoju, zjawiło się chyba z pół osiedla – wszyscy ciekawi, co nowego narobił szalony dziadek. Sytuacja bardzo szybko się wyjaśniła. Dwadzieścia minut później pod dom zajechała policja. Straż miejska nie posiadała kompetencji do prowadzenia dalszych działań – na fotelu w salonie znaleziono martwe ciało Mikołaja Jarmunga. Stopień rozkładu wskazywał, że śmierć nastąpiła pięć, może
Krzysztof Wroński
opowiadania sześć dni wcześniej. Stojący na półpiętrze Sowa uśmiechnął się krzywo. Dziad by pożył ze dwa dni i doczekałby swojego sztormu stulecia. A tu zszedł tak po prostu, na fotelu. W brudnych gaciach, z na wpół opróżnioną butelką wódki w prawej i nabitą fajką w lewej ręce. Zapił się na śmierć. Koniec godny bohatera wojennego, nie ma co. – Przynajmniej wreszcie żyć się da w tym domu wariatów – rzucił Michał, robiąc sobie pół godziny później kawę. – No tak, żal go przecież, ale teraz jest już przynajmniej spokojny – dopowiedział, widząc wiercący wzrok żony. – A rodzinę jakąś miał? – spytała Izabela. – Nigdy… nigdy nie widziałam, żeby ktoś do niego przychodził. Michał się zamyślił. Czy przez te sześć ostatnich lat widział kogoś? Nie. A przedtem, przed ślubem? Kiedy był studentem? Kiedy był dzieciakiem biegającym wokół kamienicy z patykiem udającym Schmeissera? Kiedy był gówniarzem bawiącym się w piaskownicy pod oknem? – Nie, nie przypominam sobie. Ktoś mi mówił, że w trakcie wojny całą rodzinę stracił. A kumple z Marynarki po wojnie zostali w Anglii. Pewnie przez to zachowywał się tak, jak się zachowywał. Z nikim nie rozmawiał, zresztą nikogo do rozmowy z nim nie ciągnęło. Bo i o czym z takim porozmawiasz. Zarazić się by jeszcze czymś można. – Możliwe – odparła lekko nieobecnym głosem. Michał spojrzał na nią podejrzliwym wzrokiem. – Co: możliwe? Jezu, Iza, daj już spokój – rzucił, uderzając kubkiem o blat mocniej, niż by chciał. – Już to przerabialiśmy, on był zbyt dziwny, żeby go zaprosić na święta, obiad, kawę, herbatę czy cokolwiek innego. Znałem go dłużej i uwierz, nie chciałabyś z nim siedzieć przy jednym stole. Zresztą, skończmy temat. Jarmung nie żyje i nic tego nie zmieni. Wieczny odpoczynek i tyle. Właśnie, jak chcesz, to kupię wiązankę i na pogrzeb zaniosę. Albo chociaż do kościoła. Nie wiem, czy będę miał czas na pogrzeb, za trzy dni wypływamy. Nie ma co gdybać – dodał po chwili. – …Idę obejrzeć wiadomości – rzucił, wychodząc z kuchni. – I póki pamiętam, zrób mi rano mniej kanapek do roboty. I nie z tuńczykiem, mam dosyć smrodu ryb. *** – Nie, nikogo nie miał, nie ma co z tym zrobić. Byłem, widziałem, poważnie, jakby się granat tam wrzuciło, tak to wygląda… o, to mi pomysł podsunęło, napalm, Janek, kurwa, napalmem to by trzeba było potraktować, żeby się pozbyć tej rupieciarni. Nie wiem tylko jak ze smrodem, bo ciało zwinęli, ale smród został, rozumiesz, nie wyobrażasz sobie nawet, co on tam trzymał. Nie wiem, co bardziej śmierdziało, sześciodniowy trup czy te śmieci. Czytałem w gazecie ostatnio, że kobita jedna, ta stara aktorka, Jezu, jak jej teraz było… ale wiesz, z tego serialu o osiemnastej, no, zmarła niedawno… tak, to chyba ona, że ona miała coś takiego… syndrom Biogenesa? Tak to się chyba nazywa. Wiesz, że zbiera rupiecie, wszystko co popadnie… Ale no nieważne, tego tyle tam jest, ja nawet nie wiedziałem, że ta klitka jest tak pojemna… – Kubiak zaczął zawijać kabel telefonu wokół palca. – …to zróbmy tak, Janek. Większość tej rupieciarni to do wyjebki jest, ale wiesz, może jakieś dobre strzały się znajdą. Mi się tam nie chciało tego przeglądać, po pięciu minutach myślałem, że przesiąknę tym smrodem, potem trzy razy, kurwa, prysznic brałem. Ale parę ciekawostek
Za dwie dwunasta
wyhaczyłem. Więc… no, no. Parę dni mamy. To weź tych dwóch bardziej rozgarniętych poślij, niech wyłowią, co tam by można opchnąć… właśnie, medale, to był bohater wojenny, powiedz im, żeby ich poszukali… no, potem się dogadamy. Jeszcze jakieś mundurowe sprawy, wiesz, może jakiś kordzik, nie wiem, czy był oficerem marynarki, ale niech sprawdzą, jakby szabla przedwojenna była, to byłoby coś. Tak ich nakieruj. Ta, jak coś im wpadnie w oko, niech biorą, potem się sprawdzi. Zresztą, myśleć potrafią, poradzą sobie. Tylko niech cepy nic tam nie odnotowują… Nie no, wiem, wiem, tak tylko mówię. Na zaś. Dobra, to klucze i papiery mogą odebrać u mnie jutro, tak przed dziewiątą któryś wpadnie i będzie okej. No, to jesteśmy umówieni, na razie, Janek, trzymaj się! *** Iza westchnęła, zatrzymując się na kolejnym półpiętrze. Zrolowane plastikowe rączki toreb wpijały się coraz mocniej w zgięcia palców. Przełożyła niebezpiecznie rozciągnięte ciężarem siatki z zakupami i pokonała dziesięć stopni. Mimowolnie spojrzała na cyferkę na drzwiach po lewej. Piątka. Jeszcze kawałek. Zrobiła krok, a jej wzrok na dłużej zatrzymał się na smętnie wiszącej szóstce. Zza drzwi, poza zwyczajowym nieprzyjemnym zapachem, dochodziły podejrzane dźwięki – wzburzony głos przerywany głębokimi, szybkimi wdechami. Kobieta przez chwilę się zawahała – może zapukać? Może spytać… – Nie – powiedziała sama do siebie. Poprawiła pękające siatki i ostatnim wysiłkiem wbiegła na trzecie piętro, nim reklamówki rozpruły się, uwalniając swoją zawartość tuż przed drzwiami mieszkania Sowów. *** – Śmierdzi. – Kamiński, przestań narzekać. – Nie wiem, jak on tu funkcjonował z odciętym prądem i pokojem zamienionym w ciemnię. Może zerwę te dechy z okna? – spytał, przesuwając się niemal po omacku w stronę jasnych szpar między koślawymi deskami usztywniającymi listewki starych, drewnianych rolet. Odpowiedziało charknięcie. – Kamiński, on te dechy po coś tu przybił. A i dla nas lepiej, jak zostaną. Dla mnie lepiej. – Byłoby łatwiej… ale… no racja. Ty tu rozkazujesz. – Dokładnie. Ja tu rozkazuję. Wrócili do przetrząsania niezliczonych półek, szafek i schowków pozbijanych ze starych desek, resztek skrzyń, drzwi – jednym słowem wszystkiego, czym morze obdarowywało starego marynarza przez lata. Każdy centymetr, ba, chyba każdy ich wolny milimetr zajmowały znajdy Jarmunga. Setki, tysiące fragmentów potłuczonych naczyń, dziesiątki chaotycznie tykających zegarów, bąble rybackie, bloczki, butelki, pedantycznie zwinięte poszarpane strzępy lin, łuski, muszle, wyblakłe od soli morskiej koła ratunkowe i kapoki. Wszystko złożone z pełnym pietyzmem, jakby każdy przedmiot stanowił element większej całości, układającej się w ten sposób w niepojętą, ale dla Jarmunga zapewne w pełni logiczną i coś znaczącą jedność. Ale teraz wszystko to było nieważne. Dotychczasowy zagadkowy ład
35
opowiadania zastępowały nowe porządki. Stara logika ginęła bezpowrotnie, tracąc swój pierwotny sens. Zresztą, bez Jarmunga i tak nic już nie znaczyła. Znaleziska starego marynarza po jego śmierci na powrót stały się zwyczajnymi rupieciami. Ale gdzieś między nimi znajdowało się coś, co jeszcze zachowało wartość. I moc. Zachłanne ręce bez chwili zastanowienia, bez żadnych wyrzutów z rozmachem zgarniały na ziemię skrupulatnie gromadzone przez lata skarby. Tylko raz na jakiś czas dłoń zatrzymywała się w pół ruchu, gdy zdawało się, że ten prawdziwy, tak zawzięcie poszukiwany skarb wyłaniał się zza zwiniętej sieci rybackiej czy stłuczonej butelki po piwie. Potem jednak znowu wszystko toczyło się swoim dotychczasowym rytmem, który wybijał nierównym tykaniem stale zmniejszający się zbiór dziesiątków zegarów, jeszcze niewybebeszonych ze swoich delikatnych, sprężynowozębatych wnętrzności. W akompaniamencie tego podłoga powoli znikała, zapełniana warstwą kiedyś tak cennych, a teraz bez skrupułów bezczeszczonych znalezisk Jarmunga. *** Liczyła stopień za stopniem, nerwowo spoglądając na naciągnięte do granic wytrzymałości siatki z zakupami. Minęła parter, półpiętro, pierwsze piętro, znowu półpiętro, dotarła do drugiego piętra. Zatrzymała się na moment, starając się podciągnąć zakupy, których ciężar boleśnie wpijał się w palce. Spojrzała przed siebie, na obdrapane drzwi prowadzące do mieszkania starego Jarmunga. Przeszły ją ciarki. Czuła dziwny zapach, ni to zgnilizny, ni to… nie wiadomo czego, ale to nie było to. Do podejrzanej woni wydostającej się zza tych drzwi była przyzwyczajona. Poczuła się nieswojo przez to, co usłyszała. Często przez rury niosło się niezrozumiałe gadanie Jarmunga, ale teraz Iza słyszała coś więcej. Rozumiała więcej. Drewniane drzwi nie zagłuszały tak dobrze dźwięków dochodzących z mieszkania. Przytłumiony głos, raz podnoszący się, raz opadający, jakby toczący dysputę. Ale z kim? Przecież nikt nigdy tam nie przychodził. Czas. Podarunek. Morze. Pojedyncze słowa wyrwane z kontekstu. Iza przysunęła się bliżej drzwi, starając się zrozumieć sens dziwnie dobieranych wyrazów. Zaryzykowała, niemal przykleiła ucho do łuszczących się desek. Niespodziewanie coś rozpaczliwie jęknęło. Zdążyła tylko zerknąć w dół, na pękającą siatkę, której zawartość z łoskotem rozleciała się po całym piętrze. – Cholera… – warknęła, rzucając się na ziemię i starając się łapać uciekającą w kierunku schodów cebulę. W ostatniej chwili chwyciła ją i odwróciła się w stronę reszty zakupów, spoczywających dwa metry dalej. Ale nie spojrzała na nie. Wzrok powędrował nieco wyżej, na drzwi z numerem sześć. Jedno skrzydło było uchylone, a w ciemnej szparze między nim a drugą połówką kryła się ogorzała, pobrużdżona ostrymi rysami zmarszczek twarz starego marynarza, Mikołaja Jarmunga. Szare niczym morze oczy wpatrywały się w Izę, przyprawiając ją o dreszcze. Widziała w nich coś dziwnego, coś, co przyciągało wzrok. Nagle znaleźli się poza zwyczajnym czasem; wybijało go dochodzące z oddali tykanie wielu zegarów. Coś było z nim nie tak, rytmiczne tik-tak wydawało się rozciągnięte. Mimo że każdy z zegarów w mieszkaniu Jarmunga musiał być inaczej nakręcony, wszystkie wybijały ten sam, powolny rytm. Nie były to sekundy, nie były to minuty. Coś pomiędzy, Izie wydawało
36
się, że raz przyspieszało, raz zwalniało, tworzyło nowe, pozornie chaotyczne i nielogiczne w swojej formie jednostki pomiaru czasu, które jednak, im dłużej słuchała, zdawały się stanowić precyzyjnie funkcjonującą całość. Zwolnienia i przyspieszenia powtarzały się, tworząc rytmiczne kombinacje, zapętlające się z niemożliwą dokładnością, dziesiątkami dźwięków różnych mechanizmów zegarowych niemal wygrywały melodię. I wszystko się skończyło. Niespodziewanie magiczna więź się zerwała. Iza znowu stała na klatce schodowej. Jarmung spuścił wzrok i niczym na zwolnionym filmie z trudem schylił się, podnosząc puszkę pomidorów konserwowych, która leżała tuż przed progiem. – Nie… nie trzeba… – powiedziała nieśmiało kobieta, wyciągając dłoń w stronę drżącej ręki starca. – Proszę – wyszeptał chłodnym, ale spokojnym tonem, podając puszkę. Gdy ją odebrała, lekko dotknęła stwardniałej powierzchni jego dłoni. Była zimna, przeraźliwie zimna, wydawała się wilgotna. Stary marynarz natychmiast cofnął rękę i zniknął w cieniu za uchylonymi drzwiami. Jeszcze przez moment Iza czuła na sobie niewidzialny wzrok starca. – Chciałam spytać… bo usłyszałam… – Ale drzwi się zatrzasnęły, zapanowała cisza. Pozostało tylko dochodzące zza cienkich klepek drzwi przytłumione, rozregulowane tykanie zegarów. Iza została sama, stojąc na pustej klatce schodowej otoczona wianuszkiem rozsypanych zakupów. Nie było Jarmunga. Spojrzała na trzymaną w dłoni puszkę. Słabej jakości papierowa etykieta była częściowo starta, tworząc cztery smugi. Iza wyciągnęła rękę i nacisnęła włącznik światła. Cicho trzasnęło, żarówka błysnęła niepewnie, a po chwili blade, żółte światło wypełniło piętro. Przysunęła puszkę do twarzy. Cztery smugi… były wilgotne. I pachniały solą. Morzem. *** – Dwudziestka ósemka – powiedział leniwym tonem krępy mężczyzna, próbując okryć odpalanego papierosa przed deszczem. – To tutaj. – Wskazał kiwnięciem nosa na szarobury budynek ze spadzistym dachem na końcu brukowanej alejki, stojący w cieniu rozłożystych konarów starych drzew. – Nie lubię jeździć na Oksywie. Dobrze, że mamy dzień, a nie wieczór… Psy dupami tu szczekają, a noże latają, kurwa, cały czas. A pogoda dzisiaj to w ogóle jakiś żart. Znajdźmy co trzeba i znikajmy. – Jakby nas tu nie było. *** Iza znowu westchnęła, ale tym razem nie od ciężaru siatek. Też nie od zmęczenia wspinaczką na trzecie piętro. Właśnie stamtąd zeszła i stanęła przed niepozornymi drzwiami z przekrzywioną mosiężną szóstką. – No, dalej, pipko – syknęła sama do siebie. Spojrzała dla pewności na drzwi za sobą, gdzie mieszkało małżeństwo Ostrowskich. Oni i tak nic nie usłyszą, pomyślała. Są zupełnie głusi. Jan był przez trzydzieści lat maszynistą na ścigaczach i jest tępy jak pień, a jego żona, Maria… podobnie, tylko, że nie służyła na ścigaczach, a pracowała trzydzieści lat jako technik w rzeźni na Pogórzu. Iza wzięła głęboki oddech.
