qfant-specjalny-lipiec-2013

Page 1



WSTĘPNIAK Jak miło usiąść przy swoim biurku, z kubkiem ulubionego napoju i z najważniejszą drugą połówką pisarza (nie, nie, nie z flaszką – z weną) i zacząć pisać, nie zwracając uwagi na upływający czas. Zżywać się ze swoimi postaciami, kreować nowe miejsca, krainy, światy i ludzi oraz rasy, które w nich będą żyć. Ale najfajniejszą chwilą jest prawdopodobnie postawienie ostatniej kropki i satysfakcja połączona z uczuciem żalu, że ta przygoda już się zakończyła i nie ma sensu jej przedłużać. Dzisiaj mam przyjemność przedstawić wam teksty osób, które niewątpliwie dogadały się z weną i wspólnie z nią, otulone kocem wyobraźni, spisały na papierze/klawiaturze (niepotrzebne skreślić) historie swych postaci, pozostawiając w nich cząstkę siebie, cząstkę swego talentu pisarskiego, a co najważniejsze – serce. Mam nadzieję, że spodoba wam się twórczość naszych laureatów i że natchnie was ona nowymi pomysłami, abyście sami mogli znaleźć się w gronie zwycięzców kolejnej edycji. Łukasz Kuc

Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Tomasz Bełzowski & Agata Sienkiewicz Ilustracja na okładce: Tomasz Bełzowski (Palladium i Metropolaris, ilustracja wykonana dla „Eidolon - The Electrodyne Opera“) Ilustracje: Arkadiusz Kryj, Kornel Kwieciński, Krzysztof Trzaska, Karolina Ostrowska, Konstanty Wolny Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

Spis treści I miejsce Marta Śmigielska Bory

Wstępniak

5

II miejsce Ryszard Rychlicki Funkcjonujący wehikuł czasu

14

III miejsce Maria Dunkel Kraina zimy

22

Wyróżnienie Roman Aleksandrowicz Skafander

29

Wyróżnienie Barbara Gabrysz A jak poszedł Karl na wojnę

34

3



1. miejsce

Marta Małgorzata Śmigielska Bory Ilustracja: Krzysztof Trzaska 1. Lucy – Gdzie jesteś, Lucy? Lucy usłyszała za plecami głos mamy i odwróciła się. Otaczała ją nieprzenikniona ciemność jaskini. Już dawno straciła z oczu migoczące światło latarki taty, ale wciąż słyszała odgłos kroków rodzeństwa, odbijający się echem od skalnych ścian. Ruszyła niepewnie w stronę, z której mógł dobiegać. – Lucy… ucy… ucy… cy… – wabiło ją echo. Zobaczyła w oddali żółtawą poświatę. Zmrużyła oczy, potarła je kciukami i zamrugała. Ciemność rozjaśniła się, a skalne ściany ustąpiły białej od przekwitniętych kaczeńców łące. Lucy poczuła duszny zapach kwiatów skrytych gdzieś w wysokiej trawie. Uśmiechnęła się szeroko na widok kolorowego motyla, który usiadł na jej dłoni. Jego skrzydełka mieniły się barwami tęczy. – Łucjo – powiedział do niej zapraszająco i ufnie. – Witaj wśród Łucji. 2. Jaskinia Gdy tamtego dnia Niedźwiedź, Władca Jaskini, wybrał się na przechadzkę w stronę borów, do królestwa lasów przedostały się dzieci. Chłopiec miał około dwunastu lat, duże niebieskie oczy i rdzawą czuprynę trudnych do okiełznania loków. Jego starsza siostra z powagą obserwowała stalaktyty i stalagmity, dotykając śliskich i zimnych ścian. – Lucy na pewno tędy nie poszła, Anais – powiedział wreszcie chłopiec. – Tam dalej jest coraz ciemniej. – Chyba widzę wyjście, Luke – odparła na to Anais i chwyciła go za rękę, kierując się w stronę snopka światła, bijącego z końca tunelu. Tamtego dnia Anais i Luke przeszli przez granicę światów. W nagłym uderzeniu ciepłego i wilgotnego powietrza poczuli zapach ziemi i deszczu. Ogromne, wysokie drzewa, których ciemnozielone korony zdawały się dotykać linii chmur, miejscami tylko odsłaniały niebo, czerwone od popołudniowych promieni słońca. – Jak tu pięknie – szepnęła Anais. – I jaki zapach, czujesz? – Kwiaty... – mruknął Luke, węsząc niczym małe leśne zwierzątko. – Gdzieś niedaleko musi być łąka. – Masz rację! Pójdziemy tam, a jeśli nie znajdziemy Lucy, wrócimy tą samą drogą do domu. Co ty na to? O, zdaje mi się, że widzę ścieżkę! Las na granicy światów był ciemny i cichy. Szli długo, nie mogąc oderwać oczu od potężnych pni prastarych drzew. Niektóre całkowicie obrosły mchem, łyse gałęzie innych były długie i chude niczym wyciągnięte ręce żebraków. Jeszcze inne przytulały się do siebie, zastane w ciasnych objęciach od setek lat. U ich stóp kłębiły się kolczaste krza-

Bory

ki, pokracznie powyginane od ciężkich, dojrzałych owoców przypominających wilcze jagody. Ściółka chrupała od pogubionych przez nie patyków i porzuconych liści. Zapach kwiatów narastał coraz intensywniej i niedługo ich oczom ukazała się żółta łąka, gęsto porośnięta mleczami, z wysoką trawą potarganą przez wiatr. Świerszcze grały swą świszczącą melodię, bzyczały owady. W oddali majaczyła czarna ściana gęstego boru, wysoka aż do nieba. – Jak tu pięknie… – powtórzyła z zachwytem Anais. – Ale nigdzie nie widzę Lucy. Lucy! – zawołała. – Lucy! Poniesiony przez wiatr głos brzmiał piskliwą, nawołującą nutą. Gdy dotarł do boru, z gęstwiny krzaków wyleciały spłoszone ptaki, kracząc złowrogo. – Ucy… ucy…cy…y – po zbyt długiej chwili odpowiedziało echo. – Anais – szepnął zaniepokojony Luke – chodźmy stąd. Lucy na pewno tu nie ma. – Ucy…ucy…cy…y – głos echa, coraz cichszy, pobrzmiewał jeszcze w oddali. – Wracamy – zdecydowała po chwili Anais i wtedy oboje dostrzegli białą sukienkę młodszej siostrzyczki, niczym ducha biegającego między drzewami. – To Lucy! – zawołał z radością Luke i ruszył przez łąkę w stronę boru. Anais krzyknęła, chcąc zwrócić uwagę Lucy. – Ucy…ucy…cy…y – zawtórowało jej echo. Niebo pociemniało, zerwał się wiatr i zanim przebiegli przez polanę, chmury poczerniały i skłębiły się. Anais i Luke przedarli się przez wysokie sosny stanowiące granicę boru. Otoczyła ich ciemność i przenikliwy chłód, wbijający się w ciało cienkimi, długimi szpilkami. – Lucy? – Anais dostrzegła nieduży kształt kryjący się za drzewem. Podbiegła i złapała Lucy za ramię. Ale to nie była Lucy. Kształt urósł, formując się w wysoką postać o dziwnie powykręcanym ciele. Palce Anais chwytały miękką i grudkowatą materię, przypominającą ziemię, lecz parzącą jak ogień. Dziewczynka odskoczyła z piskiem, stwór był jednak bardzo szybki. Chwycił ją wpół w ogromne, zakończone patykowatymi pazurami łapska i uniósł wysoko, między korony sosen, wciąż rosnąc. Jego wielkie, brunatnozielone cielsko przybrało formę podobną do ogromnego pnia. Gdy ziemia pod jego nogami rozstąpiła się, drzewa zaczęły zapadać się w głębokie wąwozy. Istota wydała z siebie bulgot przypominający wydzierającą się z wnętrza wulkanu lawę. – Anais! – krzyknął zrozpaczonym głosem Luke, gdy stwór złapał go za ramiona i wyrwał ku górze. Objęła go brudna, cuchnąca błotem masa, która porwała jego ukochaną siostrę.

5


Otuleni natchnieniem

6

Marta Małgorzata Śmigielska


1. miejsce Bór zamruczał, zadowolony ze zdobyczy. – Stój, Harveście! – rozległ się nagle śpiewny, spokojny głos. Na dźwięk swego imienia stwór zatrzymał się i zaczął się kurczyć, wydając pomruk niezadowolenia. Masa, która tworzyła jego ciało, spadała z hukiem na ziemię, łamiąc prastare drzewa. Bór zdawał się jęczeć z bólu i złości. Grube gałęzie upadały z chrzęstem, miażdżąc gęste krzaki i małe, nastroszone od igieł choinki. – Odejdź, Etienne! – zamruczał wreszcie całkiem wyraźnie Harvest. Wciąż był wielki i cuchnący, ale zbyt słaby, by utrzymać w łapach swą zdobycz. Upuścił dzieci, zasypał je szybko gałęziami i powoli wrócił do swojej postaci. – Gdzie jesteś, Etienne? – warknął, rozglądając się uważnie. Miał czerwone ślepia i długie kły. Kiedy w oddali dostrzegł młodszego brata, wolno ruszył w jego stronę. Etienne był jednak szybszy i bardziej zwinny. Miał szczupłą sylwetkę i długie pazury, kończące wiciowate ręce. Gdy dopadł Harvesta, ziemia pod jego stopami zdawała się poruszać, tworząc wzgórza i doły. Obklejała stopy Harvesta, próbując go unieruchomić. Jednak z licznych wyrw w ziemi wychodziły korzenie drzew, pragnące pochwycić i zadusić młodszego brata. Bór szumiał, zaciekle wyciągając ku niemu gałęzie. Harvest już prawie go dopadł, kiedy nagle ostre pazury Etienne’a boleśnie rozdrapały jego bark, odpychając na skraj utworzonego właśnie urwiska. Szarpali się, wyjąc nieludzko, aż wreszcie Etienne zepchnął starszego brata na dno wąskiego jaru. Potem uniósł wysoko ręce i zawył głucho jak dzikie zwierzę. Ziemia posłuchała go natychmiast, zasypując Harvesta ciężką masą błota. – Wspaniale – mruknął do siebie Etienne, kiedy wściekle szarpiące go gałęzie wreszcie ustąpiły, pozwalając mu odkopać ludzkie dzieci. Były to małe, obklejone torfem żyjątka, chude jak pająki i śmierdzące strachem. Jakby na potwierdzenie, na jego widok wydały okrzyk przerażenia. – Lucy… – powiedziała niewyraźnie dziewczynka, trzęsąc się jak osika. – Pospieszcie się. – Etienne pomógł im wydostać się spod sterty gałęzi.– Musicie wiedzieć, że Harvest bardzo szybko wykopuje się spod ziemi. Luke skinął na to głową, zbyt przestraszony, by cokolwiek powiedzieć, i ufnie podążył za oddalającą się istotą. Z trudem przedzierał się przez gęste zarośla, ciągnąc za rękę szlochającą Anais. Dopiero kiedy bór zrzedł i Luke nabrał całkowitej pewności, że dawno się zgubili, zobaczył łąkę, na której czekał na niego Etienne. – Musicie wyjść z boru – powiedział ich przewodnik i cofnął się, robiąc im miejsce na polanie. Niebo było już ciemne i pełne gwiazd. Bór, od którego dzieliły ich wciąż najwyżej dwa kroki, znów stał się zwartą ścianą, pogrążoną w całkowitej ciemności. Etienne stał bez ruchu, ale w pełnym napięciu, intensywnie wpatrując się w wysokie drzewa, jakby tylko czekał, aż bór wypluje jego pełnego nienawiści brata. W dziwnych, zielonych, zupełnie nieludzkich oczach czaił się niepokój. – Chodźmy – powiedział po chwili. – Nastał czas, aby stąd odejść. – Zaczekaj! – zawołał za nim chłopiec. – Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce? Etienne zatrzymał się i popatrzył uważnie na Luke’a.

Bory

– Weszliście do boru, a bór należy do Harvesta – rzekł spokojnie. Uświadomił sobie, że ludzkie dzieci mogą przecież nie wiedzieć, gdzie się znalazły. – Tamten las zamieszkują zwierzęta, których trzeba się strzec. – Wskazał pazurem na grube, wiekowe drzewa, rosnące po drugiej stronie polany, wzdłuż których szli tego popołudnia.– Tylko łąka jest bezpiecznym pasem ziemi i to nią będziemy szli – powiedział, wiedząc, jak trudno będzie ludzkim dzieciom opuścić lasy. Luke rozejrzał się z trwogą, lecz w ciemności nocy i tak nie widział, gdzie się znaleźli. Las, o którym mówił Etienne, nawet jeśli był niedaleko, znajdował się zbyt daleko od domu. – Nie możemy z tobą iść – bąknął niepewnie chłopiec. – Rodzice na nas czekają i będą się bardzo martwić… Musimy wrócić do jaskini! – przypomniał sobie i wskazał drogę, która wydawała mu się właściwa. – Szliśmy chyba tamtędy. Szukamy naszej siostrzyczki, Lucy. – Wyszedłem po was, ponieważ Orma pragnie zobaczyć ludzkie dzieci – przerwał mu Etienne dziwnie obojętnym głosem. – Na jej życzenie zaprowadzę was do Serca Lasu. To niedaleko. Powinniście wiedzieć, że Harvest będzie nam towarzyszyć wzdłuż boru, lecz nie przekroczy jego granicy. Przekaż więc dziewczynce, że nie należy się dłużej bać. Luke poczuł dreszcz na plecach na wspomnienie tego, czym był Harvest, i ani myślał uspokajać szlochającą Anais. – Nigdzie z tobą nie pójdziemy! – krzyknął, trzęsąc się ze strachu. Etienne uniósł brew i spojrzał na dzieci. Wyglądały krucho i marnie, były słabe jak szczenięta. Mógłby je zgnieść niewielkim wysiłkiem rąk, przykryć grubą warstwą wiecznie głodnej ziemi. – Jesteście bardzo daleko od domu, a moim zadaniem jest zaprowadzić was do Serca Lasu. Chodźmy więc – ponaglił ich, kiedy dostrzegł Harvesta, zbliżającego się do granicy borów. Starszy brat wygrzebał się nader szybko, wielce rozzłoszczony. Szybko rósł w siłę, musiał więc niedawno się pożywić. – Luke – szepnęła dziewczynka. – Róbmy, co on mówi. Mądra i grzeczna, spodoba się Ormie. Kiedy wstali, coś poruszyło się między sosnami. Drzewa wyciągnęły gałęzie, lecz pas łąki był tu szeroki, a trawa wysoka i dająca schronienie. Harvest szedł obok nich, cichy, ale widoczny, czekając na choćby jeden fałszywy ruch. Po drugiej stronie polany, na granicy lasów, wataha wilków skradała się za krzakami, węsząc i skomląc z podniecenia. Były to kudłate czarne stwory o długich zębach i czerwonych ślepiach, podobne do rozwścieczonego Harvesta. Wielkie i brzydkie, przyprawiały Luke’a o mdłości. – Jesteś pewien, że to bezpieczna droga? – spytała Etienne’a Anais, nie mogąc oderwać oczu od wyginających się w ich stronę sosen, chętnych, by porwać ich z powrotem w gęsty bór. – Jedyna – odparł z grymasem uśmiechu Etienne i wyprzedził ich, stając się milczącym przewodnikiem, obrońcą i nadzieją. 3. Łąka Aloara ziewnęła szeroko i leniwie rozejrzała się dokoła. Ogromną polanę, na której ułożyła się do snu, porastało morze traw. W uszach wciąż miała świst porywistego wiat-

7


Otuleni natchnieniem ru, który przygnał ją do królestwa lasów. Szum, który wciąż wzywał, kładąc do ziemi wysokie, giętkie jak trzciny drzewa. Poranny, ciepły wiaterek zapowiadał jednak przyjemny dzień. Radośnie ruszyła więc w stronę odległych drzew. Gdy słońce osiągnęło południe, usiadła na łące, by odpocząć. Dostrzegła wówczas poroże jelenia, przyglądającego się jej spomiędzy wysokich traw. Chwilę trwało, nim potężny rogacz zdecydował się podejść i zagaić rozmowę. – Witaj – rzekł, wolno przeżuwając trawę. – Co cię sprowadza do naszej leśnej krainy? – Witaj – odparła uprzejmie. – Szukam Łucji. Jeleń zmrużył oczy i przyjrzał się jej uważnie. Niełatwo było go przechytrzyć. – Szukasz Łucji – powtórzył z przekąsem, lecz nie rzekł nic więcej. Wiatr znów położył trawy do ziemi, ale jeleń nie zląkł się i ani drgnął. Szum odległego lasu umilkł, czekając na jakąś odpowiedź. – Jestem Aloara. – Uśmiechnęła się, a porywisty wiatr targnął jej jasnymi włosami. – Przebudziłam się wczoraj w tej leśnej krainie. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę moją siostrę i moich braci? – Aloara. Najmłodsza z rodzeństwa – zapamiętał jeleń i uniósł wysoko ciężki od poroża łeb. – Twój najstarszy brat, Harvest, mieszka w Borach. To daleko stąd, lecz jeśli masz odwagę, dotrzesz tam przed zmierzchem. Ormę i Etienne’a odszukasz nieopodal, w Sercu Lasu. – A Łucję? Jeleń zastanowił się. – Łucja. Tylko Etienne to wie, Aloaro – westchnął, wpatrując się w las złotymi oczami. To były stare oczy Władcy Zwierząt, który widział już zbyt wiele. Istota zerwała żółty kwiatek i powąchała go. – Muszę więc najpierw odnaleźć Etienne’a – odparła i bez pożegnania odeszła w stronę lasów. 4. Lasy Wliczy Król wyszedł Etienne’owi naprzeciw. Uniósł wysoko wielki i czarny łeb, a w jego zamglonych ślepiach czaiła się dzikość. – Schował się – szepnął Luke. – Harvest się schował. Stali tam, gdzie łąka gwałtownie się kończyła. Przed nimi znajdował się pas rzadkiego lasu, oddzielony od gęstego muru sosen wijącą się w dal wąziutką ścieżką. – Etienne – rzekł Wliczy Król, poruszając się niespokojnie. – Zapraszam cię do moich lasów. W oddali głucho i wściekle zawył zawiedziony Harvest. Gdyby Wilczy Król przegonił Etienne’a, Harvest miałby większe szanse, by porwać ludzkie dzieci. Głupie, głupie zwierzęta! To przez nie królestwo lasów nie zdoła przetrwać. Etienne, czując gniew Harvesta, nie wahał się ani chwili, by przyjąć zaproszenie Wilczego Króla. Gdy wkroczył między stare, ponure drzewa, otoczyła go wierna swemu władcy wataha. – Kim oni są? – spytał z ciekawością jeden z wilków, obwąchując nogawki dżinsów Luke’a. – Pachną nieznajomo. – To ludzkie dzieci. – Wilczy Król wyszczerzył zęby, mrużąc nieprzeniknione ślepia. – Czego szukają tu ludzkie dzieci, Etienne? Anais wyrwała się do przodu, prosto pod jego wielkie czarne łapy.

