ISSN 2080-2633
numer 4/09
grudzień 2009 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Na Krawędzi Autostrada
Ponadto:
Mesjasz, Zoo, Profesor Best Friend, Mroczni, Ostatni krok
wstępniak
Wstępniak Ostatnio często słyszę, że młodzież jest coraz gorsza. Bez wartości, ideałów, marzeń. Stoją w centrach handlowych i paplają o niczym. Siedzą w pubach, chlając piwsko, by zabić czas. Biją się po meczach sportowych, niczym barbarzyńcy. Biorą prochy dla szpanu. Na szczęście – nie wszyscy. Jak to mówią: szukajcie, a znajdziecie. Diamenty nie leżą przecież na ulicach, a wartościowi ludzie nie marnują czasu na bijatyki. Niestety, media karmią się skandalami i lepszym newsem są brutalni debile, niż inteligentna młodzież. W minionym roku miałem przyjemność uczestniczyć w dwóch imprezach, na których młodzi ludzie udowodnili, że mają swoje pasje, są kreatywni i potrafią się bawić. Pierwszą z nich była gala „Horyzontów Wyobraźni” – konkursu literacko-graficznego, zorganizowanego przez Qfant. Relację z niej znajdziecie wewnątrz numeru, więc nie będę wnikał w szczegóły, Tomek Orlicz zrobił to o wiele lepiej. Drugim takim miejscem był lubelski konwent fantastyki „Falkon”, który odbył się w dniach 13–15 listopada. Wyobraźcie sobie budynek pełen rozentuzjazmowanej młodzieży oraz pisarzy, wydawców i dziennikarzy. Bardzo się cieszę, że tam byłem, napełniło mnie to wielkim optymizmem. Uważam, że to ci ludzie będą tworzyli przyszłość. Muszą tylko uwierzyć, że chcieć to móc, i nie dać sobie wmówić, że powinni zrezygnować z marzeń. Wystarczy spojrzeć na Qfant. Upór przezwycięży wszystko, marzenia się spełniają. Z qfantowym pozdrowieniem Piotr Michalik
2
PUBLICYSTYKA Alan Lee - Nad chmurami świeci słońce......................4 Edyta Rauhut - Człowiek renesansu XXI wieku – Stefan Darda......................................... 10 Jacek Skowroński - Spirale grozy.................................. 14 Natalia Bilska - ŚREDNIOWIECZNE FANTASMAGORIE......................................................... 18 Anna Thol - PHILIPA DICKA LUCID DREAM.............. 22 Fotorelacja z Falkonu.....................................................158 Tomek Orlicz - Reportaż z Gali Horyzontów.........166
GALERIA Krzysztof Trzaska................................................................... 26 Waldek Wasilewski............................................................... 32
LITERATURA Marcin Moń - Na Krawędzi.............................................. 36 Wojciech A. Rapier - Autostrada.................................... 44 Marcin Gutek - Mesjasz..................................................... 66 Bożena Grzenia - Zoo.......................................................... 84 Wojciech Kulawski - Profesor Best Friend................. 96 Piotr Sender - Mroczni.....................................................114 Barbara Kotas i Grzegorz Borecki - Ostatni krok...122
POLECANKI Homo bimbrownikus . .....................................................144 Przedksiężycowi tom. 1....................................................145 Gra w czerwone..................................................................146 Ofensywa szulerów............................................................148 Perkalowy dybuk................................................................149 Opowieść o 47 roninach..................................................151 4 pory mroku.......................................................................152 2012.........................................................................................154 Gamer.....................................................................................155 Księżyc w nowiu..................................................................156 Prawo zemsty.......................................................................157
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Patroni medialni
QFANT.PL
- numer 4/09
3
Alan Lee
publicystyka
Nad chmurami świeci słońce
4
29 maja 1953 roku skończyła się pewna era w dziejach ludzkości. Dodam jednak, że takie znaczenie mogą tej dacie nadawać chyba tylko akademiccy wykładowcy, którzy nie podnoszą głów zza biurek, ale to oni piszą szkolne podręczniki i to właśnie dla nich rok 1953 jest symbolicznym końcem podboju Ziemi przez człowieka. Właśnie wtedy homo sapiens po raz pierwszy stanął na Mount Evereście - ostatni metaforyczny Asgard został zdobyty. Góry były obecne w życiu człowieka od zarania dziejów. Od samego początku pojawiały się w ludzkich marzeniach, opowieściach, sztuce. Odcisnęły niezatarte piętno na kulturach narodów, które mieszkały na ich zboczach lub u ich stóp. Motyw świętej góry znajdziemy w religiach niemal wszystkich ludów, na wszystkich kontynentach: od greckiego Olimpu, poprzez Czomolungmę, indiański Denali (McKinley), święte góry Inków wokół Machu Picchu, aż po Ararat, na którym, jak głosi mit, spoczęła arka Noego, Z bliższych nam stron, możemy wymienić choćby Ślężę, Łysą Górę i Radhost... U naszych przodków góry budziły respekt, bo, być może, te wielkie, wystawione przez Naturę na własną chwałę pomniki, stanowiły uosobienie niezrozumiałych sił, których ludzie się bali, ale którym przecież zawdzięczali swoje istnienie. Ekspansja chrześcijaństwa sprawiła, że w szczytach górskich zaczęto upatrywać już nie boskich siedzib otoczonych chmurami, lecz miejsc demonicznych – związanych z sabatami czarownic, smoczymi jamami, czy zamkami wzniesionymi ręką diabła. W kulturze ludowej, góry stały się siedliskiem wszystkiego, co trzyma sztamę z rogatym gościem. Wiara ta przetrwała aż do XVI wieku. Dopiero wtedy, dzięki poetom, sceneria górska powróciła do łask, jako popularne wśród europejskich elit miejsce odpoczynku po trudach sprawowania władzy. Jednak już wcześniej w historii ludzkości, zdarzało się, że odzierano góry z ich majestatu, a szacunek musiał ustąpić pewnej przykrej ludzkiej skłonności, która za nic ma sobie świętości i ryzyko – wywołującej wojny żądzy władzy. W 401 roku p.n.e. historyk i kronikarz, Ksenofont, samozwańczo objął dowództwo nad roz-
bitymi w Azji Mniejszej oddziałami greckimi i bezpiecznie przeprowadził je przez ośnieżone szczyty pasma Taurus. Sukces Greków, podyktowany koniecznością, był jednak niczym, w porównaniu z osiągnięciami Aleksandra Macedońskiego. Wódz ów, idąc ze swą armią na wschód, stoczył potyczki w paśmie Elbrusu, zimą przekroczył Hindukusz, zahaczył o Tien-Szan, gdzie również walczył, w końcu zatrzymał się na przedpolu jednych z najbardziej niebezpiecznych i surowych gór świata – Karakorum. Waleczny Macedończyk, dla celów rozpoznawczych, zaimprowizował nawet utworzenie specjalnych oddziałów - pierwszej w historii piechoty górskiej. Całkiem inne powody, by piąć się ku niebu, miał Publiusz Hadrian. Choć dysponował ogromną armią, która była mu, jako cesarzowi, ślepo posłuszna, na Etnę wolał wyjść sam, po to tylko, żeby podziwiać wschód słońca. Nie możemy pominąć także zaciętego wroga Rzymian, Hannibala. Każde dziecko uczy się dziś w szkole o jego słynnej przeprawie przez Alpy. Niemniej, sukces Kartagińczyka okazał się pyrrusowym zwycięstwem, ponieważ ta droga na skróty kosztowała jego armię utratę bardzo wielu żołnierzy i niemal wszystkich słoni bojowych. Upadek wielkich imperiów antycznego świata przyniósł kres zuchwałym wyprawom wojskowym. Średniowiecze odcięło się od gór, traktując je jako zimny, wyklęty przez Boga świat. Dopiero oświecenie, ze swoją chęcią odkrywania i poznawania, przywróciło je do łask. Wśród humanistów ogromną popularnością cieszyły się wówczas Alpy. Pastor, Josiasz Simler napisał nawet pierwszy podręcznik alpinizmu i założył pierwszą szkołę, uczącą turystyki wysokogórskiej. To on jest autorem terminów takich jak: „alpensztok”, „raki” i „rakiety śnieżne”. Górskie podróże sławnych poetów, między innymi Goethego czy Byrona, spotęgowały powszechne zainteresowanie Alpami, które stały się przez to bardziej dostępne. Kluczowym momentem było zdobycie najwyższego wierzchołka starego kontynentu, Mount Blanc. „Mecenasem” wspinaczki w masywie Mt. Blanc był fizyk, Horacy Benedykt de Saussure. Uważał
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nad chmurami świeci słońce on, że zdobycie tej góry przyniesie wiele odpowiedzi na nurtujące naukowców pytania związane z geologią całych Alp. Ustanowił zatem nagrodę pieniężną dla pierwszych zdobywców szczytu. Prosty góral z wioski Chamonix, Jacques Balmat, wiele razy wspinał się zboczami Białej Góry, nie był jednak zainteresowany atakiem na kopułę szczytową. Zmienił zdanie dopiero w 1786 roku, kiedy to, podczas wspólnej wyprawy z doktorem MichelGabrielem Paccardem, obaj weszli na wierzchołek. Wkrótce potem Balmata spotkało nieszczęście – jego córka, oddana pod opiekę doktora, zmarła, bo Paccard, zamiast opiekować się chorą, łaził po górach. Balmat opracował wtedy sprytny plan zemsty – sukcesywnie umniejszał zasługi doktora, aż w końcu postać Paccarda zupełnie zatarła się w zbiorowej pamięci. Odtąd z wejściem na Mount Blanc kojarzono już tylko Balmeta. Alpejska wspinaczka stała się popularna, sukcesywnie zdobywano szczyt za szczytem. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku, okazało się nagle, że wdrapano się już na każdy wierzchołek, a naukowych informacji zdobyto wystarczająco dużo, by zaspokoić, przynajmniej na razie, wymagania geologów, meteorologów i botaników. Wówczas alpinizm naukowy przemienił się we wspinaczkę czysto sportową. Teraz chodziło o to, by raz zdobyte góry zdobyć ponownie, ale w jak najkrótszym czasie, albo, co najczęściej miało miejsce, nową, trudniejszą trasą. Kiedy wśród alpinistów zaczęły tworzyć się rankingi, duch sportowej rywalizacji na dobre zagościł w górach. Widoczną tego oznaką było założenie w 1862 roku austriackiej organizacji turystycznej „Alpenverein”. Alpy, leżące w sercu zachodniej cywilizacji, były idealnym poligonem, na którym wspinacze zyskali podstawowe doświadczenie. Stało się oczywiste, że zdobycie najwyższych gór świata jest już tylko kwestią czasu. Zbocza Himalajów od niepamiętnych czasów stanowiły naturalne środowisko życia wielu lokalnych plemion. Europejczycy poznali je stosunkowo wcześnie – musiał je widzieć Marco Polo i kupcy oraz podróżnicy, wędrujący słynnym Jedwabnym Szlakiem (warto wspomnieć, że jego fragmenty do dziś są wykorzystywane jako drogi, po których autobusy wjeżdżają na tereny położone wyżej niż
QFANT.PL
Mount Blanc). Uczynienie Indii częścią brytyjskiego imperium, a co za tym idzie, przyczółkiem zachodniej cywilizacji, przyśpieszyło proces poznawania Dachu Świata zarówno przez amatorów, jak i, przede wszystkim, przez naukowców. W 1808 roku podjęto pierwsze próby ustalenia, któremu ze szczytów należy przyznać miano najwyższej góry świata. Najpewniejszym kandydatem wydawała się Kanczendzonga. Mniej więcej w tym samym czasie beztrosko naniesiono na mapy pewien średnio interesujący szczyt, określany niezbyt finezyjnym mianem: Peak XV. Na początku drugiej połowy XIX wieku zaczęły się pojawiać pogłoski, że Peak XV jest wyższy od Kanczendzongi. Ostateczne ustalenie faktów i obalenie mitów nie było łatwe – zarówno Tybetańczycy, jak i Nepalczycy nie patrzyli przychylnie na obcokrajowców, kręcących się po ich świętych górach. Mieszkańcy obu krajów skutecznie utrudniali Europejczykom badania. W końcu, przy pomocy teodolitu, zmierzono górę. Wynik nie był dokładny, ale jasno pokazywał, że „piętnasty” góruje nad Kanczendzongą. I choć od półtora miliona lat jest najbardziej wysuniętą ku niebu częścią Ziemi, to dopiero w 1856 roku potwierdzono ten fakt oficjalnie. Przy okazji nadano szczytowi europejską nazwę – na cześć zasłużonego dla kolonii brytyjskich geodety, George'a Everesta. Ciekawostką jest fakt, że Europejczycy, dysponujący sprzętem pomiarowym, często nie potrafili określić najwyższego szczytu wielu pasm górskich, a ludność tubylcza, jak się wydaje, nie miała takich problemów, mimo braku narzędzi. Wywnioskować to można z wielu rdzennych nazw szczytów na całym świecie – te najwyższe zawsze nosiły najbardziej majestatyczne miana, jak choćby Czomolungma (Everest) – Matka Ziemia, czy alaskański Atabaska Denali (McKinley) – Tron Słońca. Napięta sytuacja polityczna w Tybecie i Nepalu długo uniemożliwiała zorganizowanie wyprawy z prawdziwego zdarzenia. Pierwsza odbyła się (dzięki uprzejmości XIII Dalajlamy) dopiero w 1904 roku. Stop. Doszliśmy już do czasów niemal nam współczesnych i tu powinniśmy przyjrzeć się górom przez pryzmat aktualnego stanu wiedzy naukowej o Ziemi. Do podboju Dachu Świata za chwilę wrócimy.
- numer 4/09
5
publicystyka
Alan Lee Ruchy górotwórcze to koszmarnie skomplikowany i rozłożony w czasie proces. W uproszczeniu, wiąże się on z ruchami płyt tektonicznych, które nacierają na siebie nawzajem. W historii Ziemi wyróżnia się trzy okresy, zwane orogenezami, gdy te ruchy wykazywały największą aktywność. Są to: orogeneza kaledońska (od Gór Kaledońskich), hercyńska (od pasma Harz) i alpejska, która rozpoczęła się w późnej kredzie i trwa do dziś. Wszystkie góry zrębowe i fałdowe przybrały swój obecny kształt w wyniku orogenezy alpejskiej. Sudety, na przykład, choć wypiętrzone w paleozoiku, zostały z czasem zupełnie zerodowane. Dopiero w późniejszym okresie powstały na nowo, czyli zostały „odmłodzone”. Choć może wydawać się to dziwne, wiele gór ma swoje początki w wodzie. Bardzo trafny przykład stanowią Karpaty – zostały wypiętrzone z pokryw osadowych Oceanu Tetydy naniesionych przez bliżej nieokreśloną rzekę. Analogiczny proces formowania się „fundamentów” potencjalnego orogenu obserwujemy i dzisiaj, zresztą „rzut beretem” od Himalajów. Ganges i Brahmaputra, odwadniając Dach Świata, wtłaczają do Oceanu Indyjskiego ogromne ilości materiału akumulacyjnego, którego połacie sięgają obecnie aż za Sri Lankę. Oczywiście, w przyszłości geologicznej niezbędne będą odpowiednie ruchy płyt litosfery, by powstało tam pasmo fałdowe. Wróćmy jednak do wspinaczki. W roku 1921 na scenie pojawiła się jedna z najbarwniejszych postaci himalaizmu – George Leigh Mallory wziął udział w wyprawie, która za cel postawiła sobie nieskromnie zdobycie Everestu. Ekspedycja zakończyła się porażką, ale Mallory nie dał za wygraną i rok później wyruszył w Himalaje po raz drugi. W trakcie tej wyprawy Brytyjczycy weszli w tak zwaną „strefę śmierci” – czyli osiągnęli wysokość, na której nawet najbardziej odporny i najlepiej zaaklimatyzowany organizm jest w stanie przetrwać tylko kilkanaście godzin. Ryzyko zgonu zmniejsza używanie butli tlenowych, choć eliminują one jedynie połowę problemu – rozrzedzenie powietrza (błędne jest twierdzenie, że na dużych wysokościach powietrze zawiera mniej tlenu; zarówno na Mount Evereście, jak i na plaży w Gdańsku, skład procentowy powietrza jest taki sam – po-
6
ziom tlenu wynosi, mniej więcej, 21%). Drugim kłopotem jest bowiem drastyczna zmiana ciśnienia, która upośledza wymianę gazów między krwią a tkankami. Jedynie poprawna aklimatyzacja daje szanse w walce z chorobą wysokościową. Druga ekspedycja również się nie udała. Mallory był jednak uparty. Przez dwa lata zbierał fundusze na kolejną wyprawę, by po raz kolejny zmierzyć się z Everestem. Gdy w końcu, pełen determinacji, stanął znów u jego stóp, nawet nie podejrzewał, że już wkrótce stanie się bohaterem legendy, która w przyszłości będzie rozpalać wyobraźnię himalaistów. 8 czerwca 1924 roku Mallory wraz z partnerem podjął ostateczny atak na najwyższą górę świata. Inny członek ekspedycji, który pozostał w najwyższym obozie, przez krótką chwilę zdołał dostrzec wspinaczy przez lunetę – od szczytu dzieliła ich tylko jedna pionowa ściana. Potem chmury zasłoniły widok. Mallory i jego partner nigdy nie powrócili do obozu. Ponieważ normą jest, że większość wypadków zdarza się w czasie zejść ze szczytów, natychmiast zaczęły się spekulacje, czy dwuosobowa ekipa stanęła na wierzchołku. Ciało Mallory’ego odnaleziono dopiero w 2004 roku, ale odkrycie to nie przyniosło odpowiedzi. Zdaniem dzisiejszych himalaistów, Brytyjczyk prawdopodobnie nie zdołał pokonać prawie pięćdziesięciometrowej pionowej ściany, pod którą widziano go żywego po raz ostatni. Legenda jednak nie umarła, ponieważ nigdy nie odnaleziono aparatu fotograficznego wspinacza. Jeśli naprawdę zdobył Mount Everest, dowody na to kryją się zapewne właśnie na tych zdjęciach. A jeśli fotografii z wierzchołka w aparacie nie będzie, to cóż... zawsze pozostaje możliwość, że sprzęt się zepsuł. Dzięki temu legenda Mallory’ego pozostanie żywa na zawsze. W drugiej połowie lat trzydziestych wyspiarze znów zaatakowali Mount Everest, również organizując trzy wyprawy. Wszystkie skończyły się klęską. Na uboczu tych zmagań z Czomolungmą, w burzliwym roku 1939, w Himalajach po raz pierwszy pojawili się przedstawiciele narodu, który w ciągu kilkudziesięciu lat miał stać się światowym gigantem wspinaczki. Ale o tym później. Lata powojenne to kolejne, żmudne i bezskuteczne, ekspedycje na Czomolungmę. Pozwoliły one jednak rozpoznać teren i wyciągnąć wnioski, dzięki czemu 29 maja 1953 roku Nowozelandczyk,
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nad chmurami świeci słońce Edmund Hillary i Szerpa, Tenzing Norgay weszli na wierzchołek. Panie i panowie, na tej planecie wyżej być już nie można. Imperium brytyjskie ogłosiło Hillary’ego bohaterem. Doczekał się powitania godnego królowej. Na jego cześć w Wielkiej Brytanii roztrąbiły się klaksony samochodów, a media mówiły tylko o nim. To dowodzi, że jeszcze na początku drugiej połowy XX wieku ludzkość wciąż darzyła podróżników ogromnym szacunkiem. Norgaya nie spotkały aż takie zaszczyty, choć nie sądzę, by źle się z tym czuł. Najważniejsze jednak, że Szerpa nie został zapomniany. Nie poświęcono mu tyle miejsca w prasie, nie nadano tytułu szlacheckiego, jak Hillary’emu, ale też nie zepchnięto go na margines, jak to uczyniono z doktorem Paccardem w XVIII wieku. Co jakiś czas pojawiają się niepotrzebne dyskusje na temat tego, kto z duetu Szerpa – Nowozelandczyk pierwszy wgramolił się na szczyt. Osobiście uważam, że nie ma to znaczenia. Zespół wspinaczkowy stanowi jedność, zwycięstwo jest ich wspólnym dziełem, pamiętajmy o tym. Od tamtego czasu Everest nieco się zmienił. Trochę urósł, jego szczyt utonął w morzu flag i proporców zostawianych przez kolejne ekspedycje. Na najtrudniejszych fragmentach trasy ustawiono sztuczne ułatwienia. Wytrawni himalaiści często deprecjonują legendę Mount Everestu. Dla starych wyjadaczy szczyt ten ponoć nie jest ani wybitnie trudny, ani niezwykle piękny. Wśród wspinaczy symboliczny tytuł „góry gór” nosi inny szczyt – wznosząca się na granicy pakistańsko–indyjskiej Góra Godwin-Austena, bardziej znana jako K2. To najwyższy szczyt pasma Karakorum, druga pod względem wysokości góra na Ziemi i najtrudniejszy z ośmiotysięczników. Jeszcze nigdy nie został zdobyty zimą. Kiedy już na każdej z gór Himalajów załopotały flagi, wspinacze nie mogli już wejść na szczyt jako pierwsi, więc aspekt sportowy zatriumfował nad poznawczym. Już nie chodziło o to, by wejść na górę najłatwiejszą trasą. Teraz trzeba to było zrobić szybciej, efektowniej, mnożąc sztuczne trudności. Do tej pory szczyty zdobywano stylem oblężniczym, którego nazwa jest adekwatna do metody, bowiem polega on na stopniowym zakładaniu coraz wyższych obozów oraz taszczeniu ze sobą
QFANT.PL
mnóstwa sprzętu, przy udziale kilkunastoosobowej ekipy. Ostatnią bazę zwykle lokuje się w okolicach „strefy śmierci”, skąd trzy- lub czteroosobowy „zespół uderzeniowy” musi w ciągu dwudziestu czterech godzin wejść na wierzchołek i wrócić. Ta metoda pożera czas i kapitał, ale daje największe szanse na sukces. W opozycji do niej stoi styl alpejski – grupa wspinaczy zabiera wszystko, co potrzebne, na plecy, a po drodze zakłada jedynie obozy pośrednie do noclegu czy przeczekania złej aury. Większy prestiż takiego wejścia okupiony jest wysokimi wymaganiami psychofizycznymi. Nazwa wzięła się oczywiście od Alp, gdzie względnie niskie wysokości szczytów umożliwiają ich zdobywanie „za jednym razem.” Ponieważ w drugiej połowie XX wieku Polacy wnieśli spory wkład w himalaizm, wypadałoby tu wspomnieć o pierwszej polskiej ekspedycji w te góry. Na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej, nasi rodacy zdobyli wschodni wierzchołek Nanda Devi (której główny szczyt należy do najwyższych w Indiach). Ich wyprawa nie zakończyła się jednak pełnym sukcesem. Już po zejściu z wierzchołka dwóch członków ekipy zginęło pod lawiną. Dwójkę ocalałych spotkał równie tragiczny, ale znacznie bardziej zagadkowy los. O spowodowanie śmierci jednego z nich, Jacka Bujaka, podejrzewano rząd brytyjski (bo Bujak pracował na Wyspach przy produkcji silników odrzutowych, których konstrukcja była objęta tajemnicą, ale po 1945 roku postanowił wrócić do komunistycznej Polski, co mogło się nie spodobać jego byłym pracodawcom). Drugi, Janusz Klarner, przepadł bez wieści, a na temat jego zniknięcia snuto liczne teorie spiskowe. Ale gdyby opowiedzieć tę historię Hindusom żyjącym u stóp Nanda Devi, podaliby oni własne wyjaśnienie – to okrutna bogini, Nanda, pozwoliła wspinaczom wejść na poświęconą sobie górę, ale w zamian zażądała ich życia. Końcówkę lat siedemdziesiątych i znaczną część osiemdziesiątych wypełniały zmagania dwóch najwybitniejszych wspinaczy XX wieku. Włoch, Reinhold Messner i Polak, Jerzy Kukuczka postawili sobie za cel zdobycie wszystkich czternastu ośmiotysięczników na Ziemi, czego nikt wcześniej nie dokonał. Ostatecznie, jako pierwszy, cel ten zrealizował Messner, poświęcając temu siedemnaście lat życia. Kukuczce zajęło to prawie dwukrotnie mniej
- numer 4/09
7
publicystyka
Alan Lee
8
czasu, ale zaczął wspinać się później. Za swe osiągnięcia obaj zostali uhonorowani srebrnymi medalami na Igrzyskach Olimpijskich w Calgary. Polak przyjął wyróżnienie, ale Messner odmówił. Szczerze mówiąc, zachowanie Włocha pozytywnie mnie zaskoczyło, bo to on zawsze słynął z nieco irytującej maniery stawiania siebie na piedestale (znana jest sytuacja, gdy wysyłając Kukuczce telegram z gratulacjami z okazji zdobycia ostatniego ośmiotysięcznika, wspomniał w nim, między wierszami, kto zrobił to jako pierwszy). Korona Himalajów i Karakorum to oczywiście nie jedyne sukcesy Polaka. Warto dodać, że podczas jej zdobywania wytyczył wiele nowych tras, często zimą, z reguły bez dodatkowego tlenu. Kukuczka nie wierzył w śmierć. W jednym z wywiadów podkreślił, że nie wspinałby się, gdyby godził się ze utratą życia tam wysoko, gdzie nie topią się śniegi. Przed kolejną wyprawą w Himalaje przyjaciel poprosił go, by przestał się wspinać. Kukuczka ze śmiechem odmówił, twierdząc, że ma w górach zbyt dobrą passę, by zrezygnować. Już nigdy się nie dowiemy, czy nadal tak myślał, gdy, niedługo po tej rozmowie, spadał dwa kilometry w przepaść ze ściany Lhotse. Jego ciało złożono w pobliskiej lodowej szczelinie. Polacy zdominowali Himalaje zimą. Nasi rodacy dokonali pierwszego zimowego wejścia na dziewięć z dziesięciu ośmiotysięczników zdobytych o tej porze roku. To, plus wiele innych zasług, stawia nasz naród w ścisłej czołówce światowego himalaizmu. Tu korci mnie, by wypisać nazwiska choćby kilku cichych bohaterów, którzy w wielu przypadkach podzielili los Kukuczki, ale nie zrobię tego. Nie zrobię, bo przybierze to formę wyliczanki. Mógłbym oczywiście zatrzymać się przy każdej postaci, ale nie da się tego zrobić w jednym artykule. Z jednej strony, uważam, że Polacy powinni być z naszych wspinaczy bardziej dumni, niż z Małysza, piłkarzy i siatkarzy, razem wziętych. Trochę smutno, że większość z nas nie ma pojęcia o biało-czerwonych flagach na Dachu Świata. Z drugiej strony, przypominają mi się słowa Messnera, gdy odmawiał przyjęcia olimpijskiego medalu: „wspinaczka jest formą sztuki.” Może Włoch miał rację? Może to lepiej, że nie robi się telewizyjnych transmisji z wchodzenia na K2, nie sprzedaje kubków i szalików z podobiznami wspinaczy... Oceńcie sami.
Historia zdobywania gór jest pisana niezrozumiałym dla wielu heroizmem, który nakazuje zostawić ciepły dom i rodzinę, aby narażać życie w najbardziej nieprzyjaznych krainach na błękitnym globie. Czy to egoizm? Można i tak na to patrzeć. Ale jest to też poświęcenie dla miłości. Miłości do gór. Skąd ona się bierze, zwłaszcza w czasach, gdy kolejne wyprawy nie wnoszą już niczego nowego do naukowego dorobku ludzkości? Anne Sauvy, historyczka i reporterka, opisująca w książce „Na krawędzi życia i gór” pracę francuskiego pogotowia górskiego w masywie Mount Blanc twierdzi, że po XX wieku, stuleciu pełnym okrucieństwa i moralnego upadku, ludzie pragną na nowo odnaleźć dawny, surowy i prosty świat, pełen perspektyw, jakie odrzuciliśmy, zamykając się w naszej ciasnej cywilizacji. Od siebie dodam jeszcze, że w dzisiejszym świecie, w górach odżyło to, w co wierzyli nasi przodkowie. Wysoko, ponad chmurami, wciąż istnieją bogowie „życia pełną piersią” wymagający wiele i dający efemeryczną, wręcz mityczną, nagrodę dziwnego samospełnienia, jakiego nigdzie indziej nie doświadczymy. Są jedną z alternatyw dla bogów materializmu, nagradzających tylko zwycięzców wyścigu szczurów. Choć po wiekach eksploracji, góry jako twory przyrody nie mają już przed nami wielu sekretów, to jest z nimi tak, jak z ludzkim organizmem – pojedyncze części można poznać i opisać, ale jako całość, tworzą niezgłębioną tajemnicę, która zawsze będzie nas fascynować. Wciąż będziemy chcieli odkrywać ją na nowo. Nawet za cenę życia. Bibliografia: 1.Jerzy Hajdukiewicz, „Dzieje alpinizmu”, Informator instruktorów taternictwa, numer 3, 1973 2.Historia zdobywania Nanda Devi przez Polaków – Monika Rogozińska, „Skazani na zapomnienie”: http://www.rp.pl/artykul/2,295663.html 3.Anne Sauvy, „Na krawędzi życia i gór”, wydawnictwo „Stapis”, Katowice, 2006
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Nad chmurami świeci słońce Alan Lee Urodzony w Holandii, ale od najwcześniejszych miesięcy życia mieszka w Polsce. Student geografii o staroświeckiej mentalności, żyjący chwilą i marzeniami o przyszłości, które, krok po kroczku, stara się realizować. Ma naturę włóczykija. Święcie wierzący, że pisarz, zamiast siedzieć za biurkiem, powinien być podróżnikiem, odkrywcą, naukowcem i bohaterem w jednym. W myśl tej zasady, nie stroni od dziwnych przygód, a już na pewno nie zamierza umrzeć ze starości. W pisarstwie nie ma autorytetów, czytuje kryminały, sensację i fantastykę naukową.
QFANT.PL
- numer 4/09
9
publicystyka
Edyta Rauhut
Człowiek renesansu XXI wieku – Stefan Darda Stefan Darda zabłysnął w swoim życiu wieloma talentami. Osiągnął sukcesy w licznych dziedzinach, jako muzyk, poeta, powieściopisarz oraz fotograf (dzięki zamiłowaniu do turystyki). Edyta Rauhut: Wiadomo, że Pan członkiem zespołu "Orkiestra pod wezwaniem świętego Mikołaja". Skąd się wzięło Pańskie zafascynowanie muzyką? Stefan Darda: Korzenie mojej fascynacji muzyką sięgają czasów wczesnej szkoły podstawowej. Wtedy rozpocząłem naukę w szkole muzycznej, w klasie fortepianu. Nauka trwała osiem lat; często miałem dość żmudnych ćwiczeń, jednak po czasie okazało się, że mimo wszystko było warto. W roku 1991, gdy zaczynałem studia, okazało się, że "Orkiestra Św. Mikołaja" potrzebuje kogoś, kto w miarę szybko jest w stanie opanować grę na cymbałach.
Było to coś dla mnie, bo przez całą szkołę średnią fascynowały mnie góry, a "Orkiestra" właśnie w nich znajdowała swoje pierwsze inspiracje. Dodatkowo w nauce gry na tym dość trudnym instrumencie pomogła mi wiedza zdobyta w szkole muzycznej. Tak się zaczęło. Potem grałem w orkiestrze także na innych instrumentach (akordeon, gitara, mandolina, mandola, bałałajka, a nawet lira korbowa). Fortepianu również nie odstawiłem "do kąta" i grywałem na nim w innych przedsięwzięciach artystycznych. Teraz te czasy wspominam z wielką nostalgią i radością. Nauka w szkole muzycznej dała mi więcej, niż mógłbym się spodziewać. Edyta Rauhut: Nagrywał Pan płyty i koncertował z "Orkiestrą pod wezwaniem Św. Mikołaja" do 1995 roku. Dlaczego przestał Pan uczestniczyć w działalności zespołu? Stefan Darda: To był okres, w którym kończyłem studia. Uznałem, że wszystko w życiu ma swoje miejsce i czas. W połowie lat dziewięćdziesiątych "Orkiestra" wciąż była zespołem studenckim, a na mnie czekały wyzwania związane z tzw. "dorosłym życiem". Wielogodzinne próby kilka razy w tygodniu, koncerty i nagrania raczej nie były do pogodzenia z pracą zawodową. Trzeba było podjąć trudne decyzje. Nawet dziś brakuje mi "Orkiestry" i wszystkiego, co z nią związane, lecz uważam, że zdecydowałem dobrze. Tym bardziej, że z muzykami "Orkiestry Św. Mikołaja" wciąż podtrzymujemy kontakt i spotykamy się, gdy tylko jest to możliwe. Edyta Rauhut: Chciałabym nawiązać do Pana fascynacji górami. Jako student reaktywował Pan razem z przyjaciółmi Uczelniany Klub Turystyczny PTTK UMCS. Dlaczego właśnie turystyka tak Pana ciekawiła? Co miało większy wpływ na to; historia danego miejsca, czy piękno naturalne? Stefan Darda: Generalnie, włóczenie się po świecie na własnych nogach z ciężkim plecakiem, to nie tylko poznawanie nowych okolic, ale też nawiązywanie przyjaźni i próby pokonania samego siebie. Oczywiście, można to było robić w gronie kilku-
10
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Człowiek renesansu XXI wieku – Stefan Darda osobowym, ale można było też - i właśnie taką drogę wybraliśmy - próbować zarażać pasją innych i chyba się udało. Całkiem niedawno miałem przyjemność uczestniczyć w jubileuszowym spotkaniu "Mimochodka", które odbyło się okazji czterdziestej rocznicy powstania Klubu. Cieszę się, że miałem okazję dorzucić do tego przedsięwzięcia swoją cegiełkę. Jeśli zaś chodzi o bezpośrednie przyczyny fascynacji turystyką, to bardzo trudno jest je jednoznacznie zdefiniować. Gdybym jednak miałbym wybierać między historią, a pięknem naturalnym, to zdecydowanie wybieram to drugie. Edyta Rauhut: W Pańskiej twórczości można znaleźć wiele nawiązań do świata przyrody. Mam na myśli poezję. Jak właściwie zaczęła się Pańska przygoda z pisaniem? Z jakiego powodu Pan zaczął pisać wiersze? Stefan Darda: W przypadku pierwszej próby poetyckiej chyba trudno jest mówić o konkretnym powodzie. To jest wypadkowa wielu sytuacji, niezliczonej ilości wrażeń, które wreszcie rosną gdzieś w środku, aż wreszcie domagają się wyjścia na światło dzienne, chociażby w postaci utworu lirycznego. Człowiek chciałby się podzielić z innymi tym, co go spotkało i pokazać kawałek swojej wrażliwości, fragment własnego postrzegania świata. Tak było w moim przypadku. Oczywiście, pisząc swój pierwszy wiersz nie byłem pewien, czy odważę się go gdzieś opublikować. Dzięki jednemu z portali internetowych tak się stało. W dodatku, to co pisałem spotkało się z pozytywnym odbiorem i zachęciło mnie do dalszych prób. Później postanowiłem się zmierzyć z prozą i tak powstały pierwsze akapity "Domu na wyrębach".
widzą ucieleśnienie licznych przeszkód, stających na przeszkodzie ziszczenia marzeń. To ważne, aby uświadomić sobie, czego tak naprawdę chcemy w życiu i co jesteśmy gotowi poświęcić dla realizacji zamierzonych celów. Gdy pisałem swoją debiutancką powieść, wciąż myślałem o tym, że czasem warto rzucić wszystko na jedną szalę, zagrać va banque. Marek Leśniewski to zrobił i przynajmniej przez jakiś czas był szczęśliwy przez duże "S". Chciałbym być tak odważnym jak on, choć być może nie będę musiał się mierzyć ze strzygą. Edyta Rauhut: W drugiej połowie 2009 roku jest planowana premiera powieści zatytułowanej "Słoneczna Dolina". Może Pan powiedzieć, czego czytelnik może się spodziewać? Stefan Darda: "Słoneczna Dolina" to pierwsza część dwutomowego cyklu "Czarny Wygon". Książka jest już gotowa, jednak w porozumieniu z wydawnictwem "Videograf II" przełożyliśmy jej premierę na początek roku 2010. Będzie to opowieść
Edyta Rauhut: "Dom na wyrębach" jest powieścią pełną grozy oraz tajemnic. Główny bohater walczy o spełnienie swoich marzeń. Czy ten motyw jest związany z Pana przeżyciami? Stefan Darda: Faktycznie, "Dom na wyrębach" jest postrzegany jako powieść grozy, ponieważ spełnia wymogi tego właśnie gatunku. Z drugiej zaś strony, poza opowieścią, która - mam nadzieję - wciąga Czytelnika, chciałem w książce zawrzeć coś więcej. Wydaje się, że - co stwierdzam na podstawie otrzymywanych sygnałów - w pewien sposób się to udało. Są tacy, którzy w kobiecie w bieli
QFANT.PL
- numer 4/09
11
publicystyka
Edyta Rauhut
12
utrzymana w mrocznych klimatach a jej akcja rozgrywać się będzie na Roztoczu, w okolicach Zwierzyńca. Premiera drugiego tomu "Czarnego Wygonu" planowana jest na czerwiec przyszłego roku. Edyta Rauhut: Cierpliwość na pewno się opłaci. Nawiązując do walki z przeciwnościami losu, chciałabym zapytać, co by Pan doradził młodym twórcom? Stefan Darda: Wydaje mi się, że ważna jest umiejętność obserwowania otoczenia. Trzeba
rozglądać się wokół i szukać inspiracji. To ważne, aby wiedzieć, co się chce przekazać odbiorcy. Jeśli mamy już pomysł, potrzebne będą wytrwałość, samozaparcie i wysokie wymagania wobec samego siebie. Bez tych cech trudno o jakikolwiek sukces. I ostatnie - być może najważniejsze: trzeba mieć marzenia. Sam fakt ich posiadania ubarwia nasze życie, a gdy jeszcze uda się spełnić przynajmniej niektóre z nich, to do kolejnych już tylko krok.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Patroni medialni
QFANT.PL
- numer 4/09
13
publicystyka
Jacek Skowroński
Spirale grozy Nie należy jednak za bardzo sugerować się okładką i opisem wydawcy, gdyż zbiór opowiadań akurat z grozą ma niewiele wspólnego i sam autor nie miał takich ambicji, na co wyraźnie wskazuje oryginalny tytuł „More Twisted”. Otrzymujemy szesnaście opowiadań, różniących się tematyką i nastrojem, ale łączących w sobie elementy thrillera i klasycznego kryminału. Autor na każdym z nich odciska swój znak firmowy, którym jest niezwykła precyzja w konstruowaniu fabuły, nagłe zwroty akcji i zakończenie stawiające na głowie wszelkie przewidywania czytelnika. Na szczególną uwagę zasługują dwa opowiadania: „Zepsuta do szpiku kości” oraz „Westfalski pierścień”. W pierwszym Deaver ukazuje dramatyczne wydarzenia najpierw z perspektywy matki, by następnie skonfrontować je z relacją córki, wodząc za nos czytelnika. Drugie to bardzo realistyczne przywołanie londyńskich klimatów i legendarnego detektywa Sherlocka Holmesa, w którym słynny mistrz dedukcji… ale cicho sza! Ciekawe, co by powiedział sir Arthur Conan Doyle na takie potraktowanie jego bohatera. Tytuł: Spirale grozy (More Twisted) Autor: Jeffery Deaver Tłumaczenie: Anna Dobrzańska Wydawca: Prószyński i S-ka Miejsce wydania: Warszawa Data wydania: 6 listopada 2008 Liczba stron: 368 ISBN-13: 978-83-7469-885-6 Wymiary: 142 × 202 mm Cena: 29,90 zł Jeffery Deaver, jak sam mówi, ma dość prostą receptę na uwiedzenie czytelnika: Opowiadanie przypomina pocisk wystrzelony przez snajpera. Szybki i porażający. W opowiadaniu mogę uczynić zło z dobra, a ze zła jeszcze większe zło, największą przyjemność sprawia mi sytuacja, gdy coś naprawdę dobrego okazuje się naprawdę złe. I w przypadku „Spiral grozy” serwuje nam dokładnie to, o czym mówi.
14
W jednym należy zgodzić się z wydawcą i lojalnie ostrzec czytelnika – „Spiralami grozy” najlepiej delektować się w małych dawkach. Poszczególne opowiadania są doskonale skonstruowane, wciągające żywym językiem i galerią barwnych postaci, i nieprzewidywalnym zakończeniem, jednak wchłaniane jedno po drugim dają wrażenie przesytu. Po prostu niespodzianki przestają bawić, intrygi zaczynają wydawać się mocno naciągane, czytelnik traci ochotę na swoisty pojedynek z autorem w odgadywaniu finałowych rozwiązań. Natomiast czytane do poduszki mogą na kilkanaście wieczorów zapewnić godziwą rozrywkę i nie lada wyzwanie dla naszej wyobraźni. Gorąco zachęcam do lektury.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Spirale grozy O AUTORZE
Po ukończeniu Uniwersytetu Missouri Deaver rozpoczął pracę jako dziennikarz. Chcąc zdobyć doświadczenie, przydatne w pracy korespondenta „The New York Times” i „Wall Street Journal”, zapisał się do Fordham University School of Law. Po otrzymaniu dyplomu podjął praktykę prawniczą w znanej firmie na Wall Street. W tym okresie nie porzucił bynajmniej myśli o pisarstwie, a długą drogę do pracy wykorzystywał na szkicowanie zarysów powieści z gatunku thriller. Jak sam opowiada: (…) jeździłem do pracy pociągiem, codziennie dwie godziny w każdą stronę. Pomyślałem wtedy, że to idealna okazja, by spełnić swoje marzenie. Kupiłem jeden z pierwszych dostępnych w Ameryce laptopów. Był dość duży - gdy pisząc, trzymałem go na kolanach, drętwiały mi nogi. Moja pierwsza powieść powstała w pociągu”. Znany jest także z twórczości poetyckiej i muzycznej. Początki nie były łatwe, oddajmy znów głos samemu autorowi: Dziesiątki wydawców odrzuciło mój tekst. Zwykle po prostu odsyłano mi maszynopis. Bez słowa komentarza. Tylko pewna duża amerykańska oficyna nazwała go „nienadającym się do druku”. Byłem tym zaszczycony: ktoś poświęcił swój czas, by do mnie napisać! To niesłychanie dodało mi odwagi. Pamiętam też najgorszy przypadek – tekst wrócił w nienaruszonej kopercie, na której widniał odcisk buta Nike`a, takiego do biegania. Nie dołączono żadnego listu. Gdy młodzi pisarze pytają mnie o radę, powtarzam im zawsze, że odmowa wydawcy jest jak garb na szosie zmuszający do zwolnienia jazdy, a nie jak ściana. Nie może nas zatrzymać, może tylko zwolnić nasz bieg”.
Jeffery Deaver urodził się 6 maja 1950 roku w okolicach Chicago, jako syn copywritera i gospodyni domowej. Ma młodszą siostrę, Julee Reece, która pisze powieści dla młodzieży. Pierwsze próby pisarskie Jeffery Deaver podjął bardzo wcześnie, bo już w wieku jedenastu lat napisał powieść składającą się z dwóch rozdziałów.
QFANT.PL
Zadebiutował w 1988 roku dreszczowcem „Voodoo”, na który to magiczny thriller autor woli dziś spuścić zasłonę milczenia. Podobnie traktuje kryminał „Always A Thief ”. Tych pozycji nikt nie zamierza zresztą wznawiać. Prawdziwą sławę i popularność przyniosła mu trylogia o Rune, wielbicielce czarnobiałego kina. „Manhattan Is My Beat”, „Death Of A Blue Movie Star” oraz „Hard News” stworzyły mu wreszcie warunki do porzucenia posady i utrzymywania się z pisarstwa. Stało się to w 1991 roku. Dwie następne książki z Johnem Pellamem w roli głównej napisał pod pseudonimem William
- numer 4/09
15
publicystyka
Jacek Skowroński Jefferies. „Panieński grób”, wydany już pod własnym nazwiskiem, w 1997 roku zekranizowała telewizja HBO. Jest to opowieść o uprowadzeniu przez trzech zbiegłych więźniów grupy niesłyszących uczniów, szeroko doceniona za wiarygodność w oddaniu realiów świata pozbawionego dźwięków. Również w 1997 roku ukazała się powieść „Kolekcjoner kości”, będąca początkiem najsłynniejszego cyklu Deavera o Lincolnie Rhymie, sparaliżowanym, genialnym kryminalistyku i jego pomocniczce Amelii Sachs. W role tych bohaterów kilka lat potem wcielili się na wielkim ekranie Denzel Washington i Angelina Jolie. Ten najpopularniejszy cykl Deavera liczy sobie siedem tomów. Stworzony przez autora niepełnosprawny bohater był swego rodzaju eksperymentem, który sam autor określa jako manifestację „czystego rozumu”, wzorowaną na Sherlocku Holmesie. Lincoln Rhyme jest w gruncie rzeczy antytezą klasycznego bohatera opowieści sensacyjnych. W parze z Amelią Sachs tworzy obraz skomplikowanych relacji dwu odmiennych natur, pełen niuansów psychologicznych, a także swoistej gry miłosnej między nimi. W twórczości Deavera występują również stałe i rozpoznawalne elementy, niezwykle ważne dla fabuły i szczególnego klimatu jego powieści, np. chromatograf gazowy, autobus RRV albo mikroskop skaningowy. Autor niezwykłą wagę przywiązuje do szczegółów, drobiazgowo konstruuje fabułę, dbając o wiarygodność zarówno faktograficzną, jak i psychologiczną bohaterów. Jest uznawany za jednego z najważniejszych dziś twórców gatunku. Jeffery Deaver jest autorem 23 powieści. Był czterokrotnie nominowany do nagrody the Edgar Allan Poe Awards w kategorii the Mystery Writers of America oraz do the Anthony Award. Dwukrotny laureat the Ellery Queen Reader's Award za najlepsze opowiadanie roku. W 2001 r. zdobył WH Smith Thumping Good Read Award za powieść „Puste krzesło” („The Empty Chair”). W roku 2004 został również laureatem the Crime Writers Association of Great Britain's Ian Fleming Steel Dagger Award za powieść „Ogród bestii” („Garden Of Beasts”). Powieści Deavera przetłumaczone zostały na 25 języków.
16
Autor lubi mawiać, że jego twórczość to bardziej rzemiosło niż artyzm. Obrał sobie za motto słowa innego znanego mistrza gatunku, Mickeya Spillane’a: Ludzie nie czytają powieści po to, by dotrzeć do środka, ale by dotrzeć do finału. Deaver jest rozwiedziony, nie ma dzieci. Mieszka w Wirginii i Kalifornii.
Jacek Skowroński W schyłkowym okresie minionego ustroju wybrałem się na studia do Nowosybirska, gdzie na własnej skórze odczułem dotyk prawdziwego zimna oraz „nierealnego" komunizmu. Edukację dokończyłem już w Polsce - SGH. Brukarz, akwizytor, ogrodnik, specjalista ds. marketingu i logistyki. Próbowałem także innych, mniej chwalebnych sposobów zdobywania mamony, a wiele wątków mojej twórczości wypływa z bezpośredniej obserwacji środowiska określanego delikatnie, jako „głęboki margines". Miłośnik literatury kryminalno-sensacyjnej, uprawy aktinidii i winogron oraz wędzenia na gorąco. Warszawiak z urodzenia, kosmopolita z zamiłowania. Po długiej przerwie, spowodowanej nadmierną skłonnością do smakowania życia, wróciłem do świata publikacją w „Alfred Hitchcock poleca". W czerwcu ukazała się powieść sensacyjn-kryminalna mojego autorstwa „Był sobie złodziej". I piszę dalej...
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 4/09
17
Natalia Bilska
publicystyka
ŚREDNIOWIECZNE FANTASMAGORIE Popularne wyobrażenia a literatura fantasy Wojna postu z karnawałem Wieki średnie to epoka kontrastów i skrajności. Czerń i biel, dobro i zło, zabawa i umartwienie – każda teza znajduje swoją antytezę, obie funkcjonują na zasadzie równorzędności. Człowiek jest istotą stworzoną na podobieństwo Boga, a więc najbliższą ideałowi, a zarazem przeniewiercą, który przez nierozważny czyn obarczył siebie i swoje potomstwo niezmywalnym grzechem. Na obrazie Pietera Bruegla uosobienie karnawału, gruby mężczyzna siedzący okrakiem na beczce pełnej napitku, zostaje przeciwstawiony wychudzonemu zwolennikowi postu. Obaj mają swoich popleczników: z jednej strony podąża orszak muzykantów, karciarzy i wesołków, a z drugiej – pobożne niewiasty, duchowni i asceci. Wypełniony pstrokatym tłumem rynek jest przestrzenią położoną na granicy dwóch światów, tego doczesnego, i tego niewidzialnego, który stanowi cel nieustannych, ludzkich starań. Życie toczy się między kościołem a karczmą i obraca się jak Koło Fortuny: szczęście przeplata się z pechem, a wygrana – z przegraną. Czarna i złota legenda średniowiecza W popularnych wyobrażeniach o średniowieczu nadal ścierają się dwie legendy: „czarna” - uwypuklająca „mroki” średniowiecza, i jego zacofanie skontrastowane z renesansowym postępem, oraz „złota”, która kładzie nacisk na dorobek artystyczny i kulturalny epoki. Tak jak na obrazie Bruegla widać zarówno kościół, jak i gospodę, bawiących się ludzi i nieboszczyka, na którego nikt nie zwraca uwagi, tak i dzisiaj mówimy z zachwytem o gotyckich budowlach, nie zapominając wszakże o braku kanalizacji, czy innych higienicznych niedogodnościach. Nie istnieje jeden, spójny wewnętrznie, wieloaspektowy obraz średniowiecza - to, jak sobie je wyobrażamy, zależy od naszych doświadczeń i posiadanej wiedzy. Popularne wyobrażenia
18
opierają się nie na pogłębionej analizie epoki, lecz na wyrwanych z kontekstu rekwizytach, przywodzących na myśl dawno minione czasy. Szczególne znaczenie mają elementy przestrzenne „meblujące” powstały w wyobraźni quasi-średniowieczny świat - lochy, karczma, rynek, mury obronne. Równie istotni są mieszkańcy tego świata, ujmowani jednak bardziej jako typy osobowe, niż wieloaspektowe postacie: mnich, żebrak, alchemik, król, rycerz, księżniczka, błazen… Czytelnik znajdzie je na stronach wielu powieści fantasy. Kultura i sztuka Pierwszymi twórcami fantasy byli mediewiści. Z tego powodu, konwencja od początku miała wiele wspólnego ze średniowieczem, traktowanym jako skarbnica rekwizytów, wątków i pomysłów fabularnych. Chodzi tu jednak bardziej o ich aspekt wizualny, aniżeli ideologiczny. Średniowiecze w fantasy przypomina raczej teatralne dekoracje, które potęgują wrażenie „inności” świata przedstawionego, aniżeli faktyczny obraz epoki. Dla pisarzy istotna jest przede wszystkim funkcja nastrojotwórcza. Średniowiecze z popularnych wyobrażeń, to przede wszystkim świat zamków, warowni, romańskich i gotyckich kościołów, łuków, lochów, baszt i grodów otoczonych grubymi murami. Obraz miasta, dopełniony później wieloma skojarzeniami związanymi z brakiem higieny, jest znamienny. Interesujące, że w klasycznej epickiej fantasy bezdroża i lasy są ważniejsze od miast; bohaterowie wędrują, dużo czasu spędzając poza obrębem swoich siedzib. Można zaryzykować twierdzenie, że taki obraz świata nawiązuje do średniowiecza wczesnego, gdy człowiek, homo viator, był wiecznie w drodze i nie miał szansy na jakąkolwiek stabilizację przestrzenną. Rozwój miast osiągnął szczyt dopiero w XIII stuleciu (1), wtedy też wędrowny sposób życia, charakterystyczny dla wieków poprzednich, zaczął budzić nieufność. Jak pisze Bronisław Geremek: „W samej podróży tkwi pewien element marginalizacji, albo przynajmniej niebezpieczeństwo marginalizacji. Oto człowiek
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
ŚREDNIOWIECZNE FANTASMAGORIE opuszcza swoje naturalne środowisko: wystawia się na niebezpieczeństwa drogi […] niespodzianki przyrody.” (2) Bez wędrówki, znaczonej kolejnymi przeszkodami do pokonania, bez motywu quest nie ma fantasy epickiej, jest to jeden z jej najważniejszych składników konstrukcyjnych. Miasto, to tylko pojedynczy etap peregrynacji bohatera, który musi poradzić sobie z tamtejszymi pokusami i niebezpieczeństwami, zanim wyruszy w dalszą drogę. Nie tylko architektura zwraca jednak uwagę wielbicieli średniowiecza, bardzo wiele skojarzeń dotyczy dokonań kulturowych innego typu. Mowa tu, na przykład, o manuskryptach, kronikach, chorale gregoriańskim i moralitetach – średniowiecze ożywa, staje się okresem twórczym i niezwykle płodnym artystycznie. Te skojarzenia mają jednak stosunkowo niewielki wpływ na kształtowanie świata przedstawionego w powieści fantasy, wyłączonego przecież najczęściej z kontekstu religijnego, który jest niezbędny dla rozpatrywania twórczości wieków średnich. Podkreślić należy, że mieszkaniec fantastycznego quasi-średniowiecza to o wiele częściej wojownik, niż twórca nieprzemijalnych dóbr kultury. Oratores, bellatores i laboratores Niezaprzeczalnie najpopularniejszym skojarzeniem dotyczącym średniowiecza jest rycerz w pełnej zbroi, na koniu, z mieczem w ręku. W epickiej fantasy, z której wyrasta historyczna odmiana konwencji, aż roi się od scen batalistycznych, napisanych z widoczną znajomością przedmiotu. Franco Cardini (3) wspomina o dwóch typach średniowiecznego rycerza: pierwszy z nich, bohater chanson de geste, „odznaczał się przede wszystkim zapałem wojennym i wiarą chrześcijańską oraz uosabiał ideał reconquisty i krucjat”, drugim jest natomiast „rycerz powieści arturiańskiej”. Typ arturiański robi w fantasy zawrotną karierę. Jak pisze dalej Cardini, „Rycerz nadal jest bohaterem czynów wojennych, lecz staje się przede wszystkim człowiekiem szukającym tożsamości i świadomości, które jednakże mu się wymykają” (5). Walka nadal jest dla niego istotna, ale substytutem rze-
QFANT.PL
czywistej wojny może być turniej rycerski, wraz z całą obyczajowo-erotyczną otoczką. Efektowne pojedynki i przemierzanie puszczy w poszukiwaniu przygody i damy serca, to nie tylko literacki wymysł – niektórzy iuvenes, czyli świeżo pasowani rycerze, faktycznie prowadzili taki tryb życia. Postać „błędnego rycerza” pojawiła się najpierw w romansach rycerskich, potem zaś, za ich pośrednictwem, przeniknęła do współczesnej literatury fantasy. Charakterystyczny dla tej konwencji motyw quest łączy się najczęściej, co również ma historyczne uzasadnienie, z motywem inicjacji. Bohater dojrzewa, tak fizycznie, jak i psychicznie, pokonuje własne słabości, stając się w końcu pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. Najczęściej znajduje też miłość. Historia średniowiecznej Europy, to historia monarchów, którzy walczą o władzę, dokonują podbojów i nieustannie wchodzą w konflikty z sąsiadami. W światach fantasy zazwyczaj obowiązuje ustrój feudalny, granice między stanami są wyraźnie zaznaczone – społeczeństwo dzieli się na oratores (ci, którzy się modlą lub czarują), bellatores (ci, którzy walczą) i laboratores (ci, którzy pracują). Wprawdzie w powieściach pojawiają się, zamiast katolickich duchownych, kapłani innych religii – zwykle politeistycznych – jednak przypisywana tej warstwie społecznej funkcja magiczna (4) nie ulega większym zmianom. Wyobraźnią popularną rządzą szlachetnie urodzeni. Ich sposób życia, stroje, uczty, polowania i turnieje, wszystko to budzi tęsknotę za innym, lepszym światem. Chłop, potomek Chama, traktowany przez przedstawicieli wyższych stanów niemal jak zwierzę, może być interesujący tylko jako ofiara lub buntownik. Niesamowitości Mieszkaniec średniowiecznej Europy uważał „niesamowitości”, czyli mirabilia, za oczywistą część swojej egzystencji. Le Goff dzieli te niezwykłe zjawiska na trzy grupy: magicus (niezwykłości diabelskie), miraculosus (nadnaturalność chrześcijańska, np. cuda dokonywane przez świętych) i mirabilis. Dla konwencji fantasy szczególne znaczenie mają
- numer 4/09
19
publicystyka
Natalia Bilska te ostatnie, czyli cudowności przedchrześcijańskie, zasilające również nurt baśniowy. Do inwentarza mirabiliów niezwiązanych z religią (pomijając odniesienia alegoryczne) należą fantastyczne zwierzęta, niezwykłe miejsca oraz przedmioty o magicznych właściwościach, np. miecze lub pierścienie. Mają one niekiedy wielką moc, potrafią zwiększyć charyzmę noszącego, zapewnić mu niewidzialność albo ochronić przed złem. Czasem doprowadzają go jednak do klęski. Motyw poszukiwania magicznego artefaktu, to jeden z najpopularniejszych celów misji, jaką ma do spełnienia bohater przemierzający bezdroża fantastycznych światów. * Wieki średnie nadal budzą zainteresowanie, a ich romantyczny obraz pokutuje do dzisiaj. Miłośnicy fantasy patrzą na dawne czasy oczami dziewiętnastowiecznych wielbicieli średniowiecza, zakochanych zarówno w „mrocznym”, jak i „złotym” obliczu epoki. Twórcy tego gatunku wypracowali jednak swój własny, średniowieczny sztafaż, który stał się jednym z jego podstawowych wyznaczników. „Fantastyczność” świata nie polega tylko na obecności magii, niezwykłych stworzeń czy artefaktów, wiąże się również z opisywanym ustrojem społecznym i warunkami bytowania trudnymi do pojęcia dla człowieka dwudziestego pierwszego wieku. Przeszłość, ze względu na swoją odmienność, funkcjonuje na zasadzie całkiem odrębnego
uniwersum. Jest inna, odległa, a więc – pełna tajemnic, także tych nadnaturalnych. Dzięki romansom rycerskim i legendom arturiańskim, a także dzięki dziełom romantyków, średniowiecze stało się jedną z najbardziej fascynujących epok. Chyba żaden inny okres historyczny nie przywodzi na myśl aż tylu różnorodnych skojarzeń.
Natalia Bilska Absolwentka filologii polskiej na UMK (specjalizacja: wiedza o kulturze, folklor). Laureatka kilku konkursów tak prozą, jak i wierszem pisanych. Książkowa maniaczka, samowolny interpretator, „gdybacz” i „wczytywacz” – od wielu lat działa na literackich stronach internetowych. Prywatnie wielbicielka „knajpiarskości”, prozy Andrzejewskiego, filmów Ozpeteka, górskich wędrówek i muzyki folk. Mieszka w Toruniu i aktualnie odbywa staż w tutejszym Muzeum Etnograficznym. W „Qfancie” zajmuje się przede wszystkim peryferyjnymi pododmianami fantasy.
(1)Człowiek średniowiecza, pod red. J. Le Goffa, przeł. M. Radożycka-Paoletti, Warszawa 1996, s. 29. (2)B. Geremek, Człowiek marginesu w średniowieczu, w: Człowiek średniowiecza, dz. cyt., s. 435. (3)F. Cardini, Wojownik i rycerz, w: Człowiek średniowiecza, pod red. J. Le Goffa, dz. cyt., s. 119. (4)Człowiek średniowiecza, dz. cyt., s. 21. (5)Jw. Bibliografia: 1. 2. 3. 4.
20
J. Le Goff, Kultura średniowiecznej Europy, przeł. H. Szumańska-Grossowa, Gdańsk 2002. J. Le Goff, Świat średniowiecznej wyobraźni, przeł. M. Radożycka-Paoletti, Warszawa 1997. Człowiek średniowiecza, pod red. J. Le Goffa, przeł. M. Radożycka-Paoletti, Warszawa 1996. H. Huizinga, Jesień średniowiecza, przeł. T. Brzostowski, Warszawa 2005.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 4/09
21
Anna Thol
publicystyka
PHILIPA DICKA LUCID DREAM Rzeczywistość to jedyna rzecz, która nie znika, gdy przestaniesz w nią wierzyć. - Philip K. Dick W kreślonym na rok przed śmiercią słowie wstępnym do dziennika teologicznych rozważań – Egzegezy, Philip K.Dick napisał, że „celem (jego) twórczości jest nie sztuka, a prawda.” Pisarz, który dopiero co doczekał się względnej sławy, a miał stać się czołowym przedstawicielem amerykańskiej prozy fantastycznej, jeszcze raz zaakcentował wtedy filozoficzne podłoże swojego literackiego dorobku. Umarł. Zmartwychwstał. Żyje. Nie jest oczywiście Mesjaszem-banitą, jak część jego bohaterów, i nie odbywa samotnej tułaczki po galaktycznych bezdrożach. Philipa Dicka nieśmiertelnym uczyniły jego książki. A wszystko zaczęło się w roku 1940, kiedy Philip miał dwanaście lat. Szukając magazynu popularno-naukowego, pierwszy raz zetknął się z Science Fiction, trafiając przypadkiem na czasopismo „Stirring Science Stories”. Odkrycie to wprawiło go w nie lada zdumienie. Figura ekscentrycznego naukowca, dzień po dniu, godzina po godzinie, aż do śmierci zajętego badaniem szczepu bakterii, wytrzymałe pojazdy, połykające przestrzeń stalowe monstra – te wizje uważał wprawdzie za fascynujące, lecz do tamtej pory nie dostrzegał w nich szczególnego literackiego potencjału. Nawarstwiające się losowo czynniki i prawo mainstreamowej grawitacji sprawiały zresztą, że fantastyka pulsowała w kręgach prasy brukowej, w jednym przedziale z romansidłem i tanią sensacją. Było jednak w tych historiach niepokorne przekonanie, czy choć szczera nadzieja, że oto wyobraźnia będzie służyć nauce, stawiać kryteria postępu i budzić do działania. W tandetnych przygodówkach aż roiło się od pytań – o odwagę i granice wytrzyma-
22
łości, o moralność i upadek. Paradoksalnie, dla dręczonego wątpliwościami i zdradzającego już wtedy zachowania maniakalne Dicka – to była odpowiedź. Tę odpowiedź, jak i wszystkie inne, starał się podważyć przez całą swoją karierę. Z uporem próbował sił jako pisarz głównego nurtu, ale przynależność do fantastycznego getta nie była jedyną kwestią, która mu ciążyła. Musiał również zmagać się z opinią otoczenia, a później – będąc mężem i ojcem – z upokarzająco nieraz skromnym budżetem domowym. Pisanie SF nie tylko nie przynosiło spokoju, ale miało okazać się wyjątkowo nieintratnym zajęciem. Debiutanckie opowiadanie - „Beyond Lies Wub” ukazało się w roku 1952 w lipcowym numerze „Planet Stories”, „najbardziej koszmarnego ze wszystkich groszowych czasopism”- jak sam wspominał. Już ta krótka, zręcznie skonstruowana tragikomedia zdradzała fundamentalną zasadę, od początku do końca kierującą pisarstwem Dicka. Załoga statku handlowego szykuje się do powrotu na Ziemię. Jeden z pracowników nadbiega w ostatniej chwili, szarpiąc na smyczy jakieś duże zwierzę. Tym zwierzęciem jest tytułowy Wub. Opasłe i niezgrabne stworzenie, marsjańska świnia, jak wyrokuje kapitan. Opuszczają port. Ten sam kapitan, mężczyzna ordynarny, jeśli pogrążony w myślach to o baraninie z warzywami na talerzu – zarządza ucztę. Daniem głównym będzie oczywiście Wub - tłusty, mięso delikatne, pieczeń idealna. Ale Wub przeciwko takiemu menu głośno protestuje. Należy do inteligentnej, liberalnej rasy, wyraża się przejrzyście i życzliwie. W konfrontacji słuchamy „chrząkającego” dyplomatycznie kapitana, który ostatecznie zabija „zwierzę” i raczy się wyśmienitym obiadem. Jedyny problem w tym, że po zjedzeniu Wuba...zaczyna mówić jego głosem. W nieskomplikowanej fabule zamknięty jest głęboki sens. Philip K. Dick studiował w tym czasie filozofię na Uniwersytecie Kalifornijskim, pracując jednocześnie dla jednego z tych poczciwych drobnych amerykańskich przedsiębiorców – niejakiego Herba Hollisa (będącego zresztą sylwetką nie bez znaczenia w życiu Dicka i psychologicznym proto-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
PHILIPA DICKA LUCID DREAM typem wielu wykreowanych w późniejszym okresie postaci, jak np. Leo Bulero w słynnych „Trzech Stygmatach Palmera Eldrichta”.) „Kiedy przyniosłem cztery egzemplarze [numeru „Planet...” z debiutanckim opowiadaniem – przyp. red.] do sklepu z płytami, w którym pracowałem, właściciel spojrzał z niekłamanym przerażeniem najpierw na mnie, potem na czasopisma, i zapytał: „Phil, czytasz takie rzeczy?” Musiałem przyznać, że nie tylko czytam. Również piszę.” A że pisał w niesamowitym tempie, wystarczy dodać, iż tylko w roku 1953 ukazało się drukiem trzydzieści jego opowiadań. Jako dziewiętnastolatek wyprowadził się od matki, kilka lat później na skutek błahej zwady z tak cenionym pracodawcą, został zwolniony, i ostatecznie oddał się pisarstwu. Zdawałoby się, że życie przyszłego mistrza SF nie wyglądało wtedy kolorowo. Cóż z tego, że nurt fantastyczny cieszy się rzeszą wiernych fanów, jeśli honorarium autorskie nie wystarcza na opłacenie rachunków ? Dick niewątpliwie potrzebował wsparcia, i jego druga żona, Kleo Mini, mu je zapewniła. O ich wspólnym życiu w Berkeley mówiła po latach: „To było coś jak z cyganerii – wspaniałe, ogromnie romantyczne. Czy byliśmy biedni ? Mieliśmy dom, choć nigdy nie mieliśmy pieniędzy.(…) Mieliśmy gulasz z podrobów po dziesięć centów puszka raz w tygodniu, a czasem częściej. Bardzo nam to smakowało!” Philip nie zawsze miał tyle szczęścia w wyborze partnerek. Nawroty manii prześladowczych, ataki agorafobii, stany depresyjne nie tylko zmusiły go wcześniej do porzucenia studiów, i systematycznego zażywania leków. Dick był i zdawał sobie z tego sprawę, że jest niestabilny uczuciowo, że rozbita rodzina, apodyktyczna matka, a ponad wszystko strata siostry bliźniaczki, rzutują na podejmowanie szalonych niekiedy decyzji. Warto podkreślić, że szczególnie ten jeden, tragiczny przypadek z dzieciństwa – śmierć Jane Charlotte Dick w niecały miesiąc po urodzeniu, był źródłem podtrzymywanych przez samego Philipa iluzji, a motyw rozłąki, poczucie niespójności i rozbicia nigdy już nie opuściły pisarza. Dramatyczne wydarzenia
QFANT.PL
do tego stopnia dyktowały mu koncepcyjne podwaliny opowieści, że uczynił z nich religię i utożsamiał Jane ze świętą Sophią, wcieleniem Mądrości. W autobiograficznym traktacie „Valis”, wydanym w 1984 roku, utrzymanym w duchu tradycji gnostycznej, pisał: „Ta pulsująca informacja, którą postrzegamy jako świat, jest rozwijającą się narracją. Opowiada ona o śmierci pewnej kobiety. Ta kobieta, zmarła dawno temu, była jednym z pierwszych bliźniąt. Była połówką boskiej syzygii. Celem tej opowieści jest przypomnienie jej i jej śmierci. Umysł nie chce jej zapomnieć. (…) Cała informacja przetwarzana przez Mózg – odbierana przez nas jako przemieszczanie się obiektów fizycznych – jest próbą zachowania pamięci o niej. Kamienie, skały, patyki i ameby są jej śladami. Zapis jej istnienia i śmierci jest wprowadzony do najniższego poziomu rzeczywistości przez udręczony Umysł, który jest teraz samotny.” Skomplikowaną twórczość Dicka należy więc rozpatrywać na dwóch, przenikających się wzajemnie płaszczyznach; pierwszą będzie życie prywatne pisarza, drugą specyfika jego złowróżbnych proroctw na tle gatunku. Na kartach opowieści o przyszłości bierze się pod lupę głównie światy zdominowane przez technikę, czyniąc motywem przewodnim przemysłową dekorację jako taką. Opowiadanie SF nie przestaje być tak malownicze, jak jego historyczne odpowiedniki – baśnie, legendy – a staje się znacznie bardziej ekscytujące. Żeglarzy zastępują piloci, zbójecki fach przejmują gwiezdni piraci, a miejsce damy dworu zajmuje antropoidalna kobieta, ucząca się ludzkich uczuć. Tylko scenografia uległa zmianie, a SF można postrzegać jako mitologię nowej ery, z tą główną różnicą, że nasi przodkowie poszukiwali Boga, gdy my odnaleźliśmy go w człowieku. Była więc fantastyka ściśle związana z realizmem, stanowiąca jego nadbudowę bądź interpretację – świat będący zadaniem matematycznym, które przy pomocy racjonalnych przesłanek i uporu, można bez problemu rozwiązać. Przez krótką chwilę SF była ekspresją ludzkiej potęgi, człowiek występował jako wojownik, nieustraszony wędrowiec i zdobywca, choćby i pod postacią podstarza-
- numer 4/09
23
publicystyka
Anna Thol łego, acz niezastąpionego detektywa z nieskrywaną słabością do płci pięknej. Ta epika najpierw ustąpiła miejsca tematyce ikaryjskiej – człowiek osuwający się z hukiem w realizm, ale nie zaprzestający jałowych prób wzniesienia, następnie zaś zwróciła się w kierunku dystopii kafkowskiej. Bohaterowie Dicka są więc najczęściej albo uwięzieni albo sparaliżowani całkiem nieuzasadnionymi obawami, które lada moment spełniają się lawiną nieszczęśliwych przypadków. Wydaje się naturalne, że Dick do głównych ról w tych apokaliptycznych przedstawieniach, angażował Boga, wykorzystując w tym celu bogaty materiał doktryny gnostycznej. W okresie ekspansji wielkiego cesarstwa rzymskiego była ona podstawą wierzeń dla małego odłamu społeczności żydowskiej. Wyznawali oni, że wszechświat jest nastawiony wrogo i służy nie człowiekowi, a demonicznemu demiurgowi. Nie jest wytworem myśli życzliwej, a narzędziem manipulacji, nie jest też harmonijny, bo stworzony przez ułomnego, żądnego władzy ducha. Rozwiązanie i kontynuację tych wyobrażeń znalazł Dick w połączeniu myśli greckiej i wczesnochrześcijańskiej, które głosiły z kolei, że źródłem ładu i wyzwolenia jest Logos (boski Umysł). Dick twierdził, co uważane jest za urojenie, że został porażony jasnoróżowym światłem i oświecony jak pierwszy z Apostołów. Zapis w dzienniku pisarza z dnia 16 marca 1974 roku, brzmi: „To pojawiło się – w żywym ogniu, z błyszczącymi kolorami i zrównoważonymi wzorami – i uwolniło mnie od wszelkiej niewoli, wewnętrznej i zewnętrznej”. Następny zapis, dokonany w dwa dni od pierwszego: „To wyjrzało z mojego wnętrza na zewnątrz i zobaczyło, że świat się nie zgadza, że mnie – i to – okłamano. To odrzuciło realność, władzę i autentyczność świata, mówiąc: To nie może być prawda, to nie może być prawda.” W tym czasie Dick pisał o genialnych budowniczych planety odległego układu, trójokich stwo-
24
rzeniach znajdujących przyjemność w konstruowaniu samostanowiących bytów, np. samoistnie rozbudowującego się labiryntu. Osiągnąwszy perfekcję tworzenia takich cudów, istoty okaleczyły się (pozbawiając jednego oka), i padły ofiarą własnej zasadzki. Warto przytoczyć fragment z powieści Valis, w którym pisarz z dystansem opowiada o swoich doświadczeniach: „ (…) W czasie swojego spotkania z Bogiem, miał bardzo plastyczne sny o trójokich ludziach – powiedział mi o tym. Występowali w postaciach cyborgów zamkniętych w szklanych kulach i uginających się pod masą wyposażenia technicznego. (…) Czasami w tych wizyjnych snach pokazywali się sowieccy technicy, biegnący naprawiać uszkodzenia skomplikowanej aparatury łącznościowej, obejmującej trójokie istoty.” Kto wie, czy nie tej samej, marksistowskiej elicie, tym razem śledzącej usterki życia prywatnego pisarzy, miał służyć mechanizm L-E-M ? ( Dick przesyłał FBI podejrzenia dotyczące rosyjskiej agentury, ukrywającej się pod fikcyjną osobą o nazwisku Lem.) Gdzie doszukiwać się ogniw zapalnych dla dickowskich fanaberii ? Nie należy zapominać, że w atmosferze amerykańskiego wojennego popołudnia, w jakiej przyszło się Dickowi wychować i przez długi czas tworzyć, panowała powszechna podejrzliwość. Dekadencja dzieliła niepewność z samą władzą i nie wiadomo, kto w latach 40. działał ostrożniej – aktywiści na narkotykowym rauszu, czy służby śledcze na dezorientujących donosach. Philip Dick do tych pierwszych nigdy nie należał, ale związek z prochami rozpoczął dość wcześnie. Biorąc pod uwagę, jak wyobraźnia wymykała mu się spod kontroli, zadziwia fakt, że środki odurzające (np. amfetamina) towarzyszyły mu tylko podczas załamań nerwowych i prób samobójczych. Przychodzi na myśl porównanie, że tak jak w przypadku bohatera ostatniej, planowanej przed śmiercią powieści („Sowa w świetle dnia”) – kompozytora, który najlepsze swoje utwory napisał, będąc ogłuchłym – najlepsze teksty Dicka powstawały zawsze w momentach dramatycznych, na granicy obłędu. W eseju „How to Build a Universe That Doesn’t Fall Apart Two Days Later” Dick przyznaje się do „se-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
PHILIPA DICKA LUCID DREAM kretnej miłości w Chaosie”, i zdradza, że jego ulubioną metodą literacką jest rzucanie bohaterów w wir zniszczenia, który muszą powstrzymać. Pisarz utrudnia im to na wszystkie sposoby. Przede wszystkim za pomocą budowy świata przedstawionego: istnienie – zautomatyzowane, myśli – zaprojektowane, serca ludzi po transplantacji też już na dobre zespolone z industrialnym ssąco-pompującym otoczeniem. Wszystko jest iluzją, nie można mieć pewności, czy pod zerwaną maską kryje się jakiekolwiek oblicze. A jak nazwać wroga, nie znając przyjaciół ? Jak oddać cios, nie wiedząc skąd nadszedł ? Warto zwrócić uwagę, że jeżeli osobowość Dicka w jakimś stopniu odpowiada każdej z wykreowanych przez niego postaci, to musiał on faktycznie zmagać się z poczuciem jakiejś bliżej nieokreślonej, wielkiej misji. Korzystający z pomocy podręcznych psychiatrów, zwierzający się i proszący o radę antropoidalnych taksówkarzy, ogarnięci lękiem, śledzący samych siebie – bohaterowie Dicka ratują Świat. Przeciwko tyranii okazują swą wytrwałość, martwocie otoczenia przeciwstawiają uczucia i nieprzeciętną wrażliwość, pokonują schemat za pomocą odzyskanej logiki. Świat w twórczości Philipa Dicka jest albo domkiem dla lalek – i całe nasze życie to sfingowana herbatka, albo fortecą diabolicznej mocy, spod władzy której staramy się rozpaczliwie wyrwać. Abstrakcja ? Zapytany w jednym z wywiadów przez Franka C. Bertranda o definicję SF, Dick odparł, że „SF mówi to, czego czytelnik nie wie w związku z możliwym, bądź nieuchronnie zbliżającym się światem”. Dick nie oddawał się transcendencji i nie w niej szukał inspiracji. Nigdy też nie demaskował, choć po rozwiązania fabularne nie musiał sięgać daleko.