Krzysztof Wroński
opowiadania – Raz, dwa, trzy… Raźno uderzyła knykciami w złuszczone drewno drzwi. Czekanie trwało wieczność. Myślała, że serce jej wyskoczy z piersi… ale nic się nie wydarzyło. Ani serce nie wyskoczyło, ani drzwi nie drgnęły. Żaden dźwięk nie wskazywał na obecność właściciela mieszkania. Iza się nieco uspokoiła – oczywiście, że chciała, żeby drzwi się otworzyły i stanął w nich Jarmung, ale… mimo to odetchnęła. I wtedy drzwi się otworzyły. Nie miała nawet czasu się zdziwić. Tak jak ostatnim razem, w wąskiej szczelinie pojawiła się nieporuszona twarz starca. – Dzień dobry, nazywam się Izabela Sowa… mieszkam piętro wyżej. Parę dni temu… – Nie, nic z tym zapachem nie zrobię – odparł stanowczy głos. – Wzywajcie sobie kogo chcecie. – Nie, panie Jarmung, ja nie dlatego… ja chciałam się spytać, czy… czy może mogłabym pana zaprosić na herbatę albo kawę. Tak po sąsiedzku… – Nie jestem zainteresowany – odparł zamykając drzwi. Iza nie namyślała się długo. Drzwi natrafiły na opór. Jarmung spojrzał w dół – but Izy je blokował. – Ale niech pan to może przemyśli… Stary mężczyzna podniósł wzrok i zatrzymał na ciemnych oczach Izy. Westchnął. – Proszę wejść – odparł nieco milszym tonem. Otworzył drzwi na pełną szerokość, przepuszczając Izę do środka. Z jasnej klatki schodowej przeszła do mrocznego wnętrza domu Jarmunga. Zapach morza – sól, gnijące wodorosty – na początku niemal ją przydusił, tak że z trudem powstrzymała się przed odruchem wymiotnym. Wzięła kilka głębszych oddechów i gdy opanowała się, zrobiła jeszcze parę kroków stając na środku zagraconego salonu. – To… to bardzo ciekawe, co pan tu zebrał – udało się jej wydusić po chwili. Może zabrzmiało to jak próba ukrycia obrzydzenia albo strachu przed szaleństwem Jarmunga, ale Iza naprawdę była oczarowana tym, co zobaczyła. Jej wzrok nieśmiało krążył po ścianach, szafach i półkach obłożonych żniwem kilkudziesięciu lat wypraw starego marynarza nad brzeg morza. Jarmung z początku nie odpowiedział, zachowywał się, jakby nie dotarły do niego słowa Izy. Dopiero gdy i on stanął w centrum pokoju, przełamał milczenie. – Dziękuję bardzo… Jeszcze nikt mi tego nie powiedział. Chociaż i nikt też nie widział tego wszystkiego razem – machnął ręką dookoła. – Proszę usiąść na fotelu, proponuję ten po lewej, jest właściwie nieużywany i nadaje się jeszcze do siedzenia. Ja pójdę naparzyć czaju. Niech pani zaczeka. Jarmung zniknął za kotarą zrobioną chyba ze starych lin okrętowych. Iza zapadła się w staromodnym fotelu, a chwilę później usłyszała zza niej cichy szum gotującej się wody i czasami przebijające się charknięcia starego marynarza. Rozglądała się po pokoju, starając się ogarnąć wzrokiem otaczający ją chaos kolorów i kształtów, szczelnie pokrywający wszystkie ściany i meble. Z trudem wyławiała z jednolitej masy pojedyncze przedmioty. Przyszedł jej na myśl widok spoczywających na dnie wiekowych wraków, pokrytych grubym płaszczem wodorostów i fantazyjnie uformowanej korozji. Ich kształty, choć zdradzały swoje pochodzenie, choć zawierały jeszcze jakiś ludzki pierwiastek – były już czymś innym, czymś przynależnym do innego świata. Ich powrót na ląd był niemożliwy. Jarmung ze swoimi
Za dwie dwunasta
znaleziskami tego dokonał – ale sacrum dalej pozostało sacrum. Jego małe mieszkanie samo się przystosowało do tego, co przyszło spod powierzchni morza. Nie na odwrót. Chwilę później w kuchni zawył czajnik. Kotara się odsłoniła i do pokoju wrócił Jarmung, niosąc dwie filiżanki parującej herbaty. Usiadł na fotelu naprzeciwko Izy i westchnął. – Zdaję sobie sprawę, że trudno rozpocząć rozmowę, mając to wszystko dookoła siebie. Należy się parę słów wyjaśnienia. – Mi to naprawdę nie przeszkadza, panie Jarmung… Zignorował ją. – Kiedyś byłem innym… człowiekiem. Zupełnie innym. Pani mąż… myślę, że wszyscy sąsiedzi… nazwaliby mnie normalnym. – Słyszałam… że wojna… – wypaliła Iza i nagle przerwała. Jarmung się lekko zaśmiał. – Wojna była straszna. Bez dwóch zdań. Ale po jej zakończeniu dalej byłem tym… niemal tym samym człowiekiem, który w sierpniu trzydziestego dziewiątego opuszczał port wojenny na Oksywiu na pokładzie „Burzy”. Tym samym Mikołajem Jarmungiem… Aż do stycznia roku czterdziestego siódmego. – Szara barwa jego oczu przybrała ciemny odcień i zafalowała niczym zimowe morze. – Nikomu jeszcze nie opowiadałem tej historii. Poza oficerami śledczymi – dodał po chwili. – Po wojnie szybko znalazłem się z powrotem w Polsce. I równie szybko uznałem, że chcę ją opuścić z powrotem. A wtedy, wie pani, najłatwiej było to zrobić na szwedzkim statku, których wiele zawijało do Gdyni. Mnie było tym łatwiej, że miałem pracę przy podnoszeniu wraków z dna portu i mogłem się kręcić po nabrzeżach bez zwracania niczyjej uwagi. Dogadałem się więc z jednym szwedzkim kapitanem, wysupłałem dla niego sto dolarów i przy pierwszej okazji wszedłem na ich pokład. Zamknęli mnie w luku węglowym, tam żadne kontrole nie zaglądały. Po kilku godzinach późnym popołudniem wyszliśmy z portu w rejs do Helsinborga, a jak tylko minęliśmy Hel, pozwolili mi opuścić moją kryjówkę. Kiedy się pokumali, że ja też marynarz i że w Marynarce Wojennej służyłem, to cały wieczór i noc spędziłem z nimi na mostku. Ja opowiadałem swoje historie, Szwedzi swoje. Noc była ciemna, żadnej gwiazdy… Koło godziny drugiej, gdy byliśmy w pobliżu Rozewia, po jakiejś szeptanej rozmowie między kapitanem a pierwszym oficerem poszedł rozkaz zastopować maszyny. Z mgły od strony mielizn zbliżyła się jakaś licha łódka, podjęliśmy z niej kilka osób, które natychmiast zniknęły we wnętrzu statku. Kapitan warknął tylko do mnie, że nie mam się interesować i nic nie widziałem. W dzienniku okrętowym też nic nie ujęto. Pomyślałem sobie, że to może jacyś spaleni zachodni agenci… ale czasu na rozmyślania nie zostało mi wiele. Trzeba było wracać na stary kurs i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jednak nie upłynęliśmy za daleko. Widziałem jeszcze światło latarni rozewskiej, gdy nadszedł sztorm. Zupełnie niespodzianie. Uderzył w naszą przerdzewiałą łajbę. Maszyny były nieczyszczone od dawna, ledwo nas ciągnęły, a teraz, gdy rozszalało się w około piekło, można je było równie dobrze wyłączyć i zdać się na los sił wyższych. Ale nie, załoga walczyła. Próbowała. – Pomarszczona ręka Jarmunga sięgnęła na półkę obok i wyciągnęła spomiędzy stosu przedmiotów kawałek wyszlifowanego przez morze drewna. W wyżłobiony otwór marynarz wsypał tytoniu i zapalił. Dym uniósł się wokół ich dwójki. Dziwne, Izie dym nie przeszkadzał, chociaż za każdym razem, gdy ojciec kurzył fajkę, dławiła się. Ten dym… nawet nie pachniał jak dym
37
opowiadania tytoniowy. Czuła jakieś odległe przyprawy, odległe krainy, o jakich nigdy nawet nie słyszała, wszystko w woalu delikatnej nuty czegoś… morskiego. Sól, zapach smaru, smoły, wilgotnego drewna… w oddali poniosła się echem głośna syrena okrętu wchodzącego do portu wojennego, mewy rozdarły się wrzaskiem dziesiątków dziobów, poderwały się z… masztu starego parowca, które dotychczas szczelnie obsadzały… – Próbowaliśmy, ale nie mieliśmy szans. Takich fal… takiej fali, droga pani Izo, nigdy pani nie widziała. Pani mąż nie widział. Ja nigdy nie widziałem. Ale Iza je widziała. Dokładnie w tym momencie. Żaden statek nie wpływał do portu na Oksywiu. Stała teraz na mostku lichego parowca Jarmunga i widziała przez zasłonę deszczu powstającą w dali szarą masę, powoli odcinającą się od granatowego nieba i morza dookoła, która rosła i rosła, zbliżała się coraz bardziej… Iza przetarła oczy. Wszystko zniknęło. Poza szarością. Wpatrywały się w jej twarz badawcze oczy marynarza. – Przepraszam, to przez dym… to znaczy niech pan pali, panie Jarmung, nie przeszkadza mi, po prostu… – Odłożę to na razie – odparł spokojnie, odkładając delikatnie fajkę na zatłoczony blat. – Fala w nas uderzyła. Ten żywioł jest nieokiełznany i nawet najstarszy i najbardziej doświadczony marynarz nigdy nie może być pewien tego, co spotka, gdy straci się z oczu widok stałego lądu. Gdy wpłynie się w oko nieznanego… Szarpnęło, ostatnie, co zobaczyłem, to dziób, jego resztki, płyty poszycia wyrzucone w powietrze… Rozerwało nasz statek jak puszkę sardynek. – Iza spojrzała na zaciskające się pięści Jarmunga, jak czerwieniały, a spomiędzy palców spływały strużki… – My nie zatonęliśmy. O, nie. Nas po prostu wchłonęło morze. Tak jak wszyscy stali na swoich stanowiskach, sternik przy sterze, nawigacyjny przy blacie, kapitan i sygnalista przy bulajach, maszynowy przy telegrafach, ja na skrzydle pomostu… No i pierwszy… Jego nie zapomnę. Pierwszy oficer, który w tym jednym, ostatnim ułamku sekundy, tuż przed uderzeniem fali uśmiechnął się ponuro. To jest prawdziwy marynarz. Przyjąć śmierć z uśmiechem, tak zaskakującą i niespodziewaną śmierć… to jest coś. No i jak powiedziałem, morze nas wchłonęło, zamknęło się nad nami. I nie oddało. Wirowałem w wodzie, zdawało mi się, że pierwszy oficer złapał mnie jeszcze za nogę, szarpnął… i koniec. Statek wraz z całą załogą i pasażerami zniknął na zawsze. Nie wiem jak, jakim cudem… ale osiem dni później obudziłem się na oksywskiej plaży. – Gdzie? – Iza obróciła się gwałtownie. – Przecież… dobrze zrozumiałam, że przy Rozewiu… – Dobrze pani zrozumiała. Zatonęliśmy przy Rozewiu. Może mi pani nie wierzyć. Ale ocknąłem się na Oksywiu. Zbudził mnie dzwon kościelny. Otworzyłem oczy i zobaczyłem konary zwisające z klifu. Myślałem, że umarłem. Byłem pewien. Ale potem z ziemi poderwało mnie dwóch marynarzy, wartowników z portu. Wątpliwości, co do tego, czy żyję, czy też nie, odpłynęły, kiedy wywiad wziął mnie w obroty. Ale nic to nie dało, ani oni, ani ja się nie dowiedzieliśmy, jakim cudem znalazłem się na Oksywiu. Ostatecznie stanęło na tym, że zapiłem gdzieś na jakiejś portowej melinie i skończyłem nad brzegiem morza. Jarmung uśmiechnął się. – Wiem, wersja z pijanym marynarzem brzmi bardziej wiarygodnie. Dlatego to, jak było naprawdę, opowiadam dopiero pani.
38
– Ale… dlaczego? – spytała dopiero po dłuższej chwili Iza. – Dlaczego mnie? W czym jestem tak wyjątkowa? – Kiedy otworzyłem drzwi mojego mieszkania, spojrzałem pani w oczy. I wiedziałem. Po prostu wiedziałem. Ciszę przerywało tylko chaotyczne tykanie zegarów. – Dobrze, że się panu udało. – Więc wierzy mi pani? – Nie wiem czemu. Naprawdę nie wiem. Ale tak, wierzę. – Cieszę się – odparł, a jego oczy w niemal zauważalny sposób znów przeniosły się kilkadziesiąt lat wstecz. – Nikt poza mną nie wiedział, co się wydarzyło tamtej nocy, więc statek uznano za zaginiony. Później tylko fale wyrzuciły na brzeg Bornholmu dwa ciała. Pozostałych zabrało w daninie morze. Ale coś, jakaś część mnie… może i większa część mnie też poszła na dno tamtej zimowej nocy. Zastąpiło ją coś innego – mówiąc to, spojrzał po zagraconym pokoju. – Wszystko jeszcze mocniej odżyło parę lat temu. Zobaczyłem w gazecie zdjęcie dzwonu okrętowego wydobytego z dna morza. To był ten statek. – Jarmung znów zacisnął mocniej knykcie. – Nie powinni go ruszać. Jeśli morze chce coś oddać, samo… – podniósł głos i niespodziewanie urwał. – Przepraszam. Nikt tego nigdy nie pojmie. Sam z tym żyję, sam z tym umrę. Zapanowała cisza, przerywana tylko chaotycznym tykaniem zegarów. *** Drzwi sypialni, wiszące na zarwanych zawiasach, otworzyły się z trudem. Kamiński przez chwilę stał w bezruchu, starając się przebić wzrokiem ciemność. – Może zapalę latarkę… Dobra, dobra. Wiem, kurwa – dodał po chwili, spoglądając za siebie. Powoli stawiał kroki na skrzypiących deskach, w duchu modląc się, by sąsiedzi z dołu nic nie usłyszeli. Oczy stopniowo przyzwyczajały się do ciemności i zaczynały dostrzegać coraz więcej… czy raczej coraz mniej. W pokoju było… – Pusto. Nic. Null. Nic tu nie ma. Nie była to do końca prawda. W sypialni wisiał smętnie hamak, przymocowany na dwa haki wbite w ściany w dalszym narożniku. – Marynarz do końca – rzucił z wyraźną kpiną głos zza pleców Kamińskiego. – Przejrzyj dla pewności ten hamak, wiesz jacy oni są. Szczególnie tak doświadczone matuzalemy jak Jarmung. *** Tykanie otaczało Izę, nie pozwalając skupić myśli na niczym innym. Zerkała to na lewo, to na prawo, wyłapując coraz to dziwniejsze czasomierze ukryte wśród zbiorów Jarmunga. Pokryte zielenią patyny zegary okrętowe, duże i małe, zegary ścienne, zegarki z kukułką, majestatyczne stojące, z długimi łańcuchowymi wahadłami, wreszcie te najmniejsze, na paskach i łańcuszkach. Wszystkie pracujące, ale lekko rozmywające się w swoim biciu. Iza sięgnęła do kieszeni i dyskretnie spojrzała na wyświetlacz telefonu. Jarzyły się na nim białe cyfry: dziesiąta dwadzieścia. Podniosła wzrok na najbliższy zegar. Brew jej drgnęła. Jedenasta czterdzieści sześć. Na kolejnym jedenasta czterdzieści cztery. Jedenasta czterdzieści dziewięć, jedenasta czterdzieści siedem, jedenasta czterdzieści cztery.
Krzysztof Wroński
opowiadania Powoli podniosła się z zapadniętego fotela. Zbliżyła się do najbliższego z zegarów. Spojrzała na zżółkły od słońca cyferblat z prostymi, czarnymi cyframi. Zawahała się, ale wyciągnęła dłoń i przesunęła ostrożnie wskazówki na dziesiątą dwadzieścia jeden. Przez krótką chwilę wszystko zdawało się być w porządku, ale potem zegar na chwilę stanął, a wskazówki wróciły do godziny jedenastej czterdzieści siedem. Ich ruchy na powrót stały się nienaturalne: sekundowa poruszała się powoli, powoli, zbyt wolno jak na odmierzanie sekund. Minutowa nie chciała ani drgnąć naprzód. Podobnie miał się sąsiedni, masywny wiktoriański zegar okrętowy. Kolejne i kolejne, wszystkie chodziły zwolnione, odmierzając jakiś nieistniejący czas. – Te okrętowe są najdokładniejsze – Iza usłyszała spokojny głos za sobą. – Ale one… – Ale i tak mają się nijak do tego – kontynuował Jarmung, chowając dłoń w kieszeń spodni. – Brak mi kurtki mundurowej, tam powinno być jego miejsce – powiedział,
Za dwie dwunasta
wyciągając w stronę Izy lśniący wypolerowanym złotem zegarek kieszonkowy na cienkim, miedzianym łańcuszku. – Piękny – odparła, ale zmarszczyła się, gdy stary marynarz nacisnął pokrywkę. Otworzyła się, ukazując bogato zdobiony cyferblat, na którym misternie wykonane wskazówki pokazywały godzinę jedenastą pięćdziesiąt dwie. Jarmung zamknął go i odwrócił, ukazując mocno starty i porysowany spód, gdzie mimo to czytelna była data „1935”, wygrawerowana ozdobną kursywą. – Złoty zegarek od komisji admiralskiej otrzymywany na zaliczenie egzaminu. Piękna tradycja. No i piękne wykonanie. Ale najważniejsze jest to, co siedzi w jego środku. Wspaniała robota, takich fachowców już się nie uświadczy na tym świecie. Nigdy mnie nie zawiódł. Jest najdokładniejszy. I najcenniejszy. Kiedy się obudziłem na oksywskiej plaży, to było wszystko, co zostało z mojego poprzedniego życia. – Ale właściwie po co… – spytała niepewnie Iza, rozglądając się po pokoju i wskazując ręką na niezliczone zegary.
39
opowiadania – Każdy ma swoje sekrety, droga pani. Wytłumaczyłem już tyle, ile mogłem. Niech to wystarczy. Na zewnątrz zagrzmiało, oboje spojrzeli w zszarzałe okno częściowo zasłonięte żaluzjami. Zza drewnianych listewek przezierały kłębiące się ciężkie chmury burzowe, zwiastujące bliską nawałnicę. – Nie chcę pani martwić, pani Izo, ale obawiam się, że nie zdążymy skończyć razem herbaty. Ale jeśli pani chce, proszę zostać, na haczyku wiszą zapasowe klucze. Odda mi pani przy okazji. Ja się spieszę. – Nie szkodzi, i tak musiałam jeszcze… – nie skończyła, spojrzawszy jeszcze raz na zegarek kieszonkowy, który Jarmung ponownie otworzył. – Za siedem dwunasta. Czas na mnie. – Na moim zegarku chyba jest dopiero po dziesiątej… Stary marynarz zarzucił na siebie zszarzały sztormiak i uśmiechnął się. – Dobrze, dziecko. Ale ja zawsze posługuję się moimi zegarami. Pokazują to, co potrzebuję i to mi w zupełności wystarcza. Nie zwykłem tego zmieniać, dużo by się namąciło. Dziesięć minut później obserwowała z maleńkiego okienka mrocznej kuchni ciemny kształt wspinający się w górę, w stronę oksywskiego kościoła. Wiatr był coraz silniejszy, mimo to Jarmung nie zwalniał. Ba, nawet przyspieszył. Iza spojrzała w głąb mieszkania, niknącego w nadchodzącej burzowej ciemności, szybko zbliżającej się od Zatoki. Wiedziała, że nie powinna tego robić, ale to była jedyna okazja, by zrozumieć. Poznać sekrety, które dotychczas spoczywały niedostępne za drzwiami mieszkania numer sześć. Teraz przecież znalazła się po ich drugiej stronie. I czy Jarmung nie zostawił jej tutaj z pełną świadomością tego, co Iza może zrobić? Wiedział, że to zrobi. Chciał tego. *** Spojrzeli w górę, na ścianę frontową starej kamienicy. Wyłowili wzrokiem trzy okna, należące do mieszkania Mikołaja Jarmunga. Jedno maleńkie, zapewne kuchenne. Drugie duże, ale zasłonięte czymś ciemnym. Trzecie też duże, ale zupełnie zszarzałe od wieloletniego brudu i przysłonięte żaluzjami. Nagle jednemu z nich zdało się, że zobaczył jakiś cień, ruch we wnętrzu, które przecież powinno być puste. – Chyba coś… – Co mówisz? – Nie, w sumie to nic. Zróbmy to, co musimy i spierdalajmy stąd. *** Odstawiła pustą filiżankę po herbacie. Dopiero teraz dostrzegła na niej startą czerwoną flagę i ledwo czytelny napis White Star Line. Skądś znała tą nazwę… ale skąd? Nie pamiętała. Wyszła z kuchni do ciemnego salonu. Przez chwilę po omacku szukała włącznika światła, który musiał być ukryty gdzieś po grubą warstwą skarbów Jarmunga, szczelnie osłaniających ściany mieszkania. Bez skutku, nie znalazła go tam, gdzie znajdował się w ich mieszkaniu. Jeszcze przez moment po omacku wciskała rękę tu i ówdzie, ale nigdzie nie mogła zlokalizować włącznika. W końcu wyciągnęła telefon i z pomocą bladej poświaty wyświetlacza zaczęła zwiedzać pokój. Zegary cicho tykały w swoim chaotycznym rytmie.