8

– Szukamy naszej siostrzyczki, Lucy – powiedziała ze łzami w oczach, kuląc się przed wściekłym warczeniem wilków. – Małej dziewczynki w białej sukience. Wilczy Król schylił ogromny łeb i obwąchał jej włosy. – Śmierdzi strachem – osądził. – Lecz czy mówi prawdę, Etienne? – To prawda, że szukają Lucy. –Etienne wzruszył ramionami, jakby los ludzkich dzieci niewiele dla niego znaczył. – Ale znalazłem je w Borach, wydarłem Harvestowi i należą teraz do mnie. Nie uczynisz im krzywdy, Wilczy Królu. Wilki wyszczerzyły kły w złowieszczym śmiechu, lecz Wilczy Król uciszył je jednym spojrzeniem. – Nie uczynię – zamruczał z nutą rozczarowania w głosie. – Jednak jaskinia jest w przeciwnym kierunku, Etienne – rzekł, patrząc mu w oczy. – Jeśli mnie rozum nie myli, a rozum mam jeszcze całkiem prawy, prowadzisz ludzkie dzieci do Serca Lasu. – Pozwól nam przejść – odpowiedział mu Etienne bez prośby w głosie. Ale Wilczy Król podjął już decyzję. – Jeśli chcesz wejść z nimi do Serca Lasu, będziesz musiał znaleźć inną drogę – zakończył rozmowę, wycofując się między drzewa. Towarzyszące mu wilki skłębiły się dokoła dzieci, warczeniem i kąsaniem zmuszając je do opuszczenia lasu. Etienne odszedł bez walki i gniewu. Będzie musiał iść nadal ścieżką, ale dla umierającej Ormy zrobiłby wszystko. Głupie, głupie zwierzęta. – Wracamy do domu! – krzyknął do Etienne’a Luke, gdy wrócili na polanę. – Nigdzie więcej z tobą nie pójdziemy! – Nie wrócicie do domu, bo nie znacie drogi – mruknął Etienne. – Nie macie dokąd pójść, więc pójdziecie za mną, dokądkolwiek bym nie szedł. Luke syknął i rzucił się na niego, ale Etienne bez trudu odepchnął chłopca na bok. Oplótł jego nogawki grubym węzłem z trawy i szarpnął, przewracając na ziemię, która zaczęła się zapadać, chętna, by pogrzebać chłopca żywcem. Luke jęknął z przerażenia, widząc, jak jego nogi znikają pod warstwą ziemi. – Etienne, przestań – poprosiła Anais. – Proszę, zostaw go. Ziemia zastygła i Luke z obrzydzeniem otrzepał się z niej, jakby parzyła. Las zamarł, czekając na decyzję Etienne’a. – Lepiej chodźmy – powiedział po chwili Etienne, szybko zapominając o gniewie. Ludzkie dzieci miały szczęście, że był najrozsądniejszym z rodzeństwa. – Ścieżka jest wąska, ale zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zaprowadzić was do Serca Lasu. – I żeby odnaleźć Lucy – przypomniał mu Luke, wypluwając ziemię. – Tak. –Etienne niechętnie skinął głową. Poszli. 5. Drzewa Orma usłyszała kroki Aloary i ukryła się w drzewie. Najmłodsza siostra szła przez las pewnie, szybko i bez wahania. – Ormo! – wołała. – Etienne! Była jeszcze bardzo młoda i głupia. Orma bez trudu oplotła ją gałęziami i zawiesiła nad ziemią. – Czego tu szukasz? – syknęła, patrząc w jasne oczy Aloary. – Skąd się tu wzięłaś?

Marta Małgorzata Śmigielska


1. miejsce – Ty jesteś Orma, najstarsza z sióstr! Pierwsza, którą spotkałam! – Młodsza siostra przez chwilę szamotała się w uścisku. – Wypuśćże mnie! – Odpowiedz na pytanie – zażądała Orma, siadając na pieńku. – Albo będę ostatnią. Aloara przyjrzała się jej i od razu zrozumiała, że Orma umiera. Ziemia pod jej stopami całkowicie wyschła, drzewo spróchniało. – Szukam Łucji – powiedziała Aloara, czując, jak trzymające ją gałęzie stają się suche. – Jestem twoją najmłodszą siostrą. – Jedyną siostrą – mruknęła Orma. Gałęzie trzasnęły i Aloara z krzykiem upadła na ziemię. – Gdzie ją znajdę? – spytała od razu. – Wskaż mi drogę, Ormo! Starsza siostra stanęła nad Aloarą. Miała włosy siwe jak pajęcze nici i niemal przezroczystą skórę. – Nikt nie wie, gdzie jest Łucja – powiedziała z przekąsem. – Ale jeśli ją znajdziesz, ocalisz nas od zagłady, którą sprowadza na nas szaleńczy Harvest. Coraz więcej ludzi przybywa do lasu w poszukiwaniu tych, których porwał, by ją odnaleźć. – Zatem muszę odwiedzić Harvesta! – Lepiej trzymaj się od Harvesta z daleka – poradziła jej Orma, opierając się o drzewo. – Jest szalony i głupi. I samotny. Ty też jesteś szalona i głupia, Aloaro. Ale możesz poczekać ze mną na Etienne’a – zdecydowała. – To jego musisz zapytać o Łucję – powiedziała, chowając się do drzewa. – Etienne zna wszystkie tajemnice. Drzewo okryło się czerwienią i złotem. 6. Ścieżka Sosna nachyliła się w kierunku Anais i zaczepiła ją chudą gałęzią, całkowicie pozbawioną igieł. Dziewczynka gwał-townie podskoczyła, z trudem opanowując chęć ucieczki. Nogi miała całkiem sztywne, związane strachem jak grubym, mocno ściągniętym sznurem. Powoli dołączyła do Luke’a, który czekał na nią, wyraźnie zaniepokojony. Etienne szedł z przodu, pogwizdując cicho dziwną, mrożącą krew w żyłach melodię, niesioną przez wiatr, brzmiącą jak świst trawy. – Jestem taka zmęczona – szepnęła Anais do brata. Droga zdawała się wić bez końca między gęstymi drzewami lasu i boru, rozdzielając dziki świat wilków i potworną, złowieszczą głuszę. Czasami Harvest był tak blisko, że tylko obecność Etienne’a nie pozwalała dzieciom na wpadnięcie prosto w jego szpony. Stwór szedł obok albo nieznacznie odbiegał do przodu, a potem zawieszał się na drzewach i próbował straszyć ich, łypiąc czerwonymi ślepiami. – Spokojnie, to musi być już blisko – uspokoił siostrę Luke, chociaż wcale nie był pewien. Etienne nie odezwał się do nich, od kiedy Wilczy Król nie pozwolił im przekroczyć granicy lasu. Od czasu do czasu między wielkimi dębami Luke dostrzegał czarne futro wilków, pilnujących swego terytorium. – Potrafisz ruszać ziemię! Mógłbyś bez trudu zakopać wilki i utorować sobie drogę do Serca Lasu! – powiedział do Etienne’a. – Mógłbym – zgodził się Etienne z zagadkowym uśmiechem na bladej, nieludzkiej twarzy. – Ale dlaczego miałbym to robić, skoro znam inną drogę?

Bory

– Byłoby szybciej – mruknęła Anais, patrząc na skaczącego z drzewa na drzewo Harvesta. – Nie za wszelką cenę – oznajmił Etienne. – Gdyby każdy z nas trzymał się tej zasady, świat byłby lepszy. – Zatrzymał się i spojrzał na Harvesta, który zawisł na wysuniętej gałęzi. Mierzyli się chwilę wzrokiem, po czym Harvest syknął, złamał gałąź i cisnął nią w Etienne’a. – Oddaj mi je! – zawył złowieszczo stwór. – Weź sobie to, co do ciebie należy, Harveście – zachęcił go młodszy brat. W odpowiedzi Hravest zeskoczył na ziemię, podszedł do granicy boru i zatrzymawszy się tuż przed nosem Etienne’a, spojrzał mu głęboko w oczy. – Kiedy następnym razem się spotkamy, zapłacisz mi za to, młodszy bracie – ostrzegł. – Następnym razem, Harveście. Hravest roześmiał się ponurym, gardłowym śmiechem i cofnął o krok, a w miejscu, w którym przed chwilą stał, bór zagęścił się i zamknął. – Czy Harvest zrezygnuje z pogoni za nami? – spytała Anais z odrobiną nadziei w głosie. – Harvest nigdy z niczego nie zrezygnował. Dlatego cierpi i dlatego bór, który go uwięził, jest próżny i zły. Dlatego zwierzęta zaczęły nas unikać, a bez nich jesteśmy samotni i słabi. I dlatego też, ludzka dziewczynko, nie złamiemy zasad, którymi rządzi się nasz świat. Będziemy musieli iść tą ścieżyną aż do Serca Lasu. – Mam wrażenie, że ścieżka nieco się poszerza – zauważył nieśmiało Luke. Ścieżkę, szeroką na tyle, by dzieci mogły iść obok siebie, spowijały smugi zimnej mgły. Po plecach Luke’a przeszedł dreszcz niepokoju, gdy spomiędzy jej gęstych białych woali wyłoniły się ogromne drzewa o żółtobrązowych pniach i kolorowych, jesiennych koronach. – A do kogo należą te drzewa? – spytał więc Etienne’a, obawiając się spotkania z innymi zwierzętami, które mogły rościć sobie prawa do tej części lasu. Jednak Etienne zniknął już i ludzkie dzieci zostały same, otoczone kręgiem prastarych drzew, które z ciekawością wyciągnęły ku nim gałęzie. 7. Serce Lasu – Etienne – szepnęła Orma, niepewnie wychylając się zza pleców młodszego brata. – One wcale nie są podobne do Lucille. Teraz już ci wierzę, że Harvestowi wszystko się pomieszało. Biedny, nieszczęśliwy Harvest. Starsza siostra inaczej wyobrażała sobie ludzkie dzieci. Nie miały sierści ani kłów, pazurów czy ogonów, ich skóra była biała jak śnieg, a włosy ogniste, lecz zimne. Kuliły się ze strachu, bezbronne i opuszczone. Małe stworzonka, które można bez trudu pochwycić albo zakopać. – Rozumiesz już, Ormo, że nie możemy dłużej znosić zuchwałości naszego starszego brata? Zbyt często przyzywa ludzi i niebawem sprowadzi na nas zagładę. Na twarz Aloary wstąpił grymas niedowierzania. – Ale one nie wyglądają groźnie, Etienne, mój starszy bracie. Pierwszy, którego spotkałam – powątpiewała, przyglądając się przerażonym dzieciom, tulącym się do siebie u stóp rosłego platanu. Etienne odetchnął głęboko.

9


Otuleni natchnieniem – Ludzie zawsze różnili się od nas tym, że trudno było poznać ich zamiary. Może i wyglądają niewinnie, lecz są niebezpieczni, Aloaro – ostrzegł młodszą siostrę. – Ludzie grzebią w mojej ziemi, wyrywają z korzeniami drzewa Ormy i Hravesta, żywią się mięsem rozumnych zwierząt. Ich obecność jest niebezpieczna, z każdym ich oddechem umierają nasze lasy. – Co więc z nimi zrobimy, Etienne? Obiecałeś im przecież, że uratujesz ich siostrę. A obietnica to obietnica – przypomniała mu Orma. – Odbiorę Harvestowi tę Lucy, tak jak im obiecałem. – A naszą Łucję? – spytała Aloara. – Pójdę z tobą i pomogę ci wydrzeć ją Harvestowi! – Nie – szepnął Etienne – Harvest nie odnalazł Lucille i nikt z nas jej nie odnajdzie. Zostań tu, proszę, i zaopiekuj się Ormą. To będzie od teraz twoje zadanie. – Dobrze, Etienne – westchnęła Aloara i dotknęła ramienia starszej siostry. – Tak – zapłakała Orma. 8. Polana Jeleń dostrzegł Etienne’a i schował się w wysokie trawy. – Witaj, Władco Lasu – przywitał się Etienne, nieco rozbawiony jego zachowaniem. – Witaj, Etienne. Miałem nadzieję, że odbędziemy tę rozmowę innym razem. Właśnie udawałem się na spoczynek – wyjaśnił Władca Lasu. – Dokąd zmierzasz tak późną porą? – Do borów. Jeleń zmrużył oczy i tupnął gniewnie nogą. Poroże wyraźnie mu ciążyło, kiedy z niezadowoleniem obracał głowę w stronę ciemnej, złowieszczej głuszy. – Czyżbyś jeszcze mocniej chciał rozjuszyć Harvesta? – Chcę odebrać Harvestowi tę ludzką dziewczynkę – oznajmił Etienne, patrząc Władcy Zwierząt w oczy. – Już czas, by Hravest przestał przyzywać ludzi. Jeleń zastanowił się. – Kiedy odejdzie kolejne z was, my także staniemy się słabi – rzekł po dłuższej chwili. – Przez działania Harvesta wszyscy umrzemy dużo prędzej – powiedział spokojnie Etienne. Władca Zwierząt patrzył za nim długo. Kiedy Istoty odchodzą, przedwieczny świat kurczy się. Prastare lasy tracą potrzebną im do życia pierwotną siłę, którą czerpią z powietrza, wody i ziemi. Ta bowiem jałowieje, wysychają pradawne źródła, a stare zwierzęta zasypiają wiecznym snem. Ale świat ciągle się zmienia. Przychodzą nowe czasy i to, co dawne, przestaje mieć znaczenie. To czas decyduje, co jest dobre, i wybiera najlepiej. – Wszyscy kiedyś umrzemy, Etienne – westchnął do siebie Władca Zwierząt i udał się na spoczynek. 9. Łucje Granicy najgęstszego z borów pilnował Harvest. Nie zbliżały się do niej wilki ani jelenie, rzadko kiedy na powyginanych gałęziach starych drzew przysiadały ptaki. Czarne liście muskane zimnym wiatrem szumiały melodie dźwięczące strachem. W powietrzu unosił się zgniły zapach ciemności. W mrocznym sercu głuszy, skryty między skałami spał Harvest, młodszy brat Lucille, starszy brat Ormy, Etienne’a

10

i Aloary. Jego sny były ciemne i pełne lęków. Samotność i ból nie opuszczały go nigdy. W koszmarach, które śnił, w cierpieniach, o których nie mógł zapomnieć, jedyną osłodą były mu Łucje, tańczące na żółtej polanie. Łucje w białych sukienkach, o jasnych twarzach najstarszej z sióstr, którą utracił, o jej ciemnych włosach przetykanych refleksami złotymi jak słońce. Tysiące Łucji, drobnych i pięknych, podobnych tylko do niej. I tylko podobnych. Kiedy Harvest śnił, bór był jego towarzyszem. Cierpiał i marzył wraz z nim. Lecz bywały dni, które różniły się od pozostałych. Chrzęst łamanej gałęzi, chlupnięcie błota i ledwie wyłowiony w ciemności ruch. Dźwięk, który psuje brzmienie mrocznej kołysanki. Intruz w lesie. Gdy Etienne przekroczył granicę boru, Harvest uniósł powiekę i wciągnął w płuca zapach młodszego brata. Łucje! Harvest pędem ruszył przed siebie, w królestwo błota, igieł i mroku. Biegł na czterech łapach, z pyska ciekła mu ślina. Drzewa uchylały się z trwogą. – Stój! – zawył, coraz intensywniej czując obecność Etienne’a, obecność nieznośną, raniącą, przypominającą o cierpieniach z przeszłości. To Etienne odebrał mu Lucille, to jego wybrała, by odejść. Etienne zatrzymał się, wytężył słuch. Starszy brat wypadł na niego spomiędzy karłowatych, czarnych krzaków, przewrócił i przygniótł, zawieszając uzbrojoną w pazury łapę nad jego twarzą. – Czego tu szukasz? – wysyczał Harvest, tocząc pianę z pyska. Jego oddech cuchnął krwią, a oczy miał zamglone od gniewu i snu. Etienne szarpnął się. – Mówże – ponaglił go Harvest, szczerząc rząd żółtych kłów, ostrych jak szpilki. – Szukam Lucy – cicho odparł Etienne. W jego zielonych oczach nigdy nie było strachu, szacunku ani kłamstwa. Las zaszumiał w oddali, gdy Harvest zacisnął łapę w pięść. – Odejdź, Etienne – rzekł, stając na tylnych łapach, wielki i czarny jak koszmarna kukła. Etienne wstał, wyciągnął długie pazury. Mierzyli się chwilę wzrokiem, po czym Harvest opuścił łeb i z wrzaskiem wyszczerzył kły. – Nie odejdę bez Lucy – uprzedził go Etienne i skoczył, szybki jak kot. Starli się w pełnym wściekłości uścisku. Trysnęła krew, Etienne wyrwał pazury z rozszarpanego boku brata i krzyknął, czując zagłębiające się w barku kły. Osunął się, a Harvest uniósł go i cisnął przed siebie jak szmacianą lalkę. – Odejdź, Etienne – powtórzył gniewnie. Etienne zaniósł się szlochem, w którym przebrzmiewała wściekłość i bezradność. Na dźwięk jego głosu pobliski las zaszumiał opiekuńczo, chcąc ukoić cierpienie. Gałęzie wydłużyły się, próbując sięgnąć po Etienne’a, lecz ich wysiłek był daremny. Bory należały do Harvesta. To on decydował o życiu i śmierci tych, którzy przekroczyli granicę. Starszy brat zawył złowieszczo i uniósł Etienne’a do góry. – To mój bór – zatriumfował, pokazując drzewom swą zdobycz. Bór zdawał się szczerzyć zębiska, stęskniony i krwiożerczy, pragnąc wyssać z Istoty resztkę życiodajnych sił. Etienne szarpał się, próbował wyswobodzić ze śmiercionośnego uścisku, ale Harvest był teraz silniejszy. Bór dawał mu potęgę i możliwość wyrokowania.