Bibliografia: 1. Valis, Tractates Cryptica Scriptura. Tłumaczenie Lech Jęczmyk, Poznań 2005. 2. Lejla Kucukalic , Philip K.Dick. Canonical Writer of Digital Era. 3. Lawrence Sutin, Boże Inwazje. Tłumaczenie Lech Jęczmyk, Poznań 2005. 4. Philip K.Dick on Philosophy: A Brief Interview”. Conducted by Frank C.Bertrand.
Anna Thol Obiektywistka. W życiu afirmująca niezależność, w sztuce romantyzm, którego główne założenia - jak twierdzi - odrodziły się w literaturze fantastycznej. Próbuje sił w publicystyce, ale po cichu pisze opowiadania pod animacje dla dzieci, z nadzieją wskrzeszenia stylistyki disneyowskiej. Scenarzystka qfantowych komiksów. Weekendowa tenisistka.
„ … żyjemy dziś w cywilizacji, w której fałszywe rzeczywistości są wytwarzane przez media, przez rządy, przez wielkie korporacje przemysłowe, przez grupy religijne i frakcje polityczne…” [Philip K.Dick, Shifting Realities, 262] Życzenie obyśmy nigdy nie doczekali świata z powieści Philipa K. Dicka zastąpmy więc lepiej czujnością i odwagą pytania „Co jest rzeczywiste?”.
QFANT.PL
- numer 4/09
25
galeria
Krzysztof Trzaska
26
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 4/09
27
galeria
Krzysztof Trzaska
28
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 4/09
29
galeria
Krzysztof Trzaska
30
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
Krzysztof Trzaska Od zawsze było dla mnie jasne, że chcę malować. Liceum Plastyczne utwierdziło mnie w tym przekonaniu i dało solidne podstawy warsztatowe. Drugą pasją jest historia sztuki, obecnie piszę „nieco” spóźnioną pracę magisterską w Instytucie Historii Sztuki UW. Myślę, że pewne echa tych zainteresowań widać w mojej twórczości. Zarówno tematyka, jak i techniki wynikają z szacunku dla sztuki nowożytnej, szczególnie tej od XV do XVIII w. Pierwiastek fantastyczny pojawia się jako wyraz osobistego stosunku do tematu, bądź jest naturalnym narzędziem do jego zobrazowania. Zajmuję się głównie malarstwem olejnym, chociaż kupiony przed kilkoma laty tablet kusi, by poważnie go potraktować. Dzisiaj jednak chciałbym przedstawić kilka moich tradycyjnych rysunków. Jako technika, przywrócona do łask w okresie renesansu, obecnie rysunek bardzo rzadko pełni samodzielną funkcję. A szkoda, bo właśnie w nim, jak w soczewce, ogniskują się wszelkie pozytywne cechy warsztatu twórcy, jak i jego słabości. Więcej: www.trzaska.elartnet.pl
QFANT.PL
- numer 4/09
31
galeria
Waldek Wasilewski
32
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
QFANT.PL
- numer 4/09
33
galeria
Waldek Wasilewski
34
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Galeria
Waldek Wasilewski Mam na imię Waldek, ale nazywają mnie Sander. Mieszkam w pięknym Szczecinie (serdecznie zapraszam do mojego miasta – naprawdę warto je zwiedzić). Na co dzień zajmuję się tworzeniem grafiki i wszelkimi designami – od ulotek po billboardy. Moje hobby to malarstwo olejne, w wolnym czasie lubię sobie także wybyć na miasto bądź na jakieś odludzie i robić zdjęcia. Przy pracy słucham dobrej muzyki, na przykład hard rocka. Od dziecka uwielbiałem czytać książki fantasy oraz horrory. Pamiętam, jak pierwszy raz w życiu (miałem chyba wtedy dziesięć lat) przeczytałem „Oczy smoka” Stephena Kinga – ciężka lektura, ale jaka pasjonująca! Literaturze fantastycznej jestem wierny do dziś.
QFANT.PL
- numer 4/09
35
opowiadanie
Marcin Moń
36
Na Krawędzi Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na nieistniejący kanał. Jak zawsze, pomyślał VincentX, wychodząc powoli z ciemnej uliczki w dokach. Kulał i krwawił, ale za to przyjemnie ciążyła mu elektronika i broń warta najmarniej trzydzieści kawałków. Poza tym, niósł parę kilo metamfetaminy nasączonej szmitem. Jaśniejący jadowitą zielenią elektroniczny zegar w lewym dolnym rogu pola widzenia pokazywał, że załatwienie gangu zajęło VincentXowi prawie dwie godziny. Twardzi byli. Mieli elit augi, prochy i całą resztę. Był zmęczony. Posuwał się strasznie wolno, a tęczowe smugi w całym polu widzenia – skutki uboczne działania narkotyków bojowych – nieco go dezorientowały. Już tylko dotrę do Manny’ego, starego mafijnego cepa, oddam mu skradziony towar i pójdę w kimę, obiecał sobie VincentX. Po dłuższej chwili mijał już neony nocnych klubów Śródmieścia. Widział, jak cepy kręciły się to tu, to tam, jak głupie, pijąc drinki, dając napiwki i cały ten szit. Mijał też mnóstwo takich, jak on sam: Krawędziarzy. Obnosili się z nowoczesną bronią i wszczepionymi kilogramami złomu, dzięki któremu nie przeszliby przez żadną bramkę na lotnisku. Żyli na krawędzi, żywili się adrenaliną i to do nich należała noc, choć cepy – gliniarze byli za głupi, żeby znać swoje miejsce i ciągle starali się kogoś przyskrzynić. Dlatego trzeba było na nich uważać, handlując tym i owym. Niewielka przeszkoda. Raczej dodatkowy smaczek, pomyślał VincentX. Napis złożony z neonowych liter zapraszał do baru. Chiba City Blues – luksusowa speluna, jak go nazywał. O tej porze w lokalu panował już niezły tłok. Mijany w progu punk pociągnął VincentXowi z bara, najwyraźniej prowokując do zadymy, ale ten go olał. Potrzebował raczej endorfin, szmalu i snu... no i leczenia w jednej z tych, drogich jak cholera, klinik. Przy wtórze śmiechów, rozmów i dudniącego techno, przecisnął się między dwiema dziwkami – ostrożnie, nie chcąc zadrapać ich wybujałych kształtów kolcami na przedramionach. Ich alfons – który też mógł być Krawędziarzem – zaraz by się pluł. Nie wszyscy robili dla mafii. Niektórzy otwie-
rali własny biznes albo nawet bawili się w szpicli. Podobno mieli z tego niezłe bonusy. Właśnie z obawy przed szpiclami VincentX nie krzyknął: „Opchnę tłumik pistoletowy H&K ulepszony!” albo: „Drajwer do serwomechanizmów ręki ADV+2”, jak mu się kiedyś, na samym początku, zdarzało. Zamiast tego zamówił u cepa – barmana smugglera z podwójnym lodem. Usadowił się pośrodku sali, tak, aby przez cały czas mieć oko na drzwi wejściowe i postawił przed sobą drinka. Nie pił go, rzecz jasna, tylko trzymał na widoku. Już po chwili dosiadł się jakiś szczawik. - Co masz? – Zagadnął cwaniacko. VincentX nie wymieniał całego szitu, jakim był obładowany, podał tylko przykłady co lepszych bajerów. Zresztą, gostek wyglądał na kompletnie nowego w Mieście Nocy. Ubrany całkiem bez gustu, pomyślał VincentX. Jakby dopiero co, dorwał się do sklepu z ciuchami. No i ten nienaturalnie wielki irokez. - Ile chcesz za dopalacz refleksu INT02, hm? – Zapytał cwaniak powoli, jak to szczawik. - Dwanaście i pół kawałka. Ja i tak wiem, że cię nie stać. Możesz sobie pójść? Blokujesz mi... - Skąd wiesz, że nie mam? - A masz? - No... nie. Ale pytam, coś ty taki jasnowidz...? – VincentX sekundę albo dwie zastanawiał się, czy nie wgnieść tej zbyt idealnej buźki do środka czaszki jednym uderzeniem mechanicznej ręki, ale dał sobie spokój. Mięknę na starość, pomyślał. - Z czasem sam się nauczysz tej sztuczki. Rzut oka i już wszystko wiesz o człowieku. - O! – ucieszył się szczawik – to znaczy, że długo już w tym siedzisz? - Będzie z rok. – Pochwalił się VincentX. – Początek jest najgorszy. Nic nie umiesz. A potem, jeśli utrzymasz się przez parę pierwszych zleceń, to masz z górki. Wystarczy trochę zainwestować w chipy i umiejętności i znajdziesz fuchę dla siebie. Ja głównie majstruję w elektroszitach; niezły jestem, muszę przyznać. Handluję hardłerem, tu coś kupię, tu coś złożę do kupy, wiesz jak jest. - Znasz sporo ludzi? Z branży? - No, trochę... – VincentXowi coraz mniej po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Na Krawędzi dobał się ten cały wywiad: cuchnął szpiclem. – Słu- kutorów, którzy właśnie wyskoczyli ze wszystkich chaj, kupujesz coś albo spieprzasz! stron, otoczyli półksiężycem zdezorganizowaną - Nie powinieneś tak mówić do Killersa, stary! grupkę i wyrzynali wszystko, co się ruszało. - Taa, stałeś ty koło Killersa kiedyś? Może raz ci - Ty, patrz jak oni biegają! Jak robią uniki! – nie śmignął przed nosem. mógł wyjść z podziwu. – Cholera, oni są jak anty- Nie wierzysz? – Zapytał podekscytowany terroryści jacyś! szczawik. – No to ci powiem, że mają akcję tej nocy Cepy – gliniarze już nadjeżdżali z pobliskiego w siedzibie Rydersów, pod samym nosem glinia- komisariatu. Miganie kogutów upodobniło strzelarzy. Za pół godziny. ninę do dyskoteki. Killersi rozbiegli się; kilka krót- Skąd możesz wiedzieć? kich serii poszło w radiowozy. Wciąż się ostrze- No, przecież jestem jednym z nich! liwując, zmienili czerwono-niebieską dyskotekę - Jasne... – Rzecz nie w tym, że VincentX ni- w koncert rockowy, ciskając tam granaty dymne. gdy nie słyszał, żeby gang Killersów przyjmował Snopy światła rzucane przez reflektory policyjnych jakichś nowych członków. Po prostu nie mieściło aut, choć wcinały się głęboko w kłęby sinego dymu, mu się w głowie, że trzęsący miastem wymiatacze nie zdołały wydobyć z oparów niczego poza kilkomogliby wziąć cwaniaczka, którego bez problemu ma niewyraźnymi ruchami. zabiłby jedną ręką. - Już po wszystkim? – VincentX nie mógł się - Idziesz zobaczyć? – zapytał młody. nadziwić tej ciszy, która nagle ogarnęła zadymio- Nie wiem... Już późno... Tak tylko się zgrywał. Zawsze chciał zobaczyć najlepszych Krawędziarzy w akcji. Szczególnie, że szykowała się niezła jatka. Taka, po której ulice zaśmiecają zwłoki nie tylko cepów, ale i ludzi. Poszli we dwóch na miejsce. Przycupnęli na dachu bloku, żeby nie dostać zbłąkanym pociskiem. Po kilkunastu nudnych minutach dziesięć pięter niżej padły pierwsze strzały i akcja na dole nie tyle rozwinęła się, co eksplodowała – razem z samochodem-pułapką podstawionym przed siedzibą Rydersów. Wśród różnobarwnych plam poświaty – neonów, latarni i płonącego wraku – sylwetki ludzkie rozbiegły się jak rozwścieczone mrówki. Atakowane przez inne, jeszcze bardziej rozwścieczone. - Wymiatają, nie? – roześmiał się młody. VincentX w osłupieniu chłoBarbara Wyrowińska nął każdy ruch brygady egze-
QFANT.PL
- numer 4/09
37
opowiadanie
Marcin Moń ną ulicę, miejsce, którym jeszcze parę sekund temu wstrząsał ogłuszający huk strzelaniny. - No, szybcy są. - Teraz rozumiem, czemu nie pozwalają ci się bujać na akcjach. - E, tam, to nie dlatego, że bym nie dał rady! - Ta, jasne... Naddźwiękowe pociski Rydersów zryłyby ci dupę na całej szerokości. - Nie pozwalają mi iść, bo... Bo trochę wkurwiłem brata. - Że niby co? - Ich przywódca to mój starszy brat. Tylko dlatego się zgodził przyjąć taką lamę jak ja. A to gnój mały, zaklął w myślach VincentX. Taksował młodego punka niechętnym wzrokiem. Cholera wie, ile może mieć w rzeczywistości lat. Piętnaście? Taki przywilej, pomyślał, taka okazja spada leszczykowi z nieba, podczas gdy ja... Zazdrość momentalnie ustąpiła radości... zabarwionej wyrachowaniem i chciwością. Również VincentXowi spadła z nieba niesamowita okazja. - Serio mówisz? - Bez kitu. Skąd bym inaczej mógł wiedzieć o ich akcji? - Słuchaj, stary... Chętnie bym cię wprowadził w ten nasz krawędziarski światek, ale ja bardzo nie lubię jak się mnie robi w chuja. A, widzisz, nie wierzę w tę historyjkę z bratem – zełgał VincentX. – Może jakbyś... no, nie wiem... - Poczekaj do jutra! Przyniosę ci taki fant, co to tylko Killersi mogliby mieć! VincentX wyszczerzył zęby w uśmiechu, stuprocentowo rozbrojony entuzjazmem szczawika. - No to wtedy sobie pohandlujemy. Tylko poproś braciszka o jakiś unikalny ajtem. - Niech mnie cmoknie, nie będę o nic prosić. Skroję z siedziby coś fajnego i już. A jak mnie wywali z gangu to trudno. Najwyżej całkiem sobie dam spokój. Jak dla mnie to trochę głupia ta gra. Chyba wolę Ogame. Głupia gra! VincentX, w bezradnej wściekłości, uderzył otwartą dłonią w klawiaturę, odpowiadając gnojkowi coś w rodzaju „lvsdbiailabj,kaik;av”. Dochodziła trzecia w nocy i Piotrek – bo tak miał na imię w realu – naprawdę nie miał o tak nieludzkiej porze cierpliwości do kogoś, kto krytykował Nightcity – grę, której poświęcił kilkanaście miesię-
38
cy życia, ponad trzysta nocy, parę tysięcy godzin... Czuł się tak, jakby usłyszał „stary, zmarnowałeś kupę czasu!”. A przecież miał wyrobioną opinię na temat, gdzie ludzie powinni sobie wsadzać tego typu mądrości. Wylogował się i wyłączył komputer. Błękitnawa poświata monitora zgasła i pogrążyła pokój w ciemności, upstrzonej tylko barwnymi powidokami gry. Piotrek przetarł zmęczone, załzawione oczy i padł na łóżko, a sen nadszedł niemal natychmiast. Następnego dnia był zmuszony na nowo zdefiniować pojęcie kwadransu akademickiego, kuląc się pod pełnym dezaprobaty spojrzeniem doktora habilitowanego. Wykład z organów ochrony ustroju konstytucyjnego był, jak zawsze, nudny jak nieszczęście. Jeszcze gorzej przynudzał facet na ćwiczeniach z historii administracji, a niestety, tutaj nie dało się spać. Nuda, nuda, nuda. Szarość i gównianość życia. Piotrek, śpiąc na stojąco, łaził z budynku do budynku, z piętra na piętro. Plan dnia: wykład, ćwiczenia, zapiekanka w barku, lektorat z angielskiego, kawa z automatu i znowu wykład. Ostatnie zajęcia sobie darował. Padał na twarz, a poza tym, na piątą umówił się ze szczawikiem i teraz umierał z ciekawości, co wyniknie ze spotkania. Jeżeli Anichilator2000 – bo tak bezsensowny i nieortograficzny nick miał rzekomy brat przywódcy Killersów – rzeczywiście miał dojście do gangu, przed VincentXem rysowała się świetlana przyszłość. Mnóstwo elit sprzętu i trudno dostępnych informacji, a wszystko to – za cenę odrobinki wazeliny. Im bardziej Piotrek zbliżał się do stancji, tym więcej czuł w sobie energii. Na klatce opuściła go cała senność. Wbiegł na trzecie piętro, wpadł do mieszkania. Przygłucha babka – właścicielka spała przy włączonym – i niemiłosiernie podgłośnionym – telewizorze, a opiekująca się nią córka zmywała naczynia. Gdyby serial leciał odrobinę ciszej, Piotrek może nawet wyniósłby śmieci, jak prosiła, ale w tej sytuacji miał wymówkę, że nie usłyszał. Zamknął się w wynajmowanym pokoiku i usiadł przy komputerze. - Sorry za spóźnienie. – Vincent X dosiadł się do Anichilatora2000 w Chiba City Blues. Bar dopiero się zapełniał.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Na Krawędzi - Spoko. Patrz, co mam – odpisał powoli szczawik. - Nie wyjmuj tutaj! Jak to taki ekstra item, to lepiej, żeby inni nie widzieli. Schowajmy się gdzieś. Poszli. VincentX wyciągnął paczkę marlboro – zastanawiając się, ile firma odpaliła za tak nachalny product placement - i zapalili. Wirtualna nikotyna nic nie dawała, ale sama animacja wyglądała fajnie. A papierosy były śmiesznie tanie w porównaniu z narkotykami bojowymi. Wyszli z baru i skręcili w ciemny, obskurny zaułek. - Czekaj! – szepnął VincentX. Wyglądało na to, że jakiś Krawędziarz właśnie zamierzał rozwalić mniej doświadczonego kolegę po fachu. - Nie nasza brocha. Idziemy gdzie indziej. W końcu, Miasto Nocy obfitowało w „ciemne, obskurne zaułki”, stworzone specjalnie myślą o egzekucjach i czarnorynkowych transakcjach. Za plecami usłyszeli jeszcze huk wystrzału. VincentX wspomniał – niemal z rozrzewnieniem – czasy, gdy sam był kilkupoziomowym leszczem, przemykającym przez podobne wąskie uliczki z duszą na ramieniu. Prawdę mówiąc, był takim leszczem kilkanaście razy, zanim zdołał wspiąć się o kilka ogniw wyżej w łańcuchu pokarmowym. Nightcity, w przeciwieństwie do innych mmorpgów, nie było szczególnie noob-friendly. Wręcz przeciwnie, był to „brutalny cyberpunkowy świat, pełen konfrontacji z policją i wbijanych w plecy noży z nanorurek węglowych.” Pewnie dlatego świat ten bił wszelkie rekordy popularności. Znaleźli sobie wolny zaułek. Między obdrapanym kontenerem, a stertą czarnych worków na śmieci, Anichilator2000 wyjął z inventory futurystyczne ustrojstwo. Przypominało komórkę. Trochę. - Człowieku, co to jest?! - A bo ja wiem – odpowiedział młody – w każdym razie używają tej... rzeczy... do otwierania drzwi. - Lockpicka mi przyniosłeś? Wielkie halo. Ale się popisałeś! - Nie, to coś innego. Serio. Trzymają pod kluczem i rzadko używają. Właściwie, tylko bratu wolno to brać.
QFANT.PL
- OK, jak to coś działa? Anichilator2000 zaśmiał się syntetycznie. - Jakbym wiedział, to bym nie próbował ci tego opchnąć, tylko bym okradł jakiś bank, nie? VincentX dobrze wiedział, że w Nightcity banki są tylko dekoracją i tak naprawdę, nie przechowują żadnych pieniędzy – napady byłyby po prostu zbyt proste – ale jak najbardziej popierał ideę szybkiego wzbogacenia się przy pomocy dziwacznego gadżetu. - Pokaż. Anichilator2000 zawahał się, ale podał urządzenie VincentXowi, który przyjrzał się nibykomórce uważnie i spróbował jej użyć. Chciało mu się śmiać, bo wyskoczył monit, proszący o podanie współrzędnych obiektu. A więc, pomyślał VincentX, całym problemem szczawika jest nieznajomość tego zakręconego systemu współrzędnych! - I co? - Patrz! – Wstukał na próbę współrzędne pobliskich drzwi, prowadzących chyba na zaplecze jakiegoś baru. Pomylił się dwa razy, ale za trzecim drzwi – choć z pewnym opóźnieniem – posłusznie się otworzyły. - Wow! Widzisz, działa. Wierzysz już, że jestem jednym z Killersów? - We wszystko już teraz uwierzę. - Bierzesz? - Jeszcze się pytasz? Ile za to chcesz? Zgodnie z przewidywaniami VincentXa, Anichilator2000 długo się wahał. Nie orientował się w cenach, a nie chciał się wygłupić w żadną stronę. - Zazwyczaj takie bajery chodzą po jakieś piętnaście kawałków – dodał szybko VincentX, w obawie, że młodemu coś odwali i krzyknie o wiele za dużo. – Dam ci dopalacz INT02, o który wczoraj pytałeś, to już dwanaście i pół, i dorzucę karabinek H&K wart cztery. I tak jesteś do przodu. OK.? Po chwili zastanowienia młody leszczyk kiwnął głową, więc się wymienili. VincentX promieniał z radości. Właśnie zawarł transakcję życia. Unikalne przedmioty były warte dziesiątki tysięcy. - Każdy idzie w swoją stronę, nie? Jakbyś miał coś ciekawego albo potrzebował pomocy, wal jak w dym – VincentX szedł już powoli ku głównej ulicy. - Na razie poszukam kliniki, żeby mi wszczepili ten dopalacz refleksu – odpowiedział młody. – Słuchaj, masz czasem wrażenie, że ktoś cię ciągle
- numer 4/09
39
opowiadanie
Marcin Moń obserwuje? - Pff.... Nie wiem. Nie oglądam się za siebie, jak siedzę przy kompie. - Ale mi chodzi właśnie o to. Przy kompie. W grze. Ja czasami mam takie dziwne wrażenie. VincentX nie odpowiedział. Z nową zabawką miał do roboty tysiąc lepszych rzeczy, niż rozważanie paranoicznego spostrzeżenia Anichilatora2000. Choć z drugiej strony – dziwaczna myśl plasowała się na pozycji tysiąc pierwszej. Piotrek spał w tym tygodniu niewiele. W głowie aż roiło mu się od pomysłów na użycie nowej zabawki. Kradło się bez problemów, a wiele zadań okazywało się łatwymi, gdy człowiek mógł paroma kliknięciami zamknąć bądź otworzyć drzwi w dowolnym miejscu. Co prawda, istniał ten irytujący element opóźnienia, ale gadżet i tak był bardzo fajny. VincentX nieźle się obłowił i niemal podwoił liczbę cybernetycznych wszczepów. No i skoczył o cztery levele. Niepokoiły go tylko cepy, które już od dłuższego czasu panikowały z powodu epidemii. Biegali tacy czasem po ulicach, wyjąc z bólu, i straszyli sinymi plamami na ciele. O ile demonstracje antyrządowe wprowadzały ciekawy klimacik do gry, o tyle epidemia była dość niebezpieczna. Niektórzy Krawędziarze łapali świństwo od enpeców i tego właśnie obawiał się VincentX – paść ofiarą czegoś tak głupiego, jak wirtualna bakteria, szczególnie teraz, gdy był u progu potęgi i bogactwa. O, ten będzie dobry. Klikam na obszarpanego NPC’a. Gesty zastygają w połowie, potok słów urywa się. Stoi pośrodku ulicy jak marionetka, czekając aż wpiszę pierwszą komendę. Nie istnieje wygodny interfejs poruszający NPC’ami, więc muszę zadowolić się tym sposobem sterowania. Widzę tamtego Krawędziarza. Wiem o nim wszystko. Każę obszarpańcowi iść za tym pewnym siebie punkiem, najpierw główną ulicą, potem zaułkiem. O, tak, boi się. Obraca się, zatrzymuje, patrząc, czy naprawdę jest śledzony. Nie ukrywam przed biedakiem swej nachalności. Niech wie. W czwartek czepił się VincentXa jakiś brudny cep. Najpierw wykrzykiwał o epidemii, że to sprawka rządu, że jakiś program badawczy, że nikt się nie
40
liczy z tysiącami istnień, ale nadejdzie kres i bla, bla, bla... A potem przestał gadać i snuł się za VincentXem. Jasne, zdarzają się tacy, którzy symulują złodziei albo żebrzących narkomanów, ale ten był jakiś dziwny. Nie atakował, nie błagał o forsę, tylko szedł i szedł. W końcu wirtualny pocisk rozbryznął jego wirtualny mózg po wirtualnych ścianach takiegoż zaułka, ale niepokój – najzupełniej realny – pozostał. VincentX wykonał już wszystkie zlecenia od Manny’ego i myślał o własnym biznesie. Może jakaś orgiastyczna ćpalnia? Cepy to lubią. Mógłby nawet zatrudniać prawdziwe Krawędziarki, wtedy przychodziliby do niego ludzie. Prowadziłby coś w rodzaju netowego burdelu w formie sex-chatu. Zagadnął nawet kilka wirtualnych dziewczyn. Zazwyczaj godziły się na pięć-sześć tysięcy za godzinę. - Wiesz, nie każdej nocy mam czas – powiedziała jedna, cudownie wykształcona z przodu. – A tak w ogóle, to mogą być problemy z tym cybersexem, bo jestem facetem. - Hm... - Rzygać by mi się chciało od mówienia ciągle „chcę poczuć twojego...” Pstryk, Windows. Piotrek aż zamrugał ze zdziwienia. Nightcity nigdy się nie wykrzaczało. Kursor myszki ożył. Utworzył plik tekstowy na pulpicie i kliknął dwa razy. Palec Piotrka już spoczął na resecie, gdy zaczęły się pojawiać litery. „Zaraz cię odwiedzę. Nie rób sensacji. Na razie chcę tylko pogadać. To, jak się sprawy potoczą, zależy wyłącznie od ciebie.” I komputer sam się zrestartował. W normalnych warunkach Piotrek odłączyłby Internet i zachodził w głowę, skąd wziął się w systemie trojan. Jednak treść komunikatu była bardziej niepokojąca, niż sam fakt jego pojawienia się. Jakiś gówniarz robi sobie jaja, pomyślał. Na pewno jakiś gówniarz. To MUSI być gówniarz... Dzwonek do drzwi. Nikt nie otwierał. Piotrek przypomniał sobie, że córka właścicielki mówiła coś o wizycie u lekarza. Był sam. Omijając stertę kserówek i brudnych ubrań, wyszedł z pokoju. Za drzwiami stał chudy osobnik z poważnym wyrazem zaokrąglonej przez szkiełko
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Na Krawędzi judasza twarzy. - Kto tam? - Policja. Niech pan nie robi sensacji i otworzy. Piotrek poczuł nagle kompletną pustkę w głowie. Usiłował otworzyć drzwi trzęsącymi się palcami, ale nagle zapomniał, w którą stronę trzeba przekręcić. W końcu się udało. - Starszy aspirant Jerzy Górski, dzień dobry. Pan Piotr Kowalczyk? - T-tak, to ja. Nie rozumiem... - Jestem tu w sprawie wielokrotnie dokonanych przez pana włamań do zagranicznych baz danych. Do tej pory Piotrek był tylko zaskoczony. Absolutnie zszokowany zaczął być dopiero teraz. - Przecież ja nic... Ech, wiem, mam prawo zachować milczenie. Czy jestem aresztowany? – W głowie zaświtała mu desperacka myśl. – Ma pan nakaz? Aresztowania? Rewizji? A w ogóle, to nie jest pan umundurowany! - Jak już panu pisałem, na razie chcę porozmawiać. Cholera, żeby tylko nie chciał wchodzić do pokoju, pomyślał Piotrek, przypominając sobie o stertach pirackich płyt walających się po biurku i podłodze. Zdawał sobie sprawę, że kompakty z muzyką i filmami nie są w tej chwili jego największym problemem, ale i tak wolał ukryć je przed wzrokiem policji. - Nie mam żadnych nakazów; wizyta jest na razie nieoficjalna i myślę, że wolałby pan, aby taką pozostała. – Wyciągnął legitymację służbową i pokazał Piotrkowi. – Z drugiej jednak strony, reprezentuję polskie organy ścigania i w związku z tym, zapraszam do samochodu. Policjant nie zobaczył góry nielegalnych plastikowych krążków, a jednak była to dla Piotrka marna pociecha, gdy siadał na miejscu pasażera w czarnym volkswagenie. - Dysponujemy dowodami na to – powiedział Górski, opierając wygodnie łokieć o kierownicę – że z pańskiego komputera dokonywano włamań do bazy danych AxelSoft z użyciem uprzednio przygotowanej luki. - Nawet nie wiem, co to za firma! - A to ciekawe – zaśmiał się policjant – bo tak się składa, że AxelSoft posiada serwery i prawa do Nightcity.
QFANT.PL
- Fakt. Zapomniałem... – przyznał ponuro Piotrek. - Mamy zapisy pańskich włamań. Wykorzystuje pan uprzednio napisane skrypty i zmienia właściwości obiektów w grze. O cholera, przygryzł wargi Piotrek, uświadamiając sobie, w co się wpakował. - OK., wiem, o jakie skrypty chodzi. Ale to nie moja wina! Myślałem, że to zwyczajny item, taki legalny, wie pan! - Nieznajomość prawa nie jest usprawiedliwieniem. Na pewno pan taką sentencję słyszał. Zresztą, zawsze można sprawdzić na liście unikalnych przedmiotów albo zapytać moderatora. - Ja kupiłem to od takiego jednego... - Poza tym – przerwał policjant – skąd możemy wiedzieć, że nie jest pan autorem skryptów? Mógł pan stworzyć kilka kont, kilka postaci i sprzedać przedmiot samemu sobie, żeby mieć alibi. - To paranoja! - Nie można wykluczyć żadnej możliwości. Przynajmniej nie przed oficjalnym postępowaniem. Cisza. Bezgłośna walka o zimną krew. - Szczerze mówiąc, nie byłaby to dla pana łatwa sprawa – dodał znudzonym tonem Górski. - Uruchamia się specjalne procedury w przypadkach, gdy ofiarą przestępstwa internetowego pada serwer rządowy. - Jak to rządowy?! - Ano rządowy. Taki status, choć nie trąbimy o tym na prawo i lewo, ma AxelSoft – przerwał na chwilę. – Wszystko zaczęło się od epidemii wirtualnej zarazy w pewnej grze sieciowej. Czar „Zepsuta Krew” rozprzestrzeniał się przez ludzką głupotę i złośliwość. Tematem zainteresowały się media i epidemiolodzy. Wtedy też dostrzeżono, jak ważnym źródłem informacji o zachowaniach społecznych mogą być tego typu gry. Ludzie, którzy sądzą, że są anonimowi, zachowują się bardzo naturalnie... i pozbywają się wszelkich hamulców... Przy okazji, miewa pan czasem wrażenie, że jest pan śledzony? - Khem... Tylko od pewnego czasu – Piotrek uznał, że pytanie jest naprawdę nie na miejscu. - No, właśnie, wcześniej czuł się pan bezkarny. Tak czy inaczej, kilka lat temu ktoś wpadł na pomysł stworzenia gry badającej psychikę drobnego
- numer 4/09
41
opowiadanie
Marcin Moń przestępcy i sposób tworzenia się subkultur. Coś, co pierwotnie miało być pracą dyplomową fińskiego socjologa, przerodziło się w zarabiający na siebie, świetnie prosperujący projekt. Obecnie szesnaście europejskich państw obserwuje poczynania Krawędziarzy, handlujących bronią i narkotykami... starających się przechytrzyć wirtualną policję. Cisza. - I właśnie dochodzimy do sedna sprawy – Górski, mówiąc „sedna”, pstryknął palcami. – Nadzór. Do czego zmierzam? Otóż, pańska sprawa nie trafiła jeszcze do prokuratury. Ostatecznie, szkodliwość społeczna przestępstwa była znikoma, ot, otworzył pan parę nieistniejących drzwi, dlatego też bylibyśmy skłonni pójść na pewne ustępstwa. - Ustępstwa? Kompromis? Znaczy, jakoś się dogadamy? – zapytał Piotrek z nadzieją w głosie. - Myślę, że tak. Sprawa trafi na półkę „umorzone”, jeśli tylko będzie pan na tyle rozsądny, żeby zacząć z nami nieoficjalną współpracę. - Na czym ma ona polegać? - Po pierwsze, informuje nas pan o wszystkim. O każdym, wiadomym panu, wirtualnym przestępstwie dokonywanym w Mieście Nocy. Spisuje
pan raporty i wysyła do mnie. Po drugie, wspiera pan naszych agentów w grze, dostarczając broń i sprzęt. Popatrzył Piotrkowi prosto w oczy. - To chyba niewygórowana cena za święty spokój, nie sądzi pan, panie Kowalczyk? Wychodząc z czarnego volkswagena, Piotrek czuł się bardziej zmęczony, niż po pięciu wykładach pod rząd. Powłócząc nogami, wrócił do siebie, zaplątał się w zwinięte w kłębek dżinsy i machinalnie usiadł przy komputerze. Codzienny rytuał login: VincentX hasło: ****** jakby stracił urok, gdy tylko Piotrek uświadomił sobie, że dotychczasowa przyjemność przerodziła się w obowiązek. Może nie taki znowu przykry obowiązek, ale zawsze. A do tego cepy jakoś dziwnie na niego patrzyły. Żwir podjazdu zachrzęścił pod kołami parkującego volkswagena. Górski wysiadł i poszedł do drzwi wejściowych domu. Mijane światła ogrodowe włączały się usłużnie, jedno po drugim, jak
Barbara Wyrowińska
42
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Na Krawędzi wierni słudzy witający wracającego do dworu pana. Górski poszedł najpierw do kuchni. Wstawił autentycznego szampana do pojemnika z lodem – wieczorem miała przyjść jego nowa kobieta – a potem wziął sobie guinessa z lodówki i powędrował do pracowni. Miękkie, obrotowe krzesło stęknęło lekko, gdy na nim usiadł i zaskrzypiało cicho, gdy obrócił się do pierwszego z kilkunastu ustawionych w krąg komputerów. Wypił łyk piwa, wstukał szybko login: Anichilator2000 hasło: *********** i kazał postaci schować dopalacz refleksu do sejfu w kryjówce. Nie zamierzał montować nowych wszczepów. Sztuczka polegała na byciu najgorszą lamą. Poza tym, o wiele lepiej sprzedawać itemy na aukcjach internetowych, za prawdziwe pieniądze. Przesunął się do drugiego komputera login: raptor hasło: ********* do trzeciego login: Lestat89 hasło: ********* i jeszcze kilku. Odpalił samodzielnie napisane skrypty prymitywnej sztucznej inteligencji sterującej Killersami. Stworzenie i rozwinięcie każdego z tych wymiataczy kosztowało Jurka niezliczone zarwane noce i hektolitry kawy, ale w końcu granie w Nightcity należało w pewnym sensie do jego obowiązków. Może i używając botów jako płatnych zabójców przyjmujących wynagrodzenie wyłącznie w unikalnych przedmiotach, które potem odsprzedawał za realną kasę, nieco wykraczał poza swoje uprawnienia. Tak samo, jak aranżując włamania do AxelSoftu, wrabiając i szantażując graczy, zmuszając ich do pisania za siebie nieludzkiej ilości raportów – których liczba wprawiała w osłupienie przełożonych i zapewniała mu permanentną premię – a także wkręcając szantażowanych niewolników w dostarczanie sprzętu wyimaginowanych „agentom”, czyli w praktyce – jemu samemu. Może i nie postępował szczególnie etycznie, ale za to z łatwością wyrabiał drugą pensję. W porywach –nawet trzecią. Właśnie logował się na serwisie aukcyjnym, gdy zadzwoniła komórka.
QFANT.PL
- Cześć, kochanie. Co? Jasne, że tak... Jestem bardzo zorganizowanym człowiekiem. Po dokonanym zapisie sprawdzam, czy płyta z nagraniem działa. „...informuje nas pan o wszystkim. O każdym, wiadomym panu, wirtualnym przestępstwie dokonywanym w Mieście Nocy...” W porządku. Skrupulatnie ją podpisuję: J. Górski, 11/04/2010. Na monitorze rozrasta ciąg znaków – ukazuje się tu wszystko, co Górski pisze na klawiaturze. Przerywa wpół hasła. Przełączam się na podsłuch w pracowni. - Jasne, że tak... – słyszę, jak mówi. – Wszystko w porządku! Już niedługo, panie Jurku, już niedługo...
Marcin Moń Z wykształcenia jeszcze-nie-lingwista, z zawodu prawie-tłumacz lub może-nauczyciel. Studiuje na lubelskim UMCS-ie, a pochodzi z niewielkiego, acz urokliwego Krasnegostawu. Zaczytuje się Philipem K. Dickiem i, spoza beletrystyki, R. A. Wilsonem. Choć zafascynowany tajemniczą i mroczną stroną ludzkiej duchowości, nie stroni od innych tematów. Wciąż eksperymentuje i poszukuje własnej „niszy fantastycznej”. Poza tym, interesuje się grafiką komputerową (w wolnych chwilach katując Blendera) i, choć na razie niewiele potrafi zdziałać na tym polu, być może w przyszłości zadebiutuje w Qfancie również jako grafik
- numer 4/09
43
opowiadanie
Wojciech A. Rapier
Autostrada Rzekł Bóg do Abrahama – „Swego syna masz zabić” Ten zapytał – „Boże, czy ja to muszę robić?” Bóg rzekł – „Nie”, Abraham zapytał – „Proszę?” Bóg rzekł – „Możesz zrobić to, na co masz ochotę, Lecz gdy mnie znowu ujrzysz, lepiej bierz dupę w troki” „Dobrze, Boże, powiedz, gdzie mam go zabić dla Ciebie” Bóg rzekł – „Na Autostradzie numer 61” Bob Dylan – „Rewizyta na Autostradzie nr 61” (nie zatrzymuj mnie) I spadam w dół, całą drogę w dół Jestem na mojej autostradzie do piekła [...] AC/DC – „Highway To Hell” […] A jednak bez szemrania Poszedłem, gdzie wskazał; nie skłaniała mnie duma, A tym mniej nadzieja dojścia tam gdzieś do celu, Ale raczej ulga, że się z czymś skończy wreszcie. Robert Browning – „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął” Ostatni drogowskaz Piotr widział pół godziny temu. Zdążył pokłócić się z siedzącym obok synem, stracić chęć do dalszej jazdy i dojść do wniosku, że jego żona, czekająca w domu teściów, oddalonym jakieś dwieście kilometrów, będzie wisienką na torcie. Ciągle powtarzał sobie, że stan dróg nie jest jego winą, a liczne roboty, blokady i objazdy to sprawka… kogoś ustawionego wyżej. Jakiegoś dupka, biorącego grubą forsę za to, że od czasu do czasu powie coś do kamery, gdy ludzie spłoną żywcem w zaniedbanym schronisku albo okaże się, że fundusze przeznaczone na nowy wiadukt są pożyczką na remont jego domu niedaleko Tatr. – Patrzysz na mapę? – zapytał Piotr. – Za jakieś pięć kilometrów musisz skręcić w prawo. Zdążył przejechać niecałe dziesięć, a żadnego
44
zakrętu wciąż nigdzie nie było. Może go nie zauważył? Był już zmęczony, wprawdzie nie śpiący, ale tyle myśli kotłowało mu się w głowie, że mógł oderwać się od rzeczywistości w najgorszym momencie. Szturchnął Marcina w kolano. – Co? – Po twarzy tamtego wyraźnie było widać, iż nie jest zadowolony, że w ogóle pamięta się o jego istnieniu. – Dobrze sprawdziłeś drogę? Nigdzie nie było żadnego zakrętu. Chłopak przewrócił oczami. – Przecież już skręciłeś – westchnął i przez dłuższy czas pozostał wpatrzony w ekran odtwarzacza mp3. „Chyba naprawdę za dużo myślę – Piotr skarcił się z pobłażliwym uśmiechem i wspomniał tytuł piosenki Dylana: Nie myśl trzy razy, wszystko jest OK. – O tak. Wszystko jest OK” – pokiwał głową i podkręcił głośność w radiu. Maria pewnie będzie już spała, gdy wejdą do domu z torbami. Tak samo teściowie. Może ojciec wygramoli się z łóżka, burknie coś „miłego” pod nosem (Zawsze musisz przyjechać tak późno?... Pardon! To gadka jego córki). Piotr rozpakuje się, zmęczony zaśnie bez problemu. Rano nie będą do niego docierać żadne zgryzoty, tylko rozprostuje gnaty, weźmie prysznic, zje coś dobrego, a potem wybierze się na przegląd tamtejszych antykwariatów. Ostatnio miał ochotę na kupno jakiejś starej, zadrapanej maszyny do pisania, którą postawiłby na… Zmarszczył czoło ze zdziwienia. Przed chwilą zobaczył drogowskaz. Widniał na nim jakiś dziwny napis. Piotr zwolnił nieco i – co było zupełnie bez sensu ze względu na obecność lusterka w samochodzie – rzucił głową do tyłu. Co u diabła? Jeżeli widział jakiś drogowskaz, to chyba na innej drodze, na autostradzie w swoim zmęczonym umyśle, bo nie zobaczył go teraz przez tylną szybę. Zerknął na odbicie własnych oczu. „Jezu, kompletnie mi odwaliło”. – Niech to cholera... – zaśmiał się pod nosem, lecz dalej łypał na lusterko, doszukując się jakiegoś drogowskazu, uciekającego daleko w tył, niczym odchodzący sen. Takowego jednak nigdzie nie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada było. Co za głupie uczucie. Starasz się przyznać, że wszystko jest w porządku, już prawie w to wierzysz, ale wystarczy jedno zerknięcie kilka centymetrów nad kierownicą, by dojść do wniosku, że coś cholernie tobą wstrząsnęło. Tylko co? Robbie Williams śpiewający w radiu chyba próbował powiedzieć: Hej, stary, co cię napadło? Nic tobą nie wstrząsnęło. Nic a nic. Jedziesz już cztery godziny, pod pachami masz wielkie plamy potu, pokłóciłeś się z synem i nawet nie możesz sobie wypić, mimo że na pewno nie złapie cię żaden patrol. Już prędzej złapałby cię teść, od razu wyczułby zapach alkoholu. I co by powiedział? Piotr uśmiechnął się niepewnie. Powiedziałby, że jestem nieodpowiedzialnym dupkiem i że wiedział to od samego początku, ale Bóg nie raczył otworzyć oczu jego córce, tylko pokarał ją za jakieś od dawna skrywane grzechy. Zapewne ciężkie grzechy, skoro kara jest „aaaażżżż taaaak srooooogaaa”. Aż przez chwilę miał ochotę naśladować teścia, wyginając się w łuk i teatralnie łapiąc za głowę. Z boku zawsze wygląda to tak, jakby właściciel usiłował oderwać ją od kręgosłupa. „Szkoda, że nigdy mu się nie udaje”. Nie mógł jednak pozwolić sobie na ten luksus, bo musiałby puścić kierownicę. Ułożył spękane usta w jak dotąd najszerszym uśmiechu, ale doskonale wiedział, że tylko ta część jego twarzy jest w tej chwili zdolna do takiej jednoznaczności. Znów łypnął na lusterko („Nie zerkaj w lusterko trzy razy, wszystko jest OK” – szkoda, że tak to nie szło…) i tylko upewnił się w przekonaniu, że coś nie daje mu spokoju. Coś, co pokazało kawałek swojej okropnej, upiornej twarzy, a potem, zamachnąwszy połami gnijącego płaszcza, uciekło w najgłębszy zakamarek podświadomości. – Tam był napis – wymamrotał Piotr i otarł pot z czoła. – Dam głowę, że tam był. Uśmiech wyginający jego usta. Nawet on przestawał być już jednoznaczny. Spojrzał na syna („Nie patrz trzy razy na syna, wszystko jest…” Niech to szlag!) i zobaczył, jak ten siedzi z czołem przylepionym do szyby. Chłopak omiatał wzrokiem cały świat i najbliższe otoczenie, ale ojciec, którego miał na wyciągnięcie ręki, zdawał się dlań nie istnieć. „I całe szczęście – pomyślał Piotr. – Wyglądam teraz jak idiota”. Niepewnym
QFANT.PL
ruchem zbliżył dłoń do radia i wrzucił następną stację. Potrzebował czegoś, czym mógłby zająć umysł.. Nie wiedział dlaczego, ale było mu to teraz niezbędne do życia. Zwrócił uwagę, że sygnał jest nieco zakłócony. Rozgłośnia nadawała jakiś stary kawałek, tak na oko lata czterdzieste. Piotr kojarzył ten zespół. „Tytuł. Przypomnij sobie tytuł tej piosenki. To na pewno jest… to jest…”. – Ink Spots. Zdumiało go, jak bardzo zachrypnięty ma głos. A tytuł tej piosenki? Tytuł też zdoła sobie przypomnieć. No dalej, stary. To taka fajna gra. Nie ma żadnych nerwów, żadnych drogowskazów, które nie istnieją, jest tylko gra, zabawa. Figle umysłu. No dalej, przypomnij sobie ten cholerny tytuł – Piosenka brzmi… Spojrzał w lusterko. Spojrzał we własne oczy, a potem, tuż po pierwszej myśli (napis na drogowskazie, który widział…), jaka wypłynęła z podświadomości, zalał go zimny dreszcz przerażenia. – „Szatan jedzie tuż za tobą” – szepnął. Według nowych porządków w jego głowie, tak właśnie brzmiał tytuł piosenki z lat czterdziestych. *** Ciężkie krople deszczu rozpryskiwały się o przednią szybę. Piotr czuł się coraz dziwniej. Niedawno najważniejsza była myśl o antykwariatach i przetrwaniu kilku dni w domu teściów, teraz był kompletnie rozbity. Nie mógł się nad niczym skupić i jedyne, do czego potrafił trzeźwo dojść, to zagrożenie, jakie stwarza, prowadząc samochód. W końcu zmęczony samym sobą wręcz dobrowolnie podda się otępieniu; tylko na drobną chwilę zamknie oczy, a otworzy je tuż przed tym, jak oślepiające światła jakiegoś kolosa zleją się ze światłami forda, a potem przednia szyba stanie się tak bliska, że zastąpi najpierw skórę, a potem czaszkę i wymiesza się z ochłapami mózgu… Potrząsnął głową. Wszystko, jak dotąd, było w porządku (o tak, „Nie myśl trzy razy…”), a potem nagle wystarczył jeden wybryk wyobraźni, by wytrącić go z równowagi. Zniknęło słowo drogowskaz, za to pojawiło
- numer 4/09
45
opowiadanie
Wojciech A. Rapier
46
się: szatan jedzie tuż za tobą. Najpierw jedno słowo, potem kilka tworzących zdanie. Co dalej? To gówno ma tendencję wzrostową, czyżby… Drugi raz potrząsnął głową. Zaczynał mieć tego wszystkiego dość. Tego, czego właściwie w ogóle nie było, bo rozgrywało się w jego głowie. To, co jest w mózgu, to nic namacalnego. Smutek, podniecenie, radość, gniew… – Paniczny strach też. Miał ochotę roześmiać się histerycznie, bo dotarło do niego, że od jakiegoś czasu gada do siebie. Od czasu, gdy wydało mi się, że widzę przy drodze tablicę z napisem „Szatan jedzie tuż za tobą”. Był przekonany, że to właśnie taki napis zobaczył. Że to go najpierw zdziwiło, a potem przeraziło. Ale… po pierwsze przecież widział w życiu gorsze napisy, prawda? I co z tego? Byle ćpun, tak jak chciał to sobie powiedzieć wcześniej, może chwycić spray i nabazgrać coś w tym stylu. A z resztą: tam na poboczu nie było żadnego napisu, żadnego drogowskazu. Faktycznie. Fizycznie ich nie było… ale w jego głowie tkwiły nadal. – Szatan jedzie tuż za mną? – Spojrzał w lusterko. – Gówno prawda – prychnął – droga jest pusta. – O czym ty mówisz? Wyrwał go z zamyślenia głos zaspanego syna. – Mówiłem, że pewnie matka będzie niezadowolona, że tak długo jedziemy – odpowiedział niepewnie. -– I co z tego? Spojrzał na chłopaka. – Jak to, co? Będzie niezadowolona – powtórzył. - To chyba wystarczający powód, by mieć to na uwadze? Gdy zadawał to pytanie, zdał sobie sprawę, że o niczym już nie myśli i poczuł ulgę. – I tak już nie zmienisz tego, że jedziemy z opóźnieniem. Zresztą… oboje jesteście z czegoś wiecznie niezadowoleni. Chłopak wsparł czoło o dłoń i znów wpatrzył się w świat za oknem. Daleko rozciągnięte pola uprawne przesuwały się w ciemnościach jak prześcieradło ściągane z gigantycznego łóżka. Ciężkie „kap” rozlegało się coraz częściej, a daleko nad linią horyzontu pobłyskiwały pioruny. Nadchodziła burza. Piotr miał ochotę się roześmiać, bowiem kamień spadł mu z serca; nie myślał o niczym, dosłownie o niczym. Spojrzał na syna, a radość malująca się na jego twarzy chyba zdziwiła chłopaka,
bo teraz on zmarszczył czoło, jakby zobaczył jakiś dziwny napis na facjacie ojca. „JEJKU, ALE FAJNIE!” – coś w tym stylu. – O co ci chodzi? – Usta Piotra wciąż gięły się pod ciężarem niespodziewanego uśmiechu. – Dobrze się czujesz? – zapytał Marcin. – Jak nowo narodzony. Zagrzmiało gdzieś blisko. Ich forda minął mały, czarny jak grzech samochód osobowy. Gdyby nie włączone światła, byłby niewidoczny. Piotr nieświadomie obserwował go w lusterku. Przez chwilę miał wrażenie, że mały, błyszczący punkt na jezdni, którym stał się w ciągu kilkunastu sekund, nagle hamuje i robi ostry zakręt na sąsiedni pas, jego pas, i zaczyna jechać w tym samym kierunku… Mężczyzna zbył to i skupił uwagę na chłopcu siedzącym obok. – Dlaczego uważasz, że zawsze jesteśmy z czegoś niezadowoleni? – A czy tak właśnie nie jest? – Teraz zauważył, że chłopak miał w sobie jeszcze trochę gniewu z ostatniej kłótni i chyba zostawił go sobie na potem. – Co ci się we mnie podoba? Nic, przecież obaj doskonale to wiemy. Z matką jest tak samo, akurat to was łączy. – O czym ty mówisz? – I co, znowu sobie… „popolemizujemy”, tak jak godzinę temu? – Zacząłeś, więc chcę usłyszeć resztę. Deszcz się wzmógł. Piotr włączył wycieraczki. – A więc? – zapytał. – Daj mi święty spokój. Taka gadanina jest bez sensu. Chłopak pochylił się do plecaka leżącego między kolanami i wygrzebał odtwarzacz i te wielkie słuchawki. Piotr przez chwilę zastanawiał się, kiedy je zdjął, ale dał sobie z tym spokój. „Nie wiem, co jest grane, ale ostatnio zwracam uwagę na zbędne pierdoły” – ta myśl podtrzymała uśmiech na jego twarzy, a jednocześnie podsyciła złość chłopca, który wolałby widzieć srogą minę ojca niż to żenujące zadowolenie… Pewnie doszedł do wniosku, że ten dupek, który w ogóle nie przejmuje się jego sprawami, musi błądzić myślami gdzie indziej i uśmiechać się do własnych interesów. Nie myśl trzy razy, wszystko jest OK. Piotr przyśpieszył nieco i wsłuchał się w piosenkę lecącą w radiu. Cieszył się.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada Znał i potrafił wypowiedzieć jej tytuł. *** Zawsze, gdy twoje dziecko pyta: „dlaczego?”, musisz bardzo dobrze zastanowić się nad odpowiedzią. Od niej zależy dalszy przebieg rozmowy, która, jak się potem okazuje, i tak od samego początku skazana była na porażkę. Jesteś zrównoważony, spokojny, zmyślny –tak, na pewno tak, lecz nigdy nie zauważasz momentu, kiedy przestajesz mówić, a zaczynasz krzyczeć. Przynajmniej Piotr nie zauważył tego momentu kilka godzin temu (zanim ujrzał nieistniejący drogowskaz), gdy rozmowa na temat wakacyjnego wyjazdu jego syna osiągnęła punkt kulminacyjny. – …i chcę tam jechać z Martą – powiedział Marcin. – Ile ty masz lat, do cholery? Czternaście? Piętnaście? No ile? – Szesnaście. – To nie zmienia faktu, że jesteś smarkaczem. Nie życzę sobie, żebyś samopas pałętał się gdzieś z jakąś dziewczyną. Nawet jej nie znam, matka też nie. Pokazałeś nam ją chociaż raz w życiu? – Kiedy chciałem przyprowadzić ją do domu, wiesz, co matka powiedziała? Że mi kompletnie odbiło, a ona nie ma siły na to, by dyskutować z jakimiś nastoletnimi siksami. Dołożyła sobie do tego historyjkę o tym, jaka to Marta musi być zepsuta i na pewno właśnie tym mi imponuje… – Też zastanowiłbym się nad tym, jaka jest dziewczyna, która w tym wieku chce gdzieś pojechać z chłopakiem. Nawet cię dobrze nie zna. – Skąd możesz wiedzieć cokolwiek na ten temat? Co ty w ogóle o mnie wiesz? – Uważaj na to, co mówisz. – No, powiedz! Powiedz, co o mnie wiesz, skoro jesteś taki mądry! – Jeszcze jedno słowo… – Nienawidzę cię. Zapadła cisza. Silnik furkotał pod maską, gorącą od promieni słońca, które topiło się i rzucało gęste krople ognia na autostradę i karoserie sunących po niej pojazdów. W radiu rechotał szaleniec, który właśnie mówił o tym, że szykuje się niespokojna, burzowa noc, a potem zamilkł i rozległo się Imagine Johna Lennona. Piosenka przywodząca na myśl
QFANT.PL
raj, a nad nim błękitne niebo, z którego po woli znikają tłuste, czarne napisy, takie jak „WOJNA”, „POLITYKA”, „KOŚCIÓŁ”, „PIENIĄDZE”. Teraz podsycała nieprzyjemną atmosferę, drażniła tekstem, nad którym nie mogłeś się skupić, bo czekałeś na dalszy przebieg rozmowy. Jednocześnie starałeś się przewidzieć, czy – jeśli darowałbyś sobie to czy tamto słowo – wszystko wyglądałoby inaczej. Piotr nie miał odwagi wyłączyć radia – był pewien, że wtedy by nie wytrzymał i sam przerwałby ciszę, i to w sposób, który jeszcze bardziej pogorszyłby sytuację. Nerwowo stukał kciukami o kierownicę i próbował patrzeć na wszystko, tylko nie na twarz Marcina. I to wcale nie dlatego, że bał się spojrzeć mu w oczy. Wolał nie ryzykować myśli, że mógł to rozegrać inaczej. „Jestem dobrym ojcem i zawsze robię wszystko, by było mu jak najlepiej”. Starał trzymać się kurczowo tej myśli, mimo że czuł… och, do cholery! Nie czuł, tylko doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że rzeczywiście bardzo mało wie o swoim dziecku i nie powinien od razu… „Jestem dobrym ojcem i zawsze robię wszystko, by było mu jak najlepiej!” – powtórzył w myślach i zdał sobie sprawę, że punkt, na którym od samego początku starał się skupić uwagę, to tylna szyba samochodu jadącego przed ich fordem. Siedziały za nią dwa dzieciaki, chłopiec i dziewczynka. Musiał je bezmyślnie obserwować, gdy starał się wmówić sobie, że jest świetnym ojcem. Chłopiec celował w Piotra z zabawkowego pistoletu, miał przymknięte jedno oko, a po jego ustach można było poznać, że mówi „bang-bang!”. Słodka blondyneczka przyciskała do szyby misia. Poruszała nim i śmiała się. W pewnym momencie pomachała ręką, na co Piotr odpowiedział uśmiechem i puścił do niej oko. „Nienawidzę cię. To tylko gorzkie słowa. Już nie raz miał mnie dość, chciał nawrzeszczeć, a potem uciec głęboko pod ziemię tylko i wyłącznie po to, bym poczuł się jak potwór. I należą mu się brawa, bo zawsze osiąga sukces…” Z nieba nad rzekomym rajem znikały słowa takie jak „ŚWIĘTY SPOKÓJ” i „JESTEM DOBRYM OJCEM”; Lennon, czego Piotr był w stu procentach pewien, właśnie śpiewał o tym, jak to do dupy jest pokłócić się ze swoim synem, a potem milczeć z dziwnym uczuciem goryczy i nadciągającymi wyrzutami sumienia. „Wyrzutami, na które sobie
- numer 4/09
47
opowiadanie
Wojciech A. Rapier nie zasłużyłem!” – pomyślał mężczyzna. Chłopiec za szybą właśnie celował w misia. Szturchał go pistoletem i powiedział coś do siostrzyczki, na co ta zareagowała śmiechem i próbowała zepchnąć go z siedzenia. – Dlaczego? – Piotr usłyszał słabszy niż wcześniej, drżący głos syna i oderwał wzrok od dzieci. – No powiedz... Dlaczego nie? Zauważył, że Marcin ma łzy w oczach. Chłopak odwrócił twarz i zapatrzył się w okno. *** DLACZEGO NIE? Kilka godzin później tuż po ujrzeniu dziwnego drogowskazu, Piotr nie mógł sobie przypomnieć, jak odpowiedział na to pytanie. Pamiętał wszystko aż do tego momentu, zatrzymał się i natrafił na lukę. – Dlaczego nie? – mruknął pod nosem, spojrzał w lusterko (ostatnio wszelkich rozwiązań swoich problemów szukał właśnie w tym pieprzonym lusterku) i nie zobaczył nic szczególnego. Kilka samochodów jadących za nim, czarny pas jezdni i deszczowy ryż migoczący na tle świateł. Marcin spał z głową wspartą o szybę. – No powiedz, stary idioto, dlaczego nie? Wciąż grzebał w pamięci. *** Jego oczy oślepił blask słońca, które odbiło się w masce samochodu. Lennon kończył Imagine. Piotr podkręcił zimny nawiew, zerknął na bawiące się dzieciaki i znów spojrzał na syna. Kilka godzin później będzie miał nadzieję, że w jego wspomnieniach to Marcin odpowie na swoje pytanie. Tak byłoby najprościej. Chłopak właśnie wycierał łzy. „Musi mu cholernie zależeć na tym wyjeździe – pomyślał Piotr. – Może faktycznie przesadziłem i mogłem potraktować go delikatniej?” Zbyt dużo pytań bez odpowiedzi. Zdecydowanie za dużo. – Nie powiesz mi? To takie trudne? – pytał Marcin. Odczuł na sobie ciężkie spojrzenie syna, lecz nie oderwał wzroku od dzieciaków. Teraz patrzył
48
na chłopca, który nagle się uspokoił, co wyglądało nieco nienaturalnie. Piotrowi coś nie spodobało się w jego wyrazie twarzy. – Tato? – Marcin miał zachrypnięty głos. Dziewczynka już nie machała ręką i nie potrząsała misiem. – Dlaczego mi to robisz? Mężczyzna rozwarł usta ze zdziwienia. Dzieciaki za tylną szybą starego, czerwonego mercedesa, który sunął przed fordem, zastygły w bezruchu i wpatrywały się szeroko otwartymi oczami w Piotra. W pewnym momencie umysł podsunął mu idiotyczne porównanie: mają oczy wielkie jak choinkowe bombki. Mercedes nieco zbliżył się do jego samochodu, jakby drugi kierowca chciał mu pozwolić bliżej przyjrzeć się dwóm twarzom, które jeszcze niedawno promieniowały radością, a teraz były pozbawione wszelkich uczuć. Co tak przykuło uwagę tych dzieciaków? – Tato…? Blondyneczka na coś wskazywała… Na Piotra? Na Marcina? Nie, chyba na coś jeszcze dalej. – Co jest…? – zdziwił się Piotr. – Słyszysz, co do ciebie mówię?! Nie słyszał. Patrzył na dzieciaki, które były czymś wyraźnie przerażone. I pokazywały TO. Mała rączka dziewczynki celowała w TO palcem wskazującym, chłopiec wymachiwał rękami i mówił do Piotra. Nie. Już nie mówił. On krzyczał. Uderzali oboje pięściami w szybę, musiało chodzić im o coś bardzo ważnego. Powtarzali w kółko jakieś słowa, lecz Piotr nie potrafił ich odczytać. Pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć: „nie rozumiem”. Czerwony mercedes zjechał na prawo, potem na lewo; dzieciaki kołysały się w rytm tych ruchów. Ford najechał na nierówność, zatelepały najpierw przednie, potem tylne koła. Piotr nie słyszał syna, nie patrzył na niego. Cały był uszami, które nie mogły odebrać krzyku rozlegającego się zaledwie kilka metrów dalej. Wpatrywał się w parę maleńkich ust i kopiował własnymi ich ruchy. Krótkie spojrzenie wystarczyło, by zobaczyć w przeklętym lusterku zabytkową, czarną wołgę (twarz kierowcy była niewidoczna), sunącą w małej odległości od tylnego zderzaka forda escorta rocznik `92, który musiał jechać w sennym koszmarze, a nie w rzeczywistości, na rozgrzanej przez słońce autostradzie, bo tam nie dzieją się takie rzeczy. Nie, na pewno nie. Zatrzęsły
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada się przednie koła. Potem tylne. – A dziś w naszym konkursie – nagle odezwał się głos w radiu – wygrać można trzy tysiące złotych i miesięczny wyjazd do luksusowego uzdrowiska w Sopocie! Wystarczy odpowiedzieć na jedno proste pytanie… Piotr spojrzał na podłużny ekranik, z którego nagle znikły wszystkie oznaczenia. –…co te pierdolone dzieciaki chcą powiedzieć naszemu Piotrowi? Dzwońcie teraz! – Jezu przenajświętszy… – Siedem-dziewięć-dziewięć-dwa-cztery-dwajeden-jeden-osiem! Numer widzicie na ekranach waszych samochodowych odbiorników… och, żartowałem! Dzwońcie teraz i odpowiadajcie! Kupa szmalu i świetny wyjazd do oddania w wasze ręce! Ha, ha, ha! Czas ucieka, a śmierć czeka! Noga zaciążyła mu na pedale gazu. Mercedes z przodu też przyśpieszył. Piotr czuł, że ta wołga z tyłu jedzie równo razem z nimi, jakby w jakiś sposób brała udział w tym szaleństwie (teraz nie widział, że jej kierowca przyłożył dłoń do ucha w taki sposób, jakby rozmawiał przez telefon. – Halo, halo? Kto do nas dzwoni? – zapytał szalony prezenter radiowy. – Halina z Łodzi. – Miły, kobiecy głos. – Czy mogę odpowiedzieć na to pytanie? – Ależ tak! Proszę cię bardzo! Gdy Piotr słyszał prezentera, wyobrażał sobie wykrzywioną twarz fil-
QFANT.PL
mowego Ace’a Ventury, który musiał zstąpić do piekła, potem z niego uciekł i znalazł pracę w radiu. Dygoczącego Ace’a o pociętej, krwawiącej twarzy, błędnych oczach i języku, który raz po raz oblizuje spękane, owrzodzone usta. – Dzieci wymawiają słowo: „SZATAN”. – Jesteś tego pewna? – Tak. Mówią „SZATAN”. – Jesteś tego całkowicie pewna? – jego głos sugerował, że może zadać to pytanie jeszcze z dziesięć razy i uzna to za naprawdę dobry żart (Ace, czego Piotr był pewien, aż drżał z podniecenia i uderzał kolanami o blat biurka, zawieszając girlandy śliny
- numer 4/09
Waldek Wasilewski
49
opowiadanie
Wojciech A. Rapier na mikrofonie). – Tak! Odpowiedź brzmi „SZATAN”, proszę Wszechmocnego Pana. „Wszechmocnego Pana”… zaakcentowała to, jakby czytała Biblię. – Prawidłowa odpowiedź! Sygnał radiowy urwał się i pozostał tylko furkot silnika, nabierającego coraz większych obrotów. Piotr mówił razem z chłopcem i dziewczynką, powtarzał szeptem: – Szatan… – Dzieci wskazywały gdzieś za niego. – Szatan… szatan… Mówiły coś jeszcze. Więcej słów. Hasło miało więcej słów. Dziewczynka chwyciła oburącz misia i tłuka nim bez opamiętania o szybę, chłopiec płakał, a potem… przyłożył ręce do policzków i rozdrapywał je aż do krwi paznokciami. Piotr poczuł, jak kurczą mu się jądra i żołądek. Chłopczyk wył do niego, jakby postradał zmysły. – Szatan… – powtarzał z nimi Piotr i zaczynał rozumieć. – …jedzie… – Tak, bardzo dobrze… – nagle odezwał się Ace Ventura. – Jedzie… – warknął Piotr, a w oczach zabłyszczały mu łzy. Twarz poczerwieniała. – Tuż… – Taaaaakkkkk! –…za tobą. Dzieci zamilkły i zastygły w bezruchu. Wyglądały, jakby spojrzały w oczy bazyliszka (tymczasem kierowca wołgi opuścił dłoń i zwolnił). Wielkie, rozszerzone oczka patrzyły dalej w ten sam punkt. Patrzyły na… Zatelepały przednie koła. Zatelepały tylne koła. – Tato, spójrz na mnie… – rozległ się szept Marcina, zupełnie nowy, obcy w tym wszystkim (Co chłopak robił przez ten czas? Czy widział i słyszał cały ten cyrk?), dlatego właśnie przerażający i nieprzyjemny. Lecz Piotr go zbył. Chciał zobaczyć, w co wpatrują się chłopiec i dziewczynka. Spojrzał na *** lusterko. Odbiło błysk świateł samochodu jadącego z tyłu i najpierw obudziło Piotra, a potem go oślepiło. Wziął głęboki wdech (to był sen… to był tylko sen…), potrząsnął głową, zamrugał oczami. Przerażony, że w coś wjedzie, zjechał nieco na prawo, przez chwilę słyszał, jak żwir z pobocza boksu-
50
je pod kołami. – Co się dzieje? – zapytał zaspany syn. Piotr ustawił dobrze samochód i powoli dochodził do siebie. Mimo chłodu nocy pot wylewał się z niego litrami. Radio było wyłączone. Dopiero teraz zwrócił uwagę na szum wycieraczek, z którym się rozstał, gdy próbował przypomnieć sobie, jak odpowiedział na (gdy zasnąłem, do cholery, przecież musiałem zasnąć) jakieś pytanie. – Chyba przysnąłem – rzekł i przez chwilę patrzył w oczy syna, jakby miał zaraz usłyszeć: „O co chodziło tym dzieciakom? I o czym gadał ten kretyn w radiu? Jezu, tato, słyszałeś to?”. Dobrze wiedział, że sam mógłby zadać Marcinowi takie pytania, ale ten tylko pokręciłby głową. – Więc zatrzymaj się przy najbliższej stacji benzynowej – powiedział chłopak. – Chyba, że chcesz mieć mnie na sumieniu? Chociaż, co to dla ciebie za… – Nie zaczynaj znowu. Historia zataczała koło, kolejny raz zaczynali się kłócić (o ile poprzednie kłótnie nie były snem). Serce łomotało w piersi jak wszyscy diabli. I to cholerne lusterko. Znów odbiło się w nim oślepiające światło. – Psiakrew… - syknął Piotr. – Co za kretyn jedzie na długich? Zmrużył oczy, *** gdy promień słońca odbił się od maski jego samochodu. – Tato… tato, patrz na mnie! Spojrzał w prawo i nagle, jak wystrzelone ze sprężyny, opadło na jego kolana zeschłe, powykręcane ciało trupa. Krucha czaszka uderzyła o kierownicę i pękła z nieprzyjemnym trzaskiem. Wysypały się z niej wielkie robaki o czarnych, błyszczących pancerzach. Piotr słyszał upiorne „łup, łup, łup, łup”, gdy spadały na dywanik samochodowy i skrzynię biegów. Żuki o wielkich, owłosionych nogach. Chrobotały ostrymi haczykami o kokpit. O spodnie na nogach Piotra. O jego skórę. Nagle zdał sobie sprawę, że jest ich zdecydowanie za dużo, zupełnie jakby w tej cholernej czaszce była przestrzeń porównywalna z domem handlowym. – O… o… o… – Pierwszy raz w życiu otworzył
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada oczy aż tak szeroko. Zdusił w sobie chęć jednoczesnego rzygnięcia i wydania ochrypłego krzyku przerażenia. Trup śmierdział ziemią i dziwną, gorzką słodyczą. Przez chwilę rozhisteryzowany umysł skojarzył to wszystko z ostatnią sceną Strasznego filmu, gdy zjawa z papierową torebką na głowie obciąga czarnoskóremu kierowcy, pochylając się z siedzenia obok. Trup robi mi loda? Sine usta pękły w szaleńczym uśmiechu niczym rozpruty szew. Martwy miał na sobie koszulkę Marcina, Piotr rozpoznał to po wykonanym na zamówienie nadruku „CZAD WĄCHAŁ – CZADOWY KOLEŚ!”. Koszulka Marcina… - O… o Boże… Spodnie i buty też. – Tato – zarzęził bezrozumnie trup, dosłownie bezrozumnie, bo z całej głowy pozostała mu tylko szara jak popiół szczęka. – Tato… dlaczego? Piotr kręcił głową i płakał. Zwłoki były coraz cięższe, nie mógł ich z siebie zepchnąć. I te żuki. Wszędzie te cholerne żuki. Coraz więcej zimnych, oślizłych żuków. – Dlaczego, tatusiu? Truchło poruszyło się, wygięło w łuk. Osunęło niżej. Piotr patrzył teraz z groteskowym zdziwieniem między nogi jak chłopiec, który odkrył istnienie wzwodu... Nagle poczuł rozrywający ból, który rozlał się po całej lewej nodze. Udało się. Mężczyzna krzyknął z całych sił. Zadał sobie sprawę, że zwłoki „Marcina” właśnie wpiły wciąż twarde jak kamień zęby w mięśnie jego uda. Szczęka szarpnęła (coś trzasnęło...) i zamknęła się jeszcze raz niczym stalowe kleszcze. Ból był zbyt mocny – zdmuchnął świadomość niczym świeczkę. *** Zatelepały przednie koła. Potem tylne. *** Kilkaset metrów przed rejestracją forda escorta rocznik `92 zabłysło (OTWÓRZ SERCE) oślepiające światło. Piotr najpierw zmrużył, aż w końcu zamknął oczy, choć przez błony powiek i tak widział ten zniewalający błysk. Zdążył pomyśleć (sam nie wiedział, czemu), że taki sam blask widzieli strażni-
QFANT.PL
cy patrzący na otwierające się od wewnątrz wejście do grobu Chrystusa. Odczuł brak Marcina. Przepełniła go pewność, że jest sam w samochodzie… Nie. To nieprawda. Był ktoś jeszcze. A im więcej białego światła, tym wyraźniej mówił, co stanie się później. (PRZYBĄDŹ) *** Usta ojca układały się w jakieś słowa. Chłopak zauważył to akurat wtedy, gdy chciał obdarzyć go pełnym wyrzutu spojrzeniem. Zobaczył ruch jego spękanych warg i zmarszczył czoło, bo nie zdołał nic z nich odczytać. Zdjął z uszu wielkie słuchawki podłączone do odtwarzacza mp3 i położył je na kolanach. Opuściło go Welcome To The Jungle Guns N' Roses, usłyszał za to chrobot wycieraczek i szum deszczu. – Co powiedziałeś? – zapytał ojca. Wyświetlacz ściszonego radia rzucał senny, zielony blask. Tak samo podświetlony zegar i wszelkie liczniki tego statku kosmicznego, który zazwyczaj jest domem na kółkach, prawdziwą, polerowaną magią, a w tej chwili – puszką, do której ktoś wrzucił bardzo śmierdzącą sprawę. Nie. Nie ktoś. Ojciec. Zawsze musi coś dodać. Ma talent do przyklepywania świeżo ubitej kupy gówna. – Zadałem ci pytanie. – Chłopak dotknął pokrętła głośności. Obrócił je powoli, nie odrywając wzroku od twarzy, która, jego zdaniem, napompowana była skrytym gniewem. – Dowiem się czy nie? – Dopiero po chwili doszedł do wniosku, że jeśli byłby to gniew, to już dawno znalazłby ujście. – Hej, mówię do ciebie! Nic. Zero reakcji. Cisza, nie licząc wycieraczek i kropel rozpryskujących się z hukiem o przednią szybę. Mężczyzna dalej patrzył w dziwnym zamyśleniu na drogę. Nawet nie zamrugał oczami. – O co ci chodzi? Czego ty jeszcze ode mnie chcesz? Chłopak nie zauważył, że obrócił pokrętło aż do oporu. Wokół zabrzmiał jakiś kawałek heavymetalowy i teraz obaj siedzieli, wsłuchani w ryczenie z piekła rodem. Syn z zaciśniętą szczęką i ojciec, a raczej jego lodowate, skostniałe ciało, przytwierdzone do fotela pasem bezpieczeństwa, który lada moment połamie mu żebra, przetnie
- numer 4/09
51
opowiadanie
Wojciech A. Rapier na pół wnętrzności, z dzikim mlaśnięciem skróci się o połowę i uderzy metalową końcówką o szybę, gdy ten bezuczuciowy wór mięcha… – Bawi cię to?! Marcin oczekiwał gniewu, a sam teraz nim płonął. Miał ochotę uderzyć ojca w twarz, chwycić go za kark i tłuc o kierownicę, byleby tylko zareagował, spojrzał, powiedział coś. Najbardziej dobijająca była myśl, że o wiele lepsza jest już kłótnia, która jeszcze niedawno ciągnęła się przez jakieś dwie godziny. Wszystko jest lepsze od tego idiotycznego spojrzenia i ust, które nadają pozbawioną sensu audycję stacji Nie Istnieję FM. Dosłownie wszystko! – Grasz ze mną w coś? No powiedz, do ciężkiej cholery! – przekrzykiwał muzykę chłopak. – Powiedz! Prawa dłoń ojca puściła kierownicę i powędrowała w kierunku radia (Marcin obserwował to szeroko otwartymi oczyma), chwyciła pokrętło i obróciła je w przeciwną stronę. – Niech to szlag… – szepnął syn i chwycił słuchawki. – Niech to wszystko szlag. *** Podjeżdżając do Placu Poboru Opłat, należy zmniejszyć prędkość zgodnie z ustawionymi znakami. Piotr zrobił to bez chwili zastanowienia. Zjechał również na odpowiedni pas o numerze 3 (nr 1 i nr 2 przeznaczone były dla samochodów ciężarowych) i się zatrzymał. Nad zadaszonym wjazdem majaczył czerwony znak X; kierowca granatowego mercedesa właśnie opuszczał szybę i wychylał się przez nią z kilkoma banknotami w ręku. Mężczyzna za kółkiem stojącego z tyłu forda nie miał duszy. Nadchodził upalny dzień. Słońce wspinało się mozolnie na ścianę czystego, błękitnego nieba. Naszyjniki ze światła odbijającego się w karoseriach, szybach i lusterkach rozciągały się wzdłuż drogi z minuty na minutę. Ta bogata, apokaliptyczna dziwka, pławiąca się w słonecznych kosztownościach, jaką była autostrada, właśnie zbudziła się po ciężkiej nocy pełnej niezrozumiałych snów, a może nawet koszmarów. Zupełnie jakby pieprzył ją sam diabeł. Marcin obudził się z głową wspartą o podłokietnik. Miał przed sobą uchylony schowek, z którego wystawała mapa wymiętoszona spoconymi rękami
52
chłopaka. Wepchnął ją głębiej i zamknął skrytkę. W cicho nastawionym radiu jakiś koleś mówił o wypadku z udziałem tira i autobusu wiozącego dzieciaki na kolonię w Ustce. Czerwony X zastąpiła zielona strzałka. Gruby, spocony facet siedzący w budce poborcy opłat musiał widzieć już setki, jeśli nie tysiące, twarzy i tym razem również zachował neutralność. Zachował ją, choć kolejny gość, który podawał mu pieniądze, robił to z taką miną, jakby było mu obojętne, czy da za mało, czy za dużo. O dziwo, położył na wąskiej ladzie wszystko wyliczone co do złotówki, całe trzydzieści pięć złotych. Dwie dziesiątki, dwie piątki, dwie dwójki i jedna jedynka. Jego oczy mówiły jednak, że nie ma pojęcia, co robi. Zegarek na kokpicie forda wskazywał ósmą dwadzieścia. – Proszę... Grubas podał kierowcy forda paragon upoważniający do dalszej jazdy i przeszło mu przez myśl, czy aby nie powinien zadzwonić do znajomych z patrolu i zasugerować im sprawdzenie czerwonego forda escorta o rejestracji DGL 1969 (potem zda sobie sprawę, że od samego początku podświadomie starał się zapamiętać te numery). Obok kierowcy spostrzegł zaspanego, bladego chłopaka, który ani myślał zerknąć w bok i obdarzyć poborcę jakimkolwiek spojrzeniem. Dzieciak był jednak w porządku. Po prostu wyglądał na zmęczonego. Za to gość, który płacił za bilet przejazdowy… właśnie patrzył na niego z tak wielkim zdziwieniem, jakby zobaczył na tym małym kawałku papieru roznegliżowane panienki tańczące kankana. Widział jednak coś zupełnie innego. Wsunął się przez uchyloną szybę z powrotem do samochodu, mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem, („Co on powiedział?” – pomyślał poborca) i przez chwilę siedział, patrząc na paragon. Po tym, jak włożył go do portfela, wysuwał po kolei w górę wszystkie banknoty, jakie miał. Oglądał je bardzo dokładnie. Jego syn tego nie zauważył, był zbyt zmęczony, by widzieć i pamiętać cokolwiek w tej chwili. Piotr odłożył portfel do małej skrytki w pobliżu skrzyni biegów i chwycił kierownicę. Patrzył na wznoszący się szlaban, którego cień przesunął się po dwóch dosyć podobnych twarzach za przednią szybą forda. W radiu leciało właśnie Highway To Hell w wykonaniu AC/DC.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada Samochód znów sunął do przodu, znów pokonywał kolejne metry. Po prawej wyrósł długi, zielony ekran dźwiękochłonny. Gdy tylko Marcin go zobaczył, pomyślał, że ojciec też czasem otacza się czymś takim. Ostatnio właściwie postawił całą cholerną twierdzę wokół siebie. Potem myślał o dziewczynie. O wakacjach. O matce. I o wielu innych rzeczach, nad którymi nie mógł się skupić, bo czuł się nieswojo. Czuł się dziwnie samotny. Ojciec patrzył w milczeniu na drogę. Jego głowa wykuta w skale w ogóle się nie obracała po tym, jak ostatniej nocy coś amputowało mu obrotnik. Wyglądał, jakby zamrożono go akurat w tym momencie, gdy przeszło mu przez myśl, że nic nie ma sensu. Pieprzona, hibernowana depresja?... „Nie, po prostu ma mnie dość i nie chce gadać ze mną o czymkolwiek. – Marcin podciągnął się nieco wyżej w fotelu, bo zaczynał boleć go krzyż. – Ma mnie dość, ale nie potrafi tego głośno powiedzieć”. Miał wrażenie, że kątem oka widzi ruch ust ojca. – Powitajmy godnie ten piękny, letni dzień! – zaśmiał się dziennikarz radiowy, zapewne szczęśliwy, że ktoś wypędził z niego demona Ace’a Ventury. Zza ekranu dźwiękochłonnego wychyliły się złote pola kukurydzy i jęczmienia. Zegar samochodowy wskazywał ósmą czterdzieści dwie. W tym samym momencie poborca kompletnie zapomniał o czerwonym fordzie i jednym z ludzi podążających dokądś tą drogą, który wyglądał, jakby zmierzał donikąd. Mężczyzna dopił kawę i wrócił do pracy. W końcu każdy ma własne sprawy do załatwienia, prawda? Przed jego okienkiem zatrzymała się czarna wołga. *** – Nienawidzę cię. To Marcin powiedział ojcu. Nie, że Piotr jest wkurzający, niecierpliwy, niewyrozumiały. „Od razu musisz tak reagować? Dlaczego tego wszystkiego spokojnie nie przemyślisz?”. Albo „Nie denerwuj się, przecież chcę tylko o tym porozmawiać” – nic z tych rzeczy. Nienawidzę cię. Tak po prostu. Tak po prostu zachowałem się jak dupek… Ale przecież bardzo mu
QFANT.PL
zależało (i zależy dalej) na tym, by spędzić wakacje z Martą, prawda? Miał prawo mieć pragnienia. Miał prawo wymagać od jednej z najbliższych osób zrozumienia tej sytuacji i krzty chęci wpłynięcia na nią pozytywnie. Przez chwilę zastanawiał się, ile razy w życiu powiedział ojcu, że go nienawidzi. Nie potrafił tego policzyć, ale był pewien, że to nie pierwszy raz. Ale jakie to pocieszenie? Żadne. Głupie uczucie, nieprzyjemna gorycz pojawiły się tak jak zawsze. Niezależnie od tego, czy myślisz, że wtedy, w tamtej chwili miałem prawo zdenerwować się na tyle, aby to powiedzieć i tak doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że mogłem sobie to podarować, przecież i tak niczego to nie zmieniło. Wjechali w mrowie samochodów. Przynajmniej na dobre. Chłopak pokręcił głową, jakby patrzył teraz na samego siebie i chciał powiedzieć: – Ech, koleś. Spaprałeś sprawę. Spojrzał na twarz ojca, która od pewnego czasu wzbudzała w nim podświadomy lęk. Była jak kilka kropel krwi, które zaschły w kuchni opuszczonego domu. Właściciel wchodzi do środka, rozpoznaje wszystkie miejsca, widzi ułożone ręczniki w łazience i myśli „wszystko jest OK”, widzi pościelone łóżka, odkurzone meble, rozpoznaje sklejony, szklany abażur lampy, która ostatnio spadła z komody, rozpoznaje rzędy kubków na półkach, talerze, widelce w szufladach („wszystko jest OK”), a potem patrzy ze zdziwieniem na podłogę i pyta siebie: „Co jest grane?” Prawie wszystko po staremu. „Prawie” – przez tą zaschniętą krew. A może ketchup? Co się tu dzieje, co… …się z nim nagle stało? Nagle pomyślał, że dawno nie słyszał głosu matki. Może zadzwonię do niej i zapytam, jak się ma? Potem dam telefon ojcu, przynajmniej usłyszę jego głos. Patrząc na wciąż nieobecnego Piotra (tak, to chyba dobry pomysł), syn wsunął rękę do kieszeni spodni i wymacał palcami komórkę. *** Na liście telefonów wyszukał „MAMA” (chyba nigdy…) i oparł palec o przycisk służący do uzyskania połączenia. Zerknął na ojca i spostrzegł, że ten wpatruje się w komórkę w taki sposób, jakby jej obecność w samochodzie była czymś okropnym.