40
Kątem oka spojrzała na najbliższy – wskazywał jedenastą pięćdziesiąt pięć. Jarmung wyszedł przecież z piętnaście minut temu, a było… – Co się dziwisz. Już się im przyglądałaś. Kątem oka dostrzegła niepozorne drzwi, z wiszącym na nich kołem ratunkowym. W ich mieszkaniu były to drzwi sypialni. Może tutaj też? Może tam znajduje się serce domu Jarmunga, a zarazem serce jego obłędu? Z trudem pchnęła drzwi, a słabe światło telefonu padło pierw na pustą, drewnianą podłogę, przypominającą pokład okrętu. Gdy podniosła nieco rękę, drgnęła. Jedynym sprzętem sypialni starego marynarza był wiszący w rogu hamak, przymocowany do gołych ścian. Izie pojawiły się mroczki przed oczyma. Białe plamki zawirowały, wyciągnęła rękę i przetarła twarz, zamykając powieki. Ale gdy otworzyła oczy z powrotem, widok się nie poprawił. W dodatku zgasła blada poświata telefonu. Odblokowała go, ale wyświetlacz był ciemny. – Niech to… – syknęła, próbując wyciągnąć i wsadzić z powrotem baterię. Mrużyła piekące oczy, a z drżących dłoni wypadła bateria. Zabębniła drewniana podłoga. Iza padła na kolana, po omacku wyciągając przed siebie ręce. Gdzieś w dali zawyła syrena okrętowa, zaskrzeczały mewy. Dźwięki się zbliżały. Gwizdnęła para wypuszczana z kotłów. Iza podniosła wzrok. Dalej oczy przysłaniała feeria mroczków, ale wiedziała już, że coś jest nie tak. Dalek klęczała na drewnianych klepkach, ale wszystko się… ruszało. Czuła wibrowanie dochodzące gdzieś spod podłogi, w uszy zakradał się mechaniczny szum. A wszystko zdawało się falować. W lekki, niemal przyjemny sposób. Gdzieś niedaleko odzywały się głosy, słyszała komendy. Oczy przyzwyczajały się do ciemności. A Iza tkwiła już gdzieś poza czasem i przestrzenią. Podniosła się, chwiejnym krokiem złapała zimnej, stalowej ściany. Pokład pod jej stopami drżał, przenosząc wibrację ciężko pracujących maszyn. W rogu pustej kabiny ktoś klęczał. Półnagi mężczyzna, z plecami w całości pokrytymi fantazyjnymi marynarskimi tatuażami syren, półnagich kobiet i statków pod żaglami. Iza, z trudem utrzymując równowagę, zrobiła kilka kroków w stronę marynarza. Minęła bulaj, za którym panował zimowy wieczór, zlewający niebo i morze w jedną, pozbawioną linii horyzontu ciemną plamę, na której tle wirowały białe smugi śniegu. Kobieta nie zatrzymała się, zbliżyła się ku najciemniejszej części kabiny. Mężczyzna pochylił się i dotknął czołem pokładu. Potem podniósł się ciężko, na krótką chwilę odsłaniając klatkę piersiową również pokrytą syrenami, statkami, kotwicami i gwiazdami. Z krzesła zdjął koszulę, założył ją, na nią zarzucił kurtkę mundurową. Stanął przed lustrem, poprawiając kołnierz, a wówczas ich spojrzenia się skrzyżowały. Iza odwróciła się, spróbowała wybiec z kabiny, pobiec na mostek, ostrzec ich, póki był czas. Ale nie zdążyła. Zimny, żelazny uścisk złapał najpierw jeden, potem drugi nadgarstek. Mężczyzna siłą przeciągnął ją do siebie, zbliżając do swojej twarzy. Ostra, jakby wyciosana z kamienia twarz się poruszyła. Otworzyły się cienkie, przypominające bardziej rozcięcie usta. – Spójrz tutaj – wydostały się z nich słowa wypowiadane z dziwnym akcentem. Jedna z rąk puściła nadgarstek i chwyciła za szczękę Izy, siłą odwracając jej głowę w stronę bulaju. – Widzisz? Widzisz, co tam się dzieje? Nic już nie poradzisz. To już się wydarzy. To już się wydarzyło. Nie ostrzeżesz ich. Oni umrą. Oni już nie żyją. Oni już przynależą
Krzysztof Wroński
opowiadania do morza. Taki ich los, a losu nie sposób odwrócić. I czasu też nie sposób cofnąć. Iza osunęła się na drewnianą podłogę. Ręką wyczuła baterię telefonu. Wsadziła ją z powrotem. Wyświetlacz zajaśniał w ciemnościach, oświetlając surowe wnętrze sypialni Jarmunga. Z trudem podniosła się z ziemi i podeszła do okna, szczelnie zasłoniętego drewnianą żaluzją, nie podnoszoną chyba od pięćdziesięciu lat. Ani drgnęła. Wró-ciła do salonu. W słabym świetle bijącym zza okna spojrzała na swoje nadgarstki. Na obydwu widniały sine i fioletowe smugi. Iza z trudem utrzymała się na nogach, w ostatniej chwili oparła się o parapet. Na twarzy poczuła powiew silnego wiatru i zapach soli przedostający się przez nieszczelne okno. Zbliżał się sztorm. Najbliższy zegar pokazywał jedenastą pięćdziesiąt dziewięć. *** Dwaj mężczyźni powoli wspinali się po schodach, mijali obdarte ściany klatki schodowej, prowadzące do mieszkania pod numerem sześć. Parter, piętro, drugie piętro. Zatrzymali się. – Woźniak, słyszysz? – Co? A…! – urwał stojący z tyłu, gwałtownie przerywając przetrząsanie kieszeni. – Kurwa, ktoś był szybszy? – Może jednak miał rodzinę, he? – Nie pierdol, Zawada, dokumenty były przecież sprawdzone. No i najważniejsze – to my mamy klucze. Jedyne klucze. – Więc kto jest w środku? Zza drzwi rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. *** Wychowała się na Oksywiu, w domu dwie ulice dalej, nie miała więc problemów ze znalezieniem ścieżki Jarmunga, którą opisał jej kiedyś Michał. Przez niepozorną dziurę w płocie przeszła na zalesiony teren jednostki wojskowej. Skryta za kurtyną deszczu, z krokami tłumionymi przez bijące raz po raz grzmoty ominęła wartowników w pośpiechu uciekających do stróżówek. Po kilkunastu minutach kluczenia dotarła na krawędź klifu – błądząc w zupełnej ciemności, bardziej to wyczuła, niż zobaczyła, uderzona w twarz silnym, słonym wiatrem od morza. Szumiało jej w uszach, ale coś ponad tym wszystkim usłyszała. Głos niosący się nad falami, przebijający nawet najsilniejsze uderzenia piorunów, bijących w lesistą Kępę Oksywską. Znała ten głos. Nie czekając ani chwili, ruszyła w dół stoku. Zbiegła ledwie kilkanaście kroków, gdy wilgotna ziemia osunęła się. Iza nie utrzymała równowagi i poleciała razem z nią. Stoczyła się w dół. Nagle wszystko się urwało. Poczuła tępy ból w skroni, chwilę później w ustach pojawił się metaliczny posmak. Z trudem podniosła się na czworaka. Nogi się jej trzęsły, mimo to powoli, niemal na kuckach, zeszła w dół klifu, zatrzymując się w ostatniej krzaczastej gęstwinie, na granicy plaży i lasu. Przez chwilę Iza wpatrywała się oniemiale w widok, jaki roztaczała się przed nią. Mimo wczesnej godziny dzień właściwie zamienił się w noc. Zupełnie czarna toń, pobrużdżona białymi pasemkami grzyw fal wirowała, raz po raz uderzając z ogromną wściekłością w plażę, której większość zniknęła pod naporem morza. Gdzieś ponad tym wszystkim jeszcze silniej wirowało niebo, mieszając odcienie szarości, czerni i granatu. W tle pobłyskiwało rytmicznie ledwo widoczne światło latarni helskiej. Ale… głos. Głos był
Za dwie dwunasta
z tego wszystkiego najbardziej majestatyczny. Pełen trwożnej nabożności, wykrzykujące niezrozumiałe, wyśpiewywane w nieznanych językach sylaby. Iza podniosła się z ziemi, minęła krzaki i omijając głazy i drewniane bale, wyszła na zalewaną kolejnymi falami plażę. Woda zamknęła się wokół niej, uderzając, sięgała do pasa. Mimo to nie zatrzymała się ani na moment, brnęła dalej przed siebie. Rozglądała się i bez wahania brodziła w coraz głębszą wodę, zapominając o świecie istniejącym ledwie kilometr dalej, w starej kamienicy, w ciasnym mieszkaniu pod numerem osiem. W tym momencie liczyło się tylko rozszalałe morze. Gdy kolejna fala cofnęła się, zobaczyła go. Stał w dali, na mieliźnie kilkadziesiąt metrów od brzegu. Półnagi, wychudzony, wyglądający niczym drewniana figura, uformowana przez obmywające ją od dziesiątków lat morze. Tylko poszarpane, wyblakłe spodnie wskazywały, że jest to postać ludzka. Wznosił ku niebu… nie, ku morzu, swoje ręce. Iza bez chwili wahania wpadła w płytką wodę, przedzierała się z trudem przez fale, była już kilka metrów od Jarmunga. Ten donośnym głosem przekrzykiwał burzę, powtarzając jak w mantrze zlepek nie mających sensu słów. Izie zdawało się, że gdzieś z dala, z głębi morza odpowiedział głos. Wpierw nie była pewna, ale usłyszała znowu. I znowu. – Jarmung, wiesz, że czas jest bliski! Wiesz o tym! Nie zatrzymasz tego! Twoje stare, pomarszczone ciało musi wrócić tam, gdzie jego miejsce! Musisz w końcu wrócić na pokład! – Ty…! Nie dzisiaj! – odkrzyknął Jarmung łamiącym się głosem. – Nie dzisiaj, skurwielu! Prawa ręka starego marynarza wyciągnęła zza pasa krótkie żeglarskie ostrze. Szybki, niemal niedostrzegalny ruch. Klinga rozcięła wnętrze dłoni. Krew scaliła się ze słonym wiatrem, z falami, z szarym morzem w jedno, a następna fala pochłonęła mężczyznę, zalewając również Izę. Udało się jej utrzymać równowagę. Ale nie zrobiła już ani kroku w stronę miejsca, gdzie stał Jarmung. Z obłędem wymalowanym na twarzy cofała się. Cofała się, potykała, ale się nie zatrzymywała. Do szaleństwa nie przybliżał jej Jarmung rozmawiający z głosem znikąd ani składający sam z siebie ofiarę rozszalałemu morzu. Nie. To było straszne, ale nie dość. Sylwetki. Ciemne, niemal czarne, zlewające się z wirującym bezmiarem wodnej toni, powoli wynurzające się z fal, ociekające wodą, wodorostami, mułem bałtyckiego dna. Stamtąd niósł się głos. Nie dawało się rozróżnić żadnych szczegółów, ale Izie zdawało się, że widzi pośród nich kogoś sobie znanego. Kogoś, kogo widziała całkiem niedawno. I słyszała. Pamiętała ten głos. Był coraz bliżej. Marynarskie tatuaże nagle zdały się wyglądać zupełnie inaczej. Sylwetki syren zmieniły się w jakieś fantazyjne istoty z głębin, wytatuowany na piersi żaglowiec był już tylko oblepionym wodorostami wrakiem. Półnagie kobiety wijące się na przedramieniu były gnijącymi w morzu ciałami. I tylko gwiazdy, czarne gwiazdy wytatuowane od jednego barku do drugiego dalej pozostawały gwiazdami, odcinającymi się swym kolorem na sinej, naciągniętej skórze. Był już trzy kroki od niej. Nie miała zamiaru dalej czekać. Odwróciła się i spróbowała biec, potykając się i przewracając raz po raz na śliskim, kamienistym dnie, uderzana przez coraz silniejsze fale. Kotłowała się w przybrzeżnej wodzie, gdy kolejna fala zwaliła ją z nóg. Próbowała wstać, ale porośnięte glonami kamienie nie dały jej szansy. Grzmot, szum, uderzenie, wszystko razem, świat zawirował, nie wiedziała gdzie góra, a gdzie dół. Straciła
41
opowiadania oddech, gdy usta wypełniły się słoną wodą. Coś uderzyło ją w kolano, potem w żebra. Powietrza było coraz mniej. Ulegała morzu. Nie była w stanie nic z tym zrobić. Otworzyła oczy, widziała tylko nieprzeniknioną czerń. Otworzyła usta, a jej płuca wypełniła woda. To był koniec; to była jej ostatnia myśl. Była tego pewna. Przestała walczyć, a wszystko dookoła zniknęło. Przez krótką chwilą jej umysł po prostu wyłączył się. Zniknął. Ale niespodziewanie woda nad nią ustąpiła, Iza zaczęła się krztusić. Nie wiedziała, co dzieje się dookoła, ale mogła wziąć zbawienny haust powietrza. Teraz nie mogła się poddać. W głowie szumiało, wirowało, z trudem utrzymywała równowagę, mimo to ruszyła przed siebie, brodząc to na czworaka, to na dwóch nogach w płytkiej wodzie. Ostatkiem sił pokonała kamieniste umocnienia brzegu i wpadła w przybrzeżne krzaki. Była na stałym lądzie. Ale nie miała ochoty zostawać na oksywskiej plaży ani sekundy dłużej. Zebrała w sobie resztki energii, zmusiła mięśnie nóg i rąk do ostatniego zrywu. Rzuciła się przed siebie, zapadając się w mieszaninę błota i liści, wspinała się pod górę, czepiając się czegokolwiek. Jak najdalej, jak najszybciej. Tylko to się liczyło. Nie zatrzymywała się, nie odwracała się, nie spoglądała za siebie. Nie miała zamiaru sprawdzać, czy cienie wynurzające się z morskich odmętów wyszły na brzeg. – Przewróciłam się… – tłumaczyła się godzinę później, grzejąc przy kubku gorącej kawy. – Nawet nie wiesz jaki ten bruk jest śliski, Michał… szczególnie w taką pogodę. Jak będzie rada osiedlowa, to trzeba coś powiedzieć, żeby normalną kostkę położyli. Jarmung wrócił do domu późną nocą. Iza widziała to, stała przez cały dzień i wieczór w oknie, wypatrując jego powrotu. Wyglądał zupełnie inaczej niż tam, zupełnie… zwyczajnie. Nie był już widmową sylwetką pogrążoną w morskich odmętach. Ulicą szedł wolnym krokiem stary człowiek, opatulony w sztormiak, zgarbiony, zataczał się, co jakiś czas podpierając o uliczne lampy. W końcu wszedł do klatki schodowej domu numer trzydzieści. Iza przysunęła ucho do rur, którymi zawsze niosły się dźwięki od parteru aż po trzecie piętro. Ale tym razem nie usłyszała nic. Cała kamienica spała, spało mieszkanie numer sześć. *** Mosiężny zegar poleciał w dół, rzucony wściekłym uderzeniem. Szklana szybka rozbiła się w drobny mak. – Nie ma, nie ma, nie ma! – Może zabrał ze sobą? – Sam powiedziałeś, w jakim stanie go znaleźli. Gdyby miał coś przy sobie, wiedzielibyśmy o tym! Musi tu być. Nikogo nie miał. Nikomu nie miał jak przekazać. Nagle obaj zerknęli w stronę drzwi. Coś zachrobotało. I głosy. Dwa ściszone głosy. Ktoś był za drzwiami. – Słyszałeś? Ktoś tu jest, ktoś nas, kurwa, nakrył – wysyczał roztrzęsionym głosem Kamiński. – Słyszałem. Chodź tutaj, ja będę czekał w kuchni. I opanuj się w końcu. Kamiński nie odpowiedział, wyszedł tylko szybkim krokiem z sypialni. Jego już nie było, zobaczył tylko falującą kuchenną kotarę. Przełknął ślinę, sprawdził, czy stary nóż żeglarski jest na swoim miejscu, ukryty w fałdach rozciągniętego swetra. Spojrzał na przeciwległą ścianę, niemal zupełnie skrytą w cieniu. Nadawała się. Ostrożnie stawiając kroki, zniknął wśród gratów starego marynarza.
42
*** Nigdy więcej nie widziała Jarmunga. Nie miała odwagi się do niego zbliżyć, nie po tym, co spotkało ją na przybrzeżnej mieliźnie. Nigdy też już nie zeszła do mieszkania starego marynarza. Nie po tym, czego doświadczyła w tamtym ciemnym pokoju. Przy drugim piętrze po prostu przeskakiwała po dwa stopnie, byle tylko jak najszybciej znaleźć się jak najdalej od niepozornych dwuskrzydłowych drzwi, za którymi kryło się niepojęte. Ale tego jednego razu na ułamek sekundy spojrzała uważnie na stare drzwi, na wiszącą na nich krzywą szóstkę. Z wnętrza dobywało się ciche, nieskoordynowane tykanie zegarów. Po tylu dniach powinny przecież stanąć. Nie było komu ich nakręcać. – Nie wiem, czemu się jeszcze dziwisz – powiedziała sama do siebie. Nagle coś ją uderzyło. Niemal nieświadomie wypuściła z rąk siatkę z zakupami. Wsadziła lewą rękę do kieszeni płaszcza. Wyciągnęła telefon, zegar wskazywał dziewiątą piętnaście. Włożyła rękę jeszcze głębiej, chwilę się poszarpała. Coś metalicznie zadzwoniło. Uśmiechnęła się. Ciekawe, która godzina jest tam w środku? *** Wyciągnął klucz, włożył w zamek. Delikatnie przekręcił. Nie zaskoczyło. – Otwarte? – syknął mężczyzna stojący z tyłu. Przestąpił z nogi na nogę, podwinął rękawy bluzy. Ten z przodu wyciągnął rękę i chwycił za klamkę. – Otwarte – potwierdził. Spojrzał porozumiewawczo za siebie i lekko pchnął skrzydło drzwi. *** Z cichym skrzypnięciem drzwi się uchyliły. Kamiński nerwowo spoglądał w tamtą stronę ze swojego ukrycia. Cofnął się jeszcze bardziej w głąb, między wiosła, liny i strzępy wyblakłego żagla. Ostrożnie chwycił rękojeść noża, a usta schował w zrolowanym kołnierzu swetra, tłumiąc ciężki oddech. Trwało to dla niego wieczność, ale drzwi wreszcie otworzyły się na całą szerokość. Do mrocznego wnętrza wlało się nieco światła z klatki schodowej, a na podłodze pojawiły się dwa długie cienie. Kamińskiemu serce niemal wyskakiwało z piersi; wydawało się, że coraz szybsze bicie musi się nieść po całej kamienicy. Ale nie. Tylko on to słyszał. Jedynym naprawdę słyszalnym dźwiękiem było tykanie dziesiątków zegarów. Do mieszkania ostrożnie weszło dwóch mężczyzn, niosących na plecach pokaźne wory. Pierwszy z nich, w starej kurtce bosmańskiej, drugi, nieco z tyłu, w bluzie z słabo widocznym w ciemności nadrukiem: Zakład Oczyszczania Miasta Bracia Bąk. Delikatnie zamknęli za sobą drzwi. Ten z przodu podszedł do zaciemnionego okna, ale cofnął się, widząc zabite deskami drewniane rolety. Drugi rozejrzał się w poszukiwaniu włącznika światła, ale nie znalazł go. Zaklął cicho. Wyciągnął latarkę i wąski, jasny promień omiótł wnętrze mieszkania Jarmunga. Cienie łamały się i wydłużały na sprzętach, których kształtu i przeznaczenia w półmroku można się było tylko domyślać. Obaj mężczyźni cofnęli się dwa kroki, rozglądając w niepewności. – Jest tu kto? ***
Krzysztof Wroński
opowiadania Na pytanie Zawady odpowiedziała cisza. – Nie podoba mi się to – syknął Wójcik, oświetlając osobliwe przedmioty rzucające upiorne cienie. – Tu jest jak w jakimś tanim horrorze. W ogóle, w nocy mi się coś takiego śniło… ale nie pamiętam za dokładnie. I ktoś tu był, spójrz tylko na ten rozpierdol na podłodze. Nie przesłyszeliśmy się. – Cii – usłyszał w odpowiedzi. – Może i tak, ale tutaj go nie ma. Sprawdźmy tamten pokój – powiedział Zawada, kiwając ręką w stronę sypialni. Ostrożnie stawiając kroki między śmieciami, minęli Kamińskiego, który bezgłośnie wysunął z pochewki ostrze. Odetchnął, gdy tamci pchnęli drzwi drugiego pokoju. – Nic tu nie ma – powiedział Wójcik. – Może to tylko myszy były. Albo jak trupa wynosili to się burdel zrobił… albo rozpierdol był po prostu, wiesz, jak to jest ze starymi ludźmi… – Nie wiem, dla mnie to wygląda podejrzanie. Zostały kibel i kuchnia do sprawdzenia. Idę. Wyszedł z pokoju, znowu minął Kamińskiego, który poruszył się, przyjmując najwygodniejszą pozycję do szybkiego i bezgłośnego opuszczenia kryjówki. Podążył wzrokiem za Zawadą, który zatrzymał się metr przed kotarą. – No, zrób coś – bezgłośnie poruszyły się usta Kamińskiego. – Zrób cokolwiek. Ale Zawada nie stał ot tak, po prostu. Nasłuchiwał. Zegary tykały, w przedwojennych rurach coś zabulgotało. Noga Wójcika stanęła na obluzowanej klepce, która zaskrzypiała rozpaczliwie. Ale to nie było to, czego nasłuchiwał. Coś… ktoś był w kuchni. Lekki szelest, ledwie słyszalny, niemal bezgłośny oddech. Ale nie do końca, nie tylko. Zawada wyłowił maskowane z trudem rytmiczne chrapnięcia, będące właściwie niemal na granicy słyszalności. Mimo to był pewien, że się nie przesłyszał. Odwrócił się w stronę sypialni, syknął cicho. Ale Wójcik nie zareagował. Powtórzył jeszcze głośniej, dalej bez rezultatu. Chwilę stał bez ruchu, prawą ręką sięgnął do kieszeni. Wyciągnął pęk kluczy, zacisnął na nim pięść. Powoli kiwnął głową trzy razy i wskoczył przez kotarę do kuchni. Zawada znalazł się w ciemnej, oświetlonej ledwie jednym maleńkim okienkiem kuchni. Niewiele różniła się od salonu – tak samo była zawalona przeróżnymi śmieciami. Mężczyzna wciągnął głębiej powietrze. Śmierdziało. Śmierdziało starą rybą i gnijącymi wodorostami. Z trudem powstrzymał się od kaszlnięcia. Niespiesznie stawiał kolejne kroki, uważnie obserwując otoczenie. Wiedział, był po prostu pewien, że nie jest tu sam. Zatrzymał się przy kuchence, na drugim końcu kuchni. Wisiał przed nim stary, wyblakły sztormiak, poplamiony białymi zaciekami soli morskiej. Zawada zacisnął mocniej palce prawej dłoni na kluczach, a lewą, drżącą rękę wyciągnął w stronę płaszcza. Szarpnął go, zrywając z czającego się pod nim cienia, druga ręka poleciała do przodu, wyprowadzając cios sierpem. Ale nie trafiła. Zatrzymała się w pół ruchu. Podobnie skamieniał wytrzeszczony wzrok Zawady, próbujący resztką zmysłów zrozumieć, z czym stanął oko w oko. Urwany krzyk poniósł się po mieszkaniu, szybko zamienił się w bulgot. Jednocześnie z sypialni wypadł Wójcik, a smuga światła kilka sekund później obłąkańczo zawirowała, gdy z ukrycia wyskoczył na niego susem zwinnym niczym kot Kamiński, wbijając między żebra i przekręcając krótki nóż. Łamana kość cicho trzasnęła, a ostrze zanurzyło się jeszcze głębiej, po rękojeść. Krew spływała wartkim potokiem po nogawce i rozlewała się szeroko, wsiąkając w miękki dywan. Ostatnie, co poczuł Wójcik, to zaciskająca się na jego ustach
Za dwie dwunasta
dłoń, twarda jak wygarbowana skóra. I ten narastający zapach. Morska zgnilizna. Jeszcze chwilę stał pionowo, podtrzymywany przez silne ręce Kamińskiego. Gasnącymi oczyma, wirującymi po ginącym w półcieniu wnętrzu, zobaczył ciemną sylwetkę wyłaniającą się zza kotary sznurów i lin. Ciemna. Ciemnozielona, sina? Co miała na sobie? Kim była? To już nie było ważne. Nie teraz. Wójcik leżał na podłodze, twarda dłoń Kamińskiego go puściła. I tak nie mógł wydać z siebie dźwięku poza bulgotem przebitego płuca. Zobaczył jeszcze nagie stopy, pokryte pęcherzami, naroślami, skandynawskimi tatuażami i Bóg wie czym jeszcze. Kawałek za nimi ukazało się ciągnięte po ziemi i ociekające krwią martwe ciało Zawady. Zeszklony, pełen niewypowiedzianej grozy wzrok skrzyżował się z uciekającym życiem oczu Wójcika. – Ktoś to mógł usłyszeć, kurwa jego mać – warknął roztrzęsionym głosem Kamiński, machnąwszy ręką w stronę dwóch spoczywających obok siebie ciał. – Bzdura. Na zewnątrz grzmi. – Szukamy dalej? – Tu go nie ma. Jestem pewien. – To co robimy? – To, co morze podarowało, musi do niego kiedyś wrócić. Musi, Kamiński – wycedził. – Będziesz siedział pod tym domem dzień i noc. Ma być cały czas pod obserwacją. Jeśli masz kogoś godnego zaufania, użyj go. Jak to nie zadziała, zaczekamy na sztorm. Ten, kto zjawił się tu przed nami, w końcu zjawi się i na plaży. Zjawił się już kiedyś, teraz to zrozumiałem. – To kto to? – syknął Kamiński. – Nie wiem. Byłem skupiony na Jarmungu. Ale jest to ktoś świadomy. Naznaczony. Będzie musiał wrócić na plażę. *** Czas jest linią? Bzdura. Czas jest pętlą. Wszystko jest cykliczne. Za dwie dwunasta. Zbliżał się kolejny sztorm. Tak wskazywał stary, złoty zegarek, trzymany w drobnej, kobiecej dłoni. A on nigdy się nie mylił. Podobnie jak zegar, wyświetlający się na porysowanym wyświetlaczu telefonu komórkowego, trzymanego w drugiej ręce. – Michał, muszę wyjść.