Marta Małgorzata Śmigielska


1. miejsce – Odejdź, Etienne. – Harvest podniósł go wysoko, ponad korony drzew. – Nie odejdę bez Lucy. – Masz swoją Lucy! – krzyknął Harvest, rozluźniając chwyt. Etienne spadł w krainę ziemi, ciemności i koszmaru, w krainę, której dotąd nie znał. Jego płuca wypełniło błoto, przed oczami zawirował czarny bezkształt upiornego snu. Ból zawisł na granicy świadomości. Korzenie drzew poruszały się w otaczającej go ciemności, drążąc korytarze w ciężkiej od wody ziemi. Czuł na sobie grudowate i lepkie błoto. Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu gdzieś głęboko w gardle, stłumiony przez strach. Wyciągnął pazury i zaczął kopać. Bezradnie wierzgał nogami, coraz mocniej czując ciężar podziemnego królestwa, którym Harvest przygniótł go, chcąc ukarać i upokorzyć. Nagle w zimnej i mrocznej głuszy Etienne poczuł ciepło. Ziemia poruszyła się, coś potężnego chwyciło go wpół i wyciągnęło z mokrego grobu. W nozdrza uderzył go zapach łąki pełnej kwiatów. I wtedy dostrzegł dziewczynki. Były ich setki. Tańczyły dokoła niego, trzymając się za ręce. Etienne wstał powoli, nie chcąc ich wystraszyć, ale korowód nie zatrzymał się ani na chwilę. Twarze, włosy i postura dziewczynek były do siebie podobne. Wszystkie nosiły białe sukienki. Skojarzenie uderzyło go nagle i z niedowierzaniem rozejrzał się dokoła. Lucille. Dziewczynki przypominały Lucille, jego najstarszą siostrę. Lucille, której Etienne pomógł odjeść. Lucille, która przeszła przez granicę światów. A teraz była tu w tysiącach drobnych postaci, które Harvest porwał i ukrył w nieprzebytej głuszy borów. – Kim jesteście? – zawołał, lecz dziewczynki nieprzerwanie tańczyły, patrząc daleko przed siebie. Etienne chwycił jedną z nich za drobne ramiona i potrząsnął jak lalką. – Jak masz na imię? – zapytał. Dziewczynka zamrugała, a jej niebieskie oczy zaszkliły się. – Łucja – odparła. Gdy Etienne puścił ją, chwyciła dłonie innych dziewcząt i powróciła do sennego tańca śmierci, w którym uwięził je Harvest. Łucja. Łucje! – Łucje. – Etienne usłyszał głos Harvesta i obraz znikł, zastąpiony przez ciemność. Ból w ramieniu powrócił, Etienne zaczął odzyskiwać świadomość. Zamrugał i ujrzał nad sobą starszego brata, na którego twarzy malowało się obce mu dotąd zatroskanie. Etienne rozejrzał się i zrozumiał, że Harvest zaprowadził go do serca głuszy, do kamiennego kręgu, w którym cierpiał i odpoczywał. – Zabrałem im tysiące Łucji i nie odnalazłem Lucille – zaszlochał Harvest, kryjąc twarz w dłoniach. – Tyle istnień, tyle złudzeń, tyle wysiłków, by przejść przez granicę światów i ukraść te bezduszne stworzenia. Tak wiele cierpienia i tak mało zrozumienia. Zabrałeś mi wszystko, Etienne, gdy pozwoliłeś Lucille odejść. – Lucille chciała odejść… – Nieprawda! – Harvest chwycił go za gardło, ale puścił od razu, jakby jakaś lepsza część jego cierpiącej duszy pożałowała wszystkiego, co uczynił. – Niemożliwe. Niemożliwe. Nie Lucille. Etienne zrozumiał, że obaj przegrali.

Bory

– Czy one… Harveście, czy tam jest Lucy? – upewnił się tylko, czując już tylko zmęczenie i smutek. – Oddaj mi Lucille, Etienne – poprosił go Harvest. – Oddaj, a wtedy przestanę. Etienne spojrzał bratu w oczy i dostrzegł w nich jedynie ból. Szaleństwo, które niegdyś w sobie nosił, przeobraziło się w bezkresne cierpienie. – Lucille chciała odejść. Niczego tak bardzo nie pragnęła, jak opuścić lasy. Zaprowadziłem ją do jaskini i tam przekroczyła granicę światów. Schowała się tam, gdzie nigdy jej nie znajdziesz, Harveście, nieważne ilu ludzi tu sprowadzisz. – Nie – jęknął Harvest i skulił się jak ranne zwierzę. – Wypuść Łucje, Harveście. – Nie! – zawył Harvest i rzucił się na Etienne’a. Szamotali się, obaj bezsilni i przegrani. Ciosy chybiały celu, kły i pazury niezdarnie szarpały powietrze. Wreszcie Harvest bezwolnie opadł i zapłakał. Etienne pozwolił mu na to. Przymknął powieki i z lekkim uśmiechem wsłuchał się w zawodzenie starszego brata. W szlochu Harvesta była już tylko ulga. 10. Droga – Harvest uwolnił Łucje – powiedział Etienne, unikając wzroku Aloary. – Ale nie wiem, czy któraś z nich żyje. – Jak to nie wiesz? – Młodsza siostra wytrzeszczyła oczy i skoczyła ku niemu z niedowierzaniem. – Kłamiesz! – Etienne? – Orma wiedziała, że Etienne nie kłamie. – Przykro mi. – Przykro ci? – żachnęła się Aloara. – Co teraz stanie się z Harvestem? To wszystko przez ciebie, Etienne – zarzuciła mu, krzyżując ręce. – Gdybyś nie pomógł Lucille odejść, ludzie nigdy nie przekroczyliby granicy lasów! Etienne posłał Aloarze spojrzenie pełne gniewu. – Lucille chciała odejść – powtórzył głosem pozbawionym emocji. Był wyczerpany, nierówna walka z Harvestem odebrała mu resztki sił. – Każde wydarzenie, które potem miało miejsce, jest następstwem jej decyzji. Wszystkie koszmary Harvesta, wszystkie te małe ludzkie Łucje, wszystkie cierpienia Ormy. To, że ty tu jesteś, Aloaro, i to, że oni tu są. – Mogłeś ją powstrzymać… – To czas upomniał się o nią i o nas też się upomina. Teraz to rozumiem, Aloaro. Harvest umrze niedługo, a potem Orma i ja. Orma dotknęła ramienia Etienne’a. Jej palce drżały z wysiłku i bólu. – To koniec, Aloaro – szepnęła. Aloara cofnęła się, jej piersią wstrząsnął szloch. Ukryła twarz w dłoniach i stała chwilę bez ruchu i w ciszy. – W porządku. Może to koniec naszych lasów, może to faktycznie nasz koniec, ale te dzieci wrócą do domu, Etienne – zdecydowała. – Zaprowadź je do domu. Etienne zacisnął usta, ale prośba ukryta w dotyku Ormy sprawiła, że opuścił go gniew. Skinął głową na znak zgody. 11. Granica Anais i Luke spali w powykręcanych korzeniach starego platanu, przykryci pierzyną kolorowych liści. Gdy Etienne przyglądał się ludzkim dzieciom, wciąż miał mieszane uczucia. Mógłby zostawić je na pastwę wilków albo zaprowadzić do jaskini, by rozprawił się z nimi Niedźwiedź, pozyskując

11


Otuleni natchnieniem sobie przyjaciół wśród starych zwierząt. Mógłby też zakopać je i nakarmić ziemię ich nędznym truchłem, przypodobując się ożywionym, prastarym drzewom. Powstrzymać czas jeszcze przez chwilę. – Wstańcie już – powiedział jednak, pamiętając o złożonych obietnicach. Młodsza siostra była nieustępliwa i silna, dlatego lepiej będzie, jeśli Etienne wyprowadzi ludzkie dzieci z królestwa lasów tak, jak sobie życzyła. Aloara miała przeżyć i ocalić królestwo, z którego on, Harvest i Orma odejdą niebawem na zawsze. – A gdzie Lucy? – spytała Anais, przecierając oczy. – Czy odnalazłeś Lucy, Etienne? – Tak – odparł Etienne. – Gdzie ona jest? Zaprowadź nas do niej! – nie ustępował Luke, lecz Etienne nie odpowiadał, prowadząc ich dalej w pachnący mchem i wilgocią las. Zatrzymał się dopiero w miejscu, gdzie drzewa wyraźnie rzedły i można było dostrzec szeroki dukt. – Jesteśmy blisko jaskini, z której przyszliście – powiedział Etienne. – Przeprowadzę was przez granicę światów, żebyście mogli wrócić do waszych rodziców. – Ale gdzie jest Lucy, Etienne? – Lucy jest już poza granicą światów, Luke. Wy też musicie ją przekroczyć – odparł Etienne. Oddzielił dzieci wysokim murem z gałęzi i ziemi. Dobrze wiedział, że Niedźwiedź, Władca Jaskini, nie pozwoli im przejść. Dlatego kiedy ujrzał jego wielkie, kudłate, czarne cielsko, odpoczywające u podnóża góry, odetchnął głęboko i przygotował się do być może ostatniej swojej bitwy. Niedźwiedź drzemał, czerwone ślepia miał półprzymknięte, ale całkiem przytomne. – Witaj, Etienne – rzekł, marszcząc nos. – Czuję zza twych pleców zapach ludzkiego mięsa. Mniemam, że przyniosłeś mi je w darze, bym wreszcie zapomniał o naszych dawnych sprawach? – Dobrze pamiętał, jak Etienne przeprowadzał tędy umierającą Lucille. Walczyli wtedy przez kilka dni. – Niezupełnie, Władco Jaskini. Pragnę przeprowadzić jeprzez granicę światów. Proszę cię więc o przepuszczenie nas przez bramę. Władca Jaskini podniósł się, ziewnął szeroko, obnażając długie kły, i dokładnie pokazał Etiennowi swoje wielkie, ostre pazury. – Kpisz sobie, Etienne? – warknął, stając na dwóch łapach. – Te cuchnące stworzonka wdarły się tu same i nie pozwolę ich wypuścić z powrotem. Odejdź więc, Etienne. Niech zginą na skałach mojej góry, u wrót bramy świata, którego nigdy już nie zobaczą. – Nie odejdę, Władco Jaskini – szepnął ze smutkiem Etienne. Niedźwiedź zaryczał i rzucił się na niego. Etienne poruszył ziemię, by otoczyć ludzkie dzieci bezpiecznym murem, po czym przesypał ją tak, żeby znalazły się przy wejściu do jaskini. Zanim przygniótł go ciężar zwierzęcia, zdołał jeszcze szczelnie zasypać jej wlot. Chciał mieć pewność, że ludzkie dzieci nie wrócą już w miejsce, gdzie stoczy się bój o jego śmierć. Władca Jaskini zrozumiał, że Istota podjęła ostateczną decyzję. – Miałeś wybór i dokonałeś go, Etienne. – Tak, Władco Jaskini. Las zaszumiał dla niego po raz ostatni.

12

12. Bór – Znalazłem Lucille – szepnął Harvest na widok swojej najmłodszej siostry. Stwór leżał w kamiennym kręgu na polanie pełnej więdnących kwiatów. Płakał czarnymi, krwistymi łzami, wyciągając ręce do nieba. Aloara pożegnała rano Ormę, która na zawsze usnęła w drzewie. Jej platan okrył się złotem, potem zrzucił liście, a kiedy spróchniał, najmłodsza z sióstr zrozumiała, że Istota odeszła z Serca Lasu. Drzewa zaczęły tracić kolory, ich gałęzie pękały. Królestwo lasów umierało. Gdy Aloara dotarła do boru, wiedziała już, że najstarszy brat także odchodzi. Otaczały go suche karykatury powyginanych sosen. Ziemia była tu spękana i czarna. – Co mam teraz zrobić, Harveście? – zapłakała, tuląc go do piersi. – Dlaczego mnie zostawiliście? – Idź za Lucille – westchnął Harvest i uniósł dłoń do nieba. – Łucje… Moje Łucje… Lucille. Aloara spojrzała w górę. Nad ich głowami tańczyły białe motyle o kruchych, trzepoczących skrzydłach. Tysiące motyli, które frunęły gdzieś w dal, na inne kwieciste łąki pełne pachnących kaczeńców. Tylko jeden z nich był duży i kolorowy. Lucille. – Chodź ze mną do Łucji, Aloaro – powiedziała najstarsza siostra, przysiadłszy na jej dłoni. – Chodź. Na dalekiej, kwiecistej łące tańczyła Lucy, wijąc wianek z mleczy. 13. Zwierzęta Mokry nos Wilczego Króla obwąchał uważnie zimną dłoń Etienne’a. – Wstań, Etienne – polecił mu Wilczy Król, otoczony przez swą wierną watahę. – Już czas stąd odejść. Twój starszy brat skonał dziś rano. Najmłodsza z sióstr przekroczyła granicę światów, podążając za Lucille. Wstań, Etienne! – zawył potężnym, głuchym głosem. – Etienne… Etienne… – powtórzyły wilki, a za nimi echo, które ochoczo podjęło wołanie. Ziemia pod ciałem Etienne’a była jednak sucha i spękana. – A więc to już koniec – mruknął Wilczy Król. Wiatr wiał potem całymi nocami, szarpiąc gałęzie drzew, zwiastując nadchodzące zmiany. Niedźwiedź zaszył się wtedy w swojej jaskini i długo jej nie opuszczał, niepewny świata, który zastanie po wyjściu. Wilczy Król wył głucho, chcąc odpędzić to, co nieznane. Nawet Jeleń, Władca Zwierząt, nie odchodził od granicy lasów, wyczekując najgorszego. Dni stawały się coraz krótsze, korona lasu rzedła, a nieodłącznym towarzyszem drzew stała się wszechobecna ciemność. Dawny świat przeobraził się w ciemny i złowieszczy samotny bór. Aż kiedyś powrócą motyle. 14. Motyl – Lucy! Lucy poszukała wzrokiem kolorowego motyla i podeszła do niego. Dokoła niego wirowały małe, białe skrzydełka jego przyjaciół. – Muszę już iść do domu – powiedziała ze smutkiem. – Mama mnie woła. Chciałam się pożegnać. – Do widzenia, Lucy – rzekł kolorowy motyl i wzleciał wysoko, pokazując jej kierunek, w którym powinna iść.