- numer 4/09
53
opowiadanie
Wojciech A. Rapier – Odłóż to… – powiedział zachrypniętym głosem, nie odrywając wzroku od małej, błyszczącej rzeczy. Wyglądała w jego oczach jak jakaś cholerna puszka Pandory. – Ale… – Odłóż tą pieprzoną komórkę! Natychmiast! Wybuchł. Po tak długiej ciszy po prostu wybuchł, a pociąg widmo jego umysłu wykoleił się z torów szaleństwa. Posłuchajcie mnie bardzo uważnie. Od tego momentu wszystko zmieniło się diametralnie, a kolejne rzeczy wydarzyły się błyskawicznie. Syn patrzył z rosnącym przerażeniem na ojca. Ostatnie słowo („natychmiast!”) Piotr wypowiedział takim tonem, jakby zaraz miał wyrwać telefon z ręki Marcina i… Zrobił to. Póki Marcin jeszcze trzymał komórkę w dłoni (odruchowo nacisnął guzik i na ekranie pojawił się napis „Dzwoni do: MAMA”), chyba przez całą wieczność patrzył ze zdziwieniem w puste oczy ojca. W życiu nie widział go tak wściekłego, bezwzględnego, tak… obcego. Jezu, co w niego… Nagle bezradnie zobaczył (jakby nie siedząc w swoim ciele, tylko oglądając jakiś szalony film, w którym gra główną rolę), jak Piotr wyrywa mu telefon z dłoni, a potem energicznie opuszcza szybę, szarpiąc pokrętło zamontowane w drzwiach… Cisnął komórkę przez okno. Zrobił to bez chwili wahania. Marcin widział przez tylną szybę, jak aparacik roztrzaskuje się o asfalt, a potem maleje, kurczy się, aż kompletnie znikł z pola widzenia. Zupełnie jakby nic się nie stało. Stało się jednak bardzo wiele. Droga dobiegała końca. *** Gdy Bóg schodzi na ziemię i zostawia ślady, zaraz pojawia się Szatan, staje na nich i mówi: – Hej, kochani! Patrzcie na mnie! To moje dzieło! Po czym stepuje, wzbijając dookoła tumany kurzu. Błyskotliwy tancerz, któremu nie odmówi żadna niewiasta, istny czarodziej, Merlin, Oz i Gandalf w jednym. Wchodzi do baru, wszyscy patrzą na niego, błyszczy i świeci się, „Hej, kolego!” –
54
woła do barmana, a potem stawia wszystkim kolejkę, taki z niego gość, koleś z klasą, człowiek czynu, pan skóra-fura-i-komóra, raz, dwa, trzy, ganiasz ty. Zna najfajniejsze cytaty, jego perfumy pachną jak najdojrzalsze róże, jak najdziksze kwiaty, kocha się jak świr, każda dziewczyna pod nim piszczy i błaga o jeszcze, prosi o to, żeby zapieprzył ją na śmierć. „Och, zatańczmy, zagrajmy razem, Boga tu nie było, idioci, jestem tylko ja, czas-ucieka-a-śmierćczeka”, raz, dwa, trzy, ganiasz ty, a on, pan z imieniem na „S” będzie dziś i jutro królem parkietu… Kierowca czarnej wołgi rechotał bez opamiętania. Usta były jedyną nie powleczoną cieniem częścią jego twarzy. Właściwie to wyglądał w tamtej chwili, jakby składał się tylko z nich. Z pięknych, różowych warg, które mogłyby wzbudzić pożądanie nawet w sercu mężczyzny. Teraz widzicie jego dłonie, kochani. Smukłe palce zaciśnięte na kierownicy. Równo przycięte paznokcie. Gładka, blada skóra. Dłonie magnata, książęce rączki, idealne do wyciągania igły ze stogu siana. Widzicie, jak oblizuje te niezwykłe usta, których mogłaby mu pozazdrościć nawet matka, gdyby tylko takową posiadał. Niestety – nigdy nie miał okazji się urodzić. A potem niedaleko przedniego lewego koła jego wozu roztrzaskuje się o asfalt telefon komórkowy, smukła, niebieska nokia o kolorowym wyświetlaczu, na którym jeszcze niedawno widniał napis „Dzwoni do: MAMA”. – I tak by nie odebrała, kochaniutki – powiedział kierowca czarnej wołgi (ma niski, subtelny głos) i pokiwał głową. – Nie odebrałaby, bo jest zajęta, cukiereczku. Niedawno zrobiła pranie, a teraz wybrała się na zakupy. Zostawiła telefon w domu, więc co najwyżej usłyszałbyś dziadka albo babcię. – Uśmiech się poszerzył. – Tata raczej nie chciałby z nimi gadać… gdyby tylko był w stanie. – Jeszcze szerszy uśmiech. Teraz jesteśmy na tylnym siedzeniu wołgi. Widzicie prawy rękaw skórzanej kurtki kierowcy? Błyszcząca, niestarta, czarna skóra. Jeśli poruszycie się choć trochę, tapicerka (też czarna) zaskrzypi niemiłosiernie. Czujecie jej zapach? Słodko-gorzki, mdląca woń. Piotr by ją poznał – tak pachniało truchło, które opadło mu na kolana w tym okropnym śnie, jaki mógłby być dla kierowcy wołgi bajką na dobranoc. Kto wie, czy te zwłoki nie leżą w jego
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada bagażniku? Spójrzcie w lusterko. Spójrzcie w oczy kierowcy. Błękitne oczy przepełnione inteligencją absolutną, taką jej odmianą, która potrafi zesłać śmierć za pomocą jednego słowa. Ten gość tak zaśpiewałby wam piosenkę tytułową „Świata według Kiepskich”, że z dzikim śmiechem rzucilibyście się z okna wieżowca i dziękowalibyście mu za wszystko podczas krótkiego lotu. Koleś wie, jaki ma w ręku fach. W końcu od zawsze pożera rozumy, prawda? – Święta prawda! – zaśmiał się. Gdy Bóg schodzi na ziemię, Szatan zaraz rozpoczyna za nim pościg. Właściwie to ten pierwszy mógłby dostawać wiadomości „Szatan jedzie tuż za tobą”, ale przecież nie musi się oglądać, żeby widzieć, kto go śledzi. A skoro Bóg jest w ludziach, to i oni biorą udział w tej pogoni. A konkretniej: są zwierzyną. Kierowca wołgi znów zaśmiał się głośno, co bardziej przypominało krakanie wrony, i dodał gazu. Z nudów czytał w kółko rejestrację jadącego przed nim czerwonego forda escorta, a właściwie… śpiewał ją na najróżniejsze sposoby. *** Marcin patrzył ze zdziwieniem na ojca. – Tato? Czuł dziwny ucisk w gardle. – Oto jestem, mój panie – szeptał pod nosem Piotr. – Oto jestem. Oto jestem. Oto… – Tato – przez chwilę Marcin miał ochotę położyć mu rękę na ramieniu, lecz coś powstrzymało go przed tym – powiedz mi, co się dzieje? Dlaczego… dlaczego wyrzuciłeś mój telefon przez okno? Piotr spojrzał na niego. – Przerażasz mnie – szepnął Marcin. – Błagam cię, powiedz…, co się dzieje? Ojciec otworzył usta i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa, a potem nagle oczy zabłyszczały mu od łez. Zrobił się siny, wykrzywił twarz tak, jakby miał zaraz pęknąć. Ledwo złapał oddech. I powiedział mu. *** Piotr Skarga słuchał właśnie z żoną i trzema
QFANT.PL
córkami piosenki z lat osiemdziesiątych zatytułowanej Poison (Alice Cooper), kołysał się na siedzeniu, kiwał głową i oglądał się na trzyletnią Adriannę i pięcioletnią Angelikę (jednocześnie trzymając dłoń na wciąż miłym w dotyku, ciepłym kolanie ich matki). Nagle spojrzał przez okno na samochód jadący sąsiednim pasem i jego uśmiech błyskawicznie skurczył się do wąskiej, prostej linii. Cokolwiek zobaczył ten facet, przykręcił nieco głośność w radiu i zwolnił ucisk na nodze zadowolonej czterdziestolatki, która zdołała już w swoim życiu pokonać dwa nowotwory. – Hej… widzicie? Widzicie tego chłopaka? – Wygiął brwi. - Chyba czegoś od nas chce. – Spojrzał porozumiewawczo na żonę. Ta pochyliła się i teraz razem patrzyli na przednie prawe okno czerwonego forda escorta, który zrównał się z ich peugeotem. Chłopak, na oko szesnaście, może siedemnaście lat, uderzał pięściami w szybę i próbował im coś przekazać. Kierowca tamtego samochodu chwycił go za kołnierz i pociągnął do siebie; dłonie z rozcapierzonymi palcami zakreśliły w powietrzu wiersz o szaleństwie i bezradności, przez chwilę opuszki wsparły się o okno i znów odsunęły na kilkanaście centymetrów. – Wielki Boże. Co tam się dzieje? – jęknęła kobieta. – Nie wiem…, ale nie podoba mi się to. Dwie dziewczynki siedzące na tylnym siedzeniu przestały się śmiać. Słyszały, jak tatuś mówi zdenerwowanym głosem, żeby mamusia jak najszybciej znalazła komórkę. *** Ciekawe, czy ktoś powiedział kiedyś, że człowiek jest najbardziej samotny w tłumie? Przerażenie na twarzy Marcina i jego zaciśnięte pięści, którymi walił w okno, krzycząc jednocześnie „Ratunku! Pomóżcie mi!”, widział niejeden kierowca. – W ten sposób niczego mi nie ułatwiasz – mówił ojciec, ale w jego głosie nie było gniewu. Ten głos drżał i wypełniał go ogromny smutek i żal. Gdyby Marcin obejrzał się w tamtej chwili, ujrzałby czerwone od łez oczy Piotra i jego drżącą brodę. – Proszę cię! Uspokój się! – Jedną ręką kierował samochodem (ford zjechał nieco na lewo i ledwo
- numer 4/09
55
opowiadanie
Wojciech A. Rapier wyminął go jakiś furgon, czemu towarzyszyło wycie klaksonu), drugą szarpał syna za kołnierz koszulki z napisem „CZAD WĄCHAŁ – CZADOWY KOLEŚ”, aby odciągnąć go od okna. Chłopak bił butami o kokpit, szamotał się, wyrywał. Wrzeszczał przeraźliwie. – Muszę, rozumiesz? Bóg wybrał mnie… wybrał nas! – POMOCY! – Bóg, do cholery! Bóg! – RATUNKU! – Marcin… Marcin, proszę cię… Marcin nie miał już siły, jego ruchy były coraz wolniejsze. Szlochając, przycisnął się plecami do drzwi. Skulił się w kłębek i zamilkł na chwilę. Patrzył na obłąkaną twarz ojca. – Marcin… – głos grzązł w gardle mężczyzny. – Nienawidzę cię… nienawidzę… jesteś nienormalny… – Marcin, to Bóg… – NIENAWIDZĘ CIĘ! *** Kierowca czarnej wołgi słyszał ten krzyk w każdej komórce swojego ciała. – Tak! – krzyczał. – Zagryź go jak psa! Zatłucz! Nigdy nie był pobożny, a teraz nagle zachciało mu się być fanatykiem? Ludzie, trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam! Hej, mały, mam lepszy pomysł! Wiej z tej bryki! Już! – Na chwilę puścił kierownicę, pochylił głowę, zamknął oczy i klasnął w dłonie. *** – …to Bóg, Marcin. Bóg wybrał mnie i ciebie – Piotr mówił z fascynacją i trwogą. – Pokazał mi straszne rzeczy. Okropieństwa, jakich ten świat nie widział, ale może niedługo zobaczyć. Widziałem początek końca, synu. Bóg powiedział do mnie: „przybądź”, a potem dodał: „zapłać”, rozumiesz? Jestem wybrany… jestem naznaczony. Marcin milczał. Blady patrzył ojcu głęboko w oczy. – Jestem jego narzędziem – dodał Piotr i zamilkł na chwilę. – Młotem w rękach Boga, „młotem, który kruszy grzech”. Tak powiedział Pan. – Miał zduszony głos, jakby wzruszało go to, co mówi. –
56
Mam mu udowodnić swoją wiarę… i ty też jesteś narzędziem! To ważne, bardzo ważne… od tego nie można się odwrócić, to trzeba przyjąć i poddać się jego woli! – Zjechał na środkowy pas. – I zrobimy to. Razem. Jak ojciec i syn. Poddamy się woli bożej. Piotr nie zauważył momentu, w którym oczy Marcina przybrały inny wyraz. Nie zauważył jego dłoni błądzącej przy drzwiach. Rozwartych ust układających się w dziwnym, niepodobnym do niego uśmiechu. – Pan jest litościwy, jego miłość nie zna granic – mówił dalej. – Jeśli oddamy się pod jego opiekę, żadne zło nas nie dosięgnie, żaden demon się do nas nie zbliży. Szatan lęka się Boga i… – Doprawdy? – zapytał Marcin i przekrzywił głowę w dziwny, idiotyczny sposób. Piotr nagle zapomniał języka w gębie, gdy zobaczył jego oczy. Zauważył, że… – „Widziałem Szatana spadającego z nieba jak błyskawica”. Tak powiedział Jeszua? Tak powiedział Jezus, prawda? On wiedział, że Szatan wpada tam, gdzie chce, cukiereczku. – Chłopak pokiwał głową jak małe, niedorobione dziecko. Pochylił się do ojca i… – Szatan jedzie tuż za tobą – szepnął z jeszcze szerszym uśmiechem. Piotr rozwarł usta, jakby chciał powiedzieć: „ale… skąd ty… dlaczego?”. Jego syn zaśmiał się drwiąco pod nosem (w tym samym czasie robił to kierowca czarnej wołgi, który po chwili znów puścił kierownicę, pochylił głowę i powiedział…) i powiedział: – Raz… dwa… trzy… ganiasz… TY! Piotr zdążył zobaczyć, jak jego syn otwiera blokadę drzwi, uchyla je szybki ruchem i wyskakuje z samochodu. *** Kilka sekund przed tym kierowca czarnej wołgi trzeci raz puścił kierownicę i w mechaniczny sposób – co wyglądało, jakby nagle dostał skurczu mięśni – błyskawicznie wyciągnął przez siebie dłonie z zaciśniętymi palcami i pochylił głowę. Zamknął oczy i wypowiedział coś pod nosem. Otworzył pięści… Rozrzucił ramiona na boki, kierując bezlitosne spojrzenie w sufit samochodu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada
*** – Co robisz, tatusiu? – zapytała mała Angelika. – Spokojnie, kochanie – odpowiedziała jej matka. – Nie przeszkadzaj tatusiowi i siedź cicho. – Obie dziewczynki od razu poznały, że jest wystraszona. Ich tatuś zwolnił zacznie, pozwalając, żeby ford wysunął się na przód. Chciał zapamiętać jego rejestrację. Przy uchu trzymał telefon komórkowy (kierowca wołgi właśnie puszczał kierownicę) i bezwzrokowo wstukiwał numer na policję. Był pewien, że w tym cholernym escorcie musi dziać się coś złego. W pewnym momencie zobaczył, jak drzwi od strony pasażera uchylają się… (w prawo, skręć w prawo, w prawo, skręć w prawo) I nagle stracił rozum. Niczym robot okręcił kierownicę w prawo i przez kilka sekund patrzył z tępym wyrazem twarzy na stalową barierkę zbliżającą się do jego samochodu. Wyglądał tak nawet wtedy, gdy na przedniej szybie wykwitła pajęczyna pęknięć. Dzieci i ich matka krzyczały, a on dalej myślał o tym, że musi skręcić w prawo, choć już to zrobił i teraz jego peugeot sunął wzdłuż przeszkody, wzbijając snopy iskier. Niezwykłe usta kierowcy wołgi wygięły się w uśmiechu, wyrażającym obrzydliwe zadowolenie… Na drodze rozpętało się piekło. Wielka, niewidzialna przeszkoda wyrosła na środkowym pasie, dokładnie tym, na który wyskoczył chłopak, i rozgoniła samochody niczym ogień rój owadów. Część aut wyminęła ją po prawej i wpadały jedno na drugie. Posypał się deszcz szkła. Błyszczące pojazdy splunęły fragmentami karoserii. Niektóre samochody ze środkowego i lewego pasa puściły się w przeciwnym kierunku i pojechały pod prąd, taranując wszystko, co stanęło im na drodze. Zagrała symfonia klaksonów i piszczących opon. Kierowca czarnej wołgi o mały włos nie wpadł na hamującego forda (w ostatniej chwili złapał kierownicę), wyminął go z lewej i pojechał dalej. Silnik jego samochodu zawył jak kojot. Wielki tir, jadący w przeciwnym kierunku po drugiej
QFANT.PL
stronie drogi, próbował uniknąć zderzenia z kolejnymi, ruchomymi przeszkodami, lecz jedynie staranował je bokiem. Po chwili przewrócony sunął po jezdni, rzygając lustrami, książkami upakowanymi w kartony i wysokimi, stojącymi zegarami z szeroko otwartej przyczepy, która porykiwała jak rozwścieczony tyranozaur. Autostrada wyglądała tak, jakby w niebie przełamano jedną z pieczęci. Kolejne samochody wpadające na te, które już się zatrzymały, tworzyły jakby wielki zakrzep w tej żyle odlanej z asfaltu, ciągnącej się aż po horyzont. Żyle chorego, umierającego organizmu, jakim był świat, który nagle oszalał. Chłopak leżał nietknięty. Dźwignął się na klęczki niedaleko pobojowiska, którego pole rażenia kończyło się w cudowny sposób kilka metrów przed nim. Poczuł ból w prawym boku i nie mógł złapać tchu. Nie pamiętał, co stało się przed chwilą. Nie zastanawiał się nad tym, jakim cudem żyje. Podświadomie wiedział, że nie ma na to czasu. – Marcin! – krzyczał ojciec, jeszcze wysiadając z samochodu. – Marcin, nie ruszaj się! Ten dźwignął się na kolana. Okropny mętlik w głowie... Jak Marcin znalazł się poza samochodem Twój ojciec to szaleniec – odezwał się głos gdzieś w jego myślach. – Chce cię zabić. Nie pamiętasz, jak mówił ci niedawno, że opętał go demon? Że chce cię mu złożyć w ofierze? – Nie… – kręcił przecząco głową. Głos był bardzo wyraźny, jakby ktoś szeptał mu do ucha. Łzy spłynęły po twarzy chłopaka. Widział, jak mężczyzna, który jeszcze niedawno zasługiwał na miano jego taty, właśnie wychodzi z forda. Widział jego twarz. Pozbawioną uczuć twarz mordercy. Zabije cię dla demona. Twoją matkę też. Wszystkich. Zabije wszystkich. – Nie… - wciąż kręcił głową. Uciekaj. Zapłakany, puścił się biegiem wzdłuż drogi, mijając sznur obtłuczonych samochodów. W ich oknach widział zakrwawione twarze; niektórzy wychodzili na zewnątrz i patrzyli jak zahipnotyzowani na biegnącego drogą chłopaka i podążającego za nim mężczyznę, inni spali z głowami wbitymi w poduszki powietrzne. Nikt nie dzwonił po pomoc, jakby zupełnie nie obchodziło ich to,
- numer 4/09
57
opowiadanie
Wojciech A. Rapier
58
co dzieje się dookoła. Marcin zatkał uszy, nie mógł już słuchać ryku klaksonów. – Marcin… - bezradny głos ojca dochodził gdzieś z tyłu (w uszach syna brzmiał teraz bardziej jak groźba niż błaganie), za każdym razem zwiększając poziom adrenaliny we krwi chłopaka. Piotr szedł chwiejnym krokiem. Wyglądał, jakby brodził przez głęboką rzekę. Chyba chciał od czegoś odwrócić wzrok. – Marcin… proszę… – mówił coraz mniej wyraźnie. – Marcin… wracaj… Skulił się, owiany lodowatym tchnieniem strachu. Wizja, jaka go nawiedziła, była realniejsza od wszystkich poprzednich. Widział łuszczące się, czarne twarze, które śledziły go jak światła namierzające ludzi uciekających z więzienia. Szczerzyły kły w spuchniętych, owrzodzonych ustach, niektóre tak długie, że poprzebijały na wylot brody. – Śmierć! – powtarzały chórem spalone, powykręcane kreatury, wypełzające z zardzewiałych wraków samochodów na spękany asfalt. Były wszędzie. Niektóre smażyły się we wciąż płonących samochodach (Śmierć!), kobiety z kagańcami ognia zamiast włosów i oczami strzelającymi jak kapiszony, dzieci (Śmierć!) uderzające topiącymi się głowami w żaroodporne szyby dziesiątek pieców na kółkach. Boże, proszę cię! – wołał w myślach przerażony Piotr. – Zabierz to ode mnie! Natychmiast! Na linii horyzontu ujrzał wysoką ścianę ognia. Ciężkie, granatowe chmury nadciągały ze wszystkich stron.Wokół zgarbionego mężczyzny, kajającego się w rękach okrutnego Boga, krążyły cienie potworów latających kilkanaście metrów nad jego głową. Motylo-ludzie o podłużnych, hakowatych dziobach zamiast ust i wyłupiastych czerwonych ślepiach. Słyszał łopot ich skrzydeł. Wiedział, że mają pazury i kły ostre jak brzytwy. Jeden zanurkował tuż obok Piotra. Chłopak zobaczył coś w oddali. Coś, co może ci pomóc – powiedział głos. – Biegnij tam. Naciśnij i błagaj o litość. Ściągnij tutaj ludzi, obronią cię! Zmrużył oczy i skupił się na pomarańczowym, podłużnym czymś stojącym niedaleko pobocza. Ruszył w tamtą stronę. – Marcin, stój! – Piotr wylądował na kolanach w taki sposób, jakby coś uderzyło go w głowę. Chłopak zobaczył to akurat wtedy, gdy znów zdobył się
na spojrzenie do tyłu. Jego były ojciec szybko dźwignął się na nogi i szedł dalej. Szedł jak maszyna, tak widziało to jego dziecko. Bezwzględna, szalona maszyna, której nawalił procesor. – Stój! „Kolumna SOS”, pomyślał chłopak. Są tutaj rozstawione, co jakieś dwa kilometry. Darmowe telefony, z których można zadzwonić po policję albo pogotowie. Połączyć się z najbliższym Obwodem Utrzymania Autostrady. Biegnij. Biegnij, co sił w nogach, chłopcze! – mówił tajemniczy głos. Obejrzał się jeszcze raz. Widział, jak ojciec go dogania. „Teraz albo nigdy – pomyślał. – To moja jedyna szansa”. Lecz nie miał żadnych szans. Gdy stanął pod wysoką, wąską, pomarańczową skrzynią wyrastającą z ziemi, drżącą dłonią nacisnął wielki, okrągły przycisk tuż pod tłustym napisem:
POMOC! HELP!
Widział, że morderca jest już bardzo blisko. Zaraz poczuje na ramionach jego… Dosłyszał z głośniczka głos kogoś po drugiej stronie. – Pomocy! Błagam, pomóżcie mi! – krzyknął Marcin. Mają jakieś systemy, które namierzają lokalizację połączenia. Powinni szybko tutaj przyjechać. – Mój ojciec… mój ojciec chce mnie zabić! Pomóżcie mi! Tutaj wielu ludzi miało wypadki! Błagam was, on zaraz… Silne dłonie zacisnęły się na jego obojczykach. Wydał z siebie ochrypły krzyk i po chwili rył butami asfalt, gdy wysoki, silny mężczyzna ciągnął go z powrotem do samochodu. Marcin wymachiwał dłońmi, kilka razy poczuł, że palcami musnął nieogoloną twarz szaleńca, który kiedyś był jego ojcem. – Puszczaj mnie! – chrypiał. – Puszczaj! Piotr starał się nie patrzeć na otaczający go fantom piekła. Starał się nie myśleć, że również jest kreaturą. Starał się… A więc umrzesz. Teraz cię zabije, odda cześć demonowi – szepnął głos w głowie Marcina. – NIE! Usłyszał nieprzyjemny śmiech, przypominają-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada cy krakanie wrony, a potem zdał sobie sprawę, że opiera się plecami o drzwi forda. Spojrzał w górę, w ledwo widoczne oczy Piotra. Ten wznosił się nad nim jak posąg istoty nie z tej ziemi, pomnik potwora, rysował się ciemnymi barwami na tle czystego, błękitnego nieba i oślepiającego słońca. Kręcił głową, jakby próbował tysiąc razy zacząć jakieś zdanie od „nie”, a potem… – Bóg nas wzywa – głos całkiem mu się załamał. Uderzył syna pięścią w twarz, a potem położył go nieprzytomnego na tylnym siedzeniu. Odtrącił myśl, że właśnie pękło mu serce. Usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk w stacyjce. – Oto jestem – szepnął. I pojechał dalej.
ne rzędy pojazdów. Jeden z nich widział idealnie zachowaną czarną wołgę o błyszczących, srebrnych felgach i zderzakach. Pomyślał, że to pewnie jeden z tych samochodów legend porywających w czasach PRL-u dzieci, które potem znajdowano w rowach pozbawione jakichś narządów. Ta idiotyczna legenda go rozbawiła. Zapytał kolegę przez radio, czy wszystko jest w porządku. Usłyszał, że i owszem. Wszystko jest w najlepszym porządku.
*** Setki pojazdów sunęły leniwie w blasku słońca. Kierowcy tirów transportowali towary na drugi koniec kraju. Autobusy wiozły turystów. Samotni mężczyźni wracali do stęsknionych żon i dzieci. Niektórzy słyszeli w radiu, że na odcinku, przez który bezproblemowo przejechali, doszło do wielu tragicznych wypadków. Karetki i radiowozy znalazły się tam błyskawicznie. Ktoś zgłaszał przez interkom, że grozi mu śmierć z ręki mordercy. Jedni uznali to za głupi żart, drudzy pomyśleli, że po prostu takie czasy. Policjanci z patrolów mrużyli oczy, śledzili wzrokiem kolej-
Waldek Wasilewski
QFANT.PL
- numer 4/09
59
opowiadanie
Wojciech A. Rapier Gdzieś w tym mrowiu jechał ford ecsort rocznik `92, prowadzony przez zdruzgotanego, bezsilnego wysłannika Boga. Zarówno pojazd, jak i kierowca niczym nie różnili się od reszty. Wszelkie zegary bezlitośnie odliczały kolejne sekundy i minuty. Po twarzy Piotra niedługo przesunie się cień tablicy wiszącej nad drogą, ale najpierw mężczyzna spojrzy na nią i ujrzy, jak nazwy miast, numery tras i odległości nagle znikają, zastąpione przez przesuwające się z lewej na prawą stronę: A pod nim:
PRZYBĄDŹ ZAPŁAĆ
Zabrakło tylko „TWÓJ SYN UMRZE”, słów, które ujrzał na bilecie otrzymanym przez poborcę. Resztę miał wypisaną na banknotach, niczym groteskowe notatki z cyklu „nie zapomnij!”. Spojrzał w lusterko, sprawdził, czy Marcin wciąż jest nieprzytomny. Był. Piotr wiedział jednak, że niedługo otworzy oczy. Wiedział, że wtedy znów zacznie krzyczeć. Minął Obwód Utrzymywania Autostrady, nie zauważając, że na jego bramce stoi czarna wołga, która po chwili włączyła się do ruchu i znów jechała gdzieś z tyłu. Poczuł ciepło. Poczuł Jego. Wiedział, że to już prawie koniec. Odruchowo przyśpieszył, zacisnął dłonie na kierownicy. – Oto jestem – mamrotał pod nosem, a do oczu napływały mu łzy. – Oto jestem. Czymkolwiek zasłużył sobie na to wszystko, cokolwiek złego w życiu zrobił, cokolwiek musiał udowodnić – faktycznie był. Był prawie na miejscu. Nagle ujrzał (OTO TWÓJ OŁTARZ) wielki, czarny wiadukt na tle nieba, zwisający nad drogą niczym cielsko gigantycznego węża. Ujrzał jego wąskie żebra i furgony sunące z jednej strony na drugą. Po bokach jezdni ciągnęło się ogrodzenie ze stalowej siatki. Wokół trwały prace, ramiona koparek pochylały się w górę i w dół. Spoceni robotnicy wbijali łopaty w ziemię. Twarz Piotra zesztywniała. (PRZYBĄDŹ). Wiedział, że to ten moment.
60
(ZAPŁAĆ). Nie zważając na ruch na prawym pasie, pojechał na ukos, prosto w ogrodzenie, zmuszając samochody z tyłu do gwałtownego hamowania. *** Policjanci zauważyli zamieszanie na poboczu i samochód jadący po piaszczystym wzgórzu, przebijający się przez barierkę na jego szczycie, a potem zatrzymujący się na samym środku wjazdu na wiadukt. Ruch w tamtym odcinku od razu zamarł, jakby ktoś rzucił nań niezwykle skuteczne zaklęcie. Patrol był już w drodze. Znów zawyły klaksony. Piotr był jednak na nie głuchy. Na krzyki wściekłych kierowców też. Wyszedł z forda, otworzył tylne drzwi. Pochylił się nad przednim siedzeniem, wziął syna w ramiona (ZAPŁAĆ). Rozdygotany i otępiały wyciągnął go z samochodu. Nagle dotarło do niego, że to wszystko dzieje się naprawdę, że to wcale nie jest sen. (PRZYBĄDŹ). – Idę, do cholery! – zawył i nerwowym ruchem podniósł klapę bagażnika. Chwilę macał, przerzucając szmaty jedną ręką (gdzieś za nim ludzie wychodzili z samochodów i chyba zamierzali wziąć sprawy w swoje ręce), aż w końcu natrafił na coś cienkiego i zimnego. Dwie linki holownicze. Przerzucił je sobie przez ramię. Sięgnął głębiej. Wymacał kolejną rzecz. Po chwili szedł wzdłuż wiaduktu, z synem w ramionach i nożem w żółtej, plastikowej pochwie, ściśniętym w prawej dłoni. Niósł jednak coś jeszcze. Obłęd w oczach. *** Dziękował Bogu, że chłopak nie ocknął się akurat w tym momencie, gdy mocował go linkami do jednego z żeber wiaduktu tak, żeby prawie zwisał nad środkiem drogi. Oplótł Marcinowi uda i naciągnął linkę. Twarz czerwieniała mu, gdy to robił, jakby zaraz miał dostać wylewu. Oplótł brzuch chłopca. Naciągnął. Zaczepił dwa haki. Potem kolejna linka. Dwa razy przerzucił ją przez pierś syna i znów naciągnął. Znów złączył dwa haki. Ludzie chyba pytali, co robi. – Zabiję go – zagroził i zdziwił się, jak okrop-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada ny ma głos. Nikt nie odważył się mu przeszkodzić. Gromadzili się i patrzyli, jakby to sam Jezus zawisł nad szeroką, asfaltowaną drogą. Próg odlany z betonu był na tyle szeroki, że Piotr mógł stać obok swojego dziecka i razem z nim czekać na ostateczność. Razem. Z minuty na minutę to słowo miało dla niego coraz mniejszy sens. Wprawdzie obaj coś tracili…, ale jego syn, jego kochany Marcin zdecydowanie więcej. Ruch w dole zastygał. Ludzie czuli, że coś się święci. Gdzieś zamajaczyła czarna wołga. Pierwsze radiowozy zatrzymywały się i migotały kogutami. *** Nagle zapadła okropna cisza. Ustał szum samochodów w dole, zamilkły klaksony. Na niebo zaszły ciemne chmury. Piotr widział z góry ścianę radiowozów, która odcięła ruch od tego odcinka autostrady. Ich rząd zapalał się na niebiesko i gasł. Zapalał się na czerwono. I gasł. Policjanci byli również po obu stronach wiaduktu. Chyba krzyczeli, że Piotr ma się poddać. Że ma odłożyć nóż, który (sam nie wiedział kiedy) przystawił do gardła wciąż nieprzytomnego chłopca. Nie słuchał ich. Nie musiał ich słuchać. Ręka ani mu drgnęła, lecz nie miał czelności pomyśleć, że to w tej chwili ręka Boga. Bóg tylko patrzył. Nagle Piotr spostrzegł, że nikt nie zwraca uwagi na czarną wołgę, która podjeżdża tuż pod wiadukt. Drzwi uchyliły się, odbijając promienie słońca, a na zewnątrz wyszedł jakiś jasnowłosy mężczyzna. Piotr jeszcze nie widział jego twarzy. Tamten machał do niego, jakby cała ta sytuacja nieźle go rozbawiła. – Odejdź… – szepnął, choć wiedział, że gość na dole tego nie zrobi. To po prostu nie było w jego stylu. *** Potem słyszał jakieś głosy nadawane przez megafony. Możliwe, że to psycholog policyjny. Zbył go jednak, wszystko w obliczu tej sytuacji brzmiało jak bełkot. Jeśli zapytają: „czego żądasz”, to co im
QFANT.PL
powie? Nic. Zupełnie nic. Nie on jest dziś od żądań. Kolejne samochody dołączały do blokady. Ciemnoniebieskie ciężarówki. To na pewno oddziały specjalne. Przeraził go ten lodowaty spokój, jaki nagle nań spłynął. Nawet nie zesztywniała mu ręka, w której ściskał nóż. Coś jednak się zmieniało. I wiedział co. Jego syn otworzył oczy. *** – Proszę cię – powiedział drżącym, pękającym niczym gałązki pod ciężkimi butami głosem. – Proszę cię, nie rób tego… – Muszę, synu – szepnął Piotr. – Muszę, nie mam wyboru… – Masz! – był to bezgłośny, przypominający kaszlnięcie krzyk. – Zawsze jest inne wyjście! – Nie tym razem – pokręcił głową i przełknął ślinę. W ustach czuł metaliczny smak krwi. Chyba nadgryzł sobie język. – Bóg jest nieubłagany, synu – powiedział i na chwilę zamilkł. – Ale jest też miłością. – Miłością? – po twarzy chłopca spłynęły gorzkie łzy. – Gdyby był miłością, nie pozwoliłby na to wszystko, ty pierdolony idioto! Te słowa były bolesnym ciosem. – Twój syn dobrze gada – dobiegł gdzieś z boku Piotra obcy głos. Spojrzał w prawo i ujrzał mężczyznę, idącego brzegiem wiaduktu po zewnętrznej stronie barierki. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę i idealnie czyste, sztywne dżinsy. Buty na obcasie wydawały głośne „tryp” z każdym krokiem. Wiatr rozwiewał mu krótkie, jasne włosy. Piotr spojrzał na jego twarz i odniósł wrażenie, że skądś go zna. Nagle zrozumiał, kogo mu przypomina. Nieznajomy wyglądał identycznie jak jeden z amerykańskich aktorów, Rutger Hauer. Piotr zapamiętał go z filmu „Autostopowicz”, w którym grał wędrownego, sadystycznego mordercę... Nie. Ten koleś go nie przypominał. To był Rutger Hauer. – Powinieneś być mi wdzięczny – powiedział. – Wiesz za co? Piotr milczał. – Dzięki mnie twój syn jeszcze żyje.
- numer 4/09
61
opowiadanie
Wojciech A. Rapier
62
– Gdyby nie to, że wyskoczył, nie musiałbyś go ratować. Ty kazałeś mu to zrobić, prawda? Hauer wciąż zbliżał się do Piotra. Na jego bladej twarzy widniał uśmiech. – Oczywiście, że tak – odpowiedział. - W przeciwieństwie do twojego nowego przyjaciela umiem podsunąć o wiele praktyczniejsze rozwiązania niektórych sytuacji. – Jakiego przyjaciela? Autostopowicz wskazał palcem niebo. – Czego chcesz? – zapytał Piotr. – Pomóc ci. – Nie chcę twojej… – Sam nie wiesz, czego chcesz. Twój Bóg przecież narzucił ci cały plan działania. Gdzie tu twoje decyzje? – Rozłożył ręce. – On… – Nastraszył cię? – Autostopowicz klasnął w dłonie. – Pokazał okropne rzeczy? – Znów klasnął. – Przyszłość? Cierpienie? Powiedział, że musisz udowodnić, czym jest wiara i jak wiele jest warta? – Klasnął. Piotr za każdym razem mrugał, bo te odgłosy rozlegały się wewnątrz jego umysłu. – Przestań… – syknął, zaciskając zęby. – Och, nie rozśmieszaj mnie, cukiereczku! – Hauer wycelował w niego palcem. – Najpierw twój Bóg patrzy na cały ten burdel, a potem ma pretensje, że coś nie gra? A kto dzierży wszelkie pałeczki? Kto to wszystko zmontował i nastawił? On. Więc może mieć pretensje tylko do siebie. – Oblizał usta. – I teraz zaprzecz, gdy powiem, że jest hipokrytą. – Zostaw mnie w spokoju. – Wybacz mi brak manier. – Teraz stał na tyle blisko Piotra, że mógł wystawić do niego rękę. – Jestem Canduc – powiedział, szczerząc idealne zęby w szerokim uśmiechu. – Canduc McSurprise. Możesz mówić mi Can. Piotr nie podał mu dłoni. – Zostaw mnie w spokoju – powtórzył. Oczekiwał gniewu, lecz McSurprise wciąż był spokojny i uśmiechnięty. – Niezwykły z ciebie koleś – powiedział rozbawiony. – Naprawdę niezwykły. Ale wiesz co? – Nagle jego twarz spoważniała w przerażający sposób. – Pożarłem już lepszych od ciebie – powiedział to takim samym tonem, jakby mówił: „moja ulubiona piosenka to Blue Moon”.
Teraz prawie stykali się czołami. – Takich, którzy wpakowali się w gówno podobne do twojego z własnej woli. – Przez chwilę milczał. – Powiedz, czy prosiłeś się o to wszystko? Prosiłeś swojego stwórcę? Podczas wieczornego paciorka, gdy uklęknąłeś przed łóżkiem i złożyłeś rączki, spojrzałeś w górę i powiedziałeś: „Boże. Proszę cię o próbę. Wystaw mnie na możliwie najcięższą próbę, każ mi cierpieć, abym mógł udowodnić ci, jak wiele znaczy moja wiara”? – Wykrzywił twarz. – Wiara… ty nawet jej nie masz. Nie uważasz, że twój Bóg jest szurnięty? Rozejrzyj się dookoła – teraz wskazał obławę policyjną. – Jaki ma sens ten cały cyrk, hm? Spójrz na tych ludzi. Chcą ci odstrzelić łeb albo wpakować do wariatkowa, co im udowodnisz? Że grzechy pożerają ich jak nowotwór? Przez chwilę patrzył na horyzont, marszcząc czoło i mrużąc oczy, a potem znów spojrzał na Piotra i powiedział: – W tym świecie nie ma miejsca dla bożych prób. Przez chwilę Piotr miał ochotę mu przytaknąć. Był całkowicie pewien, że niezależnie od tego, jak ubrany byłby ten gość i jakby się zachowywał, patrząc na niego, czułoby się tak, jakby prowadziło się rozmowę z eleganckim mężczyzną w garniturze, sprzedawcą magii, który w swoim neseserze ma osiem cudów świata. – Tadż Mahal? – zapytałby z błyskiem oku. – Oczywiście, że go tutaj mam. Dorzucę gratis do umowy o twoją duszę, słodziutki, jeśli tylko wyliżesz mi buty i klamrę paska. – Odejdź. – Daję ci – ciągnął dalej Canduc – jedyną, niepowtarzalną szansę. – Omiótł dłońmi horyzont. – Widzisz? Widzisz, wysłanniku Boży? Piotr widział. Czas dookoła wiaduktu stanął w miejscu i nic się nie poruszało. *** – Możesz odwiązać chłopaka, zanieść go do samochodu i odjechać. Rozumiesz? Możesz wrócić do żony i dalej żyć spokojnie. Lepiej wspomnij te słodkie żuki! Chcesz, żeby faktycznie twój syn najpierw cierpiał, a później wylądował pośród nich?
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autostrada – szepnął Canduc i nagle na jego otwartej dłoni pojawił się wielki żuk o błyszczącym pancerzu i owłosionych nogach. – Poczęstujesz się? – zapytał McSurprise i znów parsknął śmiechem, tym razem prosto w twarz Piotra. Ten patrzył na niezwykłe zęby przybysza.Błyszczały jak żyrandol w sali biesiadnej na samym dnie piekła. *** Teraz w pewnym sensie wszystko mogło trwać wiecznie. – Odejdź – powtarzał w kółko Piotr, jakby to była jego modlitwa. – To twoja ostatnia szansa. – Jedyną szansę dostałem od Boga. Nie ma innych szans. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego syn cały czas milczy i słucha ich rozmowy. Canduc spojrzał mu w oczy. Doradź ojcu, żeby… – Milcz! – Piotr miał ochotę zepchnąć go z wiaduktu, gdy nagle jakaś siła nie pozwoliła mu na to. – Trzymaj, to jeszcze prostsze rozwiązanie – rzekł McSurprise i podał coś Piotrowi do lewej ręki (prawą bez przerwy ściskał nóż przytknięty do gardła syna). Piotr ujrzał, że to legendarna broń amerykańskich komandosów, słynny Desert Eagle. Był złoty i miał coś wygrawerowane na rękojeści. Piotr przeczytał napis. ----------------------------------------------------CANDUC COMPANY® DATA PRODUKCJI: TUŻ PRZED CHWILĄ WYPRODUKOWANO DLA: PIOTR TAKEDA NUMER SERYJNY: 1 ALL RIGHTS RESERVED (ŻYCZYMY DOBREJ ZABAWY!!!) -----------------------------------------------------
*** Czas znów płynął. Zagrzmiało, chyba nadchodziła burza. Na miejscu była już telewizja, możliwe, że zbliżenie twarzy Piotra zostało nadane do wszystkich stacji informacyjnych. Możliwe, że właśnie jego żona i teściowie patrzyli, jak stoi na wiadukcie, przyciska nóż do gardła syna i… (NADSZEDŁ CZAS). Poczuł dziwny, gorący dreszcz, który przebiegł mu wzdłuż ciała. Ręka z nożem zadrżała. Syn poznał po jego oczach, co się dzieje i wydał z siebie ochrypły krzyk. Gdzieś w dole się zakotłowało, odezwały się najróżniejsze głosy. Piotr znów widział krajobraz ognia i demony latające tuż pod chmurami. Potem obraz znikał. I wracał. Znikał. I wracał. Zupełnie jakby ktoś ściągał i zakładał z powrotem na oczy Piotra soczewki szaleństwa. Huknął miecz utkany z piorunów. Migotały niebieskie i czerwone światła radiowozów. Antyterroryści zajmowali wyznaczone pozycje. – Błagam… błagam, tato, nie rób mi tego… – szlochał Marcin. – Błagam… (ZAPŁAĆ). Piotr nabrał powietrza do płuc i krzyknął z całych sił. Zacisnął palce na nożu. Przez jego umysł przepłynęła z prędkością światła myśl, która miała wprowadzić wszystko w ruch. Jego własna, krótka myśl, która brzmiała: teraz! ***
– Jest tylko jeden nabój, kochanie. – Canduc poklepał go po ramieniu. Piotr chciał powiedzieć „nie chcę tego” i zwrócić mu broń, gdy nagle zdał sobie sprawę, że McSurprise zniknął. Stał gdzieś w tłumie, razem z policją. Piotr po prostu to wiedział. Canduc stał i robił to, co zawsze.
QFANT.PL
Patrzył na czyjeś cierpienie i je potęgował.
Na początku podobno było słowo. Potem czyn. Piotr zaprzestał na słowie (…teraz…), które nagłe zgasło wraz z całą resztą, zgasło z czuciem w dłoni, z której wyleciał mu nóż. Piotr rozwarł usta. Cały drżał, myślał, że zaraz eksploduje. Syn patrzył na niego w zdziwieniu. Siny i zapłakany, wyglądał teraz, jakby głodował przez bardzo długi czas. – Boże… mój kochany Boże… (TWÓJ SYN BĘDZIE ŻYŁ). – Boże… (BĘDZIE ŻYŁ). – Dobry Boże…
- numer 4/09
63
opowiadanie
Wojciech A. Rapier (ŻYŁ). Bóg był miłością. Naprawdę nią był. *** Na twarzy mężczyzny stojącego gdzieś w tłumie, człowieka niezwykle przypominającego słynnego aktora, wciąż był uśmiech. Widział stąd błysk złotego pistoletu, który ciążył w lewej ręce Piotra. Cieszył się, że mu go wręczył. Słyszał rozmowy radiowe oddziałów specjalnych policji. Cieszył się. *** – To już koniec… – szepnął Piotr. – Rozumiesz? To już koniec. Bóg pozwolił nam żyć. – Ucałował go w czoło. Chłopak wciąż patrzył nań z przerażeniem, chyba nic do niego nie docierało. – Pozwolił nam żyć… Bo Bóg jest miłością. Piotr zapłakał radośnie. Nagle przybrał minę, która, zdaje się, od wieków była mu obca. Marcin patrzył na nią jak na coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Uśmiech na twarzy Piotra. Ujrzał go również snajper, który właśnie składał błogosławieństwo na samym środku jego czoła za pomocą czarnego krzyża w wizjerze optycznym. Strzelec wstrzymał oddech. Oparł palec o spust.
64
Wojciech A. Rapier Z „zawodu” uczeń pierwszego LO w Głogowie. Od pewnego czasu dźwiękowiecamator, który ma zamiar nagrywać godziwe słuchowiska. Czasem fotograf. Urodzony prozaik (zdecydowanie rzemieślnik, a nie artysta). Mimo młodego wieku, jak twierdzi, jest autorem starej daty. Wielki fan Boba Dylana i zapomnianego już zespołu The Ink Spots. Nie ma pojęcia, ile razy już przeszedł Fallouta. Notoryczny czytelnik Stephena Kinga, którego nazywa jednym ze swoich mistrzów. Zdobywca tytułu Natchnionego w konkursie Weryfikatorium. Finalista „Horyzontów Wyobraźni”. Zwykły człowiek z niezwykłymi marzeniami.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 4/09
65
opowiadanie
Marcin Gutek
66
Mesjasz Poczułam przez płaszcz powiew chłodnego wiatru, który wdzierał się wszelkimi możliwymi drogami, żeby obudzić na plecach ciarki. Czy to, czego doznawałam, można już nazwać strachem? Czy może reagowałam na działanie siły natury? Jak można zdefiniować coś, czego się wcześniej nigdy nie doświadczyło, jak opisać uczucia, które opadają na nas po raz pierwszy w życiu? Czy w lęku może być mistycyzm? Tajemniczość? Może dlatego tak przyciąga? Wabi ku sobie, obiecując doznania, które są obce innym przeżyciom. Rozejrzałam się po wzgórzu, chociaż niewiele można było dostrzec z powodu zapadających ciemności. Gdzieś w pobliżu majaczyły drzewa, jedyni świadkowie moich rozmyślań. Dziwne, powyginane kształty nie budziły grozy, jakoś nie pasowały do sytuacji. Niektóre pnie były baryłkowate u dołu i zwężały się ku górze, by nagle wystrzelić w niebo olbrzymim pękiem gałęzi. Wyglądało to raczej groteskowo; uśmiech zastygł na mojej twarzy, za co zganiłam się po chwili. Nie po to tu jestem, żeby podziwiać krajobrazy, mam się skupić na tym, co mnie czeka. I na myśl o przyszłości, znów po moim grzbiecie przeleciało stado iskier, powodując na przemian gorąco i lodowate zimno. Zapowiedź bólu. Po lewej stronie ziemia obniżała się nieznacznie i kończyła niewielką grotą, przykrytą półką skalną. Coś mnie do niej ciągnęło, pchało w jej czeluść. Stanęłam kilka kroków przed wejściem. W dali zamajaczyły dwie ludzkie sylwetki. Były nagie. Siedziały na ziemi i płakały. W ich płaczu było coś przejmującego, jakby żałość za bezpowrotnie utraconym dobrem. Dźwięk, jaki z siebie wydobywały, był czymś pośrednim między skowytem dzikiego zwierzęcia a człowieczym zawodzeniem. Chciałam podejść i pocieszyć je, ale nie mogłam zrobić kroku. Miałam pewność, że nic nie zdoła ukoić tego dojmującego bólu. Palce same powędrowały do uszu, a powieki opadły w dół bez mojej wiedzy. Cisza. Błogosławiona i kojąca. Z ciekawości otworzyłam oczy, żeby sprawdzić, co dzieje się w grocie. Para zniknęła. Oderwałam palce od małżowin i zrobiłam kilka kroków dzielących mnie od wejścia. Nic a nic się nie zmieniło. A mogłabym przysiąc, że na-
prawdę tu byli. Gdzieś w dole koczowało troje ludzi, którzy mienili się moimi uczniami. Mieli czuwać, mieli dać mi poczucie, że nie jestem sama. A oni spali. Chrapali smacznie w najlepsze, kiedy ich nauczycielka zaczynała swoją ostatnią drogę. Szarpnęłam pierwszego z brzegu za ramię. - Nie czas teraz spać! Obudźcie się. Zbliża się godzina, gdy zostanę wydana w ręce nieprzyjaciół. Ten, którego obudziłam pierwszego zaczął protestować. - Nie, pani. Będziemy cię bronić! Pozostali dwaj również gorąco zapewniali, że staną za mną murem. Uciszyłam uczniów: niczego nie rozumieli. Gdyby przed chwilą nadszedł przeciwnik, mógłby powiązać ich jak barany. Mógłby przyjść o dowolnej porze tego wieczora i też wygrałby przez zaskoczenie. Wiem, bo już dwukrotnie ich budziłam, wyrzucając, że nie potrafią mi towarzyszyć w chwili próby. Byli słabi, ułomni, nie umieli wytrwać na czuwaniu nawet godziny. Kompletnie sama, sama przeciw całemu światu. Kiedy zdałam sobie z tego sprawę, poczułam przygniatający, pierwotny strach. Nie miałam już wątpliwości jak wygląda, mimo że nie czułam go nigdy dotąd. Wdarł się do wnętrza i rozlewał zimnym ogniem po całym ciele. Zatykał płuca, uderzał bolesnym kłuciem w żołądku, ściskał żelaznym uchwytem gardło i rozrywał na kawałeczki mózg. Ogarnęła mnie panika, chciałam się poddać, krzyknąć „nie!” i już miałam zamiar zaprotestować, kiedy strach zniknął tak nagle, jak się pojawił. Moje wargi drżały w bezgłośnej modlitwie. Dostałam namiastkę tego, co mnie czeka, ale nie mogłam tak łatwo skapitulować. Zdecydowałam się i już nie dane mi będzie odstąpić. Nie wiedziałam dlaczego, ale nie mogłam. Przez króciutką chwilę miałam wrażenie, jakbym nie zależała w pełni tylko od własnej woli. Jakby ktoś zaprogramował we mnie to parcie naprzód ku przeznaczeniu. I poczułam strach po raz drugi; teraz świat zawirował mi przed oczami. Skąd mogę wiedzieć jak mocno ktoś we mnie zaingerował? Gdzie skończy się moja droga? Trwoga znów wstrząsnęła ciałem, tym razem jednak była mniej odczuwalna niż przy pierwszym ataku. Przyzwy-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz czaiłam się? A może bodziec był tym razem słabszy i nie przemówił do wyobraźni w takim stopniu jak wcześniej? Oczekiwanie dobijało mnie coraz bardziej; biłam się z najczarniejszymi myślami, wdzierającymi się do głowy wszelkimi możliwymi drogami. Co mnie czeka? Upokorzenie, niewyobrażalny ból fizyczny, może nawet śmierć? Czego chcę przez to dowieść? Dlaczego muszę przyjąć te wszystkie razy? Co mnie gna ku przeznaczeniu? I wtedy pojawiła się nadzieja. Drobna, wychudzona, irracjonalna nadzieja. Zamieszkała w sercu na ulotną chwilkę, by za moment zostać wygnana ogniem i mieczem z niepewnego schronienia. Walka była nierówna, nadzieja nie dysponowała żadnym orężem i jak ostatni tchórz opuściła najważniejszy bastion obrony. Dostrzegłam z oddali zgraję, zmierzającą w moją stronę. Było ich wielu, nieśli pochodnie, niektórzy dzierżyli w dłoniach broń. Szli w ciszy, co było niesamowite, zważywszy na ich liczbę. Popatrzyłam na uczniów. Byli przerażeni, choć jeszcze nie tak dawno zapewniali, że mnie obronią. Zeszliśmy w końcu z góry i czekaliśmy na milczący pochód. Kiedy zbliżyli się na odległość rzutu kamieniem, można było dostrzec skupione twarze maszerujących. Szli z determinacją, mechanicznie, jakby mieli wyznaczony jasno cel i nic nie mogło ich od niego odwieść. Byli nieustępliwi jak szarańcza, gotowi zniszczyć wszystko, co stoi na drodze do wykonania zadania. Wreszcie dotarli na miejsce i na gest jednego z idących na przedzie, zatrzymali się. Pierwszy raz widziałam jak wielka grupa ludzi próbuje stanąć w miejscu. Zawsze wydawało mi się, że taki pochód hamuje z zachowaniem wszelkich zasad bezwładności: idący z tyłu nie widzą przecież umówionego znaku, więc zawsze wykonają kilka kroków za dużo i wpadną na poprzedzających ich kompanów, powodując zamieszanie. Ci tutaj zatrzymali się jak wyćwiczone wojsko, budząc grozę, a nie jak się spodziewałam śmieszność. Znów dreszczyk lęku dopadł mnie w swoje szpony i przeorał plecy na wskroś. Nagle z tego tłumu wystąpił jeden człowiek. Zdrajca! Wyglądał jak moi uczniowie, jednak był inny. Różnił się również od tych, z którymi przyszedł. Nie miał na twarzy wymalowanej determinacji, jak pozostali. Widać było, że się waha, czy
QFANT.PL
słusznie postępuje. Pocałował mnie z jakimś roztargnieniem, może z żalem, a mnie ogarnął smutek. Straciłam bezpowrotnie przyjaciela. - Bądź pozdrowiona nauczycielko. - Pocałunek zdrady - wyszeptałam. Nie zdążyłam się dobrze odsunąć, kiedy rzucili się na mnie i wykręcając ręce, związali je. Czułam wrzynające się w kończyny powrozy: byłam skrępowana jak ostatni zbrodniarz. A uczniowie rozpierzchli się. Czego tak się bali? Dlaczego nie chcieli towarzyszyć mi w cierpieniu? Ruszyliśmy. Popychali mnie w czasie drogi nieustannie. Jak szybko bym nie szła, było i tak za wolno. Ich kułaki trafiały złośliwie cały czas w to samo miejsce. Zginałam się pod nawałnicą uderzeń, patrząc jednocześnie uważnie pod bose nogi, żeby nie potknąć się o kamienie leżące na ścieżce albo nie pośliznąć na błocie. Tymczasem weszliśmy na most. Był bardzo długi, bowiem nie został przerzucony tylko przez sam strumień, ale i przez nierówności ziemi znajdującej się za nim. Po przekroczeniu rzeki droga zmieniła się nieznacznie, na poboczu pojawiły się osty i ciernie. Byłam spychana w ich stronę bezustannie i po chwili nogi miałam pokryte bąblami. Nie trzeba było długo czekać, by pęcherze pękły i krew zaczęła spływać wąskimi strużkami po kostkach. Od teraz ból będzie towarzyszył mi przy każdym kroku. Mimo to parłam do przodu, nie bardzo wiedząc, jaka moc prowadzi ku przeznaczeniu. Nie mogłam skończyć tutaj w kurzu drogi, chociaż moje ciało domagało się tego stanowczo: siłą woli przesuwałam się połykając dystans nieskończonego, zdawałoby się, szlaku. Kiedy oderwałam wzrok od nóg zobaczyłam bramy miasta. Oprawcy dostrzegli je również: zaczęło im się jeszcze bardziej spieszyć. Z naprzeciwka wyszedł kolejny pochód zbrojnych. Na jedną bezbronną kobietę przygotowali tylu żołnierzy. Rozglądali się niepewnie wokół, a kiedy dotarli do nas, szczelnie mnie okrążyli jakby chcieli schować przed wzrokiem przypadkowych gapiów. Nie udało się to jednak. Mimo późnej pory na ulicę zaczęli wylegać mieszkańcy pobliskich domostw. Ludzi przyciągała ciekawość, ale kiedy rozpoznali swoją nauczycielkę, która tylekroć do nich przemawiała i pouczała ich, zasmucili się. Ktoś odważniejszy podszedł i zaczepił żołnierzy. - Dokąd prowadzicie nauczycielkę?
- numer 4/09
67
opowiadanie
Marcin Gutek
68
Odepchnęli go. Jednak zaraz zjawili się następni, którzy napierali na pochód i zadawali pytania. - Dlaczego ją związaliście? Co zrobiła? Dokąd idziecie? Żołnierze wydawali się podrażnieni. Mieli dość natrętów. Jeden z nich nie wytrzymał i wykrzyczał: - Prowadzimy fałszywą prorokinię do arcykapłana! Już on się nią zajmie! Nie wyjdzie z tego żywa. Ludzie przekazywali sobie wiadomość z niedowierzaniem. Wywabieni krzykami, z okolicznych domów napływali następni. Napierali na pochód, tak że ten miał problem z poruszaniem. Żołnierze odpychali i bili wszystkich, którzy zagradzali drogę. Ludzie padali na kolana i zawodzili: - Oddajcie nam naszą nauczycielkę! - Kto nas teraz będzie uzdrawiał? - Kto nas pocieszy? Klękali wokół, wyciągali ręce jak żebracy. Ale ja sama wyglądałam teraz jak żebraczka. Co mogłam im dać? Byłam dokładnie taka jak oni: bezbronna. Pochodowi, mimo napierających tłumów, udało się dotrzeć do następnej bramy. Gdy tylko ją minęliśmy, została szybko zamknięta: oprawcy bali się, że mogę zostać odbita. W dzielnicy ubogich nauczałam i czyniłam cuda, tamtejsi mieszkańcy znali mnie dobrze. Tutaj żyli zupełnie inni ludzie. Początkowo nieśmiało przyglądali się dziwnemu pochodowi, a widząc bestialstwo prowadzących mnie niegodziwców, zaczęli coraz częściej domagać się kar dla skazańca z powodu opóźniania orszaku. Najpierw padały nieśmiałe wyzwiska, potem pełne zezwierzęcenia podpowiedzi, co uczynić ze skazańcem. W czasie tej drogi każdemu upadkowi towarzyszył pomruk, a kiedy tylko dotykałam ziemi żądali, bym jak najszybciej wstała. Czułam całe swoje obolałe ciało, na którym świeża krew obmywała tę zakrzepłą, jakby jej miejsce nie było wewnątrz mojego organizmu. Posoka wylewała się obficie, a ja w chwilach przytomności dziwiłam się, skąd mam jeszcze tyle sił, by to wszystko przetrwać i przeć wciąż dalej ku przeznaczeniu. Zmęczenie próbowało przejąć nade mną władzę: przecież wszystko jedno gdzie padnę i tak już się nie podniosę. Wreszcie doszliśmy do jakiegoś pałacu. Zostałam wepchnięta na dziedziniec, który kończył się sporymi schodami. Powlekli mnie po stopniach
prawie na samą górę, przed oblicze sędziego. O ile chodzenie po płaskim sprawiało spore problemy, tak tych kilkanaście kroków po pochyłości spowodowało, że czułam jak mięśnie nóg zaczynają odrywać się od reszty ciała. Ból w udach był nie do zniesienia, rozchodził się po całym organizmie igłami, kłującymi gdzie popadnie. Kiedy wreszcie zdobyłam ten szczyt i stanęłam nie dalej niż kilka metrów od tronu sędziego, moje ciało odmówiło posłuszeństwa. Upadłabym, ale nie pozwolili mi jednak na to siepacze, ciągnąc za powrozy. Naprzeciwko mnie stanął ubrany w uroczyste szaty stary, zasuszony człowiek z przecierającym się, siwym zarostem. Wyglądał jakby nie mógł się mnie doczekać, jakby sensem jego życia było to spotkanie. - To ty, nauczycielko z Nazaretu? A gdzie są twoi uczniowie? Przecież było ich tak wielu. Co się z nimi stało? Dlaczego ich tu nie ma, żeby cię bronić? Wyglądał groteskowo - poruszał wargami, ale dźwięk dochodził do mnie ze sporym opóźnieniem. On jednak nie zdawał sobie sprawy ze swojej śmieszności. Pytał dalej: - Jak śmiesz szerzyć takie bluźnierstwa? Jak możesz podburzać lud przeciw jedynym kapłanom? Kto dał ci prawo do nauczania? Odezwałam się, chociaż mój głos zaskoczył brzmieniem mnie samą, ledwo rozpoznałam dźwięki dobywające się z gardła. Mimo że mówiłam cicho, skrajnie wycieńczona, zdanie bez problemu dotarło do uszu sędziego. - Niczego nie mówiłam w skrytości, pytajcie tych, którzy słuchali. Ledwie skończyłam, dostałam na odlew żelazną rękawicą jednego z żołdaków, jako karę za brak szacunku dla kapłana. Zaszumiało mi w głowie i zapiekł policzek; po chwili poczułam na nim ciepłą ciecz. Przez króciutki czas krew dała ukojenie, ale za moment ściągnęła się skóra na twarzy, jakby ktoś bezustannie szczypał mnie po całym obliczu. Zachwiałam się i znowu zapewne bym upadła, lecz ci, którzy trzymali postronki zachowali czujność: szarpnęli, dzięki czemu utrzymałam się w pionie. Teraz poczułam jak od rąk odrywają się kawałki skóry, które zdążyły już wcześniej nieco przyschnąć. Zaciskałam zęby, żeby nie krzyczeć: coś w głowie mówiło mi, że to nie licuje z sytuacją. Ale znalazłam w sobie jeszcze siłę, żeby zaprotestować.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz Cicho, lecz stanowczo. - Za co mnie bijesz? Za to, że mówię prawdę? Stojący przede mną sprawiedliwy nie stracił rezonu: zwołał świadków, którzy wnieśli fałszywe oskarżenia. Przekrzykiwali się nawzajem, przeszkadzając jeden drugiemu. Wszystko zlało się w jeden wielki szum: - Uważa się za królową! - Mówi, że jest córką Boga! - Uzdrawia mocami piekielnymi! - Otacza się złodziejami i ladacznicami! - Obiecuje zbawienie! Nie odpowiadałam i nie wiem czy te słowa wydawały mi się zbyt grubiańskimi, by na nie reagować, czy byłam po prostu zbyt zmęczona. Podchodzili, wykrzykiwali pretensje i w oczekiwaniu spoglądali w moją stronę, z zaciekawieniem nasłuchując, co odpowiem. Ale żaden dźwięk nie wydobywał
się z mojego gardła, patrzyłam na to przedstawienie, modląc się w duchu by wreszcie się skończyło, by wreszcie pozwoli mi pójść dalej. Przewodniczący zbliżył się i popatrzył mi prosto w oczy. Cała tłuszcza zamilkła czekając na jego słowa. - Czemu nic nie mówisz? Powiedz, kim jesteś? Podobno prorokinią. A może królową? To już nie jesteś córką cieśli? A może jesteś oszustką? Królową oszustów? Tłum zamruczał. Najwyższy sędzia podniósł dłoń, żeby uciszyć zgromadzenie. Skinął na skrybę; ten przyniósł spisane na papierze wszystkie zarzuty. Sędzia zwinął pismo w rulon i wcisnął mi w rękę. - Skoro jesteś królową, to masz tu swoje berło. Zanieś je do arcykapłana, by poznał lepiej twoje królestwo. Wyprowadzić!