Krzysztof Wroński
Rocznik 1988. Grafik, muzyk kilku- albo i kilkunastu trójmiejskich kapel (m.in. Kiev Office, Ląd Morze Ląd, 1926, Karol Schwarz All Stars). Jest fanem kotów, Gdyni i H.P. Lovecrafta, a obecnie planuje wydanie debiutanckiej powieści.
43
opowiadania
Marcin Zwoleń Judaszowe plemię Ilustracje: Piotr Lewandowski, Kamil Kowalski Pogoda zdecydowanie nie sprzyjała spacerom. Rychło przekonali się o tym dwaj mężczyźni, którzy w swej przechadzce po pustyni aż nadto oddalili się od granic miasta. Nadciągające ze wschodu tumany kurzu nie wróżyły niczego dobrego; promienie słońca z trudem przebijały się przez ich grubą kotarę. Mimo że otuleni płaszczami, wędrowcy odczuwali uderzające w nich ziarenka piasku, które niczym drobne igiełki przebijały się przez cienką tkaninę i dotkliwie siekały ukrytą pod nią skórę. Niższy z mężczyzn szczelniej osłonił ciało. – Lepiej wracajmy, rabi – przemówił. – Zbliża się burza piaskowa. Wyższy, do którego słowa były skierowane, przystanął. Upłynęła chwila, zanim spoza lnianego materiału zakrywającego dolną część twarzy dało się usłyszeć spokojny, ignorujący ostrzeżenie głos. – Judaszu? – Tak, rabi? – Będziesz musiał coś dla mnie zrobić. – Co zechcesz, rabi. – Zdradzisz mnie. – Zdradzić? Ciebie, rabi? Nigdy! – Zrobisz to. Musisz. To część boskiego planu. Zapadło milczenie. Powietrze wypełniał jedynie szum wzmagającego się wiatru. W brązowych oczach Judasza, które kipiały od ładunku emocji, toczyła się walka. Niczym w kalejdoskopie, uczucia przenikały się i mieszały ze sobą. Na pierwszym planie pojawił się gniew, by po chwili ustąpić miejsca sprzeciwowi wobec tej nieodwracalnej decyzji. Zaraz po nich swoje pięć minut miało zwątpienie, a następnie rozczarowanie, że to wszystko kończy się w taki sposób. Nad całością zaś dominował głęboki żal. – Nie smuć się, Judaszu. Owoce twego haniebnego występku będą niewymierne dla całej ludzkości. Choć ty sam nie dostąpisz zaszczytów. – Skoro taka twoja wola, rabi. – Rozterki ostatecznie opuściły apostoła. – Nie moja, lecz Jego. Judasz Iskariota przyklęknął na jedno kolano i pokornie spuścił oczy. Po chwili poczuł na swojej głowie rękę nauczyciela. – Wstań – usłyszał. Posłusznie wypełnił polecenie. – Wiesz, co masz czynić? – Tak, rabi. – Zatem nie zwlekaj. I jeszcze jedno, naszą rozmowę zachowaj tylko dla siebie. – Dobrze, rabi. – A teraz oddal się. Chcę pozostać sam – powiedział z ulgą pogodzony ze swym losem Jezus.
44
– Burza jest nieuchronna – dodał ciszej, jakby do siebie, patrząc na zbliżającą się kurzawę. Ostatnie lata nie przyniosły światu iluzji nikogo, kto by zasługiwał na miano prawdziwego arcymistrza. Owszem, na arenie był jeszcze David Copperfield, ale czas mu nie służył i jego „Wielka Iluzja” z biegiem lat coraz bardziej się kurczyła. Wszystko zmieniło się, gdy na początku nowej dekady na deski nowojorskiej sceny magii wkroczył Jack Hardy. Jak na kogoś, kto pojawił się nie wiadomo skąd i o kim nie wiedziano kompletnie nic, bardzo szybko uwiódł zarówno gawiedź, jak i całą „arystokrację” Nowego Jorku. Młody, przystojny, gładko ogolony, o olśniewającym uśmiechu, z nienagannie ułożonymi włosami i takimiż manierami, nie miał sobie równych. Zawsze elegancko ubrany, w doskonale skrojonym garniturze i idealnie wyprasowanej koszuli, odstawał od kanonu pstrokatych magików w pobłyskujących marynarkach. Jedyne co lśniło, to jego wypolerowane buty. Lecz to nie dzięki wyglądowi zaskarbiał sobie rzesze fanów i ich sympatię, która niejednokrotnie przeradzała się w uwielbienie. Liczyły się przede wszystkim umiejętności. A tych mu nie brakowało. Numer ze znikającą Statuą Wolności, który przed wieloma laty wykonał David Copperfield, został przebity, gdy Jack Hardy powtórzył wyczyn swojego starszego kolegi, poszerzając go o dodatkowy element. Otóż puste miejsce po monstrualnym posągu zapełniła wieża Eiffla. Mało tego, skutków tej zamiany doświadczyli również Francuzi, którzy nie mogli wyjść z podziwu, że dar od ich przodków upamiętniający przymierze dwóch narodów, po przeszło stu latach powrócił na paryską ziemię, zajmując miejsce żelaznej wieży. Oczywiście na końcu oba te architektoniczne dzieła powróciły na swoje miejsca. Wówczas nastąpił przełom – świat zwariował na punkcie Jacka Hardy’ego. Jeszcze nigdy nie było kogoś takiego jak on. Jego twarz pojawiała się na okładkach najpoczytniejszych pism. Nie było gazety, która by o nim nie pisała, lecz on sam, otoczony nimbem tajemniczości, unikał wywiadów, a także odrzucał wszelkie zaproszenia do telewizyjnych talk-show. W tej kwestii był nieugięty i nie robił wyjątków, co jeszcze bardziej podgrzewało atmosferę i wywoływało spekulacje wokół jego osoby. Nieustannie o nim mówiono, o jego kolejnych sztuczkach i pokonywaniu co rusz to nowych granic niewykonalnego. Jak wówczas, gdy w tylko sobie wiadomy sposób zamroził fragment jeziora Mischigan, tworząc lodową kładkę, i przeszedł po niej na drugi brzeg, bądź gdy sprawił, że słonie z zoo w Central Parku latały nad miastem jak jaskółki. Czy też wtedy, kiedy wstrzymał spadające wody Niagary, jak
Marcin Zwoleń
opowiadania gdyby po prostu zakręcił kran. Ludzie żyli od numeru do numeru i nic się poza tym nie liczyło. Za każdym razem było to wspaniałe, wręcz mistyczne przeżycie, a równocześnie sensacyjny temat nie do przebicia. Po każdym pokazie, jeszcze tej samej nocy, drukarnie ruszały pełną parą, by rano wypluć papierową lawinę pełną artykułów i zdjęć z ostatniego show. Media rozpoczynały wyścig hipotez próbujących rozwikłać nurtujące je zagadnienie: „Jak Jack Hardy tego dokonał?”. Jak grzyby po deszczu wyrastały rzesze pseudoekspertów, którzy za wszelką cenę starali się rozebrać daną sztuczkę na części pierwsze, odkryć jej sekrety i dowieść swoich wydumanych racji. Jedna z wczesnych teorii o zbiorowej hipnozie i halucynacjach nie miała zbyt wielu zwolenników i szybko została odrzucona. Skłaniano się raczej ku wysoko rozwiniętej technologii, która pozwalała stworzyć tak wspaniałą i niewyobrażalną iluzję. W rzeczywistości jednak nikt nie był w stanie dać jasnej, konkretnej odpowiedzi i cała reszta pozostawała jedynie w sferze domysłów. A z czasem niewiedza przerodziła się w podziw i uwielbienie. Jack Hardy intrygował, porywał, uzależniał – powoli stawał się bożyszczem tłumów, choć wciąż był zagadką. Przestronne pomieszczenie znajdujące się na ostatnim piętrze Empire State Building po sam sufit tonęło w dymie kubańskich cygar „Habanos”. Ciężki mahoniowy wystrój pokoju dobierany był jeszcze za kadencji Herberta Hoovera. Neoklasyczny kominek ulokowany w centralnej części, ręcznie rzeźbiony stół, kredens z barkiem, kilka wyściełanych aksamitem foteli oraz wykuszowe okno obleczone w bordową zasłonę – to wszystko składało się na cotygodniowe miejsce spotkań osób, bez wiedzy których nic nie mogło się wydarzyć w Wielkim Jabłku. Cztery fotele skupione wokół okrągłego stołu były zajęte przez decydentów, którzy od lat pociągali za wszelkie możliwe sznurki w tym mieście. – To po prostu niewyobrażalne, jak szybko zyskał popularność – powiedział burmistrz Nowego Jorku, odkładając najnowszy numer „Timesa” na blat. Na okładce pisma oczywiście widniało zdjęcie Jacka Hardy’ego okraszone pytaniem „Czym nas jeszcze oczaruje?”. – Chciałbyś w takim tempie zdobywać poparcie, Rudolphie? – zapytał szczupły mężczyzna w okularach. – Tłumy go wielbią, ludzie szaleją na jego punkcie, a tak naprawdę nie wiemy, kto to jest. – Póki co – wielbią, póki co – szaleją, a za moment o nim zapomną. Przeminie, jak te jego triki. – Nie lekceważyłbym tego, Eliocie – wtrącił wąsaty jegomość ubrany w mundur komisarza nowojorskiej policji. – Ach, ty i te twoje wieczne podejrzenia – żachnął się prokurator generalny, strzepując popiół do popielniczki. – Każ go sprawdzić i po krzyku. Na pewno ma coś na sumieniu. – Już został sprawdzony, z mojego polecenia – odezwał się burmistrz. – Z jakim rezultatem? Komisarz przełknął zawartość szklanki. Dwunastoletnia whisky gorącą falą rozlała się po przełyku. – Niczego nie znaleźliśmy – odparł. – W takim razie szukajcie głębiej. – To na nic. Ten facet to widmo, nie ma go w żadnej bazie danych. – A ta jego asystentka? – dopytywał się prokurator.
Judaszowe plemię
– Kathleen Mackenzie. Kręci się koło niego i szczerzy zęby w uśmiechu. Nic szczególnego nie mamy na jej temat. Przeciętna dziewczyna z Idaho. – To przecież drugi koniec Stanów. Skąd tu się wzięła? – Od trzech lat przebywa w Nowym Jorku. Niedawno odpowiedziała na jego ogłoszenie w sprawie zatrudnienia asystentki. No i wybrał ją z grona kandydatek. – Tak po prostu? – To akurat było dziwne. Dotarliśmy do jednej z dziewczyn, które starały się o tę pracę. Zeznała, że Jack Hardy zaprosił je wszystkie, coś około tysiąca panienek, do Madison Square Garden. I tam najnormalniej w świecie, w tym tłumie, podszedł do Kathleen Mackenzie i ją zatrudnił. – Ożeż kurwa, jakie to romantyczne – skwitował Eliot. – Może by ją w takim razie przesłuchać, jak myślisz, Bernardzie? – zapytał burmistrz. – Nie sądzę, żeby to coś dało. I niepotrzebnie zwróci jego uwagę – podsumował komisarz. Z ust czwartego mężczyzny jak dotąd nie padło ani jedno słowo. W skupieniu słuchał pozostałych, racząc się jedynie cygarem i szklaneczką Chivas Regal. Życie nigdy nie rozpieszczało Kathleen Mackenzie. Po ukończeniu liceum szybko opuściła dom i ojca alkoholika. Długoletnia tułaczka po kraju doprowadziła ją wreszcie do Nowego Jorku, gdzie jej pobyt był swoistą amplitudą wzlotów i upadków. Ostatnia posada zdecydowanie zaliczała się do tych drugich. Praca kelnerki we włoskiej knajpce nie wyglądała tak, jak obiecywał właściciel. Zamiast godziwej wypłaty i sowitych napiwków, pojawiły się ręce szefa na jej pośladkach. Rzuciła ją więc bez żalu. Teraz wszystko wskazywało na to, że w końcu los się do niej uśmiechnął. Od dawna nie czuła się tak dobrze. Została asystentką, i to nie byle kogo, bo samego Jacka Hardy’ego. To, że wybrał właśnie Kathleen, strasznie ją nobilitowało i dodawało prestiżu. Chociaż za żadne skarby nie mogła zrozumieć, czym się kierował przy jej wyborze. Początkowo była bardzo onieśmielona jego osobą, poza tym bała się, że będzie rzucał w nią nożami, przepiłuje ją na pół lub coś w tym rodzaju. Na szczęście do niczego takiego nie doszło. Jakież było jej zdziwienie, gdy okazało się, że nowa praca będzie głównie polegała na uśmiechaniu się do publiczności. Niebawem w jego obecności zaczęła odczuwać specyficzny rodzaj podniecenia i euforii. Coś ją w nim pociągało, ale równocześnie kazało trzymać dystans. Siła i pewność siebie, którymi emanował, dawały jej niewytłumaczalne poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Miała wrażenie, że nikt i nic nie jest w stanie jej zagrozić i ją skrzywdzić. Życie nabrało prawdziwych kolorów. Na kolejny numer Jacka Hardy’ego z niecierpliwością oczekiwały już nie tylko Ameryka, ale również Europa i Azja. Transmisja satelitarna z występu na oba kontynenty przyciągnęła następne miliony widzów przed ekrany telewizorów. Do ostatnich dni wszystko utrzymywano w największej tajemnicy, nikt nie wiedział, co się wydarzy i gdzie. Wymyślano zatem niestworzone historie, choć pogłoski mówiły, że pokaz odbędzie się na Manhattanie. W każdej plotce jest ziarenko prawdy i w tej też było. Wall Street zostało zamknięte na całej długości, wstrzymano ruch
45
opowiadania wzdłuż przecznic, a kamerami obsadzono chodniki i dachy okolicznych budynków. Śmigłowiec filmujący wszystko z powietrza latał nad ulicą niczym natrętna osa. Wszystko było gotowe do transmisji, brakowało tylko gwiazdy wieczoru. Czas mijał, powoli zaczęło zmierzchać, zarządzono więc włączenie silnych jupiterów, które przeczesywały teren w poszukiwaniu sprawcy całego zamieszania. Niespodziewanie jedna z lamp go znalazła i oświetlając białym snopem światła, wyłowiła z półmroku; pozostałe jak na komendę poszły jej śladem. Jack Hardy był tam. Ten sam, nienaganny, stał na dachu Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych i lśnił bielą zębów w swoim porywającym uśmiechu. Pod nogami miał masywną, ascetyczną bryłę marmuru w stylu art deco, drugą co do wielkości giełdę świata. Tłumy zebrane po drugiej stronie ulicy, w specjalnie wydzielonych strefach, zawyły w ekstazie. Zaczęło się SHOW! Wielki iluzjonista jednym gestem ręki uciszył rozkrzyczanych fanów. Nastał masowy stan skupienia, każdy w napięciu wyczekiwał, co też za moment się wydarzy. W kompletnej ciszy przerywanej jedynie warkotem śmigłowca rozległ się głos. Jednak nie rozległ się w powietrzu, nie popłynął z głośników, tylko jakby od razu, z pominięciem uszu, pojawił się równocześnie w głowach milionów ludzi. Zarówno zebrani w pobliżu Wall Street, jak i widzowie przed telewizorami, w jednym momencie doświadczyli tego samego. W ich umysłach rozbrzmiały dawno temu wypowiedziane słowa: „Marność nad marnościami i wszystko marność”. W tej samej chwili potężny huk wstrząsnął powietrzem. Przy akompaniamencie pękających ścian cały budynek, na którym stał Jack Hardy, zachwiał się w posadach. Nowojorska giełda dosłownie poczęła chylić się ku upadkowi. Nie minęło kilka sekund, a sześć korynckich kolumn, będących częścią wysokiego portyku, leżało rozsypanych jak klocki przedszkolaka. Fronton momentalnie wylądował obok, a znajdujące się w jego wnętrzu kilkumetrowe rzeźby noszące tytuł „Prawość strzegąca dzieł człowieka” – po upadku przedstawiały sobą coś zgoła innego. Szklana ściana frontowa, tworząca jedno gigantyczne okno, rozprysła się na tysiące drobnych kawałeczków. Machina zniszczenia została puszczona w ruch i już nic nie mogło jej powstrzymać. Całość nie trwała dłużej niż minutę. Gdy wszystko ucichło i opadł obłok kurzu, białe światło jupiterów odkryło przed widzami apokaliptyczny widok. Z Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych nie pozostał kamień na kamieniu, budynek rozpadł się jak domek z kart. Mało tego, na jego ruinach stał nie kto inny, jak sam arcymistrz iluzji. Lecz tym razem nie uśmiechał się, tylko z poważną miną pstryknął palcami i zapadła ciemność. Obserwatorzy nie mieli najmniejszej szansy, by zdążyć ochłonąć po tym, czego przed chwilą doświadczyli, bo gdy tylko ponownie zapalono reflektory, dostali następną dawkę emocji. Każdy, kto był świadkiem tego widowiska, czy to na żywo, czy też za pomocą transmisji telewizyjnej, oniemiały próbował zrozumieć, jak to możliwe, że kilkudziesięciometrowy budynek w mgnieniu oka zamienił się w rumowisko, a teraz znowu stoi niewzruszony, jakby przed chwilą nic takiego nie miało miejsca. Niemniej tak właśnie było – symbol światowej finansjery bez najmniejszego zadrapania stał tam gdzie zawsze,
46
w nienaruszonym stanie, a na jego szczycie on – Jack Hardy. I wtedy tłum oszalał, ekstatyczny pisk, na granicy histerii, rozlał się wzdłuż Wall Street, ludzie przed telewizorami krzyczeli i bili brawo, wiwatom nie było końca. Próg niemożliwego został przekroczony po raz kolejny. Parę dni później świat wciąż nie mógł wyjść z podziwu i telewizja, non stop, puszczała powtórki z zapierającego dech w piersiach występu. Na ekranie telewizora Jack Hardy, stojący na dachu giełdy, właśnie żegnał się z widzami i dosłownie znikał na ich oczach. Stopniowo stawał się coraz bardziej transparentny, by kompletnie rozpłynąć się w powietrzu. Wrzawa wiwatującego tłumu została brutalnie ucięta za pomocą czerwonego guzika „off ”. Prokurator generalny odłożył pilota, po czym sięgnął po szklaneczkę z rdzawym płynem i aromatyczne cygaro. Trójka raczących się alkoholem i tytoniem mężczyzn powiększyła się o kolejnego kompana. Unoszące się w pokoju gęste obłoki dymu szczelnie ich otulały, wiążąc wspólnym paktem. – Znów urządził sobie cyrk na naszym podwórku! – Funkcjonariusz prokuratury nie krył wzburzenia. – Spokojnie, Eliocie, ostatnio miałeś więcej luzu, gdy chodziło o jego osobę – zauważył komisarz nowojorskiej policji. – Nieprawdaż, Rudolphie? – Zgadzam się z Eliotem – poparł przyjaciela burmistrz. – To zwyczajna kpina! – I to tuż pod naszymi nosami! – Nie żebym miał odmienne zdanie, ale nie wpadajmy w skrajności – studził emocje stróż prawa. – Trzeba ustalić, na czyje działa polecenie – zdecydował burmistrz. – W porządku, załatwi mu się podsłuch plus całodobowy nadzór i będziemy znać każdy jego krok. – Dziwi mnie, Bernardzie, dlaczego do tej pory jeszcze go nie miał? – Bo nie było takiej potrzeby – odpowiedział komisarz. – W takim razie już jest. – To źle, że atakuje symbole władzy – odezwał się nagle czwarty uczestnik spotkania. – Społeczeństwo musi wierzyć, że to, co ofiarowali ludzkości Fenicjanie przed tysiącami lat, wciąż ma silne korzenie i jest wieczne. Jeśli zachwieje się wiarą ludzi, uzmysłowi kruchość fundamentów, które stanowią o ich życiu, mogą zacząć zadawać pytania i chcieć zmian. Dlatego też kilka wpływowych osób po obejrzeniu ostatniego występu wyraziło zaniepokojenie. – To zrozumiałe, zawalające się budynki nie kojarzą się zbyt dobrze. Zwłaszcza w Nowym Jorku – zauważył prokurator. – Definitywnie, musimy coś z tym zrobić. – Burmistrz nie miał żadnych wątpliwości. – Masz jakiś pomysł, Bernardzie? – A może podsuniesz mu tę swoją Mata Hari? – zasugerował prokurator generalny, zwracając się do komisarza. – Twoja luksusowa agentka do zadań specjalnych powinna sobie z nim poradzić. Niech się do niego zbliży i wybada, co i jak. – Margareth Red? – zamyślił się Bernard. – Dlaczego nie? Każdego potrafi zmiękczyć, jeszcze się taki nie urodził, który by się oparł jej urokowi. Brzęk stukających o siebie kryształowych szklanek zdawał się być przypieczętowaniem chytrego pomysłu.