Marta Małgorzata Śmigielska


1. miejsce Gdzieś na granicy drzew i nieba dołączył do niego drugi motyl, równie wielobarwny jak on. Lucy pomachała im radośnie i pobiegła przez łąkę w stronę, z której dobiegał głos mamy. Całe popołudnie rodzice i rodzeństwo szukali jej wzdłuż lasu, migając latarką między gęstymi drzewami. – Mamo, tu jestem! – zawołała Lucy. Na jej widok rodzeństwo poderwało się radośnie, a tato zaś uniósł ją wysoko i dokładnie obejrzał. – Och, Lucy, jak dobrze, że cię znaleźliśmy – szlochała mama. – Anais, czy Etienne i królestwo lasów ocaleli? – wyszeptał Luke, patrząc na zasypiającą siostrzyczkę, która z fascynacją opowiadała o białych motylach i jednym, naprawdę dużym, kolorowym jak tęcza, którego nie mogła złapać, a który przywiódł ją prosto w objęcia taty. – Być może, Luke – odpowiedziała Anais. – Ale pewnie nigdy się tego nie dowiemy. W oddali, za granicą światów, zaszumiał najczarniejszy z lasów. W jego głosie wciąż brzmiała melodia dawnej potęgi, ale Luke słyszał coś więcej – przygnębiającą tęsknotę i bezgraniczną pustkę po tych, o których upomniał się czas i której nie da się wypełnić. Przejmującą, ogłuszającą wręcz ciszę. I samotność.

Bory

Marta Małgorzata Śmigielska

Rodowita Wrocławianka, rocznik 1983. Miłośniczka literatury fantastycznej, kotów i włoskiej kuchni. Laureatka kilku konkursów literackich, debiutowała opowiadaniem „Ostatni Wieloryb” opublikowanym w „Nowej Fantastyce” (4/2010). Obecnie pracuje nad ukończeniem pierwszej powieści.

13


Otuleni natchnieniem

Ryszard Rychlicki Funkcjonujący wehikuł czasu Ilustracja: Arkadiusz Kryj Paryż Ruszył w stronę okna na swojego pierwszego dzisiaj papierosa. Był już po śniadaniu, mógł sobie pozwolić na tę odrobinę wolności. W ręce trzymał niewielki, prostokątny pakunek dopiero co wyciągnięty ze skrzynki na listy. Zważył go w dłoni, lekko ucisnął karton opakowania. Książka, osądził. Na stemplu nadawcy widniał przydługawy napis: Science et Mistery. Kwartalnik dla fanów niewytłumaczalnych zjawisk. Westchnął. Pisywał dla nich czasem, jeśli trafił się temat, którego żadne poważniejsze pismo nie chciało kupić. Niekiedy też przysyłali mu książki do recenzji. Z powodu jego pasji do science fiction były to z reguły dziwne hybrydy ezoteryki ubranej w kosmiczny skafander. Ludzie już wszystko mieszają. Najpierw jednak papieros. Odpalił, zaciągnął się. Policzył cegły, z których wymurowano krzyż na dachu Zgromadzenia Franciszkanów. Budynek był potężny, zajmował prawie całą długość ulicy Marie Rose i większość nieba. Nawet mieszkając na poddaszu nie był w stanie zobaczyć, co znajduje się za jego czerwoną bryłą. Od kiedy tu się wprowadził, liczenie cegieł pozostawało jedynym jego zajęciem na papierosowych przerwach. Kiedyś będzie musiał od kogoś pożyczyć lornetkę i ostatecznie upewnić się co do ich liczby. Trzymając papierosa w ustach i mrużąc oczy atakowane dymem, rozkleił skrzydełka paczki i wytrząsnął jej zawartość. Obawiał się, że jak poprzednio znajdzie w środku nawiedzony, ezoteryczny bełkot. Miał rację: książka nosiła tytuł „Funkcjonujący wehikuł czasu. Urzeczywistnienie pewnej idei”. Na okładce widniała rycina przedstawiająca Podróżnika w Czasie w momencie, gdy prezentuje swój wynalazek. Pewnie żywcem przekopiowano ją z oryginalnego wydania powieści Wellsa. Ale nawet jeśli doszło przy tym do naruszenia prawa autorskiego, kogo obejdą jakieś niskonakładowe bzdety? Ze środka wypadła niewielka karteczka. Naczelny Science et Mystery, Pierre Moskovich, prosił go o wywiad z autorem. Na pojutrze. Skończył papierosa i wrócił do pokoju. Usiadł na rozbebeszonym łóżku i wklepał do Google nazwę wydawcy książki. Wybrał numer wydawnictwa, z żalem patrząc na pustą już filiżankę. Kawa też była niezdrowa, poradzono mu jej unikać. W miarę możliwości. *** W kontaktach z wydawnictwami ufologicznymi, ezoterycznymi, hinduistycznymi oraz tak zwanymi niezależnymi zawsze trzeba zachować wstrzemięźliwość. Zbytnie chwalenie wydanej przez nich pozycji natychmiast budziło nieufność. Nawet nie dlatego, że uważali publikowane przez siebie książki za ostatni szajs – mimo wszystko sporo z nich sądziło, że spełnia w ten sposób jakąś misję. Po prostu nie

14

wierzyli, że ktoś z zewnątrz ich hermetycznego kręgu może naprawdę zrozumieć, o czym traktują ich publikacje. Puste pochwały wydawały się więc od razu podejrzane, jakby recenzent miał jedynie na celu wyciągnięcie wad autora na światło dzienne i wykpienie go bez litości. Thony wiedział o tym doskonale i czekając na połączenie, trenował swój najbardziej profesjonalny sposób wysławiania. – Wydawnictwo Kadmos, słucham – łagodny, bardzo cichy kobiecy głos. Z odrobiną południowego akcentu. – Thony Malassys. Jestem dziennikarzem – powiedział. Nie przejął się wyraźnym westchnieniem wydawcy i kontynuował: – piszę do weekendowego dodatku artykuł o Wellsie. A właściwie o jego wynalazkach, wie pani: wehikule czasu, rakiecie międzyplanetarnej, środku na niewidzialność. – Tak? – W głosie kobiety nie było najmniejszej zachęty, ale Thony najwyraźniej tego nie zauważył. – Tak, dokładnie. Wie pani, Wells to nie tylko bardzo dobry pisarz, ale także wizjoner. Wiele z jego pomysłów zostało ostatecznie zrealizowanych. – Skoro pan tak twierdzi. – Ależ pani powinna o tym wiedzieć najlepiej. – Postanowił przejść do sedna. – Przecież opublikowała pani książkę o wehikule czasu. Znalazłem ją, grzebiąc w katalogach biblioteki. Nie wypożyczyłem od razu, myślałem, że to jakaś fikcja. Ale potem poszukałem trochę w necie i znalazłem sporo dobrych opinii. Skusiłem się więc, przeczytałem i... – zawiesił na chwilę głos, chcąc ją wciągnąć do konwersacji. Zmyślanie jest tym skuteczniejsze, im krócej trwa. – Podobało się panu? Tym razem jej głos ożywił się nieco. Chyba przestała już myśleć o pozbyciu się natręta. – Zaciekawiła mnie. Nadal nie wiem, czy to tylko fantazja, czy nie, ale muszę przyznać, że autor jest bardzo przekonujący. To, o czym pisze, wydaje się trzymać kupy. Przynajmniej dla takiego laika jak ja. – Cieszę się. Wspomni pan o tym w swoim artykule? – Chciałbym, to byłoby mocne zakończenie historii. Wie pani, w sensie, że Wells pozostaje dla nas ciągle doskonałym przykładem nieskrępowanej kreacji. – Tak, to faktycznie byłoby doskonałe zakończenie. – Dziennikarz przysiągłby, że wykrzywiła usta w ironicznym uśmiechu. Jak również, że usta miała mocno uszminkowane krwiście czerwonym kolorem. – Nie mam nic przeciwko, jeśli chce pan cytować fragmenty. Proszę tylko nie zapomnieć podać źródła. – Bardzo dziękuję. Nie zapomnę, oczywiście. Ciągle jednak nie jestem do końca zdecydowany. Wie pani, ta historia jest tak niezwykła, że trudno mi jednak w nią uwierzyć. – Autor zapewniał mnie o jej prawdziwości. Zresztą, robiliśmy też redakcję naukową, więc może pan ją potraktować z pełną powagą.

Ryszard Rychlicki


2. miejsce – Ach, to świetnie. Mimo wszystko – proszę wybaczyć moją niewiarę – czy mógłbym o tym porozmawiać z samym autorem? Wie pani, nie ma to jak taka szczera rozmowa w cztery oczy. Zaśmiała się krótko. Thony poczuł, że cały wysiłek, który włożył w zdobycie jej zaufania, poszedł na marne. Cóż za podejrzliwość! – Wie pan, nie bez powodu autor użył pseudonimu. Sama zresztą go na to namawiałam. Żeby go uchronić przed, proszę tego nie brać osobiście, takim właśnie brakiem wiary. – Ale proszę mnie zrozumieć, ja tylko próbuję... – Czego chciałby się pan od niego dowiedzieć? Że to wszystko mu się przyśniło, bo naczytał się Wellsa w łóżku? – Nie miałem takiego zamiaru, zapewniam. – Co chciał pan zatem osiągnąć? Jeśli nie zrozumiał pan przekazanej w książce wiedzy, tym bardziej nie pojmie pan jej autora. To człowiek nadzwyczajnie utalentowany, ale jak każdy geniusz zamknięty we własnym świecie. Proszę mi wierzyć, redakcja książki kosztowała nas sporo pracy, ale chcieliśmy, żeby przedstawiona w niej idea dotarła do jak najszerszego grona odbiorców. Niestety, jak widzę, nie do końca się to udało. Thony przełknął obelgę i postanowił uczepić się ostatniej deski, jaka jeszcze pływała w pobliżu. – I to byłaby właśnie doskonała okazja, żeby błąd naprawić. W wydawnictwie pewnie często macie do czynienia z naukowymi rękopisami i przyzwyczailiście się do takich zawiłych teorii. Nawet jako doświadczeni redaktorzy przepuścicie dużo więcej niż zwykły czytelnik, taki jak ja, mógłby zaakceptować. Proponuję więc pani układ, na którym skorzystają obie strony. Ja zrobię wywiad, a pani będzie mogła wykorzystać mnie jako laboratoryjnego chomika. Parsknęła śmiechem, który zabrzmiał dla niego jak trzaśnięcie z bicza. Skulił się wewnętrznie. Ile trzeba znieść, by zarobić te cholerne grosze za wierszówkę. Miał tylko nadzieję, że chwyciła przynętę. – Proszę mi powiedzieć – uspokoiła się, ale ciągle jeszcze słyszał w jej głosie pogardę. – Dla kogo pan ten artykuł pisze? – Och, to nic naprawdę istotnego. Żaden tam National Geographic, niestety. Artykuł pójdzie w sobotnim dodatku Le Monde. Tym razem przetrawiała jego słowa w milczeniu. Ciągle jeszcze nie była pewna, czy mu zaufać. Ale Le Monde chyba już przecierał szlak ku ostatecznemu porozumieniu. – Czytelnikami dodatku nie są wprawdzie naukowcy – kontynuował, udając, że opacznie zrozumiał ciszę w słuchawce – ale dodatek ma sporą grupę czytelników. Nieskromnie powiem, że to najlepsze miejsce dla spopularyzowania idei prezentowanych w pani książce. – No dobrze – westchnęła. – Może to faktycznie pozwoli książce wypłynąć na szersze wody. Niczego nie obiecuję, ale porozmawiam z autorem. Oddzwonię. Odłożyła słuchawkę, nie czekając na jego odpowiedź. Thony wyciągnął kolejnego papierosa. Liczenie cegieł pozwoliło mu przepłukać umysł z osadu, jaki pozostawiła na nim rozmowa. Nie pierwszy raz odgrywał idiotę, żeby zdobyć informację, ale nigdy nie udało mu się do tego przyzwyczaić. No i ten głos. I mocno umalowane, krwistoczerwone usta. *** Skończył czytać książkę, zanim jeszcze samolot oderwał się od ziemi. Nie była zbyt długa – niecałe sto stron – w dodatku wypełniona w sporej części ilustracjami. Często na

Funkcjonujący wehikuł czasu

jednej stronie, obok współczesnych fotografii pojawiały się ryciny ze starych wydań „Wehikułu czasu”. Mimo że nie było ewidentnego podobieństwa, Thony domyślił się, że autor pragnął zestawić wyobrażenie maszyny czasu z jej rzeczywistym prototypem. Pokazać drogę od koncepcji do realizacji. Pod fotografiami zabrakło jednak podpisów, trudno więc było określić, jakie to konkretnie części maszyny udało się odtworzyć. Zresztą, o ile pamiętał, opis maszyny czasu w dziele Wellsa nie był zbyt szczegółowy. Zbudowano ją – zdaje się – z kości słoniowej, kryształu górskiego, niklu. Który z tych elementów odpowiadał za zdolność podróżowania w czasie, a który dodano tylko dla dekoracji – nie wiadomo. A jednak zdjęcia w książce zdawały się mówić, że jej autor rozgryzł zagadkę. Książka napisana była w formie dziennika. Thony podejrzewał, że taka forma, bardziej strawna dla nienaukowca, narzucona została przez wydawcę. Autor opisywał swoje olśnienia i rozczarowania z zacięciem powieściopisarza, wzory i tabele pojawiały się rzadko i jedynie w przypadkach, gdy można je było bez trudu objaśnić. Poczuł po-dziw dla redaktorów książki. W ostatecznym efekcie był to zgrabnie napisany reportaż popularnonaukowy. Stworzyć coś takiego z notatek wynalazcy musiało być nie lada wyzwaniem. Z drugiej strony, jaki naukowiec mógł podpisać taką książkę swoim nazwiskiem? No cóż, niedługo się dowie. Jak również tego, czy jej autorowi udało się osobiście wypróbować urządzenie. Książka bowiem kończyła się tam, gdzie zaczynał się „Wehikuł czasu” – na zniknięciu miniaturowego modelu maszyny. Przewracając ostatnią stronę, nadal nie wierzył nawet w jedno jej słowo. Z jakiegoś powodu jednak spodobała mu się. Czuło się w niej jakieś wyzwanie, ideę, która mogłaby zmienić świat, jeśliby tylko pozwolić jej swobodnie się rozpowszechnić. Zrozumiał teraz, dlaczego wydawca był w stanie sporo zaryzykować, żeby uchwycić szanse reklamy w poczytnym czasopiśmie. I z pewnością nie przekonałaby jej publikacja w Science et Mystery. Uśmiechnął się z zadowoleniem, gratulując sobie tego kłamstewka. Drobna rekompensata za kubły pomyj, jakie spłynęły na niego podczas telefonicznej rozmowy. Tuluza Tuluza sprawiała wrażenie prowincjonalnego miasteczka. Nawet estakady obwodnicy, lotnisko i gigantyczne fabryki airbusa nie były w stanie zmienić tego odczucia, kiedy wjechało się do centrum miasta. Niezbyt wysokie kamieniczki, w większości z nieotynkowanej cegły, tonęły w cieniu platanów. Ulica, którą wiózł go autobus, była szeroka, ale korony drzew skutecznie chroniły ją przed słońcem. Tak, przed słońcem. Rzecz mało znana w Paryżu. Thony zaczął dostrzegać pozytywne strony tego wywiadu. Ostatecznie napisanie kilku stron bzdetów nie powinno mu sprawić większych kłopotów przy jego dziennikarskim doświadczeniu, a nałapane promienie słońca pozwolą mu jakoś przeżyć szarą wiosnę Paryża. Autobus sapnął i wyhamował. Sprawdził nazwę ulicy; nie, to jeszcze nie tutaj. Szkoda. Za przystankiem dostrzegł kramy targu, spiętrzone warzywa i owoce, sprzedawców niespiesznie odważających towar i plamy słońca od czasu do czasu zmuszające kupujących do przesłonięcia oczu dłonią. Niezobowiązujący spacer po takim miejscu dobrze by mu zrobił, pomyślał. Po szumie hali odpraw na Orly, szumie jeta, szumie autobusu. Po godzinach spędzonych w anonimowym hałasie nabrał ochoty na pochwycenie fragmentów