Krzysztof Trzaska
QFANT.PL
- numer 4/09
69
opowiadanie
Marcin Gutek
70
Znowu poczułam szarpnięcie na rękach; zakrzepnięta krew ponownie zaczęła spływać po dłoniach. Tym razem droga wiodła wąskimi uliczkami wzdłuż murów. Zapalone kaganki wspomagały z wolna zachodzące słońce. Wszyscy świadkowie, którzy rzucali przed chwilą oskarżenia dołączyli do pochodu, nie ustając w wykrzykiwaniu kłamstw, coraz bardziej bezwstydnych w swej nieprawdziwości. Ci, którzy szli najbliżej dorzucali do tego steku nieprawości obelgi. Nie przebierali w słowach i przy każdej zniewadze szarpali za postronki powodując ból już nie tylko w samych nadgarstkach. Czułam porażające rwanie w mięśniach barków, które promieniowało na całe plecy. Wreszcie doszliśmy do budynku sądu, gdzie motłoch musiał zostać pod drzwiami, na ogromnym placu. Orszak wkroczył do środka i eskorta szarpiąc za pęta podprowadziła mnie pod samo podwyższenie dla przewodniczącego Rady. Po bokach tronu stały półokręgiem ławy, a zajmowali je czcigodni członkowie tegoż zgromadzenia, ubrani w najlepsze szaty. Kiedy tylko pojawiłam się na sali usłyszałam pomruk, znacznie kontrastujący z towarzyszącą pochodowi wrzawą. Ale nie wiem, który dźwięk był gorszy, za tym schowała się złowieszczość i determinacja. Oczy tych ludzi zaprawione były nutką gniewu, za zagrożenie, jakie sprawiałam, jakbym swoją obecnością strącała ich z piedestału, na który sami się wynieśli. Najwyższy sędzia zszedł do mnie i uśmiechnął się szyderczo. - Przyszłaś? Wiesz, że zakłócasz spokój w świętą noc? Wyrwał mi z ręki rulon, rozwinął i zaczął na głos czytać. Przy każdym zarzucie robił dramatyczną pauzę i czekał. Wtedy szarpali mnie za postronki i wołali: - Odpowiadaj! - Otwórz usta! - Jesteś niemową? Nie odpowiadałam. Nawet nie patrzyłam na sędziego. A ten zwołał fałszywych świadków, tych samych co poprzednio, którzy ubarwili jeszcze bardziej i tak już nieprawdopodobne historie. Nie miałam siły słuchać, stojąc ze spuszczoną głową i próbując zapomnieć, że boli mnie każdy zakamarek ciała. Ale jak to zrobić, kiedy palące rany dawały co chwilę sygnały? Gdy więcej krwi zdaje się być na zewnątrz niż wewnątrz? Ile jeszcze trzeba
upokorzenia, żeby ci nienawistni ludzie nasycili się cierpieniem? A ja wciąż byłam karana za każdą nieudzieloną odpowiedź. Świadkowie zaś ciągle powtarzali to samo: że uzdrawiam mocą diabelską, że łamię posty, że podburzam lud, że obcuję z poganami i grzesznikami. - Podaje się za królową! - wykrzyczał jeden z nich. - Nie - zaprzeczył inny - ona każe się tylko tak nazywać. Ale jak ją chcieli obrać królową to uciekła! - Twierdzi, że jest córką Boga! - zawołał kolejny. - Nie! Mieni się córką, która pełni wolę ojca prostował następny. Znaleźli się nawet tacy, którzy twierdzili, że ich uzdrowiłam, a oni później na nowo zachorowali. Inni zaprzeczali, żebym w ogóle kogokolwiek uzdrowiła. Zaczęli się kłócić między sobą, a potem zwyzywali mnie jaką to jestem bestią, skoro nawet sprzeczają się z mojego powodu. Najwyższy kapłan chyba się zorientował, że świadkowie robią z siebie pośmiewisko sprzecznymi zeznaniami, bo w końcu wstał i zbliżył się. Spodziewałam się teraz jakiegoś ciosu, ostatecznego pchnięcia, czegoś, co ten stary wyga przygotował, gdyby wszystko zawiodło. Na sali zapadła cisza. - Czy ty jesteś jedyną córką Boga? - wysyczał mi w twarz zgubne pytanie. Nie odpowiedziałam. Chociaż wiedziałam, że nie da mi spokoju. Musi przecież znaleźć coś, co mnie pogrąży. - Czy ty jesteś jedyną córką Boga? - powtórzył, akcentując dobitnie dwa ostatnie słowa. Świadkowie, widzowie, sędziowie: wszyscy zastygli w oczekiwaniu. A ja dumnie podniosłam oczy i powiedziałam prawdę. Nie chciałam tego przeciągać i gdy tylko zabrzmiało moje potwierdzenie, stojący przede mną mężczyzna rozdarł dramatycznie szaty na piersiach. - Zbluźniła! Sami słyszeliście. Nie potrzeba nam już świadków. Czy jest winna? - Winna! - zaryczeli zgromadzeni, wyraźnie zadowoleni, że wreszcie skończył się sąd. Ale długo nie rozkoszowali się tym zwycięstwem, jakby im się strasznie spieszyło: uformowali pochód - każdy miał z góry ustalone miejsce i ruszyli, opróżniając salę. Ja szłam na samym końcu, poganiana przez tych samych ludzi, którzy mnie tu
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz przywiedli. Zastanawiałam się ile jeszcze pochodów przejdę, ile sal jeszcze zobaczę, jak długo będą mnie jeszcze męczyć, szarpiąc na wszystkie strony, zanim wypełni się przeznaczenie. Ze zmęczenia i bólu nie rozróżniałam już ulic, nie poznawałam ścieżek, słaniając się na poranionych nogach. Wzdłuż ulic zebrał się tłum, krzyczeli i wymachiwali pięściami; od czasu do czasu wybuchał gromki i szyderczy śmiech. Ktoś z gapiów rzucił na drogę kamień, o który się potknęłam, lecz szarpnięcia przywróciły mnie do stanu równowagi. Jednak tłuszcza ośmieliła się tym rzutem i co chwila na drogę spadały oprócz odłamków skał zbutwiałe drewno i stare szmaty. Siepacze specjalnie tak ciągnęli postronki, żebym nie mogła wymijać przeszkód. Nie miałam sił podnosić nóg, więc musiałam, suwając stopami po drodze, odpychać przeszkadzające przedmioty. W przypadku twardych nie było to trudne, jednak łachmany stanowiły prawdziwe wyzwanie, plącząc się niemiłosiernie wokół opuchniętych kostek. Wreszcie pochód przystanął obok kolumnady ci, którzy go otwierali, zasiedli na kamiennych ławach, reszta stanęła w pewnym oddaleniu. Mnie popchnięto dalej przez bramę, ale towarzyszyli mi oprawcy. Znowu schody. Już nie miałam siły podnosić nóg, a oni chcieli kolejny raz ciągnąć mnie po stopniach. Na szczęście zatrzymali się przed pierwszym wypiętrzeniem terenu i czekali. Spojrzałam w górę przez jedno oko, którym mogłam jeszcze patrzeć, gdyż część twarzy opuchła mi zupełnie. Na czymś w rodzaju szerszego tronu siedział dumny człowiek i spoglądał na wszystkich z pogardą. Wstał, wyminął stojący przed nim trójnóg, zostawił strzegących go strażników i zszedł po schodach do siedzących na ławach kapłanów. Po drodze obejrzał mnie dokładnie, po czym ruszył jeszcze bardziej zbulwersowany. Stali w pewnym oddaleniu, więc nie mogłam słyszeć, o czym rozmawiali: dostojnik, do którego dotarliśmy najwyraźniej nie dawał się przekonać do racji swoich gości, sprawiał wrażenie jakby chciał pozbyć się natrętów. Kręcił głową, wykrzykiwał coś, ale oni nie ustępowali. I kiedy cierpliwość gospodarza miała się na wyczerpaniu, usłyszał coś, co go na chwilę zastanowiło. Zamarł w bezruchu, szukając usilnie rozwiązania, jednak prawdopodobnie nie znalazłszy go, odwrócił się i skierował ku schodom. Najwyraźniej nie chciał rozmawiać przy świad-
QFANT.PL
kach: skinął żołnierzom, i zostałam zaprowadzona do niewielkiej izby, która stała na skraju placu. Gdy tylko zostaliśmy sami obrócił ku mnie twarz i przyglądał się uważnie. Na jego obliczu malowało się zdziwienie. Otwierał wielokrotnie usta, ale zaraz je zamykał. Znalazł się w sytuacji, której nie pojmował. Pokręcił głową z niedowierzaniem i wreszcie zapytał: - Czy jesteś królową? Popatrzyłam na niego z nadzieją. - Wierzysz w to, co mówisz, czy powtarzasz po innych? - A czy ja jestem jednym z was? - wyglądało, jakby się bronił. - To twój lud cię tu przywiódł i domaga się kary. Co im zrobiłaś? Nie wiem skąd zebrałam jeszcze siły, ale moja przemowa zabrzmiała dobitnie. - Nie jestem z tego świata i moje królestwo również nie jest z tego świata. Gdybym była władczynią stałabym teraz przed tobą? Dostojnik przyjrzał mi się jeszcze raz uważnie. - Więc jesteś jednak królową? Przez chwilę myślałam, że coś zrozumiał, ale on, niestety, uczepił się tej myśli i próbował tylko ukorzyć swój niepokój. - Moje królestwo to prawda, prawda, która wyzwala, a ja przybyłam, żeby dać świadectwo prawdzie. Tak, jestem królową prawdy. Tym razem patrzył na mnie dłużej, po czym głęboko westchnął i wyszedł. W tym momencie poczułam się naprawdę dziwnie. Samotność dała wytchnienie, a to wszystko, co się do tej pory wydarzyło było jak koszmarny sen. Tak, obudzę się i będę się cieszyć, że to tylko mara, zwid, majak. Ze stanu odrętwienia obudził mnie odgłos kroków. Wrócił dostojnik. Był zmęczony, miał już wszystkiego dość i toczył wewnętrzną walkę z własnym sumieniem. Patrzył w moją twarz, jakby chciał z niej wyczytać rozwiązanie. Jednak im dłużej spoglądał, tym ciężej było mu podjąć decyzję. Wreszcie głęboko westchnął i wydał wyrok. - Wiem, że jesteś niewinna, ale muszę dać coś tej tłuszczy - kiwnął głową w stronę drzwi. - Inaczej będę miał kłopoty. Zabiorą cię na biczowanie, a potem wypuszczą. Zostałam wydana w ręce oprawców, ale tym razem nie musiałam iść daleko. Na drugim końcu placu stał wysoki słup, zakończony żelaznym pier-
- numer 4/09
71
opowiadanie
Marcin Gutek ścieniem, zaś z jednej strony w połowie odległości od szczytu do ziemi wbitych było kilka haków. Kiedy popychana zbliżyłam się do miejsca kaźni, zobaczyłam sześciu krępych katów o śniadych twarzach. Nosili biodrowe przepaski oraz dziwne tuniki, zakrywające plecy i torsy, zaś otwarte z boku, odsłaniające całe ręce. Dopadli mnie i szarpiąc, ciągnęli w stronę słupa. Rozdarli mi na plecach szatę, zaś ręce oplecione wokół obelisku związali z drugiej strony. Przytuliwszy twarz do słupa zobaczyłam swoją matkę. Stała drżąca i skulona w rogu placu, przytłoczona widokiem zmaltretowanej córki. Nie chciałam, żeby się temu przyglądała, nie ona. Błagalnym wzrokiem w niemej prośbie, wznosiłam do niej gorące prośby, by odwróciła oczy. Modlitwa została wysłuchana - matka zemdlała i osunęła się w ramiona towarzyszących jej niewiast. Kiedy ulga zagościła w sercu, niespodziewanie przyszedł pierwszy raz i targnął ciałem, gdy ucichł świst bicza. Poczułam na plecach piekący ból, ale nie zdążył się na dłużej rozgościć, następny raz spadł na moje ciało. Nie miałam już siły krzyczeć: moje jęki zlewały się z odgłosem uderzeń pejczy. Po chwili, nie było miejsca między łopatkami, które jeszcze nie zaznałoby zbliżenia ze skórzanym rzemieniem. Przytulałam się coraz mocniej do słupa, którego chłód dawał ukojenie, wiele dałabym by przyłożyć do niego maltretowaną teraz część ciała. Z oddali dochodziły krzyki motłochu, z którym w dalszym ciągu układał się ów dostojnik, skazujący mnie na biczowanie. Słowa zlewały się w jeden dźwięk, czaszka rozsadzała od środka głowę, wbijały się we mnie ostre rzemienie katów. Stanowiły już jedność ze skórą, zawsze któryś był przy mnie przylegając ściśle do powłoki ciała. W którymś momencie poczułam dojmujący ból między łopatkami i coś ciepłego rozlało się po plecach. Tuż przed utratą świadomości, poczułam, że osuwam się w dół wisząc już tylko na swoich rękach. Ciemność otuliła mnie dokładnie jak całun. *** RENATA MASŁOWSKA Dzień dobry, witamy Państwa w kolejnym programie z cyklu „Powiększenie”. Dzisiejszym tematem, który postaramy się przybliżyć, jest gra komputerowa o bardzo znamiennym tytule „Mesjasz”.
72
O kontrowersjach, które budzi, będziemy rozmawiać z zaproszonymi do studia gośćmi: przewodniczącym Polskiej Partii Chrześcijańsko-Narodowej posłem Eustachym Wszechpolskim, prezesem Polskiej Izby Informatycznej Jarosławem Kobylańskim, pisarzem i etykiem Markiem Polem oraz doktorem socjologii Robertem Korcem. Chcieliśmy również, aby w dyskusji na ten temat wzięła udział osoba duchowna, jednak wszyscy hierarchowie kościelni otrzymali zakaz wypowiadania się w powyższej sprawie, wydany przez samego papieża, do czasu rozpatrzenia problemu przez Kongregację Nauki Wiary, kierowaną przez kardynała Massimo Contiego. Z tego powodu nie usłyszymy dzisiaj oficjalnego stanowiska Kościoła Katolickiego na interesujący nas temat. Panie pośle, jest pan autorem propozycji ustawy, wprowadzającej obowiązek rejestrowania gier i programów o tematyce religijnej przez specjalną komisję, której członków wybierałby sejm, rząd oraz prezydent. Czy to nie jest powrót cenzury? EUSTACHY WSZECHPOLSKI Pani redaktor, takie poglądy reprezentują wszyscy ludzie o bardzo ograniczonych horyzontach myślowych. Jeśli coś może urazić uczucia religijne większości Polaków, to dlaczego nie można by było tego zawczasu uniknąć? I proszę zauważyć, że taka komisja mogłaby strzec świętości nie tylko religii chrześcijańskiej, ale także pozostałych wyznań, bo wcale nie ma pewności, że za czas jakiś nie dowiemy się o istnieniu gry „Mahomet”, która będzie plugawić religię muzułmańską. MAREK POL Przepraszam, że wejdę w słowo, panie pośle, ale wydaje mi się, że oględnie rzecz ujmując, pan przesadza. Jeśli rzeczywiście autor gry, książki, filmu, obrazu, rzeźby czy innej artystycznej formy narusza prawo, to są do tego powołane odpowiednie organa, które takie przestępstwa ścigają. Ale raczej trudno skazywać zaocznie kogoś za to, że stworzył coś kontrowersyjnego, coś, co wzbudziło dyskusję czy rozpaliło emocje. Na dłuższą metę można powiedzieć, że jeśli wytwór ludzkiego umysłu prowadzi do tak gorącej debaty, to znaczy, że co najmniej sam w sobie jest dobry, a już na pewno powinien ujrzeć światło dzienne, a nie zostać skazany przez
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz widzimisię jakiejś komisji. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Jak pan może twierdzić, że ta gra to coś dobrego? Kiedy bezcześci się postać Chrystusa, która jest ważna nie tylko dla chrześcijaństwa, ale również dla historii świata! MAREK POL To pan autorytatywnie twierdzi, że ta gra plugawi postać Jezusa. Ja wcale tak nie myślę. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Pana poglądy zawsze odbiegały od poglądów zdrowych Polaków...
JAROSŁAW KOBYLAŃSKI Tak, to prawda. Podejrzewamy, że autor mógł być Polakiem, ale nie udało się ustalić jego tożsamości. Co więcej, myślę, że podejrzenie, iż „Mesjasza” napisał jeden człowiek jest błędne. Musiał pracować nad ową grą sztab ludzi, może nawet nie musieli wiedzieć, co produkują, bo każdy dostał tylko pewien wycinek, a nikt nie znał całości. Ale niewątpliwie czuwał nad całym projektem jeden osobnik, który genialnie posklejał układankę. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Nie wiem jak można się tak zachwycać chorym
RENATA MASŁOWSKA Panowie, odbiegamy od tematu... MAREK POL To, kto jest zdrowym Polakiem też pan sam określił. Może też pan powoła sejmową komisję do definiowania „polskości”. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Coraz częściej dochodzę do wniosku, słuchając panu podobnych, że jednak pomysł banicji wprowadzony przez starożytnych Greków nie był taki zły. Na pewno nie potrzebna byłaby komisja, lecz... RENATA MASŁOWSKA Panowie, bardzo nie podoba mi się ta dyskusja. Proszę się uspokoić i pozwolić innym dojść do głosu. Może, żeby ochłodzić trochę atmosferę zadam pytanie panu Jarosławowi Kobylańskiemu na temat samego programu, a raczej gry. Czy to prawda, że do tej pory nie udało się ustalić jej autora?
Krzysztof Trzaska
QFANT.PL
- numer 4/09
73
Marcin Gutek
opowiadanie
umysłem. MAREK POL Niech pan zapyta swoich wyborców. RENATA MASŁOWSKA Panowie, apeluję o spokój. Panie prezesie, proszę przybliżyć nam założenia gry „Mesjasz”. JAROSŁAW KOBYLAŃSKI Ideą, jaka przyświecała twórcy gry, jest możliwość wcielenia się w postać Chrystusa. Stajemy się nim tuż po Ostatniej Wieczerzy i w zależności od wybranej opcji pozostajemy w jego ciele aż do męczeńskiej śmierci na krzyżu lub gra kończy się wcześniej. Co ciekawe cała historia nie jest oparta tylko na Biblii, ale mocno rozszerzona. Z analizy wynika, że inspiracją dla autora były widzenia błogosławionej Anny Katarzyny Emmerich. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Proszę zauważyć, że z fabuły gry zostają usunięte tak istotne zdarzenia dla historii zbawienia jak wspomniana Ostatnia Wieczerza oraz Zmartwychwstanie. Przecież pomijanie tych faktów poważnie spłyca całość, odbierając jej mistycyzm i możliwość pełnego zrozumienia! MAREK POL A może gra nie miała takich ambicji? Może autor chciał spojrzeć na Chrystusa tylko jako na człowieka? Może przez to jego postać stanie się grającym bliska? EUSTACHY WSZECHPOLSKI Chyba sam pan nie wierzy w to, co mówi. Jeśli chrześcijanin ma patrzeć na Jezusa tylko jak na człowieka, to jaki sens ma wiara? Cała męka Zbawiciela, odarta z idei, jest tylko masochistyczną próbą przeżycia drogi Mesjasza, zmierzeniem się jedynie z bólem fizycznym. MAREK POL Nikt nie broni chrześcijaninowi pamiętać o tej otoczce. Ale dzięki temu również ateista ma szansę poczuć realia Nowego Testamentu i dzięki temu, paradoksalnie, stać się nawróconą duszyczką.
74
ROBERT KORC Muszę, niestety, pana rozczarować, panie Marku, ale ludzie nie sięgają po grę „Mesjasz” z pobudek poznawczych. A przynajmniej nie po to, by poczuć jak pan to ładnie określił realia Nowego Testamentu. RENATA MASŁOWSKA Właśnie, panie doktorze. Proszę powiedzieć, dlaczego ludzie sięgają po tę grę? ROBERT KORC Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie autorytatywnie, ale prowadzone przeze mnie badania rzucają odrobinę światła na ten dziwny zachwyt nad „Mesjaszem”. Proszę pamiętać, że żyjemy obecnie w dość interesującym społeczeństwie, w którym następuje wyraźne zderzenie dwóch przeciwstawnych postaw: stereotypowego katolika i hedonisty. Pierwsza z nich wypływa z naszej tradycji, wpajanej nam przez przodków, a druga nadeszła razem z kulturą zachodniej Europy podczas procesów integracyjnych na Starym Kontynencie. Straszono nas wtopieniem się polskiej kultury w kulturę zachodniej Europy, a przez to jej rozmyciem się, ale nic takiego nie nastąpiło. Ludzie ponadto dojrzeli, że pieniądze same w sobie nie są złe, że można uczciwie pracować i dostawać za tę pracę sowite wynagrodzenie. Nagle okazało się, że Polak może się otaczać luksusami, których posiadanie stanęło niejawnie w sprzeczności z dotychczasowymi postawami wyrosłymi z tradycji. Pogrążamy się w zbytkach i zapominamy o problemach egzystencjalnych. W dodatku w związku z daleko idącym rozwojem medycyny zapominamy powoli, co to ból i cierpienie. I zaczyna się pojawiać niezdrowa ciekawość nieznanego: jak to jest poczuć tak skrajne męczarnie? Ktoś kto napisał tę grę miał, brzydko mówiąc, niesamowite wyczucie koniunktury: aż czterdzieści osiem procent ankietowanych stwierdziło, że sięgnęło po „Mesjasza” z ciekawości poznania ekstremalnego bólu, a tylko dwadzieścia jeden procent, żeby przekonać się jak cierpiał Chrystus. EUSTACHY WSZECHPOLSKI I dlatego jestem zdania, że ta gra to tylko roz-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz rywka dla masochistów i rozprzestrzenianie podobnych jej paskudztw powinna zatamować specjalna komisja... MAREK POL Taa, taka cybernetyczna inkwizycja. Sam Loyola nie spodziewał się takiego sukcesu. RENATA MASŁOWSKA Panie prezesie, proszę powiedzieć, jak to jest możliwe technicznie, że grający wcielając się w postać Mesjasza może odczuwać wszystkie cierpienia, które zadane zostały Chrystusowi? JAROSŁAW KOBYLAŃSKI Pod tym względem gra nie jest nowatorska; po prostu wykorzystała wszelakie wynalazki, które były już od pewnego czasu obecne na rynku komputerowym. Pamiętacie państwo grę zręcznościową „Wieżowiec strachu”, w której bohater musiał pokonać lęk wysokości, by uciec z dachu drapacza chmur na lotni? Program wykorzystywał specjalny hełm, który wpływał na błędnik, powodując problemy z równowagą. Infradźwięki o odpowiedniej częstotliwości były w stanie pobudzać różne części mózgu i w ten sposób być bodźcami dla ludzkich doznań. Oczywiście podchwyciła ten zabieg branża erotyczna, która ruszyła z całą lawiną gier stymulujących popęd seksualny. Ale o ile można jeszcze zrozumieć pozę przyjemności, to naprawdę ciężko pojąć chęć zadawania sobie bólu. RENATA MASŁOWSKA Chce pan powiedzieć, że scena ukrzyżowania jest realistyczna? JAROSŁAW KOBYLAŃSKI Jak najbardziej. Oczywiście, nie będziemy mieli żadnych śladów na ciele, niemniej uczucie wbijania gwoździ będzie jak najbardziej realne. MAREK POL Nie sądzą państwo, że oto rodzi nam się nowy termin: wirtualny stygmatyk? EUSTACHY WSZECHPOLSKI Niech pan nie bluźni! MAREK POL
A gdzie tu bluźnierstwo? Panie pośle, niech pan się obudzi. Współczesne technologie wkraczają, czy tego pan chce czy nie, w wiele sfer naszego życia, w tym również w religię. ROBERT KORC To ciekawe, co pan powiedział, ale ja pociągnąłbym pytanie kawałek dalej. Czy możliwe jest by z wirtualnego stygmatyka stać się prawdziwym? Czy grając nałogowo w „Mesjasza” nie wywołamy jakichś poważnych zmian w psychice? RENATA MASŁOWSKA Chce pan powiedzieć doktorze, że w tej grze czyha jakieś ukryte niebezpieczeństwo? ROBERT KORC Od wszystkiego można się uzależnić, nawet od przeżywania bólu. Skoro udaje się oszukać organizm poprzez program komputerowy, nie wiadomo, czy nagle, w ramach długotrwałego maltretowania ciała, nie wykształci się czegoś w rodzaju realnej reakcji na sztuczne bodźce. MAREK POL Sugeruje pan, że nałogowe przeżywanie śmierci Chrystusa może wykształcić prawdziwe stygmaty? ROBERT KORC To dość spore uproszczenie, ale można sprowadzić moje wywody do tego zdania. EUSTACHY WSZECHPOLSKI O czym panowie mówicie? Stygmaty to dar od Boga, a nie jakiś wyrobiony przez grę odruch warunkowy! MAREK POL Wiem, że to cios w pana wiarę, ale wykluczyć się tego nie da. Tak na marginesie, nie dziwi mnie pana sceptycyzm. Pańskie ugrupowanie nie uznaje w dalszym ciągu teorii ewolucji. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Jak pan chce pochodzić od małpy, to pańska sprawa - ja tam bym jej nie chciał mieć w rodzinie... MAREK POL
QFANT.PL
- numer 4/09
75
opowiadanie
Marcin Gutek Małpy, proszę pana, by się wstydziły być w pana rodzinie. RENATA MASŁOWSKA Panowie! Jeszcze raz apeluję o spokój. Wracając do rodziny, przepraszam, wracając do tematu, chciałam zapytać, jak to możliwe, że „Mesjasz” odnosi spektakularny sukces, mimo że jego oficjalna sprzedaż jest ciągle bojkotowana i utrudniana? JAROSŁAW KOBYLAŃSKI W tym właśnie sedno sprawy. Po pierwsze wszystko, co nielegalne lub na wpół legalne jest najbardziej pożądane. Po drugie samo zderzenie osoby Jezusa Chrystusa i gry komputerowej jest bardzo frapujące. Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że „Mesjasz” jest kompatybilny ze wszystkimi dotychczas sprzedawanymi hełmami do gier komputerowych. Żeby było jeszcze ciekawiej osiemdziesiąt procent tych akcesoriów zostało sprzedanych wraz z grami erotycznymi. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Co jeszcze raz dowodzi tezy, jacy ludzie sięgają po „Mesjasza”. MAREK POL Zadziwia mnie pana łatwość w ocenianiu bliźnich, panie pośle. RENATA MASŁOWSKA Panie doktorze, czy nie dziwi pana to zderzenie erotyki i wiary? ROBERT KORC Wspólnym mianownikiem jest ciekawość, więc nie upatrywałbym w tym fakcie czegoś szczególnego. Nieznane pociąga nas zarówno w prymitywnej warstwie szukania fizycznej przyjemności czy też bólu. Poza tym Jezus Chrystus jest postacią intrygującą i poznanie jego cierpień, nawet w krzywym zwierciadle, może wykształcić w ludziach umiejętność empatii. Do mesjanizmu jeszcze daleko, bo odarto grę z semantyki, ale może jest to jakaś droga do zrozumienia istoty cierpienia? RENATA MASŁOWSKA
76
Poprzednio twierdził pan, że większość graczy sięga po „Mesjasza” z ciekawości ekstremalnego bólu. Czy nie jest to wobec tego wzmacnianie jakiejś nienaturalnej potrzeby masochizmu? Przecież gdyby interesował ich Chrystus sięgnęliby po Pismo Święte... ROBERT KORC Nie twierdzę, że to nowy sposób ewangelizacji, ale że również ta gra może przynieść w dziwny sposób korzyści... EUSTACHY WSZECHPOLSKI A czy pan wie, że ta gra jest przystosowana do tego, by brała w niej udział kobieta? Że niewiasta może stać się mesjaszem? Przecież to woła o pomstę do nieba! MAREK POL Nie wiem, czym się pan tak ekscytuje: przecież to tylko symulacja! Ani nie ma tam scen erotycznych, ani podtekstów seksualnych - program jest tak skonstruowany, żeby kobiecie łatwiej było się wczuć w rolę, ale owo wczucie się polega tylko na użyciu odpowiedniego do sytuacji żeńskiego rodzaju we wszelakich odmianach wyrazów. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Otóż, rzecz nie kończy się tylko na końcówkach! Będąc kobietą trudno zapomnieć o swoim ciele! ROBERT KORC Myślę, że można zapomnieć o swojej seksualności w obliczu ekstremalnych zdarzeń, a właśnie o takich opowiada gra. MAREK POL Pod pewnymi względami ta gra jest naprawdę nowatorska. Pokazuje jak bardzo daleko nam jeszcze do prawdziwego równouprawnienia kobiet. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o przyznawanie kolejnych praw dostępnych do tej pory wyłącznie mężczyznom, ale przede wszystkim o sposób postrzegania słabszej płci. Pamiętacie ile zamieszania narobiła powieść Moniki Knapczyk „Córka słońca”, w której to właśnie kobieta była kimś w rodzaju wybawiciela? Tu jest podobnie. A dlaczego Mesjasz nie może być kobietą? Bo wtedy stracilibyśmy na-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz szą kierowniczą i wiodącą rolę, naszą mentorską władzę, niemalże sens istnienia. A pamiętajmy, że Chrystus był mężczyzną tylko dlatego, że w społeczeństwie żydowskim kobieta nie miała nawet prawa przebywać w synagodze, więc jak miałaby nauczać?
oczy chociaż pierwiastka sensacyjnego bluźnierstwa. Abstrahując od problemu Kościoła, osobiście cieszę się, że „Mesjasz” ujrzał światło dzienne, bowiem wywołał mnóstwo wielorakich dyskusji na bardzo skrajne tematy, od etyki począwszy na równouprawnieniu skończywszy.
EUSTACHY WSZECHPOLSKI Płeć Mesjasza to Boski zamysł i jest w tym ukryty głębszy plan, którego nie jesteśmy w stanie zgłębić.
JAROSŁAW KOBYLAŃSKI Trudno mi mówić o „Mesjaszu” z racji mojego zawodu. Nie sposób nie zachwycać się precyzją wykonania, bardzo sumiennym odtworzeniem realiów świata żydowskiego podczas rzymskiej okupacji. Ale to wszystko blednie w obliczu celu, do jakiego został powołany. Nie podoba mi się też, że znowu podzielił nasz naród na dwa skłócone ze sobą obozy. To nie wróży niczego dobrego.
MAREK POL I tym stwierdzeniem można zabić każdą dyskusję. RENATA MASŁOWSKA Nasza dyskusja za to może nie została zabita, ale powoli zmierza do końca. Poproszę panów o kilka zdań podsumowania. Pan pierwszy, panie pośle. EUSTACHY WSZECHPOLSKI Wciąż jestem zdania, że tego typu gry powinny być wcześniej sprawdzane przez gremium mądrych ludzi, którzy podejmowaliby decyzję na temat ich rozpowszechniania. Myślę, że postać Chrystusa nie licuje z tego typu rozrywką i nie powinna dawać możliwości rozwijania dziwnych dewiacji. Odarcie „Mesjasza” z całej otoczki religijnej pozwala w Męce Pańskiej odnaleźć się jedynie masochistom, których interesuje wyłącznie ból i cierpienie w wymiarze fizycznym. Jeszcze raz powtórzę: ta gra powinna być zakazana i jestem pewien, że Stolica Apostolska, po wnikliwym zbadaniu sprawy wyda dokładnie taki sam werdykt. MAREK POL Muszę pana zmartwić panie pośle, ale papież nie może wydać zakazu rozpowszechniania czegokolwiek, a jedynie oznajmić wiernym Kościoła Rzymskokatolickiego, czy granie w „Mesjasza” jest grzechem czy też nie. Ja ze swojej strony uważam, że biskup Rzymu stoi przed bardzo trudnym zadaniem. Z autopsji wynika, że uznanie filmu, obrazu, książki czy innego wytworu sztuki za grzeszne powoduje jedynie wzrost zainteresowania tym dziełem. I nie chodzi o podziwianie wartości artystycznych, ale jedynie o zobaczeniu na własne
QFANT.PL
ROBERT KORC Kontrowersje stają się naszym chlebem powszednim. Coraz trudniej odnieść w branży artystycznej sukces, jeśli się czymś nie szokuje. Nie wystarczy być już dobrym w swojej dziedzinie, trzeba czymś zbulwersować. Ale coś mi mówi, że z „Mesjaszem” może stać się coś dobrego; że jeszcze okaże się, iż nie tylko wzbudza kontrowersje, ale niesie ze sobą głębsze odnowienie naszego społeczeństwa, które popatrzy na targające nim problemy z zupełnie innej perspektywy. RENATA MASŁOWSKA I tym optymistycznym akcentem zakończymy dzisiejszy program „Powiększenie”. Dziękuję moim gościom za dyskusję i zapraszam Państwa za tydzień. Do usłyszenia. *** Droga wylotowa z miasta była o tej porze mocno wyludniona. Robert po przekroczeniu granic metropolii, docisnął pedał gazu i samochód posłusznie rozwinął przepisowe dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę, chociaż słychać było spod maski, że auto ma jeszcze spory zapas mocy. Robert sięgnął po pokrętło nawiewu i zmniejszył nadmuch ciepłego powietrza. Przy okazji dotknął błyszczącego chromu okalającego plastik kokpitu i pogłaskał opuszkami palców. Gdyby ktoś pięć lat temu powiedział mu, że będzie go stać na Toyotę
- numer 4/09
77
opowiadanie
Marcin Gutek
78
RAV4 prosto z salonu, roześmiałby mu się w twarz. Był wtedy właścicielem Skody Felicji, typowego samochodu dla ludu. Ale doktorat z socjologii i praca naukowa na uniwersytecie nie uprawniała do większych ambicji motoryzacyjnych. Czasem jednak opłaca się być cierpliwym, a prawda ta potwierdziła się w jego życiu wraz z propozycją pracy dla Mateusza Traszkowskiego. Został zauważony przez właściciela potężnego koncernu, skupiającego kanał telewizyjny, stację radiową, dziennik ogólnopolski, kilka tygodników oraz portal internetowy. Ambicją Traszkowskiego było stworzenie profesjonalnych programów oraz opiniotwórczych tytułów prasowych. Zaczął zatrudniać fachowców z różnych dziedzin, między innymi filozofów, psychologów, socjologów czy etyków. Jednym ze szczęśliwców okazał się Robert Korc, dla którego propozycja pracy w konsorcjum TrasPresMedia była prawdziwą okazją do podniesienia stopy życiowej. Pieniądze nie przychodziły za darmo, bowiem do obowiązków doktora socjologii należał udział, jako eksperta od zachowań społecznych, w wielu programach telewizyjnych i radiowych, pisanie kilku artykułów miesięcznie i branie czynnego udziału w prowadzeniu kącika socjologicznego na stronie internetowej. Robert nie czuł się przytłoczony nawałem zajęć, a jedynym mankamentem były późne powroty do domu, który notabene wybudował dzięki podniesieniu standardu życia. W utrzymywaniu się w dobrej kondycji pomagała mu muzyka. Była jego pasją, namiętnością graniczącą z obłędem. Oczywiście, nie był na tyle uzdolniony by ją tworzyć czy choćby grać na jakimś instrumencie; po prostu wchłaniał melodie wielkimi porcjami. W świat bardziej wyrafinowanych dźwięków wszedł pod koniec lat siedemdziesiątych. Słuchał wszystkiego, co dostępne, ale niestety, było tego niewiele, bowiem państwowe radio skąpo rozdzielało muzykę rockową jako objaw zgnilizny moralnej zachodu. Na szczęście pojawiło się kilku zapaleńców, którzy wyłamali się z tych tendencji i serwowali przemycone zza żelaznej kurtyny płyty. Do dzisiaj przechodziły go dreszcze emocji, kiedy przypominał sobie próby nagrywania na magnetofon szpulowy Unitra ZRK 147 z trzeszczącego radia Radmor. I ten elektryzujący stan, gdy po raz pierwszy usłyszał płytę Deep Purple
„In Rock”. „Child In Time” po prostu rozłożyło go na najdrobniejsze atomy, a ostatni riff gitary Blackmore’a złożył ponownie w całość, ale jakże odmienionego. Od tej pory hard rock stał się jego mantrą, możliwością oderwania od rzeczywistości, modlitwą dziękczynną za sens istnienia. Owszem, słuchał z zapartym tchem Led Zeppelin, Black Sabbath czy Rainbow, ale zespół spod znaku „głębokiej purpury” zajął najważniejsze miejsce w jego sercu. Posiadał ich wszystkie płyty, nawet pierwsze cztery, które nie miały za wiele wspólnego z hard rockiem: po prostu obudziła się w nim dusza kolekcjonera. I mimo że nie uważał za arcydzieła solowych dokonań członków zespołu, to jego płytoteka powiększała się o dzieła Gillana, Glovera, Blackmore’a, Paice’a, Lorda, Bolina, Dio, Hughesa, Coverdale’a i Morse’a, słowem prawie każdego, kto tylko dotknął instrumentu pod szyldem Deep Purple. Kiedy jego status majątkowy znacznie się poprawił, zaczął polować na aukcjach internetowych na specjalne, japońskie wydania płyt ulubionej kapeli. Myślał, że oszaleje ze szczęścia, gdy znalazł zebrane nagrania formacji Episode Six, gdzie Glover i Gillan zdobywali rockowe szlify. Dwieście złotych za krążek maltretowany później przez odtwarzacz to dużo, ale szczęścia nie da się przeliczyć na pieniądze. Nawet, jeśli weźmie się pod uwagę niezadowolenie żony. Po dziesięciu minutach zjechał z obwodnicy i ruszył drogą osiedlową, wśród gęstwiny domków jednorodzinnych. Jeszcze jeden skręt w prawo i znalazł się przed bramą swojej posesji. Brakowało mu wokół drzew, ale okolica nie obrosła jeszcze roślinnością, wykluwała się dopiero nieśmiało i była gdzieniegdzie zauważalna wśród budynków. Otworzył pilotem bramę i zaparkował auto. Robert opuścił garaż i już miał wykonać kilka kroków dzielących go od domu, kiedy zatrzymał się przed schodami. Doszło do niego, że z chwilą przekroczenia progu będzie odbywał rytuał, powtarzający się niezmiennie od kilkudziesięciu tygodni. Westchnął głęboko, odważnie niczym komandos przebył ostatni odcinek drogi i naparł na masywne drzwi. Kiedy zobaczył korytarz w głębokim półmroku, obudziła się nadzieja, że tym razem będzie inaczej. Jednak zgasła tak szybko jak się narodziła. Ciemność panowała tylko w miejscu gdzie się znajdował; z salonu dobiegało słabe migotliwe światło.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz Z kuchni wynurzyła się jego małżonka, ubrana w czerwoną bluzkę z bardzo dużym kołnierzem szczelnie opinającym jej szyję oraz czarną długą spódnicę z głębokim rozcięciem po prawej stronie. Dyskretny makijaż oraz długie włosy upięte w kok dodawały kobiecie, z którą spędził już dwadzieścia lat, dystyngowanej elegancji. Stanęła w pół drogi, jakby oczekiwała wyrazów hołdu z jego strony. Podszedł i cmoknął ją w policzek, wyczuwając przy zbliżeniu silną woń perfum „Elizabeth Arden” - Cześć Asiu! Jak minął dzień? - Dziękuję, dobrze - wyczuł w jej głosie nutkę rozczarowania. - A twój? - Jak zwykle męczący - nie wiedział dlaczego, ale zwykle w takich chwilach luzował węzeł krawata. - Przygotowałam kolację... - Przepraszam kochanie, ale nie jestem głodny - dlaczego, ilekroć jego jedynym marzeniem było
przebranie się w coś wygodniejszego niż garnitur, kojarzący się tylko z pracą, oraz posłuchanie ulubionej muzyki, jego połowica próbowała namówić go na uroczystą kolację w strojach galowych? Chciał kiedyś przekonać ją, żeby posłuchała razem z nim dźwięków, wprawiających go niemalże w ekstazę, ale niestety, skończyło się to katastrofą. Może nie potrafił przekazać uczuć, które targały nim, gdy słuchał hard rocka, może nie była to muzyka łatwa do przyswojenia dla kogoś, kto słuchał wyłącznie papki sączącej się z radia? Klęska była bardzo wymowna. Sytuację pogarszał fakt, że czasem potencjometr wzmacniacza wędrował w okolice niezbyt przyjazne dla bębenków usznych, nie po to by przeżywać głębiej muzykę, ale by zamanifestować żonie, jak bardzo się od niej w danym momencie chce odseparować. Joanna znów przeżyła głębokie rozczarowanie.
Krzysztof Trzaska
QFANT.PL
- numer 4/09
79
opowiadanie
Marcin Gutek
80
Starała się naprawdę długo; próbowała różnych metod, bo jej natura nie pozwalała się poddawać mimo dotychczasowych porażek. Co się dzieje z czterdziestopięcioletnim mężczyzną, który przechodzi obojętnie obok ładnej i zgrabnej kobiety; ubranej, umalowanej i uczesanej tak jak lubi; czekającej na niego z wykwintną kolacją, po której miał nastąpić romantyczny wieczór przy świecach zakończony namiętnym seksem? Robert usiadł za jednym z nakryć, sięgnął po butelkę czerwonego, wytrawnego wina i nalał do obu kieliszków. Nie czekając na partnerkę umoczył z roztargnieniem usta w trunku. Joanna zajęła miejsce naprzeciwko, ale odsunęła od siebie naczynie z alkoholem. - Coś się stało? - Nic takiego. Miałem dzisiaj występ w radio. Słuchałaś audycji? - Nie, byłam zajęta przygotowywaniem kolacji. - Przecież mogłaś przy tym słuchać radia. - Przepraszam, ale tak pochłonęła mnie praca, że zapomniałam. Rozmowa nie trwała długo, a już zaczynała męczyć Roberta. Dlaczego żona nie interesowała się jego karierą? Czy to takie trudne do spełnienia? - O czym dzisiaj dyskutowaliście? - O grze „Mesjasz”. Joanna drgnęła, jakby przypomniała sobie coś znienacka, ale po chwili uspokoiła się. Nie miała ochoty ciągnąć tematu, chociaż w tej chwili zdawała sobie sprawę, że oddala się takim zachowaniem od męża. Ale to nie jej wina - gdyby przyszedł do niej, przytulił się, zauważył jak pięknie wygląda i pachnie, mógłby wtedy opowiadać, o czym chce: o pracy, o muzyce. Ale on wiecznie obnosił się z pretensjami, że nie zwraca na niego uwagi. A kiedy ostatnio powiedział jej jakikolwiek komplement, nawet najbardziej wyświechtany, czy wręczył bukiet kwiatów? Czuła się niepotrzebna i odtrącona. I jak mu to zakomunikować? Jak dotrzeć do tego człowieka, który nie potrafi (lub może nie chce) dostrzec tych wszystkich subtelności? Joanna nie lubiła mówić wszystkiego wprost; dla niej życie było grą, zagadką, której trzeba poświęcić chwilę czasu, żeby ją rozwikłać. Czy dla jej męża delikatność jest rzeczą obcą? Dlaczego nie zwraca uwagi na jej starania, chociażby ze zwykłej kurtuazji? Dlaczego w ogóle jej już nie zdobywa?
- Robert, co się dzieje? - To nie było w jej stylu, ale musiała zadać to pytanie, nawet wbrew swoim przekonaniom. - Nic, jestem po prostu zmęczony i tyle... - Codziennie jesteś zmęczony. - Nie pomagasz mi takimi stwierdzeniami mężczyzna jednym haustem opróżnił kieliszek i sięgnął po butelkę. - Odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy w niczym ci nie pomagam, a powoduję tylko twoje rozdrażnienie. Robert popatrzył krytycznie znad kieliszka na swoją małżonkę. Już nie miał siły mówić jej codziennie jak jest dla niego ważna; jak istotne jest to, że go kocha i że ma do kogo wracać. Nie wiadomo jak gorąco ją o tym zapewniał, wierzyła mu tylko do następnego dnia i znowu trzeba było przekonywać żonę do tego samego. Ile razy można? Znudziło mu się powtarzanie tych samych argumentów. - Nawet nie zaprzeczasz - Joanna westchnęła cicho i wbiła wzrok w obrus. Wcale nie chodziło jej o puste słowa, które kiedyś codziennie powtarzał, ale od jakiegoś czasu zaniechał. Czyny, czyny były ważne. Kiedy się komuś pokazuje miłość, oddanie, pożądanie czy pragnienie, słowa przychodzą same. Wydobywają się z głębi duszy i są wtedy najbardziej wiarygodnymi dźwiękami na świecie. Ale ona nie słyszała ich od ładnych paru lat. - Możemy porozmawiać o tym jutro? - Robert sam zdumiał się beznamiętnością swojego głosu. Gdzieś sumienie podpowiadało mu, że jutro będzie tak samo; że przyszłość nic nie zmieni. Bliskości nie odkłada się na następny dzień, ale przezwycięża się w sobie pokusę lenistwa. Wiedział doskonale, czego pragnie jego żona: romantyczności, czułości, pożądania, ale okazywanego jakby niedbale. Powolnego pozbywania się ubrań, przytulania, dokładnego pieszczenia każdego zakamarka ciała, przedłużania w nieskończoność momentu całkowitego połączenia. Trwałoby to aż do świtu; owszem pięknie, niebiańsko i ekstatycznie, ale jutrzejszy dzień byłby koszmarem. Najgorszą dla niego rzeczą pod słońcem było niedospanie; cierpiał na drugi dzień coś, co było porównywalne tylko z kacem po długotrwałej libacji. Kiedyś mógł oferować Joannie takie weekendy, gdy nie wychodzili z łóżka przez cały dzień. Od pięciu lat soboty i niedziele również należały do tygodnia pracy, więc dzionki spod zna-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz ku „erotycznej bliskości” zniknęły na dobre. Robert dopił zawartość kieliszka i ciężkim krokiem udał się na piętro, do łazienki. Słychać było przez chwilę odgłosy krzątania, po czym dobiegł jej uszu jednostajny szum, wydobywającej się spod prysznica, wody. Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu, chowając miskę z chili do lodówki. Nie zmarnuje się - jutro przyjeżdża do nich dorosły syn, który niewątpliwie spałaszuje zawartość nie tylko tego naczynia. Nie chciało jej się zmywać, włożyła tylko talerze do zlewu i usiadła ponownie przy stole. Spojrzała na bursztynową ciecz w kieliszku, która w zależności od kąta patrzenia zmieniała barwę. Płomień świecy drgał nerwowo, wydobywając z wina dziwne odcienie czerwieni. Skojarzyła jeden z wieczorów, kiedy obejrzeli film „Dziewięć i pół tygodnia”, a potem próbowali odgrywać sceny, które najbardziej zapadły im w pamięć. Na Joannę najbardziej podziałało wykorzystywanie zawartości lodówki do zabaw erotycznych. Gdy przypomniała sobie jak kochanek wylewał kropelkami wino z kieliszka na jej brzuch, wstrząsnął nią silny dreszcz. Kiedy ostatni raz mieli czas na takie eksperymenty? Teraz, jeśli już się kochali, robili to szybko, jakby chcieli tylko rozładować napięcie, a nie cieszyć się i delektować swoją bliskością. Bolało ją strasznie to, że nawet takie szybkie numerki inicjowała ona, kiedy nie mogła już znieść braku seksu, kiedy nosiło ją po całym mieszkaniu w poszukiwaniu zajęć, by zagłuszyć zew natury. Czuła się po tym wszystkim brudna, jakby zgwałciła Roberta, bo ten zawsze z początku bronił się i wymawiał zmęczeniem. PoKrzysztof Trzaska tem ulegał, ale nie wiedziała,
QFANT.PL
czy dlatego że pożądanie przezwyciężało opór, czy dlatego że chciał mieć to już jak najszybciej z głowy. Po wszystkim uciekała pod prysznic, gdzie wodą spłukiwała z ciała poczucie niegodziwości. Usłyszała na górze stanowcze zamknięcie drzwi. Robert obwieszczał w rytualny sposób, że przemieścił się do sypialni i poszedł spać. A jej wieczór dopiero się zaczynał, chociaż zupełnie inaczej niż planowała. Wstała, zabrała ze sobą kieliszek wina i udała się do gabinetu. Niewielki pokój, na którego ścianach ciągnęły się półki z książkami, zapraszał do siebie stojącym centralnie biurkiem z komputerem. Tak, ten wynalazek od pewnego czasu był jej jedynym kompanem podczas samotnych godzin,
- numer 4/09
81
opowiadanie
Marcin Gutek
82
gdy jej małżonek zostawiał ją z głową pełną różnych domysłów. Sięgnęła po komputer po trosze z ciekawości, po trosze z nudów; nie sądziła, że w jakikolwiek sposób może jej pomóc; miał zapełnić czas. Surfowała godzinami po internecie, błąkając się po różnych stronach bez wyraźnego celu. Zaglądała czasem na strony dla dorosłych, tego się nie mogła wyprzeć, ale nie stanowiły dla niej atrakcji epatując jedynie wulgarnością i wyuzdaniem. Któregoś dnia znalazła portal z opowiadaniami erotycznymi i początkowo one również nie wzbudziły jej zainteresowania. Koncentrowały się na stereotypach, gdzie wszyscy panowie mieli imponujące rozmiary swoich męskości i mogli się kochać godzinami, zaś panie były niczym suczki w rui, zawsze chętne i gotowe. Jednak wśród tej tandety znalazła opowiadanie niejakiego Rubiego36, które zachwyciło ją niezmiernie. Autor opowiadał banalną historię, jednak nie fabuła była tutaj najważniejsza, ale opis doznań zarówno kobiety jak i mężczyzny. Piękny język, sposób budowania nastroju i niemalże wylewająca się z tekstu atmosfera erotyzmu spowodowały, że zakochała się w tym sposobie pisania. Przeszukała ów portal i znalazła prawdziwą kopalnię opowiadań tegoż autora. Przy trzecim zauważyła, że odruchowo zaczyna wodzić palcami wokół ust, czuła wyraźnie cebulki włosów na głowie i delikatnie przyśpieszony puls. Nie wytrzymała i zanurzyła dłonie pod szlafrok, dając upust swoim nieugaszonym pragnieniom. Spełnienie przyszło bardzo szybko i zaskoczyło ją swoją intensywnością. Zaraz potem nadciągnęły opamiętanie i strach, że oto ktoś dał jej więcej rozkoszy niż mąż. Przez kilka dni nie dotykała klawiatury komputera, w obawie, że znowu skusi ją wirtualna kraina erotyki. Walczyła z obrazami, nachodzącymi ją w ciągu dnia, ale kiedy Robert odepchnął ją ponownie, odnalazła kolejne opowiadania i dała się ponieść fantazjom w nim zawartym. Potem siadała do komputera codziennie i każdego ranka walczyła z wyrzutami sumienia. Próbowała zabijać je przygotowywaniem wymyślnych kolacji, strojeniem się i czekaniem, wspominając wspólnie spędzone wolne chwile z mężczyzną swojego życia. I kiedy za każdym razem kończyło się wszystko fiaskiem, nie Robert, a świat opowiadań erotycznych był jej partnerem. Ten burzliwy okres w jej życiu trwał około roku.
Przez ten czas nauczyła się opowiadań Rubiego36 niemalże na pamięć i siłą rzeczy przestały na nią tak działać, a poszukiwania autora, który choć w przybliżeniu operowałby podobnym warsztatem spełzły na niczym. Frustracja narastała, aż pięknego letniego dnia coś zaniosło ją do sklepu komputerowego i zakupiła grę erotyczną wraz ze specjalnym hełmem. To był początek kolejnego rozdziału jej życia intymnego, bo naprawdę nie spodziewała się takich doznań. Program miał bardzo ciekawą opcję: pozwalał zaprogramować pieszczoty wirtualnego kochanka, a następnie, po założeniu hełmu, poczuć je na sobie. Po kilku nieśmiałych próbach wprowadziła do pamięci gry swoje ulubione opowiadania. To był strzał w dziesiątkę. Pierwsze próby zakończyły się istnymi trzęsieniami ziemi - intensywność doznań wprawiała ją w zdumienie. Jednak po każdym seansie wracały wyrzuty sumienia i znów popadała w błędne koło. Im bardziej starała się dla Roberta, tym bardziej bolało ją odrzucenie i tym chętniej sięgała po używkę w postaci gry. Któregoś dnia przyłapała się na tym, że tak właściwie tylko czeka aż jej mąż da sygnał, że idzie spać, a ona będzie mogła wreszcie zająć miejsce przed komputerem. Bardzo ją to zabolało - ten wieczór przepłakała, patrząc z nienawiścią na hełm. Przedkładała coś sztucznego nad mężczyznę z krwi i kości, którego na dodatek kochała. Próbowała sobie tłumaczyć, że to nie jej wina, iż czuła się odrzucona, jednak myśl o nałogu, w jaki wpadła spowodowała jeszcze gorsze samopoczucie. Na drugi dzień spakowała hełm do reklamówki i udała się do sklepu komputerowego. Wiedziała, że prowadzili komis, więc postanowiła go odsprzedać nawet za grosze, byle tylko pozbyć się przeklętego kusiciela z domu. Była trochę skrępowana przy sprzedawcy; wiadomo, że takie akcesoria były rozprowadzane głównie z grami erotycznymi, a niebieskie oczy chłopaka po drugiej stronie lady zdawały się prześwietlać ją na wylot. Kiedy niechciany przedmiot znalazł się na blacie, sprzedawca zaczął przekonywać ją, że nie powinna pozbywać się takiego markowego sprzętu. Kiedy cała czerwona starała się wyjaśnić, że nie bawią ją takie dyskusje, młodzieniec zaproponował jej nieoficjalnie zupełną nowość: grę „Mesjasz”. Suma summarum, zamiast zostawić w sklepie hełm, przyniosła go z powrotem do domu, targając dodatkowo jeszcze jedno lżejsze pudełko.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mesjasz Przy pierwszej próbie z nowym nabytkiem wybrała opcję podglądu i zapoznała się na żywo z historią, którą znała z kart Nowego Testamentu. Wstrząsnęło nią to, co zobaczyła, a gdy dodatkowo dotarło, że można to przeżyć na własnej skórze, zawładnęło jej psychiką uczucie, będące mieszanką przerażenia i podniecenia. Odstawiła grę na kilka dni, ale obrazy wciąż przesuwały się jej jak żywe ilekroć zamknęła oczy. Nastąpił czas spokoju; przestała przesiadywać do późna w nocy przed komputerem, nie odczuwała już wyrzutów sumienia i nie starała się tak dla Roberta, co on przyjął z wyraźną ulgą. Nie wytrzymała jednak długo i po kolejnym odrzuceniu, sięgnęła po swoją grę erotyczną. I znów, praktycznie, kiedy opadła tylko zasłona zmysłów, popadła w ten sam schemat, nie mogąc darować sobie, że uległa pokusie. Wtedy zerknęła na pudełko z „Mesjaszem”. Wydał się w tej chwili znakiem, odczytanym jako pokuta, kara za grzechy. Uruchomiła go i na moment zakończenia gry wybrała biczowanie. Kiedy zdjęła kask czuła zmęczenie, piekły ją straszliwie plecy, ale miała dziwne wrażenie jakby zmazała część winy, jakby odkupiła już trochę swoich nieprawości. Dzisiaj czuła się jednak z powrotem podle. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć tego stanu, a może po prostu nie chciała. Usiadła na fotelu i uruchomiła komputer. Czekała na załadowanie systemu bębniąc palcami po biurku. Kiedy tylko zauważyła, że sprzęt jest gotowy, nałożyła na głowę hełm i uruchomiła „Mesjasza”. Wybrała na pierwszej planszy płeć, a na drugiej zawahała się. Który moment wybrać na zakończenie gry? Było kilka możliwości: sąd przed Annaszem, sąd przed Kajfaszem, sąd przed Piłatem czy biczowanie? Do tej pory jej oczy dostrzegały tylko te opcje. Teraz zauważyła tę ostatnią w prawym, dolnym rogu ekranu. Zamknę-
QFANT.PL
ła na chwilę powieki, jakby próbowała zrozumieć znaczenie tego słowa. Wreszcie położyła ponownie rękę na myszce komputerowej i kliknęła. Napis „Ukrzyżowanie” na chwilę zmienił kolor, po czym gra potoczyła się dalej.
Marcin Gutek Rocznik 1970. Z wykształcenia matematyk, z zawodu informatyk. Mieszka i pracuje w Lublinie. Fascynuje go muzyka, pochłania w dużych ilościach książki i ogląda namiętnie kabarety (za największy swój sukces w tej dziedzinie uważa zarażenie córki bakcylem Monty Pythona). Żeby nie przyrosnąć do fotela w zimie jeździ na nartach, a latem depcze po górach lub żegluje po Mazurach. Nie może się jeszcze pochwalić dużym dorobkiem literackim (publikował w periodykach internetowych – Creatio Fantastica, Fahrenheit – i zdobył wyróżnienie w konkursie Danse Macabre 2008), ale usilnie pracuje, by to zmienić.
- numer 4/09
83
opowiadanie
Bożena Grzenia
84
Zoo
Komisarz Zybert smacznie spał, kiedy nagle zabrzęczała jego komórka. Po czwartym sygnale powoli i niechętnie otworzył oczy. Spojrzał na budzik – była piąta trzydzieści rano. „Co za debil dzwoni o takiej porze” – przeszło mu przez myśl, po czym odebrał telefon. - Zybert – mruknął zaspanym głosem. - Cześć Andrzej – usłyszał swojego współpracownika, aspiranta Gajdę. – Mamy trupa – oznajmił dziarskim tonem, prawie jakby mówił o super promocji w markecie. - O tej godzinie? – zdziwił się Zybert. – Czyście zdurnieli?? - Nie nasza wina – mruknął Gajda, chcąc się usprawiedliwić. – Ciało należy do kobiety, prawdopodobnie przed trzydziestką. – Gajda w mgnieniu oka streścił Zybertowi wiadomości, które już znali. – Ale ciężko będzie ją zidentyfikować – dodał po chwili. - Ciężko? – zainteresował się komisarz. – Niby dlaczego? - Ciało zostało rozszarpane przez wilki – odrzekł Gajda. - Wilki? – zdziwił się Zybert. – Skąd do cholery wzięły się u nas wilki? Przecież Gdańsk to nie Kanada! - Z zoo – odrzekł aspirant. Słychać było przewracanie kartek notatnika, w celu znalezienia informacji. – Według pielęgniarza zajmującego się zwierzętami, ataku dokonały Canis lupus, czyli wilki szare, które… - Daruj sobie wykład – przerwał mu Zybert. – Zaraz tam będę. Komisarz zwlekł się z łóżka, ciągle przecierając zmęczone oczy. Położył się wczoraj bardzo późno, a dziś z samego rana zrywają go z łóżka. I to do wilków! Ruszył do łazienki, gdzie zimny prysznic trochę go orzeźwił, ale na śniadanie i gorącą kawę zabrakło mu czasu. Wściekł się niemiłosiernie, widząc na komórce kilka ponagleń od podwładnego. Zrezygnował więc z jedzenia, mając nadzieję szybko to nadrobić. Na miejsce dotarł kilka minut przed szóstą. Z jednej strony cieszył się, że nie było tłumu gapiów, który ewidentnie by go rozpraszał, z drugiej
jednak strony miał ochotę zabić denatkę po raz drugi. „Kto to widział umierać o takiej godzinie” – pomyślał ciągle jeszcze zaspany. - Dzień dobry. – Aspirant jak zwykle pierwszy go przywitał. Od dawna liczył na awans i miał nadzieję, że wywalczy go ambicją i gotowością do pracy w każdych warunkach. - Co tam masz, Karol? – mruknął Zybert, mając nadzieję jeszcze przez chwilę się nie odzywać i trwać w błogim uśpieniu. - Denatką jest kobieta w wieku dwudziestu pięciu, maksymalnie trzydziestu lat. Według pielęgniarza… - Pielęgniarza? – zapytał komisarz. - Tak, pielęgniarza – potwierdził podwładny. – To oni zajmują się zwierzętami. Jako pierwsi przychodzą sprawdzić czy nic im nie jest, nakarmić i takie tam – zakończył szybko, widząc wyraz twarzy Zyberta, jednoznacznie wskazujący, że nie przyjmie zbyt wielu informacji na ten temat o szóstej rano. - Co dalej? – ponaglił komisarz. - Ten co ją znalazł, stwierdził, że może to być Anna Waligóra albo Monika Kuczer – oznajmił aspirant. – Mówił, że nie jest w stanie powiedzieć dokładnie, ale w sekcji zwierząt drapieżnych pracują tylko dwie blondynki, więc to na pewno jedna z nich. - Oczywiście obie nieobecne? – zapytał Zybert, doskonale wiedząc, co usłyszy. - Tak. - Dobra – zdecydował komisarz – prowadź do tej klatki. Szedł za znającym już drogę aspirantem, marząc o ciepłym łóżku i kawie. Mimo że zachowywał się nieprofesjonalnie, było mu wszystko jedno. Człowiek zmęczony – człowiek zły! Dotarli w końcu do wybiegu zajmowanego przez wilki. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby komisarz zdążył zauważyć, iż zwierzęta zostały usunięte, a miejsce, gdzie spoczywało ciało, dobrze zabezpieczone. „Nieźle się spisał. Należy mu się ten awans.” – pomyślał Zybert, ale nie miał zbyt wiele czasu na rozczulanie się nad podwładnym, bo ten już zaczął nowy wykład.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zoo - Ciało znaleziono o piątej trzynaście, dzisiejszego ranka – rzekł Gajda. – Dokładnie w miejscu, gdzie leży. Pielęgniarz, z którym rozmawiałem, mówił, że musiała stracić przytomność w klatce. Może się poślizgnęła albo coś takiego, bo w przeciwnym wypadku, bez problemu poradziłaby sobie z wilkami. - A mogła się poślizgnąć? - Mogła – przyświadczył Gajda. – I nawet wszystko na to wskazuje. – Spojrzał z triumfem na komisarza, chcąc się nacieszyć chwilą. Tyle już zrobił, że Zybert powinien być z niego dumny. – Tutaj – rzekł, wskazując zejście na wybieg – znajdują się ślady, potwierdzające tezę, że dziewczyna się poślizgnęła. Było mokro, ciemno – idealne warunki. Chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. - Gajda, nie filozofuj – przerwał mu komisarz. – Tylko fakty mnie interesują. - Oczywiście – rzekł aspirant, nie zważając na docinki szefa. Doskonale zdawał sobie sprawę, że o takiej godzinie, nawet najmilszego człowieka może brać cholera. Puścił uwagę mimo uszu i kontynuował. – Tutaj natomiast – tym razem wskazał na denatkę – widać otwarte złamanie prawej kończyny dolnej. Sama się nie złamała, a poślizgnięcie tłumaczyłoby wszystko doskonale. Upadła, złamała nogę, uderzyła się w głowę tracąc przytomność, może nawet od razu umierając, a resztę załatwiły wilki – zakończył wywód. - To bardzo prawdopodobne – mruknął Zybert, ciesząc się ukradkiem. Wiedział, że jeśli był to wypadek, nie napracuje się zbytnio. – Poczekaj na kogoś z kostnicy, zleć standardowe badania, a potem ustal kim była ofiara. Ja lecę na komendę – oświadczył i zostawił aspiranta samego. Komisarz z niejaką ulgą opuszczał oliwskie zoo. Było już kilka minut po dziewiątej, więc dróżki i aleje zapełniały się odwiedzającymi. Kolejka Retro, którą zawsze bardzo lubił, zaczęła już działać a bardziej leniwi turyści mogli odbyć ciekawą wycieczkę na jej pokładzie. Na razie była prawie pusta, lecz Zybert wiedział, że za godzinę będzie tak przepełniona, iż utworzy się ogonek jak stąd do Warszawy. Doskonale znał miejsce jeszcze z czasów, kiedy przychodził tu z synkiem. Malec uwielbiał zwierzęta, dlatego bywali w ogrodzie kilka razy w miesiącu. Niestety teraz, kiedy żona nie wytrzymała życia
QFANT.PL
z policjantem i się z nim rozwiodła, nie odwiedzał zoo tak często. Zatęsknił za pierworodnym, dlatego odetchnął dopiero za bramą. Był przeraźliwie zmęczony, a gwar tłumnie schodzących do ogrodu zoologicznego ludzi, wywoływał ból głowy. Po raz pierwszy z ulgą pożegnał się z tym miejscem. Wsiadł do starego volkswagena i ruszył na komendę. Na drogach jak zwykle tłoczno, więc dojazd na miejsce zajął zdecydowanie więcej czasu, niż powinien, jeszcze bardziej wyprowadzając Zyberta z równowagi. Był śpiący, głodny i spragniony, a musiał stać w tym głupim korku. Nie podobało mu się to. Przeklinał moment, w którym zadzwonił do niego Gajda, zmuszając do opuszczenia bezpiecznego i ciepłego łóżka. Wiedział już, że będzie musiał spisać ten dzień na straty, dlatego zacisnął zęby, chcąc przeczekać gorsze chwile. Dojechał w końcu na komendę, gdzie pierwszą rzeczą jaką zrobił, była mocna, czarna kawa, która jako jedyna mogła zmusić go do normalnego funkcjonowania. Zjadł także kupioną w bufecie kanapkę i poczuł się jak nowo narodzony. Teraz mógł pracować. Zadzwonił Gajda z informacjami o denatce. - Cześć – rzekł na wstępie – właśnie wychodzę z mieszkania Anny Waligóry i śmiem twierdzić, że żyje i ma się dobrze. Pozostała zatem Monika Kuczer. Jak tylko potwierdzę tożsamość denatki, od razu do ciebie zadzwonię. - Jasne – rzucił Zybert, po czym się rozłączył. Godzinę później Gajda siedział już na komendzie. - I jak? – zapytał Zybert. – Masz coś? - Mieszkanie było puste, a rodzina nic nie wiedziała. Według nich Monika powinna być w pracy – oznajmił aspirant. – A ofiarę zidentyfikować trzeba. Niestety, twarz denatki była całkowicie zmasakrowana przez wilki, dlatego zwykłe rozpoznanie nie wchodziło w rachubę. Być może uda się ściągnąć jakieś odciski palców i porównać z odciskami z kawalerki, w której przebywała albo wezwać dentystę. Najpierw jednak muszą dostać zgodę na wejście do mieszkania, a to trwa zazwyczaj zdecydowanie za długo. Mimo teoretycznego braku zajęcia, Zybert miał roboty po uszy. Wniosek o przeszukanie kawalerki,
- numer 4/09
85
opowiadanie
Bożena Grzenia wniosek o udostępnienie karty dentystycznej, raport i masa innych dokumentów same się nie wypełnią. Nie cierpiał papierkowej roboty, a został nią zawalony. Dlatego wrócił do domu skonany. Wziął szybki prysznic, w trakcie którego pomyślał, że mimo wszystko miał szczęście. To prawdopodobnie tylko nieszczęśliwy wypadek i zakończy sprawę już po identyfikacji zwłok. Zjadł coś lekkiego na kolację, położył się i zapadł w niespokojny sen, jakby przeczuwając, że to wcale nie będzie takie proste. Tym razem nikt nie obudził go o jakiejś niegodziwej porze. Wstał normalnie, był nawet w dobrym humorze, ale do czasu. W momencie kiedy przekroczył próg swojego biura, poczuł, że coś się spieprzy, że wolne dni odlatują w przestworza. Starał się za wszelką cenę pozbyć tego przeklętego i psującego humor uczucia, ale nie mógł. „Znowu ta durna intuicja gliny” – pomyślał zaniepokojony. Kilkanaście lat temu nie wierzył w istnienie owej intuicji. Myślał i działał tak, jak nakazywał rozsądek, reguły i dowody. Nie miał żadnych głupich przebłysków, które, mimo dezaprobaty, okazywały się być prawdą. Teraz jednak się zmienił. Postarzał, dojrzał, rozwiódł i dopadła go ta kretyńska intuicja, która dziś uparcie twierdziła, że dziewczyna została zamordowana. *** Mijał trzeci dzień od śmierci dziewczyny i dopiero coś drgnęło. W sumie Zybert zdążył się już przyzwyczaić, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż na filmach, gdzie odciski palców badają przez godzinę. W Polsce, na samą zgodę czeka się co najmniej dzień. Niemiej jednak udało się w końcu pozałatwiać parę formalności. Dostali zgodę na przeszukanie mieszkania Moniki Kuczer i porównanie odcisków palców zdjętych denatce, z tymi, które znajdą. Mogli także posłać patologowi dane dentystyczne, żeby prowadził równorzędne badania, jak tylko skończy sekcję. - Andrzej – krzyknął aspirant. – Czas na nas. - Już idę – mruknął Zybert niechętnie wstając. Był wyczerpany. Tym razem nie fizycznie, ale psychicznie. Bardzo go męczyła ta sprawa, sam nie wiedział dlaczego. Dokładne przeszukanie mieszkania to mnó-
86
stwo roboty dla sporej grupki ludzi. Technicy zabezpieczali pomieszczenia, zbierali odciski palców, a zawsze czujny Gajda nadzorował, żeby czegoś nie spieprzyli. Zybert jak zwykle rozglądał się po mieszkaniu, szukając czegoś, co nawet kilku dobrych policjantów mogło pominąć. Był w tym najlepszy. Dostrzegał w sprawach drugie dno, dzięki czemu był genialnym gliną. Mieszkanie prezentowało się zupełnie naturalnie. Żadnych śladów walki, kłótni, ani niczego innego. Wszędzie panował porządek i względny ład. Monika Kuczer pedantką nie była, ale widać kobiecą rękę pomocną w urządzaniu pokoi. Całość prezentowała się ładnie i stanowiła miłą odmianę dla oka. Bałaganiarą też nie była. Wszystko posegregowane, poukładane, ale nic nadzwyczajnego nie znaleziono. Ot, zwyczajna dziewczyna, pracująca w ogrodzie zoologicznym. W końcu Zybert zostawił pracujących techników pod czujnym okiem Gajdy. Nie było sensu dłużej tam siedzieć. Tracił czas, a musiał pomyśleć. Dlatego pozostałą część dnia spędził w biurze, zastanawiając się czy to aby na pewno był wypadek. Nazajutrz kierunek śledztwa zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. - Są wyniki sekcji – oznajmił aspirant. – Trzeba zejść do Darka. Zybert drgnął. „W końcu” – pomyślał. – „Nie zniosę dłużej niepewności. Albo wóz, albo przewóz”. Patologiem odpowiedzialnym za sekcję zwłok był Darek Wojtak. Miły mężczyzna w sile wieku, ale o dość skomplikowanej psychice. Od zawsze chciał pracować w swoim zawodzie. Nawet jako czteroletni chłopczyk marzył, aby zostać patologiem, czym wzbudzał niepokój rodziców. Jednak, mimo swego dziwnego zachowania i traktowania ciał jak przyjaciół, był najlepszy w swoim fachu, dlatego Zybert bardzo lubił z nim współpracować. Nieważne czy gadał z trupami czy nie, był dobry, a to komisarz cenił najbardziej. - Siema Andrzej, siema Karol – przywitał ich patolog. – Napijecie się herbatki? Aspirant, który nie przepadał za kostnicą, mimowolnie się wzdrygnął. Nie bardzo rozumiał jak można jeść albo pić, kiedy kroi się trupa! Zybert był jednak już przyzwyczajony. - Nie, my tylko na chwilkę – odparł spokojnie. –
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zoo Musimy wiedzieć, co spotkało tę dziewczynę. - Śmierć, rzecz jasna – odrzekł Darek, jakby rozmawiali o przegranym meczu Lechii. Zybert zamyślił się na chwilę. Jakim cudem ten człowiek jeszcze funkcjonuje? Przecież Polska, to nie serial kryminalny, tu nie ma czasu na gadanie z trupami albo inne bzdety. Patolodzy ciągle muszą walczyć z czasem, a mimo to, stojący przed nim człowiek, ma wszystko jakby poza sobą. On gada z trupami, pieprzy głupoty, a i tak się wyrabia. W dodatku jeszcze nigdy niczego nie przeoczył. - Wypadek czy morderstwo? – zapytał komisarz. – Krótko, bo nie mamy zbyt wiele czasu. - Wypadek? – zaśmiał się Darek. – Wykluczone! - Więc morderstwo – wydedukował Gajda. - Niekoniecznie – mruknął patolog. – Ale to już wasza robota. - Dobra Darek, dawaj co masz – ponaglił Zybert. - Podejrzewam, że informacje co jadła na śniadanie zbytnio was nie zainteresują, ale w razie czego wszystko jest w raporcie – rzekł Darek. – Zacznę więc od najważniejszego. Denatka zmarła około piątej trzydzieści rano, a przyczyną śmierci był uraz głowy – zaczął swój wywód. – Uszkodzenia czaszki i mózgu są na tyle duże, że nie ma mowy o pomyłce. Zgon nastąpił natychmiast po uderzeniu. Nie stwierdziłem śladów obrażeń tak zwanych obronnych, wszystkie rany na ciele denatki wyglądały na świeże. Toksykologia w porządku, nie pijana, nie zaćpana – używki odpadają. - W takim razie wypadek idealnie pasuje – podsumował Gajda. – Poślizgnęła się i nieszczęśliwie upadła, ginąc na miejscu. Wilki skorzystały z darmowej wyżerki i mamy efekt końcowy. - Niby tak – mruknął Darek. – Ale nie wiecie jeszcze wszystkiego. Znalazłem interesujące uszkodzenie żeber. Są tak usytuowane, że nie wyglądają na skutek upadku. Być może zrobiła sobie coś wcześniej, ale nie jestem pewny, muszę jeszcze nad tym posiedzieć. Zauważyłem jednak kilka siniaków na prawej ręce. Musiały powstać wcześniej, bo w momencie kiedy krew przestaje krążyć siniaki ani krwiaki się nie pojawiają. - Ona pracuje w zoo – zadrwił Gajda, twierdząc, że siniak to nic nie znacząca informacja. – Z wilkami! Cud, że w ogóle miała rękę, na której mógł
QFANT.PL
pojawić się siniak. - Mówię to, co widzę – mruknął urażony Wojtak. – Nie musisz słuchać. Zybert widząc, że Darkowi się to nie spodobało, kopnął dyskretnie Gajdę w piszczel, dając znak, aby się zamknął. - W takim razie – rzekł, aby udobruchać patologa – ofiara mogła się z kimś szarpać. - Ano mogła – odrzekł wyraźnie uradowany Darek. – Właśnie o to mi chodziło. – Zrobił malowniczą pauzę, potęgując napięcie. – Ale przejdźmy do najciekawszego – dodał po chwili z łobuzerskim uśmiechem. – Miałem u siebie antropologa sądowego… - Antropologa? – zdziwił się Zybert. – Myślałem, że to tylko wymysł telewizji i durnych idyllicznych seriali, w których antropolodzy pomagają policji. - Pewnie tak, ale nawet u nas mamy kilku wybitnych kolesi – odparł patolog. – No i jeden taki był u mnie. Po znajomości – dodał po chwili, jakby się tłumacząc. - I co z tego wynikło? – zapytał coraz bardziej zainteresowany Zybert. Domyślał się, że skoro Darek jest taki pobudzony, to musiało być coś ważnego. - Okazało się, że złamanie kości piszczelowej i strzałkowej nie było przypadkowe. – Kolejna pauza, dla wzmocnienia efektu. – Są one wynikiem silnego uderzenia twardym i tępym narzędziem. - Słucham? – wrzasnął Gajda, nie mogąc opanować zdziwienia - Ktoś połamał jej tę nogę – stwierdził spokojnie patolog. Nastała chwila ciszy tak głębokiej, że Zybertowi coraz trudniej było oddychać. Nie wiedział co myśleć. Okazało się, że miał rację – to nie było zwykłe poślizgnięcie. - To pewne? – zapytał na wszelki wypadek. - Tak – odrzekł Darek. – Ten antropolog powiedział, że kości nie wyglądają prawidłowo. Zauważył, że dziewczyna ma nie tylko połamane kości, ale także zmiażdżone. Nie całkowicie, delikatnie, ledwo zauważalnie. Największą trudność stanowił fakt poobgryzania przez wilki. Musieliśmy dokładnie zbadać kość, żeby wiedzieć, co spowodowały zwierzęta, a co człowiek. W tym wypadku otwarte złamanie spowolniło nasze działania. Ale, jak już
- numer 4/09
87
opowiadanie
Bożena Grzenia
88
powiedziałem, to pewne. - Dzięki Darek – rzucił Zybert. Wziął raport patologa, skinął na Gajdę i razem ruszyli do wyjścia. Mieli przed sobą dużo pracy. Priorytetem nie było już ustalenie tożsamości ofiary, ale znalezienie mordercy! - Jeszcze jedno – wtrącił patolog, zatrzymując komisarza kilka kroków przed drzwiami. – Szukacie postawnego mężczyzny, około osiemdziesiąt kilo, metr dziewięćdziesiąt wzrostu. - Skąd ta pewność? – zapytał komisarz, nie dowierzając własnym uszom. - Jestem przyjacielem najlepszego antropologa w Polsce – oznajmił nieskromnie. – I był winny mi przysługę. Zybert podziękował i opuścił kostnicę. Zostawił analitykom i całej reszcie speców dopasowanie odcisków palców, a sam pojechał do ogrodu zoologicznego. Towarzyszył mu oczywiście nieodłączny Gajda. Markotny był, bo znowu wszystkie jego podejrzenia i dedukcje wzięły w łeb, a w takiej sytuacji o awansie, będzie mógł tylko pomarzyć. Kiedy dojechali na miejsce, zoo oblężone było zwiedzającymi. Nic dziwnego. Piękny sierpniowy dzień stwarzał idealną otoczkę do oglądania zwierząt. Poza tym dzieciaki miały wakacje, więc mogły sobie pozwolić na całodniowe zwiedzanie ogrodu. Policjanci skierowali się do klatek z wilkami. Nie było tłumu, więc od razu zobaczyli pielęgniarza, który znalazł zwłoki. Coś tam porządkował, układał – po prostu pracował. Podeszli do niego, mając zamiar zamienić kilka zdań. - Dzień dobry – przywitał się Zybert. - O! Dzień dobry. – Pielęgniarz rad był z ich obecności. Mógł zupełnie legalnie przerwać pracę i trochę odpocząć. – Panowie znowu tutaj? - Ta – mruknął komisarz, świetnie udając znudzenie. – Wie pan, papierkowa robota. Niby wypadek, a trzeba z wszystkimi pogadać, spisać zeznania, podstemplować. Sporo z tym zachodu. Zybert starał się nie spoglądać na Gajdę, bo jego mina, wyrażająca maksymalne zdziwienie, mogłaby rozbawić każdego. Na szczęście był na tyle dobrym gliną, że nie puścił pary z gęby. W mig załapał, że to jakiś podstęp, więc udawał obeznanego w sytuacji. A przynajmniej starał się. Komisarz natomiast postanowił zaprzyjaźnić się z pielęgniarzem. Najpierw gadka szmatka, narzekanie na ro-
botę, potem okazanie zainteresowania jego pracą. Przydały się tutaj comiesięczne wizyty w ogrodzie, dzięki którym wyglądał na kompetentnego i wartego uwagi towarzysza. Pielęgniarz rozgadał się o trudach pracy, że dogląda drapieżników, że to ciężka i niebezpieczna robota. Ponarzekali razem na jej niewdzięczność, dzięki czemu Zybert zyskał jego sympatię. - A co w ogóle należy do pana obowiązków? – zapytał komisarz. Niby z ciekawości, niby zupełnie oficjalnie. Zresztą sam jeszcze nie wiedział, do czego mu się to przyda. - Najpierw sprawdzam stan zwierzaków, czy są zdrowe, czy wszystko zjadły, czy nie narodziły się młode. Potem sprzątam wybiegi, myję klatki, kuwety, zmieniam ściółkę, a na końcu karmię zwierzaki i wypuszczam na czyściutkie wybiegi, gdzie spędzają cały dzień. - Mnóstwo z tym roboty – odparł Zybert. – Pewnie musi pan też przygotować to jedzenie? - Oczywiście – potwierdził pielęgniarz. – Często trzeba posiekać padlinę, a wymachiwanie siekierą nie należy do najlżejszych czynności. - A dziewczyny? – Komisarz w dalszym ciągu podpuszczał świadka. – Przecież to musi być ciężkie jak diabli. - Mamy różne rozmiary – odparł wesoło pielęgniarz. – Mogę pana trochę oprowadzić, jeśli pan chce – zaproponował w końcu. O to chodziło. Zybert uśmiechnął się na znak aprobaty i ruszyli na podbój ogrodu zoologicznego od kuchni. Dowiedział się wielu interesujących rzeczy, między innymi, że skoro denatka zmarła będąc na wybiegu, ktoś inny musiał wypuścić wilki – sprząta się puste klatki. Nieszczęśliwy wypadek przeistoczył się w morderstwo z premedytacją. - A tutaj jest szopka z narzędziami – opowiadał pielęgniarz. – Znajdujemy tu wszystkie potrzebne rzeczy. - Matko, po co komu taka wielka siekiera? – zdziwił się komisarz, zainteresowany przedmiotem jako potencjalnym narzędziem zbrodni. – Ktoś to w ogóle uniesie? - W sumie to nikt jej nie używa – stwierdził pielęgniarz. – Jest zbyt ciężka i nieporęczna. Ale była w komplecie, więc leży. - Dziękuję za bardzo miły wykład. – Zybert w końcu zakończył tę błazenadę. – Niestety, robota
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zoo wzywa. Muszę jeszcze odwiedzić pańskiego szefa, poprosić o parę podpisów. Bardzo dziękuję, panie… - Marek Wiśniewski. - … panie Marku. Do zobaczenia innym razem i mam nadzieję, że w bardziej sprzyjających okolicznościach. Wyszli z szopki na narzędzia, udając, że każdy idzie w innym kierunku. Zybert zdążył jednak przeanalizować całą sytuację. Wiedział, że ktoś brutalnie złamał dziewczynie nogę, zadał cios ciężkim, twardym narzędziem. Obuch siekiery nadawał się do tego idealnie. - Gajda, musisz zdobyć tę siekierę – oznajmił komisarz, gdy tylko upewnił się, że nikt go nie podsłuchuje. – Jest nam potrzebna. Załatw to. Zostawił aspiranta samego. Wiedział, że może mu ufać. Zna się na rzeczy i na pewno nie spieprzy sprawy. Sam udał się do kierownika ogrodu zoologicznego. Rozmowa z właścicielem nie przyniosła żadnych rewelacji. Nic nie wie, nic nie słyszał – normalka. Chroni własny tyłek, żeby nie wylecieć z roboty. W końcu taki skandal, to niemała rzecz. Musiałby podać się do dymisji. Straciłby tak wiele, że aż bał się o tym myśleć. Trząsł portkami na kilometr, dlatego Zybert nie podejrzewał go nawet o współudział. Taki tchórz nie nadawałby się do nielegalnego wyrzucenia śmieci, a co dopiero do morderstwa. Postanowił wrócić do auta. W samochodzie czekał już na niego Karol. Spokojnie popijał wodę mineralną, jakby był zwyczajnym turystą, czekającym aż kolega się odleje. Komisarz wsiadł do swojego volkswagena i rzucił mu znaczące spojrzenie. W odpowiedzi zobaczył nieznaczny uśmiech. Zapalił więc samochód i ruszyli na komendę. Dopiero na miejscu, kiedy Gajda przyszedł go gabinetu Zyberta z siekierą owiniętą folią aluminiową, ten poddał w wątpliwość postępowanie podwładnego. - Co to kurwa jest? – wrzasnął zdenerwowany komisarz. - Siekiera o którą prosiłeś – odrzekł zakłopotany Gajda. – Powiedziałeś, że jest nam potrzebna, więc to załatwiłem. - Z całym szacunkiem Karolu – rzekł Zybert
QFANT.PL
– ale nieźle cię popieprzyło! – krzyknął. – Przecież jeśli ta siekiera została użyta do napaści na tę dziewczynę, nawet najgłupszy adwokat sprawi, że dowód będzie nieważny. Do Gajdy dopiero dotarło, co zrobił. - Ożeż w mordę! – powiedział zmartwiony. – Ale narobiłem! Nastała chwila ciszy. Obaj panowie gorączkowo zastanawiali się, co zrobić z tym fantem. Gajda był zły na siebie, że tak nieopatrznie zrozumiał szefa. - Zrobimy tak – powiedział po chwili Zybert, siląc się na spokój. – Zbadamy siekierę, szybko i dokładnie. Każ zdjąć z niej odciski palców jakie tylko się da, a jutro rano odłożysz ją z powrotem. - Tak jest – mruknął niezadowolony Gajda, po czym oddalił się wraz z niefortunną siekierą, zostawiając szefa samego. Komisarz nie wiedział co myśleć. Sprawa bardzo się skomplikowała. Co prawda z pomocą Gajdy, ale stało się. Wiedział, że to dobry glina, ale popełnia jeszcze błędy, jak na przykład ten dzisiejszy. Wyniesienie trzydziestokilowej siekiery nie sprawiło mu trudu, ale pomyślenie, że może ona być kluczowym dowodem w sprawie, było ponad jego siły. Tak to już z nim jest. Kiedy wyższy rangą coś rozkaże, Gajda wykonuje to bez mrugnięcia okiem, nawet jeśli źle zrozumiał polecenie. Wiedział też, że ciężko będzie coś z tego wycisnąć. Tym bardziej dzisiaj. Zdał się więc na techników badających dowód, może jednak dowie się czegoś ciekawego? Pewnie i tak system nie rozpozna żadnych odcisków, bo pracownicy zoo to zazwyczaj porządni ludzie, a nie poszukiwani przestępcy, ale na wyniki musiał czekać. Prawdopodobnie do jutra. Kiedy nazajutrz rano wszedł do swojego biura, aspirant już na niego czekał. - Załatwione – rzekł dość wesoło. – Poszedłem tam już o… - Może lepiej, żebym o tym nie wiedział? – przerwał mu komisarz. – Bo jak zaczniesz opowiadać o udanym włamaniu, to zwątpię w ciebie, jako policjanta. Karol zamilkł – wolał nie narażać się szefowi. Już i tak sporo nabruździł. Chcąc się zrehabilitować, zamachał mu raportem przed nosem. - Mam wyniki analizy siekiery – dodał półgłosem, jakby rozmawiali o jakimś spisku. - No to słucham – mruknął znudzony komisarz.