Marcin Zwoleń
opowiadania Wcześniej czy później musiało to nastąpić. Akademia Sztuk Magicznych jednogłośnie okrzyknęła Jacka Hardy’ego zjawiskiem roku i nadała mu tytuł „Króla Magii”, a nawet ufundowała symboliczną nagrodę pieniężną. Na wydany z tej okazji huczny bankiet spłynęła cała śmietanka Nowego Jorku. Nikogo nie mogło zabraknąć i nikogo nie zabrakło. Na tym jakże kolorowym jarmarku próżności, blichtr i tandeta szły ze sobą pod rękę, a pycha i ambicja maszerowały ramię w ramię. Piękne panie i bogaci panowie po brzegi wypełnili przestronną salę koncertową w Metropolitan Opera. Fakt, że uroczystość odbywała się właśnie w takim miejscu, jeszcze bardziej obligował do tego, by się tam stawić i pokazać. Oczywiście, nie mogło również zabraknąć wiecznie głodnych sensacji mediów. Podglądanie i komentowanie egzystencji „wielkich” tego świata to było coś, co wychodziło im najlepiej. Z chirurgiczną wręcz precyzją wycinali z życia innych najbardziej banalne fragmenty i pod mikroskopami swoich kamer i piór rozwodzili się nad ich złożonością. Ceremonia rozpoczęła się punktualnie o dwudziestej. Przez pierwsze dwie godziny czas gościom umilały pokazy iluzji w wykonaniu młodych adeptów sztuki magicznej. Następnie swoje umiejętności wokalne zaprezentowała światowej sławy sopranistka z Europy, po której występie zaproszonym osobom zaserwowano wykwintny poczęstunek w postaci najdroższego kawioru i takiegoż szampana. Aż wreszcie, po krótkiej przerwie, nadszedł czas na clou programu – uroczyste wręczenie zaszczytów i tytułów. Skronie Króla Magii zostały przyozdobione kiczowatą koroną, a do ręki wciśnięto mu różdżkę stylizowaną na berło. Przewodniczący magicznej kapituły, niczym herold, odczytał długi list pochwalny, sławiący pod niebiosa wyczyny koronowanej głowy. Następnie uścisnął mu dłoń i podał kopertę z pieniędzmi. Oklaski rozniosły się po sali. Licznie zebrani widzowie nie szczędzili swych dłoni, klaszcząc w stanie permanentnego uwielbienia. Większość poderwała się z siedzeń i kontynuowała burzliwą owację na stojąco. Akustyka pomieszczenia wywoływała efekt jednostajnego szumu setek ptasich skrzydeł. Nieustającym brawom po pewnym czasie zaczęły towarzyszyć okrzyki. Publika nie ukrywała, że w zamian za swą admirację oczekuje nagrody w postaci pokazu iluzji. Ich wiwaty zostały w końcu docenione i kiedy wreszcie ustały, Król Magii podszedł do krawędzi sceny, wyjął z koperty gruby plik banknotów, po czym otworzył usta. Ci, którzy liczyli na dłuższe przemówienie, mogli poczuć się zawiedzeni, ponieważ usłyszeli tylko jedno zdanie: – Nikt nie może dwóm panom służyć! – powiedział głośno Jack Hardy. Pieniądze wyrzucone silnym ruchem ręki zawirowały w powietrzu i niczym chmara zielonych motyli wzniosły się pod wysokie sklepienie sali. Widzowie zadarli głowy, spodziewając się ekscytującej rozrywki; zapowiadało się, że dostaną to, czego pragną. Banknoty swobodnie fruwały w górze, pojęcie grawitacji było im w tym momencie obce. Szeleszcząc w kuszących pląsach, falowały nad głowami widowni – to unosiły się, to znów opadały. Niektórzy, kiedy były nisko, próbowali doskoczyć i je złapać. Daremne próby. Taniec pieniędzy był idealnie wyważony i żaden ich ruch nie był przypadkowy.
Judaszowe plemię
Z gracją wymijały pożądliwie wyciągające się w ich kierunku ręce, po czym uciekały ku sufitowi. Tam też utworzyły dużą papierową kulę, pulsującą równym rytmem, jakby wewnątrz znajdowało się bijące serce. Nagle, niczym stado przestraszonych wróbli, banknoty zbiły się w ciasną kupkę, by po chwili, jak fajerwerk, z impetem wystrzelić na boki. Lecz o dziwo, w powietrzu nie unosiły się już pieniądze, ale coś innego. Coś, co swoją ilością było w stanie przysłonić górne światła, przez co w sali zapanował półmrok. Publiczność jeszcze nie do końca rozróżniała, z czym ma do czynienia, dopóki jej uszu nie wypełnił odgłos wzmagającego się bzyczenia. Muchy zajmowały całą przestrzeń tuż pod sufitem, gdzie zawisły czarnym rojem. Dźwięk, jaki wydawały, narastał z każdą sekundą, jakby się do czegoś szykowały. Goście w napięciu wyczekiwali na dalszy ciąg show. Jakież było ich zaskoczenie, gdy niespodziewanie spadła na nich owadzia bomba. Bzycząca fala błyskawicznie zalała widownię. Insekty były wszędzie, wchodziły do ust, nie oszczędzały nosów ani uszu, wplątywały się we włosy, dostawały pod ubrania, wypełniały każdy możliwy zakamarek. Widzowie doświadczyli natychmiastowej metamorfozy, w mgnieniu oka zapanowały zamieszanie i harmider. Dystyngowane panie w sukniach wieczorowych wyginały się w komicznej pantomimie, odpędzając torebkami natrętne muchy, bądź wytrząsały je sobie zza dekoltów i z misternie ułożonych fryzur. Mężni, waleczni panowie natomiast odpierali atak wroga, tłukąc go na lewo i prawo. Ofiar po stronie nieprzyjaciela nie brakowało, muszy trup słał się gęsto. Nie brakowało także kolejnych sztuczek. Pierwsze histeryczne krzyki rozległy się w chwili, gdy do ludzi dotarło, co też dzieje się na podłodze. Okazało się, że gdy tylko martwe owady spadały na dół, zamieniały się w obślizgłe, wijące węże, które mnożyły się w zaskakującym tempie. Wówczas chaos sięgnął zenitu. Przy wtórze coraz to liczniejszych pisków uczestnicy imprezy zaczęli ratować się przed gadami ucieczką na fotele. Na moment bezpieczni, bezradnym wzrokiem spoglądali w stronę wyjścia, nikt jednak nie odważył się opuścić swojej przystani. Ruchomy kobierzec zaściełający podłogę skutecznie odstraszał ryzykiem ukąszenia. W końcu inwazja gadów przeminęła, a to za sprawą ognia, który pojawił się znikąd i objął swymi językami wężową plątaninę. Łapczywe płomienie pożerały ich skłębione, elastyczne ciała, zamieniając je w popiół. Jednak ogień wcale nie był sprzymierzeńcem uwięzionych na sali ludzi, szybko się o tym przekonali, gdy gorące macki zaczęły wspinać się po poręczach foteli. Pożar trawił drewniane meble z zaskakującą prędkością, by jak najszybciej dotrzeć do spanikowanej publiczności. Gdy tylko osiągnął swój cel, najpierw zajął się odzieżą gości, a następnie nimi samymi. Wełniane smokingi i damskie kreacje z najznakomitszych materiałów paliły się na widzach jak świeczki na urodzinowym torcie. Płonące ubrania ściśle otulały ludzkie ciała, parząc skórę i wtapiając się w nią. Ofiary ognia skręcały się w bolesnych spazmach, krzycząc wniebogłosy. Już po chwili sala koncertowa w Metropolitan Opera jaśniała światłem dziesiątek żywych pochodni. Szloch, wrzaski i zawodzenia były teraz jedyną muzyką na tym balu. Jack Hardy przez cały ten czas w milczeniu stał na scenie i patrzył. Role się odwróciły, teraz to on był widzem.
47
opowiadania Z nieruchomym wyrazem twarzy obserwował apogeum tego koszmarnego widowiska. W końcu odrzucił koronę oraz berło na bok, po czym zszedł ze sceny i ruszył szpalerem ludzkich żagwi do wyjścia. W momencie, gdy drzwi zamknęły się za nim, dantejskie sceny rozgrywające się wewnątrz ustały jak ręką odjął. Płomienie w tej samej sekundzie rozpłynęły się w powietrzu, a po jakichkolwiek zniszczeniach nie został najmniejszy ślad. Sala była w nienaruszonym stanie, to samo też tyczyło się publiki. Nikt nie doznał żadnych poważnych obrażeń, poza paroma siniakami i zadrapaniami. Ciężko zszokowani ludzie, cali i zdrowi, podnosili się z podłogi i z trudem próbowali oswoić z rzeczywistością. Z wielu miejsc dochodziły jeszcze pochlipywania i zatrważające jęki, nie do każdego dotarło, że show już się skończyło. Po tym pokazie sztuki magicznej burżuazja Nowego Jorku przedstawiała sobą raczej żałosny widok. Zdezorientowani goście, sponiewierani, w poszarpanej garderobie, nie byli już tak dumni i wyniośli jak wcześniej. Zdenerwowany burmistrz Nowego Jorku przemierzał pokój w tę i z powrotem. Jedwabną chustką co rusz przecierał perlące się na czubku łysiny krople potu. – Tym razem przesadził na dobre – sapał. – I przysięgam, że odpowie za to.
– Rudolphie, usiądź, bo dostaniesz zadyszki – odezwał się, jak zawsze troskliwy, komisarz. – Dobrze, że nas tam nie było – wtrącił prokurator generalny. – Podobno napędził ludziom niezłego stracha. – Trzeba go aresztować. Są przecież poszkodowani. – Niestety, nikt nie wniósł oskarżenia – odparł Eliot. – Naturalnie, to było do przewidzenia – zacharczał burmistrz. – Rudolphie, twoje serce! – upomniał stanowczym głosem komisarz. Wydarzenia z Metropolitan Opera szerokim echem rozniosły się nie tylko po Stanach Zjednoczonych, ale naturalnie po całym świecie. Ci, którzy doświadczyli tego na własnej skórze, nigdy już nie byli tacy sami. U większości osób nastąpiło całkowite przetasowanie wartości, ich świat wywrócił się na lewą stronę, a oni sami otworzyli oczy na całkiem nowe aspekty życia, i to niekoniecznie te negatywne. Zaledwie kilku poszkodowanych wymagało konsultacji psychiatrycznej, ale tylko, jak z czasem się okazało, z korzyścią dla nich samych. – Ten facet to wariat. – Burmistrz ostatecznie usiadł przy stole. – Szaleniec! – Gdybyśmy chociaż tego byli pewni, Rudolphie, byłoby znakomicie – odparł funkcjonariusz policji, częstując przyjaciela cygarem. – Co masz na myśli?
Il. Piotr Lewandowski
48
Marcin Zwoleń
opowiadania – To, że wciąż mało o nim wiemy. – No właśnie, Bernardzie, jak przebiegają obserwacje naszego ptaszka, masz już dla nas coś ciekawego? – zapytał prokurator. – Niewiele, a w sumie to nic. Z nikim się nie spotyka i nie kontaktuje. Żadnych podejrzanych znajomości, czy dziwnego zachowania. Większość czasu przebywa głównie u siebie. – U siebie? To znaczy gdzie? – Wynajmuje apartament w Hotelu Plaza. – A jak spisuje się twoja agentka? Co pisze w swoich raportach? Komisarz nowojorskiej policji zamilkł na moment, przepłukał gardło Jim Beamem, po czym próbując ukryć zakłopotanie, odezwał się: – Chodzi o to, że nic nie pisze. – Jak to? – zapytał burmistrz – Zadanie z jej udziałem spaliło na panewce. Położyła je po pierwszym kontakcie z celem. – Coś takiego, twoja super tajna gwiazda zawiodła? Niemożliwe. – Prokurator nie krył zdziwienia. – Możemy prosić o szczegóły operacji, Bernardzie? – Proszę bardzo, Eliocie. Początek poszedł całkiem gładko. Parę dni temu Margareth Red, podając się za dziennikarkę, pod pozorem przeprowadzenia wywiadu, umówiła się z nim. – Zgodził się? Przecież powszechnie wiadomo, że Jack Hardy nie gada z prasą. – Też się tego obawiałem, ale tym razem, o dziwo, przystał na to. Spotkał się z nią w kawiarni „Magdala” w centrum miasta. Moi ludzie dyskretnie obserwowali to miejsce. Na wstępie wszystko przebiegało gładko, zamówili coś do picia, zgodził się nawet, żeby nagrywała ich rozmowę na dyktafonie. Całe spotkanie trwało może dwie godziny, porozmawiali sobie, i tak, jak zaplanowała, umówili na następny raz. Przy pożegnaniu, kiedy uścisnął jej rękę, Margareth przez moment poczuła się gorzej. Musiała usiąść i dojść do siebie. W sumie niby nic, ale od tamtej pory nie pamięta niczego, co wydarzyło się w kawiarni. Tak jakby to zostało wykasowane z jej pamięci. – Amnezja? – To coś innego. Ona doznała jakiegoś rodzaju iluminacji. Objawienia. Powiedziała, że zrywa współpracę, odchodzi z firmy i nie chce mieć z nią nic wspólnego. To nie ta sama osoba, jest doszczętnie rozbita. – Jednym zdaniem, niezdolna do dalszych działań operacyjnych – skwitował prokurator. – A co w takim razie z nagraniem? – zapytał burmistrz. – Jest tam coś interesującego? – Niestety, zarejestrowały się tylko jakieś szumy i trzaski. Nasi technicy próbowali wykrzesać z tego cokolwiek. – Z jakim skutkiem? – Zerowym. – No, to faktycznie, mamy klops – zasępił się burmistrz. – Słuchajcie, podobno przed tym koszmarem w Metropolitan Opera Jack Hardy mówił coś o jakimś służeniu? – zagaił prokurator. – Rozumiecie coś z tego? Pustka w oczach pozostałej dwójki mówiła sama za siebie. – Nikt nie może dwóm panom służyć! – odezwał się, zwykle małomówny, szpakowaty uczestnik spotkania. – Chodzi o to, że nie można służyć Bogu i mamonie. Jednakże, według mnie, jedno i drugie nie wyklucza się nawzajem.
Judaszowe plemię
Musi być coś dla ducha i musi być coś dla ciała. Odłożył ogryzek wypalonego cygara do popielniczki, po czym sięgnął po świeży wyrób kubańskiej firmy „Habanos”. Wiszące wysoko nad Central Parkiem słońce już od rana zapowiadało gorący dzień. Nikt jednak nie przewidział, że po południu temperatura wzrośnie aż do stanu wrzenia. A to za sprawą Króla Magii, który tego dnia, w najmniej oczekiwanym momencie, pojawił się na ekranach wszelkich możliwych urządzeń. Olbrzymie telebimy na ulicach, telewizory w domach i na sklepowych półkach, monitory firmowych komputerów, wyświetlacze prywatnych laptopów, telefonów, tabletów i gier wideo przemówiły jednym głosem. Audycje radiowe zamilkły, dając pierwszeństwo arcymistrzowi iluzji. Wynalazki ludzkiej myśli technicznej jeszcze nigdy nie były tak zgodne. Świat na moment stanął w miejscu. Jack Hardy mówił do wszystkich, którzy byli gotowi go słuchać. Język nie stanowił żadnej bariery, każdy mieszkaniec globu doskonale rozumiał go w swojej ojczystej mowie. – Zapewne oczekujecie, że za chwilę zademonstruję wam jakąś sztuczkę – zaczął. – Niestety, rozczaruję was. Nic z tego. Ale jeśli bardzo chcecie doświadczyć iluzji, to rozejrzycie się wokół siebie. Ona jest wszędzie, macie ją na co dzień. Wasze życie jest iluzją. Oddając się bałwochwalstwu, trwacie w złudzeniu, że to wy decydujecie o swoim losie. Stworzyliście największe oszustwo w dziejach ludzkości. Marchewka, za którą gonicie całe życie, na końcu drogi i tak okaże się kijem. Przyszedłem, by unicestwić świat, w którym egzystujecie. Świat, w którym ludzkie życie jest warte mniej niż baryłka ropy. Jestem tu po to, by otworzyć wam oczy, by uświadomić, że życie samo w sobie ma wartość. Pokusa i jej dobry kompan, grzech, są wciąż między wami, przymilają się, poklepują po plecach, przenikają przez waszą skórę. Jak złodzieje, zakradają się nocą do waszych domów, by podczas snu wypełnić wasze serca i umysły. Lecz żadna pora nie jest niewłaściwą, by zasiać ziarno dobra i zebrać jego plony. Pamiętajcie o tym! Błysnął flesz i przekaz się skończył. Na ekrany powróciły obrazy sprzed paru minut, a z radioodbiorników znów poleciały szlagiery i transmisje sportowe. Świat na nowo nabierał tempa, ludzie w zadumie wracali do przerwanych czynności dnia codziennego. Jack Hardy przekroczył kolejną granicę. Dwadzieścia równomiernych uderzeń zegara uświadomiło zebranym w zadymionym pokoju mężczyznom, jak długo już w nim przebywają. Od paru godzin ich dysputa kręciła się wyłącznie wokół jednego tematu. – W końcu musiało do tego dojść – rozwodził się burmistrz. – Nasz czarodziej zabrał się za indoktrynację i mieszanie ludziom w głowach. – Ale żeby zaraz takie odezwy do całego świata – odparł prokurator. – Mówiłem, że to psychol. Nie zdziwiłbym się, gdyby ta jego przemowa dotarła nawet do mieszkańców najbardziej odległych zakątków amazońskiej dżungli. – Swoją drogą, ciekawe, jak on to zrobił? – zastanawiał się komisarz. – Pewnie znowu przy pomocy swoich diabelskich sztuczek. – Tak myślisz, Eliocie? – zapytał milczący dotąd mężczyzna. – Najbardziej niepokojące jest to, że Jack Hardy zaczyna mieć coraz więcej zwolenników, żeby nie powiedzieć:
49
opowiadania
Il. Kamil Kowalski
50
Marcin Zwoleń
opowiadania wyznawców. Nie możemy dopuścić, by grono jego wielbicieli wciąż się powiększało. Zawczasu musimy powstrzymać ten rząd nad duszami i zniszczyć go w zarodku. – Co zatem proponujesz? – Wyeliminować zagrożenie. – Ale w jaki sposób? – Trzeba podjąć ostateczną decyzję. Mam naciski z pewnych kręgów i głos w tej sprawie jest jednoznaczny. To już nie jest zabawa dla skautów. – Zamach? – zatrwożył się komisarz. – Zlikwidowanie go może rozpętać burzę. – Niekoniecznie, Bernardzie, nie będziemy tu przecież urządzać drugiego Dallas. Chociaż do dziś nie ustalono, na czyje zlecenie wówczas tam działano. – Szpakowaty mężczyzna nieznacznie uśmiechnął się pod nosem. – W takim razie jak dobrać się do tego cwaniaczka? – zainteresował się burmistrz. – Upozoruje się przykry wypadek, na przykład podczas jego występu. – Obawiam się, że to może być trudne. Będzie potrzebna współpraca kogoś z jego otoczenia. – Zgadza się, Rudolphie. – Tylko jedna osoba przychodzi mi do głowy – wtrącił prokurator. – Mnie też, Eliocie – odparł jego bezimienny przyjaciel. – Mnie też. Sięgnął do drewnianego pudełeczka, wyjął jego zawartość, po czym włożył ją do ust. Jasny płomień wystrzelił z ozdobnej zapalniczki. Ogień chciwie objął zrolowany tytoń i czerwone oko cygara otworzyło się. Rozniecony żar z szacunkiem trawił brązowe liście. Już po chwili uwolniona chmura sinego dymu zawisła nad stołem. Aromatyczny obłok przepłynął przez pokój, skutecznie zabijając gryzącą woń siarki, roztaczaną przez szpakowatego mężczyznę. Drzwi do pokoju ktoś nieco uchylił, zostawiając niewielką szczelinę. Już miała zapukać i wejść do pomieszczenia, gdy jakiś wewnętrzny imperatyw powstrzymał ją przed tym. Z ręką zastygłą w powietrzu i bijącym sercem zerknęła do środka. Światło było przygaszone, a on siedział w półmroku na skórzanej sofie i spoglądał na stojący pod ścianą telewizor. Ekran migał feerią barw, ale dźwięk był ściszony. Nie mogła dostrzec, co ogląda. Jasna poświata padała mu na twarz, dzięki czemu całkiem wyraźnie widziała jego lewy profil. Po policzku wolno płynęła łza. – Wejdź, Kathleen – usłyszała nagle. Drgnęła nerwowo, wyprostowała się, po czym nie zastanawiając się, skąd wiedział, że to ona stoi po drugiej stronie drzwi, nacisnęła klamkę i przekroczyła próg. – Chciałam tylko... – zaczęła. – Podejdź i usiądź obok – przerwał. W milczeniu zajęła wskazane miejsce na sofie. Dopiero teraz zerknęła na ekran, na którym kadry zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zalew, pełen ludzkiej nienawiści i okrucieństwa, jaki wyciekał z telewizora, sprawił, że zamarła. Po paru sekundach projekcji oczy chciały jej eksplodować, a umysł wył w potępieńczym szale. Poczuła silny uścisk dłoni, po czym delikatny prąd przeszedł przez jej ciało i ogarnął ją wewnętrzny spokój. Tylko dzięki temu mogła bez ryzyka utraty zmysłów patrzeć na kolejne akty bestialstwa, za które odpowiedzialny był człowiek.