15


Otuleni natchnieniem rozmów, porozumiewawczych uśmiechów, odmownych gestów. Mozaiki codzienności. Kiedy autobus znów włączał się do ruchu, dostrzegł transparent ze zdjęciem Muhammada Mara, terrorysty, który jakiś miesiąc temu zabił kilkoro uczniów szkoły żydowskiej. Sprawa była bardzo głośna, nie potrzebował nawet podpisu, by rozpoznać jego twarz. Fluorescencyjny napis obok głosił: Wspomóż ofiary dyskryminacji. Transparent trzymał mężczyzna ubrany w szary garnitur, obok niego stało jeszcze dwóch, niemal identycznie ubranych z puszkami na zbiórkę pieniędzy w dłoniach. Oprócz ubioru łączył ich specyficzny wyraz twarzy, pełen spokoju i nieco oddalonego uśmiechu. Gdyby nie te szare ubrania, uznałby ich za krisznowców. Kiedy zniknęli mu z widoku, uświadomił sobie jeszcze jedną rzecz: na kogo właściwie robili zbiórkę? Na rodziny ofiar zamachu? Na muzułmanów, przez wielu Francuzów uznawanych za współautorów tej zbrodni tylko dlatego, że wyznawali tę samą wiarę? No bo chyba nie na samego Muhammada – tam, gdzie teraz przebywał, pieniądze nie były mu potrzebne. Przestrzelony pięcioma kulami brygady antyterrorystycznej. Nazwa jego przystanku na wyświetlaczu i przeciążenie spowodowane hamowaniem przerwały mu te dociekania. Z westchnieniem pomyślał o czekającej go rozmowie i wysiadł z autobusu. *** Hotel Grand był wyraźnie dumny ze swojego tuluzańskiego pochodzenia. Mury sali jadalnej były z gołej cegły, miękkiej i jasnoczerwonej. Thony docenił wystrój wnętrza, potem rozejrzał się po stolikach. Sala była pełna i co najmniej połowa gości patrzyła w jego stronę: chwilowa rozrywka pozwalająca oderwać wzrok od gęsto zadrukowanych szpalt gazety. Szef sali nie dał na siebie długo czekać; uśmiechnięty, ale już gotowy oznajmić, że wszystkie miejsca są zajęte. Thony wymienił nazwisko wydawcy. Szef uśmiechnął się nieco szczerzej i poprowadził go w głąb restauracji. Dziennikarz miał pewne nadzieje związane z tym spotkaniem, czerwone usta nie dawały mu od wczoraj spokoju. Kiedy więc wymieniali uściski dłoni, musiał przyznać, że jego wyobraźnia była zupełnie bezsilna wobec rzeczywistości. Toya Yu, właścicielka ezoterycznego wydawnictwa, miała krwistoczerwone usta, nieznaczny, ale bardzo zmysłowy uśmiech i ciemne, błyszczące egzotyką oczy. Thony natychmiast został przez nie pochłonięty. Kiedy wieczorem próbował sobie przypomnieć, czy Toya była wysoka, niska, miała zgrabne nogi lub duży biust, z rozpaczą stwierdzał, że poza jej twarzą niczego nie zapamiętał. Z towarzyszącym wydawcy autorem było jeszcze gorzej. Na początku właściwie w ogóle go nie zauważył, potem – kiedy w trakcie rozmowy mógł nieco ochłonąć – odnotował jedynie najgorsze cechy rozmówcy. Nie mogło być inaczej – z Toyą zajmującą miejsce tuż obok. Autor „Funkcjonującego wehikułu czasu” pożerał ze smakiem, co mu serwowano, śmiał się głośno, pokazując wszem wobec to wszystko, czego jeszcze nie zdążył przełknąć, i popijał wielkimi łykami. Miał na sobie zaskakująco gruby, jak na tę porę roku, sweter, z reniferami przebiegającymi to w prawo, to w lewo. Szarą marynarkę odwiesił na oparcie krzesła. Thony wolał sobie nie wyobrażać, jak szanowny autor i naukowiec będzie wyglądał, założywszy ją na grzbiet. Na dokładkę kazał na siebie mówić Scypion. Opowiadał

16

niepytany, chaotycznie i z widoczną przyjemnością. Thony uruchomił rejestrator, licząc na to, że coś uda mu się z tego bełkotu ocalić. Jedyne pocieszenie – Toya wydawała się równie zniesmaczona autorem, jak i on. – Wie pan, gdzie teraz się dokonują największe odkrycia? – perorował Scypion, wymachując widelcem. – W prywatnych laboratoriach. Nie w tych skostniałych strukturach uniwersyteckich z całym rządkiem doktorów od siedmiu boleści, których interesuje jedynie ciepła, państwowa posadka. Nie, drogi panie, niech to będzie jasne, odkryć dokonuje się walcząc z przeciwnościami, hartując się w boju o sponsorów. Tylko tacy niezależni naukowcy są w stanie odważnie stawiać pytania i nie iść na kompromisy w poszukiwaniu odpowiedzi. – Stąd pomysł skonstruowania wehikułu? – Dziennikarz próbował skierować rozmowę na interesujący go temat. – Wehikułu, niewidzialności, zero-przejścia. Jest jeszcze mnóstwo takich pomysłów, o których ci tam, z uniwersytetów, nawet boją się śnić. Wehikuł to dla mnie już przeszłość, drogi panie, udowodniłem, co miałem udowodnić, teraz zajmuję się innymi rzeczami. – Niewidzialnością? – Zobaczy pan wkrótce. Jeśli Toya będzie tak miła i opublikuje mi kolejną książkę. Wydawca uśmiechnęła się do niego bez entuzjazmu. – To ciekawe – odezwał się dziennikarz. – Mógłbym zobaczyć, nad czym pan pracuje? Bardzo jestem ciekaw pańskiej pracowni. – Profesor nie mieszka w Tuluzie – wtrąciła Toya. – Jego pracownia znajduje się dość daleko stąd, w górach. – To bardzo ciekawe – powtórzył Thony. – Rzeczywiście woli pan pracować w ukryciu? Nie utrudnia to dostępu do, nie wiem, pewnych materiałów, informacji? – Wprost przeciwnie. – Scypion skorzystał z wymiany zdań pomiędzy Thonym a Toyą, żeby napchać sobie do ust spory kawał ociekającej krwią kaczki. Teraz miętolił ją w zębach, co niemal zupełnie zniekształciło wypowiadane słowa. – Mam wszystko, czego mi trzeba. Weźmy przykład wehikułu. Gdyby nie miejsce, w którym go zbudowałem, być może nigdy by nie zafunkcjonował. Dziennikarz i wydawca popatrzyli na niego z lekkim zdumieniem. – Wie pan, czego najbardziej boi się ta uniwersytecka nauka? Tego, co nazywa zabobonem i szarlataństwem. Tego, co ja nazywam pokornym zrozumieniem istoty na-szej rzeczywistości. Bo nasz świat to nie tylko materia. Od zawsze wiadomo, że materią kieruje duch. Jedynie kretyni nie są w stanie tego pojąć. – Więc wyjechał pan w góry, żeby nawiązać kontakt z duchami? – No i proszę, ma pan w głowie sieczkę serwowaną przez tych pożałowania godnych luminarzy. Ale nie ganię. Po prostu nikt pana jeszcze nie oświecił. Toya wyglądała, jakby coś chciała powiedzieć, ale ostatecznie sięgnęła tylko po kieliszek i pociągnęła łyczek wina. – Prawdziwa nauka powinna zajmować się inteligentnym odsiewaniem ziarna od plew, szukaniem praw uniwersalnych w skomplikowanym świecie religii, podań, legend, bajek i ostatecznie odkrytych praw fizyki. Tylko sensowne połączenie tych wszystkich elementów może doprowadzić do sukcesu. Nie chcę się przechwalać, ale wehikuł czasu nie jest pierwszym wynalazkiem, w którym z powodzeniem zastosowałem tę metodę. Były też inne, ale nie zainteresowały sponsorów, więc pewnie pan o nich nigdy nie usłyszy. – Wracając do wehikułu, oświeci mnie pan, jak wyjazd na takie zadupie wspomógł pana inwencję twórczą?

Ryszard Rychlicki


2. miejsce – O to, to. Taką rozmowę lubię, bez drętwego gadania. Już tłumaczę. Wiadomo panu, że ten rejon Pirenejów nasycony jest największą w Europie ilością miejsc, gdzie kultura współczesna miesza się z tą prehistoryczną? Pełno tu grot z naskalnymi rysunkami, których symbolika ciągle pozostaje nieznana, kurhanów i miejsc kultu. To nie bierze się znikąd. Tak jak znikąd nie wzięła się choćby rewolucja katarów. Taka idea mogła urosnąć tylko na odpowiedniej glebie. Oczywiste więc jest dla pana, czemu wybrałem właśnie to miejsce, żeby skonstruować prototyp maszyny czasu. Zresztą pisałem o tym w książce. Nie czytał pan zbyt uważnie. Pogroził żartobliwie palcem i zabrał się do deseru. Thony i Toya wymienili spojrzenia. Dziennikarz był pewny, że pomyśleli o tym samym. W książce nie było najmniejszej wzmianki o wpływie miejsca na powodzenie eksperymentu. Profesor się zapomniał? Czy była to część książki wycięta w redakcji? Toya się jednak nie odezwała, jakby nie chciała rozwiewać wątpliwości. Dziennikarz nie mógł pojąć, skąd taka zmiana nastawienia do autora książki. Podczas rozmowy telefonicznej sprawiała wrażenie zachwyconej jego pracami i poziomem intelektu. Cóż takiego się wydarzyło, że patrzyła teraz na swojego geniusza z mieszaniną ironii i lekkiego obrzydzenia? Była to jedynie kwestia zachowania przy stole, czy... postanowił podrążyć kwestię? – Pana książka jest bardzo interesująca, brakuje mi w niej jednak jednej rzeczy. Namacalnego dowodu. Nie ma na przykład dokumentacji z testów prototypu. Nic nie zaświadcza, że udało się panu odbyć podróż w czasie. Wydawca drgnęła nerwowo. Jej czerwone usta zbiegły się w wąską kreskę. Popatrzyła na zegarek, ale zanim zdążyła dać sygnał do odwrotu, Scypion wpadł w zastawioną pułapkę. – Wie pan, to bardzo skomplikowane wysłać kogoś w przyszłość lub przeszłość. Słyszał pan może o tak zwanym paradoksie czasu? No, cofam się w przeszłość i zabijam własnego ojca. Jak to możliwe, że istnieję? Słyszał, to dobrze. Więc niektórzy mądrale myśleli, że ten paradoks czyni podróże w czasie niemożliwymi. Bzdura. Czas, jak się okazało, jest jak przewód telefoniczny – niby jeden, ale jak go rozbebeszyć, to pełno tam maleńkich światłowodów. Więc zamiast mówić o strumieniu czasu, lepiej nazwać to wiązką czasu. I, co najważniejsze, nieskończoną wiązką. Oznacza to, niech pan dobrze notuje, że mordując ojca spełniam jedynie jedną z niezliczonych, przewidzianych możliwości. I, najprościej na świecie, przeskakuję w inną możliwość – jestem synem kogoś zupełnie innego. Zaświadczają o tym papiery, rodzina, wszystko. Jedyne, co może się buntować, a i to nie za długo, to moja pamięć. Ale jeśli będę się upierał przy swoim, wbrew faktom, szybko skończę w wariatkowie. A kompleks Edypa, sam pan wie, to prawdziwa rozkosz dla psychiatry. Rozumie pan? Gdybym wysłał mojego asystenta z poleceniem zbierania pamiątek, nigdy bym się go tutaj nie doczekał. Tysiąc razy zmieniłby swój światłowód. Pojechał więc, owszem, ale wyruszył z powrotem, zanim jeszcze wehikuł zdążył rozepchać powietrze w miejscu swego pojawienia. Nie sprawię więc panu przyjemności i dowodów nie przedstawię. Nie mam fotografii cykniętych podczas burzenia Bastylii. Mnie zresztą wystarczy, że prototyp zadowala moich sponsorów. Jeśli akceptują wyniki mojego eksperymentu, reszta mnie nie interesuje. Nawet, proszę wybaczyć, pańskie zdanie w tej sprawie. Zamilkł, kopnięty zapewne w kostkę przez Toyę. Ale Thony‘emu nie trzeba było więcej, by domyślić się, że Scy-

Funkcjonujący wehikuł czasu

pion nie do końca był tym, za kogo się podawał. Gdyby rzeczywiście napisał tę książkę, wiedziałby, że kończy się ona opisem zniknięcia miniaturowego modelu wehikułu, a nie podróży człowieka. Rzeczywisty autor, jak sam napisał, nie ośmielił się zaryzykować czyjegoś życia w tak nowatorskim eksperymencie, sam też nie znalazł wystarczającej odwagi, żeby katapultować się do kraju Morloków. Toya Yu, nie żałując energii, wyciągnęła Scypiona zza stołu. Wyraz twarzy miała taki, że ani Scypion, ani dziennikarz nie ośmielili odezwać się słowem. Thony popatrzył tylko z żalem na krwistoczerwone usta, teraz nieco zbladłe ze złości, uświadamiając sobie, że najprawdopodobniej nigdy ich już nie zobaczy. *** Thony Malassys nie był specjalnie zszokowany zdemaskowaniem oszusta. Sam też oszukiwał, podając się za dziennikarza Le Monde. Taka praca. Bardziej martwiło go, co napisze dla swojego pracodawcy. Prawdy przecież nie mógł, nie wydrukowaliby. Postanowił odłożyć te rozważania na później i dobrze wykorzystać ten dzień, pełen błękitu i słońca, jakże różny od szarości Paryża. Na początek przespacerował się po centrum. Na rynku spotykał znanych już mu trzech facetów w szarych garniturach. Siedzieli na ławce, zgodnie wystawiając twarze na promienie słoneczne. Z zamkniętymi oczami wyglądali po prostu jak zmęczeni zwiedzaniem miasta prowincjusze. Jedynie transparenty oparte o ławkę i puszki na datki trzymane oburącz świadczyły o nieco innych celach ich wizyty w centrum Tuluzy. Potem wrócił na chwilę do hotelu, żeby przebrać się i wziąć prysznic, po czym ruszył poznać lokalne bary. Kiedy ponownie znalazł się w pokoju, z lekko rozkojarzonym wzrokiem i powolutku ulatniającą się euforią, zobaczył wsunięty przez szczelinę pod drzwiami list. Obracał go przez chwilę w palcach, ale nie znalazł najmniejszej wzmianki o adresacie. Rozdarł niezgrabnie kopertę i wydobył z niej niewielką kartkę papieru zapisaną z kaligraficzną niemal dokładnością. Szanowny Panie, zapewne nie zaskoczę Pana stwierdzeniem, że osoba, z którą przeprowadził pan wywiad, nie jest autorem książki „Funkcjonujący wehikuł czasu”. Osoba z Pańską inteligencją z pewnością już dawno odgadła, że to spotkanie w restauracji było jedynie wyjątkowo nędznie odegranym przedstawieniem. Pozostaje mi w takim razie wyjaśnić Panu, z jakiego powodu został Pan uwikłany w tę żałosną aferę. Ponieważ nie udało mi się zastać Pana, proponuję spotkanie jutro rano o ósmej trzydzieści, w pobliżu stacji metra Jean-Jaurès. Pozdrawiam Pompejusz, prawdziwy autor „Wehikułu...” Thony śmiał się długo, do łez. Sam już nie wiedział, czy taką reakcję wywołał sam list, godny jakiejś wiktoriańskiej opowieści o duchach, czy imię jego autora. Scypion, a teraz Pompejusz... Chichotał jeszcze, kładąc się do chłodnej pościeli. Ale budzik nastawił na ósmą rano.

17


Otuleni natchnieniem *** Jeśli Pompejusz spodziewał się w metrze tłumów, które uchronią go od inwigilacji, to grubo się mylił. Był długi majowy weekend, nikt nie wybierał się do pracy. Jedynie emeryci – zwyczajowo zrywający się bladym świtem, by jak najpełniej wykorzystać nadchodzący dzień – rozsiedli się pogodnie w wagonie metra. Pompejusz, najwyraźniej niezadowolony z takiej sytuacji, rozglądał się nerwowo. Był zupełnym przeciwieństwem Scypiona. Chudy, żylasty, z zanadto wystającymi kośćmi policzkowymi i rzadkimi, zbyt długimi włosami, przypominał żurawia, zastanawiającego się gdzie postawić następny krok. Kiedy już skończył lustrację wagonu, pochylił się w stronę siedzącego naprzeciw dziennikarza. – Więc jest pan z Le Monde, tak? – upewnił się szeptem. – Piszę dla dodatku weekendowego. Na polityce się nie znam, ale umiem znaleźć temat, który zainteresuje czytelnika odpoczywającego na kanapie po nudnym tygodniu spędzonym w biurze. – No więc właśnie o to chodzi. Żeby zainteresować. Żeby wytłumaczyć. – Co pan chce tłumaczyć? Żeby wybrali się na wczasy w radosną epokę średniowiecza? Pompejusza wyglądał na urażonego. – Właściwie czemu nie, ma pan coś przeciw średniowieczu? – No, poza stosami czarownic i katarów... – Ach, wymienił pan katarów. – Uraza momentalnie wyparowała. Dziennikarz ledwo nadążał za zmianami nastrojów swojego rozmówcy. – W tym właśnie rzecz. – Czyżby zbudował pan machinę czasu, żeby ich odwiedzić i uprzedzić o marnym końcu, który ich czeka? – Nie ma żadnej machiny czasu. Wiem to z całą pewnością, bo to ja napisałem tę książkę, a nie ten dureń Scypion. Chodziło o co innego. Wyjaśnienia zabrały sporo czasu, musieli kilkakrotnie się przesiąść, bo Pompejusz nie chciał wychodzić na powierzchnię. Lęk trochę irracjonalny, bo przecież ci, co go śledzili, mogli równie dobrze podążyć za nimi tunelami metra. Może jednak uważał, że łatwiej ich będzie tutaj zauważyć i zgubić? Dla Thony’ego nieważne było, jaka motywacja przyświecała Pompejuszowi. Słuchał opowieści i świetnie się bawił. Maszyna czasu wprawdzie nie istniała i nie wiadomo było, czy jej skonstruowanie jest w ogóle możliwe, ale same podróże w czasie były faktem. Tyle że do ich odbywania nie potrzeba było żadnego kryształu, niklu i kości słoniowej. Wystarczyła wola podróżującego, a raczej podróżujących, bo jeszcze nikomu nie udało się wyruszyć w pojedynkę. Siła woli poszczególnych wędrowców pozwalała się sumować jak prąd w połączonych szeregowo bateriach. No i niebagatelna była kwestia bezpieczeństwa oraz potrzeb, powiedzmy, socjalnych. Podróżnik w czasie bowiem, raz wyruszywszy w drogę, nie mógł już powrócić. A przynajmniej nie natychmiast. Wynikało to z właściwości czasu – nie można przeskakiwać strumienia czasu, można jedynie odwrócić jego bieg. Oznacza to, że podróż do czasów katarów zabierze podróżnikowi, jeśliby wyruszył dzisiaj, jakieś osiemset lat. Rzecz jasna, podróż pod prąd czasu nie zmienia właściwości żywego organizmu, jego średnia życia się nie wydłuża. Do katarów dotrzeć nie zdoła więc ten, który wyruszył, ale jego pra, pra... wnuk. Albo pra, pra... dziadek, zależnie z której stro-