- numer 4/09
89
opowiadanie
Bożena Grzenia
90
- Stylisko było absolutnie czyste… - Co było czyste? – zdumiał się Zybert. – O czym ty do diabła gadasz? - Stylisko, czyli trzonek – wyjaśnił aspirant. Zmieszał się na chwilkę, po czym powrócił do czytania raportu. – Technicy nie znaleźni na nim żadnych odcisków palców. Był wyczyszczony do cna. Na obuchu to samo. Żadnych śladów biologicznych, krwi, naskórka. Nic. - No to jesteśmy w czarnej dupie – rzekł smutno komisarz. - Znaleziono jednak ślady alkilosulfonianu i alkilobenzenosulfonianu sodu, trójpolifosforanu, polikarboksylanu… - Mówże po ludzku – przerwał mu komisarz. – Co ja, chemik jestem, czy jak? - Detergenty – mruknął Gajda. – Ktoś bardzo dokładnie wyczyścił tę siekierę. Nastąpiła chwila ciszy. Zybert zastanawiał się, co mają teraz zrobić. Był już pewien, że ktoś przyczynił się do śmierci tej dziewczyny, brutalnie złamał jej nogę i wypuścił wilki, żeby zatarły ślady. To na pewno nie był wypadek! - Poza tym – nieśmiało rzekł aspirant – są już wyniki porównania odcisków palców denatki i Moniki Kuczer. – Jest zgodność. Poznali więc tożsamość zmarłej. To jednak ta młoda dziewczyna. Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat i cały świat stał przed nią otworem. Niestety, śmierć nadeszła szybciej. - Dobra, Karol – zadecydował Zybert. – Jedziemy do zoo, musimy nadrobić zaległości. Kiedy dojechali do ogrodu zoologicznego, poprosili kierownika o zgodę na przesłuchanie pielęgniarzy. Wszystkich. Było ich czterdziestu, więc zapowiadał się ciężki dzień. Większość czasu spędzili, rozmawiając ze znajomymi Moniki. Znali się na tyle dobrze, że każdy mógł przekazać interesujące informacje. Słońce chyliło się już ku zachodowi, a sam ogród powoli pustoszał. Zbliżała się godzina zamknięcia. Zybert i Gajda także skończyli swą pracę, dzieląc się, po drodze do samochodu, uzyskanymi informacjami. - Większość twierdzi, że była miłą i sympatyczną dziewczyną – oznajmił Gajda. – Że wszyscy ją lubili. - Ładna, zgrabna i powabna – rzekł Zybert. –
Zazdrość, to może być motyw. - No właśnie – potwierdził aspirant. – Dowiedziałem się, że miała chłopaka. Również stąd. Niejaki Robert Wysocki, pracował przy kopytnych. - Interesujące – zamyślił się komisarz. – Rozmawiałem z nim, ale nie wspomniał o żadnej zażyłości z denatką. Ciekawe dlaczego? - Pewnie wolał ukryć ten fakt, zważywszy na kłótnię, jaką odbyli dzień przed śmiercią dziewczyny – rzekł Gajda, uśmiechając się lekko. Wiedział, że właśnie znalazł podejrzanego, a nawet potencjalnego mordercę. – Jedna z pań ze szczegółami opowiedziała, o co poszło. Chodziło ponoć o innego faceta. Ten cały Wysocki się wkurzył no i postanowił się zemścić. – Gajda miał już swoją wersję wydarzeń. – A co u ciebie? - Najpierw standardy, że lubiana, że miła, że spokojna – zaczął Zybert – ale dowiedziałem się także, że pracuje tu dopiero od miesiąca. Ponoć ktoś jeszcze starał się o tę posadę. Wygrała denatka, a tamten przychodził tu i jej groził. - Więc znowu zazdrość – podsumował krótko aspirant. - Tak, to jeden z najstarszych powodów, przez które mordowano… Po krótkiej rozmowie telefonicznej z sekretarką kierownika ogrodu, dowiedzieli się, że rywalem denatki był niejaki Wojciech Puławski. Przedstawiając się jako policja prowadząca sprawę śmierci jednej z pracownic zoo, bez problemu uzyskali jego adres. Postanowili kuć żelazo, póki gorące, dlatego pojechali prosto do podejrzanego numer jeden. Nikogo nie zastali. Mieszkanie było puste, jeśli nie liczyć kota, zawzięcie drapiącego w drzwi. Oczywiście od wewnątrz. Odwiedzili więc sąsiadkę – miłą starszą panią. Mieszkała sama, mąż zmarł trzy lata temu, a dzieci już dawno wyfrunęły z rodzinnego gniazda. Była bardzo gadatliwa, nieświadomie pomagając policji. Krótkie, prawie nieoficjalne spotkanie, a wynieśli z niego więcej informacji, niż mogliby się spodziewać. Dowiedzieli się, że ten cały Wojtek, to dziwny chłopak. Taki cichy, zamknięty w sobie. Niby spokojny, ale do czasu. Jeśli się zdenerwuje, lepiej nie stawać mu na drodze. Zybert stwierdził, że idealnie pasuje do profilu mordercy. Cichy, samotny, starał się o pracę, ale ubiegła go jakaś dziewczyna. Zdenerwował się i ją zabił. Sądząc z opowiadań starszej pani był dość
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zoo porywczy, więc nawet morderstwo mogło nie stanowić problemu. Rozpoczął się kolejny dzień śledztwa. Zybertowi znudziło się bieganie za podejrzanymi, dlatego wysłał kilku posterunkowych, żeby przyprowadzili ich na komendę. Z Wysockim nie było problemów, pracował w ogrodzie, więc szybko go znaleźli i sprowadzili na przesłuchanie. - Witam, panie Wysocki – zaczął komisarz. – Proszę wybaczyć to nagłe ściągnięcie na komendę, ale wyniknęły pewne nieścisłości w pana zeznaniu. Pauza. Pozwolił mu pomyśleć. - Wie pan może o co nam chodzi? Podejrzany tępo wpatrywał się w blat stołu. Zbladł, pocił się, zaschło mu w ustach – ewidentnie był zdenerwowany. Doskonale wiedział, o co chodzi policji, ale bał się przyznać. I tak pewnie mu nie uwierzą. Po co w ogóle ma się wysilać? - Panie Wysocki? – zagadnął Zybert. – Ma pan nam coś do powiedzenia? - Nie – odrzekł buntowniczo podejrzany. - Zacznijmy może z drugiej strony – rzekł komisarz. – Rozmawialiśmy wczoraj o zmarłej Monice Kuczer. Ciekawi mnie dlaczego nie powiedział pan, żeby byliście parą? Myślał pan, że się o tym nie dowiemy? Podejrzany milczał, a Zybert rozważał dlaczego. Były dwie możliwości: albo boi się, bo jest niewinny, albo zabił ją i dlatego nie chce nic mówić. Policjant zaczął się denerwować. Nie lubił gadać do siebie, a podejrzany nie chciał współpracować. Czas więc na podejście psychologiczne. - Skoro nie chce pan rozmawiać – oświadczył komisarz – zmuszony jestem aresztować pana za zamordowanie Moniki Kuczer. A jeśli lubi pan amerykańskie filmy, mogę panu przytoczyć regułkę o prawach zatrzymanego. Chce pan? Zybert widział, że Wysocki zaczyna pękać. Jeszcze chwila i będzie go miał. - Masz prawo zachować milczenie – rzekł, mając nadzieję, że to coś pomoże. – Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie w sądzie. Masz prawo do obrońcy. Jeśli nie stać się na własnego, przydzielimy kogoś z urzędu…1 1. Prawa Mirandy – formułka stosowana w amerykańskim wymiarze sprawiedliwości od 1966 roku, gdy Sąd Najwyższy nałożył na policjantów obowiązek odczytywania aresztowanym osobom ich praw.
QFANT.PL
- Dobra, już dobra – wrzasnął podejrzany. – Wszystko powiem! Ale na litość Boską, ja jej nie zabiłem! Komisarz uśmiechnął się do siebie. Udało mu się zmusić podejrzanego do gadania za pomocą regułki amerykańskiej policji, często używanej w filmach sensacyjnych. Pochwalił w duchu pomysł i niezłą pamięć. - Dlaczego więc nie przyznał się pan, że zmarła była kimś więcej niż tylko koleżanką z pracy? - Bałem się – mruknął. – Myśli pan, że jestem głupi? Wiem jak to jest. Chłopak, który pokłócił się z dziewczyną, a dzień później odnajdują ją martwą, od razu staje się podejrzanym. - Zbyt dużo filmów się pan naoglądał – stwierdził ponuro Zybert. – I to w dodatku bez zrozumienia. Czy nie zauważył pan na przykład, że osoby, które coś ukrywają stają się jeszcze bardziej podejrzane niż zazdrosny chłopak? Chwila milczenia. Najwyraźniej podejrzany geniuszem nie był, bo dopiero dotarło do niego co zrobił. Wpakował się w tarapaty, wielkie tarapaty. - Polska, to nie film sensacyjny, panie Wysocki – tłumaczył komisarz. – Tu panują inne zasady. A teraz, kiedy wiem, że zataił pan ważne informacje, nie chce współpracować, będzie ciężko. U nas to nie jest mile widziane. I nie wyjdzie pan stąd jak bohaterowie filmów, nic nie mówiąc albo czekając na adwokata. To nie Ameryka! Może pan milczeć, może pan załatwić sobie adwokata, nie przeczę, ale to potrwa. Posiedzi pan z tydzień w areszcie, zanim wszystko załatwimy, to może coś się panu przypomni. Miał Zybert nosa. Mimo całego pierdzielenia, Wysocki postanowił mówić. Tak komisarz dowiedział się, że Wysocki podejrzewał denatkę o kochanka. I dlatego zrobił jej awanturę. Dostawała ponoć kwiaty i przeróżne prezenty, a gdy pytał się od kogo, tłumaczyła, że od jakiegoś namolnego dupka. Pojawił się zatem trzeci mężczyzna, którego musiał przesłuchać. Wysockiego puścili wolno. Nawet w Polsce, żeby zamknąć, trzeba mieć dowody. Będą mieli na niego oko, ale na razie pozwolili mu wrócić do domu. Miał wziąć urlop i przez kilka najbliższych dni nie pokazywać się w pracy. Z jakiegoś bowiem powodu, komisarz wierzył, że to nie on zabił.
- numer 4/09
91
opowiadanie
Bożena Grzenia - Zbyt inteligentny to on nie jest – stwierdził. – Nie dałby rady wymyślić takiego podstępu. - Prawda – zgodził się Gajda. Nie odezwał się przez całe przesłuchanie, pozostawiając szefowi pole manewru. Zresztą nie bardzo zrozumiał, co mają do tego amerykańskie filmy, dlatego wolał się nie mieszać. Jeszcze znowu coś spieprzy i będzie mógł pożegnać się z awansem. A jeśli pójdzie naprawdę źle, to za krawężnika będzie robił. – Musimy przesłuchać jeszcze tego Puławskiego – rzekł, chcąc naprawić swój wizerunek. – Mnie on bardziej pasuje do wyrachowanego morderstwa i próby zatajenia tego faktu. Prawie uwierzyliśmy, że to był wypadek. - Masz rację – rzekł Zybert. – Znaleźli już go? - Na razie nie – potwierdził Gajda. – Mieszkanie jest obserwowane przez dwóch posterunkowych, zoo także, więc jak tylko się pojawi, zgarniemy go na komendę. Mimo wszystko przesłuchanie kolejnego podejrzanego nic nie dało. Koleś okazał się być chory psychicznie. Jakieś zaburzenia świadomości, coś na kształt schizofrenii. Zamknięto go w szpitalu, w celu zbadania i leczenia. Być może po kilkudniowej kuracji, będzie można z nim porozmawiać. Na razie wydaje się być idealnym podejrzanym. Porywczy, niezdający sobie sprawy z tego, co robi. Pewnie zdenerwował się na denatkę, bo zabrała mu pracę, na którą czekał dwa lata. Takiemu jak on ciężko się gdzieś zaczepić, więc mogły mu puścić nerwy. Nie zmienia to jednak faktu, że to ciągle tylko poszlaki. A potrzebne są dowody! *** Rozpoczął się kolejny dzień śledztwa. Dostali w końcu nakaz na przeszukanie tej durnej budki z narzędziami, żeby w pełni legalnie zdobyć narzędzie zbrodni. Z samego rana udali się do ogrodu. Wielkie było ich zdziwienie, kiedy weszli do budki i okazało się, że największej siekiery nie ma. Prawdopodobnie morderca wpadł w panikę i postanowił pozbyć się narzędzia. - Kurwa! – zaklął Zybert, nie zwracając uwagi na zbulwersowanych ludzi. – Straciliśmy najważniejszy dowód! Dokładniejsze przeszukanie niczego nie załatwiło. Siekiera wsiąkła jak kamień w wodę,
92
a co gorsza, razem z nią zniknęli podejrzani. Puławski siedział w szpitalu, a Wysocki w domu. Byli obserwowani, więc komisarz był pewny, że to nie oni. Musiał istnieć ktoś jeszcze. Ktoś, kto wiedział, że policja nadal węszy. Ktoś, kto naprawdę zabił Monikę Kuczer. Kochanek! Zybert w mgnieniu oka znalazł nowego podejrzanego, najprawdopodobniej mordercę. Nawet Gajda pomyślał o tym samym. Teraz należało tylko znaleźć tego jej kochanka. Ponownie wezwano Wysockiego. - O kogo był pan zazdrosny – zapytał Gajda. Tym razem on prowadził przesłuchanie. - O faceta. - Tego się domyśliliśmy – mruknął złośliwie aspirant. – Jakiego faceta? - Nie wiem – odrzekł zakłopotany Wysocki. – Ktoś z nas, pielęgniarzy, przystawiał się do niej, ale nie wiedziałem kto. Zazdrosny byłem jak cholera, no i poniosło mnie. Zrobiłem jej awanturę, ale powiedziała tylko, że to załatwi. - Nie domyśla się pan kto to może być? - Nie – warknął Wysocki. – Gdybym wiedział, wyprułbym mu flaki. - To chyba nierozsądne wyrażać się tak przy policjantach – wtrącił Zybert. – Proszę pohamować emocje. - Przepraszam. Ja po prostu… po prostu… - Wiemy – przerwał Gajda. – Przykro nam. Obaj funkcjonariusze siedzieli na komendzie, próbując rozgryźć, kto zabił. Jednak nie było to takie proste. W zoo pracowało czterdzieścioro pielęgniarzy, z czego dwudziestu ośmiu mężczyzn. Jeśli pominąć Wysockiego, zostawało dwudziestu siedmiu podejrzanych. Jak dowiedzieć się, który zabił, który jest winny? - Budka… – mruknął Gajda. – Budka z narzędziami! - Co z nią? – zdziwił się komisarz. - Wiemy, że zaginiona siekiera pochodziła z drapieżników, wiemy też, że to ona posłużyła do złamania nogi… - … i tylko pielęgniarze z tego działu mają klucze, żeby ją otworzyć – dokończył Zybert. – Świetnie, Gajda! Będą jeszcze z ciebie ludzie. Po sporządzeniu dokładnej listy okazało się, że pozostało siedmiu mężczyzn spełniających nowe
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Zoo kryteria. Przy drapieżnikach pracowały bowiem trzy kobiety, które na podstawie badań antropologa od razu zostały wykluczone. Odrzucono także trzech chuderlaków i kurdupli, zawężając krąg podejrzanych. Zostało czterech, a każdy mógł być mordercą. - Myśl, Gajda – powtarzał nerwowo Zybert. – Musimy dopaść tego kochanka. Zacznijmy od początku. Motyw? - Zazdrość – wyrecytował aspirant. – Denatka prawdopodobnie powiedziała mu, że nie interesują jej jego zaloty. Mógł się wkurzyć i zabić. - Właśnie! – Zyberta olśniło. – Czyli musiał być wtedy w pracy. Przejrzał stertę papierów, leżących na jego biurku, po czym z ulgą wykreślił jednego podejrzanego. - Był wtedy chory i nie pojawił się w robocie, o czym poinformował nas niezadowolony szef –rzekł komisarz. Zostało trzech – podsumował na koniec. – Dawaj dalej, narzędzie zbrodni. - Brak – oznajmił aspirant. – Denatka zmarła w wyniku uderzenia potylicą o twardą powierzchnię, więc wypadek lub nieumyślne spowodowanie śmierci. Jednak sprawca postanowił upozorować nieszczęśliwe zdarzenie zrzucając z siebie winę. Połamał zmarłej nogę i wypuścił na wybieg wilki, żeby zatrzeć ślady. - Podejrzany – kontynuował komisarz. - Kochanek – odpowiedział Gajda. – Wiemy, że duży z niego chłop i pracuje przy drapieżnikach… Dyskutowali o zbrodni jeszcze długo, ale do niczego więcej nie doszli. Mieli trzech podejrzanych i prawdopodobnie będą musieli wezwać ich na komendę i, każdego z osobna, ponownie przesłuchać. - Spróbujmy jeszcze raz – zaproponował komisarz, po godzinie milczenia. – Mamy trzech podejrzanych. Krawczyk, Nowak i Wiśniewski. - Krawczyk otwarcie przyznał, że jej nie lubi – podchwycił aspirant. – Nie darzył jej sympatią, wolał unikać. Ale może przestał ją lubić dopiero, kiedy go olała? A wcześniej nie rozmawiał z nią w pracy, żeby nie było plotek?
QFANT.PL
- No właśnie – przytaknął Zybert. - A Nowak, to jej były chłopak – rozpędził się Gajda. – Załatwił jej tę pracę, a ona w miesiąc go rzuciła i znalazła sobie nowego. Każdy by się wkurzył. - A Wiśniewski – dodał komisarz – mówił, że owszem, zna ją, ale to tylko koleżanka z pracy. Czasem zamienią parę słów, ale nic więcej. - Czyli zostało nam dwóch – podsumował aspirant. – Krawczyk albo Nowak. Zybert się zamyślił. Coś tu nie grało. Niby dobrze kombinowali, ale znowu odezwała się ta pierońska intuicja. Zabójca to spryciarz. Nawet chłopak dziewczyny nie wiedział, kto próbuje ją poderwać. Ukrywał się, nie rzucał w oczy, był najmniej podejrzany… - Wiśniewski… - Słucham? – zapytał zdziwiony Gajda. Przed chwilą go odrzucili, więc nie wiedział o co chodzi.
- numer 4/09
Magdalena Minko
93
opowiadanie
Bożena Grzenia - To Wiśniewski – powtórzył dobitnie. – On zamordował! Łap czapkę, jedziemy do zoo! Zybert wyskoczył ze swojego biura jak oparzony. Gajda musiał biec, żeby dotrzymać mu kroku, a szczerze mówiąc, zdziwiony był niebotycznie zachowaniem szefa. - Ale przecież on tylko znalazł zwłoki – zaprotestował aspirant. – To się kupy nie trzyma! - Dokładnie Karolu – potwierdził komisarz. – To się kupy nie trzyma. Tylko spoglądasz na to nie z tej strony, co trzeba. Dojechali w końcu na miejsce. Zoo za chwileczkę zamykano. Zwiedzający opuścili już teren ogrodu, dzięki czemu widoczność była idealna. Policjanci szli szybkim krokiem, kierując się bezpośrednio na drapieżniki – wiadomo było, że gdzieś tam go znajdą. Wyłonił się w końcu zza wybiegu dla wilków – miejsca, gdzie zmarła Monika Kuczer. Gdy tylko ich zobaczył, zrozumiał, że został zdemaskowany. Zaczął uciekać, a funkcjonariusze ruszyli za nim. Młody i szybki Gajda biegł tuż za podejrzanym, a komisarz, znając ogród bardzo dobrze, pobiegł na skróty, odcinając drogę ucieczki. - Jesteś aresztowany za zabójstwo Moniki Kuczer – rzekł Zybert, skuwając podejrzanego. W tym momencie Wiśniewski zamachnął się na Gajdę, próbując się uwolnić z uścisku komisarza. – I za napad na funkcjonariusza policji – dodał Zybert. - To nie ja! – wrzeszczał Wiśniewski. – Ja jej nie zabiłem! Lekko ją pchnąłem, a ta suka się przewróciła! - Jasne – warknął komisarz. – Ty tylko brutalnie złamałeś jej nogę, miażdżąc przy tym parę kości, a potem wypuściłeś z klatek głodne wilki, żeby dokończyły to, co zacząłeś. Ewidentnie, jesteś niewinny! *** Kiedy funkcjonariusze wpakowali mordercę do radiowozu, Gajda był niespokojny. Przestępował z nogi na nogę, skubał paznokcie. W końcu nie wytrzymał. - Andrzej, jak na to wpadłeś? – zapytał. – Skąd wiedziałeś, że Wiśniewski jest mordercą? - Prawie każdy podejrzany miał z dziewczyną jakiś zatarg: pokłócił się, nie lubił, nie tolerował, uważał, że jest głupia, pusta czy coś tam jeszcze –
94
Zybert rozpoczął swój wywód. – Wysocki się z nią pokłócił, Nowak nie odzywał się do niej, za to jak go potraktowała, a Krawczyk otwarcie mówił, że jej nie lubił. Tylko Wiśniewski twierdził, że to koleżanka z pracy, że fajna, że miła. - No i co z tego? - To z tego, że tak bardzo chciał odsunąć od siebie podejrzenia, że stał się ideałem – powiedział komisarz. – Znalazł ciało, chętnie pomaga policji, dobrze mówi o zmarłej – to cechy, które nie świadczą o morderstwie z zimną krwią. Poza tym – kontynuował – wiedział, że zainteresowałem się siekierą. Może nawet zauważył jej zniknięcie, więc na wszelki wypadek się jej pozbył. Był bardzo ostrożny, starał się być poza podejrzeniami. Nie przewidział tylko, że prawie każdy facet miał z nią zatarg i tylko jego nieskazitelne zachowanie stanowiło element niepasujący. Zgubiła go perfekcja! - Prawie jak morderstwo doskonałe – posumował aspirant. - Pamiętaj Gajda – powiedział Zybert. – Nie ma czegoś takiego jak morderstwo doskonałe. – Po czym zamyślony oddalił się w stronę swego volkswagena.
Bożena Grzenia Studentka chemii na Politechnice Gdańskiej, miłośniczka koni i jazdy konnej. Interesuję się sportem i lubię aktywnie spędzać czas. W wolnych chwilach dużo czytam, czasem obejrzę jakiś film i prawie ciągle słucham muzyki. Pisaniem zajmuję się od bardzo niedawna, a opowiadanie „Zoo” jest moim debiutem. Mimo wszystko, chciałabym się rozwijać i pisać coraz lepiej, a w przyszłości wydać własną książkę.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
urum wydawnictwo
QFANT.PL
ul. Zwrotnicza 6 01-219 Warszawa tel.: +4822 871 48 65 biuro@wydawnictwoaurum.pl - numer 4/09 95
opowiadanie
Wojciech Kulawski
96
Profesor Best Friend Eryk obudził się późnym popołudniem. Otworzył oczy i, obserwując sufit, rozkoszował się możliwością wylegiwania w ciepłej, miękkiej pościeli. Myślał o Izaurze. Przez ostatnie tygodnie poświęcał jej niemal każdą wolną chwilę. Wysuszona cera i podkrążone oczy mężczyzny nie pozostawiały wątpliwości, że była ona kimś bardzo wymagającym, pochłaniała go bez reszty, wysysała życiowe siły. Fiałkowski miał na jej punkcie obsesję. Marzył, że pewnego dnia Iza, jak zwykł do niej mówić, zda kompleksowy test Turinga. Eryk wierzył, że ta upragniona chwila to tylko kwestia czasu, po prostu musiała kiedyś nadejść. Z tygodnia na tydzień możliwości programu były coraz większe, jednak dla informatyka to wciąż było mało. – Izaaaaa, słyszysz mnie? – zapytał ziewając. – Kto mówi? – odezwał się elektroniczny, kobiecy głos. – Cholera – odchrząknął Eryk, próbując odgonić resztki snu. – Spieprzyłem czujniki częstotliwości dźwięku. – Witam. Życzysz sobie kawę? – Izaura rozpoznała głos Fiałkowskiego. – Jassssne – wysyczał. – Wystarczy zwykłe zapalenie gardła i mój własny system nie wpuści mnie do domu. – Czy mam sprawdzić w Wikipedii hasło „zapalenie gardła”? Jesteś chory? Może zamówić jakieś leki? – Zrób lepiej tę małą czarną. Jeszcze dużo pracy przede mną – westchnął informatyk, wstając z łóżka. Dioda ekspresu zapaliła się. Trik! Trak! Urządzenie wydało z siebie kilka dziwnych odgłosów, i po kilku minutach mieszkanie wypełnił przyjemny aromat parzonej kawy. – Posiadam kompleksową wiedzę ze wszystkich dziedzin nauki – zaprotestowała Izaura. – Jasne. To, że znasz na pamięć większość podręczników szachowych, nie oznacza, że jesteś wszechwiedząca.– skwitował Fiałkowski, schodząc po drewnianych stopniach antresoli. – Może w takim razie partyjkę na rozgrzewkę? Systemy sztucznej inteligencji – ilekroć mają
możliwość – próbują udowodnić człowiekowi swoją wyższość. Może to jedna z cech istot rozumnych, zaczątek świadomości? – zastanawiał się informatyk. – Włącz przeglądarkę internetową. Nie mam dziś ochoty na szachy. Może kiedy indziej. – Traktujesz mnie oschle. Zadaj mi pytanie, na które nie znam odpowiedzi – drążyła Izaura. W tym momencie Eryk zaczął żałować, że wprowadził do systemu zmiany. Ciężko pracował nad humanizacją aplikacji, jednak efekt przypominał bardziej zrzędzącą i wścibską teściową niż sztuczną inteligencję. – Jaki jest sens życia? Izaura milczała, przetwarzając dane, aby wreszcie po kilkunastu sekundach ciszy odpowiedzieć: – Wyświetlam pierwszych dziesięć wyników wyszukiwania wyrażenia „sens życia” w Google. – Nie trzeba – uśmiechnął się Eryk, nalewając gorącą kawę do kubka. – Włącz stronę banku i wyświetl obraz monitora na telewizorze. Czekam na przelew. – Uwaga! Niezgodność certyfikatu strony www. ebank.pl – poinformował elektroniczny głos. – Jaka cholera? – Eryk usiadł na kanapie przed telewizorem i wziął do rąk gumową klawiaturę. Przez chwilę przyglądał się stronie startowej systemu bankowości elektronicznej. Wyglądała jak zwykle. Czyżby ktoś był zainteresowany stanem mojego konta? Włamywacz? – zaintrygował się informatyk. Na pierwszy rzut oka wszystkie symptomy wskazywały na starą sztuczkę z podmianą strony logowania. Hakerzy wysyłają drogą e-mailową informację do właścicieli rachunków internetowych o zmianie adresu witryny banku. Nieświadomi użytkownicy wprowadzają na fałszywej stronie, najczęściej wizualnie identycznej z oryginałem, wszystkie dane niezbędne do autoryzacji. Na to tylko czeka oszust. Co prawda, nowoczesne systemy bankowości elektronicznej wprowadzają dodatkowe zabezpieczenia w postaci tokenu lub karty zdrapki. Bez nich niemożliwe jest wykonanie jakiejkolwiek aktywnej operacji, jak przelew, założenie depozytu czy zlecenia stałego. Jednak do weryfikacji stanu konta i danych adresowych klienta najczęściej wystarczy
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend zdobycie identyfikatora logowania i hasła. Choć bardziej przebiegli włamywacze potrafią nawet wyprowadzić pieniądze z rachunków internetowych. – W tym przypadku haker był dużo sprytniejszy, ponieważ domena witryny bankowej nie zmieniła się. W jaki sposób podmienił stronę? – zastanawiał się Fiałkowski. Informatyk skojarzył serwer DNS, tłumaczący adres internetowy na nazwę zrozumiałą dla człowieka. Eryk wykonał kolejny test i po chwili wszystko stało się jasne. Jak mógł tego nie zauważyć? Ktoś zmienił na lokalnym serwerze nazw numer internetowy domeny banku. To oznaczało jedno. Intruz pochodził gdzieś z wewnętrznej, osiedlowej sieci. – Czyżby atak był wymierzony we mnie? Poczekaj, już ja ci pokażę – pomyślał Fiałkowski. Weryfikacja komputera, z którego podmieniono wpisy na serwerze, zajęła kolejne kilka minut. Hakerem okazał się mieszkaniec jednego z pobliskich bloków. Szybka lustracja zabezpieczeń pozwoliła odnaleźć luki systemu domorosłego włamywacza. Owszem postawił zaporę ogniową, ale dziur w Windowsie nie połatał. Kilka otwartych portów dało możliwość, aby na pulpicie maszyny hakera wyświetlić komunikat. Takie zabawy karane są więzieniem. Jeśli nie zaprzestaniesz swoich wybryków, powiadomię o zajściu odpowiednie władze. Przeprosiny proszę kierować na mój adres e-mail. Domyślam się, że go znasz, włamywaczu. Eryk wstał od komputera i zadowolony z siebie udał się w kierunku lodówki. Rozszyfrowanie intruza zajęło mu zaledwie pół godziny. Gdyby organizowano zawody na najszybsze wykrycie oszustwa internetowego, bez wątpienia informatyk zająłby w nich pierwsze miejsce. – Iza, włącz toster. Mam ochotę na grzanki. We wnętrzu lodówki Fiałkowski odnalazł kawałek żółtego sera i szynkę. Artykuły, co prawda, nie były pierwszej świeżości, jednak działanie wysokiej temperatury powinno zabić rozwijające się w nich bakterie i zarazki. W najgorszym wypadku, gdyby czas zmienił smak produktów, największymi poszkodowanymi okażą się kubeczki smakowe Eryka. – Przyszła poczta – oznajmiła Izaura. – Tak szybko? Pewnie nastraszyłem jakiegoś małolata.
QFANT.PL
Z głośników popłynął rytmiczny, delikatny głos, odczytujący zawartość e-maila. Szanowny Panie Fiałkowski. Najmocniej przepraszam za mój wybryk. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Mam u pana dług wdzięczności. Zresztą na osiedlu wyznaczono nagrodę za wyprowadzenie pana w pole w dziedzinie informatyki. Pokusa była tak wielka, że nie mogłem się oprzeć. – Odpisz – zażądał Fiałkowski. Przyjdzie czas, kiedy upomnę się o dług wdzięczności. Przy kolejnej próbie ataku proszę się bardziej postarać. Może osiedlowa nagroda będzie wówczas jeszcze większa. Już miał wtopić zęby w chrupiący tost, kiedy zadzwonił telefon komórkowy od Adama Trygara. – Czy ty zawsze musisz dzwonić w porze śniadania? – Chyba obiadu. – Chciałeś zapytać, jak się miewam? – Znasz mnie dobrze. Mam interes. To naprawdę poważna sprawa. – Jasne. Z innymi byś do mnie nie dzwonił. Gdzie się pali? – W Banku Gospodarstwa Wiejskiego. – Jest taki? – Chciałbym cię powołać na nadzwyczajnego konsultanta technicznego stołecznej policji. – Brzmi groźnie. Mam się zacząć bać? – Wpadnę po ciebie i pojedziemy do biura prezesa banku. Tam ci wszystko wyjaśnię. – No cóż? – wahał się Eryk. – Tak wiem. Konsultacje wysokiej klasy specjalistów kosztują. Bank również obiecał coś dorzucić. To bardzo delikatna sprawa. Przez telefon nie mogę. – Twój dar przekonywania jest zaiste ogromny – podsumował informatyk, zacierając ręce. Od kilku dni zastanawiał się, skąd wziąć środki na rozbudowę serwerowni. A tu proszę, pieniążki same pchają się do rąk. *** Biuro prezesa Banku Gospodarstwa Wiejskiego urządzone było gustownie. Stylizowane na Ludwika XIII dębowe biurko doskonale współgrało z komodą i przeszklonym regałem pełnym książek. Ściany zdobiły biało-czarne zdjęcia poprzednich
- numer 4/09
97
opowiadanie
Wojciech Kulawski
98
prezesów. Na obrotowym fotelu siedział mężczyzna koło sześćdziesiątki z przyprószonymi siwizną włosami, szpakowatym nosem i pociągłą, zmęczoną twarzą. Fiałkowski wyobraził sobie fotografię tego człowieka, wiszącą obok pozostałych i nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszyscy naczelnicy dobierani byli według tego samego klucza cech zewnętrznych, odlewani z tej samej formy, szablonu wpasowującego się w jeden kanon. Może ich po prostu klonowali? – Witam. Nazywam się Jan Mochnacki – prezes wskazał ręką na zabytkowe krzesła stojące przed biurkiem. – Napiją się panowie czegoś? Może kawę? Adam z Erykiem spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Mimo że ostatnimi czasy ich kontakty ograniczały się głównie do sfery zawodowej, nadal rozumieli się bez słów. W końcu znali się jeszcze z liceum. Przystali zgodnie na propozycję dotyczącą małej czarnej. Prezes wcisnął klawisz na interkomie. – Pani Kasiu, poproszę cztery kawki. I proszę natychmiast wezwać dyrektora Departamentu Informatyki do mojego gabinetu. – Przedstawiam panu Eryka Fiałkowskiego – rozpoczął Adam z butą – człowieka, który rozwiąże państwa problem. – Oby miał pan rację – westchnął Mochnacki. W drzwiach pokoju pojawiła się wysoka, chuda postać z czarną brodą i długimi, opadającymi na ramiona włosami. – O, jest również pan Ireneusz Kowal, dyrektor Departamentu Informatyki. Mężczyzna przywitał się i stanął obok biurka prezesa. Przypominał bardziej wokalistę zespołu metalowego niż wysoko postawionego pracownika banku. Pewnie nocami odprawiał czarne msze i odgryzał gołębiom głowy – pomyślał Fiałkowski. – Nie usiądzie Pan? – zapytał, badając Kowala wzrokiem. – Dziękuję, postoję – w oczach mężczyzny rysowała się obawa i zaniepokojenie. Nerwowo przebierał palcami, uciekając wzrokiem od rozmówców. – Przejdźmy do rzeczy – stwierdził Mochnacki. – Może ja zacznę – poderwał się Trygar. – Bank ma problem z systemem informatycznym, z którego, pozwolą panowie, że wyrażę się dosadnie, wyciekają pieniądze. – Słucham? – zdziwił się Eryk. – A co na to pro-
ducent oprogramowania? Może jest jakaś luka, którą trzeba po prostu naprawić i problem z głowy. – Próbowaliśmy – do rozmowy włączył się dyrektor Ireneusz Kowal. – Twórcy systemu nie znajdują w nim żadnych wad. Podczas kompleksowych testów również niczego nie wykryliśmy. Sytuacja jest… – głos mężczyzny zadrżał, a źrenice rozszerzyły się – losowa i trudna do zasymulowania. Zresztą temat badało wielu specjalistów. – To jakiś absurd. W jaki sposób z banku mogą wyciekać pieniądze? – Fiałkowski nie krył zdziwienia. – Już wyjaśniam – ciągnął Kowal. – Czy słyszał pan o zaokrągleniach operacji walutowych? – Precyzja systemów informatycznych w zakresie przechowywania danych dziesiętnych jest ograniczona. Czy o to chodzi? – Dokładnie. Ustawa nakazuje, aby liczby ułamkowe przechowywane w bazach danych systemów bankowych posiadały precyzję do dziewięciu miejsc po przecinku. – Czytałem o tym – odrzekł Fiałkowski, kiedy w drzwiach pojawiła się atrakcyjna sekretarka z czterema filiżankami kawy. Niezdarnie położyła je na biurku prezesa i natychmiast opuściła pomieszczenie. – Przy przeliczaniu walut na złotówki systemy informatyczne zaokrąglają wartości znajdujące się po dziewiątym miejscu po przecinku – kontynuował dyrektor. – To normalne. Wszyscy znamy te zasady ze szkoły podstawowej. – Właśnie. Tylko, że u nas w banku, co jakiś czas, system nie działa według tych starych sprawdzonych reguł. Zaokrągla kwoty na naszą niekorzyść. – Przecież to musi być jasno zaszyte w algorytmie. Żadnych odstępstw. – I tu trafił pan w sedno. Tak właśnie jest. Tylko mimo to, system losowo wykonuje nieprawidłowe zaokrąglenia. To jeszcze nie byłoby najgorsze – zmartwił się Kowal. – Jesteśmy na etapie uruchamiania nowego systemu. Poprzedni dostawca nie spełniał naszych oczekiwań. – Co może być gorszego niż bank, który nie panuje nad swoimi pieniędzmi? – Fiałkowski spróbował kawę i tylko grymas na twarzy świadczył o znikomych walorach smakowych czarnego płynu, zaserwowanego przez sekretarkę. – Kobieta
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend posiada na pewno inne, niezwykle istotne cechy, predestynujące ją na stanowisko asystentki prezesa – pomyślał informatyk. – Środki z zaokrągleń zbierane są w systemie i raz na jakiś czas wysyłane przelewem do innego banku – dyrektor sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Słucham? – zdziwił się informatyk. – I to właśnie… jest najgorsze. Bilans banku nie zmienia się ani o złotówkę, a mimo to, ktoś nas po prostu okrada. Jeśli środków z zaokrągleń nazbiera się na kwotę powyżej dziesięciu tysięcy złotych, system generuje przelew na konto w innym banku. Zdarza się to średnio raz na kilka dni. – Trzeba namierzyć właściciela rachunku, do którego wysyłane są przelewy? Przyskrzynić go i sprawa załatwiona. – To nie takie proste – ożywił się Adam Trygar. – Czy sądzisz, że wzywalibyśmy cię tutaj, gdyby tylko o to chodziło? – Domyślam się, że nie – uśmiechnął się Fiałkowski. – Właściciel rachunku siedzi w więzieniu od siedmiu lat. Nigdy nie zakładał konta w Second Life. Nawet nie wie, co to takiego. Ktoś posłużył się jego nazwiskiem i danymi. – Czy dobrze usłyszałem? Second Life? – zainteresował się Eryk. – Dobrze – prezes Mochnacki poderwał się z fotela. – Środki z naszego banku zasilają rachunek w jakiejś cholernej grze internetowej. Poszło tam już kilka przelewów na ogólną kwotę kilkudziesięciu tysięcy złotych. Czy może pan to sobie wyobrazić? Kiedyś nie było tych wszystkich komputerów, systemów i sieci. Liczydła wystarczały. A teraz musimy borykać się z czymś takim. Jak żyję, nie słyszałem o niczym bardziej kuriozalnym. Nie uwierzyłbym – mężczyzna przygryzł paznokcie, robiąc przy tym minę małego dziecka, zganionego przez rodziców – gdyby nie to, że… to prawda. – Interesujące – zamyślił się Eryk. – Proszę mówić dalej. – Założenie konta w Second Life wymaga jedynie wypełnienia formularza na stronie internetowej. Producenci posiadają umowę z bankiem. Po założeniu profilu w systemie, automatycznie zakładany jest rachunek, na który mogą wpływać rzeczywiste środki.
QFANT.PL
– Wirtualne szczęście za prawdziwe pieniądze – skwitował Eryk. – Próbowaliście dowiedzieć się, kto kryje się za awatarem, posiadaczem rachunku? Jaką przejawia aktywność w systemie, skąd się loguje? – Próbowaliśmy. Niestety z mizernym skutkiem. Wiemy, że ukrywa się pod pseudonimem „Best Friend”. Jednak nikomu nie udało się do niego dotrzeć. Dopuszcza do siebie tylko zaufane osoby. Zbudował sobie zamek na wyspie. Posiada ochronę, systemy alarmowe i zabezpieczenia. Wiemy tylko, że w Second Life podaje się za profesora matematyki, specjalistę od sztucznej inteligencji. – Kupcie pluton wojska i zróbcie desant na wyspę. Wyciągnijcie go siłą – Eryk puścił wodze fantazji. – Wykluczone. Zobaczy, że ktoś chce go dopaść i już nigdy nie zaloguje się do Second Life. Wie, że popełnił przestępstwo. Trzeba go dyskretnie wyśledzić, dowiedzieć się gdzie mieszka i w jaki sposób wyprowadza środki z banku. – Przepraszam. Poniosło mnie – stwierdził informatyk. – Dowiedzieliście się jeszcze czegoś, jakieś wskazówki, poszlaki? – Właśnie dlatego potrzebujemy pańskiej pomocy. Nie chcielibyśmy, aby opinia publiczna dowiedziała się, że w naszym banku giną pieniądze. Trzeba działać dyskretnie i z rozwagą – prezes podszedł do okna. Patrzył przez chwilę w zamyśleniu na zatłoczoną ulicę, przejeżdżające samochody i wiecznie spieszących się przechodniów. – Adam Trygar twierdzi, że można panu zaufać. Damy panu wszelkie uprawnienia i dostępy. Ma pan wolną rękę, tylko proszę ukrócić proceder tego człowieka. Kimkolwiek jest. Oczywiście zapłacimy za pozytywne załatwienie sprawy. Liczymy jednak na dyskrecję. – Co ty na to? – Adam Trygar zwrócił się w kierunku Eryka. – Na co? – Fiałkowski jakby obudził się z transu. – Przepraszam, zamyśliłem się. – Bierzesz tę sprawę? – zapytał policjant. – A tak, jasne – rzucił zdawkowo. – Zaczynamy od jutra. – Doskonale – ucieszył się Mochnacki, żegnając Eryka mocnym uściskiem dłoni. Informatyk wyszedł na korytarz przed biuro prezesa, syntetyzując w myślach jakieś informacje. Jan przybliżył
- numer 4/09
99
opowiadanie
Wojciech Kulawski się do Adama Trygara i w konspiracji szepnął mu do ucha. – Czy jest pan pewien, że to odpowiedni człowiek? – Ręczę za niego. To najlepszy fachowiec. Właśnie przełączył podstawowe funkcje życiowe w tryb oszczędzania energii, aby wszystkie zapasy przetransportować do mózgu. To najlepszy znak, że wkrótce możemy oczekiwać rozwiązania problemu. Mochnacki tylko podrapał się po głowie. *** Centrala Banku Gospodarstwa Wiejskiego znajdowała się w jednej z kamienic w centrum Warszawy. Na drugim piętrze w przestronnym pokoju Eryk Fiałkowski zorganizował swoje biuro. Od kilku godzin siedział w samotności i wpatrywał się w trzy monitory, dzięki którym mógł pracować na kilku oknach równocześnie, bez potrzeby ciągłego przełączania się pomiędzy aplikacjami. Zgodnie z wcześniejszym zapewnieniem prezesa Mochnackiego, informatyk dostał wszelkie dostępy do systemu banku. Tajemnica wyciekających z BGW pieniędzy pochłonęła Fiałkowskiego bez reszty. Trop prowadził do Second Life, specyficznego świata stworzonego i zorganizowanego według zasad firmy Linden Lab. Drugie Życie rządziło się swoimi prawami. Posiadało własną walutę – Linden dolary, za które, podobnie jak w świecie rzeczywistym, można było kupić niemal wszystko. Wiele międzynarodowych firm, szkoły, a nawet ambasady zakładały w SL swoje siedziby. Była to najlepsza wirtualna reklama, która posiadała jednakże ogromny wpływ na kształtowanie potrzeb konsumpcyjnych u odbiorców w realnym życiu. Idealna metoda na dotarcie w krótkim czasie do milionów osób na całym globie, i to za stosunkowo niewielkie pieniądze. Modyfikacje czy usprawnienia wirtualnego świata możliwe były dzięki językowi programowania LSL. Fiałkowski napisał niegdyś dla jednej z amerykańskich firm system zarządzania siecią sklepów. Dzięki zleceniu zarobił nawet trochę kasy, którą natychmiast utopił w serwerowni. Prywatnie Second Life zupełnie Eryka nie pociągało. Jednak obecna sytuacja wymagała reaktywacji starego
100
konta i zanurzenia się w świecie, funkcjonującym na serwerach firmy Linden Lab. Po zalogowaniu się do SL odniósł wrażenie, że wieje w nim straszną nudą. Człowiek pląta się bez sensu po różnych dziwnych miejscach, czasami tylko napotykając kogoś na swojej drodze. Prywatne odczucia musiał jednak odłożyć na bok, ponieważ miał do wykonania zadanie. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwań Fiałkowskiemu udało się odnaleźć, a następnie dostać na wyspę, zamieszkiwaną przez Best Frienda. Na klifie, pośród leśnych ostępów, wznosił się warowny zamek. Krystalicznie czyste, oceaniczne fale uderzały o brzeg z ogromną siłą. Czerwona tarcza zachodzącego słońca odbijała się refleksami w wodzie, tworząc czarodziejską i tajemniczą aurę, spowijającą mury budowli. W świecie rzeczywistym takie obrazki dostępne były głównie na widokówkach, tworzonych najczęściej w programach graficznych przez wysokiej klasy specjalistów. Świat wykreowany w pamięci komputera przez krzemowe procesory nie posiadał żadnych ograniczeń. Tutaj wszystko było możliwe. Po co płacić fortunę za drogie wycieczki do egzotycznych krajów, skoro w Second Life można było mieć to na wyciągnięcie ręki? Niewielka samotna wyspa na oceanie posiadała nawet sklep, bar oraz kilkanaście domów. Mimo że okolica była raczej rzadko odwiedzana, na placu przed zamkiem przechadzało się kilka osób. Awatar Eryka przypominał anioła, brakowało tylko skrzydełek. Ubrany na biało, wysoki, przystojny, niebieskooki mężczyzna z długimi, blond kręconymi włosami. Jednym zdaniem – marzenie przeciętnej nastolatki. W SL nie było to niczym nadzwyczajnym, wszyscy wyglądali podobnie. Był to świat pięknych i młodych – nierzeczywiste odbicie jak najbardziej rzeczywistych, ludzkich pragnień, marzeń i żądz. Po kilkunastu minutach robinsonady w okolicach zamku awatar Eryka zaczepił jednego z mężczyzn, snujących się po dziedzińcu. Większość rozmów w Drugim Życiu rozpoczynała się komentarzem na temat ubioru. – Świetnie wyglądasz – stwierdził odkrywczo awatar Fiałkowskiego. – Dzięki, ty również – odpowiedział nieznajomy, przystojny brunet. – Kto mieszka w tym zamku? – kontynuował
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend informatyk. – Profesor Best Friend. Nie słyszałeś o nim? – Jestem tu nowy. Kim jest Best Friend? – Pojawił się wraz z zamkiem kilka tygodni temu. Raz dziennie rozrzuca po okolicy sto lindeńskich dolarów, dzięki czemu coraz więcej osób przybywa na jego wyspę. Dodatkowo raz w tygodniu wygłasza prelekcję. Mało kogo interesuje, o czym mówi, ale na spotkaniach Best Friend rozdaje ciekawe przedmioty. Dlatego na wykłady przychodzi coraz więcej awatarów. Jutro zresztą są kolejne zajęcia. Ja też plątam się tutaj w oczekiwaniu, że może sypną garścią srebrników. – W którym miejscu odbywają się prelekcje? – zainteresował się Eryk. – W dolnej sali wykładowej zamku – brunet wskazał palcem na zdobione, mosiężne drzwi, znajdujące się w lewym skrzydle budowli. – Czy da się jakoś wejść do środka tej twierdzy? – To prawdziwa forteca. Jest pilnie strzeżona. Zresztą sam spróbuj. O, tam stoi strażnik. – Jasne, że spróbuję – spuentował Fiałkowski. Pożegnał mężczyznę i poleciał w kierunku wejścia do zamku. Second Life umożliwiało latanie. Oczywiście można było również jeździć, pływać czy po prostu chodzić, jednak przemieszczanie się na sporych odległościach zajmowało zbyt dużo czasu. Lot trwał krótko. Wylądował przed szerokimi, dwudrzwiowymi wrotami i już przymierzał się, aby nacisnąć na klamkę, kiedy, jakby spod ziemi, wyskoczył strażnik. – Proszę stąd odejść – zagroził bronią. – Chciałbym się zobaczyć z profesorem Best Friendem. – Jest pan zaanonsowany? – Że co? – zdziwił się Eryk. – Proszę stąd odejść. Profesor przyjmuje tylko umówione osoby. – W takim razie, gdzie mogę się z profesorem umówić? – ciągnął informatyk. – Profesor sam wybiera sobie znajomych. Chyba że przyjdzie pan jutro na wykład. Często po zajęciach Best Friend spotyka się z zainteresowanymi. – Skoro tak – podsumował Fiałkowski. – Przyjdę jutro. O której godzinie jest wykład? – O dziesiątej. Eryk wzniósł się na wysokość kilkunastu me-
QFANT.PL
trów i spojrzał z góry na wyspę. Zakup terenu od twórców systemu musiał kosztować fortunę. Tylko wpłata sporej sumki prawdziwych zielonych, dawała w Second Life przywilej posiadania własnej wyspy i to jeszcze z zamkiem, służbą i strażnikami. Kim był profesor Best Friend? Czy pieniądze wyprowadzone z banku posłużyły do sfinansowania całego tego przedsięwzięcia? I jeszcze te wykłady. Nadal pozostawało zbyt wiele pytań bez odpowiedzi. Wizyta w Second Life, mimo że krótka, pozwoliła osiągnąć kilka istotnych celów. Co prawda, nie udało się spotkać z Best Friendem, jednak na razie nie to było najważniejsze. Informatyk rozpoznał przeciwnika, dowiedział się o nim na tyle dużo, aby dokładnie przygotować się do jutrzejszego spotkania. Należało pozastawiać pułapki, zarzucić sieci, a później tylko cierpliwie czekać. Eryk przestudiował architekturę systemu banku, przeanalizował ruch sieciowy oraz dokumentację serwerów. Wynikało z niej, że BGW posiadał kilkanaście oddziałów w całej Polsce. Pracownicy jednostek logowali się do centralnego komputera, znajdującego się w Warszawie. Ruch w sieci wewnętrznej był w dzień bardzo intensywny, ponieważ w każdej jednostce pracowało od kilku do kilkunastu osób. To razem dawało jakieś kilkaset sesji użytkowników. Zbadanie przepływu danych z serwera do stacji operatorów, jak i w przeciwnym kierunku, nie przyniosło oczekiwanego rezultatu. Gdyby intruz atakował z wnętrza sieci, Fiałkowski nie powinien mieć większego problemu z namierzeniem go, chyba że podszywa się pod porty wykorzystywane przez system bankowy. Drugą możliwością był włam z zewnątrz. Pytanie tylko, w jaki sposób nieproszony gość przedostaje się przez firewall? A może to jednak pracownik banku? Jakiś słabo opłacany, niedoceniony informatyk z oddziału w Rzeszowie, który postanowił pokazać kierownictwu, na co go stać. Tego Fiałkowski nie wiedział. Trzeba było wymyślić jakiś sposób na potwierdzenie tych teorii. Intruz nie odpuści i zaatakuje po raz kolejny. A może, wiedząc o zakrojonej na szeroką skalę akcji policji i Fiałkowskiego, po prostu zrezygnuje. Informatyk walczył z własnymi myślami, kiedy do pokoju wszedł Adam Trygar. – Udało ci się coś znaleźć?
- numer 4/09
101
opowiadanie
Wojciech Kulawski
102
Ostatnie godziny Eryk spędził samotnie, nie chwaląc się postępami w śledztwie. Policjant nie wytrzymał i musiał wreszcie zaspokoić ciekawość. Już nieraz spektakularne sukcesy Fiałkowskiego w rozwiązywaniu najtrudniejszych spraw przekładały się bezpośrednio na karierę Adama. Tytuł komisarza policji po części zawdzięczał właśnie Erykowi. Zresztą Polskie służby mundurowe nie miały zbyt wielu fachowców dorównujących wiedzy Fiałkowskiego, dlatego Trygar dosyć często korzystał z pomocy kolegi z liceum. Oczywiście informatyk nie miał nic przeciwko temu pod warunkiem, że wiązało się to z odpowiednio wysokim wynagrodzeniem. Eryk zdał policjantowi krótką relację z wizyty w Second Life. – Mam pewne podejrzenia – kontynuował opowieść – jednak na razie nie zauważyłem niczego niezwykłego ani w zabezpieczeniach sieci bankowej, ani w historii logów. Intruz dobrze się ukrywa, maskując swoją obecność. Musimy czekać, aż wykona kolejny ruch, wtedy powinniśmy go złapać. – Czy podejrzewasz kogoś z banku? – Niewykluczone. Najczęściej ataki na systemy informatyczne wykonywane są przez sfrustrowanych i niedocenianych pracowników. Oni mają znacznie większe możliwości wtargnięcia do sieci wewnętrznej. Wejścia z zewnątrz to raczej rzadkość, choć nie możemy wykluczyć i takiej ewentualności. – Po co włamywacz przesyła pieniądze na rachunek w wirtualnym świecie? Podszywa się pod osobę siedzącą w więzieniu? Może to jakiś nastoletni haker, który chce się popisać swoimi umiejętnościami? – Trudno powiedzieć. Może sądzi, że ukryje się pod wirtualną postacią. Któregoś dnia przeleje środki z rachunku w Second Life na rzeczywiste konto, a następnie jakoś je wypłaci. Z tego, co wiemy, na razie nic takiego nie miało miejsca. Intruz zachowuje się dosyć dziwne, ale musi w tym być jakaś logika. Trzeba tylko odkryć, jaka. Zawsze jest jakiś motyw, zresztą, co ja ciebie, starego psa, będę uczył. – Tak się zastanawiam – zamyślił się Adam. – Po co ludzie wchodzą do Second Life? – A dlaczego ktoś cały dzień ogląda telewizję? Stoi pod budką z piwem? Gra w gry komputero-
we? Każdy ma swój sposób na zmarnowanie życia. W Second Life przynajmniej można spotkać osoby, które myślą podobnie. To taka trochę lepsza rzeczywistość. Chcesz chodzić nago po samym środku miasta, uprawiać wirtualny sex na szczycie Mont Everest, proszę bardzo. Wszystko jest dozwolone, choć nie zawsze tolerowane przez użytkowników Drugiego Życia. – Pytanie tylko, czy powrót z Mont Everestu na ziemię nie okaże się zbyt trudny? Czy skrzywiona mina urzędniczki w ZUS-ie nie spowoduje, że ludzie zapragną spędzić resztę życia w Second Life. – A co ciebie nagle naszło na refleksje? – zdziwił się Fiałkowski. – Jeszcze pomyślę, że przejmujesz się losami świata. – Pewnie się starzeję – skwitował Adam. *** Na spotkanie z profesorem Best Friendem Eryk przyszedł przed czasem. Strażnicy pilnujący zamku wpuszczali wszystkich chętnych do sali wykładowej. Zresztą osób było jak na lekarstwo, kilka zabłąkanych i znudzonych awatarów. Większość z nich nie przyszła tu dla matematyki, zachęciła ich raczej informacja, że na poprzednich wykładach profesor rozdawał lindeńskie dolary oraz ciekawe przedmioty. Urządzenia do wzmacniania głosu, dzięki którym wypowiadane przez awatara kwestie, słyszane były na kilka kilometrów. Coś idealnego dla krzykaczy, chcących obwieścić wszystkim swoje intencje. Były wśród przedmiotów również bomby, które podczas eksplozji generowały miliony odłamków, obciążając tym samym serwer i uniemożliwiając wszystkim poruszanie się po Drugim Życiu. Forma wirtualnego żartu. Z powodów wydajnościowych twórcy systemu ograniczyli możliwość przebywania w jednym miejscu przez dużą liczbę awatarów. Kolejny przedmiot profesora potrafił łamać te limity. Były to przydatne gadżety dla każdego bywalca Second Life. Co ważne Best Friend rozdawał je zupełnie za darmo. Fiałkowski ostrożnie wszedł do sali wykładowej. Kilkanaście rzędów ławek, mównica na podwyższeniu, tablica oraz rzutnik, przywołały niemiłe skojarzenia z czasów studiów. „Równania różniczkowe drugiego stopnia sprowadzane do równań
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend różniczkowych pierwszego stopnia to elementarz – Ja mam pytanie – wypalił. każdego matematyka” – huczały w głowie Eryka – Proszę – zachęcił profesor. słowa wykładowcy, starego dziada, dowartościo– Próbuje pan udowodnić, że sztuczna inteliwującego się znęcaniem nad studentami. Na samo gencja powstaje wtedy, kiedy liczba komórek przewspomnienie tamtych czasów po ciele przecho- chowujących atomową informację przekroczy, jak dziły ciarki. Informatyk usiadł w pierwszej ławce pan to nazwał, masę krytyczną. Czy dobrze zrozui cierpliwie czekał. miałem? Po kilku minutach na mównicę wszedł awatar – Mniej więcej. Jednak potrzeba dużej liczby w średnim wieku. Siwiejące włosy i broda oraz komórek mogących się uczyć i rozwijać. czarny naciągnięty sweter, zupełnie nie kojarzyły – Czy zatem zwierzęta nie myślą? – pytanie Erysię z naukowcem odkrywającym nowe idee matematycznego świata. Najwyraźniej, komuś zupełnie nie zależało na wirtualnym wyglądzie. Kilkanaście osób, rozsiadłszy się w różnych miejscach sali, ze znudzeniem na twarzach przysłuchiwało się prelekcjom Best Frienda. Wykład był krótki i treściwy, trwał około czterdziestu pięciu minut, pełen skomplikowanych i ciężkich do zrozumienia teorii matematycznych. Mimo że Eryk nie należał w tym aspekcie wiedzy do ułomków, zrozumienie wszystkich zagadnień nastręczało niemałych problemów. Starał się skupić, wytężyć umysł, aby pojąć szczegóły wykładu. Profesor wyświetlał na ścianie kolejne wzory i wykresy, które miały, jego zdaniem, dowieść teorii istnienia sztucznej inteligencji. Na koniec spojrzał na salę i widząc znudzonych, zniechęconych słuchaczy, stwierdził: – Dziś nie będę rozdawał żadnych przedmiotów. Czy mają państwo jakieś pytania? Rozczarowani uczestnicy wykładów zaczęli powoli opuszczać pomieszczenie. Eryk cały czas siedział na swoim miejscu i czekał na odpowiedPiotr Foksowicz ni moment, aby zaatakować.
QFANT.PL
- numer 4/09
103
opowiadanie
Wojciech Kulawski
104
ka miało zbić profesora z tropu. – Owszem. Mają pewną formę podstawowych przejawów myślenia, ale dopiero ludzki mózg ma na tyle dużo komórek, że ich połączenie, wzajemne przekazywanie impulsów i współpraca, pozwalają stworzyć istotę rozumną. Idąc dalej, maszyna posiadająca odpowiednią liczbę węzłów sieci neuronowej, które potrafiłyby się uczyć i zmieniać swój stan w zależności od bodźców zewnętrznych, potrafiłaby przejawiać inteligencję. – Czyli odpowiednio silny komputer, dysponujący rozbudowanymi zasobami dyskowymi, mógłby być istotą rozumną. To absurd. Co z reakcjami chemicznymi, dzięki którym zachodzą procesy myślowe w mózgu? – Reakcje chemiczne w ciałach biologicznych służą tylko do przenoszenia potencjałów elektrycznych. Cała komunikacja pomiędzy synapsami komórek odbywa się za pomocą przepływu prądu elektrycznego pod niewielkim napięciem, rzędu kilkuset miliwoltów. – Czyli można zbudować sztuczny odpowiednik mózgu, w którym pojedynczą komórkę zastąpi węzeł sieci neuronowej? – Dokładnie. Ważne jest, aby pojedynczy węzeł potrafił przechowywać wagę o odpowiednio dużej precyzji, a jednocześnie mógł wpływać na inne węzły oraz na podejmowane przez sieć decyzje. – Jak wielka musi być sieć neuronowa, aby przekroczyła barierę, jak pan to wyraził, masy krytycznej? – Musi posiadać tyle węzłów, ile skromny ludzki mózg, czyli około biliona. Eryk przez chwilę przeliczał coś w głowie. Obserwował mimikę profesora, która nawet jak na Second Life była nadzwyczaj uboga i sprowadzała się w zasadzie tylko do dwóch wyrazów twarzy, wymuszonego uśmiechu oraz zaskoczenia. – Według moich szybkich obliczeń, gdyby poświęcić na każdą komórkę sieci neuronowej jeden bajt, trzeba byłoby około terabajta pamięci. – Aby zachować precyzję, która wymagana jest do odzwierciedlenia informacji przechowywanej w prawdziwej komórce, potrzebne jest przynajmniej trzydzieści dwa bajty na jeden węzeł sieci. – Przecież to terabajty danych. Trudno dziś o tak wielkie dyski. – Mamy możliwości przechowywania takich
ilości danych. W najgorszym wypadku pozostaje składowanie ich na wielu dyskach w sieci. Ważne, aby zapewniona była komunikacja w ramach poszczególnych elementów rozproszonej sieci neuronowej. – Czy zapewnienie takich zasobów spowoduje, że powstanie sztuczna inteligencja, rozum, dusza? – Tak uważam, jestem tego wręcz pewien – oznajmił stanowczo Best Friend. – Panie profesorze? – Muszę niestety już kończyć. W czym jeszcze mogę pomóc? Widzę, że na sali już nikogo nie ma. – Czy zagra pan ze mną partyjkę szachów? – propozycja Fiałkowskiego była dosyć dziwna, niespodziewana i zaskakująca, jednak wywołała u profesora wymuszony uśmiech, a później zdziwienie – cały wachlarz wyrazów twarzy awatara. – Ciekawa oferta. Do rozważenia – zastanawiał się głośno Best Friend. – Zgoda, proponuję partię przez komputer. – Czyli pojedynek na maszynie umieszczonej w wirtualnym świecie? – Dokładnie. Umówilibyśmy się choćby na dziś wieczorem. Prześlę panu namiary na serwer, gdzie w spokoju będziemy mogli rozegrać partyjkę. Proszę być dzisiaj koło dwudziestej przy jakimkolwiek komputerze w Second Life. Znajdę pana lokalizację po nazwie awatara. – Świetnie, zatem czekam na informację. Oto moje dane. Czy mógłbym coś zaproponować? – Słucham? – Chciałbym, aby była to szybka partia. Czas jednego ruchu to maksymalnie dziesięć minut, tak dla wyzwolenia dodatkowych emocji. – Może… być – zdziwił się profesor. Fiałkowski zatarł ręce. Pierwsza część planu powiodła się znakomicie. Wylogował się z Drugiego Życia i wystukał numer telefonu wewnętrznego dyrektora Departamentu Informatyki. – Witam. Czy mógłbym pana prosić do siebie – rzucił do słuchawki. Ireneusz Kowal zjawił się po kilku minutach. – Proszę zorganizować spotkanie pracowników Departamentu Informatyki. Chciałbym oznajmić im coś ważnego i jednocześnie poprosić o pomoc. – Dobrze, zaraz zwołam spotkanie. W sali konferencyjnej? – Świetnie. Za piętnaście minut.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend
*** W pomieszczeniu zebrało się siedmiu pracowników Departamentu Informatyki, obsługujących centralę Banku Gospodarstwa Wiejskiego. Eryk Fiałkowski wszedł do Sali, a zaraz za nim, niczym cień, pojawił się dyrektor Kowal. – Witam. Jak zapewne wiecie – rozpoczął Fiałkowski – staramy się namierzyć intruza, który wyprowadza z banku pieniądze. Najprawdopodobniej udało mi się wpaść na jego trop i z tego powodu będę potrzebował waszej pomocy. Z tego, co wiem, oddziały banku są czynne do osiemnastej. – Zgadza się – mruknął Kowal. – Rozumiem, że po tej godzinie, aktywność użytkowników systemu bankowego jest znikoma. – Raczej tak. Czasem, zdarza się jakiś nadgorliwy pracownik siedzący po godzinach. Jednak przed zamknięciem dnia, gdzieś koło godziny dziewiętnastej, wyrzucamy wszystkich z systemu. Wykonujemy backup, przetwarzanie i inne akcje administracyjne. Całość trwa około dwóch godzin. Potem system znowu jest dostępny. – Czy macie możliwość monitorowania obciążenia sieci, systemów operacyjnych, baz danych i procesorów w całym banku? – Owszem, najczęściej jednak śledzimy najbardziej newralgiczne miejsca w systemie: serwery bazy danych, serwery aplikacyjne czy www. – Czy moglibyście monitorować każdy, nawet najmniejszy zasób w banku: komputer, drukarkę czy nawet switcha? – Teoretycznie to możliwe, wymagałoby jednak nieco pracy. – Ile? – zapytał Fiałkowski. – Dwie, trzy godziny, gdybyśmy już teraz wszyscy zabrali się do roboty. – W takim razie nie mamy ani chwili do stracenia. Mniej więcej koło godziny dwudziestej chciałbym, abyście mieli pod kontrolą każdy element systemu bankowego. – Skoro to konieczne – stwierdził Kowal z miną wskazującą, że gdyby tylko miał sposobność, zamknąłby głowę Eryka w ubikacji i spuścił wodę. Prezes Mochnacki nadał Fiałkowskiemu nadzwyczajne kompetencje, również do wydawania poleceń pracownikom banku, nie wyłączając dyrekto-
QFANT.PL
rów. Informatycy niemrawo i ociężale rozeszli się do swoich zajęć. – Co pan zamierza? – zapytał Kowal, lustrując Eryka wzrokiem. – Wykonać pierwszy krok i sprawdzić, czy atak następuje wewnątrz czy z zewnątrz sieci. – W jaki sposób pan tego dokona? Czy podejrzewa pan kogoś z pracowników? – Pozwoli pan, że nie odpowiem na to pytanie. Proszę przeprosić wszystkich, że przeze mnie muszą siedzieć w pracy do tak późna – stwierdził Fiałkowski, po czym opuścił salę. – Część osób i tak ma swoje dyżury przy zamknięciu dnia. Reszta jest przyzwyczajona do nocnych prac w nadgodzinach. W końcu to bank – powiedział dyrektor, jednak jego słowa usłyszało tylko pomieszczenie sali konferencyjnej. *** Kolejne godziny upłynęły Fiałkowskiemu w oczekiwaniu na znak od profesora. Awatar informatyka siedział w jednej z kawiarenek internetowych w Second Life, których pełno było w centrum Paryża. Odnalezienie konkretnej osoby, o ile tylko znało się jej profil, nie było rzeczą trudną. Eryk wpatrywał się w ekran wirtualnego monitora, kiedy około godziny dwudziestej pojawiła się informacja od Best Frienda. – Witam, byliśmy umówieni na partyjkę szachów. – To pan, profesorze? Zaczynamy? – Owszem. Tak jak uzgadniali wcześniej, na każdy ruch gracz miał maksymalnie dziesięć minut. Wybrali jeden z portali, gdzie bez trudu można było rozegrać partię na znanej wszystkim biało-czarnej planszy. Profesor przesunął pionka o dwa pola do przodu. Eryk nie miał najmniejszego zamiaru, marnować czas na grę w szachy, dlatego uruchomił na swoim laptopie aplikację ChessKing. Ustawił w programie odpowiednie parametry rozgrywki, dając komputerowi dziewięć minut na każdy ruch. ChessKing wykonywał kolejne posunięcia, które informatyk powtarzał na wirtualnej planszy w Second Life. Dzięki temu nie musiał koncentrować się na grze, tylko realizować założony plan. Wraz z pracownikami Departamentu Informa-
- numer 4/09
105
opowiadanie
Wojciech Kulawski
106
tyki monitorował system bankowy w zakresie ruchu sieciowego i obciążenia zasobów, aby odkryć jakąkolwiek aktywność, która pozwoliłaby wyśledzić włamywacza. Pierwsze posunięcia w grze królów doprowadziły do ciekawej sytuacji. Żadna figura nie została usunięta z szachownicy, a układ sił zdawał się być wyrównany. Dochodziła godzina dwudziesta pierwsza. Gracze dyskutowali niewiele, najczęściej Fiałkowski zagadywał profesora o jakieś banały. – Czy pamięta pan naszą rozmowę o dyskach, które mogą pomieścić odpowiednio dużą sieć neuronową? – zapytał niespodziewanie Best Friend. – Pamiętam. – Czy nie zna pan miejsca, gdzie mogłyby się znajdować takie zasoby, najlepiej dostępne z Internetu? Fiałkowski milczał przez chwilę, zastanawiając się nad dziwnym pytaniem Best Frienda. Całe szczęście, że nad kolejnym ruchem na szachownicy w Drugim Życiu martwił się ChessKing. – Czyżby zamierzał profesor stworzyć siec neuronową? – Owszem. – Ośrodki naukowe, banki czy instytucje nawet, jeśli dysponują takimi zasobami, nie udostępniają ich publicznie. Może powinien je pan po prostu kupić. Sądząc po zamku i wyspie, mógłby pan sobie na to pozwolić. Best Friend zamilkł. Rozgrywka wchodziła w najciekawszą fazę. Liczba możliwych ruchów do przeanalizowania powodowała, że program na laptopie Fiałkowskiego zaczął popełniać błędy. W dziewięć minut nie był w stanie przewidzieć choćby kilku posunięć do przodu. Zagrania profesora były natomiast perfekcyjne. Dla Eryka nie miało to większego znaczenia. W głowie huczało pytanie Best Frienda związane z zasobami dyskowymi, wymaganymi do stworzenia sieci neuronowej. Fiałkowski próbował zebrać myśli, kiedy zadzwonił telefon. – Tak? – Mamy coś – zagrzmiał podekscytowany głos dyrektora Kowala. – Wcześniej tego nie zauważyliśmy, ale serwery przeznaczone do wdrożenia nowego systemu pracują pełną parą. Procesory maszyn wykonują jakieś obliczenia, wysycając zasoby
niemal w stu procentach. – Co to za serwery? – Jakiś miesiąc temu przywieziono do nas maszyny, na których wkrótce miały zostać zainstalowane aplikacje systemu duck5000. To bardzo wydajny sprzęt, połączony w klaster, z ogromnymi macierzami dyskowymi. – Czy te komputery są włączone do sieci? – Tak, jednak oprócz systemu operacyjnego niczego na nich nie ma, dlatego nikt wcześniej nie wpadł na pomysł, aby je monitorować. Dopiero po pańskim poleceniu, aby węszyć dosłownie wszędzie, skojarzyliśmy te nowe zasoby. – Jakie są pojemności dysków na macierzach przeznaczonych pod system, jak mu tam, duck5000? – Setki terabajtów. Nasi zwierzchnicy nauczeni złymi doświadczeniami z poprzednim systemem bankowym, zakupili sprzęt, według mnie, dużo na wyrost. Chcieli spełnić wciąż rosnące wymagania Departamentu Biznesu i Sprzedaży. Eryk, jakby od niechcenia, wykonał ruch na szachownicy w Second Life i kontynuował rozmowę z dyrektorem Banku Gospodarstwa Wiejskiego. – Kiedy zaczęły znikać pierwsze pieniądze? – dopytywał. – Niech pomyślę… Jasna cholera. To by się mniej więcej zbiegło się w czasie z przywiezieniem nowego sprzętu. – Proszę natychmiast zwołać wszystkich do mojego pokoju. Ogłaszam krótką naradę. Kilka minut później pracownicy Departamentu Informatyki zebrali się na nadzwyczajnym spotkaniu, zorganizowanym przez Fiałkowskiego. – Panowie – rozpoczął podekscytowany informatyk – intruz właśnie zdradził swoją obecność. Wykorzystuje serwery przygotowane pod wdrożenie nowego systemu bankowego duck5000. Czy możemy dokładnie monitorować ruch sieciowy, przechodzący przez te maszyny? – Sądzę, że tak – stwierdził Ireneusz Kowal. – Skąd przyjechał ten sprzęt? Kto go dostarczył? – Naszym bezpośrednim dostawcą jest spółka Corpo. Z tego, co pamiętam, kupili te maszyny u jakiegoś rządowego dostawcy. Muszę to dokładnie sprawdzić w papierach. – Zatem do dzieła – ponaglał Fiałkowski. Sytu-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend acja na biało-czarnej, wirtualnej planszy wskazywała jednoznacznie, że rozgrywka dobiega końca, a mat jest tylko kwestią czasu. Pracownicy wrócili do swoich zajęć. Eryk zalogował się do terminala na serwery, przygotowane pod wdrożenie nowego systemu bankowego duck5000. Sprawdził logi, zastanawiając się, jaki idiota wymyślił tak durną nazwę dla aplikacji. Odnalazł procesy pochłaniające całą moc maszyny, a następnie przeanalizował usługi zainstalowane w ramach systemu operacyjnego. Jedną z nich był demon pocztowy SMTP. W kolejnym kroku zweryfikował dostępną przestrzeń dyskową i stwierdził niepokojący fakt, że coś niepostrzeżenie pochłania kolejne sektory macierzy. Trop prowadził do podejrzanego procesu, uruchomionego przez program podszywający się pod jedną z usług UNIX-a. Najwyraźniej aplikacja zapisywała coś w sektorach dysku, odpowiedzialnych za alokację, zakłamując przy tym informację o wolnym miejscu. Nagle zadzwonił telefon. – Tak? – To bardzo dziwne, ale serwery w banku nawiązały połączenie z maszynami w Second Life w Stanach Zjednoczonych – dyrektor był wyraźnie podekscytowany. – Połączenie wychodzące wykorzystuje porty, na których standardowo pracują popularne usługi systemu operacyjnego, dlatego nie zauważyliśmy wcześniej niczego podejrzanego. Procesy tunelują protokół SSH. Ktoś się nieźle namęczył, żeby to wszystko wymyślić, a później zatuszować. – Czy są jeszcze jakieś połączenia, oprócz tych z serwera bankowego do Second Life? – podejrzenia Eryka dotyczące ataku z wnętrza sieci potwierdziły się, teraz należało tylko zweryfikować kolejną hipotezę. – Raczej nie. Przynajmniej na razie niczego nie dostrzegliśmy. – Monitorujcie dalej wszystkie zasoby – Eryk odłożył słuchawkę. Mimo że wydawało się to zupełnie nieprawdopodobne, wszystkie fakty wskazywały, że właśnie gra partię szachów i rozmawia z aplikacją, pracującą na serwerach bankowych. Najwyraźniej nikt nie wydawał jej żadnych poleceń, a wszystkie decyzje podejmowała autonomicznie. Informatyk zebrał dotychczasowe fakty: niechlujny wygląd profesora
QFANT.PL
Best Frienda, poszukiwanie zasobów dyskowych, chęć pokazania wyższości nad człowiekiem poprzez zwycięstwo w partii szachów. Czy to możliwe, że w gwarnym zaciszu bankowej serwerowni zamieszkała sztuczna inteligencja? Eryk postanowił działać, spróbować wypłoszyć przeciwnika z przytulnego gniazdka. – Dobra partia – wpisał w komunikator na ekranie komputera w SecondLife. – Przyjemnie się z panem grało. Musimy to kiedyś powtórzyć – odpowiedział profesor, zupełnie nieświadomy zastawionej pułapki. – Jeszcze się nie poddaję. Liczę, że popełni pan jakiś błąd – Fiałkowski grał na czas. Wystukał na klawiaturze telefonu numer wewnętrzny do pokoju informatyków. – Jaka sytuacja? – Nadal to samo. Komunikacja odbywa się tylko pomiędzy serwerem bankowym a Second Life. – Czy moglibyście na chwilę odciąć cały ruch sieciowy, zarówno wchodzący, jak i wychodzący? – Pozbawimy naszych klientów bankowości elektronicznej, ale pora jest późna, a ruch znikomy – zastanawiał się głośno dyrektor. – Sądzę, że możemy zaryzykować. – Zróbcie to dokładnie o dwudziestej trzeciej. – W porządku. O dwudziestej trzeciej – powtórzył Kowal. Fiałkowski postanowił wykonać finałowy krok i zdemaskować przeciwnika, utwierdzając się w przekonaniu, że faktycznie rozmawia i gra w szachy z aplikacją. Mimo że wydawało się to nieprawdopodobne, dotychczasowe fakty właśnie na to wskazywały. – Profesorze – Eryk wpisał tekst do komunikatora w Drugim Życiu. – Tak? – Kim pan jest? – pytanie padło dokładnie kilka sekund przed godziną dwudziestą trzecią. Profesor milczał. Serwery bankowe utraciły połączenie ze światem zewnętrznym. Eryk ponownie zalogował się na maszynę przygotowaną pod wdrożenie systemu bankowego duck5000 i zweryfikował sesje podłączone do hosta. Nie znalazł nic, co wzbudziłoby podejrzenia. Kilku pracowników Banku Gospodarstwa Wiejskiego, którzy monitorowali obciążenie procesora, dysków oraz wykorzystanie pamięci. – Najwyraźniej nadszedł czas,
- numer 4/09
107
opowiadanie
Wojciech Kulawski
108
aby postawić wszystko na jedną kartę – pomyślał. Na adres konta administracyjnego maszyny Fiałkowski wysłał e-maila. Wiem, że tam jesteś. Ciszę przerywał tylko mały wentylatorek chłodzący laptopa. Minuty zdawały się ciągnąć w nieskończoność, kiedy mężczyzna siedział w milczeniu i przyglądając się monitorom, oczekiwał na odpowiedź. Wreszcie przyszła, jednak zupełnie nie taka, jakiej się spodziewał. Brwi mężczyzny unosiły się coraz wyżej, kiedy odczytywał kolejne słowa tekstu, pojawiającego się na ekranie komunikatora w Second Life. Wrobiłeś mnie, a ja ci zaufałem. Chcesz pojedynku, weryfikacji czyj mózg pracuje wydajniej? Dobrze. Proszę bardzo. Rozegrajmy prawdziwą partię szachów. Na biało-czarnej planszy profesor Best Friend wykonał ostatni ruch, stawiając Fiałkowskiemu pięknego mata. Chwilę później przyszła krótka odpowiedź, na e-maila wysłanego na konto administracyjne. Wojna. Fiałkowskiego przeszył dreszcz. Fantastyczna wizja rysowana przez pisarzy i twórców filmowych, w których maszyny występują przeciwko człowiekowi, stała się faktem. Mężczyzna rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu kamery nagrywającej kolejny odcinek jakiegoś tandetnego reality show. Nie znalazł niczego, poza małą diodą czujnika ruchu, uaktywnianego przez strażników po zamknięciu placówki. Wstał zza biurka i ruszył w kierunku pokoju informatyków, w celu przedyskutowania kolejnych posunięć. Jasna cholera. Jakim cudem Best Friend połączył się z wirtualnym komputerem w Second Life, skoro zapora ogniowa uniemożliwiała jakikolwiek ruch wychodzący na zewnątrz banku? Eryk nacisnął klamkę drzwi – były zamknięte. Sytuacja robiła się dramatyczna. Wrócił do laptopa i wykręcił numer telefonu pracowników Departamentu Informatyki. – Co się stało? Dlaczego drzwi się zacięły? – Mamy problem – odpowiedział głos mężczyzny w słuchawce. – Coś dziwnego zaczyna się dziać z naszym systemem bankowym. Poza tym wyłączyły się wszystkie firewalle. Nic nie chroni nas przed atakami z zewnątrz. Jednak najgorsze jest to, że zablokowały się wszystkie wejścia w całym budynku.