Judaszowe plemię
Obrazy nakładały się na siebie. Zdjęcia z obozów koncentracyjnych przeplatały się z relacjami z wiwisekcji. Wychudzeni więźniowie stawali się szympansami poddawanymi nieludzkim doświadczeniom. Napalm, palący wietnamskie wioski, rozlewał się na świat, stawiając w morzu ognia zbombardowane arabskie miasta. Oceany, skażone tonami ropy naftowej, mieszały się z falami zbrodni, zalewającymi zachodnie metropolie. Twarz głodnego dziecka nabierała rysów torturowanego więźnia, a ofiary śmiercionośnego wirusa przeistaczały się w zamordowanych w zamachach bombowych. Piekło na ziemi – wojny, głód, choroby i śmierć wymieszane w jednym tyglu. – Dookoła jest tyle zła – odezwał się nieoczekiwanie, przerywając ciszę. Wyłączył telewizor i spojrzał na nią. Chciała coś odpowiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Z trudem odwróciła wzrok od pustego ekranu. – Ale ty jesteś od tego wolna. Na moment zamilkł, po czym głęboko zajrzał w jej brązowe oczy. – Kathy? – Tak, Jack? – Będziesz musiała coś dla mnie zrobić. Wpatrzona w niego Kathleen w niewytłumaczalny sposób była pewna, że zrobi wszystko, o cokolwiek ją poprosi.
Marcin Zwoleń
Urodzony w Roku Smoka podróżnik, wojownik i poszukiwacz skarbów. Miłośnik hiszpańskiego surrealizmu, czes-kiego kina i ketchupu z Kotlina. Uzależniony od wolnego czasu, dobrego nastroju i czystego powietrza.
51
Recenzje
Recenzje Jakub Ćwiek „Dreszcz 2. Facet w czerni“
Wydawnictwo: Fabryka Słów Gatunek: fantastyka ISBN: 978-83-7574-994-6 Data wydania: 27.06.2014 Oprawa: miękka Liczba stron: 320 Superbohaterom nad Wisłą nigdy nie żyło się łatwo. Przez wiele lat, jako reprezentacja „wrogiego imperializmu”, mieli ustawowy zakaz wstępu do naszej zbiorowej świadomości. Ową blokadę jako pierwszy przełamał Kapitan Żbik – wychwalany bigcycową pieśnią Superman z MO. Mówiąc o rodzimych herosach, nie można zapomnieć o ultra patriotycznym Białym Orle czy też bardziej smakowitych kąskach w postaci Człowieka Paroovki. Niestety, nawet pomimo tych oczywistych sukcesów nasz komiksowy panteon prezentował się niepokojąco licho. Fakt ten postanowił zmienić Jakub Ćwiek, przybliżając nam postać Dreszcza – superbohaterskiego dziecka błyskawicy, rock’n’rolla i nieprzetrawionego alkoholu. „Facet w czerni” jest już drugą częścią sagi o śląskim herosie. Lektura pierwszego tomu okazała się nadzwyczaj miłym doświadczeniem, rozbudzając zarówno ciekawość,
52
jak i oczekiwania czytelników. Czy jednak tym razem autorowi udało się je w pełni zaspokoić? W końcu w świecie superbohaterów kontynuacja często rzuca swój pierwowzór na bruk, wymierzając mu kilka bolesnych kopniaków. Na szczęście w tym przypadku mamy raczej do czynienie z kazusem „Mrocznego Rycerza”. „Dreszcz 2” jest zbiorem kilku opowiadań, połączonych z sobą cienką nitką fabuły. Pozwalają nam one śledzić powolny rozwój nietypowego bohatera i jego walkę z największymi zagrożeniami Śląska i okolic. W jego zmaganiach towarzyszy mu panteon barwnych postaci, takich jak Zawisza Czarny, Ekumen czy też emerytowany górnik Alojzy. Ciekawie wykreowane postacie nie są jednak jedynym pozytywem książki. Szybko okazuje się, że posiada ona niezwykłe walory poznawcze. Dzięki niej możemy dowiedzieć się, między innymi, do czego nadaję się język niemiecki, co myśli o nas śląski węgiel i jaką moc decyzyjną posiada emerytowany papież. Jak nie trudno się chyba domyślić, Jakub Ćwiek opowiada historię Dreszcza z ogromną dawką charakterystycznego dla siebie humoru. Humoru, który chociaż miejscami bywa kontrowersyjny, nigdy nie przekracza granic dobrego smaku. Z powyższego opisu można łatwo wywnioskować, że drugi tom „Dreszcza” to humorystyczna, szalona przejażdżka w rytmie klasycznego rocka. Charakterystyka ta idealnie pasuje do większej części książki. Kolejne kartki przewracamy z uśmiechem na ustach, śledząc poczynania naszego stetryczałego bohatera. Wszystko jednak do czasu. Jakub Ćwiek w pewnym momencie zmienia klimat opowieści, zabierając czytelnika do naprawdę mrocznego, smutnego miejsca. Wielu potraktuje to zapewne jako swoistą zdradę, mającą na celu jedynie szokowanie dla samego szokowania. Moim zdaniem zmiana ta była konieczna, by w pełni docenić siłę opowiadanej historii oraz rolę, jaką odgrywają w niej poszczególni bohaterowie. Saga o Dreszczu jest bez wątpienia dziełem pasji. Autor oddaje w niej honory swoim dwóm miłostkom – komiksowi i muzyce. Opowiadanie tej historii sprawia mu wiele radości, którą bez trudu dostrzega się w każdym akapicie tekstu. Radość ta jest w dodatku mocno zaraźliwa. Czy jednak dzieło Jakuba Ćwieka nadaje się dla wszystkich? Cóż... zapewne kilku zwolenników palenia niewygodnych książek znalazłoby dla „Dreszcza” wygodne miejsce w swoim ognisku. Dla mniej sfanatyzowanej części społeczeństwa będzie to jednak relaksująca, humorystyczna i miejscami mocno emocjonalna przejażdżka. Zdecydowanie warto skorzystać z zaproszenia autora i zatracić się w niej na kilka godzin. Krzysztof Dworakowski
Recenzje
recenzje Anne Bishop „Pisane szkarłatem”
Tytuł oryginału: Written in red Wydawnictwo: Initium Gatunek: fantasy ISBN: 978-83-62577-36-1 Data wydania: 25.09.2013 Oprawa: miękka Liczba stron: 560 Meg Corbyn potrafi przepowiadać przyszłość w skrajnie nieprzyjemny dla siebie sposób. Ból związany z tym aktem nie jest jednak największym z jej problemów. Nadprzyrodzone umiejętności czynią z dziewczyny cenny towar, za który możni świata gotowi są zarówno płacić, jak i zabijać. By zachować przypadkowo uzyskaną wolność, Meg postanawia skryć się w jedynym miejscu, gdzie nie dosięgnie jej chciwa łapa ludzkiego prawa – w Dziedzińcu miasta Lakeside. Podstawowym problemem jest jednak fakt, że zamieszkujące go istoty cenią ludzi wyłącznie w formie przegryzki. Niewinna, delikatna dziewczyna przypadkiem trafia w cieszące się złą sławą miejsce, pełne gwałtownych, niebezpiecznych stworzeń. Na szczęście – głównie dzięki wyjątkowemu sposobowi patrzenia na świat – szybko zyskuje sympatię miejscowych, stając się ważną częścią ich społeczności. Czy owy wstęp nie wydaje się wam znajomy? Jeśli pomyśleliście o dowolnej książce Anne Bishop, trafiliście w samo sedno. Amerykańska pisarka oparła swoją twórczość na stabilnych
Recenzje
kolumnach, zza których niezwykle rzadko wychyla głowę. Najczęściej jest to konstrukcja na tyle mocna, by wytrzymać ciężar oczekiwań wiernych fanów. Jednak czy podobna strategia sprawdziła się także w przypadku „Pisane szkarłatem”, dzieła inaugurującego cykl „Inni”? Na początku warto zapytać, co oryginalnego można znaleźć w nowej książce Bishop? Bez wątpienia nie są to wampiry i wilkołaki, których wizerunek zostały wykorzystane chyba na każdy możliwy sposób – od tandetnych romansów po niskobudżetowe horrory. Zazwyczaj nie są to stworzenia słynące ze swoich umiejętności towarzyskich. W „Pisane szkarłatem” autorka czyni je jednak częścią większej, niesamowicie zróżnicowanej i wielorasowej społeczności Innych. Społeczności, która harmonijnie łączy rozmaite temperamenty i cele życiowe swoich członków. Stworzony przez autorkę świat na pierwszy rzut oka może wydać się kalką znanej nam rzeczywistości. Jest to jednak tylko powierzchowne wrażenie. Mityczne stworzenie bynajmniej nie kryją się tu przed okiem ludzkim i wywierają wymierny wpływ na sytuację społeczną. To właśnie za ich przyzwoleniem ludzie mogą egzystować w miarę bezpiecznych warunkach… oczywiście jeśli swoim zachowaniem nie rozgniewają rdzennych mieszkańców ziemi. Paniczny strach przed Innymi jest zresztą jednym z mechanizmów napędzających fabułę książki. Dzięki niemu bardziej doceniamy problemy Meg, powoli pokonującą pierwsze lęki i burzącej rasowe uprzedzenia. W swoich zmaganiach młoda bohaterka nie jest oczywiście osamotniona. Towarzyszy jej cała rzesza barwnych postaci, najczęściej ludzkich tylko z wyglądu. Anne Bishop z charakterystyczną dla siebie finezją potrafi zaangażować nas w losy opisywanych bohaterów. Śledzimy ich zmagania z zaciekawieniem, ciesząc się z najmniejszych sukcesów i smucąc po porażkach. Wszystko to zaś przy pomocy tych samych, oklepanych mechanizmów, które dobrze znamy z innych jej serii. Interakcje między bohaterami zawsze były główną siłą napędową książek Bishop. Jej dzieła zwykle cierpiały jednak na niepokojący brak czystej akcji i napięcia z nią związanego. Tutaj sytuacja przedstawia się podobnie, jednak z dość istotnym wyjątkiem. Spokojna, miejscami nawet leniwa fabuła mocno przyśpiesza na ostatniej prostej, uderzając w nas z siłą rozjuszonego hipopotama. Oderwanie się od kilkunastu końcowych stron jest zadaniem niezwykle trudnym... nawet jeśli zakończenie wydaje się łatwe do przewidzenia. „Pisane szkarłatem” nie jest książką ani rewelacyjną, ani też rewolucyjną. Na pewno nie przekona do twórczości Anne Bishop osoby, które wcześniej miały z nią nie po drodze. Autorka powiela nieprzyzwoicie wiele wątków i rozwiązań znanych już z jej wcześniejszych dzieł. Pierwszy tom cyklu „Inni” to jednak nadal kawałek ciekawej, lekkiej literatury, doskonałej na spokojnie, beztroskie popołudnie. Ma w sobie także zdecydowanie więcej „serca”, niż większość produktów spod szyldu urban fantasy. Prawdopodobnie nie skończymy go z wypiekami na twarzy i sercem pragnącym wyskoczyć z klatki piersiowej. Powołuje jednak do życia fascynujący świat i cały panteon ciekawych bohaterów, których każdy miłośnik Anne Bishop powinien poznać. Czy są oni w stanie wynagrodzić wszystkie wady i niedociągnięcia książki? Na to pytanie każdy czytelnik musi odpowiedzieć sobie samodzielnie. Krzysztof Dworakowski
53
recenzje Red. A. Drzał-Sierocka „W garnku kultury. Rozważania nad jedzeniem w przestrzeni społeczno-kulturowej.”
Wydawca: Wydawnictwo Katedra ISBN: 978–83–63434-18-2 Liczba stron: 254 Format: 121x194 Cena: 35 zł Data wydania: 2014 Przeważnie, gdy rozmawiamy o jedzeniu, wszelkie dyskusje toczą się w kontekście podręczników kulinarnych, poradników dotyczących zdrowego odżywiania, odchudzania czy liczenia kalorii, a przecież niewiele jest innych, równie ważnych codziennych aktywności człowieka, od których uzależnione jest jego przetrwanie – poza spożywaniem posiłków. Jemy, aby regenerować siły, aby rozwijać się, wreszcie – jemy po prostu: aby żyć. Wraz z upływem wieków przed przedstawicielami rozmaitych dziedzin akademickich otworzyła się nowa droga kulinarno-naukowych rozważań. Jedzenie stało się czymś więcej niż tylko smutną koniecznością. Często za jego sprawą zaczęliśmy manifestować swój światopogląd, stało się elementami sztuki, bodźcem do rozwijania hobby, a nawet formą buntu wobec konserwatywnego wychowania. Publikacja „W garnku kultury…” stanowi pokłosie pokonferencyjnych rozważań ze spotkania pt. „(Po)Wolne jedzenie. Slow food, weganizm i inne ruchy żywieniowe
Recenzje
w przestrzeni społeczno-kulturowej XXI wieku” i do pracy nad nią zaproszono nie tylko kulturoznawców, ale też socjologów, filozofów, antropologów, autorów blogów kulinarnych, zawodowych kucharzy, jak również osoby związane z branżą gastronomiczną. Za jedne z najciekawszych artykułów w publikacji uznałam zwłaszcza te, które stanowią trzon trzeciego rozdziału i dotyczą zagadnień z zakresów etyki. Zarówno „Sprawstwo w obliczu granicznego doświadczenia głodu w lagrze – niemoralność heroicznej etyki” M. Skrzeczkowskiego, jak i „Filozofia kanibalizmu” R. F. Muniaka, zostały napisane w sposób bardzo przystępny, przy jednoczesnym rzetelnym i szerokim opisaniu poruszanego zagadnienia. Myślę także, iż ze względu na nieco kontrowersyjny charakter omawianych tam wątków rozdziały te zainteresują także odbiorców, którym temat przewodni publikacji może wydawać się mało zajmujący. Czy da się ciekawie mówić o jedzeniu? Otóż da się. Na dodatek nie zapominając o jego mroczniejszych aspektach. Na zdecydowanie inne, choć także oryginalne podejście zdecydowała się z kolei K. Twardowska, która w artykule „Baby do garów!” poruszyła problem relacji między wegetarianizmem (tudzież weganizmem) a feminizmem, zwracając uwagę na modele wychowania i późniejsze podejście kobiet z domów o tradycyjnym podziale funkcji do czerpania przyjemności z gotowania. W rozmowie z badaczką uczestniczyły blogerki, które potwierdzały, iż dopiero odrzucenie mięsa stało się dla nich sposobem wyrażania dorosłej niezależności. Dla mnie – jako wegetarianki – okazało się to bardzo intrygującym spostrzeżeniem, pozwalającym na chwile głębszej refleksji nad własnym światopoglądem. (A nawet stwierdzeniem, że bez oporów podpisałabym się pod poszczególnymi opiniami uczestniczek badań!). Oczywiście, jak to w publikacjach zbiorowych zawsze bywa, we „W garnku kultury…” zdarzają się także rozdziały słabsze. Zdecydowanie za mniej udane uważam niektóre z artykułów rozdziału drugiego, czyli o „jedzeniu w kulturze współczesnej”. Choć to może wynik mojej osobistej niechęci? Jakoś nie jestem wierną fanką telewizyjnych programów kulinarnych, nie śledzę także kulinarnych blogów czy ciekawostek żywieniowych na necie. Być może brakowało mi zatem odpowiedniego informacyjnego zaplecza, by móc w pełni zagłębić się w opisanych tam rozważaniach. Albo po prostu – z pełną recenzencką swobodą – zaczynam zwyczajnie marudzić. Zmierzając zatem do podsumowania: po „W garnku kultury…” sięgnęłam początkowo z ciekawości, a może nawet z cieniem złośliwości, wyobrażając sobie, że o jedzeniu można pisać tylko nudnie i nieudolnie. Jest więc malutka szansa, że stanę się świadkiem rozpaczliwej walki: jak naukowo rozprawiać o temacie, który (pozornie) warty badań w ogóle się nie wydaje? Wyszło jednak na to, że ponownie nie mam racji i jeśli zamierzam ponarzekać przy lekturze, to muszę poszukać sobie innej książki. Czyli jaki werdykt? Polecacie? …Jasna sprawa! Na dodatek z czystym sumieniem. Jeśli jeszcze nie natknęliście się na „W garnku kultury…” pod redakcją Aleksandry DrzałSierockiej – zacznijcie rozglądać się po księgarniach. Lektura nad wyraz… smaczna. Lucyna Markowska
55
Recenzje Piotr Rozmus „Bestia”
Wydawca: Wydawnictwa Videograf S.A. Okładka: miękka Data premiery: 2014-04-09 Bestia klasy B Potwory to takie szczwane bestie, że zawsze, ale to zawsze znajdą miejsce by napawać trwogą swe ofiary. A że przy okazji są to istoty ciekawe świata, to i rozłażą się jak kraj długi i szeroki, nie zadowalając się straszeniem spod łóżka czy wyskakiwaniem z szafy. Teraz szanująca się bestia musi trzymać w szachu przynajmniej jedną lokalną społeczność, a najlepiej całe miasto z przyległościami. Ot, prawa rynku. Podobnie jest z „Bestią” Piotra Rozmusa, buszującą po całym Szczecinku i siejącą szeroko pojęty ferment. Tu brutalne morderstwo na tle seksualnym podszyte słabością do świeżej ludziny, tam porwanie dziecka, jeszcze gdzie indziej skórowanie. Jednym słowem spuszczona z łańcucha bestia Rozmusa robi to, czego oczekuje się po takiej postaci. Nie ujada tylko wściekle do księżyca, ale ten brak autor rekompensuje nam okultystyczną okrasą ze skwarkami pamiętającymi czasy wojny.