18

ny patrzeć. Zrozumiałe więc, dlaczego w podróż nie można wybierać się samemu. Powodem jest po prostu zdrowie psychiczne podróżnika. Przecież nie może się on kontaktować z otoczeniem, nie chcąc wywoływać ciągłych zmian w wątkach czasu. Musi zaszyć się w zupełnej głuszy, odizolować. Gdyby został sam, skończyłby raz-dwa w kaftanie. Thony przypomniał sobie opowieść Scypiona o paradoksie czasu. I o tym, dlaczego mu się tak dobrze pracuje w odludnej dolinie. Elementy kleiły się. Tak, ci dwaj niewątpliwie mieli ze sobą sporo wspólnego. – No, no, to ciekawa teoria, chociaż gdzieś już o niej słyszałem. W radzieckiej SF, jeśli się nie mylę. – U Strugackich. „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”. – Uśmiechnął się nieśmiało. – Jedna z moich ulubionych. – No właśnie, tam był taki gość, który zawsze o północy przeskakiwał z jutra do przedwczoraj i w ten sposób podróżował w czasie. Pan też tak robi? – Niech pan aż tak nie wierzy w fantastyczne opowieści. Mówiłem panu, że przeskakiwanie czasu jest niemożliwe. – No to jak to się dzieje, że siedzimy tu i rozmawiamy, a czas sobie, że tak powiem niefachowo, leci? Przecież nie jest teraz inny dla mnie i inny dla pana. – Nie, nie jest. – Czyli gdzieś przeskok musi być. – Te wszystkie błędne teorie wzięły się z założenia, że czas idzie albo do przodu, albo do tyłu. Jak szyny pociągu, jedne do Paryża, drugie do Tuluzy. A tymczasem czas meandruje jak rzeka w górach, wykręca, robi półkola, czasem nagle płynie w przeciwną stronę, by po chwili z podwójną prędkością wrócić do swojego pierwotnego leża. Nigdy nie ma pan wrażenia, że czas stoi w miejscu? Albo że leci na złamanie karku? To nie ja przecież wymyśliłem te powiedzonka. – Czyli – dziennikarz uśmiechnął się wyrozumiale – nasze przeciwstawne strumienie czasu płyną teraz w tę samą stronę? – Dokładnie. Takie momenty nazywamy węzłami. Pozwalają nam się skontaktować. Porozmawiać. – Ach, no tak. To wszystko jasne. Skoro sama technika podróży w czasie nie budziła już żadnych wątpliwości dziennikarza, Pompejusz przeszedł do wyjaśnienia celu swojej wyprawy. Tak, jak słusznie pan dziennikarz się domyślił, chodzi o ostrzeżenie ludzkości przed niebezpieczeństwem czyhającym na nią w przyszłości. Otóż jeśli ludzie nie zmienią diametralnie swojego zachowania, czeka ich nieunikniona katastrofa. Skąd to wie? Ano stąd, że jego pra, pra... dziadek zapoczątkował tę podróż w roku dwa tysiące dziewięćsetnym, a raczej w pięćdziesiąt dwa tysiące dziewięćsetnym, bo nikt już nie liczył lat od urodzenia Chrystusa, ale od pierwszego homo sapiens zdolnego nabazgrać konia na ścianie jaskini. Tak, zarówno wiara w Chrystusa, jak i pozostałe religie wymarły. Duchowość przestała istnieć. Stało się to, co przewidział wielki filozof dwudziestego wieku. Ignacy Witkiewicz, niemożliwe, żeby ktoś taki jak pan o nim nie słyszał. Nie? No cóż, Witkiewicz przewidział zupełne zautomatyzowanie społeczeństwa. Był wizjonerem. Niestety, wszyscy uważali go jedynie za narkomana i kontynuowali w najlepsze. Ale, żeby nie przeciągać, kiedy dotarliśmy do waszego czasu, część z nas uznała podróż za zakończoną. Między innymi ja. Jesteśmy przekonani, że wasz wiek jest kluczowy dla dalszego rozwoju duchowości, te wszystkie konflikty religijne, zamachy, ter-

Ryszard Rychlicki


2. miejsce

Funkcjonujący wehikuł czasu

19


Otuleni natchnieniem roryzm. Idealne poletko doświadczalne. Byliśmy jednak w mniejszości, reszta uważała, że trzeba kontynuować, co najmniej do tych nieszczęsnych katarów, a może i dalej, do rzymskiego wielobóstwa. Słucham? Ach tak, to pewnie stąd te imiona. Żeby przypominały o celu, do którego dążymy. *** Tutaj nastąpiła dłuższa przerwa w opowieści, bowiem Thony spostrzegł na peronie trzech facetów w szarych marynarkach. Bez transparentów. Pompejusz zbladł. Dopiero teraz dziennikarz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jego rozmówca przypomina tych na peronie. Ta sama tania, szara marynarka, ten sam brak wprawy w doborze ubrania. Spod marynarki wyzierała pomięta zielona koszulka z niemożliwie rozciągniętym kołnierzykiem, wszystko uzupełnione spodniami od dresu i adidasami. Wszyscy z jednej bandy. Mieli szczęście, trójca zauważyła ich za późno, kiedy drzwi już się zatrzasnęły i pociąg ruszył. Widzieli jednak wyraźnie, jak poderwali się do biegu w stronę wyjścia na ulicę. Zapewne oczekiwał tam na nich samochód, który na pełnym gazie zawiezie ich do następnej stacji. Thony zdawał sobie sprawę, że nie zdążą ich uprzedzić. Postanowili więc kontynuować jazdę. Dziennikarz niespecjalnie miał ochotę uczestniczyć w tej zabawie, ale przerażona mina Pompejusza przekonała go, że wychodzenie teraz z metra może być ryzykownym pomysłem. Może i była to tylko banda oszołomów, ale czy aby na tyle nieszkodliwych, by wyjść im naprzeciw? Zostało jeszcze kilka stacji do końca trasy. Tamci nie zdołają przecież wszystkich obstawić. – Co to za jedni? – spytał Thony. – Widziałem ich już wcześniej. Łazili z transparentami. – Teowelerzy. Tacy jak ja, z przyszłości. – Nie powiem, żeby zachowywali się skromnie. Całkiem żwawo ingerowali w nasz czas. – Robili eksperyment. Próbowali wymieniać wątki czasu. – Ach, więc to naukowcy. – Thony roześmiał się swobodnie. – Przecież chyba nie zaczną do nas strzelać? – Do pana może nie. – Dziennikarz nie znalazł na twarzy rozmówcy ani śladu wesołości. Na ostatniej stacji wysiadało tylko kilka osób. Nie mogli liczyć na wmieszanie się w tłum. Popatrzyli na siebie, skinęli równocześnie głowami i ruszyli ku wyjściu. Niekiedy rzeczywistości trzeba po prostu stawić czoła. Mimo wszystko, dochodząc do szczytu schodów, zwolnili. Stopień po stopniu pełzli w górę, usiłując zwęszyć niebezpieczeństwo, które, w typowy dla siebie sposób, przyszło z zupełnie niespodziewanej strony. Kiedy oddalili się już na kilka metrów od wejścia do metra, nagły pisk opon wmurował ich w chodnik. Thony obejrzał się powoli. W samochodzie dostrzegł to, czego najmniej się spodziewał: krwistoczerwone usta Toi. Paryż Coś toczyło się po podłodze, odmierzało drogę stukotaniem na odstępach pomiędzy deskami podłogi. Jak nocny pociąg. W tym stukotaniu brzęczało jednak szkło, nie stal. Butelka, pękata butelka po whisky. Zaraz potem rozległo się szuranie, trochę niepewne, jakby szukające wyjścia. Wreszcie je znalazło i znowu zapadła cisza.

20

Thony nie mógł jednak odnaleźć snu. Czuł już narastający ból głowy, suchość w ustach i lęk przed otwarciem oczu. Starał się uspokoić słuchaniem powolnego szumu deszczu. Ale to nie uśpiło pamięci. Wprost przeciwnie. Wczorajszy wieczór wrócił do niego w najdrobniejszych detalach. Toya odwiozła ich na lotnisko. Zdecydowała się im pomóc, bo, jak stwierdziła patrząc ze współczuciem na wystraszonego Pompejusza, teowelerzy nadużyli jej zaufania. Wystawili jej wydawnictwo na pośmiewisko, a autora książki potraktowali jak niedorozwiniętego dzieciaka. Żałowała, że dała się namówić na tę maskaradę. Wmówili jej, że to pomysł Pompejusza, który nie lubi wywiadów. Że wyślą jej kogoś bardziej komunikatywnego. I przysłali, cholera, jakiegoś idiotę, któremu nawet nie chciało się swojej rzekomej książki przejrzeć. A potem kupiła im bilety i niemal siłą przecisnęła przez bramki ochrony. Kiedy już przeszli odprawę, pomachała do nich z przepraszającym, trochę smutnym uśmiechem. Smutek w oczach, uśmiech na czerwonych wargach. Chociaż mogło być odwrotnie, Thony czuł się tak, jakby wpływał w gęstą mgłę za każdym razem, kiedy ich spojrzenia się krzyżowały. Potem, już w Paryżu, okazało się, że Pompejusz nie ma pieniędzy na hotel. Ani nawet na kolację w McDonaldzie. Poszli więc razem, w milczeniu, najpierw na hamburgera, potem po whisky i na koniec do mieszkania dziennikarza. Thony przemył dwie szklanki i impreza zaczęła się rozkręcać. W sumie Pompejusz, jak na sekciarza, był nawet zabawnym człowiekiem. W historyjkach, którymi zaczął sypać, kończąc pierwszą szklankę, życie w komunie teowelerów było nawet zabawne. Niecodzienne, ale pełne ciepła i bezpośredniego kontaktu. Jak to wśród ludzi połączonych wspólnym, odległym celem. Czymś na kształt wiary, oczekiwaniem na spełnienie tego, co zostało obiecane i z pewnością, której nie mogły rozwiać żadne dowodzenia, że ów cel nigdy nie istniał. Thony po raz pierwszy pomyślał, że może Pompejusz i cała reszta mają jednak trochę racji z tym lękiem przed automatyzacją. Już teraz każdy tu żyje tylko dla siebie, dla swojego prywatnego dobrobytu. Cele są do osiągnięcia góra w miesiąc, a jak się nie ma gotówki, to bierze się kredyt i po problemie. A potem się umiera. Chociaż nie, w Paryżu się przecież nie umiera. Gdzie indziej, być może, ale to też nie jest pewne. Stuknęli się ponownie napełnionymi szklankami. Pompejusz spytał o toaletę, chyba z grzeczności, bo w pomieszczeniu było tylko dwoje drzwi – wejściowe i te do kibla. Zniknął za nimi i w tym momencie komórka Thony‘ego odezwała się melodią z 007. Pierre Moskovich z Science et Mystery. – Jak idzie pisanie? – zagadnął, co oznaczało z grubsza „Dlaczego, do cholery, nie mam jeszcze artykułu?“. – Zapomnij o tej książce. To tylko stek bzdur. Facet, z którym przeprowadziłem wywiad, nawet nie był jej autorem. – Poważnie? Myślałem, że to w miarę wiarygodne wydawnictwo. – Wydawnictwo dało się podpuścić, jak i my. Nieważne zresztą. Mam coś dużo lepszego. Udało mi się złapać kontakt z prawdziwym autorem tej książki. – I? – Moskovich wykazał pewne zainteresowanie. Thony obejrzał się, by sprawdzić, czy drzwi toalety ciągle są zamknięte. Potem wrócił do konwersacji. – Facet napisał tę lipną książkę, żeby ściągnąć na siebie uwagę mediów. Ma kilka rewelacji do sprzedania. O końcu świata między innymi.

Ryszard Rychlicki


2. miejsce – Eee, to powtarza się co pół roku. – Może, ale jego proroctwa są bardziej oryginalne niż te o garstce wiernych, co to ocaleje z powodzi. Nie bardzo mogę o tym teraz opowiadać, ale wierz mi, to może być dobry temat. – Powiedzmy, że jestem zainteresowany. Zawsze miałeś nosa do takich rewelacji. Myślisz, że byłby skłonny udzielić wywiadu na wyłączność? – Może z tym być problem. Widzisz, żeby się do niego dostać, musiałem trochę nazmyślać. Jest teraz przekonany, że wywiad pójdzie w Le Monde. – Le Monde? – Pierre zaniósł się śmiechem. – No, nie pierwszy raz wciskam taki kit. Śmiej się, ale to otwiera więcej drzwi niż nazwa twojej gazetki. – Z kim rozmawiasz? – dobiegło go z tyłu. Obejrzał się, zobaczył zaniepokojony wzrok Pompejusza i już wiedział, że wykonanie zlecenia będzie trudniejsze, niż przewidywał. Rozłączył się, podał Pompejuszowi szklankę i wdał się w wyjaśnienia. Dlaczego kłamał, z jakiego powodu Le Monde nigdy nie zainteresuje się takimi rewelacjami, czemu Science et Mystery nie jest złym miejscem na publikację. Uważnie obserwując twarz Pompejusza, wpatrzonego w deski podłogi i popijającego szybkimi łykami alkohol, zdawał sobie sprawę, że jego przemowa wywiera skutek przeciwny do zamierzonego. Pompejusz jakby zapadał się w siebie, w swoje czarne myśli. Dziennikarzowi wydawało się, że teoweler pragnie już tylko jednego. Zniknąć. Z kanapy, z Paryża, może nawet ze świata. Powoli docierało do niego, jak wielki błąd popełnił, ufając komuś z zewnątrz. I jaka będzie cena za tę pomyłkę. Teowelerzy pewnie nie będą go chcieli widzieć na oczy, zostanie sam. I skończy w kaftanie. Dziennikarz otworzył w końcu oczy. Na podłodze leżała pusta butelka po whisky, drzwi od mieszkania były otwarte na całą szerokość. Dobrze, że mieszkał na ostatnim piętrze, przynajmniej niewielu sąsiadów miało szansę go zobaczyć w tym stanie. Pompejusza nie było. Pchnięty nagłym impulsem zerwał się na nogi. To nie był dobry pomysł wypuszczać tego wariata samego. W takim stanie różne głupie pomysły mogły mu wpaść do głowy.

Włosy miał już zupełnie zmoczone, marynarka leżała na nim ciężko, nasączona wodą. Thony usiadł obok. Nie odzywał się. Łapał oddech i kontemplował ulgę, jaką poczuł odnajdując nieszczęsnego autora „Funkcjonalnego wehikułu czasu”. – Wiedziałeś, że to się tak skończy? – spytał po dłuższej chwili. – Przecież znasz przyszłość. Pompejusz poruszył się lekko. Popatrzył kątem oka na Thony’ego, potem wyprostował się i przeciągnął. Dziennikarz z ulgą zauważył, że znów uśmiecha się po swojemu, nieobecnie. Widocznie deszcz przepłukał mu myśli. – Nic nie wiedziałem. Skąd miałem wiedzieć, która z możliwości czasu ostatecznie się spełni? Po prostu wierzyłem, że będzie dobrze. – Zawiodłeś się. – Raczej pomyliłem. Zdarza się. Jeszcze trafi się okazja. Mam czas. Thony zamilkł na chwilę, uderzony nagłą myślą. – No właśnie – powiedział z namysłem – a gdyby zrobić to jeszcze raz? Może udałoby mi się przekonać tych w Le Monde? Jeśli wywiad byłby... Pompejusz podniósł rękę, zatrzymując przybierający na sile słowotok. – Nie, to nie zadziała. Miło z twojej strony, że próbujesz mi pomóc, ale to nic nie da. Popatrzył na dziennikarza. Prosto w oczy, bez uśmiechu. – Jest już za późno. Za późno dla was i za wcześnie dla mnie. Przepraszam. Thony chciał zaprotestować, powiedzieć, że to on przeprasza, ale nagle znaczenie słów Pompejusza w pełni do niego dotarło. Zamknął usta i bezsilnie patrzył, jak Pompejusz wstaje z ławki, ponownie bąka swoje ledwie słyszalne przepraszam i powoli oddala się w mżawkę.

Ryszard Rychlicki

*** Zbiegał po schodach, nie zważając na ślizgające się od czasu do czasu półbuty. Przez ten czas, zanim się na dobre obudził, mogło wydarzyć się wiele nieodwracalnych rzeczy. I chociaż nie uważał się za kogoś łatwo poddającego się wyrzutom sumienia, czuł, że tym razem jego wina była bezsporna. No i było mu trochę żal Pompejusza. Tej jego bezradności wobec bezwzględnego wielkiego świata. Na chodniku zawahał się przez chwilę. W końcu pobiegł w kierunku parku, jakby sądził, że odrobina natury i odosobnienia przyciągnie Pompejusza. Deszcz nie padał mocno, ale na chodnikach zebrały się już niewielkie kałuże. Biegł, nie zwracając uwagi na przemakające szybko buty. Wpadł do parku i rozejrzał się szybko. Tłumów tu nie było, jeśli więc Pompejusz wybrał to miejsce na swoje medytacje, powinien go bez problemu zauważyć. Pobiegł główną aleją. Czuł się dziwnie bezradny, zdany tylko na los. Wyciągnie nagrodę czy nie? Ile miał szans? Ile było alejek? Jak szybko Pompejusz dojdzie do ostatecznych wniosków? Siedział na ławce, wystawiając twarz na krople deszczu.