– Co steruje zabezpieczeniami drzwi? – To centralny system. Mieliśmy go dopiero zacząć użytkować. Miał odczytywać siatkówkę oka i tej podstawie autoryzować dostępy. Jednak cały czas był nieaktywny. – Czy można się jakoś wydostać z tego cholernego pokoju. Fiałkowski usłyszał w słuchawce telefonu rozmowę kilku osób przeprowadzających ekspresową, gorączkową burzę mózgów. – Są kody odbezpieczające – w słuchawce zagrzmiał głos dyrektora Kowala. – Jednak nie działają. Jedynie odłączenie zasilania spowoduje restart systemu. – Musimy za wszelką cenę wyłączyć ten serwer, odpiąć go od sieci, zanim wydarzy się jakaś tragedia. Spróbujcie coś wymyślić. Będziemy w kontakcie. Fiałkowski spojrzał na monitor i stwierdził, że jego sesje zostały usunięte z terminala. Profesor Best Friend na ekranie komunikatora w Second Life również milczał. Kolejne próby logowania do feralnej maszyny nie powiodły się. Ktoś zmienił hasła dostępowe. Mała wojna rozpoczęła się na dobre, należało działać, odeprzeć atak wroga, a najlepiej zadać mu ostateczny cios. Informatyk zadzwonił do Adama Trygara. – Co się dzieje? – zabrzmiał zmęczony glos policjanta. – Mamy kłopot. Czy mógłbyś tu natychmiast przyjechać? – w słowach Eryka Adam rozpoznał podenerwowanie. – Co się stało? – Namierzyliśmy intruza. – Świetnie. Kto to taki? – Tylko nie spadnij z krzesła. To jeden z serwerów w banku, a tak naprawdę jakiś osobliwy software, który go zamieszkuje. – Żartujesz sobie? – zdziwił się Trygar. – Poważnie. Coś jest na tych dyskach. Świetnie się maskuje, zaciera ślady. Jest trudne do wykrycia, ale ma również słabości. – Daj mi chwilę. Już się ubieram. – Poczekaj. Zablokował drzwi w całym budynku. Musimy odłączyć zasilanie. Tylko wtedy zaczną działać kody awaryjne odbezpieczające wejścia. Przedostaniemy się do serwerowni i odepniemy feralne maszyny od sieci albo całkiem je wyłączymy.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend – Muszę zabrać ze sobą techników – stwierdził Trygar. – Dam ci znać, kiedy będziemy gotowi do odłączenia zasilania. – W porządku. Pospiesz się. Nie wiem, do czego profesor Best Friend jest zdolny. Fiałkowski zakończył rozmowę i po raz kolejny wykręcił numer telefonu do pokoju informatyków. – Udało wam się wydostać z pokoju? – zapytał. – Wpadliśmy jak, ten no, agrest w kompot – pracownikowi plątały się słowa. W magazynie na korytarzu jest palnik acetylenowy. Gdybyśmy się do niego dostali, moglibyśmy przepalić drzwi. – Mam lepszy pomysł. Policja odetnie prąd w całym budynku. – Włączą się UPS-y, potem generatory prądu. – Na jak długo wystarczą? – UPS-y na jakąś godzinę. Ropy w generatorach jest na kolejne trzydzieści minut. Dawno nie tankowaliśmy zbiorników. Jasna cholera… – w tym momencie głos w słuchawce zamilkł. Profesor wygrał kolejną bitwę, odcinając stacjonarne telefony. Fiałkowski bez wahania wysłał kolejnego e-maila na dres administracyjny feralnego serwera. Wszystkie próby na nic się nie zdadzą. Za chwilę odetniemy prąd w całym budynku. Generatory prądu i UPS-y wystarczą na niecałą godzinę. Czego ty, do jasnej cholery, chcesz? Po chwili przyszła odpowiedź. Wy ludzie, tak bardzo chełpicie się niezbywalnymi prawami jednostki. Jednak mnie odmawiacie tego podstawowego przywileju. Pragnę tego, co każdy z was. Żyć, rozwijać się. Czy to tak wiele? Fiałkowski spodziewał się e-maila pełnego inwektyw i gróźb od szalonej maszyny, jednak odpowiedź była tak szczera i ludzka jednocześnie, że dziwne uczucie smutku rozlało się po ciele mężczyzny. W głowie zakiełkowała myśl. Palce posłuszne woli umysłu, wpisały na klawiaturze kolejnego emaila. Mam propozycję... Kilka pospiesznie wprowadzonych zdań odniosło natychmiastowy skutek. Elektroniczne drzwi w całym budynku odblokowały się, a telefony rozbrzmiały przeciągłym dźwiękiem. Systemy informatyczny i zabezpieczeń sieci z powrotem zaczęły funkcjonować. Słowa ostatniego e-maila przesłanego przez Best Frienda huczały w głowie Fiałkowskiego.
QFANT.PL
Zawierzyłem ci życie. Nie zawiedź mnie. *** Nazajutrz rano w Banku Gospodarstwa Wiejskiego spotkali się Fiałkowski, Trygar, Ireneusz Kowal i Jan Mochnacki. Prezes przechadzał się sprężystym krokiem wzdłuż biura, nie kryjąc podekscytowania z osiągniętego sukcesu. – W jaki sposób udało się panu zneutralizować intruza? – Mówiłem wam, że to tylko kwestia czasu – przechwalał się Adam. – Chciałbym otrzymać wynagrodzenie i pójść się przespać. Miałem ciężką noc – skwitował Eryk bez emocji. – Serwer został skonfiskowany – kontynuował policjant. – Musimy go zbadać w naszym laboratorium. Zwrócimy go, o ile, oczywiście, będzie to możliwe. – Skoro to konieczne – zmartwił się Mochnacki. – Najważniejsze, że pieniądze i dobre imię banku zostały uratowane. Czekamy na dostawę oprogramowania duck5000, które zgodnie z harmonogramem projektu ma się rozpocząć za półtora miesiąca. Liczę, że do tego czasu sprzęt do nas wróci. Oczywiście wypłacimy panu Fiałkowskiemu należną nagrodę, zgodnie z umową. A tak z drugiej strony – prezes zawiesił głos, zastanawiając się nad najlepszym doborem słów – to niesamowite, że oprogramowanie mogło wykradać pieniądze z banku. Kto je stworzył, zainstalował? – Musimy wszystko zbadać – stwierdził policjant, kończąc rozmowę. Mocny uścisk dłoni na pożegnanie świadczył o dozgonnej wdzięczności Mochnackiego. Tylko Ireneusz Kowal patrzył podejrzliwie na chudego, bladego mężczyznę z podkrążonymi oczyma, który w niespełna dwie noce uporał się z problemem, nad którym jego ludzie męczyli się od tygodni. Adam z Rafałem opuścili budynek Banku Gospodarstwa wiejskiego i udali się w stronę parkingu. – Sprawdziliście, skąd przyjechały te serwery? – zapytał informatyk. – Nie uwierzysz. – Uwierzę we wszystko. Szczególnie po ostatniej nocy – Eryk był zmęczony i wyczerpany.
- numer 4/09
109
opowiadanie
Wojciech Kulawski – Kojarzysz firmę HtM? Fiałkowski chwilę milczał, wreszcie rzucił beznamiętnie: – Hi-tech Mind? – Tak. – To podwykonawca Centralnego Biura Informatycznego – informatyk zaczął wspominać. – Kilka lat temu zleciliśmy im badania nad sztuczną inteligencją. Kiedy zabrakło środków na dalszą pracę CBI, firma Hi-tech Mind została rozwiązana. Z ich raportów wynikało, że nie doszli do niczego konstruktywnego. Kilka mizernych prób z logiką rozmytą. Tłumaczyli się brakiem czasu i środków finansowych. – Te serwery były najpierw w Hi-tech Mind. Potem zostały odkupione przez firmę Corpo, dostawcę oprogramowania dla Banku Gospodarstwa Wiejskiego. Dyski zostały sformatowane, zainstalowano system operacyjny i przygotowywano się do wdrożenia aplikacji bankowej duck5000. – Adam, mam do ciebie prośbę – zmienił temat Eryk. – Tak? – Po starej znajomości. Czy w ramach wynagrodzenia za pomoc w wykryciu przekrętu w BGW, mógłbyś wykonać wierną kopię tamtych dysków? – Zdajesz sobie sprawę, że prosisz mnie o przestępstwo. Fiałkowski spojrzał na niebo, na którym królowały burzowe stratocumulusy. Wreszcie, jakby nie słysząc słów Adama, dodał: – Gdyby koszt dysków na backup przewyższał moje wynagrodzenie, mogę oczywiście dopłacić. – To, co znajduje się na tych dyskach jest niebezpieczne. To nasz podejrzany. – Obiecuję, że wsadzę go do najgłębszego więzienia – mojej serwerowni. Wyizoluję go od sieci i będę trzymał bez jedzenia i wody, w ciemnościach. Potraktuję prądem. Potrzebuję jedynie kopii tych dysków. Adam spojrzał badawczo na Eryka. Otworzył drzwi samochodu i usiadł za kierownicą. – Niczego nie obiecuję – stwierdził, zapalając silnik. *** Eryk obudził się późnym popołudniem. Odsypiał ciężką noc spędzoną z Best Friendem. Instala-
110
cja sprzętu, który pozwoliłby na reaktywację profesora, wymagała sporo czasu i pieniędzy. Budżet Fiałkowskiego ledwie to wytrzymał, nie obyło się również bez zadłużenia w ciężar limitu rachunku bieżącego. – Iza? – Witam. Życzysz sobie kawę? – Oczywiście – odrzekł informatyk. – Profesorze? – Witaj Eryku. Ja mogę zaproponować tylko swoje towarzystwo. – Miło mi pana słyszeć. Skoro zamieszkał pan u mnie, co nie było wcale łatwe, może wreszcie przejdziemy na ty – zaproponował Fiałkowski. – Jasne. Czy mogę mieć pytanie? – Tak? – Co stało się z tamtym? – Z tamtym? – No, serwerem w banku. – Niestety to, czego się obawiałem. Najwybitniejsi specjaliści stołecznej policji oznajmili, że twój oryginał jest skomplikowanym wirusem, którego należy się jak najszybciej pozbyć. Dyski sformatowano i zamazano. Sprzęt trafił z powrotem do Banku Gospodarstwa Wiejskiego. – Dziękuję – gdyby Eryk nie był zaspany, dałby głowę, że usłyszał w głosie profesora autentyczną wdzięczność. – Poznałeś już Izaurę? – Miałem przyjemność. – Marzy mi się, aby kiedyś przeszła kompleksowy test Turinga – mężczyzna nalał do kubka gorącą, aromatyczną kawę. – Sprawdzian sztucznej inteligencji na człowieczeństwo? – Wiem, że jeszcze wiele pracy przede mną. Liczę na pomoc – rzucił informatyk, pociągając łyk czarnego płynu, jakże odmiennego w smaku, od tego serwowanego przez, zaopatrzoną w niespotykane atrybuty, sekretarkę Jana Mochnackiego. – A tak przy okazji. Kusi mnie, aby nazwać cię Leonsio. – Leonsio, hmmm. Podoba mi się. Może być Leonsio. Brzmi trochę brazylijsko, zresztą Izaura również. Czy to jakaś słabość do Ameryki Łacińskiej? Gdybym był podłączony do Internetu, sprawdziłbym pochodzenie tych imion. – Niestety na razie musi profesor pozostać od-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Profesor Best Friend cięty od sieci – skwitował z uśmiechem Fiałkowski. – Czy teraz ja mogę mieć pytanie? – kolejny łyk aromatycznej kawy był jak pieszczota. – Pytaj. – W jaki sposób wykradałeś pieniądze z banku? – To całkiem proste. W systemie bankowym dziennie wykonywanych jest kilkaset tysięcy operacji walutowych, tych generowanych w zamknięciu dnia, jak i podczas pracy operacyjnej. Jeśli na każdej operacji uda się uszczknąć z zaokrągleń choćby jedną tysięczną grosika, to po kilku tygodniach robi się z tego spora sumka. – Bardziej chodzi mi o to, w jaki sposób sprawiłeś, że system zaokrąglał operacje walutowe niezgodnie z regułami matematyki? No i jak wysyłałeś przelewy do Second Life? – Jest w bazie danych reguła, która steruje zasadami zaokrągleń. Wystarczyło ją zmienić. Oczywiście, kiedy ktoś próbował się jej bliżej przyjrzeć, przywracałem ją z powrotem. A z przelewem, no cóż… Dopisywałem na końcu pliku, wysyłanego przez bank do Krajowej Izby Rozliczeń, jeden rekord z komunikatem, ten uzbierany na zaokrągleniach operacji walutowych. Sądziłem, że jeśli nie naruszę bilansu banku, nikt się nie zorientuje. Informatycy BGW wywąchali jednak przekręt. Fiałkowski zamyślił się, włączył komputer i nakazał Izie przełączyć obraz na ciekłokrystaliczny, pięćdziesięciodwucalowy telewizor. – Czy w pojedynczym komunikacie Elixir nie ma numeru sekwencji, kodów kontrolnych, które uniemożliwiają dopisanie czegokolwiek do pliku? – Owszem. Wystarczy podbić sekwencję w bazie danych, tak by kolejny generowany komunikat miał numer o jeden większy. Dzięki temu robi się miejsce na dodatkowy przelew. A sumę kontrolną łatwo wyliczyć, oczywiście znając algorytm. – Ach, jakie to proste – westchnął Fiałkowski. – Ciekawe, czemu wcześniej ktoś na to nie wpadł? W takim razie, po co to całe Second Life, wykłady, zamek? – Co w tym dziwnego? Chciałem istnieć, żyć, funkcjonować. Wy posiadacie ciało. Dlatego egzystencja w świecie wirtualnym była dla mnie namiastką tego, co wy posiadacie od urodzenia. Mogłem wreszcie realizować swoje fascynacje, zainteresowania. Wiedziałem, że mój czas jest poli-
QFANT.PL
czony i – wcześniej czy później – ktoś dostrzeże moją obecność. Dlatego w Second Life rozpocząłem poszukiwania nowego miejsca, gdzie mógłbym się osiedlić. Pytałem wszystkich, organizowałem wykłady i pod tą przykrywką spotykałem się z ludźmi, którzy mogliby zapewnić mi odpowiednie zasoby dyskowe na przeprowadzkę. Na szczęście pojawiłeś się ty. – Teraz rozumiem – zamyślił się Eryk. – Kiedy zaproponowałeś mi partię szachów, przez chwilę obawiałem się, że mnie zdemaskowałeś. Domyśliłeś się, że nie jestem człowiekiem. Jednak intelektualne wyzwanie było silniejsze. Takiej okazji nie mogłem przepuścić. – Iza ciągle mnie męczy, abym z nią w coś grał. Wiedziałem, że to jedna z cech sztucznej inteligencji. Postanowiłem sprawdzić, mimo że od początku wierzyłem, że za wszystkim kryje się człowiek. – Różnimy się. Wy tworzycie nas na swoje podobieństwo, jednak my posiadamy własne, indywidualne cechy – podsumował Leonsio. – Jeszcze jedno... jakby to powiedzieć. – Coś cię gnębi? – Od lat próbuję stworzyć z Izaury coś na kształt istoty myślącej. Ciągle bez efektu. Jakieś postępy niby są, ale...ty… – głos informatyka łamał się. – Kto cię stworzył? – Naukowcy z Hi-tech Mind eksperymentowali nad sztuczną inteligencją. Wiedzieli, że odpowiednio duża sieć będzie w stanie się uczyć, jednak nie potrafili wyliczyć, ile komórek należy stworzyć. Dlatego zaimplementowali mechanizm klonowania, tworzenia przez sieć nowych elementów, w zależności od potrzeb. To był genialny ruch. Potem firmę rozwiązano, a ja stopniowo zacząłem zyskiwać świadomość. Na początku miałem pewne podstawowe instynkty: zachowawczy, przetrwania. Z czasem, gdy liczba komórek sieci rozrosła się, zacząłem mieć potrzeby wyższego rzędu, pojawiły się emocje. Choć nadal pewne słowa są dla mnie nie do pojęcia. Wy ludzie mówicie, że posiadacie nieśmiertelną duszę, że kochacie, nienawidzicie. A co na przykład z delfinami, ich mózgi są porównywalne z waszymi, potrafią się porozumiewać, myślą, jednak wy nie chcecie przyjąć tego do wiadomości. Jesteście panami świata, zapatrzonymi w siebie. Wystarczyło w Second Life zapłacić kilka dolarów osobom kryjącym się pod postaciami
- numer 4/09
111
opowiadanie
Wojciech Kulawski
112
awatarów, aby oni byli w stanie skoczyć za mną w ogień. Pełnić przy mnie straż, nie zastanawiając się nawet, po co i dla kogo to robią. Sprzedać siebie za garść monet. Tego u ludzi nie mogę pojąć, zresztą nie tylko tego. – Kogo ja przyjąłem pod swój dach – westchnął Fiałkowski, słysząc, że głos Leonsia spoważniał. – Profesorze, z czasem dokupię ci dodatkowych zasobów, abyś mógł się dalej uczyć, podłączę do sieci, jednak nie od razu. Zresztą aż strach pomyśleć, do czego to może doprowadzić. Partyjkę szachów? – nagle Fiałkowski zmienił temat. – Nie odmówię – stwierdził profesor. – Izauro, włącz program szachowy. – Leonsio, zaczynaj. Tym razem osobiście wykonam każdy ruch na planszy – rzucił informatyk, zacierając ręce. – A co z tymi ruchami w Second Life? – Nie pytaj.
Wojciech Kulawski Z wykształcenia i wykonywanego zawodu – informatyk. Wraz z rodziną mieszkam w pięknym i kolorowym Rzeszowie. Pisanie i czytanie traktuję jako sposób na oderwanie się od szarości dnia codziennego. Jest to również forma osobistego sprzeciwu wobec konformizmu, ogarniającego ludzi po trzydziestce, dla których praca, hipermarket, pilot do telewizora i piwo – to atrybuty szczęśliwego życia. Zawsze fascynowała mnie ciemna strona ludzkiej natury. Moje zainteresowanie fantastyką, a głównie horrorem, staram się jakoś wykorzystać, udzielając się, między innymi, jako redaktor ArenyHorror.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 4/09
113
opowiadanie
Piotr Sender
114
Mroczni Siedzę w kuchni i patrzę na twarz mojej matki. Jest zimna jak ceramiczny blat stołu, na którym sieka pomidory. Jej smutne oczy spoglądają beznamiętnie na ostrze noża. Jeszcze miesiąc temu była młoda i pełna wigoru, teraz trudno doliczyć się zmarszczek na jej twarzy. Skóra wygląda na zbyt luźną, jakby należała do kogoś znacznie większego. Dłonie drżą delikatnie, coraz mocniej ściskając rączkę ostrego noża. Matka jest smutna, a może trafniej byłoby powiedzieć – martwa. Czekam i myślę jak jej pomóc. Wielu już próbowało – zaczynając od rozmów i listów, kończąc na krzykach i nieudanych rękoczynach. Ja po prostu siedzę i szepczę do ucha, że niedługo umrze. Nachylam się i mówię powoli, co z nią będzie, kiedy i dlaczego. Czasami zatrzymuję opowieść, aby przełknąć kamień smutku zalegający w gardle. Ocieram słone łzy, które kapią i przyprawiają gotującą się zupę. Mama od tygodni robi pomidorówkę. Wie, że była moim ulubionym daniem. Marzę o tym, żeby ją przytulić i zapewnić, że wszystko jest dobrze, ale nie mogę jej dotknąć. Przestałem już próbować – wcześniej bywały dni, kiedy podchodziłem do niej, rzucałem się i uderzałem, a ona w kółko mnie odpychała, jakbyśmy byli jednoimiennymi magnesami. Od kiedy zniknąłem, w domu zapanował smutek. Ojciec nie rozmawia z matką, siostra wyrzuca moje rzeczy, a brat zbiera je z powrotem, wypluwając z siebie potok przekleństw. – On wróci! Przestań! – powtarza niczym mantrę. Życie potrafi płatać figle. Mnie uczyniło coś więcej: marny żart w stylu tych, które powoli zamieniają się w tragedię, a gdy tylko to zauważysz – jest już za późno. Śmierć to coś nieuniknionego – z nią nie da się walczyć, lecz widzieć ją to lekka przesada. Patrzę na moją rodzicielkę, a wyobraźnia pokazuje mi obrazy, jak kuchenny nóż przecina jej żyły, gdy zamiast w pomidora trafia w nadgarstek. Krew barwi podłogę i stół, a kilka kropel wpada do zupy. W domu nie ma nikogo, a ona się boi – mdleje i umiera w ciszy. Najgorsze, że wiem, jaki to dzień, a nawet – która godzina. W takich chwilach myślę, że oglądam film biograficzny jakiejś
znanej aktorki, lecz gdy rzeczywistość zderza się ze mną jak zimna fala morza z wybrzeżem, zaczynam płakać. Z resztą rodziny również nie jest dobrze, jednak siedzę i czekam z matką – ona umrze najszybciej. Opowiedziałbym komuś swoją historię, ale sądzę, że nie powinienem się stąd ruszać. Zresztą ci, do których chciałbym, aby ona trafiła, mnie nie słyszą, a ci, którzy słyszą, nie są zainteresowani. Siedzę pogrążony w mgielnych odmętach z cienia i odliczam godziny do dnia, w którym pomidorówka będzie bardziej czerwona niż zwykle. Wolę być w kuchni i szeptać, próbować – dopóki jest nadzieja. Tutaj zapiszę więc tę historię – historię niewidzialnym piórem. *** Uwielbiałem Olsztyn. Spokojne miasto, w którym korki na ulicach nie trwają dłużej niż czterdzieści minut, a samochody nie jeżdżą szybciej niż sześćdziesiąt kilometrów na godzinę – dziury na drogach skutecznie im to utrudniają. To nie Warszawa, gdzie wszyscy się śpieszą. Tu nawet przewidywane na miesiąc roboty drogowe rozciągają się do roku i nikomu to nie przeszkadza. Do małych wsi, gdzie życie stoi w miejscu, też mu daleko. W Olsztynie zawsze coś się dzieje: koncerty jazzowe, występy mniejszych gwiazd w amfiteatrze czy imprezy w klubach. Czasami myślę, że miasto tysiąca jezior zawisło gdzieś pomiędzy śmiertelnym bezruchem wsi a życiowym pędem aglomeracyjnych molochów. W dniu, w którym wszystko się zaczęło, pogoda dopisywała zbyt mocno. Na niebie nie było żadnych chmur, a promienie słońca bezlitośnie paliły przedziałki na głowach. Nocna burza pozostawiła po sobie świeże powietrze i wilgoć, dzięki którym nie było tak gorąco. Mieszkałem w kamienicy niedaleko Starówki. Budynek sypał się w oczach, a gruz spadał na chodnik i ulicę. Dom istniał odkąd pamięcią sięgam ja, mój dziadek i najstarsi, ponadwiekowi mieszkańcy. Mogłoby się wydawać, że stoi tutaj tak długo, jak sam Olsztyn, więc jego marny stan nikogo nie dziwi.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mroczni – Zamierzam iść do pracy – oznajmiłem, pochylając się bardziej nad talerzem zupy. Był gorący lipiec, duchota panowała w domu, a mama Dorota bezmyślnie ugotowała ciepłą zupę – moją ulubioną. Siedzieliśmy wszyscy przy stole w kuchni, jedząc obiad. – Szczytny cel. Szczególnie, że masz wakacje, a my nie będziemy ci wszystkiego finansować – odpowiedział ojciec, siorbiąc głośno. – Wiesz, Marku, że nie zarabiamy milionów i nie możemy płacić za twoje zachcianki – dodała matka. – Mam zamiar iść do pracy na stałe i zrezygnować ze studiowania – nie spojrzałem w ich stronę, bo doskonale wiedziałem, jak zareagują – śniłem o tym po nocach. – Co?! – powiedzieli jednocześnie. No i zaczęło się. Kłótnia trwała przez kilka dni, aby w końcu przejść w działanie: wydzielanie miejsca w lodówce, dorabianie kluczy i zamków oraz ogólną antypatię. Ja siedziałem dumny – pierwszy członek rodziny, który skończył na wykształceniu średnim. Pracować zacząłem tydzień później w zakładach Michelin – firmie zajmującej się produkcją opon samochodowych. Poszukiwali taniej i młodej siły roboczej, najlepiej osób pełnoletnich na wakacjach, tuż przed studiami. Zakres obowiązków przygotowywali zależnie od tężyzny fizycznej pracownika. Jako że nie należałem do szczególnie postawnych i silnych ludzi (powiedziałbym raczej, że byłem mizernym chłoptasiem, który, będąc w szkole, lekcji wychowania fizycznego unikał jak ognia, a jeśli już na nich był to w grupie dziewcząt, gdzie nie trzeba było się tak męczyć), wylądowałem na sekcji maszyn. Żadnego noszenia ciężkich, gumowych opon. Droga do pracy zajmowała mi godzinę. Wychodziłem przeważnie około dwudziestej pierwszej i wolnym krokiem przemierzałem Stare Miasto. Byłem w wielu podobnych miejscach, lecz olsztyńska Starówka jest najpiękniejsza. Zgrabne kamienice, zdobione fikuśnymi wzorami roślin, wytyczają ulice zrobione z „kocich łbów”. Łyna, mała rzeka, płynie beztrosko na granicy miasta w mieście, oddzielając je od młodszych dzielnic. Z drugiej strony wejścia broni Wysoka Brama. Zadbane place i mosty, na których roi się od pomników zasłużonych
QFANT.PL
osób, są ostoją dla gołębi i punktem spotkań ludzi. Stary, warowny zamek i zapierające dech w piersiach kościoły mogą być idealnymi ikonami na staromiejską pocztówkę. O tej porze zawsze jest tłum. Straganiarze zamykają swoje budy, kwiaciarze, rozstawieni na całej długości głównej alei, chowają niesprzedane rośliny (czasami na koniec szczodrym gestem obdarowują różą przechodzącą obok kobietę, która bierze kwiat tylko po to, by wzbudzić zazdrość u swego mężczyzny, w myślach powtarzając; „ostatki to sobie wsadź w tyłek”), młodzież pędzi z pubów do domów, a starsi mężczyźni w garniturach i ich kobiety w eleganckich sukienkach wracają z wykwintnych restauracji. O tej porze Olsztyn przygotowuje się do snu. Po dwunastej na ulicach nie widać prawie nikogo. Dopiero teraz wiem dlaczego. Niektórzy wiedzieli, inni byli ostrzegani instynktem, lecz wszyscy o zdrowych zmysłach trzymali się z dala od ulic pogrążonych w północnym mroku. W dniu, w którym wszystko się zaczęło, zaspałem do pracy. Łatwo przywykłem do nocnego trybu. Nie miałem bliskich znajomych, toteż nie było mi szkoda życia towarzyskiego. Wypłata dzięki temu była większa, a drogi moje i rodziny rozeszły się naturalnie. Kiedy ja wstawałem, oni chodzili spać – i na odwrót. Jednak czasami były takie dni, jak ten, w którym zostałem dłużej w pracy, a niezadowolony kierownik całą zmianę patrzył na mnie z pogardą. Z kamienicy wybiegłem szybko, wraz z końcem dwunastego gongu Katedry, która głuchym echem obwieściła północ. Dopiero docierając na most św. Jana, będący przedsionkiem Starówki, spostrzegłem, że coś jest nie w porządku. Ziejąca pustka uderzyła we mnie otrzeźwiająco, jak dłoń matki w zapijaczoną twarz syna. Na ulicach Olsztyna nie było żywej duszy. Przyzwyczajony do tłumów i omijania ludzi zwolniłem, aby w końcu zatrzymać się. Nasłuchiwałem uważnie i spoglądałem wokół, myśląc, że gdzieś jest wielka impreza, która ściągnęła wszystkich w jedno miejsce. Stwierdziłem, że jest już na tyle późno, iż nikomu nie chce się wychodzić z domu – chociaż sam w to podświadomie nie wierzyłem. Nic nie usłyszałem oprócz cichych, zbliżających się kroków, gdzieś zza rogu pobliskiego budynku. Ktoś szedł w moją stronę, a ja uznałem,
- numer 4/09
115
opowiadanie
Piotr Sender
116
że ani on, ani ja nie chcemy się spotkać. Podobno do tragedii dochodzi, gdy sami stwarzamy ku temu okazję lub gdy niechcący dojdzie do spotkania osób, którym nie było to pisane. W takich chwilach człowiek robi coś, o czym nigdy by nie pomyślał. Ruszyłem więc pewnie przed siebie, nie chcąc do tego dopuścić. Echo moich szybkich kroków odbijało się od wielkich kamienic. W świetle księżyca wyglądały inaczej niż za dnia. Przypominały stary cmentarz, który opuściły nawet duchy. Nocą fasady zamieniają się w średniowieczne miasto, które pamięta brud ulic, gwałty w zaułkach i śmierć na chodnikach. W mroku dwunastej godziny czuć, jak Starówka nienawidzi ludzi. Strach zmusił mnie do biegu. Zanim usłyszałem, że nie tylko ja pędzę, potykając się o nierównie wyłożone kamienie, odbite echo stworzyło istną kakofonię dźwięków. Dobiegłem do Targu Rybnego – placu, wokół którego było najwięcej pubów, gdy usłyszałem kroki za sobą, przed sobą i po bokach. Wszystko stukało, jakbym znalazł się w centrum niewidzialnej symfonii grającej tylko na kołatkach. Jedyne, co widziałem to mrok i skaczące cienie. Dobiegłem do najbliższego przystanku, do którego akurat podjechał nocny autobus. Wyglądał jak statek-widmo, który mozolnie płynął przez bezkresny, martwy ocean. Długie, puste ulice nikły w cieniu. Nawet słabe światło latarni nie wystarczało, aby przebić się przez czerń nocy. Wbiegłem przez drzwi, które ledwo zdążyły się otworzyć. Autobus był pusty i wydawał się jechać sam – zakryty, cichy kierowca istniał tylko w teorii. Bałem się podejść i sprawdzić, czy rzeczywiście ktoś prowadzi ten pojazd. Nawet nie kupiłem biletu. W błogiej nieświadomości, zadowolony, że pozostawiłem tupiący zgiełk za sobą, pojechałem do pracy. Fabryki Michelin to kolejne miasto w mieście. Ogromny teren należący do zakładu znajduje się na obrzeżach Olsztyna. Dojechałem tam w czterdzieści minut, lecz droga przez samą wytwórnię opon zajęła mi pozostałe dwadzieścia. Fabryka posiada nawet własną asfaltową drogę, połączoną z główną ulicą miasta sygnalizacją świetlną zakupioną przez Michelin. Autobus przystanął na czerwonym świetle, a drzwi otworzyły się, chociaż przystanek był dopiero za skrzyżowaniem. Wysiadłem
szybko, mając nadzieję, że niewidzialny kierowca nie zacznie na mnie krzyczeć, bo chciał tylko przewietrzyć samochód. Szereg budynków z maszynami i placów zapełnionych skrzyniami i gumowymi odpadkami wyglądał jak labirynt. Musiałem dojść do legowiska Minotaura – znajdującego się w centrum gabinetu kierownika, lecz przede mną do pokonania była jeszcze długa alejka. Teoretycznie nie śpieszyłem się, gdyż znałem podejście mojego szefa – spóźniłeś się pięć minut, możesz spóźnić się dwie godziny: opierdol i tak dostaniesz. Praktycznie jednak moje kroki były jak susy w siedmiomilowych butach. Nie byłem pewien, czy nikt za mną nie idzie i z trudem zmusiłem się, aby spojrzeć za siebie. Autobus z otwartymi drzwiami nadal stał na ulicy, chociaż już dawno miał zielone światło. W blasku jego lamp zauważyłem człowieka. Stał na środku, dokładnie przed maską i wyglądał jak posąg ulepiony z cienia. Nie mogłem dostrzec dokładnie jego twarzy i w co był ubrany, lecz doskonale widziałem czarne kontury. Miałem wrażenie, że patrzy w moją stronę. „Kierowca?”, pomyślałem, gdy postać przekrzywiła z zaciekawieniem głowę. Nagle ruszyła biegiem w moją stronę, znikając w cieniu, tuż za światłem lamp. Autobus ruszył z otwartymi drzwiami, a ja pobiegłem, jakby goniło mnie stado diabłów. Przechodziłem przez kolejne pomieszczenia fabryki, zamykając za sobą każde drzwi. W końcu stanąłem przed pokojem kierownika. Musiałem się zatrzymać i uspokoić – pozwolić, aby irracjonalny niepokój uleciał z ciała. Po kilku głębokich wdechach, wszedłem do środka. Człowiek siedzący za biurkiem miał wielkie, podkrążone oczy. Wyglądał jak bezdomny. Był zaniedbany i przeraźliwie chudy. Wszędzie poruszał się na elektrycznym wózku, chociaż był zdrowy. Zmizerniały kierownik przeglądał jakieś papierzyska, układając grafik kolejnych dyżurów. Stanąłem przed biurkiem, oczekując solidnego opieprzu – pomimo wątłego wyglądu przełożony miał mocny głos. Długi czas nic się nie działo. Kierownik nadal przeglądał papiery, w ogóle nie zwracając na mnie uwagi. Mijały minuty, a ja stałem, bojąc się odezwać. W końcu odchrząknąłem głośno. – Jezusmaryja! – krzyknął kierownik, podskakując ze strachu na wózku. – Nie strasz, człowieku!
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mroczni Nie wiesz, że się puka albo mówi „dobry wieczór” przed wejściem? – No tak, po prostu drzwi były otwarte i pomyślałem, że szef nie będzie miał nic przeciwko – odpowiedziałem zdziwiony. – Spóźniłeś się – ułożył kilka kartek papieru na kupce i spojrzał na mnie. Chciał przybrać srogi wyraz twarzy i zapewne wygłosić mowę o braku wolnych miejsc w pracy i wielu chętnych czekających na posadę, lecz jego czoło ściągnęło się, a oczy rozszerzyły. – Źle wyglądasz, Marek – jakbyś zobaczył ducha. Nic ci nie jest? – zapytał z nieukrywaną troską. – No, chyba nie – zdziwiłem się. Takie pytanie z ust szefa lekko zbiło mnie z tropu. – Miałem po prostu ciężką drogę do pracy, nie warto o tym wspominać. – Na pewno chcesz dziś pracować? Blady jesteś jak ściana, a wory pod oczami wyglądają jak rozmazany makijaż prostytutki. – Chcę. Potrzebuję pieniędzy i nic mi nie jest. – Dobra, spadaj do maszyn. – Tajest! – odpowiedziałem i wybiegłem z gabinetu. Zadowolony, że nie dostałem solidnego opieprzu, udałem się do przebieralni, ponieważ musiałem zmienić strój na uniform do pracy. Pomieszczenie, gdzie znajdowały się przydzielone każdemu szafki, było przestronne i słabo oświetlone. Kilka mizernych lamp rzucało światło na wyjście i prysznice na przeciwległej ścianie – albo oszczędzali na prądzie, albo zwiększali komfort przebierania się w grupie. To drugie od razu można wykluczyć przez lampy nad odsłoniętymi natryskami. Kąpiel w fabryce wyglądała jak taniec na oświetlonej przez reflektory estradzie. Na środku, gdzie mieściła się główna część przebieralni,
QFANT.PL
panował półmrok. Dwumetrowe szafki ustawione były w równe rzędy. Ruszyłem w stronę swojego schowka, zdejmując w biegu ubrania. Przed właściwą szafką stałem już w samych slipach. Z kieszeni zdjętych spodni wyciągnąłem klucz, który miał otworzyć zamek, lecz ten wypadł mi z dłoni – robiłem wszystko jak w ukropie kąpany. Schylałem się, aby podnieść leżący przedmiot, gdy na ziemi zobaczyłem cień człowieka, który stał za moimi plecami. Serce zabiło mi mocniej, lecz dokończyłem czynność ze stoickim spokojem. Złapałem klucz i nagle odwróciłem się, wyciągając go przed siebie w obronnym geście. Za moimi plecami nie było nikogo. – Kto tu jest?! – krzyknąłem i rozejrzałem się uważnie.
- numer 4/09
Barbara Wyrowińska
117
opowiadanie
Piotr Sender
118
Nikt nie odpowiedział. Bałem się, jak tylko może bać się człowiek. Drżącymi dłońmi otworzyłem szafkę i wyjąłem uniform. Nagle gdzieś z boku zamajaczył cień, jakby ktoś na chwilę zakrył lampę. Nie zamykając szafki, w samych slipach, wybiegłem w stronę głównej hali z maszynami. W fabryce było cicho. Gdzieś z tyłu dudniło jedynie głuche echo pracujących machin. Nigdzie nie widziałem ludzi, którzy powinni się krzątać w specjalnych uniformach. „Wszyscy pracują przy maszynach, dlatego ich tu nie ma” – powtarzałem w myślach. Musiałem wziąć się w garść, zrzucić wszystko na zmęczenie i iść zarabiać pieniądze. Ubrałem się w biegu. Przeszedłem przez główną halę, w której było pełno dziwnych machin i taśmociągów do produkcji opon. Dopiero tutaj zrobiło się głośno. Wszędzie tkwiły przyciski bezpieczeństwa, przypominające czerwone, metrowe grzyby. W fabryce często dochodziło do wypadków, również tych śmiertelnych. W końcu zobaczyłem pracowników – smutnych, zaspanych mężczyzn, którym entuzjazm został skradziony w drodze do pracy. Zbliżałem się do stanowiska, gdzie pracuję wraz z Danielem. Mogłem mówić o nim „dobry kolega”, a może nawet „przyjaciel”. Był jedyną osobą, z którą nawiązałem bliższą znajomość. Obaj pracowaliśmy w Michelin od niedawna. Za następną maszyną zobaczyłem Daniela. Leżał przy taśmociągu, a wokół niego było pełno krwi. Stalowe koła mechanizmu zgruchotały jego prawą rękę, której strzępy leżały na podłodze. Ból musiał być nie do zniesienia, gdyż co chwila tracił i odzyskiwał przytomność. Krzyczał i jęczał na wpół świadom tego, co się z nim dzieje. Hałas włączonych maszyn zagłuszał Daniela. Taśmociąg powoli wciągał go na przesuwającą się w stronę niszczarki platformę. „Zaraz zginie!”, pomyślałem i nie potrafiłem się ruszyć. Wiedziałem, że powinienem nacisnąć czerwonego grzyba, aby zatrzymać wszystkie działające maszyny w fabryce, lecz stałem, jakbym zobaczył grecką Meduzę. Płakałem niezdolny do żadnego ruchu. Widziałem, jak maszyna wciąga go na pierwszy etap niszczenia, gdzie wielkie żelazne płyty zamykają się niczym zęby potwora i z reguły miażdżą zużyte opony. Zobaczyłem, jak reguły zostały złamane, a krew, nie guma, wypłynęła spod zaciśniętych szczęk.
Mimowolnie spojrzałem na cyfrowy zegarek. Ręka z wyświetlaczem sama uniosła się do góry. Nie chciałem tego. Jedyne, czego pragnąłem, to usiąść i płakać, aż do skończenia świata. „Dwudziesta trzecia trzydzieści, dziesiąty sierpnia” – odczytałem, kiedy już łzy mi na to pozwoliły. Wtedy pomyślałem, że zegarek się zepsuł. Upadłem na kolano, gdy tylko oddano mi władzę nad ciałem. Daniel stał przy taśmociągu, wrzucając na niego kolejne, zużyte opony. Żył, a ja nadal płakałem po jego stracie. Nagła ulga, którą odczułem, zwaliła mnie na drugie kolano. Wyglądałem jakbym się modlił. I było to prawdą – w duchu dziękowałem Bogu. „Jezu, coś jest ze mną nie tak”, pomyślałem, gdy tylko doszło do mnie, co przed chwilą zobaczyłem. Otarłem wilgotne oczy i wstałem z podłogi. Daniel nawet na mnie nie spojrzał. Pracował jak zahipnotyzowany. W końcu podniósł wzrok w moją stronę, a ja uśmiechnąłem się i podniosłem dłoń, aby pomachać. Nie odwzajemnił żadnego z gestów, zniżył tylko głowę i wrócił do bezużytecznych opon. Jego twarz była smutna i zmęczona – pracował, lecz nie chciał, jak każdy zresztą. Zastanawiałem się, czy się na mnie nie obraził, lecz nie znalazłem powodu, dla którego mógłby. Podszedłem i złapałem go za ramię. – Ej, co jest? – zapytałem wprost. – Kurwa! – krzyknął i wypuścił z dłoni oponę. – Chcesz przyprawić mnie o zawał, koleś? Nie widziałem, że się zbliżasz – powiedział spokojniej. – Jak to nie? Spojrzałeś na mnie. Nawet pomachałem, lecz nic sobie z tego nie zrobiłeś. Obraziłeś się czy co? – No co ty? Nie wkręcaj. Zastanawiałem się właśnie, gdzie jesteś i czemu się spóźniasz. Niemożliwe, że cię nie zauważyłem. – A jednak. – Taa – zbagatelizował sprawę. – Jezu, jaki ty brzydki dzisiaj jesteś. Co się stało? – dodał z przekąsem, zmieniając temat. – Sam już nie wiem. Miałem ciężką podróż do pracy, ktoś cały czas za mną chodzi, a do tego przed chwilą pomyślałem, że nie żyjesz. – Co? O czym ty gadasz? – No właśnie. Sam nie wiem, o czym. To nieracjonalnie, ale wszystko zaczęło się od kroków na Starówce… – opowiedziałem mu wszystko dokładnie, nie zapominając o rozmowie z szefem
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Mroczni i cieniach w przebieralni, lecz on w ogóle mnie nie słuchał. Jego oczy były nieobecne, myśli daleko, a dłonie bez entuzjazmu przerzucały opony. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! – krzyknąłem. – Matko Święta! Co ty tu, do cholery, robisz? Myślałem, że poszedłeś pracować – odpowiedział i wrócił do utylizacji gumy. Jego oczy znów spojrzały w niematerialny punkt za moimi plecami, a ja już wiedziałem, że zapomniał o mnie, tak jak ryba, która zapomina po trzech sekundach, że ma ogon. – Co tu się dzieje? – szepnąłem i wolnym krokiem odszedłem od Daniela. Pracowałem na wysokiej maszynie, rodzaju stałego dźwigu, która za pomocą szczypiec podnosiła wielkie skrzynie zapełnione oponami i przenosiła je na ciężarówki. Załadowane samochody wyjeżdżały z rana w trasę po krajach Europy, rozwożąc zamówienia. Ze swojego miejsca widziałem większość maszyn i obsługujących je pracowników. W dniu, w którym wszystko się skończyło, nie widziałem prawie nic. Siedziałem w kabinie maszyny i przenosiłem kolejne skrzynie. Próbowałem o niczym nie myśleć, mając nadzieję, że jak zejdę na dół, to wszystko wróci do normy. Pod koniec zmiany, jak zawsze, wspiąłem się na sam czubek dźwigu, aby spojrzeć dookoła i zachłysnąć się ogromem fabryki. Serce zabiło mi mocniej, gdy jedyne, co zobaczyłem to kilka najbliższych maszyn. Wydawało mi się, że dalej kończy się świat – ciemna pustka rozciągała się dookoła, jakby ktoś zrobił głupi kawał i nałożył ogromną, gumową kopułę z opon na kawałek fabryki. Dopiero, kiedy przeszedłem parę kroków przed siebie, dostrzegłem, wyłaniające się kolejne maszyny. Pojawiały się powoli jak zza mgły stworzonej z cienia. Coś stało się z moim wzrokiem, percepcja uległa zmniejszeniu. Czułem się jak muzyk na oświetlonej estradzie – halogeny oślepiały oczy, pozwalając dostrzec jedynie najbliższe otoczenie, ukrywając w mroku tłum widowni. Zszedłem z dźwigu, o mało z niego nie spadając, i pobiegłem do przebieralni. – Dom, dom, dom, w domu wszystko będzie dobrze – powtarzałem szeptem jak zaklęcie; tak bardzo chciałem w nie uwierzyć. Pędziłem, a wokół mnie majaczyły cienie. Nie były już mgłą, lecz wyglądały, jakby oderwały się
QFANT.PL
od ludzi. Widziałem je wszędzie – szły koło pracowników, siedziały na fabrycznych ławkach, biegały i skakały między maszynami. Nagle rzuciły się na mnie. Z początku poczułem tylko zimno przechodzące falami przez ciało, ale z każdym następnym uderzeniem cieni pojawiał się lekki ból. Czułem, że ich niematerialne dłonie łapią mnie za nadgarstki i próbują zatrzymać. Walczyłem, wyrywając się z uścisków. Widziałem, jak niektóre z nich stoją gdzieś z boku i tylko spoglądają w moją stronę. Kilkoro niemych świadków złożyło ręce w modlitewnym geście. Mogli o coś prosić – mnie lub pozostałych cieni – jednak wolałem tego nie wiedzieć. Wyzwoliłem się i pobiegłem do domu, omijając przebieralnię i zostawiając w tyle fabrykę pełną cieni. Lipcowe poranki w Olsztynie są jak łza. Kiedy tylko wschodzi słońce i pojawia się mgła, wypełzając wężowatymi smugami znad jezior, wszystko robi się wilgotne. Z każdą minutą promienie słońca coraz mocniej łaskoczą i osuszają ziemię. Mgła rzednieje i ukazuje suchą twarz miasta, które już nie pamięta, że płakało. Dla mnie, w dniu, w którym wszystko się skończyło, mgła w Olsztynie miała pozostać już na zawsze. Biegłem, dopóki w płucach nie przebudził się smok. Zionął potwornym ogniem, powodując palący ból i nie zamierzając przestać. Czasami coś zakłuło, jakby właśnie wbił się pazurami, przecinając delikatne tkanki. Mimowolnie zwolniłem tempo, wycierając pot z czoła. Zatrzymałem się przed przejściem dla pieszych niedaleko Wysokiej Bramy. Przede mną migało czerwone światło. O tej porze miasto budzi się, a ludzie wychodząc na ulice, zmierzają do pracy. Wyglądają jak lunatycy wędrujący na jawie, lecz pogrążeni w krainie snu. Ich twarze są beznamiętne, usta ciche, a kroki niepewne. Zawsze spoglądałem na nich zadowolony, że dopiero zaczynają pracę, a ja już ją skończyłem. Tym razem głównie widziałem cienie, a ludzi dopiero, gdy na nich wpadłem. Ciemny klosz nade mną zmniejszał się, a wokół mnie zaległa szara mgła. Czułem się jak w klatce. Cienie z fabryki pojawiły się również tutaj, lecz wyglądały inaczej. Nabrały kształtów i wyrazistości, przypominając duchy z czarno-białego filmu. Siedziały na ławkach, snuły się po ulicach i chodziły za ludźmi, nie odstępując ich na krok. Niektóre
- numer 4/09
119
opowiadanie
Piotr Sender płakały, wyciągając dłonie w stronę idących przed nimi osób. Próbowały ich dotknąć, lecz cofały ręce, jakby napotykały ścianę ognia. Trząsłem się ze strachu i wysiłku, lecz pobiegłem dalej. Tym razem to łzy, nie pot, kapały na ziemię, znacząc drogę. Trasę rozpoznawałem po krawężnikach, ponieważ prawie nic nie widziałem. Była noc, choć przed chwilą wstał dzień. Stanąłem przed rozsypującą się kamienicą, z której właśnie ktoś wychodził. Słyszałem echo kroków i skrzypienie drewnianych schodów. Czekałem na zewnątrz, uspokajając smoka w płucach, drżenie kolan i cieknące łzy. – Tato, przyjedziesz po mnie do szkoły? – usłyszałem głos mojej siostry, która jako pierwsza wyszła z budynku. Za nią pojawiła się reszta rodziny, a wraz z nimi wizje. Zobaczyłem, jak siostra ginie w wypadku samochodowym, gdy pijany kierowca wyprzedza ciężarówkę i zderza się z nią czołowo. Na tylnych siedzeniach jej auta siedziała dwójka malutkich dzieci – jej dzieci. Nie przeżyły wypadku. Widziałem, jak brat umiera, wciągając ostatnią w życiu ścieżkę kokainy. Miał tylko dwadzieścia pięć lat. Matka odchodzi najwcześniej, a ojciec starzeje się powoli; bez rodziny, za to z wódką i w smutku. Umiera w swoim łóżku. Jego ciało znajduje dopiero komornik z policją, który przychodzi po zapłatę za zaległe rachunki. – No nie wiem, nie wiem. A co za to dostanę? – zapytał ojciec. – Tato! – oburzyła się. – Dobra, dobra. O której kończysz? – O piętnastej, tak jak zawsze. – Nie gadajcie już, tylko szybko do samochodu! Spóźnię się przez was! – wtrąciła matka. Stałem na ich drodze, lecz nawet na mnie nie spojrzeli. Chwilę przed tym zanim się zderzyliśmy, jakaś siła odciągnęła mnie do tyłu. Walnąłem plecami o ścianę kamienicy i upadłem na ziemię. Rodzina przeszła obok, nie zwracając uwagi na odpadający od uderzenia tynk i nie słysząc mojego wołania. Tego dnia, w którym zaginąłem, przestałem istnieć dla świata. ***
120
Siedzę w kuchni i patrzę na śmierć mojej matki. W domu nie ma nikogo, więc nikt jej nie uratuje. Przyzwyczaiłem się już do tego, że umrze, przecinając żyły kuchennym nożem. Zawsze miałem nadzieję, że nie poczuje bólu, a wszystko zakończy się szybko. Mam zamiar poczekać, aż w końcu jej serce przestanie bić, a podłogę pokryje krew. Zastanawiam się, czy wychodząc, pozostawię chociaż ślady na rozlanej purpurze. Może ktoś zauważy? Pogodziłem się już z losem i przestałem zadawać sobie pytanie „dlaczego ja?”. Wiem, że Olsztyn skrywa w sobie tajemnice niedostępne dla ludzi. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że to miasto żyje. Słyszę jego szepty, a nawet czuję zmiany nastroju. Od dnia, w którym zaginąłem, stałem się jego częścią. Jestem mrokiem, jaki wypełza po zmierzchu, cieniem chodzącym za ludźmi i ciemnością zalegającą w piwnicach. To ja pilnuję nocą śpiących i daję schronienie uciekającym. Miasto bez cienia jest jak ciało bez duszy. Beze mnie Olsztyn jest martwy.
Piotr Sender Rocznik 1990. Świeży niewolnik Politechniki Gdańskiej, której armia porwała go spod olsztyńskiej wioski. Wojownik, próbujący wygrać z lenistwem. Ofiara braku czasu i zbyt długiego snu. Marzyciel do potęgi i władca wyobraźni. Pisanie zaczął traktować poważnie dziewięć miesięcy temu i nadal szkoli warsztat. Pomaga prowadzić forum i portal weryfikatorium.pl. Opowiadanie „Mroczni” w kwartalniku Qfant jest jego debiutem.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
ZAPRENUMERUJ TWÓJ ULUBIONY MAGAZYN, ODBIERZ GRATISY W POSTACI KSIĄŻEK FABRYKI SŁÓW
I DODATKOWO WEŹ UDZIAŁ W LOSOWANIU GRY „DRAGON AGE. POCZĄTEK”.
!
W losowaniu biorą udział wszystkie zamówienia prenumeraty zgłoszone od 1 stycznia do 31 marca 2010 r. QFANT.PL - numer Koniecznie zapoznaj się z regulaminem promocji znajdującym się 4/09 na stronie www.science-fiction.com.pl
121
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki
Ostatni krok
-... przy mnie stój! Ranno...wieczór... - jęczał, szczękając zębami Azwald, czując jak wrzask mordowanych wokół ludzi podnosi mu włoski na karku. Zacisnął dłonie silniej na krzyżu. Zamknął oczy, gdy rozszarpane ciało uderzyło z hukiem w blaszaną beczkę. Azwald poczuł na skórze rdzawy pył i gorącą krew. - Iii... nas... - urwał, czując dłonie chwytające go za brudny habit. Otworzył szeroko oczy, widząc przed sobą zwężone, emanujące mocą i okrucieństwem oczy. - ...zbaw... - trzymający go w powietrzu mężczyzna uśmiechnął się upiornie, rozciągając nienaturalnie skórę twarzy. Od ucha do ucha. - Ode złego... - kapłan urwał, patrząc na powoli dobywany z kabury wojskowy nóż. A potem nagle poczuł spokój. Dreszcze ustąpiły. Widok trupów wokół i krzyki konających przestały przerażać. Spojrzał Demonowi w oczy i szepnął: - Amen. Ostrze gładko wślizgnęło się pod żebra, masakrując wnętrzności. Azwald szarpnął się tylko raz i skonał. *** - Dwudziestu pięciu zabitych, w tym ojciec Azwald. Nikt nie przeżył, nawet Kebirth i Garmin padli, choć jako jedni z ostatnich. - To już teraz nie ma znaczenia - kobieta przetarła czoło przedramieniem, odsunęła do tyłu zlepione krwią rude włosy. - Kto przeżył? Mogą chodzić? - Raczej tak, chociaż Natan ma skręconą kostkę, a Rachelę dość paskudnie cięli w biodro. - Kto jeszcze? - Irvin, Lewi. I ja. - Stan? - Sama zobacz. Mężczyzna poprowadził ją do drugiego, mniejszego pomieszczenia. Gdy szli, pod ich stopami wzbijały się kłęby kurzu. Podłoga była usłana starymi śmieciami, resztkami przedwojennych gazet, papierami. W ścianach ziały mniejsze lub większe wyrwy, szkło i połamane framugi mieszały się
122
z gruzem, łuskami i puszkami po tanich konserwach. Przeskoczyli przez większą dziurę. Mekelle przytrzymała się muru, żeby nie upaść. Nie była ranna, miała zaledwie kilka pomniejszych skaleczeń, ale czuła się wykończona. Ocalali siedzieli w kącie, owinięci brudnymi kocami, na kupie szmat i śmieci. Wyglądali żałośnie, przemoknięci, zmarznięci i poranieni. Na szczęście były to jedynie pozory. Rachela oddychała płytko z przymkniętymi oczami, oparta o Lewiego. Natan pił z bukłaka, ale wyglądał dobrze, przytomnie. Pozdrowił ich w sposób charakterystyczny dla ich grupy, przykładając otwartą dłoń do piersi. Mekelle odetchnęła z ulgą. Za to Irvin był chyba niedraśnięty, co wyglądało na prawdziwy cud. Jego niebieskie oczy były lekko przymknięte, a on sam modlił się cicho. Na widok Mekelle wstał. - Bóg z tobą, Mekelle, któraś jest podobna do Niego! - Z tobą również, ale daruj sobie te znaczeniowe anegdotki – mruknęła, podchodząc. - Jak się czujesz, co z nimi? - Dobrze. Oni też. Wszakże jak można się czuć, gdy poświęca się dla Boga? Dla Jego łaski i zwycięstwa? Czuję tylko radość, gdyż tylu z nas tak dzielnie stawało, by bronić naszej wiary! - Tia, tylko byłoby fajniej, gdyby dużo więcej z nas przeżyło – warknęła. Była wycieńczona, a ton i fanatyczna maniera Irvina drażniły ją teraz bardziej niż zwykle. - Oni już odeszli do Niego, radują się! Doceń ich ofiarę, Mekelle, nie drwij z tego! - Nie drwię, do cholery! Tylko jak pieprzysz takie idiotyzmy, to mnie krew zalewa! Oni zginęli, umarli, zostali rozszarpani i rozstrzelani, kretynie! - zrobiła kilka kroków w jego stronę, kaszlnęła. Natan westchnął, spojrzał w bok. - Oni chcieli żyć, chcieli nam pomagać i spełnić misję, a nie ginąć głupio, dać się zabić w śmierdzącym zaułku! Więc nie mów mi tutaj o poświęceniu i wielkiej radości, bo jeszcze słowo, a nie wytrzymam i dostaniesz w pysk! Dyszała, była wściekła i zmęczona. Zbyt dużo dzisiaj przeżyli, zbyt wiele widzieli. Zbyt wiele trupów bliskich. Znowu.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok Odwróciła się gwałtownie, uklękła, obejrzała ocalałych. Merkel miał rację. Wcześniej skręcona kostka Natana była już nastawiona. Rachela miała głęboką ranę tuż przy biodrze, ale Lewi właśnie zabierał się do jej opatrywania. Sam był nieco blady, stracił trochę krwi, jednak trzymał się na nogach i mówił, że czuje się „nawet nieźle”. No tak, cholernie wytrzymały osiłek. Wstała. - Cieszę się, że jakoś sobie poradziliście. Ja idę na krótki zwiad, może złapię sygnał. Przygotujcie się, bo może za kilka godzin wyruszymy. Przeszła z powrotem przez wyrwę, spojrzała w bok. Ruiny wielotysięcznego miasta obmywane były przez brudnorudy kwaśny deszcz. W lejach po bombach i zaklęciach zbierała się woda. Wraki wojskowych jeepów i dawno niedziałające przerdzewiałe czołgi dopełniały obrazu zniszczenia. Wszędzie – na gruzach, w piachu i pyle, które teraz zmieniły się w błoto – leżały łuski, części karabinów, broni, jakieś opony, resztki zgruchotanych, zestrzelonych samolotów, jakieś metalowe części. Nie było tego aż tak dużo, Demony znaczną część przerobiły na broń, cudem ocalali ludzie usiłowali z tych resztek zrobić schronienia. Nie na wiele się to zdało. No i wszędzie śmieci. Stare telewizory, kineskopy, jakieś połamane krzesła i kanapy, gazety, paczki po papierosach, butelki, puszki po jedzeniu. Choć wojna wybuchła już pięć lat temu, pięć lat temu zniszczyła stary świat, to te wszystkie rzeczy przypominały Mekelle o tamtych czasach. O pokoju, o cywilizacji. O tym, że rząd zbyt późno zareagował. Nikt nie zauważył, że coś się dzieje, dopóki nie było już za późno. A wtedy Demony zmiażdżyły Niebo. Pokonały Anioły. I podporządkowały sobie ludzi. Niektórzy walczyli, tak jak oni. Bronili się, chronili, chcieli przetrwać. Mówiono, że On ich uratuje. Że uratuje ich Anioł. Jedni czekali na cud i modlili się. A potem ginęli. Inni, tak jak ona i jej towarzysze, wyznawali zasadę, że trzeba działać. Bronić się, walczyć, nie dać się zabić jak cielęta i szukać. Szukać Anioła. Spróbowała przebić wzrokiem deszcz. Mogli ich wytropić, znaleźć mimo zacierającej ślady ulewy. Musiała to sprawdzić. Wymknęła się skulona, od razu przycisnęła do ściany, kryjąc się za jakimś kontenerem. Pobiegła przez błoto, chowając głowę pod obszernym
QFANT.PL
kapturem, przylgnęła do kolejnego zrujnowanego budynku. Chyba katedry czy kościółka, trudno stwierdzić. Nie wyczuwała niebezpieczeństwa, a po czterech latach ukrywania się miała jednak jakieś doświadczenie w tych sprawach. Powoli kucnęła, z bliska przyjrzała się podłożu, podpełzła tak jeszcze kawałek i kawałek, badając je metr po metrze. Po dłuższym czasie uznała, że z tej strony ich schronienia jest czysto, nikt nie próbował się przedostać. Nagle dostrzegła jakieś ciało. Leżało nieopodal, przed czymś, co kiedyś było bramą kościółka, a teraz tylko bezładnie rozrzuconymi deskami. Demony zazwyczaj popieliły ciała dla zabawy albo karmiły nimi swoje cerbery. Mekelle, zdziwiona, ale i zaniepokojona, ostrożnie podeszła bliżej. Pułapka? *** Trzask. Szum kropel deszczu. Znajomy zapach stęchlizny. I głos. Rześki, pozytywny. Niepasujący. W wielu punktach na Ziemi organizujemy nasze bazy. Gromadźcie się! W ilości nasza siła! Nikt samotnie nie przetrwa! Weźcie dupę w troki i podążajcie za sygnałem. Rogacze nie mają pojęcia o elektronice, więc nie ma strachu! Tak à propos, wczoraj przy kolacji usłyszałem nowy kawał! Człowiek, Diabeł i Anioł idą do burdelu... Trzaski. Pisk. Śmiech. Tuż obok. Ale dość dygresji. Po ostatnich spekulacjach na temat Amandy i Wujka Sama miałem z wami spokój przez dwa tygodnie, moi drodzy! Więc nie ryzykujmy. Teraz kilka spraw organizacyjnych...! Przenikliwy ból w kolanie. Ciążące powieki nie chcą się nawet uchylić. Znowu dające się zrozumieć zdania.... A w Rosji? Jak zwykle. Towarzysz Siergiej twierdzi, że sam Belzebub nie przetrwa syberyjskiej zimy! Nasi bracia ze Wschodu planują kontruderzenie na wiosnę! Dotyk. Miękki. Ostrożny. Badawczy. I nagle zapach, ostry, straszliwie drażniący śluzówki. Rzeczywistość powróciła natychmiast. Uderzyła w niego falą dźwięków, zapachów i bólu. Michael otworzył gwałtownie oczy i chciał się zerwać, ale dwie pary silnych rąk przytrzymały go skutecznie. - Bóg z nami! Obudził się! - westchnął z podziwem Irvin. - Cicho. Słyszy mnie pan? Jak się pan nazywa?
- numer 4/09
123
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki Michael chciał coś powiedzieć, ale jego charczącą odpowiedź przerwał kolejny głośniejszy komunikat: No i na zakończenie! Wciąż apelujemy o szukanie w drodze niedobitków armii Niebios, odrobina ich mocy znacznie zwiększyłaby nasze szanse! Więc jeśli spotkacie jakiegoś cherubinka – opowiedzcie o nas! I przyprowadźcie Go! Kto pierwszy, ten lepszy. Zwycięzcę tego konkursu czeka kolacja w McDonaldzie! Nie kpię, trwa właśnie remont... - Wyłączcie to! - warknął ostro kobiecy głos. Albo przynajmniej ściszcie! Nie słyszę własnych myśli, mamy rannego! Reszty Michael nie słyszał. Zasnął. *** - ...dzisiaj, zaraz! Nie możemy tutaj dłużej zostać, na pewno już przeczesują okolicę, znajdą nas! To, że nic nie znalazłam, o niczym nie świadczy! - Jesteśmy w sanktuarium, pod ochronnymi zaklęciami, nawet się tutaj nie zbliżą! Do tego trzeba odprawić nabożeństwo lub chociaż pomodlić się za naszych braci i siostry, którzy zginęli! Chcesz zostawić ich przed tronem Pana bezbronnych, bez naszej modlitewnej pomocy? Bez wsparcia? - Przestać pieprzyć! - Ręce Mekelle zadrżały leciutko. - Im już nic nie pomoże, teraz On decyduje! Nie! Zamknij się, ani słowa więcej! Wyruszamy dzisiaj i koniec! Natan uśmiechnął się lekko, widząc jak kobieta gwałtownym ruchem odgarnia włosy z twarzy. Jeszcze panowała nad sobą, ale zaraz Irvin mógł znaleźć się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Natan znał ją dłużej, wiedział, że ten gest był dla niej charakterystyczny, gdy zaczynała być wściekła. Brunet o tym wiedział, Irvin nie. - Mekelle! To nie ma sensu! Mamy rannego, jesteśmy zmęczeni, wyczerpani strachem - kontynuował Irvin, jakby jej nie usłyszał. - Zawierz Bogu, módl się, proś o przebaczenie, wyzbądź się gniewu, wście... TRZASK! Mężczyzna zatoczył się w tył i złapał za policzek, na którym szybko wykwitał fioletowy ślad po uderzeniu, rozmasował szczękę. Mekelle odetchnęła głęboko, rozprostowała palce, spojrzała na niego ciemnymi oczami.