56
Zgodnie z prawidłami sztuki, naprzeciwko lokalnemu potworowi staje emerytowany policjant w tandemie z policjantem czynnym zawodowo. Jest też dziennikarka złakniona sensacji i… No właśnie, i cała masa innych postaci. Na kartach powieści przewija się cała plejada postaci oraz wątków. Są naziści, kultyści, morderca z popapraną psychiką, przebrzmiały watażka szukający zemsty, policjanci, dziennikarka, rodzina jednego z bohaterów oraz kilka postaci będących częścią tła fabularnego. Co gorsza, bohaterowie są płascy jak kartka papieru. Włóczą się po całej opowieści, by co jakiś czas wygłosić monolog i ponownie powlec się ku kolejnej scenie. Jedyną ciekawie sportretowaną personą jest główny schwarzcharakter. Przegadanie książki czy walające się wszędzie wypełniacze można by wybaczyć, gdyby były podane zgrabnie. Ale nie są. Wszystko zaś kładą na łopatki drewniane dialogi, z plastykowymi wulgaryzmami wklejanymi na siłę, by było „bardziej męsko”. Pomijam, że w jednym miejscu wyszło wręcz żenująco, kiedy Rozmus kwituje, że dziwka to nie kobieta. Wiadomo. Warsztatowo „Bestia” bardzo cierpi nielogicznościami oraz oderwaniem od rzeczywistości. Oto otwierająca sekwencja z młodą dziewczyną, która wraca samotnie, w środku nocy, przez ciemny park. Dziewczę brnie przez śniegi i zaspy, trzęsąc się z zimna oraz lęku, że idzie za nią jakiś typ. Wyobraźnia podsuwa różne wizje, na tyle sugestywne, że bohaterka zaczyna biec. Nagle jednak przestaje się bać, skręca w jeszcze ciemniejszy kąt parku, deinstaluje wszystkie warstwy ubrania celem ulżenia pęcherzowi. Naprawdę? Tak zachowuje się kobieta w ciemnym parku, w środku bojąc się, że może za nią iść napastnik nastający na jej nienaruszalność cielesną? Inny przykład: przy jednej z ofiar znaleziono wózek dziecięcy bez właściwego dlań ładunku. Co robią policjanci w świecie autora? Dokładnie nic. Wzruszają ramionami, lakonicznie komentują zastaną rzeczywistość, że nie wiedzą gdzie dziecko może być i wracają do swoich spraw, bo wszak mają mordercę do złapania. Oseska znajdą przy okazji. Mamy też super przestępcę, typowego karka, który w trakcie odsiadki czytał dużo książek, co zamieniło go w żądnego zemsty demiurga zła, w pojedynkę rozwalającego rosyjskich mafiosów, policjantów i każdego kto wejdzie mu w drogę. Na dokładkę książkę ominęła redakcja oraz korekta, bo zwłaszcza w początkowych rozdziałach od ilości błędów wszelkiej maści można dostać oczopląsu. Na domiar złego autor myli imiona własnych bohaterów. Podsumowując, „Bestia” opiera się na popularnym i fajnym motywie, niestety niewprawny warsztat pisarski całkowicie kładzie tę książkę. Początkowo budowany klimat ponurego thrillera w okultystycznym płaszczyku, wraz z rozwojem wypadków rozwiewa się i niknie w sztampie. Opowieść ma swoje momenty, niestety to nie zbuduje książki, która ma przeszło czterysta stron. Za dużo srok za ogon chciał chwycić autor i zwyczajnie został z garścią pierza. Finalna ocena to słabe 2 na 5, ale miejmy w pamięci, że to debiut i teraz autor może już tylko piąć się ku górze. Maciej Lewandowski
Recenzje
recenzje H. Rider Haggard „Ona”
Tłumaczenie Władysław Jerzyński Tytuł oryginału She: A History of Adventure Wydawnictwo Zysk i S-ka Data wydania 19 maja 2014 ISBN 9788377853214 Liczba stron 364
Henry Rider Haggard uznawany jest za jednego z ojców założycieli współczesnej literatury fantasy oraz za twórcę nurtu lost race fiction, czyli opowieści o zaginionej cywilizacji. Jego najbardziej znana powieść, „Kopalnie króla Salomona”, doczekała się kilku ekranizacji, a jej główny bohater, Allan Quatermain, funkcjonuje doskonale również poza światem wykreowanym przez Haggarda, choćby w „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów”. Do inspiracji Haggardem przyznawali się Edgar Rice Burroughs, J.R.R. Tolkien, C.S. Lewis, Arthur Conan Doyle, Andre Norton i wielu in-
Recenzje
nych pisarzy z wysokiej półki. Jest zatem godne pochwały, że Zysk i S-ka postanowił przypomnieć nie tylko „Kopalnie…” (w zeszłym roku), ale i inną ważną powieść Brytyjczyka – „Oną”, której wcześniejsze polskie wydanie ma już blisko trzy dekady. Umierający przyjaciel Holly’ego powierza mu wychowanie swojego pięcioletniego syna Leo oraz przekazuje tajemniczą szkatułkę, którą chłopiec ma otworzyć po skończeniu dwudziestu pięciu lat. Lata mijają, z chłopca wyrasta mężczyzna i w końcu nadchodzi czas na otwarcie przesyłki. W pogoni za własnym dziedzictwem sięgającym kilku tysięcy lat, Leo wraz z przybranym ojcem porzucą bezpieczne Cambridge i wyruszą do niedostępnego kraju ukrytego na afrykańskich bagnach, gdzie dzikim ludem bezlitośnie włada nieśmiertelna królowa Ayesha. Na początek warto zwrócić uwagę na formę i styl narracji. „Ona” jest bowiem książką w książce, jakby autor chciał się oddzielić dodatkowym kordonem od pierwszoosobowej narracji. Zasadnicza część, relacja z podróży, jest zatem opatrzona wstępem bezimiennego redaktora, w którym wyjaśnia, w jakich okolicznościach opowieść ta dostała się w jego ręce. Tak jak już wspomniałem, właściwa część książki to bezpośrednia relacja z podróży samego Holly’ego. Nie jest to jednak dziennik, ale zapis zdarzeń już po ich zakończeniu. Narratorowi zdarza się zatem niekiedy uchylać rąbka tajemnicy przyszłych wydarzeń. Sama historia prowadzona jest z jednej strony w sposób bezpretensjonalny i gawędziarski, z drugiej wpada jednak często w tony filozoficzne czy zgoła poetyckie, o czym sam Holly zdaje sobie sprawę i stara się hamować, a nawet zdarza mu się zwracać do potencjalnego czytelnika w autoironiczny sposób po szczególnie rozwlekłych przemyśleniach: „zapadłem wreszcie w sen; który to fakt czytelnik tej opowieści, jeśli jeszcze jakiś się ostał, może powitać z wdzięcznością”. Jest to styl, który osobiście kojarzę z literaturą tego okresu, ale jako że nie mam z nią zbyt często do czynienia, nie czuję się wystarczająco kompetentny, by stawiać jakieś uogólniające wnioski. Ta specyficzna narracja i pełne rezerwy podejście samego narratora łagodzi niesamowitość fabuły. Nie czuje się, żeby była tak niezwykła, jak powinna być w rzeczywistości – podróż do najbardziej niedostępnej części jeszcze wtedy nie do końca poznanej Afryki, żyjący w całkowitej izolacji ludożercy oraz władająca nimi skryta za całunem kobieta, która mówi o starożytności, jakby to było wczoraj. Nie znaczy to, że powieść staje się z tego powodu nudna, nic z tych rzeczy. Bohaterowie żyją w ciągłym zagrożeniu, stykają się z tajemnicą, o której nie śniło się filozofom, przeżywają mrożące krew w żyłach przygody, wielokrotnie ocierają się o śmierć. A że cały czas przekazywane jest to w pamiętnikarskiej formie i ciężko w całości dać się pochłonąć opowieści – cóż, taki urok. Twórczość Haggarda, pomimo upływu lat, ba! wieku z dużym okładem, nadal daje radę, doskonale się ją czyta. Nic dziwnego, że jego dzieła zapisały się na stałe nie tylko w literaturze, ale i przeniknęły do kultury popularnej. Z „Oną” warto się zatem zapoznać nie tylko po to, by szpanować znajomością klasyki fantastyki, ale również dlatego, że jest to po prostu dobra, solidna opowieść, która zdała próbę czasu. Łukasz Szatkowski
57
Recenzje Terry Hayes „Pielgrzym”
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS Gatunek: kryminał, sensacja, powieść szpiegowska, thriller ISBN: 978-83-7818-527-7 Data wydania: 3 czerwca 2014 Wymiary: 135x215 Oprawa: broszurowa ze skrzydełkami Liczba stron: 760 Thrill me… Kill me. „Wciągający i niepokojący. Zmusza do obgryzania paznokci”. Graham Masterton[1] Prawdziwy czytelnik musi w końcu paść trupem. Piszę: „musi”, gdyż zakładam, że niekoniecznie mu się to udało; na tę jedną książkę, która nas zabije, zatłucze, skrzywdzi, pokona, czekamy niekiedy bardzo długo, a czas przyszły wisi nad nami jak słodki pejczyk. A ten z kolei nie ma wiele wspólnego z niejakim Christianem G., oskarżonym o zbrodnie przeciwko literaturze. Niektórzy padają trupem wiele razy i co poranek przeżywają zmartwychwstanie. Bądź też zmieniają się w zombie. Efekt podobny: czerwone, podpuchnięte oczy, włos sterczący na wszystkie strony, zdefasonowany manicure i wreszcie – niepokojąco nieobecny wyraz twarzy. Czy tam pyska. Czy mordy. Fizjonomii. Przecież książka mogła
58
zmienić lico w ryło, oczy w ślepia, a ogryzione paznokcie w krogulcze szpony – strach pomyśleć, co zrobiła z ofiarą fantasy! Czytelnik prawdziwy to zatem nieboszczyk. Nieboszczyk ujęty fachowo to denat. Od denata blisko do śledztwa, od śledztwa do typologii zabójstw. Dobre książki uśmiercają w różny sposób: arcydzieła biorą na warsztat czytelniczą i moralną niewinność, którym skręcają kark. Świetne czytadła lubią wciągać i podtapiać. W obydwu wypadkach książka-uwodzicielka (niech będzie kobietą, w końcu to ona, nie on) ma w sobie tyle fatalnego uroku, że… Żegnaj, pogodo za oknem, stygnąca zupo, objuczona jak wielbłąd desko do prasowania, raporcie dla szefa! Tak, też mi się zdaje, że ostatni przypadek to wyjątkowo paskudne zagranie… Wszystkich, którzy uwierzyli w zacytowaną wypowiedź Mastertona (Mastertonowi nie wierzy się z zasady, bo ma majaki i widzi flaki) – rozgrzeszam. Świadek miał rację, niczego nie podkoloryzował. A jeśli nie uwierzyliście, tym bardziej możecie czuć się wrobieni. Bo „Pielgrzym” podstępnie wyciągnie z Was energię. Książka odebrała mi sen, podtopiła, a później strzeliła w łeb, pociskiem kalibru „Wow!”. Do tego – chociaż „Pielgrzym” nie reprezentuje „skandynawskiej ofensywy” (powieść napisał Brytyjczyk) – wytworzyła czytelniczą wersję syndromu sztokholmskiego. Mój morderca (tym razem to musi być on) okazał się na tyle pociągający i niepokojący, że wybaczam autorowi wszystkie wady jego debiutu. Debiutu. Zapamiętajcie ten szczegół, uważni Sherlockowie-recenzenci. Flirtując z „Pielgrzymem”, nie wyczuwałam żadnej awantury. Raczej mdłą pogawędkę przy lurowatej herbatce. Poznawszy biogram autora, obawiałam się zbyt wielu rzeczy. Na przykład tego, że powieść okaże się ledwo podszlifowanym scenariuszem filmowym, pisanym z dziennikarską sprawozdawczością, w suchym, oszczędnym stylu. Taki styl sam w sobie nie jest wadą. Bo i jaka to powieść akcji: rozwleczona, barokowo wręcz przyozdobiona i upoetyzowana z wdziękiem nastoletniego blogera. Prawda? Jednak styl taki może niebezpiecznie przerodzić się w manierę: pisanie bezpieczne, prawie bezstylowe, oszczędzające czytelnikowi szczegółów pejzażu, przez co akcja dzieje się wszędzie i nigdzie, zmieniające bohaterów w bezkształtną masę z papier-mâché… A któż czuje cokolwiek do takiej grudy… „Pielgrzym” przyjemnie mnie zaskoczył. Nic z treści nie zostało ani sztucznie skondensowane, ani rozdęte. Powieść w całości wypełnia akcja, soczyste dzianie się, nic zaś nie dzieje się przypadkowo. Ciekawości czytelnika nie przytępiają nawet liczne tylko pozornie niepowiązane z całością retrospekcje. A owa całość, jako taka, została bardzo zgrabnie opisana. Autor posłużył się językiem idealnym dla książki z pogranicza sensacji, kryminału, powieści szpiegowskiej i thrillera: barwnym, opisowym, a przecież półprzezroczystym. Piszę „półprzezroczystym”, a nie „transparentnym”, gdyż – mimo uniwersalnego kroju i raczej bezpiecznej formuły (czytaj: szybko, zwięźle, prosto) – jest to narracja bardzo… fotograficzna. Nie malownicza, impresyjna, kreująca artystyczne wizje, lecz wiernie rejestrująca i archiwizująca rzeczywistość – czyli właśnie fotograficzna, reporterska. Ale nie nudna! Można oczyma wyobraźni filmować po kolei wszystkie sceny, zarówno w panoramie, jak i w zbliżeniach. Hayes opanował
Recenzje
recenzje montaż literacki do perfekcji, w pełni wykorzystując dorobek dziennikarza śledczego i scenarzysty. Do miejsc, które opisuje, można się po prostu przenieść, chociaż pisarz skąpi piętrowych opisów. (Tu Morderca wkroczył do korytarza…) Czego jeszcze się obawiałam? Intrygi splątanej tak, że sam twórca nie rozwiąże tego kłębka. Wachlarzu osobistości tak szerokiego, iż osobistości – czyli persony w zamierzeniu nietuzinkowe – nie przerodzą się w osobowości. Będą zaś nazwiskami bez cech charakterystycznych. Niewiarygodności samej historii, związanej z niedokładnym researchem, pominięciem lub naginaniem faktów. Nieumiejętnego powielania motywów (i zbrodnie doskonałe, i mordercy idealni, i spiski, i ludzie-cienie – było!). Nadludzkiego zdolniachy, herosa w osobie głównego bohatera (tu troszeczkę trafiłam), banału. (Tu Morderca przyczaił się na progu sypialni… Zastanawia się – budzić recenzentkę i uprowadzić po dobroci, czy przedłużyć sen chloroformem…) Szczegółowe wytknięcie błędów Hayesa to sztuka łatwiejsza lub trudniejsza w zależności od tego, jak dobrze czytelnik zna specyfikę gatunku. Parę wpadek uznałabym za drobne usterki, nie poważne luki konstrukcyjne, ale stopień marudzenia wzrasta wraz z poziomem oczytania. Truizm. Podkreślam go, by wskazać, że niejednoznaczność owych wpadek to bardziej zaleta, niż wada książki. „Pielgrzym” ma bowiem fenomenalną cechę dobrych czytadeł: można się w nie wgryźć na różną głębokość, mniej lub bardziej ignorując nieścisłości, gdyż smakowita opowieść wgryzać się wręcz każe. Ot, co. To powieść, przy której miłośnik militariów, perorując na temat wielkości dziury w ścianie, zrobioną pociskiem kalibru takiego a takiego, dogada się z całkowitym laikiem w temacie. A fan sensacji z okazjonalnym odbiorcą historii tego typu. Może razić niezniszczalność i wszechwiedza tytułowego Pielgrzyma. Nasz agent nie jest „po prostu” najlepszy w swoim fachu. To zbyt ogólne określenie. Pielgrzym to ulepszony, amerykański James Bond, a do tego świetny obserwator, wybitny psycholog, znawca sztuki i żeglarstwa, rekordzista w znoszeniu tortur i… narkoman (choć w całym śledztwie nie widać wyraźnych oznak nałogu). Bardzo często autor używa też sztuczki, której powtarzalność zaczyna w końcu razić, a wygląda ona następująco: 1. Pielgrzym ma ekstra plan; 2. W ekstra planie coś pomija; 3. Płaci za swój błąd…; 4. …Lecz nie do końca, gdyż doznaje olśnienia. Obok tych drażniących fuszerek można czepić się też mniej zauważalnych, jednak dla wprawnego oka łatwych do wyłuskania elementów odwieszających niewiarę, a dotyczących wiarygodności lektury. Czy rzeczywiście osoba umiarkowanie obeznana z Internetem, w zabitej dechami wiosce – da radę skonstruować śmiertelną broń biologiczną,
polegając na informacjach z sieci? Czy rzeczywiście zdołano by wytropić, kogo wytropiono, posługując się tym a tym (szczegóły, z wiadomych powodów, zatajam)? Pisząc o obawach, zdałam sobie jednak sprawę: nie do końca były one moje, a wdrukowane w umysł na użytek recenzji. Być może, gdyby nie pewne schłodzenie głowy, konieczne do analitycznej i rzetelnej oceny, zlekceważyłabym kompletnie i pytania, i możliwe odpowiedzi. (Tu Morderca kompletnie uśpił czujność recenzentki. Recenzentkę samą, znaczy. Chloroformem, klasycznie. A potem porwał i oczarował. Pozamiatane.) Pielgrzym, choć może nieco zbyt odporny i inteligentny, jest przede wszystkim człowiekiem. W pracy działa jak śmiercionośna maszyna, na co dzień okazuje ludzkie emocje. Banał? Pewnie tak, lecz rozsądnie zaprezentowany. Hayes nie przeciągnął struny i z twardego agenta nie uczynił popisującego się łzawymi monologami wewnętrznymi mięczaka. I na odwrót – nie wyprał agenta z uczuć. Niektóre mądrości Pielgrzyma są z tych trywialnych, do zapomnienia po lekturze, ale daleko im do memów z wizerunkiem Coelho. Stwierdzenie, że miłość nie jest słaba, a silna – proste i trafne – nie brzmi ani tanio, ani fałszywie. Hayes nie zawarł w książce – zaskoczeni? – żadnego wątku uczuciowego pomiędzy Pielgrzymem a filmową pięknością, żadnego też towarzyszącego takim wątkom „przerywnika erotycznego”. Jest za to w „Pielgrzymie” głęboka więź łącząca ojca i syna, brata i siostrę, uczciwa, szorstka przyjaźń kolegów po fachu. To literatura w najlepszy sposób męska. Solidna warsztatowo, mocna, ale nie wulgarna. Z bohaterami do zapamiętania, choć nakreślonymi głównie jako tło dla duetu: protagonista-antagonista. Jeden nie ustępuje drugiemu, kibicować możemy obu – obaj są piekielnie inteligentni, charyzmatyczni, budzący ciekawość i godni siebie nawzajem. Nawet jeśli autor dał Pielgrzymowi pewne cechy herosa nie do zdarcia, zrobił to z klasą. Nie brakło też elementów humoru; pokaleczona angielszczyzna dyrektora tureckiego hotelu, wspaniale przełożona przez Macieja Szymańskiego, funduje niespodziewany masaż przepony. A przecież w dalszym ciągu – hola! – siedzimy w pierwszorzędnym thrillerze. Sensacyjnej, przyprawiającej o zawrót głowy intrydze. Szpiegowskiej legendzie[2]. Która bywa mroczna, jak na gatunek przystało, w której trup ściele się wystarczająco gęsto, a ostatnią ofiarą jest sam czytelnik – z przekrwionym okiem i bez paznokci… lub zakochany w mordercy, zabity na własne życzenie. Napisz coś jeszcze, Autorze. Zabij mnie jeszcze raz. Małgorzata Ślązak [1] Cytat-rekomendacja z okładki książki. [2] Jak możemy dowiedzieć się z „Pielgrzyma”, legendą nazywa się w CIA fałszywą, zbudowaną od podstaw tożsamość agenta.