Funkcjonujący wehikuł czasu

Rocznik pomyślnego lądowania Apollo 11 i pierwszej płyty King Crimson. Z wykształcenia filolog, z zawodu informatyk. Publikował teksty prozatorskie i krytyczne na łamach pism „Opole”, „Strony”, „Śląsk”, „List oceaniczny”, „Metafora”. Od kilku lat mieszka we Francji.

21


Otuleni natchnieniem

Maria Dunkel Kraina zimy Ilustracja: Konstanty Wolny Trzech zmarzniętych łowców brnęło przez biały las. Posuwali się naprzód boleśnie powoli, ich ciężki chód zdradzał znużenie. Jeden prowadził na smyczach sforę długowłosych chartów, które niespokojnie węszyły w powietrzu. Inny ciągnął za wodze małego, włochatego konika. Z ust ludzi i zwierząt z każdym oddechem buchały białe obłoczki. Z nieba zaczynał sypać śnieg. – Znów zawieja – odezwał się barczysty blondyn z odmrożonym nosem. – Nie kracz, Puszczyk – mruknął ten z psami, również jasnowłosy, a przy tym wysoki i żylasty. – Może przejdzie. – Nie przejdzie – powiedział ponuro ostatni łowca, który prowadził całą trójkę po krwawym wilczym tropie. Drżał bez przerwy z zimna, twarz miał czerwoną od mrozu, krótko obcięte włosy – brązowe, a policzki – porosłe krótkim zarostem, dużo nędzniejszym od wspaniałych bród towarzyszy. – Może zdążymy wytropić cholerstwo, zanim całkiem zasypie ślady – dodał. – Trop, Ogar, trop – zarechotał Puszczyk. – Jesteś lepszy niż charty. Znajdziesz bestię. – Zależy, ile uszła – powiedział żylasty. – I kto teraz kracze, Niedźwiedź, hę? Niedźwiedź wzruszył ramionami. Wlekli się dalej w milczeniu, zmarznięci i zmęczeni długimi łowami, ale nieugięci. W przeciągu ostatniego tygodnia wytropili już i zabili w Złym Gaju około trzydziestu wilków, których futra sprzedali po przyzwoitej cenie osiemdziesięciu rubli od sztuki. Dawało to koło ośmiuset rubli na głowę. Przy podobnej ilości przez resztę miesiąca każdy z nich zarobiłby ponad trzy tysiące. Wobec podobnego argumentu perspektywa kary śmierci za kłusownictwo nie wydawała się wystarczająco straszna, by zrezygnować z polowań. Trop ciągnął się dalej wśród iglastych drzew. Łapy wilka odbiły się głęboko w puszystym śniegu. Zwierz był ranny, krople jego krwi znaczyły trop. Ogar znalazł miejsce, w którym drapieżnik usiadł, by przez chwilę odpocząć. Później ślady poprowadziły go dalej. Śnieg padał coraz gęściej. Łowcy uporczywie parli naprzód. Nagle charty wyczuły zwierzynę. Szarpnęły się na smyczach i zaczęły ujadać. Niedźwiedź wypuścił je. Psy pognały w las, dziamiąc wściekle. Kłusownicy ruszyli w ślad za sforą, wlokąc konika, który niechętnie przyspieszył kroku. Psy rzuciły się do korzeni wielkiej, starej sosny. Szczekając jak szalone, rozkopywały śnieg. – Schował się w starej jamie, skurwysyn – powiedział Puszczyk, obracając w rękach swoją długą włócznię. – Musi być z nim kiepsko. Dobrze go urządziłeś, Ogar. Z tymi słowami łowca podszedł do rozwścieczonych psów.

22

Wilk rzeczywiście ukrył się w norze, najwyraźniej borsuczej, bo ledwo się w niej zmieścił. Szczerzył zęby, warczał na psy i chwytał za pysk każdego, który śmiał podejść zbyt blisko. Z jego prawej pachwiny sterczała ułamana strzała. Ranny, nie mógł nadążyć za watahą ani schwytać zdobyczy. Na widok myśliwego zaczął bronić się jeszcze zacieklej. Puszczyk wbił włócznię prosto w łeb drapieżnika. Grot broni z chrupotem przebił czaszkę. Wilk szarpnął się w śmiertelnym spazmie, po raz ostatni ugryzł powietrze i oklapł. Charty odstąpiły, zdyszane i podniecone. Wywiesiły z poranionych pysków ozory. Niedźwiedź chwycił ponownie ich smycze. Tymczasem Puszczyk i Ogar wywlekli z nory ciało wilka. Ważył z dziewięć kamieni. W milczeniu przewrócili go na grzbiet, a później wzięli się za skórowanie. Śnieg sypał już tak gęsto, że wokół nich nie było nic poza bielą. *** Tego dnia nie mogli już dłużej polować. Zawieja zapędziła ich pod ogromny świerk. Z innego drzewa odłamali gałęzie, które pod kątem ostrym oparli o pień choinki, tworząc w miarę wygodne, chociaż ciasne schronienie. Konia uwiązali na zewnątrz, starannie okrytego pledami, z workiem paszy na pysku. Niedźwiedź okręcił smycze psów wokół pnia. Wiatr wył, szarpał wściekle koroną drzewa i miotał śnieg w ścianę prymitywnego szałasu. Oparty o pień Ogar sączył mocną wódkę ze swojej manierki. Puszczyk mościł sobie posłanie z kolczastych gałązek i koców. Niedźwiedź zapalił cuchnącą fajkę i nasłuchiwał. To była najdłuższa zamieć, jaką trzech łowców kiedykolwiek przeżyło. Gdy pokładli się spać, śnieg wciąż padał, a wiatr zawodził potępieńczo, mieszając się z żałosnym skomleniem psów. *** Niedźwiedź ocknął się w ciemności. Wiatr ucichł. Sfora ujadała. Koń kwiknął ostro. Łowca zaklął i odrzucił okrycie. Zimno przeszyło go do szpiku kości. Szczękając zębami ubrał buty i chwycił swój łuk. Wstał. Stęknąwszy cicho, naciągnął cięciwę. Wyjął z kołczanu kilka pocisków. – Gdzie idziesz? – wymamrotał sennie Ogar. – Koń... – Pieprzyć konia, Niedźwiedź. – Słyszałem... – Ja też. Już po nim. To wilki albo jeszcze coś gorszego. Kładź się. – Nie będą żarły mojego konia – odrzekł Niedźwiedź.

Maria Dunkel


3. miejsce Rozchylił gałęzie, tworzące ścianę szałasu. Obsypał go świeży śnieg. Łowca zadrżał, gdy kilka zimnych grud spadło mu za kołnierz. Przedostał się przez miękką zaspę i stanął po kolana w śniegu. Noc była jasna i mroźna. Księżyc świecił na niebie. Psy warczały, śliniły się, ujadały. Niedźwiedź włożył strzały w zęby. Jedną nałożył na cięciwę. Powoli obszedł drzewo. Śnieg skrzypiał mu pod nogami. Ogromny, biały wilk wlókł w głąb lasu końskie truchło, zostawiając na śniegu szeroką, poznaczoną krwią ścieżkę. Zaciskał zęby na gardle ofiary. Na widok Niedźwiedzia wypuścił zdobycz i warknął głucho. Pobiegł w kierunku kłusownika. Niedźwiedź uniósł łuk. Wilk skoczył. Łowca zwolnił cięciwę i jednocześnie krzyknął. *** Ogar jeszcze przez chwilę nasłuchiwał ujadania psów. Wreszcie bardzo niechętnie odrzucił koce, owinął się starannie w gruby, futrzany płaszcz i sięgnął po własny łuk. Wciągnął buty, nie zawracając sobie głowy ich sznurowaniem. Trącił pochrapującego cicho Puszczyka. – Idę po Niedźwiedzia – mruknął. – Co z nim? – zaniepokoił się drugi kłusownik. – Poszedł sprawdzić, co zeżarło nam konia. Ogar wydostał się z szałasu tą samą drogą, co przedtem Niedźwiedź. Psy rzuciły się ku niemu, zaślinione i oszalałe z zapału. Z trudem uwolnił się z masy skłębionych cielsk. Zrobił dwa kroki i stanął nad ciałem Niedźwiedzia. Łowca leżał z rozrzuconymi rękami, wśród rozsypanych strzał. W jednej dłoni wciąż kurczowo ściskał łuk. Oczy i usta miał szeroko rozwarte. Na jego twarzy zastygł grymas strachu oraz determinacji. Z rozszarpanego gardła zwisały kawałki skóry, mięsa i krtani. Ogar podążył wzrokiem za śladami wielkich łap. Zobaczył leżące nieco dalej truchło konia z kawałami mięsa wyrwanymi z brzucha oraz krwawy trop, biegnący między drzewa. Przeszedł kilkanaście kroków po śladach. Mógł sobie wyobrazić, jak wilk biegnie, kulejąc, a jucha skapuje z jego rany, znacząc ślad – zawsze tej samej łapy. Zaciął usta w wyrazie determinacji i wrócił do prymitywnego szałasu. *** Puszczyk został przy szałasie, by pochować Niedźwiedzia. Ogar wyruszył po zemstę. Nie bał się samotnego wilka, nawet pieprzonego ludożercy. Psy chętnie chwyciły świeży trop. Biegły z nosami nad krwawym śladem. Ślina zamarzała im na pyskach. Oddechy parowały w powietrzu. Ogar trzymał smycze i spowalniał sforę, a sam szedł najszybciej jak potrafił. Mróz szczypał go w twarz. Było straszliwie zimno, ale pogodnie. Drzewa trzeszczały cicho, jakby ich pnie rozpękały się od wewnątrz. Świat ogarnął bezruch. Łowca i jego psy zdawali się być cieniami albo zbłąkanymi duszami, prącymi naprzód w szarówce wczesnego poranka. Nagle Bystra, łaciata suka, zatrzymała się. Zadarła łeb, poruszając małymi, spiczastymi uszami. Jej długi ogon

Kraina zimy

uderzył po udach. Bez ostrzeżenia rzuciła się naprzód. Za nią popędziły inne psy. Ogar potknął się i wypuścił z rąk smycze. Sfora poszła w las. Szczekanie chartów zmieniło tonację, zlewając się w jeden ciągły, śpiewny jazgot. Kłusownik zdjął z pleców łuk i pobiegł, ile sił w nogach. Patrzył pod nogi, badając ślady. Charty wydeptały w miękkim śniegu szeroką ścieżkę. Wiła się między drzewami, pod wykrotem, przez kępę suchych, połamanych krzaków. Ujadanie brzmiało w uszach Ogara coraz głośniej. Sfora dopadła ofiarę, otoczyła ją i zatrzymała się. Oczom łowcy ukazały się zaśnieżone zabudowania, majaczące wśród drzew. Zwolnił kroku. W płucach go żgało. Zbliżył się na tyle, by rozpoznać kształty kilku dużych, zrujnowanych chat, obsypanych śniegiem. Straszyły ich puste okna i obdarte, oprószone bielą ściany. Dachy uginały się pod ogromnym ciężarem śniegu, jeden nawet zapadł się głęboko. Psy obskoczyły potężny, stary świerk rosnący pośród zabudowań, zadarły łby i szczekały wściekle. Strzępy śliny i piana spływały im z pysków, zamarzając, nim jeszcze dotknęły ziemi. Zjeżone zwierzęta skakały i stawały na tylne łapy, zupełnie jakby się wściekły. Ogar zagwizdał, ale żaden nie zareagował. Łowca zastanawiał się, co może być powodem podobnej furii. Przez myśl przeszło mu, że to ogromny, północny tygrys ukrył się w koronie, ale gałęzie choinki nie wytrzymałyby podobnego ciężaru. Zbliżył się jeszcze kilka kroków i wtedy ją dostrzegł. Jednego z niższych konarów rozpaczliwie czepiała się kobieta, owinięta w białe futro. Pomachała mu ręką. – Możesz zabrać psy, panie? – zawołała niskim, ochrypłym głosem. Ogar wydał z gardła nieokreślony dźwięk, ale podszedł i spróbował jakoś opanować nieprzytomną z furii sforę. Psy warczały na niego, odgryzały się, gdy chwytał je za sierść lub szarpał smycze. W końcu zdołał odciągnąć je daleko od drzewa i przywiązać do młodej sosny. Bystra zaczęła gryźć smycz, więc nadepnął jej na łapę. Suka warknęła i ukąsiła go w łydkę. Zaklął, sypnął jej śniegiem w pysk, po czym odszedł, kulejąc. Kobieta powoli złaziła z drzewa. Na ostatniej gałęzi podwinęła się jej noga. Krzyknęła cicho i spadła w miękki śnieg. Ogar podbiegł, żeby jej pomóc. – Dziękuję – jęknęła, chwytając jego rękę i siadając. Futro, którym się okryła, należało do wielkiego wilka – jego szczęka ozdabiała kaptur. Włosy kobiety były platynowe, skóra niewiele ciemniejsza. Twarz miała lekko zaokrągloną, z wysokim czołem i delikatnymi rysami. Oczy błyszczały zielenią. Wstała, jedna noga ugięła się pod nią. Upadłaby, gdyby Ogar nie złapał jej w ramiona. – Coś nie tak? – spytał. – Jeden z twoich psów mnie ugryzł – poskarżyła się cicho. – Widzę, że ciebie też. Ogar zerknął na poszarpaną łydkę. Wzruszył nieznacznie ramionami. – Powinniśmy to opatrzyć. – Kobieta chwyciła go za zgrabiałą dłoń i pociągnęła w kierunku zrujnowanej chaty. Poszedł za nią bezwolnie. Kim była? W co za dziwnym, opuszczonym miejscu się znalazł? Pytania kłębiły mu się w głowie.

23


Otuleni natchnieniem Kuśtykając, dotarli do oblepionych śniegiem drzwi. Kobieta pchnęła je i wciągnęła Ogara do ciemnego wnętrza chaty. Przez puste okiennice wpadało zimne powietrze. Nie było żadnych mebli. Niemal przemocą wleczony przez izbę łowca nie zdążył nawet się rozejrzeć, bo jasnowłosa otwarła kolejne drzwi i wepchnęła go do mniejszego pomieszczenia. Tutaj w oknie była szyba, zupełnie zamalowana szronem, a poza tym proste palenisko, rozgrzebane łóżko i stolik z krzesłem, na którym posadzono Ogara. Zdumiony całą sytuacją, nie protestował. Patrzył na swoją gospodynię, która klęknęła przed paleniskiem. Pomyślał, że powinien jej pomóc, ale nim zrobił jakikolwiek ruch, iskra zatańczyła na suchej podpałce i po chwili ogień palił się na całego. W małej izdebce zrobiło się gorąco. Ogar chwilę rozcierał czerwone od mrozu, zgrabiałe dłonie, a potem ściągnął futro, zostając w baranim kaftanie, białej koszuli i spodniach z ciepłej wełny. Obserwował kobietę, która zrzuciła wilczy płaszcz na łóżko, postawiła na palenisku garnek i bez zapału mieszała w nim drewnianą łyżką. Jej wytarte, skórzane odzienie maskowało sylwetkę. Zdjęła wreszcie garnek z paleniska i postawiła go przed Ogarem. Chwycił łyżkę i spróbował gorącego gulaszu, zmieszanego z kaszą. – Dziękuję – wymamrotał. – Ale nie chciałbym się narzucać... Machnęła ręką i opadła na łóżko. Twarz jej wyraźnie poszarzała. Usiadła tyłem do Ogara. Słyszał, jak szeleści ubraniami i domyślił się, że chce zobaczyć ślad po psim ugryzieniu. – Jak się nazywasz? – spytał. – Kita. Pospolite imię, pomyślał. Całkiem ładna... że też sama tu mieszka. Albo i z kimś? – A... – zaczął. Kita krzyknęła cicho, a zaraz potem zaklęła. Przestraszony Ogar poderwał się na nogi. – Co...? – jęknął i pobladł. Kita wyżej podwinęła spódnicę i wyrwała z biodra fragment strzały. Znaczną jej część musiała ułamać wcześniej – od okrwawionego grotu pozostało najwyżej pół dłoni drzewca. Teraz z rany bryzgnęła na pościel czerwona struga. Kita przycisnęła do tego miejsca rękę, ale lepka, gorąca krew przeciekała jej między palcami. Ogar poczuł, że cały gulasz, który zdążył zjeść, cofa się mu do gardła. Przełknął jakoś i spytał: – Kim ty jesteś? – Jedz. – Kim? Próbowała się podnieść, ale pchnął ją z powrotem na łóżko. Szybkim ruchem zanurzyła dłoń pod poduszkę. Wyciągnęła spod niej wielki nóż do szlachtowania zwierząt. Ogar odskoczył, wpadł na krzesło i przewrócił się. Uderzył głową w ścianę. Przed oczami zatańczyły mu mroczki. Szedłem po tropie wilka, pomyślał, rozpaczliwie chcąc sobie wszystko poukładać. Rannego wilka. I wpadłem w pieprzoną pułapkę. Jakim cudem dzika bestia stała się kobietą i co znaczyły chaty w środku lasu, Ogar nie wiedział dalej, ale przynajmniej wyjaśniła się gwałtowna reakcja psów. Kita zaatakowała. Zdołał chwycić ją za nadgarstek, nim wbiła mu nóż w gardło. Zaklął. – Po... cholerę... mnie tu...? – wycedził. Była silna. Ledwo udawało mu się jej opierać. Pochyliła się nad nim. Jej oddech cuchnął zgnilizną.