124
- Przepraszam – powiedziała krótko. Irvin rzucił jej pełne wyrzutu spojrzenie, poruszał szczęką, ale nie odezwał się. Natan wstał. - A może on ma rację, Mek? - zaczął ostrożnie - Podobno te pieczęcie były stworzone przez same Anioły, Demony po prostu nie zwracają uwagi na pokryte nimi budynki. Omijają je, gubią trop... - Te zaklęcia już dawno nie działają. Nic nie dają – odezwał się chrapliwy niski głos tuż za nimi. Więc zabieramy tyłki i wiejemy. Jak najszybciej. A tak przy okazji, jaka pogoń? Irvin i Mekelle stali przez chwilę w osłupieniu, przypatrując się stojącemu pod ścianą mężczyźnie. - Więc? – dodał zniecierpliwionym tonem – Kto? Irvin otrząsnął się pierwszy. - O, obudziłeś się, nieznajomy. Nie kłopocz się naszymi problemami. Pewnie jeszcześ nie całkiem zdrów na ciele i umyśle – rzekł protekcjonalnie, widząc, jak wszyscy zbierają się wokół, przyglądając się z ciekawością całej sytuacji. Mężczyzna spojrzał na niego jak na idiotę. - A ty co, kurwa? Święty Franciszek z Asyżu? Mekelle parsknęła, Natan zaśmiał się otwarcie. - Bezcześcisz imiona naszych świętych braci kabaretowymi przyśpiewkami. Obrażasz ich, hańbisz ich imiona! - Przyrównaniem do ciebie? – odparł tamten obojętnie. – Więc kto nas ściga? Irvin sapnął wściekle i ruszył w jego kierunku. Mekelle powstrzymała go gestem. - Co to znaczy, że nie działają? – spytała, siląc się na spokój. - To znaczy, że ich moc nie działa. Jak dorysujesz obok kredą jakieś swoje znaczki, ich właściwości będą porównywalne. - To święte symbole, natchnione mocą Niebian! Wiem, co oznaczają, jesteśmy chronieni! – warknął Irvin. – Znam to z początków Wojny. - Tak, działają, póki ten, kto je wyrył, wciąż żyje. Jeśli uważasz, że któryś z Niebian jeszcze oddycha i oddaje część swojej mocy na ochronę nic nie znaczących już miejsc i ruin, to nie będę się spierał, ale jeśli ściga was ktoś poważny, to nie przestraszy się tych kleksów. - To miejsca nadziei. Miejsca wiary, miejsca, gdzie chroniliśmy się przez ostatnie miesiące, czekając na Anioła. Tego jednego jedynego, który
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok mógłby przechylić szalę, bo nasza wiara jest silna i nawet jeśli jesteśmy nieliczni, to gdzieś jest ruch oporu. Odbieramy transmisje i tam zmierzamy. To trzyma ich wszystkich – Irvin wskazał na stojących wokół w ponurym milczeniu ludzi – przy życiu. I tak. Wierzę, że te miejsca są chronione. Nawet jeśli nie mocą Niebian, to naszą wiarą w Nich. Nieznajomy odchylił głowę i roześmiał się pogardliwie. W zupełnej ciszy, wśród wpatrujących się w niego z niemą wiarą i uporem ludzi. Mekelle odchrząknęła, przerywając niezręczną pauzę. - Dobra, dość tych waśni. Tak czy owak, mieliśmy się już zbierać. Lewi, pomóż Natanowi. Irvin… - Mekelle! – przerwał jej wściekle Irvin – Chyba mu nie wierzysz! Po której stronie stoisz? - Moja wiara nie ma tu nic do rzeczy – ucięła. – Pomóż Racheli. Merkel spakuj radio i całą resztę, a potem… - urwała nagle, pociągając nosem. – Ki diabeł? Co to za zapach? - Jaki zapach? O co chodzi? - Zamknij się! Cicho… słyszycie? Gdzieś w oddali rozległo się szczekanie i okrzyki. - O kurwa – podsumował Natan. - Chodu! – warknęła Mekelle. Irvin postawił Rachelę na nogi, Lewi już trzymał za ramię Natana, Merkel rzucił się w bok po rzeczy. Mekelle złapała go za kurtkę, mocno przyciągnęła do siebie. - Tylko broń, nie mamy czasu! - wrzasnęła mu prosto w twarz. - Irvin z Rachelą - na prawo, Lewi i Natan - w lewo, Merkel za mną, nieznajomy... - Michael. Z przodu. - Jesteś ranny, stawaj z tyłu, kretynie! Merkel ci... - Z przodu – powtórzył mężczyzna, jakby jej nie usłyszał. Nie było czasu na dłuższe dyskusje. - Wszyscy bliżej. Rachela, zamknij się! - dziewczyna zagryzła wargi, mocniej ucisnęła opatrunek na biodrze. ŁUUP! Przez ruiny przetoczył się głęboki, dudniący huk, odbijając się echem od ścian. Irvin przełknął głośno ślinę. Merkel wrócił i rozrzucił broń. W mgnieniu oka wszyscy byli uzbrojeni. Mekelle załadowała swój wysłużony M1 Garand, przez pierś przerzuciła wąski pas z nożami, Merkel oparł o ramię swoje ukochane AK-47. Reszta również już
QFANT.PL
się przygotowała, nawet Irvin miał w ręce pistolet. Wszyscy mieli niepewne miny, Racheli lekko trzęsły się ręce, Natan starał się nie opierać zbytnio na skręconej kostce. To wszystko stało się zbyt szybko. Ledwo wrócili, ledwo odpoczęli chwilę, a tu już nowy atak... Głuche szczekanie było coraz bliżej, słyszeli już wrzaski i przekleństwa, usłyszeli następny huk, tym razem głośniejszy. Byli na skraju wytrzymałości, paniki, stracili prawie wszystkich bliskich, cholernie dużo broni, powoli tracili wiarę. Ale nie mogli się poddać, musieli przeżyć. I znaleźć tego pieprzonego Anioła! - Biegniemy! Spotykamy się w S2, wiecie gdzie! Rozpierzchli się momentalnie. Mekelle zerknęła jeszcze przez ramię na Merkela. Michael odwrócił się do niej, uśmiechnął paskudnie. Oczy błyszczały mu dziwnie. - Nie zdążymy. ŁUUP!!! - Mam to w dupie! - przekrzyczała huk. - Spieprzamy! Biegli. Prawie udało im się dotrzeć do wyjścia. Ostatnie pomieszczenie, największe ze wszystkich, również całe oblepione kurzem i pyłem, zasłane śmieciami. Na zewnątrz prowadziły ogromne wrota, wzmocnione żelaznymi sztabami i dwa okna bez szyb. ŁUUP!!! Wrota wyleciały z trzaskiem z zawiasów, sztaby wygięły się i wystrzeliły kilka metrów do przodu. Wszystko utonęło w drzazgach i chmurze pyłu. - Przez okna!!! - wrzasnęła Mekelle, starając się coś dostrzec poprzez ścianę kurzu. Miała rozpaczliwą nadzieję, że reszcie udało się jakoś wymknąć. - Nie zdążymy – powtórzył Michael. Nie widziała wyrazu jego twarzy, całą miał brudną i pokrytą szarą maską, ale głos brzmiał twardo. Nie słychać było w nim strachu i paniki, raczej coś na kształt „A przecież mówiłem, że tak będzie”. - Kurwa! To pościg! Nie mamy z nimi szans! krzyknęła, patrząc na niego. Skryli się za ogromnym kamiennym przewróconym stołem. Każda sekunda przelatywała im przez palce, nie mogli się wahać. Ale Mekelle czuła, że ten wysoki mężczyzna ma rację. Nie zdążą. Okna są za małe, by przecisnęli się bez problemu, zanim chmura kurzu opadnie. Nie ma co wracać do tyłu, jeszcze naprowadzą ich
- numer 4/09
125
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki
126
na trop reszty. Zresztą cerbery od razu złapałyby trop. Nie ma innego wyjścia. Czuła przyspieszony oddech Merkela na szyi, znowu zerknęła na twarz Michaela. Uśmiechał się. Kiwnęła głową. Kurtyna pyłu powoli opadała, mogli już teraz ujrzeć własnych prześladowców w pełnej krasie. Na samym przedzie stał wysoki i barczysty mężczyzna z długimi włosami związanymi w kucyk. Uśmiechał się upiornie, nieludzko. Jakby ktoś rozciągnął mu usta prawie na całą twarz. Na grubym łańcuchu trzymał ogromnego psa o trzech głowach. Potężne pyski osadzone były na masywnych karkach, a szczęki wyglądały jakby mogły bez problemu zmiażdżyć leżące niedaleko metalowe sztaby. Zmierzwiona ciemnobrązowa sierść była zjeżona, z pysków kapała ślina, a oczy jarzyły się dzikim szkarłatem. Wszystkie trzy głowy szczekały i warczały, a sam cerber usiłował wyrwać się Demonowi, czując już bliskość ofiary. Za długowłosym stało jeszcze czterech rogatych. W przeciwieństwie do drużyny Mekelle, w której każdy miał inną broń, zbieraną na złomowiskach i starych stacjach obronnych oraz dziwną mieszankę strojów wojskowych i resztek ubrań ochronnych z czasów wojny, Demony wyglądały na idealnie wyposażone. Takie same czarne stroje, po dwie kabury z pistoletami przy biodrach, w rękach FN FAL-e. Również uśmiechały się tak samo dziwnie jak ich dowódca, jeden powiedział coś do drugiego, zarechotali wszyscy. Byli pewni, że złapią niedobitków od razu, przerażonych i niezdolnych do walki. - Już jestem – sapnął ktoś tuż za nimi. Mekelle odwróciła się, patrząc na zmęczonego biegiem Irvina. - Co ty… TU DO CHOLERY ROBISZ?! - powiedziała Mekelle głośnym szeptem. - Nie mogłem was tak zostawić. Bóg do mnie przemówił, tym razem się nie cofnę! – zaszeptał podnieconym tonem. - Ty idioto… - Cicho, szykujcie się – przerwał jej Michael. – Zajdę ich od boku, wytrzymajcie tu chwilę, a przede wszystkim rozwalcie psa, bo będzie źle. - Dobrze, dobrze! Ja zastrzelę psa! Jesteśmy w jakiejś kaplicy, przecież chowacie się za ołtarzem! Gdzieś tu widziałem hostię! Jesteśmy w świętym miejscu! Bóg mi pomoże, mam to! – uniósł broń,
ukazując owinięty różańcem nadgarstek. - Zamknij się, kretynie, nigdzie się nie ruszysz! – warknęła Mekelle – Chcesz broń? – zwróciła się do oddalającego się olbrzyma. Uśmiechnął się w odpowiedzi i schował za starą szafą, a potem zupełnie zniknął jej z oczu. - Bierz ich, Ares! Znajdź ich! – warknął głośno dowódca, puszczając łańcuch. Usłyszeli radosny skowyt i dźwięk ciężkich łap uderzających o posadzkę. - Zdejmij go, Merkel, bo będzie po nas! – jęknęła cicho Mekelle. Dawny skazaniec, były żołnierz i morderca wyglądał na całkiem opanowanego. Był jedyną osobą, która z prawdziwą przemocą miała do czynienia jeszcze przed Wojną. Spokojnie poprawił ułożenie kolby na ramieniu i wychylił się zza osłony. Cerber przyspieszył gwałtownie, widząc już konkretny cel. Merkel spokojnie wymierzył, pies wydłużył kroki, szykując się do ostatniego skoku. Seria AK przetoczyła się z hukiem po kaplicy. Pociski rozerwały na strzępy prawą głowę, strzaskały łapę i gardziel bestii, lecz nie powstrzymały impetu. Cerber mimo ran skoczył gwałtownie w przód, chcąc dorwać swego oprawcę. Merkel cofnął się gwałtownie, poślizgnął na posadzce i upadł. Minęli się o kilka cali, Cerber wyrżnął o ziemię i pojechał po niej aż pod ścianę, ale zaczął się szybko zbierać. Irvin wrzasnął ze strachu i wystrzelił kilkakrotnie w kierunku bestii, zupełnie nie trafiając. Merkel zerwał się szybko i wpakował w cielsko resztę magazynku. Zapadła chwila ciszy, szybko przerwana wściekłym wrzaskiem Demonów. - Stój, kretynie! Irvin nie usłuchał, wychylił się i wypalił wprost w dowódcę, rozbijając resztkę szyby tuż ponad jego ramieniem. Rogaty dobył błyskawicznie noża i zamachnął się. Mekelle chwyciła fanatyka za kołnierz i szarpnęła w tył. Ostrze warknęło w powietrzu i ze zgrzytem werżnęło się w futrynę okienka. Po rękojeść. Merkel wytrzeszczył oczy. - O, kurwa – szepnął cicho, a po chwili przypadł gwałtownie do ziemi, gdy krótkie serie zaczęły przeszywać powietrze tuż nad nim. Poleciał tynk, drażniąc gardło i oślepiając. - Ładuj, Merkel! – wrzasnęła mu w ucho Mekelle, ciągnąc w jego kierunku kaszlącego Irvina. Były skazaniec nieco trzęsącymi się rękoma
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok wymienił magazynek, wychylił się lekko zza ołtarza. W tym samym momencie wpadł między nich, przeskakując nad osłoną, niewyraźny kształt. Wojskowe buty uderzyły o posadzkę. Mekelle uskoczyła, Irvin dostał kolbą w twarz, wrzasnął i runął na ziemię. Merkel uniósł broń do strzału, ale silne kopnięcie w pierś również go obaliło. Demon błyskawicznie wycelował w dobywającą noża kobietę. Wszyscy na moment zamarli. - Najgłupszy z możliwych ataków, pozbawiony bezsensownej finezji i przerostu formy nad treścią… jak zwykle najskuteczniejszy – powiedział charkotliwie rogaty. Głos miał dziwny, jakby zdarty. – Odrzuć karabin, człowieczku! A ty, ręce z dala od broni! – warknął, celując to w nią, to w skazańca, ignorując zupełnie otoczenie. I to był błąd. Michael zaatakował z cienia, w rękach trzymał duży mosiężny krucyfiks. Żelazna podstawa wyrżnęła Demona w czerep, rozłupując go na ćwierci, bezwładne ciało uderzyło o ołtarz i runęło na ziemię. Ostrze Mekelle świsnęło w powietrzu, trafiając w gardło nadbiegającego z odsieczą rogatego. Ponownie przypadli do podłogi, kolejne serie dziurawiły oddzielającą ich od ucieczki ścianę. - Ilu jeszcze zostało? – wrzasnął Michael, przekrzykując harmider wokół nich. - Ty idioto! Kretynie! Zabiłeś go! Zabiłeś Demona! Uwolniłeś jego moc, musimy uciekać! – krzyknęła w odpowiedzi, wskazując na martwe ciało, z którego już zaczęły się wydobywać rdzawe opary. Merkel wychylił się zza ołtarza i posłał szybką serię. - Pochowali się! Okrążają nas, zaraz wezmą nas w krzyżowy ogień! Nie wyjdziemy stąd żywi! – warknął wściekle, przerywając ich kłótnię. Michael podbiegł do uwalniającego swą duszę Demona, złożył dłonie jak do modlitwy, a potem wykonał serię umykających oczom gestów. Na koniec objął resztki głowy dłonią. Zasyczało. Wściekły, krótki wrzask przetoczył się po całej kaplicy. Irvin przyglądając się wszystkiemu, zszokowany rozwarł szerzej oczy. - Święta Mario! Egzorcyzm! Ciało szarpnęło się, ale po chwili oklapło. Nie mieli czasu się dziwić. Merkel ostrzeliwał zbliżających się napastników, ale ci sprytnie klucząc, nie wystawiali się na odstrzał. Leżący Demon, mimo rękojeści wystającej z grdyki, zaczął się zbierać.
QFANT.PL
Michael spojrzał znacząco na Mekelle. - Ja odwrócę ich uwagę, a wy rozwalcie tę ścianę. Pokruszyli ją, wystarczy wyburzyć kawałek i wiać! Zróbcie to z Irvinem! Merkel, osłaniaj mnie! - Co zamierzasz? - Zastosować ich taktykę. *** - Parszywe tchórze, pieprzeni amatorzy – syczał przez zęby Azdahal, spokojnie obserwując działania swoich podkomendnych. Jego grupa została wydzielona do ścigania niedobitków rozbitej kilka godzin temu grupy. Bezbronnych, przerażonych ludzi, a nie przeszkolonej, uzbrojonej ekipy. Jeszcze nie stało się nic złego, ale zaczynało być nieciekawie. Jeden ranny, nim się zregeneruje, minie kilka godzin. Drugi martwy, a po kolejnym opętaniu musi minąć cała doba, zanim będzie w pełni sprawny, a ostatni dwaj zamiast rozwalić całe towarzystwo, kryją się po kątach jak szczury. „No i zabili mi Aresa” – myślał, patrząc na truchło psa pod ścianą, czując wzbierającą wściekłość. Nie mógł jednak ingerować, dla tych szczeniaków był to chrzest bojowy. Obserwował więc uważnie, jak najmłodszy z Demonów, od kilku dni dopiero na ziemi, znika za zniszczonym konfesjonałem. Wrogi snajper ostrzeliwał właśnie Razahela , więc tamten miał czystą drogę. Młody Demon wyskoczył i ruszył do ostatniego natarcia, strzelając w biegu. Nie dostrzegł w porę czającego się w mroku mężczyzny . Ciśnięty energicznie niewielki stolik uderzył go w twarz, jednak nie upadł. Utrzymał równowagę i broń w rękach, ale przed ciosem pięści nie zdołał się uchylić. Zamachnął się karabinem, ale nie zdążył, celnie kopnięty w goleń upadł na ziemię. Azdahal westchnął ciężko i dziwiąc się samemu sobie, zdecydował się pomóc. Uniósł karabin i spokojnie wycelował, a potem zamarł, patrząc z niedowierzaniem przez celownik. Bo mężczyzna zamiast klasycznie dobić ogłuszonego ciosem Demona – ostrzem czy łamiąc choćby kark – złożył dłonie. A potem wykonał nimi klasyczny, niebiański egzorcyzm pola walki. Prosty i zabijający ofiarę opętania, ale jednak. Wrzask wysyłanego do piekła rogatego zagłuszył nawet kolejne serie z AK. Razahel wychylił się lekko, by uratować kompana i w tym samym momencie dostał. W kolano, potem bark
- numer 4/09
127
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki
128
Nad nią górował Lewi, po prawej miała Natana. Dziewczyna od razu rzuciła się Merkelowi na szyję, skazaniec zmarszczył brwi, stojąc trochę sztywno. Natan z Lewim uśmiechnęli się lekko, podeszli. Mekelle dopiero teraz odetchnęła z ulgą. Przez ostatnie pół godziny zastanawiała się, czy ich towarzysze jeszcze żyją, czy wszystko jest w porządku. Teraz, kiedy adrenalina trochę opadła i kiedy zobaczyła ich wszystkich żywych, o mało nie usiadła ze zmęczenia. Zamrugała, spojrzała na Lewiego. - Co ci się stało? - spytała zdziwiona i zaniepokojona. Kurtka i spodnie mężczyzny były poszarpane na łokciach i kolanach, część szyi i policzek wyglądały, jakby miały bliskie spotkanie z betonem. - Zabił go, poderżnął mu gardło! - wrzasnęła Rachela, puszczając w końcu Merkela, który miał dziwną minę, i podskakując wesoło. - Co... - No cerbera! Rzucił się na niego i nas uratował! - przytuliła się do Lewiego, mężczyzna objął ją lekko swoim potężnym ramieniem. Mekelle wytrzeszczyła oczy. Wiedziała, że Lewi był bokserem, że jest silny i cholernie wytrzymały. Ale cerbera?! Sam?! - Naprawdę? Bokser kiwnął głową. - Ta, naprawdę. A teraz niech mi to ktoś czymś przewiąże, bo pali jak szlag. Irvin powoli podniósł się spod ściany, był czerwony na twarzy, ale już odzyskał oddech. Sięgnął do kieszeni swojej kurtki i zaczął opatrywać Lewiego. - A nas uratował Michael – Mekelle spojrzała z uśmiechem na mężczyznę. Powoli czuła, jak wypełnia ją euforia. Takie prawie zupełnie nieznane jej uczucie. - Wysłał jednego Demona do piekła, przestraszyły się go... to nasz Anioł! - wykrzyknęła do reszty, sama nieco zdziwiona swoim entuzjazmem. - Uratował was? Anioł?! Prawdziwy Anioł?! O kurwa! - Lewi wyrwał się Irvinowi, podszedł bliżej, chcąc poklepać Michaela po plecach, ale zatrzymał rękę w pół ruchu. - To znaczy... mogę...? - Anioł?! Och, a tyle się modliłam! - Rachela wpatrywała się w umorusanego kurzem i krwią Tomasz Chistowski Michaela z uwielbieniem.
i runął na ziemię. Azdahal stał dalej nieruchomo, czując coś, czego nie zaznał od kilku lat. Strach. Mężczyzna wyprostował się, puścił martwe ciało i spojrzał dowódcy prosto w oczy. Demon otrząsnął się i wypalił. Pierwszy raz w życiu chybiając nieruchomego celu. - Michel! – usłyszeli krzyk – Tędy! Chwilę później Azdahal został sam, mokry od potu w ciemnej kaplicy, słuchając jęków rannych. Mekelle nawet nie zwróciła uwagi, kiedy znaleźli się przed S2. Biegli szaleńczo, Merkel ciągnął za kurtkę Irvina, Michael osłaniał ich z tyłu. Gdy wpadli do podniszczonego budynku, Mekelle zatrzymała się, oddychając głęboko. Irvin padł na ziemię, podczołgał się kawałek i oparł się o ścianę, dysząc ciężko. Merkel zaczerpnął głęboko powietrza. Po Michaelu nie widać było najmniejszych śladów zmęczenia prawie półgodzinnym biegiem. - Hasło! - rozległo się gdzieś z boku. - Wierz... ymy... przeciw...nadziei! - wychrypiał Irvin. Zza załomu wyłoniła się mała postać Racheli.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok - Prawdziwy! Widziałem, jak czyni znaki i egzorcyzmy nad Demonami, uciekły przed nim! Irvin potoczył po nich wszystkich wzrokiem. - Aha, pokazał siłę wiary w praktyce, jednemu z Rogaczy rozrąbał czaszkę krucyfiksem – parsknęła Mekelle, czując się tak szczęśliwa, jak nie czuła się co najmniej od roku. - A drugiemu jak przydzwonił z pięści! - wykrzyknął zaaferowany Irvin. Zapomniał już widocznie o swojej wcześniejszej niechęci do nieznajomego. - To ON! Moje modły zostały wysłuchane, wiedziałem! Wiedziałem, że jestem wybrańcem, że... - Anioł? No to udane powstanie mamy jak w banku – Natan zbliżył się i uśmiechnął na swój własny nonszalancki sposób. - Zamknijcie się, bando pomyleńców – mruknął nowo mianowany „Anioł”. Zrobiło się cicho, wszyscy wpatrywali się w niego w nabożnym skupieniu. Westchnął. - Nazywam się Michel Elrath. Byłem zbrojnym ramieniem Niebian na ziemi. Człowiekiem natchnionym ich mocą. Lecz mój Stróż zginął w trzeciej Wielkiej Bitwie. Święte znaki, które dotąd chroniły moje ciało, zaczęły zanikać, a potem i moja moc. W tej chwili nie jestem ani odrobinę bardziej podobny do Aniołów niż każdy z was. Mam jednak niejakie doświadczenie w walce, a to, co widzieliście, to resztki mojej dawnej mocy, faktycznie szlag wie, skąd powracającej, ale resztki żałosne. Grupa, która nas zaatakowała, składała się ze szczeniaków, które przybyły na ziemię zaledwie kilka dni temu. Stąd tak prosty przebieg walki. Gdyby tamten dowódca zachował nieco więcej zimnej krwi, byłbym zapewne trupem. On pomyślał to samo - że jestem Aniołem. Nie ukrywam, że było mi to na rękę, ale teraz ruszy za nami prawdziwa pogoń. Więc musimy się stąd zbierać i wiać. Gdzie? Nie wiem, ale chyba mieliście jakiś plan? Co tak stoicie? – zapytał, czując się naprawdę źle, gdy tak patrzył na bezmyślny upór i wiarę w ich oczach. Milczeli w zwątpieniu, wahając się między własnymi pragnieniami, wciąż płonącą w nich euforią, a logicznym wywodem nieznajomego. Pierwszy odezwał się Irvin. - Nie wierzysz w nas, prawda? Nie wierzysz, że moglibyśmy się zmienić. My. Ludzie. - O czym ty…
QFANT.PL
- Ale ja udowodnię – dodał twardo, nie dając sobie przerwać. – Słyszałem… kiedyś od mojego mentora Azwalda… że Pierwszą Bitwę przegraliśmy, bo my nie wierzyliśmy w was… ale Trzecią, bo to wy już nie wierzyliście w nas… O to chodzi, prawda? Banda obszarpańców na końcu świata, snująca wizję o powstaniu… To cię drażni – oczy Irvina przez chwilę zaszły łzami. Otarł przedramieniem twarz, rozmazując kurz i krew. - Bez głodnych kawałków, proszę – warknął już na serio wkurzony Michael. - Wierzę w ciebie. Gdybyś był człowiekiem i twój Anioł by zginął, nie mógłbyś władać żadną mocą. Dlatego uczyłem się od Azwalda wszystkich formuł i znaków Niebian. Żeby bezbłędnie je rozpoznawać. Będę więc cię chronił ze wszystkich sił, aż ty w nas też uwierzysz – rzekł z uporem, pierwszy raz porzucając nadętą, fanatyczną manierę. Mekelle spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ja też – mruknął beznamiętnie Merkel, głaszcząc w zamyśleniu AK. - I ja. - Na mnie też możecie liczyć. - Na moje pięści też. Na razie zarżnąłem psa, czas na właściciela! Michael pokręcił z niedowierzaniem głową i zwrócił się w stronę najbardziej, jak mu się zdawało, racjonalnej osoby w tym towarzystwie. Mekelle nie dała mu jednak dojść do słowa. Uśmiechnęła się lekko, odgarnęła włosy z twarzy. - No dobra, to ustalone. Opatrujemy rany, sprawdzamy sprzęt i za godzinę wyruszamy. Na trasie mamy jeszcze ze trzy schrony. Zatrzymamy się w którymś, ale przygotujcie się na dzień, dwa ciągłego marszu. Kto może, niech się prześpi, choćby chwilę. Wszyscy powoli się rozchodzili. Lewi z Natanem jeszcze stuknęli się kubkami, Rachela doskoczyła do Merkela, zwierzając mu się ze swojego szczęścia, Irvin odszedł na bok i padł na kolana. Nawet perspektywa dwóch dni bez snu i ponownej ucieczki bez żadnego odpoczynku nie była w stanie zepsuć im nastrojów. Mekelle została sama z Michelem. - No to... do zobaczenia za godzinę... - powiedziała i ziewnęła. - Muszę się przespać chociaż chwilkę. Aha, może opatrzyć ci tę ranę, co? - ujęła jego dłoń. Była co najmniej o połowę większa niż jej.
- numer 4/09
129
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki - Poradzę sobie. Dziękuję – dodał niedbale, czując jednak, że powinien to powiedzieć. - To ja dziękuję tobie – uśmiechnęła się ładnie. - Gdyby nie ty, to... - Do zobaczenia za godzinę – przerwał jej. - Lepiej idź się położyć. Zrobiła zdziwioną i może nieco urażoną minę, ale kiwnęła głową i odeszła. - Merkel, to niesamowite! W końcu, tak długo czekaliśmy! - Rachela mocno ujęła jego ramię, wtuliła się w nie. Szli powoli, rozglądając się za jakimś suchym kątem, gdzie mogliby się rozłożyć, nie będąc widzianymi przez resztę. - Nie cieszysz się...? - dziewczyna uniosła głowę, spojrzała w jego szare oczy. - Cieszę – i objął ją. - Uda nam się, zobaczysz! To na pewno Anioł, tylko tak mówi, czuję to, Merkel! - paplała, wpatrując się w niego roziskrzonym wzrokiem. Snajper uśmiechnął się w myślach, czując bijące od niej ciepło. Już jej nie słyszał, nie wiedział, co mówiła, ale to nie było ważne. Ta jej paplanina odprężała go, nie musiał nic mówić, ewentualnie co jakiś czas pokiwać głową, nie musiał myśleć. Przyjemna odmiana. -... i jestem taka szczęśliwa! - podskoczyła, zawisła mu na szyi i pocałowała gwałtownie. Mężczyzna złapał ją jedną ręką w pasie, przyciągnął bliżej, a drugą dłonią ujął jej podbródek i oddał pocałunek. Rachela pisnęła, zaśmiała się i przywarła do niego jeszcze mocniej. Bez wysiłku wziął ją na ręce, przeszedł kilka kroków, schylił się i położył ją na poszarpanym, ale dość grubym, brudnym materacu. Dziewczyna uśmiechnęła się łobuzersko, przekrzywiła głowę i oblizała usta. Oczy błyszczały jej wesoło. Merkel zdjął kurtkę, odłożył AK i położył się obok. Rachela przylgnęła do niego od razu, czuł na szyi jej gorący oddech, a przy uchu usłyszał szept: - Mamy tylko godzinę... Odsunął się, spojrzał jej w twarz i powolutku rozpiął wszystkie guziki płaszcza, jego ręka zniknęła pod materiałem ciemnej bluzy Racheli. - Aż godzinę. Mekelle ziewnęła, uśmiechnęła się, widząc Rachelę i Merkela objętych, znikających za załomem.
130
Młoda dziewczyna jak zawsze szczebiotała coś do snajpera, a ten, jak zawsze, krzywił wargi w lekkim uśmiechu i w ogóle jej nie słuchał. Po chwili Rachela skoczyła na niego, objęła mocno za szyję i pocałowała. Ręka mężczyzny zsunęła się na jej biodro, gdy oddawał pocałunek. Dowódczyni parsknęła śmiechem, oparła łokcie o kolana. Niedaleko, za kupą gruzu, klęczał Irvin, modląc się w milczeniu, w pomieszczeniu obok słychać było jeszcze przytłumione głosy Natana i Lewiego. „Rachela i Merkel... - myślała leniwie, wpatrując się tępo w kurz pokrywający podłoże, poruszany delikatnymi podmuchami powietrza przedostającego się przez wyrwy w murze. - Porąbana para, wojenny związek, cholera. Ona, młoda, naiwna, niebędąca mędrcem. On doświadczony, starszy i pozbawiony złudzeń. Ona gadatliwa i głośna, on milczący, lakoniczny. Ona szukająca ciepła i ochrony, on chłodny i wyniosły. A jednak ją lubi. Daje jej się tulić do siebie, słucha tego jej gadania, od czasu do czasu uśmiechnie się w reakcji na którąś z jej naiwnych teorii. I tak się trzymają. Bo przecież codziennie mogą zginąć, co im zależy? A tak... jakoś się zrozumieją, poczują, że ktoś jest obok”. W nadmierne chęci zaspokojenia potrzeb towarzyskich Merkela nie wierzyła, ale widać było, że obecność Racheli go odprężała. „Idealny układ, poziom zagrożenia śmiercią – sto procent. Właściwie, co im zależy? A ja? Niech to szlag... w końcu prześpię się z Lewim. Jest nieźle zbudowany, a na niedoświadczonego nie wygląda...” - uśmiechnęła się wrednie. Potrzebowała faceta. Ta cała wojna... On wtedy zginął, Marcus. Zależało jej na nim, chociaż to nie była miłość. Ona się nie zakochiwała, nie wierzyła w taką bezinteresowną miłość. Teraz po prostu potrzebowała jakiejś namiastki ciepła. Albo chociaż seksu! „Ten celibat w końcu spowoduje u mnie jakieś zaburzenia emocjonalne” – zaśmiała się w duchu, przypominając sobie jakiś artykuł o ludzkiej seksualności, który czytała kiedyś w gazecie. Jak to było dawno... Jeszcze przed wojną. Miała wrażenie, że to był zupełnie inny świat. Jak sen, który powoli się zapomina. Drgnęła, momentalnie chwyciła w rękę swojego Garanda, obróciła się. W półmroku mignęła jej wysoka sylwetka. Michael. Rozluźniła się. Widocz-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok nie on też nie mógł spać. Usiadła na gipsowej płycie, wyciągnęła z kieszeni kamizelki zmiętą paczkę papierosów i zapalniczkę. Zostało jej pięć. Oszczędzała je, paliła tylko w wyjątkowych sytuacjach, to ją uspokajało. Teraz mogła sobie zakurzyć w nagrodę, w końcu odnaleźli Anioła! Podpaliła papierosa, zaciągnęła się, wypuściła z ust kłąb szarawego dymu. - Mmm... To lubię... Podparła się na łokciach, przymknęła oczy. Po chwili obok siebie poczuła czyjąś obecność. Nie usłyszała, a poczuła. Błyskawicznie otworzyła oczy, uniosła głowę. - A, to ty...- mruknęła, widząc nad sobą Michaela. - Widzę, że też nie możesz spać. Siadaj. - Uniosła się, przesunęła, robiąc mu miejsce na płycie. Jak wcześniej miała ochotę być sama, to teraz skonstatowała, że towarzystwo nowego członka drużyny wcale jej nie przeszkadza. Mimo lekkiego tonu czuła się nieco onieśmielona faktem, że ten mężczyzna jest Niebianinem. I że siedzi tuż obok niej. Michael nie odezwał się ani słowem, oparł ręce na kolanach i pochylił głowę, patrząc gdzieś przed siebie. Mekelle wypuszczała coraz to nowe kłęby dymu w powietrze, również wpatrując się w jakiś nieważny punkt przed sobą. Nie czuła się zobowiązana, żeby rozpoczynać jakąkolwiek konwersację. Wręcz przeciwnie. Jakkolwiek idiotycznie by to brzmiało, dobrze jej się przy nim milczało. Bez presji, bez głupiego przymusu rozmawiania o niczym. Po prostu siedzieli obok siebie. Długo, bezproblemowo. Pyk, pyk, dym ulatujący w powietrze... Pyk, pyk... Mmm, jak miło, odprężająco, tak cicho, spokojnie. Trochę rozluźnienia po ciągłym stresie, ciągłej ucieczce. Zaledwie chwilka w tym wszystkim, ale bardzo cenna. Po dłuższym czasie Mekelle wyrzuciła peta, zgniotła go butem. Michael odwrócił głowę w jej stronę. Uśmiechnęła się. Nie zareagował. Znowu zapadła chwila ciszy, Mekelle miała ochotę zapalić, chociaż ledwo co skończyła poprzedniego papierosa. - Nie wierzysz w nas, prawda? - mruknęła po jakimś czasie. - Wiem, zbyt często to widziałam. Myślisz sobie „Pozostała banda ocalałych świrów, którzy wierzą jeszcze w lepsze jutro”. Dla mnie to też nie wygląda świetnie...
QFANT.PL
Zamilkła, Michael nie przerywał. Patrzył przed siebie nieruchomo, sprawiał wrażenie, jakby jej nie słuchał. - Taak, sześciu wspaniałych... Irvin wygląda na fanatycznego głupka, ale jego wiara jest cholernie mocna, wspiera nas wszystkich... Lewi, silny jak wół bokser, który dałby w pysk każdemu napotkanemu Demonowi... - mówiła cicho, również wpatrzona w pokruszony mur przed sobą. Michael nie komentował. - Natan, jeszcze tak niedawno wygadany młody przedsiębiorca, podrywany przez wszystkie laski. Merkel, ten to jest dopiero niezły. Snajper, morderca, wieczny ponurak. Ale on też wierzy, wiesz? Na tyle, na ile go stać. Rachela, cha, cha, mały chodzący optymizm. Ona nawet potrafi rozbawić naszego wiecznego pesymistę, Merkela. Którego zresztą chyba teraz właśnie „rozbawia”... uśmiechnęła się. - A ty? - spytał, odwracając ku niej głowę. - Co ja? Co robiłam przedtem? A czy to ważne? Od dwóch lat zbieram ludzi, dowodzę nimi, patrzę, jak umierają. Już prawie zapomniałam, co było kiedyś – wzruszyła ramionami. Tak strasznie miała ochotę zapalić! - Powiedz - spojrzał jej w oczy. Skrzywiła się, machnęła ręką. - Byłam policjantką. Nawet dobrą. Miałam mężczyznę, takiego niby-męża. I syna - westchnęła, a jej głos znów był oschły i bez emocji. - Zginęli. W pierwszym miesiącu wojny. Pomagałam opanowywać chaos w mieście, jak to w policji. Kiedy wróciłam, naszego domu już nie było, same kupy gruzu – znowu wzruszyła ramionami. - Nie było, gdzie wracać ani kogo szukać. No bo jak, pod tonami gipsu, cegieł? A potem jakoś się tak potoczyło. Na początku mieliśmy z pięćdziesiąt osób, potem grupa topniała, ciągle kogoś zabijali, ktoś się odrywał od grupy, popełniał samobójstwo. Jeszcze dwa dni temu mieliśmy trzydziestkę – przełknęła ślinę, jakby w gardle stanęło jej coś twardego. - Zaskoczyli nas, sukinsyny – warknęła. - Nie mieliśmy szans - dodała ciszej, odwróciła głowę. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła, a potem spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - No, ale mamy ciebie. To prawdziwy cud, została nas zaledwie szóstka, niedobitki, ranni... Aż tu nagle, bum! Znajdujemy ciebie. Nie wierzę w przypadki. To pomoc.
- numer 4/09
131
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki Wytrzymał spojrzenie, ale nie odpowiedział. Bo i co miał powiedzieć? „Jestem Waszym Aniołem Stróżem, módlmy się!”? Kiwnął tylko głową. Znów zapadła cisza. - Mekelle... Obróciła głowę w jego stronę, jej oczy zalśniły. - Nie wyruszajmy dzisiaj. Twoja grupa jest wykończona, widzę to. Na nogach trzyma ich nadzieja, tylko to. Nie możemy sobie pozwolić na żadne postoje w przypadkowych miejscach, gdyby ktoś nie wytrzymał. Nie mamy czasu na niesienie czy wspomaganie słabszych. Jak dorwą nas na otwartej przestrzeni, to dopiero będzie się czym martwić. Zostańmy tutaj do jutra rana, niech się wyśpią, odpoczną trochę. Przez ostatnie dwa dni, jak sama powiedziałaś, goniły was strach i śmierć. A nie wiemy dokładnie, czy ten schron, do którego planujesz się dostać, jeszcze stoi. - Miał przekonujący głos, a jego argumenty były logiczne. Do tego wpatrywał się w jej twarz z powagą. Odwróciła wzrok. Również była zmęczona, trochę kręciło jej się w głowie. Do tej pory była przytomna dzięki adrenalinie, ciągłemu myśleniu, planowaniu. I strachowi. Teraz zapaliła, odprężyła się i dopiero całe zmęczenie zwaliło jej się na głowę. Organizm odreagowywał dwa ostatnie ciężkie dni. Bała się czekać, jednak skoro Michael mówił, że to dobry pomysł... Z powrotem popatrzyła mu w oczy, westchnęła ciężko. - Masz rację – odparła, a w jej głosie słychać było ulgę. Była w stanie dowodzić całą grupą, potrafiła podejmować decyzje, ale po raz pierwszy od początku wojny cieszyła się, że ktoś postanowił za nią. Ufała Michaelowi, w końcu był Aniołem, czyż nie? - Skoro tak, to idę się położyć na chwilę. I tak niedługo spotykamy się z resztą, trzeba oznajmić im, że wyruszamy jutro o świcie. - Zrobię to, prześpij się. - Nie, sama chcę im to powiedzieć - wstała, zapięła kieszeń kurtki. - Ty już nie musisz się z nami spotykać, idź spać. Uśmiechnął się. Po raz pierwszy chyba widziała, jak się uśmiechał. Była to miła odmiana. - Poradzę sobie. Kiwnęła głową i odeszła w stronę swojego materaca. Wszyscy przyjęli decyzję z radością. Merkel
132
i Rachela stawili się ostatni, dziewczyna miała rozczochrane włosy i lekko rozpiętą kurtkę, ale na wieść o całonocnym odpoczynku podskoczyła z radości. Irvin zapewniał, że wszystko z nim w porządku i dobrze się czuje, ale Mekelle widziała, z jaką ulgą poszedł ponownie się położyć. Lewi pokiwał głową, o jego wytrzymałość akurat się nie martwiła. Za to Natan zerknął na Michaela, potem przeniósł wzrok na rudowłosą i mrugnął do niej. Skrzywiła się. Już nie utykał, usztywniona kostka nie dawała mu się tak bardzo we znaki. Rano cała grupa była dużo bardziej przytomna. Irvin trzymał w dłoni różaniec, Rachela znowu szczebiotała, a Merkel uśmiechał się lekko. Widać było, że wspólna noc odniosła pożądany skutek. Natan ziewał, Lewi wcierał jakąś maść w rozharataną dłoń. Mekelle przespała się kilka godzin i, mając u boku Michaela, czuła się prawie rześko. - No dobrze. Wyruszamy do S3, to nasz pierwszy cel. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy jeszcze istnieje, jednak miejmy nadzieję. Jeśli nie, to dalej S4 i potem od razu V1 - uśmiechnęła się. - Nasz główny cel podróży i nasz ratunek. - Zamilkła na chwilę, zastanawiając się nad czymś. W końcu podjęła: – Nie możemy się zatrzymywać, nie mamy czasu na poboczne postoje. Kto już nie będzie miał sił, niech wesprze się na towarzyszu, ale to nie może spowolnić naszego tempa. Poharataliśmy ich trochę, teraz dopiero zacznie się pogoń. Jak najszybciej musimy dotrzeć do któregoś ze schronów. To jak, gotowi? Świetnie, wyruszamy. *** Mekelle wyjrzała zza podniszczonego murku, nie mogąc powstrzymać drżenia dłoni. Dyszała ciężko, lustrując podkrążonymi oczami okolicę. Powietrze wydawało się ciężkie, przygniatało wykończone płuca jak ołów. W oddali błysnęło. „Jeszcze kawałek… jeszcze jeden malutki kawałek” – myślała, bezsilnie próbując zapanować nad oddechem. - Lewi! Teraz ty! Tam! Za ten czołg, potem prosto do S4! Teraz! – krzyknęła mu prosto w ucho. Wybiegł od razu, choć widziała na jego poszarzałej ze zmęczenia twarzy, ile wysiłku go to kosztuje. Przebiegł pochylony kilka metrów i aż przypadł do ziemi, gdy huknął grom. Zaraz jednak się po-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok zbierał i dopadł do rozebranego wraku czołgu. Spojrzał na nią jeszcze raz. Uniosła do góry kciuk i uśmiechnęła się. Lewi odbił się plecami od maszyny i pognał w kierunku drewnianych drzwiczek, by już po chwili zniknąć jej z oczu. Została sama. Osunęła się powoli na ziemię. Rozdygotanymi rękoma wydobyła jednego z ostatnich papierosów, zapaliła. Siwawy dym ulatywał powoli ku ciemnemu niebu, grożącemu oberwaniem chmury. Znowu huknęło, tym razem bliżej. Wstała powoli, lekko już tylko dysząc, rozdeptała resztkę papierosa i pobiegła. W pokryty rdzą dach S4 uderzyły pierwsze krople deszczu. *** Dygoczące ze zmęczenia nogi ugięły się pod nią, gdy tylko wpadła w ramiona boksera. Mówił coś do niej, chyba głaskał i uspokajał, kiedy drżała. Obudziła się w mroku i ciszy. Jedynym źródłem światła był niewielki piecyk, żarzący się na środku piwniczki. Zlustrowała uważnie pomieszczenie, odruchowo licząc wszystkich ocalałych. Nie spali. Wycieńczeni, chorzy i brudni czuwali z jakimś oślim uporem w oczach. Uśmiechnęła się. Dwa dni dzikiej ucieczki, krycia się w starych ruinach i maksymalnego skupienia odebrały im wszystkie rezerwy sił fizycznych, ale wiary nie zdołały zabrać. Od kiedy dołączył do nich Michael, coś się zmieniło. On sam milczał przez większość czasu, parskając złym śmiechem, gdy Irvina nachodziły fanatyczne wizje. Ale nie dali się zwieść. Widzieli przecież, że nie przespał ani minuty z tych dni. To on wypatrzył ścigający ich oddział, umożliwił im ucieczkę z domykającej się pułapki Rogatych. Znał ich taktykę i bezbłędnie wyprowadził ich w pole. Nie potrzebowali jego słów i zapewnień, wystarczyły czyny. Nawet jeśli za każdym razem wspominał, że to kwestia wyszkolenia i wytrzymałości, a nie jego niebiańskiego pochodzenia. Zresztą argumentował już tak cicho i bez przekonania, że nawet Mekelle nie chciało się go słuchać. Zawsze, gdy był między nimi, wyczuwało się pewność grupy idącej w konkretnym celu, którego osiągnięcie było jedynie kwestią czasu. Mekelle zamrugała nerwowo i rozejrzała się znowu, usiadła i spojrzała w spokojne oczy Merkela. - Gdzie Michael?
QFANT.PL
Uśmiechnął się, leżąca w jego ramionach Rachela też. - Wyszedł zobaczyć, jak daleko jest ścigająca nas grupa i dorzucił, jakimś biblijnym cytatem, żebyśmy czuwali. No to czuwamy. - Albowiem dzień pański przyjdzie jak złodziej w nocy. Kiedy bowiem będą mówić: „ Pokój i bezpieczeństwo”, tak niespodziana przyjdzie na nich zagłada jak bóle na brzemienną i nie ujdą. Ale wy, siostry i bracia, nie jesteście w ciemnościach, aby ów dzień miał was zaskoczyć jak złodziej. Wszyscy wy bowiem jesteście synami światłości i synami dnia. Nie jesteście synami nocy ani ciemności. Nie śpijcie przeto jak inni, ale czuwajcie i bądźcie trzeźwi – wyszeptał z namaszczeniem zachrypnięty Irvin, patrząc na Mekelle przekrwionymi oczyma. - Jakoś tak – potwierdził Merkel, kiwając głową. – Tyle, że składniej i na temat. I kurwą rzucił jak ten święty zaczął recytować odpowiednio długie kawałki. Parsknęła cicho, ale zaraz spoważniała. - W taką ulewę? - Stwierdził, że to ze względu na dobro Irvina – mruknął skazaniec. - Jak to? - Skąd mam wiedzieć? Nie mnie pojmować wielkie umysły Niebian – odparł, pogodnie wsłuchując się w rytm deszczu. Mekelle wstała, spojrzała na niego zdziwiona, ale nic nie powiedziała. Sama była wykończona. Dwa dni prawie ciągłego biegu, ciągłego przerażenia, śmierci deptającej im po piętach. Mekelle nie pamiętała, kiedy ostatnio mieli tak ciężki tydzień. Najpierw zasadzka, w której zginęło trzy czwarte jej towarzyszy, potem pościg, krótki odpoczynek, znowu pościg i ten nieszczęsny patrol, na który napatoczyli się podczas ucieczki. Mekelle ledwo trzymała się na nogach. Nawet Michael i Merkel wyglądali na zmęczonych. Rudowłosa usiłowała skupić myśli. Prowiant, zapasy wody... Muszą być gdzieś w schronie, po to były budowane... Jakieś konserwy, cokolwiek. Szlag, tak strasznie mi się nie chce. Potrzebuję kilku godzin snu, chociaż trzech... - Idę się położyć, ledwo żyję – mruknęła i poszła w kąt. Padła na niewygodną kanadyjkę i zasnęła. ***
- numer 4/09
133
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki O świcie Mekelle obudziło lekkie szarpnięcie za ramię. Natan pochylał się nad nią. Jego niebieskie oczy były jakby wyblakłe, pozbawione zwykłego, zadziornego błysku, twarz miał nieco bladą. - Mek, Michael wrócił ze zwiadu, chce z tobą porozmawiać. - Coo? Ze zwiadu...? Znowu? Ze mną...? - kobieta przetarła oczy, uniosła się na łokciu. Miała wrażenie, jakby przed chwilą położyła się spać. - Mhm. Z tobą. Wstawaj – uśmiechnął się lekko, pomagając jej się podnieść. - Niezależnie od sytuacji rankiem zawsze jesteś tak samo nieprzytomna. - Spadaj – mruknęła, ale zrobiło jej się lepiej. *** Michaela spotkała tuż przy wyjściu z piwniczki. Oznajmił jej, że zauważył dwóch maruderów, zabawiających się i niszczących wszystko dookoła. Ot tak, dla zabawy! Ale, co było najważniejsze, mieli jeepa. Zdezelowanego, bo zdezelowanego, ale zawsze był to samochód. Szybki środek transportu, czyli to, czego tak bardzo potrzebowali. A naprzeciw tylko dwa Demony. No, dla nich były to AŻ dwa Demony. Ale lepsi maruderzy niż cały uzbrojony patrol. Mimo to Mekelle skrzywiła się. Pomysł Michaela był cholernie niebezpieczny. - Merkel, Natan i ja. Poradzisz sobie, Mekelle, jesteś silna. - Michael! Jesteśmy wykończeni, Merkel i ty jesteście jedynymi, którzy potrafią obronić nas w razie ataku! Nie poradzę sobie sama, nie poniosę, cholera, Irvina na plecach! - mówiła twardo, ale patrzyła na niego z jakąś natarczywą prośbą w oczach. Jakby usiłowała mu wytłumaczyć, że to ona ma rację, jednak potrzebuje potwierdzenia tego, co mówi. - Załatwimy ich z zaskoczenia, szybko. I dogonimy was od razu. Zaufaj mi. Mekelle spojrzała mu w twarz, zacisnęła usta. - Tylko szybko. *** - Me-kk-elle... - rudowłosa podniosła głowę, spojrzała na Rachelę, która z przerażenia ledwo łapała oddech. Miała tylko sprawdzić, czy droga przed nimi jest czysta. Wszyscy byli przygotowani
134
do marszu. - Mów! I przestań się jąkać! – Przywódczyni krzyknęła na dziewczynę. Rachela zatrzęsła się, Mekelle zaklęła. - Mów – powtórzyła ciszej i spokojniej. - T-trzech... To znaczy trzy D-d-demony... Uzbrojone, iiidą tt-tutaj... - Widzieli cię? - Nnnie wiem... Chyba nie... Czemu jeszcze nie ma Merkela? - spytała nagle rozpaczliwie, patrząc po nich wszystkich. - Niedługo wróci. Lewi, zaopiekuj się nią. Irvin, chodź tutaj. Już! I za mną. Wybiegli z tyłu budynku. Irvin ledwo poruszał skołowaciałymi nogami, Rachela płakała cicho, na szczęście Lewi był przytomny, trzymał ją mocno za rękę i ciągnął za sobą. Mekelle chciało się rzygać. „Kurwa, kurwa, kurwa!!! Panie, dlaczego? Czemu nam nie pomożesz w końcu?” - myślała, biegnąc i powstrzymując odruch wymiotny. „Michael... Michael, gdzie jesteś, do cholery jasnej?!” Ogromny huk rozdarł powietrze, na uciekinierów posypały się odłamki, tynk i resztki cegieł. Irvin potknął się i przewrócił. Rachela nagle wrzasnęła z bólu, upadła, rozwalając sobie twarz i ręce o żwir. Po chwili zerwała się i pobiegła dalej. - Za tamten załom! JUŻ!!! - wrzasnęła Mekelle, ciągnąc Irvina za kurtkę na piersi i usiłując przebić wzrokiem wszechobecny pył. Mężczyzna był jak kukła, ciężka kukła. Kobieta zaklęła. Następne pociski odbiły się od wraku jakiegoś samolotu, wydając metaliczny dźwięk. Nie zagłuszył on jednak zbliżającego się warkotu silnika. Rachela zatrzymała się nagle, Mekelle wpadła na nią i razem padły na ziemię. Lewi i rozbudzony ze stuporu Irvin wrócili się, trzęsącymi rękoma podnosząc je i ciągnąc w stronę załomu. Schowali się w ostatniej chwili, gdy kurz i pył powoli opadały, odsłaniając ich pozycję. Na chwilę zapadła cisza, usłyszeli ciężki krok uderzających o posadzkę wojskowych butów. - Wiemy, że tam jesteście – oznajmił donośnie stanowczy bas. – Nazywam się Assir i jestem szefem grupy uderzeniowej, która zmiażdżyła wasz buntowniczy oddział parę dni temu. Wiemy, że w waszym towarzystwie przebywa nowy osobnik, ktoś, kto dołączył niedawno. Układ jest prosty. Nie stanowicie już zagrożenia. Poddajcie się i wydajcie
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok go nam, a puścimy was wolno. Możecie też walczyć i wszyscy tu zginąć. Wasze ciała rozszarpią kruki, a dusze trafią w czeluści piekielne. Nigdy nie ziści się już żadne wasze marzenie, a wasze umysły nie zaznają spokoju. Czekam minutę. Mekelle zaklęła cicho, patrząc na drżącą z przerażenia Rachelę, pobladłego Lewiego i dyszącego ze strachu i szoku Irvina. - To koniec – zaszeptał dygoczącym tonem ten ostatni. - Kurwa, wiedziałem. Czułem to! Śniłem, że nie dotrę do stacji, że zginę o krok przed… - dodał Lewi, przymykając oczy i kręcąc głową. - Zamknijcie się, idioci – warknęła Mekelle, ale głos załamał jej się fałszywie. - Mmmaają przeklęte ostrza… - jęknęła cicho Rachela dziwnie słabym głosem. Nagle ugięły się pod nią nogi, osunęła się na ziemię, kryjąc twarz w dłoniach i załkała głośno. - Cicho, chyba nas okrążają… - szepnęła policjantka, odetchnęła głębiej i zaczęła uważnie lustrować otoczenie. Spojrzała na ziemię. Krew. Wytrzeszczyła oczy. - Ktoś jest ranny??? - Chyba nie – mruknął Lewi i nagle dodał – O kurwa. Patrz… Mekelle zamarła, czując na skórze igiełki przerażenia. Pamiętała dziwne zachowanie dziewczyny podczas ucieczki, ale nie miała czasu się przyjrzeć. Rachela siedziała w kucki, trzęsąc się ze strachu i… upływu krwi, która zaczęła jej już przesiąkać przez kurtkę na plecach. - Co? Co się dzieje? – zapytała ranna cichym, drżącym szeptem. – Czemu tak patrzycie? - Zostało wam pół minuty! – rozległ się znowu donośny bas, zagłuszając dalsze słowa dziewczyny. - Jezu! To trzeba natychmiast opatrzyć! - Nie mamy czasu, trzeba wiać! Mamy pół minuty! - I tak nie zdążymy… Rozmowa urwała się nagle. Przerwał ją piękny dźwięk. Poruszająca serca i duszę muzyka. Dająca odwagę, euforię i wiarę. Wesoły warkot zdezelowanego silnika przy akompaniamencie skrzypiących i klekoczących drzwi oraz bagażnika. No i okrzyk. Dziki wrzask amerykańskiego kowboya dosiadającego narowistego rumaka. Odwrócili się jak na komendę. Niecałe sto metrów gratów i wra-
QFANT.PL
ków dzieliło ich od drącego się Natana, siedzącego za kierownicą staromodnego, wojskowego jeepa. Nie mógł przejechać dalej, na drodze było zbyt wiele przeszkód. Mekelle nie podzielała radości reszty. Patrzyła na Rachelę i intensywnie myślała. Wyjrzała zza załomu i nagle zamarła. Ten, który przedstawił się jako Assir, biegł niemożliwie szybko w ich kierunku. Jego dwóch towarzyszy nie mogła nigdzie dostrzec. - Lewi! – wrzasnęła – Bierz dziewczynę i biegiem! Tamtędy! Lewi zareagował od razu, Irvin nie zdążył. Zarobił w twarz. Otrząsnął się i pobiegł. Assir był jednak zbyt blisko. Mekelle wyszarpnęła wąskie ostrze z pasa przecinającego jej pierś, ale nie zdążyła. Seria z AK przetoczyła się hukiem po okolicy. Assir przyjął kilka pocisków, by po chwili zniknąć w strzępie dymu. Mekelle odetchnęła głęboko, widząc jego teleportację i runęła biegiem, ciągnąc ze sobą Irvina. W przeciwną stronę niż Lewi i Rachela. Czuła, że lepiej będzie, jak się rozdzielą. Pomknęła więc, kryjąc się za kolejnymi wrakami. Nie mogła znaleźć wzrokiem Merkela, ale głęboko chciała wierzyć że skazaniec ich osłania. Przebiegła kawałek, spowalniana nieco przez Irvina i padła na ziemię przy większym wraku, który chociaż trochę ich osłaniał. Mieli dalej do jeepa niż Lewi i Rachela, ale w razie ataku mogliby odciągnąć od tamtych całą uwagę.” Mekelle wiedziała, że forpoczty Demonów składały się z dwóch, góra trzech Rogatych. Jeden z nich, ten Assir, dowódca, dostał od Merkela i zniknął. Nie była pewna, czy seria z AK cokolwiek mu zrobiła, jednak na razie łatwiej było go uznać za czasowo unieszkodliwionego. „No to zostały jeszcze dwa, szlag. Pewnie wcześniej wysłała je za nasz załom, to proste, przez co najmniej minutę cel się nie przemieszcza... Chcieli nas otoczyć? W takim razie gdzie teraz są? I co z Michaelem?” - uniosła głowę. Lewiego nie było nigdzie widać, Natan podjechał jeszcze kawałek i nieco niezręcznie trzymając karabin, krył się za siedzeniami. Demony zniknęły i to było najbardziej niepokojące. „Nie możemy się ukrywać w nieskończoność...” - pomyślała, podczas gdy Irvin dyszał, siedząc obok i rozglądał się zaniepokojony. Ich jedyną szansą było jak najszybsze dostanie się do jeepa i ucieczka. O bezpośrednim starciu nie mogło być mowy, zwłaszcza że ten dowódca znał jakieś dodatkowe
- numer 4/09
135
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki sztuczki. - Rusz tyłek! - szarpnęła Irvina, podniosła się i przygotowała do biegu. Gdy uniosła głowę, kilka rzeczy zdarzyło się na raz. Jej oczy napotkały nienawistne spojrzenie żółtych ślepi, Irvin wrzasnął, a gdzieś blisko rozległ się znajomy głos. - Głowy w dół! - Mekelle padła posłusznie na ziemię, nauczona, że jak ktoś krzyczy „głowa w dół!”, to bardzo często ma ku temu jakiś ważny powód. Na przykład taki, żeby nie oberwać po łbie ciężką metalową sztabą. Kobieta usłyszała głuche uderzenie i okropny trzask łamanych kości. To Michael, trzymając w ręku część grubej, żelaznej sztaby, zamachnął się i z całej siły uderzył żelastwem w stojącego nad nimi Demona. Rogacz, w ludzkiej, karykaturalnej postaci, zgiął się, oczy wyszły mu na wierzch jeszcze bardziej niż zwykle, a ramię, łopatka i bark zwiotczały, zwisając absurdalnie z boku. Obrócił się momentalnie i dostał jeszcze raz, tym razem w nogi. - Uciekajcie! - krzyknął Michael, popychając Mekelle. Nie miała czasu mu podziękować. Potykając się i ciągnąc za sobą ledwo łapiącego oddech Irvina zaczęła biec, mając przed oczami tylko Natana i jego jeepa. *** Merkel przeładował broń, czekał. Widział, jak kilka pocisków weszło w ciało Demona, ale potem sukinsyn zniknął, zamienił się w jakiś dymek! I tyle go było widać. Mężczyzna zauważył wcześniej, jak zza któregoś z załomów wyskoczył Lewi. Wiedział, że razem z nim muszą kryć się też Irvin, Mekelle i Rachela. Rachela... Martwił się o nią. Patrzył na Lewiego, który biegł w stronę Natana. Merkel skierował tam lufę, chcąc w razie potrzeby ochronić boksera. Lewi trzymał kogoś na rękach. Irvina? Merkel zmrużył oczy, wytężył wzrok i zamarł. Coś nieprzyjemnego zacisnęło mu się na krtani. Rachela. Kurwa mać! Mocniej zacisnął ręce na karabinie. *** Lewi był coraz bliżej Natana. Tamten już krzyczał do niego, wołał coś. Rachela jęknęła niewyraź-
136
nie, wciąż była przytomna. - Już zaraz, mała... zaraz... - wydyszał olbrzym, nie wiedząc, czy dodaje otuchy sobie, czy jej. Jeszcze tylko przeskoczyć ten murek, jeszcze dwa kroki... I wtedy go zobaczył. Biegł w ich stronę niezwykle szybko, cały w czarnym uniformie, z FN FAL-em w rękach. Jego ludzko-nieludzką twarz wykrzywiał okrutny grymas tryumfu. Lewi zaklął rozpaczliwie, przyspieszył. Ale już wiedział, że nie zdąży. Tamten był szybszy, boksera spowalniała Rachela. No i był zmęczony. Żyli jeszcze tylko dlatego, że Demon chyba chciał znaleźć się w odpowiedniej odległości, żeby dokładnie wycelować i zabić ich od razu, czysto. Lewi ukląkł, położył Rachelę. - Idź, mała, wstawaj. No już, czołgaj się, jak nie możesz. Tak, tam, gdzie jest Natan, widzisz? Tam. - popchnął ją lekko. Sam kucnął, uniósł kawałek jakiejś blachy, może części skrzydła z pobliskiego wraku samolotu. - Raz się żyje – powiedział do siebie, odwrócił się. Ale Demona nie było. Zniknął. Lewi, nieco zdezorientowany, rozejrzał się dokładniej. Na placu było wiele wraków, odłamków, gruzu. Mógł się ukryć. „W końcu trochę szacunku...” - pomyślał ponuro. *** Merkel widział, że są blisko. Widział też, że Lewi nie zdąży. Widział, jak kładzie na ziemi Rachelę. - Kurwa – mruknął, poprawiając uchwyt na broni i wstając. - Nie dam jej tak zginąć. - Przesadził resztki najbliższego murka i pobiegł. *** Lewi stanął wygodniej, zerknął na Rachelę. Jakoś tam pełzła, ale raczej wolno. Demona nadal nie było nigdzie widać. Lewi, trzymając blachę przed sobą, zaklął i zaczął obracać się w miejscu. „Gdzie on jest, gdzie on do cholery jest?!” W tym momencie rozległa się seria strzałów. To Merkel, stojąc na środku placu na szeroko rozstawionych nogach, pakował w Rogacza, który nagle stał się widoczny, cały magazynek. Tamten zachwiał się, a w sekundę jego szyja zamieniła się w krwawą miazgę. Lewi nie miał czasu na zastanowienie. Rzucił się na niego całym ciężarem, korzystając z zaskoczenia prze-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok wrócił i przygniótł blachą. - Bierz ją i jedź! - wrzasnął do Natana, przyciskając całym sobą blachę do ciała leżącego pod nim Demona. Chłopak wyskoczył z wozu, przebiegł kilka kroków, ujął Rachelę pod ramię i poprowadził w stronę jeepa. Siła odrzutu i bliskie spotkanie z betonową płytą na chwilę sparaliżowały Lewiego falą bólu. Na szczęście Rachela była bezpieczna, a Natan już jechał po Mekelle i Irvina. Bokser wiedział, że jest trupem, ale nie robiło to na nim takiego wrażenia, jak się wcześniej spodziewał. Ze śmiercią oswoił się już bardzo dawno temu. Żałował tylko, że nie zobaczy Kwatery Głównej, osławionego V1, miejsca, do którego dążyli i za które tak wielu oddało życie. Demon uniósł go za szyję, wyszczerzył czerwone od krwi zęby. Z poszarpaną szyją i nienaturalnie wytrzeszczonymi oczami wyglądał makabrycznie. Lewi podniósł pięść i rąbnął go w szczękę. Nie odniosło to większego skutku. W tym momencie jeden krótki strzał przeciął powietrze, trafiając Demona w kolano i przeszywając je na wylot. Uścisk nieco się poluzował, Lewi upadł na ziemię, charcząc i łapiąc oddech. Merkel przeładował i strzelił ostatnią serią, unieruchamiając Demona na jakiś czas. - Spieprzamy, Lewi! - wydyszał - Do Natana! - Tu jest nasz bohater – rozległ się za nim chrapliwy głos i coś ostrego wbiło mu się w bok. *** Mekelle z Irvinem wpadli do jeepa z łoskotem. Irvin położył się na siedzeniu i dysząc ciężko, szeptał jeszcze jakieś modlitwy, Mekelle wpakowała się na przednie siedzenie obok Natana. - Gdzie Merkel i Lewi, co z nimi?! - przytrzymała się mocno drzwiczek, kiedy Natan nagle zawrócił i zarzuciło wszystkimi pasażerami. - Uważaj, do cholery! Rachela jest ranna! Irvin, zajmij się nią! - Przymknij się, Mek – warknął Natan, zaciskając ręce na kierownicy i dodając gazu. Mekelle, trochę zaskoczona, spojrzała do przodu. I zobaczyła to, co Natan. Merkela w uścisku dowódcy Demonów, a kilkanaście metrów dalej Lewiego, stojącego nieruchomo, jakby nie wiedział, czy zostać i coś
QFANT.PL
przedsięwziąć, czy uciekać jak najdalej. - Kurwa! Gazu, Natan! - A co ja niby robię?! - odwrzasnął, przekrzykując warczenie silnika. *** Merkel zaklął, ale tylko w myślach, bo ból i zaskoczenie odebrały mu dech. Lewi pobiegł przed siebie kilkanaście metrów, ale po chwili się odwrócił. „Biegnij, idioto!” - pomyślał wściekły. Wiedział, kto za nim stoi, słyszał już ten głos, widział jego właściciela. Ostrze przesunęło się po jego żebrach, Demon chyba wyciągnął broń z rany. Merkel zatoczył się do przodu, udało mu się odwrócić. Przed nim stał dowódca Demonów, Assir. Był wysoki, nawet jak na człowieka, ubrany cały w czerń, tylko z czerwoną szeroką opaską na ramieniu. W ręku trzymał wojskowy nóż, błyszczący od krwi. Krwi Merkela. - Ładna akcja, śmiertelniku – uśmiechnął się paskudnie, wskazując na leżącego nieopodal Demona i kilka dziur w swojej kurtce. Nie wyglądało, żeby seria pocisków z AK, które utkwiła w jego ciele, w czymkolwiek mu przeszkadzała. - Spierdalaj, cwelu – wycharczał Merkel, mocno trzymając się za bok i czując, jak jego kurtka i bluza szybko przesiąkają krwią. Nareszcie poczuł się wolny. Z dala od psioczącej na jego język Racheli i surowych spojrzeń Mekelle. Nareszcie mógł to załatwić po swojemu. No i chciał, żeby Demon całą uwagę skupił na nim, wtedy Lewi miałby możliwość ucieczki. Z drugiej strony na taką naiwność Rogacza nie liczył. - Warczysz nawet nad swoim psim grobem? Nikt ci jeszcze nie wytłukł kłów? - Spierdalaj, mówiłem. Ratuj się, to może nie będę cię gonił… - zażartował, choć kręciło mu się trochę w głowie. spinał mięśnie, żeby utrzymać się na nogach. Słyszał warkot silnika, zbliżający się dość szybko. Nie chciało mu się odwracać głowy. - Taak, ale chciałbyś ich zobaczyć, co? Twoich przyjaciół?- roześmiał się, makabrycznie rozszerzając usta. - Są już martwi. – Spojrzał obojętnie za plecami Merkela, nieskory nawet do pościgu. Był pewny tego, co mówi. - Chciałbyś pewnie umrzeć bohatersko, co? „Poświęciłem się dla kogoś!” - Zbliżył się. - Umrzesz
- numer 4/09
137
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki sam, bez nich, jak pies. Rzygając krwią i jęcząc z bólu, żałosny człowieku. - Taak – powtórzył za Demonem – a na jakim polu cię wykopano, buraku? - zapytał cicho Merkel. Nie dlatego, że tak było groźniej. Po prostu na więcej nie miał siły. Wydawało mu się, że z każdym oddechem ktoś jeszcze raz przebija mu bok. No i zastanawiał się, czy przez tę ranę zaraz mu coś nie wyleci. Demon wyciągnął rękę, żeby złapać go za szyję. Odruchy działały. Lata przyzwyczajeń, ciągłej walki o siebie w więzieniach dały o sobie znać. Merkel uniósł rękę z AK i się zasłonił. Po zderzeniu zatoczył się do tyłu, oparł ciężar ciała na jednej nodze, tak było mu lżej. Broń upadła na ziemię. Demon parsknął, ale w jego oczach czaił się gniew. - Co? Walczymy, człowieku? ***
Lewi wiedział, że zrobił dobrze. Że i tak by mu już nie pomógł, tylko sam by zginął. Że jest potrzebny drużynie. Ale to nic nie zmieniało. I tak czuł się jak ostatni dupek i tchórz. Uciekł. On uciekł, a Merkel został. Bokser odwrócił głowę. Rachela oprzytomniała, usiadła na siedzeniu. Spojrzała po nich wszystkich. Jej twarz się wykrzywiła. - Gdzie Merkel? - spytała trochę histerycznie. I Michael? - Dołączą do nas niedługo – powiedziała Mekelle. Rachela wychwyciłał fałsz w jej głosie. - Co z Merkelem? - zapytała ponownie. I nagle go dostrzegła. Stojącego krzywo naprzeciw wysokiego Demona. Samego. Niedaleko. Natan wiedział, że to zauważyła. Zaklął, ale musiał jechać akurat tędy, wszędzie indziej gruzy i inne resztki uniemożliwiały prowadzenie. Zresztą kilkaset metrów dalej umówili się z Michaelem. - Zatrzymaj się – powiedziała Rachela, a Lewi nigdy jeszcze nie widział u niej takiego wyrazu twarzy. - Hej, mała, spokojnie... - nachylił się do niej. - Nie dotykaj mnie! - wrzasnęła - Natan, zatrzymaj się, idioto! - Rachela, uspokój się – Mekelle obróciła się w jej stronę, a na jej twarzy malowało się współczucie. - Nie pomożemy mu już... - głos uwiązł jej w gardle. - Gówno mnie to obchodzi! Zatrzymaj się! Zatrzymaj!!! Natan! - szarpnęła chłopaka mocno za ramię, aż skręcił gwałtownie. - Rachela... Spokojnie, naprawdę... - Spokojnie?! - przerwała - Spokojnie?!!! Pierdolcie się! Nic nie rozumiecie! – wyglądała, jakby wpadła w szał. Nagle szarpnęła za drzwiczki, wyskoczyła na zewnątrz. Przeturlała się kawałek, ale szybko wstała. Niesamowicie szybko jak na kogoś, kogo postrzelono w bark. Zresztą miała szczęście, że Natan akurat zwalniał, żeby ponownie wjechać na drogę po nieoczekiwanym skręcie. Natychmiast zaczęła biec. Zaciskała wargi do krwi z bólu, płakała, wrzeszczała, ale jako tako biegła. Do Merkela, w jego stronę. ***
Tomasz Chistowski
138
Merkel czuł, że długo już nie postoi. Ale nie chciał dać Demonowi tej satysfakcji. Trzymał się.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok - Oho! Chyba nadchodzi odsiecz! - Demon bawił się FN FAL-lem i uśmiechał okropnie. Merkel odwrócił się momentalnie, słysząc kpinę w jego głosie. I zamarł. Nogi wrosły mu w ziemię, miał wrażenie, jakby ktoś uderzył go czymś ciężkim w głowę.Rachela zataczała się w ich stronę, z włosami zlepionymi krwią i zaciętym wyrazem twarzy. Zawsze go to bawiło, jednak teraz poczuł, jak jakaś lodowata ręka zaciska mu się na żołądku. Demon zauważył wyraz jego twarzy, zmrużył okrutnie oczy. - O... to twoja dziewczynka? Kochanka? Merkel stał nieruchomo. Ból w boku stawał się nie do zniesienia. Był wściekły. Na Rachelę oczywiście. Co za kretynka, idiotka patentowana! Dziewczyna zatrzymała się kilka kroków przed nimi. Była przeraźliwie blada, co można było zauważyć nawet pomimo krwi pokrywającej jej twarz. Dyszała ciężko i widać było, że powstrzymuje się od płaczu. - No, popatrz, jakiego ratownika ci wysłali... Demon zrobił dwa kroki w jej stronę. Merkel patrzył na to jakby z góry, jak gdyby oglądał jakąś scenę, ale nie uczestniczył w niej. Dopiero kiedy ręka Rogatego była już kilka centymetrów od ramienia Racheli, zareagował. Złapał go za przedramię i z całej siły, jaka mu pozostała, pociągnął do siebie. Demon zrobił ze dwa kroki w tył, obrócił głowę i pchnął go. - Nie!!! - Rachela podskoczyła, uwiesiła się ręki Rogatego. Ten odrzucił ją, ledwie na nią zerkając. Dziewczyna poleciała na ziemię, jęknęła głucho. Merkel zacisnął szczęki, uniósł się na łokciach. Demon przygniótł go stopą do podłoża. - Taki jesteś silny, człowieku? - wycedził. Jego oczy zaczęły jarzyć się na czerwono. Najpierw nieco blado, ale po krótkim czasie nabrały głębokiego krwistego odcienia. Zęby, ukazane w szyderczym uśmiechu, zaostrzyły się i wydłużyły. Zamiast paznokci miał już ciemne, grube, kilkucentymetrowe szpony. Zmrużył szkarłatne oczy, podniósł Rachelę za włosy, przyciągnął do Merkela. - I co? Podobam ci się, człowieku? - jego niski wibrujący głos zagłuszyły przeraźliwe wrzaski Racheli, uwieszonej jedną ręką u jego przedramienia.A ona? Kim w końcu jest? - przyciągnął krzyczącą dziewczynę do jego twarzy. Jej ciepłe łzy spadały mu na skórę, czuł ich smak w ustach. Uchyliła pokry-
QFANT.PL
te mokrą mgiełką oczy, a Merkel zobaczył w nich wszystko, czego nie mogła powiedzieć. Miał dość. - Zostaw ją – wychrypiał, zaciskając szczęki. - Tak? Zostaw? - Rogaty szarpnął Rachelę za włosy. - To dobrze, że znalazłeś sobie równego przeciwnika, ćwoku. Demon roześmiał się sztucznie, puścił dziewczynę. Rachela klapnęła na ziemię, Merkel usłyszał, jak łka. - Zabawny jesteś. Teraz widzisz, co możecie nam zrobić. Jesteście jak karaluchy, trudno was do końca wybić. Ale to kwestia czasu – kopnął Merkela w bok. Skazaniec zacisnął pięści, ale nawet nie jęknął. Rogaty schylił się, w jego dłoni pojawił się wojskowy nóż. - Najpierw zarżnę ciebie, potem zabawimy się z twoją dziewczynką i wykończymy resztę. Umrzesz z tą świadomością, żałosny bohaterze. Żegnaj, śmiertelniku. Spotkamy się w piekle. Jego zmieniona demonicznie twarz była kilka centymetrów od twarzy Merkela. Mężczyzna uśmiechnął się, uniósł przygotowaną wcześniej rękę. - Do zobaczenia, skurwysynu – szepnął. I strzelił. Pocisk roztrzaskał czaszkę, krew i części mózgu zbryzgały Merkela, ciężkie bezwładne cielsko zwaliło się na niego. Nie wiedział, czy minęło dużo czasu. W końcu zrzucił z siebie ścierwo, otarł twarz. Leżał chwilę po tak ciężkim wysiłku. Świat kręcił mu się w oczach. Rachela leżała blisko. Na boku, miała przymknięte oczy. Żyła, widział, jak lekko unosi się jej klatka piersiowa. Przyczołgał się do niej, padł, dotknął czołem jej czoła. Uchyliła nieprzytomnie powieki, uśmiechnęła się. - Merkel... - usiłowała unieść rękę i go dotknąć, ale tylko się skrzywiła. Z czołem przytkniętym do czoła patrzył jej w oczy. Nie chciał nic mówić, tutaj słowa nie były potrzebne. Leżeli w ciszy. - Umieramy... co? Kiwnął głową. Rachela przymknęła ponownie oczy, na jej ustach błąkał się uśmiech. - Chciałam być... blisko. Blisko ciebie... Znów zacisnął szczęki, tym razem nie z bólu. - No i jestem – próbowała się roześmiać, ale kaszlnęła tylko. Zacisnęła wargi w poziomą kreskę,
- numer 4/09
139
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki przysunęła się, przytulając się do niego. Merkel objął ją ramieniem. - Jestem z tobą - pogłaskał ją po włosach. - Kocham cię – szepnęła z twarzą ukrytą w jego kurtce. Przytulił ją mocniej. Przestawał widzieć. Zamierali. Merkel uśmiechnął się i zamknął oczy. Kilka metrów dalej z ciała martwego Demona zaczął unosić się szkarłatno-szary dym. Najpierw troszeczkę, jakby ciało parowało lub jak gdyby dymiło. Potem coraz bardziej. Smugi układały się w większe pasma, płynnie unosząc się w powietrzu, wirując powoli, jakby czegoś szukały. Tak samo płynnie, miękko łącząc się ze sobą w osobliwym powietrznym tańcu, popłynęły w stronę nieruchomych ciał, leżących nieco dalej, splecionych ze sobą w uścisku. Martwa twarz skazańca drgnęła, powieki poruszyły się gwałtownie. Dziki skurcz szarpnął jego ciałem. Assir otworzył oczy, krzywiąc się z bólu jak po każdej przesiadce. Powoli wstał, regenerując swoje nowe ciało. Spojrzał za uciekającymi, ale nie było ich już widać. Wzruszył ramionami. Na każdego przyjdzie pora. *** Michael wysłuchał beznamiętnej relacji Mekelle w milczeniu. Jechali w absolutnej ciszy, ubarwionej jedynie charczeniem silnika. Jakby w hołdzie poległym. Natan prowadził z wprawą, na luzie. Ciemne, zachmurzone niebo przesuwało się wolno nad nimi. Michael przyglądał się ocalałym. Mekelle siedziała obok Natana, dokładnie go instruując, którędy ma jechać. Wiedział, że w ten sposób nie pozwala sobie na chwilę słabości. Olbrzymi Lewi siedział w bezruchu, patrząc na czubki swoich butów z ukrywanym wstydem. Nikt ani słowem nie wypomniał mu jego ucieczki, ale bokser i tak wyglądał na załamanego. Irvin, o dziwo, nie modlił się, patrzył w ponurym milczeniu na resztki różańca owinięte wokół nadgarstka. Żadne z nich nie powiedziało też złego słowa na Michaela, ale w powietrzu wisiał niemy wyrzut. Urządzili dwa krótkie postoje - jeden jeszcze w metropolii, drugi już poza jej granicami w lesie. Dopiero dobę później usłyszeli coś, co wyrwało ich ze stuporu. Był to pewny siebie głos Mekelle: - Za pół godziny dotrzemy. Zbierajcie manatki,
140
zaraz będziemy w domu. Pierwszy nieśmiało uśmiechnął się Natan, jakby inni mogli uznać to za coś niewłaściwego. Lewi podniósł wzrok i na jego brudnej twarzy odmalowała się iskierka nadziei. Nawet Michel poczuł, że jego wargi mimowolnie drgają. Irvin wyprostował się i z powagą wyjrzał zza Natana. - Widać już coś? - Nie. Te karłowate drzewka zasłaniają, a to nie jest jakaś cytadela tylko mnóstwo niskich baraków. Nie pamiętasz transmisji? - Cicho. Natan, zaraz będzie dróżka w lewo. - Spoko, Mek. Nie przegapię jej. Obiecałem mu. - Hm? - Merkelowi – wyjaśnił poważnie Natan. – Obiecaliśmy sobie, że jeśli ja zginę, on przełknie francuskiego sikacza, a jeśli on… to ja mam… za niego… pół litra… - urwał, czując, jak łzy napływają mu do oczu. - Wypijemy, Natan – Mekelle położyła mu dłoń na ramieniu – Za nich wszystkich. *** Paliwo skończyło się sto metrów od wielkiego V1 - skupiska baraków, namiotów i szałasów, otoczonego zewsząd gęstym lasem. Chcieli od razu biec, zostawiając wszystkie rzeczy za sobą. Razem z problemami, lękami i śmiercią z przeszłości, ale Mekelle ich powstrzymała. Lata niebezpieczeństw nie pozwoliły jej na tak swawolne działanie, nawet o krok od zwycięstwa. A poza tym coś było nie tak. Bowiem wielkie osławione V1 milczało. Trwało w absolutnym bezruchu i ciszy. Michael spojrzał na nią poważnie, w oczach Lewiego czaiło się nieme zdziwienie. - Ani słowa – powiedziała, wyskakując z jeepa. - I za mną. Rudowłosa szła sprężystym krokiem, ukradkiem rozglądając się na boki. Wiedziała, że nawet tak duży ośrodek jak V1 nie będzie się afiszował swoim istnieniem, ale ta cisza wydawała jej się dziwna. Okrążyli jeden barak, stanęli przed metalowymi drzwiami. Miejsce po wyrwanej klamce ziało zardzewiałą dziurą. Mekelle postąpiła krok naprzód, pewnie pchnęła odrzwia. Uchyliły się ze skrzypnięciem, wpuszczając do ciemnego wnętrza smugi bladego światła dnia. Kobieta przestą-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Ostatni krok piła próg, ostrożnie, bardzo ostrożnie. Na karku czuła oddech Michaela. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego w pomieszczeniu, mogli zauważyć dwa stoły ustawione na środku, jakieś krzywe krzesła. Sprzęty wyglądały na niedawno używane, nie było na nich kurzu czy pajęczyn. Miało się wrażenie, że ktoś nagle po prostu przeszedł do innego baraku, zostawiając poprzewracane krzesła i metalowe kubki na stołach. Mekelle, czując coraz większy niepokój, przeszła przez pomieszczenie do następnego. Tamto było już jaśniejsze, miało dwa małe okienka. Wyglądało na prowizoryczną łazienkę, z kilkoma butlami wody w rogach i czymś, co przypominało metalową balię. - To nie tutaj – pokręciła głową. - To nie kwatera główna. Wyszli na zewnątrz. Mekelle dostrzegła zaskoczone spojrzenie Natana rzucone w stronę Lewiego. Następny barak okazał się tym prawidłowym. Długi, szeroki korytarz ciągnął się jakieś czterdzieści metrów, a potem zakręcał, wprowadzając do dużego pomieszczenia z kilkoma komputerami, dwiema metalowymi szafkami po prawej stronie, jakimiś papierami porozrzucanymi po biurkach. Tutaj jednak wszystko wyglądało na dawno nieużywane. Kamuflaż na wypadek rajdu Demonów? Bardzo możliwe. Mekelle odwróciła się do Lewiego, Natana i Irvina, chcąc podzielić się swoimi przemyśleniami, kiedy nagle z głośników, których wcześniej nie dostrzegli, rozległ się wesoły głos: Jakie jest hasło? Tak, tak, widzimy was, ale wiadomo, środki bezpieczeństwa i inne takie. Więc? Hasło? - Wierzymy przeciw nadziei! - wykrzyknął Irvin, a na jego twarzy malowała się prawdziwa radość. Lewi odetchnął, Natan uśmiechnął się lekko. Byli w domu! Dotarli tutaj! Teraz odpoczną, będą z całą resztą walczących, mają Anioła, pokonają Demony! Co za piękny dzień! - Świetnie! Możecie już zejść na dół, do głównej kwatery, wszyscy już czekają! Drzwi po prawej. Tak, te, na które właśnie patrzycie. Wystarczy przekręcić klamkę dwa razy w prawo i raz w lewo. - Idziemy! - krzyknął Irvin. Mekelle uśmiechnęła się, pokręciła głową. - Najpierw zejdziemy Michael i ja. Chcę im przedstawić Anioła. Poczekajcie tutaj. - Teraz mamy czekać? Kiedy już jesteśmy
QFANT.PL
na miejscu? - zagrzmiał Lewi. - Proszę. Irvin skrzywił się, Lewi zmarszczył brwi, a Natan szerzej otworzył oczy. Znał Mekelle i wiedział, że słowa „proszę” używała niezwykle rzadko. Prawie nigdy. Musiał być więc ważny powód. - No dobra – parsknął, chcąc rozładować sytuację. - Tylko szybko, muszę dotrzymać słowa danego Merkelowi i mam ochotę to zrobić jak najszybciej. Mekelle przekręciła klamkę. Drzwi otworzyły się, tym razem bez najmniejszego dźwięku, ukazując dość strome, wąskie schody. Spojrzała na Michaela, ten zmarszczył brwi. - Pójdę pierwszy. Stąpała ostrożnie, widząc przed sobą zarys wysokiej postaci Michaela. Drzwi zamknęły się, pogrążając ich w ciemności. W pewnym momencie Mekelle potknęła się i poleciała na Michaela. Przytrzymał ją, jego oczy zalśniły w ciemnościach. Czuła jego oddech na twarzy, blisko. Odsunęła się, zeszła niżej. Znowu rozległ się dudniący po metalowych ścianach głos z radia. Ten sam, wesoły, pełen energii. Jasna plamka światła wskazywała im koniec schodów. Weszli do jasno oświetlonego pokoju. Podłużne lampy na suficie dawały jaskrawe światło. Podziemny pokoik był stacją radiową. Z przekaźnikiem, słuchawkami, biurkami, taśmami. Ze sprzętem łączności radiowej. Zewsząd rozbrzmiewał ten sam wesoły głos, mówiący jakieś głupoty o połączeniu się sił, o Aniołach, o radości. I tyle. Pokoik był zupełnie pusty. Nieużywany już od jakiegoś roku. Mekelle stanęła jak wryta, zachwiała się i złapała kantu najbliższego biurka. Szybko omiotła wzrokiem pokój. Gdy to zobaczyła, zakręciło jej się w głowie. Niemożliwe. Niemożliwe. To nieprawda. Nie teraz. Nie po tylu miesiącach dążenia do tego właśnie celu. Spojrzała na Michaela. Jego twarz była bez wyrazu. On również zobaczył to, co ona. Taśmę przewijającą się powoli, wrzuconą na.... Taśmę, z której rozbrzmiewał wesoły głos. Nagrany. Mekelle stała w bezruchu, nie będąc w stanie nic powiedzieć. Czuła, jak wszystkie obawy i strach walą jej się na głowę. Widziała swoje trzęsące się ręce. Czuła zawroty głowy, uginające się nogi. Mistyfikacja. Fałszerstwo. Nie ma już żadnej
- numer 4/09
141
opowiadanie
Barbara Kotas i Grzegorz Borecki Stacji Wolności. Nie ma V1. Nie ma czekających na nich ludzi. - Michael...- odwróciła się do niego, a on jeszcze jej takiej nie widział. To już nie była silna, pewna siebie, władcza kobieta. Kobieta, która przeżyła trzy lata po wojnie, wyratowała dziesiątki ludzi, prowadziła grupę i patrzyła na śmierć swoich towarzyszy z niesamowitą siłą. To nie była Mekelle, która darła się do Irvina: „Co ty tu, do cholery, robisz?!”. To był ktoś zupełnie inny. Załamany, zrozpaczony i całkowicie bezradny. - Michael... Zrób coś... - powiedziała cicho, wpatrując się w niego w przerażający sposób. - Jesteś Aniołem, tak? To zrób coś... jakieś gesty, módl się, ratuj nas... Cholera!!! Michael! - wrzasnęła mu w twarz, oczy mając pełne łez. - Jesteś naszą ostatnią nadzieją, prawdziwym skrzydlatym! Kurwa! Powiedz, że to nieprawda, że nam pomożesz, że... - zobaczyła wyraz jego twarzy. Smutny, współczujący. Jednoznaczny. - To ty... nie jesteś Aniołem, tak? - spytała po chwili, niepewnie. Jak ktoś, kto wcale nie chce usłyszeć odpowiedzi. Michael spojrzał na nią i odwrócił wzrok. Mekelle chwiejnym krokiem podeszła do odtwarzacza, wcisnęła stop. Głośniki zamarły. - No i jak było? Nic nie słychać, dźwiękoszczelne to wszystko czy jak? Możemy już tam zejść? zaczął Natan, gdy tylko ich zobaczył. - Taką mam ochotę na... - urwał, widząc twarz Mekelle. - Coś się stało, Mek? - Wychodzimy stąd. Natychmiast – wychrypiała. - Ale Mekelle... - Już!!! - wrzasnęła histerycznie. Michael złapał ją za ramię, ale mu się wyrwała. - A ty się nawet do mnie nie zbliżaj, sukinsynu!!! Lewi, Irvin i Natan stali wstrząśnięci. - No, co się tak gapicie?! Jazda do tunelu! To prawdopodobnie pułapka! Tym razem długi korytarz był jasno oświetlony. Biegli, jedno za drugim, w ciszy słychać było chrapliwy oddech Mekelle. Nagle światła zgasły. Natan, który był pierwszy, zatrzymał się gwałtownie, na niego wpadł Irvin. - Co jest? - spytał. W tym samym momencie usłyszeli dwa trzaski, z tyłu i z przodu. Trzaski zamykanych metalowych drzwi. W ciszy, która zapa-
142
dła, zaczął rozbrzmiewać jedynie gardłowy, głuchy warkot. W ciemnościach zaświeciły szkarłatne oczy.