59
Recenzje Antologia „I żywy stąd nie wyjdzie nikt”
Data wydania: 2014-06-27 ISBN-13: 978-83-7574-883-3 Wymiary: 125 x 195 Strony: 448 Seria: Fantastyczna Fabryka Wojna z całym swoim okrucieństwem, wyniszczeniem i demonizmem, pomimo wszelkich negatywnych konotacji, jest tematem, który tyle przeraża, co fascynuje i od lat działa na wyobraźnię artystów z całego świata. Na dobre zakorzeniona w popkulturze jest podstawą barwnych historii alternatywnych, tworzenia fantastycznych cyberpunkowych mieszanek, kreowania epickich opowieści spod znaku magii i miecza czy kosmicznych „space-operowych” konfrontacji. Wojny są nieuniknione i towarzyszą ludzkości od początku jej istnienia, są wynikiem drzemiącego w człowieku zła, żądzy dominacji oraz władzy. Dobrze wiedzą o tym młodzi polscy twórcy, którzy pod szyldem Fabryki Słów napisali wojenne teksty zebrane w antologii „I żywy stąd nie wyjdzie nikt”. Dziesięciu autorów, zarówno tych początkujących (część z nich została wyłoniona w konkursie), jak i bardziej doświadczonych, oddaje w nasze ręce utwory pełne akcji, rozgrywające się w przeszłości, przyszłości, na Ziemi, w kosmosie i w innych fantastycznych światach. Poziom opowiadań jest dość zróżnicowany – na ogół idzie w parze z doświadczeniem autorów, lecz zdarzają się pozytywne wyjątki u młodszych twórców. Generalnie wszystkie teksty czyta się szybko, nie brakuje im akcji i ciętego humoru, i trudno cokolwiek zarzucić pod względem stylis-tycznym. Cieszy przede wszystkim duże zróżnicowanie w podejściu do tematu, co pozwala sądzić, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Andrzej W. Sawicki, autor „Honoru Legionu” i „Aposiopesis”, w otwierającym antologię opowiadaniu „Żegnaj, laleczko” nakreślił groteskową i pełną ironii satyrę na polskość i patriotyzm, czyniąc głównym bohaterem… pistolet, w którym zaklęto duszę polskiego wojownika. Wulgarna i złośliwa broń trafia w ręce młodej Żydówki i pomaga jej uporać się z hitlerowcami. Tekst – niekiedy zabawny, niekiedy dziwny – stanowi raczej średnią rozrywkę. Takiego rodzaju opowiadań jest kilka, jakby zaczętych i urwanych gdzieś w trakcie
60
historii, będących może zapowiedzią czegoś większego, pozwalających na chwilę oderwać się od rzeczywistości, ale też nie pozostających w pamięci na długo. Podobnie wypada na przykład utwór Marcina Pągowskiego „Evviva l’arte!”. W alternatywnej Polsce będącej światowym mocarstwem pewien pisarz publikuje fantastyczne opowiadania o nigdy niezaistniałych powstaniach, rozbiorach i porażkach naszej armii. Okazuje się jednak, że jego teksty mają moc stwórczą i w równoległej rzeczywistości Polska faktycznie jest tłamszona przez oprawców. Pewnego razu bohater spotyka przybyszów z innego świata, którzy próbują nakłonić go do współpracy. Tymczasem w „Słowie Żołnierza” Joanny Maciejewskiej znajdziemy efektowną opowieść o misji pewnego oddziału na planecie wrogiej rasy. Tekst zaskakujący barwnymi opisami i ciekawą intrygą – także pozostawia po sobie jednak niedosyt. Świetne wrażenie robi za to mało znany Filip Laskowski. W swoim krótkim i niezwykle kameralnym „Domknięciu” opisuje jeden dzień z życia porucznika Łukasza Treli, żyjącego w objętej stanem wojennym Polsce. Rzecz rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, po upadku Unii Europejskiej. Autor umiejętnie oddaje niepokój bohatera i rozdzierający go konflikt pomiędzy moralnością a obowiązkiem. To niebanalny tekst o próbie zachowania człowieczeństwa w zezwierzęconym świecie, oddający grozę wojny bez efekciarskich chwytów. Warto również zatrzymać się na dłużej przy „Drzewie” Grzegorza Piórkowskiego, opisującego postapokalpityczną rzeczywistość i tajemnicze Drzewo – system, do którego zmierzają bohaterowie. Da się wyczuć unoszącego się nad tekstem ducha braci Strugackich z ich „Piknikiem na skraju drogi”. Znajdziecie tutaj znakomity klimat, zranioną miłość, zemstę i próbę poszukiwania odpowiedzi na fundamentalne pytania. Łukasz Sawczak w „Nadzieniu połkniętym w całości…” także pisze o człowieczeństwie i moralności oraz o tym, jak daleko można się posunąć dla większej sprawy, czy można wybierać pomiędzy jednym złem a drugim. Niezwykle ciekawie prezentuje się także opowiadanie „Powrót do domu” Martina Anna, w którym główna bohaterka Zuzanna przywykła do pracy w niemieckiej fabryce w czasie wojny. Paradoksalnie śmierć Hitlera i pokój zaburzają jej poczucie stabilizacji, a tytułowy powrót do domu przynosi jej refleksję na temat wygasającej miłości do męża i odnalezienia się w zapomnianym świecie. Wreszcie Marcin Guzek, autor „Królikarni”, w „47. Oddziale Zwiadu Imperialnego” pisze o grupie najemników porywających młodego księcia, mającego służyć jako karta przetargowa w wojennej potyczce. Barwny świat, ciekawi bohaterowie oraz ideały, które wojna zrównuje z ziemią. „I żywy stąd nie wyjdzie nikt” to zbiór interesujących opowiadań zróżnicowanej jakości. Dla niektórych autorów temat to punkt wyjścia do zabawy, dla innych jest motywem skłaniającym do poważniejszych rozważań, każdy jednak gryzie go od innej strony. Sądzę, że czytelnicy o najróżniejszych gustach powinni znaleźć tutaj coś, co polubią. Warto przyjrzeć się młodym, początkującym twórcom oraz temu, co mają do zaoferowania bardziej doświadczeni autorzy. Nie każdy tekst zachwyca, ale nie ma tu również złych opowiadań, a kilka utworów skłania do zatrzymania się nad nimi na dłużej. Damian Drabik
Recenzje
recenzje John Grisham „Czas zapłaty”
Tytuł oryginalny: Sycamore Row Wydawnictwo: Albatros Gatunek: thriller ISBN: 978-83-7885-847-8 Data wydania: kwiecień 2014 Wymiary: 125 x 195 mm Oprawa: miękka ze skrzydełkami Liczba stron: 640 „Raport Pelikana”, „Zaklinacz deszczu”, „Klient”, „Ława przysięgłych”– chyba każdy słyszał o choćby jednej z tych bestsellerowych powieści autorstwa Johna Grishama. Niepokonany król thrillerów prawniczych święci triumfy na rynku literackim już od ponad dwudziestu pięciu lat i w dalszym ciągu nie ma sobie równych. Tym razem autor przygotował nie lada gratkę dla swoich fanów – kontynuację słynnej powieści „Czas zabijania”, pod podobnie brzmiącym tytułem „Czas zapłaty”. Pamiętacie Jake’a Brigance’a, utalentowanego prawnika, z wielkim zapałem walczącego w sądzie o uniewinnienie Carla Lee Hayleya, czarnoskórego mężczyzny, który dokonał samosądu na gwałcicielach swojej córki? Ten słynny proces kosztował Jake’a wiele sił, zdrowia, nerwów i nieomal życie, lecz miał przynieść mu pieniądze i uznanie w świecie prawniczym. Czy tak się stało? Odpowiedź na to pytanie znajdu-
jemy w powieści „Czas zapłaty”, która przenosi nas ponownie do Clanton, trzy lata po słynnej procesowej batalii. Co słychać u naszego Jake’a Brigance’a? Jak co dzień, wczesnym rankiem pije kawę w kawiarni, odbywa krótki spacer wokół rynku, po czym zasiada w fotelu swojej kancelarii, gdzie czeka go dzień wypełniony zwykłymi problemami jego klientów. Gdzie więc zawrotna kariera prawnicza, którą wszyscy mu wróżyli? Gdzie ci zamożni klienci z obiecującymi i lukratywnymi sprawami? No cóż, życie zweryfikowało marzenia Jake’a i bardzo szybko sprowadziło go na ziemię. Nie dość, że adwokat ledwo wiąże koniec z końcem, to w dalszym ciągu obawia się o bezpieczeństwo swoje i rodziny. Po tym jak członkowie Ku Klux Klanu spalili Jake’owi dom, prawnik wynajmuje mieszkanie, a pod jego oknami w dalszym ciągu przejeżdżają patrole policyjne. Dodatkowo, dla osobistej ochrony, Brigance nosi przy sobie broń. Jednak po raz kolejny nadarza się okazja na odmianę losu adwokata, a wszystko za sprawą tajemniczego listu, który przychodzi poranną pocztą. Okazuje się, że to własnoręcznie sporządzony testament zamożnego mężczyzny, który popełnił samobójstwo. To właśnie Brigance ma doprowadzić do zatwierdzenia ostatniej woli biznesmena, pragnącego wydziedziczyć całą rodzinę i przekazać większość majątku swojej czarnoskórej gosposi. Czy w Clanton ponownie dojdzie do podziałów rasowych? Czy Jake po raz drugi podejmie w sądzie walkę w tak kontrowersyjnej sprawie? Czy znów będzie musiał obawiać się o swoje życie? Od wydania „Czasu zabijania” minęło już prawie dwadzieścia pięć lat. Mogłoby się wydawać, że John Grisham podjął się dość karkołomnego zadania, jakim jest napisanie kontynuacji bestsellerowej powieści. Powrót do lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, wejście w klimat tamtych – przyznajmy, już dość odległych – czasów, z pewnością wymagało od autora nie lada wysiłku i nakładu pracy. Ryzyko jednak się opłaciło. Miło było wrócić do Clanton, poczuć adrenalinę towarzyszącą procesowi i móc „obserwować” poczynania Jake’a Brigance’a na sali sądowej. Przyznaję, że dobre wspomnienia odżyły i pozostaje mi jedynie żywić nadzieję, że nie był to ostatni raz. Wizytówka Johna Grishama to umiejętność prowadzenia czytelnika, z wielką skrupulatnością, przez meandry amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. I tym razem fani nie powinni poczuć się zawiedzeni – sprawa, którą kieruje ambitny prawnik, jest intrygująca, wzbudza wiele emocji i kontrowersji. Kto wie, może jakiś reżyser pokusi się o zekranizowanie „Czasu zapłaty” Johna Grishama? Polecam. Kinga Król
http://www.beezar.pl/ksiazki/tea-book-fantastyka
Recenzje Recenzje
http://wydaje.pl/e/tea-book-fantastyka 61 https://wolneebooki.pl/book/view/70
Recenzje Blake Crouch „Wayward Pines. Szum”
Wydawnictwo: Otwarte Tłumaczenie: Paweł Lipszyc Tytuł oryginalny: Pines ISBN: 978-83-7515-306-4 Data wydania: 21 maj 2014 Małe miasteczka mają swój specyficzny klimat, który może kojarzyć się dwojako – albo wzbudzać lęk i strach, albo spokój. Wiąże się z to z wykreowanymi w popkulturze miejscami, począwszy od mrocznego, serialowego Twin Peaks, przez kultowe Salem, aż po znane z gry video Silent Hill. Wymieniać tak bym mogła wiele tytułów głęboko zakorzenionych w kulturze, znanych każdemu i mających w sobie coś wywołującego ciarki na skórze. Z przyjemnością stwierdzam, że do kanonu najmroczniejszych miasteczek z literatury i filmu dołącza Wayward Pines wykreowane przez Blake’a Croucha w jego trylogii o tym samym tytule. Pierwszy tom – „Szum” – podbił moje serce nie tylko dzięki przyprawiającej o dreszcze tajemnicy, ale również trzymającej w napięciu, świetnej akcji. Cytat na okładce mówi: „Jest tylko jedna rzecz straszniejsza niż obłęd: świadomość, że jesteś przy zdrowych zmysłach” i ja się z tym całkowicie zgadzam. To zdanie w zgrabny i treściwy sposób, dokładnie streszcza fabułę powieści,
62
obejmując w sobie wszystko, co najważniejsze. Ethan Burke jest agentem specjalnym i przyjeżdża do Wayward Pines, aby odnaleźć dwójkę zaginionych współpracowników. Tuż przed dotarciem na miejsce zdarza się wypadek – rozpędzona ciężarówka wjeżdża prosto w samochód, który prowadzi. Bohater budzi się w miasteczku, nie pamiętając kim jest i jak się tam znalazł. Próbując odnaleźć swoją tożsamość oraz przywrócić wspomnienia, zaczyna odkrywać, że Wayward Pines tylko z pozoru wydaje się piękne, podczas gdy tak naprawdę dzieje się w nim coś niedobrego. Ethan będzie próbował odkryć sekret tego tajemniczego miejsca, jednak coś lub ktoś stanie mu na drodze. „Wayward Pines. Szum” to powieść absolutnie fantastyczna w każdym calu. Blake Crouch w ponad trzystustronicowej książce zawarł wszystko, co najlepsze w mrocznych historiach i tajemniczych miasteczkach. Od samego początku aż po ostatnie strony trzyma czytelnika w napięciu, nie pozwalając ani na chwilę znudzenia, nie wspominając już o tym, że ani przez moment nie można być niczego pewnym. Podczas lektury nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać, ponieważ autor tak sprytnie prowadził akcję, że w każdej chwili mogła zawrócić o sto osiemdziesiąt stopni i podążyć innym torem. Fragmenty, w których akcja działa się szybko, na przykład te podczas walk, opisane zostały za pomocą krótkich, czasami urwanych zdań. Z kolei powolnie ciągnące się sytuacje z zakończeniem nie do odgadnięcia, chociaż wciąż będące dynamicznymi, jak ucieczka, Crouch przedstawił w spowolnionym tempie. Czytając, wyobrażałam sobie akcję jak film pełen migających, krótkich scen, przeplatanych stopklatkami, dzięki czemu mogę powiedzieć, że narracja w „Wayward Pines” jest na najwyższym poziomie. Blake Crouch posługuje się niezwykle plastycznym językiem, ale w niczym nieprzypominającym poetyckich wywodów mistrzów światowej prozy. Posiada on swój własny, wyrafinowany styl, skupiony bardziej na przekazaniu tego, co czytelnik ma sobie wyobrazić, aniżeli na użyciu wyszukanych słów, których znaczenie będzie niejasne. Przede wszystkim Wayward Pines zostało perfekcyjnie wykreowane pod kątem klimatu. Chociaż początkowo czytam o miasteczku wydającym się sielskim miejscem, wręcz stworzonym do tego, aby w nim żyć, to gdzieś tam czuję w podświadomości, że nie mogę dać zwieść się pozorom. Dokładność każdego detalu – zieleni trawnika, wyglądu domów czy wnętrza szpitala – zbliża Wayward Pines czytelnikowi, podążając za zasadą, że im coś jest bardziej znane, tym mniej się tego obawiamy. W tym wypadku jednak tak nie jest, ponieważ im dalej zagłębiałam się w odizolowaną przestrzeń miasteczka, tym bardziej czułam niepokój i narastającą niepewność co do dalszej akcji. „Wayward Pines. Szum” to obowiązkowa lektura dla fanów tajemnic rodem z „Miasteczka Twin Peaks” czy „Z archiwum X”. Nie sposób się przy niej nudzić, ponieważ trzymająca w napięciu akcja ani trochę nie daje się przewidzieć, skrywając sekrety aż do ostatniej strony. Blake Crouch doskonale wie, co zrobić, aby czytelnik poczuł lęk i niepewność. Ta mroczna historia, na szczęście, jest tylko jedną z części trylogii o tym enigmatycznym miasteczku. Z niecierpliwością wyczekuję kontynuacji, ponieważ mroczny czar zawładnął mną na dobre. Sylwia Zazulak
Recenzje
Recenzje Joe Hill „NOS4A2”
Wydawnictwo: Albatros ISBN: 978-83-7885-934-5 Data wydania: 4 czerwca 2014 Wymiary: 203 x 124 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Liczba stron: 752 „Fantazja jest rzeczywistością, która czeka na włączenie” Zapach pierników rozchodzący się po domu. Mama krzątająca się po kuchni i przygotowująca świąteczne smakołyki. Śnieg, który delikatnie prószy i otula pachnące świerki i jodły. Śpiew kolęd, który słychać w domach, radiu, sklepach. Radość i śmiech dzieci rozpakowujących prezenty pod choinką. Serdeczność i życzliwość podczas rodzinnych spotkań. Tak, Boże Narodzenie to wyjątkowy czas, który w wielu z nas wzbudza wiele wspomnień i wzruszeń. To czas, gdy żadne dziecko nie powinno być smutne ani nieszczęśliwe. A co by było gdyby każdy dzień był Bożym Narodzeniem? Taką szczytną ideę powziął Charlie Manx – bohater najnowszej powieści Joe Hilla „NOS4A2”. Wbrew pozorom, wcale nie jest on pozytywną postacią tej historii… Na przestrzeni kilkunastu lat z różnych zakątków Stanów Zjednoczonych giną dzieci. Początkowo nikt nie łączy ze sobą
64
tych spraw, gdyż różni je zbyt wiele okoliczności. Nikt bowiem nie zwrócił nigdy uwagi na mężczyznę poruszającego się czarnym zabytkowym Rolls-Royce’m z 1938 roku, który zawsze pojawiał się w pobliżu miejsca porwań. Tajemniczym kierowcą okazuje się być Charlie Manx – człowiek, który zabiera dzieci w długą podróż, mającą skończyć się w Gwiazdkowej Krainie, gdzie zabawa i radość nigdy się nie kończy. Wydawać być się mogło, że Manx pragnie jedynie uszczęśliwić swoich małych towarzyszy (uwalnia ich od wszelkiego rodzaju trosk, zmartwień i problemów), jednak tak naprawdę są mu one niezbędne do egzystencji – wysysa z nich życie. Jedynym dzieckiem, któremu udaje się uciec Upiorowi, jest Victoria McQuinn. Dziewczynka skrywa tajemnicę – potrafi za pomocą swojego rowerka przemieszczać się w dowolne miejsca, dzielące ją od domu nawet o wiele mil. To dzięki niej Manx trafia do więzienia na wiele lat. Choć Victoria, jako dorosła kobieta, w dalszym ciągu zmaga się z wydarzeniami sprzed lat, próbując zepchnąć wspomnienia w jak najdalszy zakątek umysłu, Charlie Manx nie daje jej o sobie zapomnieć. Po latach ponownie pojawia się w jej życiu, pałając ogromną chęcią zemsty… Tytuł powieści „NOS4A2” nawiązuje do postaci wampira Nosferatu z niemieckiego filmu z 1922 roku, która łudząco przypomina z wyglądu głównego bohatera Charliego Manxa. Choć motyw wampirów w dalszym ciągu jest popularny, Joe Hill jest daleki od przedstawiania ich w romantyczny i bohaterski sposób. Charlie Manx jest ucieleśnieniem zła i choć nie żywi się krwią, lecz duszami dzieci, wydaje się przez to nie mniej przerażający. Hill zastosował w swojej powieści ciekawy zabieg. Głównych bohaterów ciężko przyporządkować tylko do jednej grupy: tych dobrych, bądź złych. Patrząc choćby na losy Victorii McQuinn – między innymi pobyt w szpitalu psychiatrycznym, popadnięcie w różnego rodzaju nałogi, wulgarność – trudno uznać ją za postać w stu procentach nieskazitelną. Joe Hill tworzy swoje powieści z wielką pieczołowitością, dbając o każdy szczegół. Młody King (dla tych, którzy nie wiedzą – Joe jest synem Stephena Kinga) jest w pełni ukształtowanym, świadomym swoich umiejętności pisarzem, który swoje zdolności z pewnością odziedziczył po rodzicach. Jak sam przyznaje, w swojej pisarskiej drodze w pewnym sensie podążał śladami ojca, choć tworzenie w cieniu jego sławy wcale nie było – i nie jest – proste. Nie da się ukryć, że styl Joe Hilla nieco przypomina styl jego ojca, lecz podejście do wielu fabularnych rozwiązań panowie mają różne. Stephen King znany jest z „rozwlekania” akcji już od początku powieści, kreślenia obszernych portretów psychologicznych swoich postaci, natomiast jego syn od razu wrzuca czytelnika w wir wydarzeń, utrzymując go w stałym napięciu, nie traktując przy tym po macoszemu warstwy psychologicznej bohaterów. Joe Hill pisze odważnie, a jego niesamowita wyobraźnia zdaje się nie mieć granic. Młody King puszcza kilkakrotnie oko również do fanów prozy swojego ojca – upiorny Rolls-Royce przywodzi na myśl „Christine”, a rower Victorii kojarzy się z Silverem z powieści „To”. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji zetknąć się z prozą Joe Hilla, najwyższy czas to zmienić! „NOS4A2” to epicka batalia dobra ze złem w najlepszym wydaniu. Serdecznie polecam! Kinga Król
Recenzje
recenzje Jim Baggott „Higgs. Odkrycie boskiej cząsteczki.”
Tytuł oryginalny: Higgs. The Invention and Discovery of the „God Particle” Wydawnictow: Prószyński i S-ka Tłumaczenie: Bogumił Bieniok i Ewa L. Łokas Data i miejsce wydania: Warszawa 2014 Z czego składa się Wszechświat? Nauki ścisłe uchodzą za działkę „dla wybranych”. Panuje błędne przekonanie, że matematyka czy też fizyka to przedmioty trudne i ciężkie do zrozumienia dla przeciętnego człowieka. Wiadomo, w szkole zawsze spotyka się takie osoby, które w świecie liczb i równań czują się mniej lub bardziej komfortowo, co dopiero mówić o ludziach, którzy pojmują owe zagadnienia w stopniu zaawansowanym. Osobiście uważam, że nie warto zrażać się do przedmiotów ścisłych tylko dlatego, że przy pierwszej próbie ich zrozumienia, kompletnie nie wiemy, o co chodzi. To naturalne, przecież początkowo nawet Einstein musiał dociekać, z czym to wszystko się je. Całe szczęście, w dzisiejszych czasach nie trzeba skończyć studiów, aby móc interesować się naukami ścisłymi. W dobie internetu znajdujemy odpowiedź niemalże na każde nurtujące nas pytanie odnośnie człowieka, świata i przestrzeni. Na dodatek grono ekspertów – fizyków, matematyków, chemików i kosmologów – pragnie przybliżać naukowe zagadnienia również komuś, kto nie jest magistrem fizyki. Właśnie do takich osób należy Jim Baggott, brytyjski chemik,
Recenzje
wielokrotnie nagradzany autor książek popularnonaukowych. Baggott pragnie poszerzać horyzonty laików i uświadamiać im, dzięki przejrzystym opisom skomplikowanych rzeczy, jak funkcjonuje świat i co w naukowej trawie piszczy. „Higgs. Odkrycie boskiej cząsteczki” to tak naprawdę opowieść o tym, jak dokonano odkrycia podstawowej struktury Wszechświata. Prolog opisuje fundamentalne zagadnienia fizyczne, znane już w starożytności czy średniowieczu. Następnie przechodzimy do czasów końca XIX wieku, tuż przed rozpoczęciem cudownego okresu rozwoju fizyki kwantowej. W pierwszej kolejności Baggott wyjaśnia budowę atomu oraz rządzące nim prawa fizyki i chemii. Kolejny rozdział to kwestie bardziej złożone, czyli elementy budujące ową cząsteczkę. Autor w kolejności chronologicznej opisuje odkrycia coraz to mniejszych części – kwarków, kaonów, antyneutrin, letonów itd. – mogłabym wymieniać bez końca. Dowiemy się też, jak Peter Higgs sformułował swoje przewidywania odnośnie pola i bozonu (co miało miejsce czterdzieści osiem lat wcześniej, aniżeli odnalezienie i potwierdzenie istnienia boskiej cząsteczki). Widać, że pisząc tę książkę, Jim Baggott robił to z myślą o ludziach niezwiązanych ze światem fizyki. Autor wytłumaczył zagadnienia fizyki kwantowej w sposób prosty i jasny, zrozumiały dla każdego zainteresowanego tematem. Sama nie jestem zbyt związana z tą dziedziną nauki i chociaż od wielu lat mnie fascynuje, to nigdy nie starałam się być ekspertem. Jednakże „lubię wiedzieć”, więc chcę swoją wiedzę sukcesywnie powiększać, szczególnie jeśli chodzi o zagadnienia na poziomie kwantów oraz budowy i pochodzenia Wszechświata. Badania nad bozonem Higgsa śledzę od momentu uruchomienia Wielkiego Zderzacza Hadronów, czyli od 2008 roku. „Higgs. Odkrycie boskiej cząsteczki” okazało się pozycją fantastyczną, ponieważ nie tylko mogłam poznać szczegóły pracy naukowców nad boską cząsteczką, lecz także dowiedzieć się, jak wyglądała droga prowadząca do jej odkrycia. Dodatkowym ułatwieniem dla amatorów są czarnobiałe ilustracje i ryciny, przedstawiające schematy rozpadów cząstek, ich pola i wzajemne oddziaływanie. W książce znajdują się też zdjęcia osób powiązanych z odkryciem – w tym samego Petera Higgsa – oraz aparatury. Jeśli to nie jest wystarczająco przekonujące, aby sięgnąć po tę pozycję, to dopowiem, iż autor zamieścił też słowniczek, wyjaśniający praktycznie wszystko, każde skomplikowanie brzmiące hasło, którego Baggott użył podczas snucia opowieści o odkryciu (chociaż większość terminów pada na lekcjach fizyki i chemii w szkole średniej). Oprócz tego, przypisy na bieżąco dopowiadają i tłumaczą pewne kwestie. Krótko mówiąc, „Higgs. Odkrycie boskiej cząsteczki” to pozycja iście stworzona wprost dla laików. Po lekturze stwierdzam, że fizyka naprawdę może być łatwa, wystarczy ją tylko dobrze przekazać. Jim Baggott potrafi to robić doskonale. Zapewne gdyby uczył w przeciętnej szkole, entuzjastów nauk ścisłych znalazłoby się o wiele więcej. To pierwsza i na pewno nie ostatnia książką tego autora, po którą sięgnęłam. Powinien zapoznać się z nią każdy, kto w jakikolwiek sposób jest spowinowacony z fizyką – czy to profesjonalnie, czy hobbistycznie – ponieważ „smaczki” z życia naukowców oraz przekaz z pozoru skomplikowanych rzeczy, jest tutaj zachwycający. Sylwia Zazulak
65