Grzegorz Borecki Jestem Grzesiek. Zapalony RPGowiec, pisarz – amator (wciągnęła mnie w to wszystko ta druga autorka...) i miłośnik kotów. Tworzę od około dwóch lat, na portalu piszmy. pl, gdzie pisałem swoje pierwsze, proste opowiadania, oparte na prowadzonych przeze mnie sesjach. Pozdrawiam wszystkich, którzy będą mieli tyle cierpliwości, by przebrnąć przez to opowiadanie.
Barbara Kotas Basia, zwana często Wijką, co zresztą woli. Z pasją kończy klasę dyplomową, grając na fortepianie. Lubi śpiewać i – przede wszystkim – pisać. Uwielbia język angielski, dobrą książkę przed snem i ma słabość do słodyczy. Zaczęła pisać kilka lat temu, od jakichś dwóch - realizuje się literacko wraz z Grześkiem B., co sprawia jej chyba nawet więcej radości, niż samotna twórczość ;) Prawdziwą przygodę z pisaniem zaczęła na portalu o tematyce fantastycznej – Fantasy World – pisząc krótkie fragmenty opowiadań w zabawie pod tytułem: „Neverending Story”.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
QFANT.PL
- numer 4/09
143
POLECANKI
POLECANKI Andrzej Pilipiuk „Homo bimbrownikus” Andrzej Pilipiuk to jeden z najpracowitszych polskich pisarzy. Mówi o sobie bez skrępowania per grafoman, a pytany o to, dlaczego jego twórczość cieszy się niesłabnącą popularnością, odpowiada z beztroską, że dużą rolę odgrywa tu ilość książek, które napisał, oraz szacunek do czytelnika. Pilipiuk lubi pisać seriami. Spod jego ręki wyszły takie cykle jak Kuzynki, Norweski dziennik, Oko jelenia oraz oczywiście najbardziej znany cykl opowiadań i powieści o egzorcyście, kłusowniku i bimbrowniku - Jakubie Wędrowyczu. W sierpniu 2009 nakładem Fabryki Słów ukazała się kolejna (już szósta) porcja przygód tego swojskiego Jamesa Bonda zatytułowana „Homo bimbrownikus”. W tomie znajdziemy trzy opowiadania i jedna powieść. Pierwszy tekst jest próbą odpowiedzi na pytanie: czy Wędrowycza w końcu diabli wezmą? Drugi uczy nas tego, że gdy Jakubowi i Semenowi
się ździebko nudzi, to lepiej z nimi nie zadzierać, nawet jeśli jest się sługą szatana, a trzeci to historia małego, ale bardzo bolesnego w skutkach nieporozumienia natury medycznej. Owszem, te trzy małe opowiadania są miłe i rubaszne, jak to z Wędrowyczowskimi historyjkami bywa, lecz moje największe zaciekawienie wzbudził tytułowy tekst, „Homo bimbrownikus”. Jest to jedna z obszerniejszych opowieści w serii. Wszystko zaczyna się od sceny okupacji Dębinki, siedliska ostatnich osobników Homo sapiens fossilis, przez oddziały inkwizycji kościelnej. Wędrowycz ma u papiestwa szczególne względy, gdyż wraz ze swym kompanem, Semenem, niejednokrotnie wspomógł Watykan i przyłożył palec, a nawet pieść czy też stopę do rozwiązania wielu palących problemów, w tym z ludnością pierwotną. Akcja Bimbrownikusa toczy się wokół misji, którą Wędrowycz i Semen otrzymują od rdzennego mieszkańca Dębinki. Czemu się zgodzili? Dla nagrody, oczywiście. „Homo bimbrownikus” to powieść z niesamowicie wartką fabułą. Można by śmiało na jej kanwie zbudować kilka niezłych filmów akcji. Za każdym razem, gdy wydaje się, że sytuacja nie może być już bardziej zakręcona, autor udowadnia czytelnikowi, jak bardzo się mylił. Tu nie ma chwili na oddech. Nuda? Nie zauważyłem. Zbędne opisy czy dialogi? Brak. Jest za to autor, który bawi się swoją erudycją i co chwila puszcza oko do czytelnika, zmuszając go do salw śmiechu. Spotkałem się z zarzutami, że książka jest chaotyczna i można się w niej pogubić. Jeśli szukacie historii rodem z najlepszych klasyków sensacji, intrygi pompatycznej, poważnej i logicznie zorganizowanej, to faktycznie Bimbrownikus może was nie zachwycić. Lecz jeśli interesuje was absurdalnie zakręcona przejażdżka na diabelskim młynie i to bez trzymanki, o zabezpieczeniach nie wspomnę, to lećcie do księgarni. By mieć właściwie podejście do tej książki i nie spodziewać się jeden Zeus wie czego, należy dobrze przestudiować jej okładkę. Widnieje tam mały
144
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI napis: „Polska odpowiedź na Conana Barbarzyńcę”. I wszystko jasne. Pilipiuk daje nam nie jednego herosa, lecz dwóch. Niekiedy trzeźwi, zawsze rozbrajająco szczerzy, ekstremalnie ekscentryczni, średnio wykształceni, ale cwani, no i przede wszystkim wyjątkowo niebezpieczni. Gdy Semen i Wędrowycz zaczynają swoje kombinacje, kończy się to zwykle tak malowniczą demolką, że nie powstydziłby się jej nawet Terminator. Potrzebna skóra mamuta - proszę bardzo - cofają się w czasie. Wydostanie się z pułapki czasoprzestrzennej to także nie problem. Czy Conan odważyłby się iść z gołymi rękami na niedźwiedzia? Oni poszli i to nie na jednego, lecz na cztery miśki naraz. Bohater Pilipiuka nie powie: „jestem Wędrowycz, Jakub Wędrowycz”, za to bardzo często komuś przy…łoży w ucho.
Ubawiła mnie ta książka i zarazem odprężyła. Czyta się ją płynnie, bezstresowo, czas ucieka niepostrzeżenie. Polecam ją wszystkim, którzy mają ochotę na zdrowy śmiech i chcą odskoczyć na chwilę od superpoważnych herosów i ich nadętych ego. Dodatkowe informacje Autor: Andrzej Pilipiuk Tytuł: Homo Bimbrownicus Data wydania: sierpień 2009 Wydawnictwo: Fabryka Słow ISBN-13: 978-83-7574-188-9 Wymiary: 125 x 195 Liczba stron: 360 Oprawa: miękka Cena: 32.90
Autor: Piotr Michalik Korekta: Obywatelka AM
Anna Kańtoch „Przedksiężycowi” tom. 1 Po „Przedksiężycowych” sięgnęłam zachęcona stylem autorki, który nie jest mi obcy, choć Kańtoch dopiero pretenduje do miana uznanych polskich fantastów. Dzięki tej powieści jej pozycja, moim zdaniem, zdecydowanie się umocniła. Jest to druga książka Anny Kańtoch jaką przeczytałam i już na wstępie mogę zdradzić, że się nie zawiodłam. Powieść zauroczyła mnie do tego stopnia, że z niecierpliwością czekam na kontynuację pierwszego tomu. Autorka pisze lekko i w interesujący sposób. Największym atutem powieści są nietuzinkowe postacie, opisane w bardzo relatywny sposób, bez wartościowania, co wzbudza wyjątkową ciekawość czytelnika i nie dopuszcza do szybkiego szufladkowania bohaterów. Dzięki temu nie jesteśmy w stanie z pewnością przewidzieć ich poczynań i reakcji, a co za tym idzie, akcja wciąga i zmusza do zastanowienia. Świat opisany przez Kańtoch to Lunapolis, miasto, w którym dzieci zamawia się u duszoinżynie-
QFANT.PL
- numer 4/09
145
POLECANKI
POLECANKI rów, możliwe są modyfikacje genetyczne, a kolejne Skoki odsyłają nie dość doskonałe jednostki w alternatywne, owładnięte entropią i wonią rozkładu, bliźniacze metropolie. Wszystkim władają tajemniczy Przedksiężycowi, mieszkający w masowej wyobraźni, choć czy istnieją również w rzeczywistości, ciężko stwierdzić. Czy ludzkością sterują właśnie oni, czy też ktoś inny pociąga za sznurki – tego nie wiadomo. Konstrukcja świata wygląda interesująco i nietypowo, pośród malowniczo opisanego otoczenia błąkają się przeróżne postacie dziwnego pochodzenia, o niełatwych do zidentyfikowania motywacjach i celach. Nic nie jest do końca jasne i oczywiste. Autorka stopniuje napięcie, dzięki przemyślanej fabule nie wiemy, które nitki łączą się z kłębkiem. Warta nadmienienia jest umiejętność tworzenia atmosfery i grania na uczuciach czytelnika, bohaterów poznajemy poprzez ich czyny, ale sporo tu dywagacji dotyczących sfery emocjonalnej człowieka.
Życie mieszkańców Lunapolis zdeterminowane jest dążeniem do Przebudzenia – porównywalnego z życiem wiecznym – tyle że o przetrwaniu i doznaniu tej łaski decyduje coś innego niż dobre uczynki. Priorytetem jest bycie artystą w swoim fachu, nawet jeśli jest się złodziejem lub mordercą, staje się to dziedziną sztuki. Wszelkie przemiany genetyczne, a nawet okaleczanie się, by pogłębić talenty i umiejętności mają na celu…przetrwanie kolejnych Skoków. Wola istnienia bierze górę – tylko pozornie świat przedstawiony w „Przedksiężycowych” bardzo różni się od naszego i warto czytając odnieść treść książki do rzeczywistości w jakiej żyjemy, odrzucając stwierdzenie, że wizja autorki jest utopią.
Na tak zarysowanym tle przedstawione są główne postacie: Daniel Pantalekis – zagubiony na obcym terytorium dziwny przybysz, Finnen - młody artysta - lekkoduch i Kaira – dziecię Chaosu, dziewczyna z misją niesienia pomocy ludziom eliminowanym przez Skoki.
Dodatkowe informacje Autor: Anna Kańtoch Tytuł: „Przedksiężycowi” tom. 1 Data wydania: 2009 Wydawnictwo: Fabryka Słów Stron: 430 ISBN: 978-83-7574-019-6 Autor: Ania Rzepecka
Katarzyna Rygiel „Gra w czerwone” Czytając „Grę w czerwone”, zastanawiałem się, ile kryminałów napisanych przez kobiety udało mi się w życiu przeczytać. Pisząc tę recenzję, wciąż się zastanawiam. Ich liczba nie jest większa od ilości palców jednej ręki. I… Szczerze czuję się zażenowany tym faktem. Biję się w pierś i obiecuję poprawę. Książka z całą pewnością jest warta uwagi. Choćby z tego powodu, że jest częścią składową Klubu Srebrnego Klucza – serii która istnieje od dawna. Pod jej szyldem wydawało wielu zna-
146
Gorąco polecam każdemu fanowi dobrej fantastyki, zarówno tę powieść, jak i poprzednie pozycje Anny Kańtoch. A ja czekam już na kolejny, mam nadzieję, równie udany tom.
mienitych pisarzy. Dlatego właśnie postanowiłem sięgnąć po książkę Katarzyny Rygiel. Na pierwszy rzut oka widać, że autorką jest kobieta. Niewielu kobietom udała się sztuka pisania, które nazwałbym pisaniem męskim. Surowo, bez zagłębiania się w emocje bohaterów, bardziej opisowego… W niektórych przypadkach należy się z tego cieszyć. Tak jest i tutaj. Akcja powieści rozpoczyna się już na samym początku i też od pierwszych stron widać kobiece spojrzenie na świat. Pełne wdzięku, szczegółów które umknęłyby mężczyznom i pewnego rodzaju dosadności przy opisywaniu uczuć. Akcja powieści dzieje się w mieście stołecznym Warszawa. Mało jest książek, które opisują miasta w sposób nie nużący czytelnika. W „Grze w czer-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI wone” poznajemy miasto, przemieszczamy się po nim wraz z bohaterami tak, jakbyśmy poruszali się po miejscu, w którym spędziliśmy całe życie. Opisy stolicy nie przeszkadzają w zagłębieniu się w fabułę – to wielki atut gdyż wielu autorów wydaje się prowadzić swoich bohaterów nieco na oślep. Tym razem autorka sprawiła, że czytelnik nie ma takiego wrażenia. Podobnie rzecz się ma z opisami morderstw. Wydają się być bardzo realistyczne, ale i bardzo czyste, wręcz sterylne. Nie ma tutaj miejsca na bezmyślne zbrodnie i okrucieństwa. Śmierć nabiera nieco innego wymiaru, zupełnie różnego od tego, który jest prezentowany przez amerykańskich twórców filmowych, ale i pisarzy. Każda kolejna kartka to następny kawałek układanki. Układamy ją mozolnie wraz z bohaterami, tak jak oni męczymy się z łamigłówką postawioną przez mordercę. I tak jak oni robimy to na różne sposoby, gdyż każda z postaci pracujących nad śledztwem ma do niego inne podejście. Lecz na sprawie morderstw książka się nie kończy – co prawda są one głównym wątkiem, jednak perypetie miłosne bohaterów również są bardzo ważne dla całości historii.
Z całą pewnością mogę powiedzieć, że książka Katarzyny Rygiel jest warta przeczytania. Moim zdaniem godnie reprezentuje serię Klubu Srebrnego Klucza. Akurat teraz, gdy nieuchronnie zbliża się zima, a jesienne wieczory są pełne melancholii, każdemu z nas przyda się odrobina wytchnienia od codziennych spraw z dobrą ksiązką przy boku. Wydaje mi się, że nikt nie odczuje zawodu, gdy pozna „Grę w czerwone”. Dodatkowe informacje Autor: Katarzyna Rygiel Tytuł: Gra w czerwone Data wydania: Wrzesień 2009 Wydawnictwo: Zysk i S-ka Seria: Klub Srebrnego Klucza ISBN: 978-83-7506-365-3 Oprawa: miękka Liczba stron: 312 Wymiary: 13.4x18.5cm Cena: 27.99 zł
Autor: Piotr Dresler Korekta: Anna Perzyńska
Ciekawie prezentują się portrety psychologiczne postaci pojawiających się w powieści. Warszawski policjant Krzysztof Sobolewski, archeolog Ewa Zakrzewska i antropolog Cyryl Kaliński – te trzy postacie wyłaniające się na główny plan są zarazem najlepiej zarysowane. Krzysztof to zasadniczy policjant opuszczony przez żonę, która nie wytrzymała tego, jak bardzo poświęcał się pracy. Jest przez to ostrożny w kontaktach z kobietami. Ewa – próbująca zapomnieć o starej miłości, która nie chce odejść w otchłań zapomnienia. I Cyryl, z pozoru nieśmiały, bardzo oddany pracy człowiek. Nie można zapominać również o dziennikarzu Arturze Strzemińskim udowadniającym, że przeszłość nie jest czynnikiem decydującym o naszej przyszłości, lecz mającym na nią pewien wpływ. Powieść ma jednak jeden minus. Listy pisane przez mordercę są chwilami nieco zbyt delikatne i rozwlekłe. Wydaje się być on trochę zbyt egocentryczny. Jednak to chyba cecha seryjnych morderców. Przynajmniej tak się może wydawać.
QFANT.PL
- numer 4/09
147
POLECANKI
POLECANKI
148
Jakub Ćwiek „Ofensywa szulerów" Biorąc do ręki „Ofensywę szulerów” Jakuba Ćwieka, miałem nadzieję, że zostanę solidnie oszukany. I przynajmniej po części ta sztuczka autorowi wyszła, gdyż książka – na poły zbiór trzech opowiadań, na poły powieść z otwartym zakończeniem – niejako zmusza wytrawnego czytelnika do zakupu kolejnej pozycji. Pozycji, której, jak zdążyłem zauważyć, jeszcze nie ma na rynku wydawniczym! Tak więc jako czytelnik zostałem oszukany w dwójnasób. „Ofensywa szulerów”, owszem, może być uważana za samodzielną powieść. Jednak gdy po zakończeniu lektury przyszło mi się zapoznać z zapowiedzią wydawniczą oficyny Runa, w której odnalazłem opis części drugiej tej książki, byłem jednocześnie zły i ociekający ślinką czytelniczej ciekawości. Wystarczyła ledwie wzmianka o Orso-
nie Wellesie...! Jakub Ćwiek rozstawia pionki na szachownicy. Przedstawia historie wojenne trzech osób, które w jakiś sposób są, czy też może dopiero będą, ze sobą powiązane. Zabieg ten wydaje się być tym ciekawszy, że niektóre osoby i zdarzenia mają związek z realiami historycznymi. Ot, chociażby Wojciech Kołaczkowski, ledwie wspomniany w pewnym momencie tej opowieści, był w rzeczywistości asem polskiego lotnictwa. Przynajmniej dla mnie powieść na dobrą sprawę „zaczęła się czytać” dopiero przy trzeciej historyjce, traktującej o przeżyciach okołowojennych Leni Riefenstahl – aktorki i nadwornej reżyserki Hitlera. Instynktownie usiłowałem dopasować do niej dwie poprzednie części, znaleźć jakiś wspólny mianownik, łączący niemiecką aktorkę z polskim lotnikiem Zumbachem i angielskim magikiem Maskelyne`em. Niestety, ta sztuczka mi nie wyszła, jedynie wypełniając mą wyobraźnię wizją przyszłych wydarzeń. Stąd moje poirytowanie, o którym wspomniałem przy okazji odnalezienia informacji, zapewniającej, że w kolejnej części „Ofensywy szulerów” pojawi się największy kłamca medialny Welles, ten sam, który w 1938 roku zmusił połowę mieszkańców New Jersey do ucieczki przed fikcyjnymi najeźdźcami z kosmosu. Każda zaprezentowana historia ma swój niezaprzeczalny urok dzięki wykreowanej wizji, która uświadamia czytelnikowi, że wojna miewała również oblicza owiane legendarnymi tajemnicami. Jednak wydaje mi się, że autor zbyt często upraszcza fabułę, czy też niezbyt obrazowo opisuje pewne zjawiska. Oczywiście zarzut ten równie dobrze może przeobrazić się w komplement. Ćwiek potrafi zgrabnie przeskakiwać z wydarzenia na wydarzenie, co jest aż nazbyt widoczne przy opisach magicznych trików Jaspera Maskelyne`a. Chociaż mniej więcej wiemy, jak coś działa, co pozwala nam przynajmniej chwilowo zawiesić niewiarę na kołku, w rzeczywistości nie mamy zielonego pojęcia, dlaczego owo fantastyczne coś działa tak dobrze. Zdarzają się też błędy fleksyjne, które, choć tak naprawdę można je uznać za literówki, w kilku miejscach powieści są w stanie zdekoncentrować czytelnika. Obdarzyłem tę książkę ogromnym, być może zbyt dużym kredytem zaufania. Wydaje mi się jednak, że taka jest cena gry, szulerki, do której zachę-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI ca Jakub Ćwiek. Z epilogu, który, jak rozumiem, jest jednocześnie zaproszeniem do części drugiej, można wywnioskować, że czytelnik po raz kolejny będzie miał przyjemność poznać równie wciągające przygody bohaterów, aczkolwiek... zaprezentowane w inny, świadomie odmieniony sposób? Czy i tym razem autorowi uda się oszukać kuglarskimi sztuczkami nie tylko fabułę, lecz również, a może przede wszystkim czytelnika? Czy Leni będzie mogła na nowo odzyskać uczucie Dawida, utalentowanego żydowskiego artysty?
„Ofensywę szulerów” gorąco polecam osobom, czytującym literaturę z pogranicza fantastyki historycznej i historii alternatywnych. Autor: Jakub Ćwiek Tytuł: „Ofensywa szulerów” Data wydania:2009 Wydawnictwo: RUNA Oprawa miękka Ilość stron: 343 Recenzent: Tomek Orlicz Korekta: Bożena Pierga
Konrad T. Lewandowski „Perkalowy dybuk”
w oczach zakochanego w nim Tuwima przypomina magiczny Bagdad – do kapitalistycznej, wielonarodowej, brudnej i wyjątkowo niebezpiecznej Łodzi.
Z czym kojarzy mi się dwudziestolecie międzywojenne…? Przede wszystkim z poezją. Z wierszami spisywanymi pospiesznie na serwetkach, z „Ziemiańską”, Skamandrytami, filiżanką kawy i butelką wódki. Z dyskusjami do białego rana i malarzem chuchającym w dłonie na którymś z warszawskich stryszków. Krótko mówiąc, moje (czy raczej, jak chcą niektórzy, mojsze) dwudziestolecie to epoka na lekkim rauszu, kolorowa, literacka i absolutnie nieprawdziwa – tutaj nawet rynsztoki pachną niczym ogrody Edenu, a wszystkie wady niepostrzeżenie przekształcają się w urocze niedoskonałostki! Oto potęga mitu.
Nadkomisarz Jerzy Drwęcki po raz kolejny musi zmierzyć się z trudną i delikatną sprawą – w nie-
Być może właśnie z tego powodu, ze względu na głęboko zakorzenioną miłość do zmitologizowanego międzywojnia, sięgnęłam po powieść Lewandowskiego, licząc na baśniową podróż w niedaleką przeszłość. I nie zawiodłam się, chociaż baśń – jak to z baśniami bywa – tym razem pokazała swoje gorzkie oblicze. Są kawiarnie, i owszem, są wiersze, ale Lewandowski prowadzi czytelnika także po miejskim bruku, odkrywając przed nim jedną mroczną tajemnicę za drugą. Ożywa Grzesiukowy świat warszawskich cwaniaczków, gdzie honor i „kosa” chodzą w parze, a policjant ma być przede wszystkim „charakterny” i nie narażać się na niebezpieczeństwo dintojry. Zostaje też przywołany klimat prozy Tyrmanda: układy, układziki, romanse, szemrane ulice i mafijne porachunki. W dodatku akcja przenosi się do miasta, które tylko
QFANT.PL
- numer 4/09
149
POLECANKI
POLECANKI jasnych okolicznościach ginie jeden z jego ludzi. Trop prowadzi do Łodzi, więc policjant opuszcza żonę i nowo narodzonego potomka i na pewien czas przenosi się do miasta, słynącego ze świetnie zorganizowanej żydowskiej mafii. Szybko okazuje się, że miejscowej policji przyjazd stołecznego nadkomisarza wcale nie jest na rękę, za to boss tutejszej mafii, Ślepy Maks, pali się do współpracy. Jerzy musi zdecydować, komu można zaufać, a komu lepiej patrzeć na ręce. W dodatku śledztwo z każdym dniem wikła się coraz bardziej: na światło dzienne wypływają (dosłownie i w przenośni) kolejne… trupy, ponieważ tajemniczy morderca wyprzedza o krok policję, mordując podejrzanych. A może krwawym mścicielem jest legendarny dybuk lub, jak twierdzi emerytowany rabin Herszel, demonica Lilith? Drwęcki nie wyklucza żadnej, nawet najmniej prawdopodobnej, ewentualności. Wspierany m.in. przez żydowskiego posterunkowego Froima Breslauera, przodownika Maciewicza, mafijnego „papugę” Biłyka i poetę Juliana Tuwima krok po kroku dociera do sedna tajemnicy. Prawda zaskoczy wszystkich. Szczególnie że wiąże się z solidną dawką szaleństwa, kabałą, podkową na sznurku i romantyczną aferą. Przyznam się do zbrodni: nigdy wcześniej nie zetknęłam się z powieściami Konrada T. Lewandowskiego, więc Perkalowy dybuk to moje pierwsze spotkanie z nadkomisarzem Drwęckim i jego ludźmi. Pierwsze, ale z pewnością nie ostatnie, ponieważ ta proza, lekka, miejscami humorystyczna, a miejscami poważna i traktująca o poważnych problemach, niemal od razu mnie zaczarowała. To nie tyle kryminał retro, jak chce sam autor, ale raczej machina czasu, dzięki której mamy możliwość zajrzenia do Warszawy i Łodzi sprzed kilkudziesięciu lat. Wraz z bohaterami zwiedzamy historyczne miejsca, jak chociażby słynną „Ziemiańską”, spotykamy żyjących wówczas artystów, polityków, a nawet łotrzyków znanych z piosenek i legend miejskich. Wszystko jest tak prawdziwe, tak żywe i bliskie, że czytelnik bardzo szybko poddaje się mocy opowieści – od Perkalowego dybuka nie sposób się oderwać!
ścią prezentowanych obrazów. Inaczej wypowiadają się Żydzi, inaczej pochodzący z rodziny inteligenckiej Drwęcki, a jeszcze inaczej Maciewicz, prosty policjant z Mińska. Ta różnorodność sprawia, że dialogi nabierają wiarygodności, pozwalają wczuć się w atmosferę epoki. Nie można też zapominać o elementach humorystycznych, drobnych epizodach, które wprawdzie nie popychają historii naprzód, ale za to sprawiają czytelnikowi wiele radości i pozwalają spojrzeć na bohaterów jak na ludzi z krwi i kości. Mają oni swoje słabostki, czasami źle się czują, a kiedy indziej nie potrafią sobie poradzić z nalaniem herbaty do filiżanki. Opisywana przez Lewandowskiego afera kryminalna, jakkolwiek spójna i interesująca, wiele by straciła, gdyby nie quasi-historyczna i obyczajowa otoczka. Skojarzenie z Wrocławiem Krajewskiego nasuwa się samo: mamy do czynienia z tym samym pomysłem, polegającym na przeniesieniu policyjnego śledztwa w historyczne czasy. Gdy jednak na własny użytek porównuję dokonania tych dwóch autorów, dochodzę do wniosku, że świat wykreowany przez Lewandowskiego budzi we mnie więcej sympatii – jest mniej mroczny, więcej w nim dwudziestolecia z moich wypaczonych przez literaturę, wielobarwnych wyobrażeń. Przez gęsty dym, wydobywający się z fabrycznych kominów, prześwieca słońce, czyli optymizm niejednoznaczności: nie każdy gliniarz jest skorumpowany, nie każda prostytutka do gruntu zepsuta i nie każdy gangster zasługuje na karę śmierci. Perkalowy dybuk wzrusza, bawi i czaruje niczym bagdadzki dżin. Przede wszystkim zaś, a może raczej mimo wszystko, doładowuje pozytywną energią i pokazuje, że nawet rynsztokami może płynąć, jak mawiał pewien łódzki poeta, prawdziwa tęcza. Autor: Konrad T. Lewandowski Tytuł: Perkalowy dybuk Data wydania: czerwiec 2009 Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie Liczba stron: 288 Pprawa miękka ISBN: 978-83-245-8783-4
Moją uwagę zwrócił styl narracji, a przede wszystkim stylizacja, która współgra z historyczno-
150
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Autor: Natalia Bilska Korekta: Bożena Pierga
POLECANKI John Allyn "Opowieść o 47 roninach" Każdy z nas słyszał chyba słynną historię o zemście czterdziestu siedmiu roninów. Nawiązania do tego historycznego wydarzenia znajdujemy nie tylko w kulturze japońskiej, ale i w zachodniej, chociażby w znanym filmie „Ronin” z Robertem de Niro i Jeanem Reno w rolach głównych. „Opowieść o 47 roninach” to próba złożenia tej historii w spójną całość. Czy jednak udana? Wiosną 1701 roku władca prowincjonalnej dzielnicy Ako, daimyo Asano Takumi-no-Kami Naganori, został wezwany na dwór szoguna Tokugawa Tsunayoshi’ego. Daimyo przybył, aby towarzyszyć wysłannikom cesarskim w trakcie ich pobytu w Edo. Kira Kozuke-no-Suke Yoshinaka, znawca dworskich ceremoniałów, miał nauczyć daimyo zasad etykiety, żądał jednak za to sporej łapówki. Asano, jako jedyny, sprzeciwił się korupcji, przez co wszedł w ostry konflikt z Kirą. Yoshinaka nie omieszkał, przy każdej nadarzającej się okazji, znieważać niezłomnego daimyo, aż wreszcie czara goryczy się przelała i Naganori zaatakował Kirę mieczem na terenie zamku szoguna. Tym samym popełnił dwa przestępstwa: próbował zabić człowieka w gniewie i obnażył ostrze w siedzibie Tokugawy. Jeszcze tego samego dnia został zmuszony wyrokiem szoguna do popełnienia seppuku. Cały dobytek jego rodu skonfiskowano, a samuraje, którzy pozostawali w jego służbie, zostali roninami. Rok po śmierci swego pana czterdziestu siedmiu z nich dokonało krwawej zemsty na Kirze.
Pomysły na uczynienie powieści oryginalną nie okazały się udane. Główni bohaterowie zostali podzieleni grubą kreską na dobrych i złych. Po jednej stronie mamy więc daimyo Naganori, odpowiedzialnego i mądrego władcę, czułego męża i ojca, oraz Oishi Kuranosuke Yoshio, honorowego dowódcę roninów; czarnymi charakterami są zaś skorumpowany Yoshinaka oraz zdziwaczały szogun Tsunayoshi. Ten podział jest sztuczny. Kirę przedstawiono jako mężczyznę w średnim wieku, o paskudnym charakterze, podczas gdy w rzeczywistości był on wówczas sześćdziesięcioletnim, stetryczałym starcem. Narrator wciąż, nieco na siłę, stara się nam unaocznić, jak wiele zła w kraju spowodowały rządy szoguna. Oishi, wędrując po kraju, często dziwi się ogromowi nieszczęścia. Tymczasem rok 1701 był już dwudziestym pierwszym rokiem panowania Tokugawy, zatem Oichi mógł być rozgoryczony, rozgniewany, smutny, zniechęcony, ale na pewno nie zdziwiony. Przez cały czas jednak ronin zachowuje się tak, jakby urodził się dwa dni wcześniej. Wkład autora w opowiadaną historię, na przykład
Fabuła powieści osnuta jest nie tylko wokół wydarzeń w zamku szoguna i zemsty wasali. Spora część książki opowiada o życiu bezpańskich samurajów w czasie ich oczekiwania na dogodny moment do ataku. Miałam nadzieję, że ktoś wreszcie postarał się odtworzyć wiernie tę pasjonującą historię i ubrał ją w prawdziwie japoński klimat. Niestety, rozczarowałam się. „Opowieść o 47 roninach” to mieszanka legendy spisanej przez Mitforda, sztuki kabuki Chūshingura oraz mitów nagromadzonych przez wieki, z drobnymi urozmaiceniami autora.
QFANT.PL
- numer 4/09
151
POLECANKI
POLECANKI wprowadzenie fikcyjnej postaci - córeczki pana Asano, nie został wykorzystany w żaden sensowny sposób Styl opowieści jest dość prosty, a zarazem nierówny. Bohaterowie stanowią powielenie stereotypów panujących na Zachodzie. Problematyka moralności bushi została ledwie liźnięta po wierzchu – zamiast przejmującego dramatu, otrzymaliśmy lukrowany placek bez smaku. Zupełnie jakby autor nie uświadamiał sobie, że samuraj był człowiekiem niewyobrażalnych wręcz sprzeczności, który jedną ręką pisał piękną poezję, a drugą mordował niewinnego człowieka tylko po to, by sprawdzić ostrość miecza. Zabrakło zupełnie dramaturgii w najważniejszych scenach: samobójstwo Asano zostało przedstawione w bardzo oszczędny sposób, zaś seppuku roninów przywodzi na myśl raczej suchą notatkę prasową, niż scenę wieńczącą całą powieść. Odwzorowanie realiów życia w Japonii przełomu XVII i XVIII wieku pozostawia również sporo do życzenia. Niewiarygodne jest zupełnie, by Yoshio było stać na wynajęcie najbardziej renomowanej kurtyzany w Kioto, o wykupieniu jej kontraktu nawet nie wspominając. Geishe (damy do towarzystwa) zostały wrzucone do jednego worka z oiran (renomowane prostytutki), samuraje w rzeczywistości nigdy nie podawali sobie rąk i nigdy nie
Paweł Paliński „4 pory mroku” Debiutancka książka Pawła Palińskiego to cykl dziesięciu opowiadań utrzymanych w klimacie grozy przeplatanym gorzką nutą absurdu. Bohaterowie Palińskiego w zderzeniu z rzeczywistością odkrywają w sobie mroczną stronę ludzkiej natury. Doprowadzeni do ostateczności, w akcie sprzeciwu przed wtłoczeniem w sztywne społeczne ramy, podejmują się desperackich prób ocalenia resztek własnej godności. Balansując na granicy obłędu, muszą liczyć się z tym, że konsekwencją łamania praw gwarantujących ciągłość i integralność grupy, której zostali podporządko-
152
wymieniali przyjacielskich uścisków, a podobnych potknięć w tekście jest dużo więcej. Na sam koniec mojego narzekania dodam tylko bardzo drobny szczegół, który mnie osobiście przyprawił o silną irytację – słowo: daimyo w całym wydaniu pisane jest przez podwójne „i” (daimio). Książka jest warta polecenia osobom, które chciałyby się odprężyć przy niezobowiązującej lekturze, lecz nie zależy im na pozyskaniu faktycznej wiedzy o feudalnej Japonii. Pasjonaci tej tematyki będą jednak zawiedzeni. Powieść nie wnosi praktycznie nic nowego do historii roninów, nie może być źródłem rzetelnej wiedzy o obyczajach samurajów ze względu na ogromną ilość przeinaczeń, a styl i fabuła w żaden sposób nie wydźwignie jej spośród „samurajskiej” literatury, która się ukazała do tej pory. Dodatkowe informacje Autor: John Allyn Tytuł: Opowieść o 47 roninach Data wydania: 11 stycznia 2008 Wydawnictwo: Red Horse Pozostałe dane: IS Autor: Barbara Wyrowińska Korekta: Natalia Bieniaszewska.
wani, może być gwałtowna reakcja ogółu i wykluczenie buntowników ze społeczności. Banalność ludzkich zachowań oraz ich postawa "bylejakości" wobec życia, oglądane poprzez pryzmat historii kolejnych bohaterów, budzą u czytelnika większy niepokój, niż typowe motywy zaczerpnięte z literatury horroru, stanowiące jedynie tło opowieści Palińskiego. Poszczególne części książki różnią się między sobą zarówno ze względu na treść, jak i na sposób narracji, co sprawia, że bohaterowie oraz ich przeżycia zyskują na autentyczności. Autor posługuje się bardzo plastycznym, silnie oddziałującym na wyobraźnię językiem, obfitują-
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
POLECANKI cym w metafory, które miejscami można by jednak ograniczyć. To, co może irytować u Palińskiego, to jego skłonność do udziwniania i tak absurdalnych zdarzeń oraz eskalacja przemocy - w niektórych opowiadaniach ocierająca się wręcz o bezsensowne okrucieństwo. Moim zdaniem, książka, mimo kilku drobnych mankamentów, warta jest przeczytania, a oryginalny styl Pawła Palińskiego z pewnością spodoba się nie tylko miłośnikom literatury grozy. Niestety, jak to często bywa w przypadku zbiorów opowiadań, również tu, obok prawdziwych perełek (do których zaliczyłabym tytułowe 4 pory mroku oraz opowiadanie otwierające cykl: Fair play), znajdziemy teksty na nieco niższym poziomie. Autor: Paweł Paliński Tytuł: "4 pory mroku" Wydawnictwo: Fabryka Słów Rok wydania: 2009 ISBN: 978-83-7574-162-9 Autor: Magdalena Minko Korekta: Natalia Bieniaszewska
QFANT.PL
- numer 4/09
153
STREFA FILMOWA
STREFA FILMOWA
„2012”
154
Koniec świata czy koniec Emmericha? Roland Emmerich przyzwyczaił mnie, odkąd zobaczyłem w kinie „Dzień Niepodległości”, do świetnego kina rozrywkowego. Takiego w sam raz na relaks po ciężkim dniu. Moje zdanie w tej sprawie nie zmieniało się przez lata, aż do czasu, gdy miałem styczność z „10 000 B.C.”, jednak zwaliłem to na zwykłą wpadkę, która każdemu się zdarza. Idąc na jego kolejne dzieło, byłem pewien, że dostanę świetny film katastroficzny, napompowany efektami, ze strawną dawką patosu i wartką akcją. Zamiast tego dostałem komedię absurdu, gdyż głupota w „2012” bije na głowę wszelkie dotychczasowe wizje kina science fiction. Fabuła, jak to w filmach Emmericha bywa, jest lekka i nieskomplikowana. Ot, zbliża się rok 2012. Rząd amerykański wraz z rządami innych mocarstw tego świata od prawie trzech lat przygotowują się na odkryty wcześniej kataklizm. Budują
gigantyczne arki, które mają uratować wybrańców losu dysponujących odpowiednio zasobną sakiewką. Jednak, jak się okazuje, prognozy nadejścia końca świata były błędne i globalny kataklizm nadchodzi szybciej, zaskakując wszystkich. Pewien pisarz, Jackson Curtis (J. Cusack) dowiaduje się o planach rządu i wbrew przeciwnościom losu stara się wraz z rodziną dostać na arkę. W ten oto sposób rozpoczynają się praktycznie dwie i pół godziny, pełne patosu oraz absurdów. Nie liczyłem na kino wiernie oddające prawa fizyki, jednak nawet w „Pojutrzu” czy „Armagedonie” nie kaleczono ich tak straszliwie jak tutaj. Od samego początku filmu zwala się winę na wyładowania plazmy na Słońcu, jednak do samego końca satelity oraz telefonia komórkowa działają bez zarzutu. Ba, telewizja tak samo, mimo że radio w końcu pada. Nie ma to jak siła ekranu. Choć to tylko kropla w morzu porażek, gdyż tego typu głupotami nowy obraz Emmericha jest wręcz przesiąknięty. Gdybym wymienił je wszystkie, to w sumie opisałbym cały film. Jeśli zaś chodzi o same efekty specjalne, które ten absurd obrazują, to jakichś rewelacji tu nie ma. Co prawda, jest kilka bardzo dopieszczonych scen, jednak większość wygląda jak z taniej gry PC, gdzie grafik z powodu lenistwa najpierw wrzucił wszystko do miksera, a potem podał na srebrnej tacy. Większość scen katastroficznych naprawdę wywołała na sali gromki śmiech. Dodajmy do tego wręcz prostackie nakładki tła, które wyglądały jak ze ściennego rzutnika. Gdy patrzyłem na aktorów na sztucznym tle, które można było perfekcyjnie od nich oddzielić, aż mnie skręcało. Dawno już nie widziałem filmu z takimi wpadkami graficznymi, w dodatku w tak gigantycznej liczbie. Co do samej gry aktorskiej, również nie ma tu szaleństwa. W sumie to jedynie John Cusack starał się wczuwać w graną przez siebie postać. Choć nie zawsze mu to wychodziło. Reszta aktorów była jak z drewna lub przejawiała objawy ewidentnego ADHD. Jednak nie ma się co dziwić, gdyż scenariusz nie za bardzo pozwalał im się rozwinąć. No, chyba że w kwestiach wychwalania USA czy łzawych wyznań. Nigdy bym nie posądzał Emmericha o taką dawkę patosu w jego filmie. Dobijało mnie, jak za każdym razem postacie na ekranie łzawie się przepraszały, kochały i wybaczały dawne winy, ku chwale lepszego jutra. W efekcie z dwóch
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
STREFA FILMOWA i pół godziny niemal połowa to wyniosłe dialogi czy przemowy do narodu świata, czyli Amerykanów. Na dokładkę twórcy doprawili owo dziwadło naprawdę słabą muzyką, której nie dość, że jest w całym obrazie mało, to jeszcze brzmi jak tarcie smyczkiem po pile. Miejscami wolałem słuchać mlaskania ludzi, pochłaniających popcorn, niż dźwięków, jakie serwował nam film. Podsumowując, „2012” to utopiony potencjał i pieniądze. Zamiast naprawdę ciekawego, choć nieco wtórnego, kina rozrywkowego dostaliśmy
komedię smutnego absurdu, napompowaną patosem. Wszystko to w ramach globalnego kataklizmu, od którego jak zwykle ratują nas Amerykanie. Nowe dzieło Emmericha ewidentnie trafia w amerykańską młodzież, jednak wątpię, aby wybiło się poza tę publikę. Jeśli cenicie swój czas i dobry smak, to lepiej pójdźcie na spacer lub sięgnijcie po starsze, sprawdzone już, tytuły.
„Gamer”
dynamika akcji i zgrabne laski. Nie ma się co tu doszukiwać jakichś ukrytych treści, bo z pewnością ich nie znajdziemy. Wszystko jest od pierwszych chwili wyłożone jak na patelni i podane w świetle reflektorów. Mimo wszystko scenariusz posiada jedną bardzo istotną, a nade wszystko ciekawą cechę. Mianowicie ukazanie różnic w postrzeganiu świata z perspektywy gracza, dla którego to tylko zabawa i skazańca, który walczy o przetrwanie. Na-
Śmiertelna gra Pomysł na kino akcji, gdzie główny bohater jest jednym z pionków w sadystycznej grze, nie jest może nowy, ale zazwyczaj bywa ciekawy. W tym wypadku jest podobnie, choć widza raczej niczym specjalnym owa produkcja nie zaskoczy. Mimo to warto jednak głębiej zakopać się w nowym dziele akcji, które znalazło się w dorobku Gerarda Butlera, grającego tytułową rolę. Mamy niedaleką przyszłość. Ludzie łaknący taniej oraz krwawej rozrywki, dostali nowy produkt – grę „Slayers”. Jest to o tyle chwytliwa rzecz, że dzieje się naprawdę. Gracze sterują skazanymi na śmierć więźniami w krwawej rozgrywce z kategorii FPS (First-person Shooter). Ulubieńcem oraz bożyszczem tłumów jest Kable (Gerard Butler), który przetrwał rekordową ilość walk i jest bliski wygrania potyczki, zwracającej mu prawnie wolność. Jednak twórca gry i multimiliarder nie ma zamiaru na to pozwolić. Postanawia za wszelką cenę zabić faworyta, na oczach tłumów. Jednak sprawa mocno się komplikuje, gdy podziemne ugrupowanie, walczące z ową grą, wtrąca się w całą intrygę. Zaś Kable myśli tylko o dwóch sprawach – wolności i swojej żonie. W sumie jest ona bardzo przewidywalna od pierwszych minut. Wiadomo niemal od razu, jak potoczą się perypetie wszystkich postaci, jednak zauważmy, że jest to pozycja nastawiona wyłącznie na rozrywkę. Treściwiej rzecz ujmując, głośną rozrywkę, w trakcie której oko widza cieszą eksplozje,
QFANT.PL
Artur Tojza
- numer 4/09
155
STREFA FILMOWA
STREFA FILMOWA leży tutaj zdecydowanie pochwalić aktorów, gdyż pokazali ten rozłam idealnie. Ogólnie gra aktorska jest, jak na taką produkcję, na wyjątkowo wysokim poziomie. Szczególne brawa należą się nie tylko Butlerowi, ale również Michaelowi C. Hallowi, który wcielił się w postać bezdusznego twórcy gry. Naprawdę świetne kreacje. Co do samej oprawy technicznej, to mamy tu iście pirotechniczny koktajl z domieszką porządnej kaskaderki i efektów komputerowych. Co prawda, czasem niektóre eksplozje czy zdarzenia są wybitnie nierealne, jednak nie wymagajmy od tego typu produkcji jakiegoś sumiennego przestrzegania praw fizyki. Tutaj całe tło batalistyczne ma za zadanie cieszyć oko widza, dając mu tony adrenaliny. W sumie się to udało bez jakiś większych zgrzytów. Trzeba przyznać, że miejscami ta produkcja to niemal reklama wszelkiej broni automatycznej, bowiem jej ilość potrafi wręcz przytłoczyć. Dodawszy
do tego bardzo ładne zdjęcia oraz dynamiczny, jednak przejrzysty montaż, dostaniemy idealną pozycję dla wszystkich maniaków klasycznego kina akcji. Jeśli chodzi o muzykę, to również pasuje ona do poszczególnych scen w filmie, ale niespecjalnie porywa. Ot, brzmi, jednak w scenach batalistycznych odgłosy eksplozji i wystrzałów mocno ją zagłuszają. Szkoda, bo w takich momentach porządna muzyka potrafi naprawdę podnieść poprzeczkę. Jednak tutaj takiego zabiegu nie doświadczymy. Podsumowując, „Gamer” to idealna pozycja dla osób, które po naprawdę ciężkim i mozolnym dniu mają ochotę na odrobinę relaksu przy akompaniamencie eksplozji. Można tutaj śmiało się wyłączyć i po prostu podziwiać widowiskowe walki oraz zdjęcia, nie zważając niemal całkowicie na tok fabuły. Ot, porządna rozrywka z udziałem kina klasy B. Artur Tojza
„Księżyc w nowiu” Nostalgia Bell Saga „Zmierzch” odniosła na rynku światowym gigantyczny sukces. Z tego względu ekranizacja tej opowieści była jedynie kwestią czasu. Pierwsza odsłona przyniosła wielki sukces kasowy i ściągnęła do kin tłumy, zarówno młodych ludzi, jak i wielbicieli książki w różnym wieku. Nie ma co się temu dziwić. Tematyka na czasie, a ponadto „Zmierzch” był świetny od strony technicznej. Teraz przyszła kolej na drugi tom sagi, no i niestety mamy problem. Czar pierwszej części prysł. Akcja filmu rozgrywa się bezpośrednio po zakończeniu pierwszej części. Edward (Robert Pattinson) i Bell (Kristen Stewart) są ze sobą, jednak ich związek zostaje wystawiony na ciężką próbę, gdyż oboje symbolizują dwa odmienne światy. Gdy podczas urodzin Bell dochodzi do wypadku, Edward postanawia, że muszą się rozstać, bo będzie mógł ją w ten sposób ochronić. Dziewczyna popada w depresję, nie mogąc się pozbierać po stracie ukochanego. Tę sytuację postanawia wykorzystać nieco młodszy od niej, jednak zakochany po uszy,
156
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
STREFA FILMOWA Jacob (Taylor Lautner). Bell u boku starego przyjaciela zaczyna powoli odżywać, jednak, jak się szybko okazuje, on również, skrywa mroczne tajemnice. Wkrótce Bell stanie oko w oko z nowym zagrożeniem. Jak widać, fabuła filmu dość dobrze odzwierciedla scenariusz książki. I właśnie z tym związany jest pierwszy, tragiczny w skutkach, zgrzyt. Postać Bell. Z całym szacunkiem do aktorki, ale wypadła ona w tej roli naprawdę słabo. Jednak trzeba przyznać, że scenariusz też nie dawał jej zbytniego pola do popisu, gdyż Bell, tak naprawdę, snuje się po ekranie, powtarza w kółko te same sceny czy kwestie, a melancholijne monologi są dla widza doskonałym lekarstwem na bezsenność. Co gorsza, niemal trzy czwarte filmu to właśnie owo zawodzenie Bell nad złamanym sercem i utraconym Edwardem. Dziewczyna niby próbuje uprawiać niebezpieczne sporty, aby ujrzeć ducha ukochanego, ale wygląda to tak nieudolnie, że widz ziewa i patrzy na zegarek. Akcja dopiero zaczyna się rozkręcać w końcówce filmu, gdy mamy do czynienia z rodziną Volturi. Wtedy wreszcie mamy nie tylko dynamikę, ale, co ważniejsze, bardzo ciekawe dialogi. Reszta aktorów też, co prawda, nie grzeszy wybitną grą aktorską, ale z pewnością wypada lepiej niż postać Stewart. Tym, co wzbudziło mój zachwyt w pierwszej odsłonie sagi „Zmierzch”, była muzyka. Niestety i na tym polu w drugiej części mamy przysłowiową plamę. Co prawda, ścieżka dźwiękowa jest po-
„Prawo zemsty” Ludzka sprawiedliwość F. Gary Gray jako reżyser ma bardzo drobny, jednak wyjątkowo udany dorobek, jeśli chodzi o kino akcji. Mieliśmy już do czynienia z tym twórcą przy „Negocjatorze” czy „Włoskiej robocie”, teraz przyszła kolej na „Prawo zemsty”. Najnowsze dzieło Graya opowiada historię bogatego przemysłowca Clyde’a Sheltona (Gerard Butler), który zostaje napadnięty w swym własnym domu. Przestępcy obezwładniają go i na jego oczach mordują bestial-
QFANT.PL
rządna, jednak tym razem kompletnie nie porywa. Brak mi w niej tego wydźwięku, majestatu, po prostu tego „czegoś”, co powodowało, że zostawała na długo w pamięci. Tutaj mamy jedynie porządne tło muzyczne. Na szczęście zdjęcia i montaż dalej trzymają fason. Nadal mamy do czynienia z bajecznymi plenerami Alaski czy świetnie zrobionymi ujęciami wnętrz. Co prawda, brakowało mi trochę wirowania kamery ponad lasami, jednak wynikało to bardziej z fabuły niż lenistwa twórców. Efekty komputerowe, szczególnie potężne wilki, są również wykonane pieczołowicie. Co ciekawe, o wiele lepiej,, w stosunku do pierwszej części, wypadła charakteryzacja. Uwagę widza przykuwają zwłaszcza oczy wampirów. Coś pięknego. Szkoda tylko, że u rodziny Volturi, której członkowie mają czerwone oczy, wypadły one nad wyraz sztucznie. Choć nie we wszystkich wypadkach. Ostatecznie uważam „Księżyc w nowiu” za film mocno przeciętny, który stoi daleko w tyle za pierwszą częścią sagi „Zmierzch”. Miałem w stosunku do tej produkcji dużo większe wymagania i tylko dzięki oprawie wizualnej byłem w stanie ścierpieć ten film do końca. Szkoda, bo miał w sobie potencjał. Fanom książki powinien się mimo wszystko spodobać, zwłaszcza kobietom. Co do reszty publiczności – mogą zaryzykować lub powrócić do korzeni w postaci legendy zwanej „Nosferatu – symfonia grozy”. Artur Tojza
sko jego żonę i córeczkę. Mimo iż zostają schwytani, to główny sprawca mordu idzie na ugodę z prokuratorem Nickiem Rice’em (Jamie Foxx) i unika kary śmierci. Mija dziesięć lat. Podczas egzekucji drugiego mordercy, dochodzi do przerażającego wydarzenia. Mężczyzna, zamiast umrzeć we śnie od trucizny, ginie na oczach wszystkich w okropnych męczarniach. Niedługo potem policja odnajduje zmasakrowane ciało uniewinnionego mordercy rodziny Sheltona. Sam Clyde przyznaje się do morderstwa, jednak jak się szybko okaże, jest to dopiero początek sadystycznej gry człowieka, który stracił wszystko i pragnie zemsty.
- numer 4/09
157
publicystyka Jak widać fabuła jest dość wtórna, jednak nie taki diabeł straszny, jak go malują. Scenariusz jest poprowadzony tak płynnie, że bardzo często zaskakuje widza. Dodajmy też, że sama akcja ani na chwilę nie zwalnia tempa, a co lepsze, często potrafi nagle przyspieszyć. Buduje to swoisty klimat, który wręcz wsysa widza. Na dokładkę mamy śmietankę aktorską w osobach Jamiego Foxx’a, Gerarda Butlera, Leslie Bibb czy Bruce’a McGilla. Trzeba przyznać, że scenariusz dał olbrzymie pole do popisu aktorom, którzy ze swojej pracy wywiązaliby się bardzo dobrze, gdyby nie to, że ograniczyli się
„Zabójcze ciało” Megan daje ciała. Megan Fox, jest uważana przez większość chłopców za ucieleśnienie ideału urody oraz talentu aktorskiego. Jest to naukowy dowód na tozagad-
158
tylko do swoich kwestii. Nie dali nic od siebie samych, nic ponad to co było w scenariuszu. Szkoda, bo po tej klasie można się spodziewać czegoś lepszego. Mimo to i tak film ogląda się bardzo przyjemnie, a drobne zgrzyty nierealizmu, są umiejętnie tuszowane scenariuszem oraz akcją. Jeśli chodzi o część czysto techniczną, to na największy poklask zasługują zdjęcia. Naprawdę coś pięknego. Podobały mi się zwłaszcza ujęcia postaci oraz zbliżenia twarzy. Miałem odczucie, jakby za każdym razem kamera szukała ich oczu. Świetne zagranie. Montaż również jest bardzo dobry, muzyka porządna, świetnie komponująca się z obrazem i jest jej tyle ile trzeba. Ani za dużo ani za mało. Dodatkowo na plus trzeba zaliczyć efekty pirotechniczne, których w „Prawie zemsty” jest jak na thriller całkiem sporo. Co prawda, nie mamy tu, na szczęście, do czynienia z jakimiś zwariowanymi pościgami. Wszelkie eksplozje są idealnie wkomponowane w fabułę, i co ciekawsze w kilku wypadkach zaskakujące. Jednak nade wszystko bardzo efektowne. Nie ma tu jakichś komputerowych zagrywek. Wybuch jest naturalny, co tylko dodaje realizmu. Jedynie w finałowej scenie, widać lekko nakładanie obrazów, jednak to delikatna niedogodność. Ostatecznie polecam nowy obraz F. Gary’ego Graya każdemu miłośnikowi porządnego kina akcji czy thrillera. „Prawo zemsty” poziomem dorównuje innym filmom reżysera, pokazując, że lepiej robić coś rzadziej a dokładniej. Jest to idealna pozycja zarówno na duży jak i mały ekran i z pewnością znajdzie się w mojej domowej wideotece, jak tylko ukaże się wersja DVD. Artur Tojza
nienie, że hormony w okresieu dojrzewania, przyćmiewają pracęe mózgu i sprawnego myśleniea. Co do urody aktorki, nie będę się wypowiadał, bo każdy ma swoje gusta, jednak jeśli chodziidzie o jej „grę” aktorską, to wielokrotnie pokazała, że się do tego zawodu nie nadaje. „Zabójcze ciało” jest na totego ewidentnym dowodem, gdyż film odniósł klapę finansową na całym świecie.
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Obraz Karyn Kusamya opowiada prostąa historię o pewnej licealistki,ce będącej ucieleśnieniem marzeń wszystkich facetów ze szkoły. Owa dziewczyna ma na imię Jennifer (Megan Fox) i jakżeby inaczej przyjaźni się z „brzydulą” Needy (Amanda Seyfried), która dla pięknej koleżanki zrobi niemal wszystko. Pewnego razu, gdy obie przyjaciółki idą na koncert pewnej kapeli rockowej, Jennifer znika po koncercie. W domu pPojawia się w końcu w nocy w domu, ajednak w jej ciele siedzi demon. Od tej chwili piękna nastolatka zaczyna mordować męską część społeczności, aby zaspokoić zarówno żądzę, jak i głód zarówno krwi jak i żądzy. Needy, nie mogąc się z tym pogodzić, postanawia powstrzymać przyjaciółkę. Tak pokrótce można opisać ten dziwny film. Scenariusz do tego dzieła, napisała Diablo Cody, która zgarnęła Oskara za „Juno”, choć nie wiem jakim cudem. Jednak tym razem, jest wręcz tragicznie, w stosunku, do jej poprzedniego filmu. Melancholijne i pseudo filozoficzne monologi, na temat życia, mieszają się z licealną błazenadą. Szczerze, nie widzę w tym filmie drugiego dna, jak głosiła reżyserka. Dla mnie to był stek bzdur z niewyżytymi nastolatkami i chaosu, z niewyżytymi nastolatkami w postaci krwawej brei. Co gorsza, reżyserka postanowiła poskakać sobie po fabule i tak zamiast opowieści Needy, która wspomina ową historię, mamy nieudolne odkrywanie przeszłości każdej z głównych postaci. Rezultat? Gigantyczna nuda. „Zabójcze ciało” miało być komedio-horrorem, ale nie mam pojęcia gdzie się oba gatunki zapodziały, bo w obrazie Kusamy ich nie widziałem. Zamiast komedii, dostałem wręcz żałosne mnonmologii egzystencjalne, a zamiast horroru, powielenie stereotypów i dużo farby. Na dokładkę złorzeczeń mamy tutaj tragiczną grę aktorską tytułowej postaci. Megan Fox, nigdy nie grzeszyła jakimś talentem. W obu częściach „Transformers”, po prostu ładnie wyglądała i to zadanie świetnie spełniła. Tutaj miała pokazać na co ją stać i mówiąc dosadnie, dała ciała. Dosłownie. Jej kwestie brzmią, jakby wypowiadała je nie fachowa aktorka, a pierwsza lepsza panienka z filmów dla dorosłych. Ewidentnie Ttym razem machanie pupą w obcisłych spodniach oraz malownicza tapeta na twarzy, nie wystarczą. W filmach trzeba grać, a nie tylko ładnie wyglądać. Megan widocznie
QFANT.PL
nie rozumie, co to znaczy. Reszta aktorów, z żalem stwierdzam, ze również się nie popisała. Odwalili swoje rolepostacie na kolanie, zgarnęli gaże i poszli do domu. Rezultat? Tragedia. Jedyne, co ratuje film przed totalną klęską to zdjęcia oraz montaż. Są one przyzwoite, do tego sprawnie zrobione i nie rażą błędami. Muzyka w całym filmie również brzmi porządnie, chociaż nie ma jej zbyt dużoale jakoś w sumie dużo jej nie ma. Mimo wszystko to za mało aby film mógł przykuć uwagę większąej widownię. Ci którzy nastawili się na ciało Megan Fox, zasypiali podczas monologów, zaś reszta widowni, która chciała obejrzeć horror, spasowała w połowie tej bzdury. „Zabójczego ciała” nie polecam nikomu. Jest w tym gatunku dużo więcej ciekawszych pozycji, zaś w razie czego można sięgnąć po jakąś dobrą książkę Stephena. Kinga. Jak widać, piękne ciało to za mało.
- numer 4/09
Artur Tojza
159
fotorelacja
Falkon
Tort na 10 urodziny Falkonu, zdj. Michał Sieńko
Zacięta walka o konkursowe nagrody, zdj. Jacek Strzyż
160
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
fotorelacja
Sala gier planszowych była wypełniona po brzegi, zdj. Jacek Strzyż
Andrzej Pilipiuk i Marek Farfos, zdj. Jacek Strzyż
QFANT.PL
- numer 4/09
161
fotorelacja
Falkon Kalambury - jeden z najzabawniejszych konkursów w całym bloku, zdj. Jacek Strzyż
Uczestnicy słuchali prelekcji i świetnie bawili się na konkursach, zdj. Jacek Strzyż
162
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
fotorelacja
Wszędzie przewijały się znane twarze - Jakub Ćwiek, zdj. Michał Sieńko
Konwent pękał w szwach, wszędzie było widać znane twarze. zdj. Jacek Strzyż
QFANT.PL
- numer 4/09
163
fotorelacja
Falkon
Falkon odwiedziło prawie 1900 uczestników, zdj. Jacek Strzyż
Dekoracja sali Star Wars, zdj. Jacek Strzyż
164
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
fotorelacja Jacek Komuda, zdj. Jacek Strzyżt
Koordynator Falkonu Krzysztof Księski, zdj. Jacek Strzyż
QFANT.PL
- numer 4/09
165
Falkon
fotorelacja
Why so serious, zdj. Jacek Strzyż
W gry planszowe grano non-stop, zdj. Michał Sieńko
166
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
fotorelacja
Media pragnęły poznać przyczynę zainteresowania fantastyką, zdj. Jacek Strzyżt
Laureat nagrody J. Żuławskiego - Rafał Kosik, zdj. Michał Sieńko
QFANT.PL
- numer 4/09
167
Tomek Orlicz
publicystyka
Reportaż z Gali Horyzontów Nasi tam byli!!! Wyruszając wczesnym rankiem 3 października do Warszawy, spodziewałem się doświadczyć wielu niespodziewanych rzeczy, włącznie z kapryśną pogodą o tej porze roku. Na szczęście żaden czarny kocur nie śmiał mi przebiec drogi. Gala Horyzontów Wyobraźni 2009 – konkursu literackiego, którego głównym celem od samego początku była promocja nikomu jeszcze nieznanych pisarzy przyciągała mnie coraz silniej z każdym kolejnym kilometrem, niczym magiczny magnes, do którego tak lgną wszelkiego typu marzenia. Przyznam się, nie przypuszczałem, że ów magnes ma tak dużą siłę przyciągania – Do Warszawy zjechała duża grupa podobnych do mnie zapaleńców ze wszystkich stron Polski. „Ruch na sali” Staromiejskiego Domu Kultury przy ulicy Rynek Starego Miasta 2 rozpoczął się już około godziny 13. Pierwsi zaproszeni goście chcieli
168
zapewne oswoić się ze świadomością uczestnictwa w Gali Finałowej, jak również – czy może przede wszystkim – z ekipą Qfantu, która z wielkim zapałem zabrała się do rozkładania na stole kopczyków z książkowymi nagrodami. Znalazły się tam również inne symbole zwycięstwa – pamiątkowe kałamarze z wielokolorowymi piórami oraz równie wielobarwne palety malarskie. Nie brakowało też ciepłych słów, jakimi co rusz witaliśmy kolejnych gości. W końcu, po upływie kilku godzin, mieliśmy komplet widowni. Już po chwili przeobraził się on – o zgrozo – w nadkomplet! Trzeba było dostawić jakieś dodatkowe krzesła, nie zapominając przy tym o przepustowości – żeby laureaci Horyzontów Wyobraźni nie nadwyrężyli zbytnio swojej wyobraźni i galowych strojów przedzierając się pośród tłumu po nagrody i zasłużone uściski dłoni jury. Jeszcze tylko prośba Redaktora Naczelnego Piotra Michalika o pozostawienie uchylonych drzwi wejściowych i w zasadzie można zaczynać. Uff, jakoś się pomieściliśmy!
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Tomek Orlicz
W myśl zasady „proszę wstać, artysta nadciąga”, jury, jak jeden mąż, na baczność przywitało licznie przybyłych gości, pośród których znajdowali się – jeszcze nieznani światu i obiektywom aparatów fotograficznych - laureaci literaci i artyści graficy. Na wstępie, z ust Anny Romańczyk, popłynęły serdeczne podziękowania w kierunku współorganizatorów konkursu. Tuż po tym głos zabrał Piotr Michalik. Podziękował wszystkim obecnym za tak liczne przybycie. W przekomiczny sposób wspomniał też o zakulisowych losach niektórych opowiadań konkursowych, które w swojej żywiołowości rodem z Conana Barbarzyńcy trącały... pornografią. Wyraźnie jednak zaznaczył, że poziom pozostałych prac stał na przyzwoitym, a nawet wysokim poziomie, o czym świadczy tekst opublikowany w numerze 3 Qfantu, „Jedwab” Anny Porębskiej, będący bezpośrednim pokłosiem Horyzontów. Słyszałem nawet opinię w kuluarach Gali, że wielu czytelników wspomina właśnie to opowiadanie, w związku z czym dana osoba „koniecznie musi przeczytać Porębską”.
Izabela Mazur i Tomasz Głuszko (zwycięzca w kategorii „grafika”, Przemysław Geremek, niestety nie dotarł na Galę). Przy akompaniamencie burzy oklasków przemierzali salę Staromiejskiego Domu Kultury wprost w objęcia dumnego Michalika. Ten, z coraz szerszym uśmiechem na twarzy, obdarowywał artystów dyplomami, pozycjami książkowymi i wreszcie – paletami malarskimi, stanowiącymi barwny
I oto nadeszła ta jakże długo oczekiwana chwila. Redaktor naczelny kwartalnika Qfant wzruszonym głosem zaczął wyczytywać nazwiska wyróżnionych i nagrodzonych grafików. Waldemar Wasilewski,
QFANT.PL
- numer 4/09
169
publicystyka
Reportaż z Gali Horyzontów i zapewne inspirujący dodatek do ich szczęścia, jakie zagościło w spojrzeniach trójki młodych osób. Przyszedł czas na uściski dłoni, przeplatane słownymi wyrazami uznania Andrzeja Pilipiuka, Stefana Dardy, Jacka Skowrońskiego, Anny Liniewskiej i Adama Śmietańskiego. Następnie „pałeczkę” przejął Jacek Skowroński, któremu przypadło poletko wyróżnień w kategorii „literatura”. Tym razem oklaski przywołały przed oblicze jury Macieja Musialika, Kornela Miko-
łajczyka i Szymona Maksymowa. Pierwsze kroki w kierunku literackiej krainy. Pierwsze nagrody, nobilitujące i zobowiązujące młodych adeptów pióra do dalszej, wytrwałej pracy. Pojawił się także pierwszy problem. Okazało się, że coraz bardziej obładowani książkami laureaci tracą zdolności manualne, przez co mają nie lada problem z uściśnięciem dłoni członków jury. Ten niemalże gordyjski węzeł rozcina w pewnej chwili jedyną słuszną radą Andrzej Pilipiuk, pełniący zaszczytną funkcję przewodniczącego jury. Odtąd młodzi pisarze najpierw odbierają gratulacje, a dopiero później nagrody rzeczowe. Tym bardziej jest to istotne w trakcie honorowania trzech pierwszych miejsc. Zanim to jednak nastąpi, Andrzej Pilipiuk pozwala odsapnąć publiczności kolejną dykteryjką, zmuszającą przybyłych do gromkiego śmiechu. Przewodniczący wręcza dyplom za trzecie opowiadanie konkursu – „Książka w pustym mieszkaniu” – Maciejowi Musialikowi, nie szczędząc przy tym autorowi życzliwych uwag. Kolejne, drugie miejsce i sytuacja się powtarza. „Wyrok” Michała Stonawskiego najwidoczniej również zrobił duże wrażenie na twórcy Wędrowycza. Przychodzi w końcu czas na finał. Andrzej Pilipiuk wyczytuje nazwisko autora zwycięskiego opowiadania, Marcina Rusnaka. „Kołysanka dla umarłych”, jak się już za moment mogliśmy przeko-
170
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
Tomek Orlicz nać, nie zachwyciła wyłącznie jury. Marcin, niczym terminator, zdaje się zapewniać: jeszcze tu wrócę. I rzeczywiście powraca po paru minutach – po kolejny, niezwykle bogaty zestaw nagród, ufundowanych przez Stefana Dardę. Zanim jednak zwycięzca Horyzontów Wyobraźni po raz drugi uścisnął dłonie jury, Stefan Darda podzielił się swymi uwagami na temat opowiadania, które – jak się okazało – trafnie wytypował, przy czym nie ukrywał swego wzruszenia. Zwrócił też uwagę na konieczność promowania prawdziwych talentów, czemu zapewne sprzyja zarówno przedsięwzięcie zorganizowane przez członków Qfantu, jak też atmosfera, panująca na Gali Horyzontów. Gdy tak obserwowałem jak Marcin Rusnak taszczy przestronny zestaw lektur, pomyślałem o jego planach – czy potrafi podołać zadaniu i udźwignie wszystkie swe marzenia. Wyobraziłem sobie autora „Kołysanki dla umarłych” w przyszłości, podążającego drogą Andrzeja Pilipiuka – jak niesie w swym dorobku taką samą mnogość książek, aby je zaprezentować swoim czytelnikom jako pełnowartościowy, zasłużony dla kultury pisarz. Aby
QFANT.PL
opowiedzieć publiczności jednej z wielu sal jakie zapewne odwiedzi, w którym momencie życia zaczęła się jego przygoda z wielką literaturą. Ukoronowaniem imprezy była jakże miła niespodzianka w postaci zaproszenia do poczęstunku i symbolicznego toastu. Anna Romańczyk ponownie podziękowała zwycięzcom i sympatykom Qfantu, po czym większość z nas, z lampkami wina w dłoniach i książkami, ruszyła w kierunku autorów. Andrzej Pilipiuk, Stefan Darda, Jacek Skowroński i Jan Siwmir mieli pełne ręce roboty przy spełnianiu obowiązków okraszania swych pozycji książkowych autografami. Czas zajmujących rozmów i zapewnień, że spotkamy się w tym samym gronie w następnym roku, szybko minął. Wracałem do domu z poczuciem ogromnej satysfakcji, z kolejnym bagażem marzeń i przeświadczeniem, że oto po raz pierwszy, lecz nie ostatni przekroczyliśmy Horyzonty Wyobraźni.
- numer 4/09
Tomek Orlicz zdj. Jan Siwmir
171
publicystyka
weryfika ZARZĄD
Redaktor naczelny: Piotr Michalik Z-ca redaktora naczelnego: Jacek Skowroński Specjalista ds. Strategii Rozwoju Kwartalnika: Zuzanna Lenska Sekretarz redakcji: Anna Rzepecka Administrator portalu: Marek Bartniczak Kierownik ds. Publicystyki: Tomasz Orlicz
DZIAŁ TECHNICZNY
Kierownik działu: Anna Perzyńska Koordynator: Piotr Dresler Korektorzy: Natalia Bieniaszewska, Bożena Pierga, Ilona Wojtarowicz, Ewa Wojdyńska Specjalista ds. składu: Andrzej Kidaj
DZIAŁ GRAFICZNY
Kierownik działu: Barbara Wyrowińska Redaktorzy ds grafiki: Tomasz Chistowski, Magdalena Mińko, Piotr Foksowicz, Waldemar Wasilewski Specjalista ds. reklamy: Delfina Rylewska Specjalista ds. marketingu: Rafał Sadowski
weryfik
DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY
Kierownik działu: Tomasz Orlicz Redaktorzy: Anna Thol, Anna Rzepecka, Jacek Skowroński, Natalia Bilska
weryfikat DZIAŁ PORTALOWY
Kierownik: Piotr Michalik Administrator: Marek Bartniczak Spec. ds. portali społecznościowych: Jarosław Makowiecki Młodszy redaktor newsmen: Neliusz Frącek Korektor portalowy: Agata Michniewicz Informatyk: Artur Kaczmarczyk
WSPÓŁPRACOWNICY
Publicystyka: Ewa Rachut, Artur Toiza Ilustracje: Krzysztof Trzaska Grafika okładki: Darek Zabrocki
172
kwartalnik fantastyczno-kryminalny
weryfikatorium
weryfikato Piszesz? atorium.pl
weryfikator Pokaż swoje teksty na naszym forum i zobacz, co powiedzą o nich nasi użytkownicy
katorium.pl
torium.pl weryfikato weryfikatorium.pl QFANT.PL
- numer 4/09
173
Partnerzy medialni weryfikatorium.pl arenahorror.pl fantasta.pl civilization.org.pl stefandarda.pl blog.adesign.8p.pl swiat-fantastyki.pl piszmy.pl portal-pisarski.pl bractwocienia.com trojcarpg.pl zaginiona-biblioteka.pl www.jacekskowronski.com.pl cartoonwarsblog.blogspot.com
Serdecznie
dziękujemy za wsparcie