24

– Mogłam cię nakarmić, łowco, i dać ci trochę przyjemności przed spokojną śmiercią we śnie. Sam wybrałeś swój los. Zgiął nogę w kolanie i kopnął kobietę w brzuch. Poleciała do tyłu i klapnęła na deski podłogi, ale nie wypuściła z ręki ostrza. – Cholerna wariatka! – wrzasnął Ogar. Kita poderwała się na nogi. Cięła szeroko. Wciąż oszołomiony Ogar, który zdołał wreszcie zebrać się do pionu, uchylił się przed ciosem. Rzucił się do drzwi, na chwilę odwróciwszy plecami do kobiety. Wystarczyła jej sekunda nieuwagi. Zaatakowała, uderzając łowcę w plecy. Rąbnął w drzwi szczęką. Ostrze noża dotknęło jego szyi, ale zdążył unieść rękę i chwycił zimną klingę. Krew bryzgnęła z jego przerżniętych palców. Z bólu zaciął zęby. Kita zaklęła, złapała łowcę za kark i szarpnęła nożem. Rzucił się do ucieczki, ale nim wyrwał się Kicie, pchnęła na oślep w jego plecy. Krzyknął z bólu i upadł na próg. Kobieta przygniotła go swoim ciężarem. Zamachał bezradnie rękami, ale zdołał tylko wyrwać garść białych włosów. – Nie musimy tak tego rozegrać! – zawołał. Znów przyłożyła mu ostrze do gardła. Szarpnął się jak ryba. Zdołał zrzucić z siebie Kitę. – W krainie zimy obowiązuje tylko jedno prawo – warknęła, unosząc okrwawioną broń. – Musisz zabić lub zginąć. Nie ma kompromisów. Zaatakowała, nadstawiając ostrze. Ogar ledwo zdołał uchylić się przed morderczym cięciem. Kita siekła powietrze tuż przed jego nosem. Przed chatą rozbrzmiało szczekanie sfory. Kita zamarła. Ogar skorzystał z okazji i rzucił się ku niej, chcąc wyrwać z ręki kobiety nóż. Uderzył w jej nadgarstek okrwawioną dłonią, drugą pięścią zdzielił w wargi. W odpowiedzi ugryzła go mocno, odepchnęła i skoczyła na łóżko. Charty wpadły do chaty, ujadając szaleńczo. Kita okryła się futrem wilka, naciągnęła kaptur i rzuciła się przez okno. Ogar poderwał się z ziemi. Między sterczącymi z okiennicy odłamkami szkła zobaczył białego wilka, umykającego w las. Był ogromny, chociaż smukły. Jego ruchy wydawały się rwane, rana wyraźnie Kicie dokuczała. Psy nie dały za wygraną. Skoczyły przez okno śladem swojej ofiary. Wściekła, pstrokata sfora popędziła za kulawym wilkiem. Na końcu do chaty wpadł Puszczyk ze swoją włócznią w rękach. Trząsł się jak liść. – Idziemy! – powiedział do Ogara. Ranny łowca zachwiał się i usiadł na podłodze. Emocje związane z walką opadły. Czuł się, jakby zaraz miał umrzeć. Zgiął pocięte palce. Szumiało mu w głowie. Rana w plecach zabolała. Z jękiem osunął się na bok. Puszczyk pochylał się nad nim, coś jeszcze mówił, ale on nie słuchał. Zemdlał. *** Ocknął się na łóżku. Z paleniska buchał żar. Czerwony blask był jedynym, co rozświetlało mrok nocy. Puszczyk siedział na krześle przy ogniu. Ogar zacisnął zęby i usiadł. Zakręciło się mu w głowie. Zza wybitej szyby powiało lodowatym zimnem.

Maria Dunkel


3. miejsce

Kraina zimy

25


Otuleni natchnieniem – Obudziłeś się – powiedział Puszczyk. – Trzeba się wynosić. To nie jest dobre miejsce. – Jest tu ogień – jęknął Ogar. Jego głos brzmiał ochryple. – Mamy dach nad głową. Co aż tak ci się tu nie podoba? Puszczyk spojrzał na niego z obawą, jego oczy błyszczały w mroku. – To Wiedźmowy Dom – wyjaśnił cicho. – Kiedyś, gdy na północy rządziła jeszcze Magia, mieszkały tu wiedźmy. – Domyśliłem się – mruknął Ogar. – Porywały młode, niestałe dziewczęta i szkoliły je w swojej podłej sztuce, właśnie tu, w tych chatach. Rzucały stąd uroki i terroryzowały prostych ludzi. Ich bezpieczeństwa strzegła wataha wargów... – Wargów? – powtórzył Ogar. Puszczyk z powagą skinął głową. – Ogromnych wilków, które potrafiły przybrać ludzką postać. Są bardzo rzadkie. Kiedyś po Północnym Płaskowyżu grasowało pięć watah, dzisiaj jest ich nawet mniej. Nie boją się ludzi. Nienawidzą ich. To podłe i niebezpieczne kreatury. Ogar z powrotem opadł na poduszki, bo świat wirował mu przed oczami. – Co z Kitą? – spytał sufitu. – Z tym... wargiem, tak? – Poszedłem za sforą, gdy cię opatrzyłem. Psy dopadły ją kawałek stąd. Rozszarpała cztery i uciekła. Ale widziałem, że Bystra ma w pysku pełno jej futra. Musiały ją nieźle poszarpać, cholery. – Umilkł. – Za tobą poszedłem zaraz po tym, jak zakopałem Niedźwiedzia. Kiedy zorientowałem się, że zmierzasz do Wiedźmowego Domu, pobiegłem. To zawsze było złe miejsce. Ludzie z Północy nigdy się tu nie zapuszczają. – Rozejrzał się niespokojnie. – Jesteś dobrym łowcą, Ogar, ale za krótko polujesz w tych lasach. Tutaj trzeba uważać na pozostałości Przedwieków, na resztki Magii, na wszystkie te rzeczy, które powinny umrzeć, a jednak trwają. – Zauważyłem – burknął Ogar. – I przeszła mi ochota na zemstę. Dajmy sobie spokój z tym wilkiem, wargiem czy czymkolwiek. Wracajmy do domu. – Nie jesteś w stanie wrócić do domu – powiedział powoli Puszczyk. Wstał z krzesła. – Możliwe, że w ogóle nie przeżyjesz. Zostawię ci Bystrą i trochę zapasów. Lubię cię, ale nie zginę za ciebie. Rzucił na łóżko obok Ogara pakunek sucharów i suszonego mięsa. Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, ranny wycedził: – Skurwysyn. Nie był głupcem. Wiedział, że zostawiono go na pewną śmierć. Sam może nawet postąpiłby podobnie, gdyby to na niego spadło zadanie opiekowania się rannym towarzyszem w dawnym siedlisku wiedźm i wargowej norze. Otarł obandażowaną ręką spocone czoło. Okrył się pierzyną. Przywiązana do wezgłowia Bystra popiskiwała niespokojnie, szarpiąc się na smyczy. Wreszcie położyła długi pysk na poduszce obok głowy Ogara. Objął ramieniem szyję psa, zapatrzył się w okopcony sufit. Dokuczał mu ból. Zjadł jednego suchara, przewrócił się na bok i zasnął. *** Obudziła go Bystra. Trawiony gorączką, trząsł się pod okryciem. Suka przegryzła smycz i skakała na drzwi, warcząc wściekle. – Bystra. Bystra, chodź tu, maleńka – zawołał cicho Ogar.

26

Pies nie posłuchał jego ochrypłego głosu. Drzwi otwarły się. Bystra ryknęła i dała potężnego susa. Wpadła na stojącą w progu Kitę. Kobieta osłoniła się ramieniem. Upadła na ziemię. Przez chwilę szarpała się z psem, wreszcie zrzuciła go z siebie. Zmieniła się w wilka. Gdy Bystra przyskoczyła, chwyciła ją za gardło i zaraz odsunęła się, warcząc. Suka zaskomlała. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach i pochyliła łeb. Z jej rozprutej szyi ciekła ciemna, gęsta krew. Po chwili przewróciła się na bok. Szarpnęły nią drgawki. Wreszcie znieruchomiała. Kita obserwowała to mętnymi ślepiami, półsiedząc na podłodze. Później podniosła się. Utykała na zranioną tylną łapę, jedną przednią podkurczyła, jej uszy zwisały w strzępach, a sierść pozlepiała krew. Pysk, od nosa aż po lewe oko, szpeciła paskudna szrama. Padła na deski podłogi tuż przy dogasającym powoli palenisku. Szarpany dreszczami Ogar patrzył na to półprzytomnie. Chciał się podnieść, ale zabrakło mu sił. Przewrócił się na bok, plecami do zabitej suki i leżącej nieruchomo wilczycy. Po chwili ponownie zmorzył go chorobliwy sen. Śnił o wędrówce przez bezkresne, zaśnieżone pustkowie, o bestiach w lodowatych głębinach i płonących lasach wśród białego bezkresu. Musisz zabić lub zginąć. Nie ma kompromisów. Obudził się dopiero przed południem następnego dnia, rażony jasnym światłem słońca. Zobaczył Kitę, zgarbioną nad paleniskiem i mieszającą w garnku. Wyczuła chyba jego wzrok, bo zerknęła przez ramię. Szrama na jej twarzy błyszczała ciemną czerwienią zakrzepłej krwi. Na powitanie kobieta skrzywiła się, zdjęła z paleniska garnek i z wyraźnym trudem podeszła do łóżka. Opadła ciężko na jego skraj, po czym nabrała na łyżkę pływającego w gęstym sosie mięsa i wcisnęła Ogarowi w usta. Zaskoczony, zakrztusił się, zaraz potem przełknął i rozkaszlał. Gorący kawał ledwo przeszedł mu przez gardło. – Nie... – zaczął. Kita wepchnęła w jego usta kolejną porcję. Tym razem przeżuł i połknął, a potem usiadł z trudem. Pozwolił wcisnąć w siebie jeszcze jeden kawałek, nim zdecydowanie wyjął z ręki kobiety garnek i zaczął jeść samodzielnie. Obserwowała go w milczeniu. – Jesteś silny – stwierdziła wreszcie. Zaskoczony, chciał odpowiedzieć, ale zakrztusił się tylko i znowu zaczął kaszleć. Sos prysnął mu przez nos. Wcale nie czuł się silny. – Dlaczego mnie nie zabiłaś? – wychrypiał. – Wtedy, zaraz potem jak uwiązałem psy, ani teraz... – Jedz – zachęciła, wciąż zamyślona. Tym razem jej posłuchał, tym bardziej, że mięso smakowało nieźle. Gdy skończył, rozejrzał się po izbie. Na palenisku płonął słaby ogień. Obok drzwi, tam gdzie wczoraj padła Bystra, ujrzał plamę wsiąkniętej w deski krwi i kilka kłaków sierści. Wilcze futro leżało w nogach łóżka. – Pies... – zaczął Ogar. – Właśnie go zjadłeś – powiedziała Kita, zabierając mu garnek. Wstała i odstawiła puste naczynie na palenisko. Odwróciła się do Ogara, mierząc go uważnym spojrzeniem. Zamarł. Zmusił wycieńczone ciało do gotowości w razie jej nagłego ataku.

Maria Dunkel


3. miejsce Kita zaczęła ściągać ubranie. Zrzucała z siebie kolejne warstwy skór, odsłaniając blade ciało. Ślady psich ukąszeń oraz stare blizny znaczyły niemal każdy jego skrawek. Kobieta była straszliwie chuda, każda kość i każdy twardy mięsień rysował się wyraźnie pod jej skórą. Ogarowi odebrało mowę. Kita podeszła do niego, odsunęła skraj kołdry i usiadła mu okrakiem na udach. Rozwiązała mu spodnie. Delikatne muśnięcia jej palców oraz widok tego niezwykłego ciała mu wystarczyły. Gdy go dosiadła, chciał objąć ją ramionami. Pchnęła go zdecydowanie na poduszki i ujeżdżała, dysząc ciężko. Za oknem znów padał śnieg. *** Następne tygodnie należały do najbardziej szalonych w życiu Ogara. Przestał zadawać pytania. Jadł to, co dawała mu Kita. Jej towarzystwo wpływało na niego kojąco. Nie była piękna, a jednak miała w sobie coś, co go pociągało. Pierwsze kilka dni rekonwalescencji walczył z gorączką i ropą, wypełniającą ranę na jego plecach. Później nastąpiło krótkie załamanie, kiedy na przemian tracił przytomność i leżał bezsilnie na brzuchu, kontemplując ból. Wreszcie rozpoczął powolny proces zdrowienia. Po dwóch tygodniach wstał. Obrabiał zwierzynę, która przynosiła Kita. Dzielił mięso na surową porcję dla niej i na tłusty gulasz dla siebie. Wkrótce po tym, jak podniósł się z łóżka, zauważył zmianę stosunku Kity do siebie. Rzadziej inicjowała ich zbliżenia. Zerkała na niego gniewnie, gdy dzielił między nich mięso. Raz przyniosła śnieżnego zająca i nie pozwoliła mu go tknąć, dopóki sama się nie najadła. Wreszcie pewnego wieczoru, gdy próbował zdjąć z niej ubranie, odepchnęła go z wściekłym warknięciem. – Zostaw mnie – rozkazała. Narzuciła na siebie wilcze futro, przemieniła się i pobiegła na polowanie. Ogar zrozumiał, że nadszedł czas, aby się wynieść. Okrył się swoim starym, cuchnącym futrem. Znalazł za chatą miejsce, gdzie Kita zakopywała resztki zdobyczy. Zardzewiałą siekierą odrąbał od zamarzniętego, jeleniego udźca długie, mięsne szczapy, którymi napełnił tobołek. Zabrał swój łuk i strzały, po czym niemal biegiem ruszył w las, jak najdalej od łowieckich terenów Kity. W powietrzu czuć było wiosnę. Noce i poranki stawały się cieplejsze, śniegi topniały, strumienie zaczynały szemrać pod cienką warstwą lodu. Ogar uparcie zmierzał na południe. Następnego wieczoru, prawie dobę po swojej ucieczce z Wiedźmowego Domu, wydostał się ze Złego Gaju. Zaledwie wyszedł spomiędzy drzew, przystanął. Rozejrzał się. Pofałdowane, zmarznięte Przedgórze rozciągało się daleko na wschód i zachód. Na południu majaczyły skaliste, zaśnieżone szczyty Srebrnych Grani, najwyższego pasma gór Szeran. Ogar odetchnął głęboko. Był wolny. *** Powrócił do Złego Gaju w pełni lata. Zaledwie miesiąc wcześniej rozprawił się z Puszczykiem w zaułku za jedną z gospód w Kirkken. Miał już pewność, że potężny łowca nie porzuci więcej żadnego towarzysza.

Kraina zimy

Ziemia obrodziła bogactwem karłowatych zarośli, mchu oraz ostrych, twardych traw. W powietrzu unosiły się chłód i wilgoć. Ogar przedzierał się przez rzadkie, zielone poszycie. Nad głową miał baldachim ciemnych igieł. Tym razem wybrał się na łowy samotnie, bez psów czy kompanii. Wiedźmowy Dom znalazł bez większego trudu. Mała izdebka z wybitym oknem wyglądała na porzuconą. W sienniku na łóżku zalęgły się myszy, pod sparciałymi kocami mieszkało robactwo, a palenisko wypełniał stary popiół. Także spiżarka za chatą ziała pustką. Wyglądało na to, że ruiny wymarły na dobre. Ogar spędził noc na łóżku, wyglądając przez okno. Nad ranem upolował królika, zjadł posiłek i przespał się, by wieczorem znów rozpocząć czuwanie. Zjawiła się czwartej nocy, krótko przed świtem. Dojrzał jej białą sylwetkę, gdy przemykała między drzewami. Wciąż była chuda i wyraźnie kulała na jedną łapę. Ogar chwycił swój łuk i kołczan. Wypadł przed chatę. Kita mignęła mu jeszcze wśród drzew. Rzucił się w tamtym kierunku. Biegł na oślep, wypatrując jakiegokolwiek tropu. Przebył mały strumyk, wspiął się na niski pagórek i niemal wpadł do ogromnego parowu. Stanął gwałtownie, opierając się o pień drzewa. Nora znajdowała się pod wykrotem ogromnej sosny. W wejściu do niej wylegiwał się tłusty szczeniak. Dwa inne przewalały się wśród ciernistych krzaków, warcząc na siebie. Wszystkie miały sierść w brązowym odcieniu. Ich matki Ogar nie widział. Przynajmniej dopóki go nie zaatakowała. Musiała przyczaić się w innym parowie albo gdzieś wśród poszycia. Gdy Ogar ją zauważył, było już za późno. Skoczyła na niego z impetem. Zwalili się na ziemię. Przerażone szczeniaki prysnęły do nory. Ogar zgubił broń. Wbił palce w luźną skórę na szyi warga i rozpaczliwie odpychał od siebie ogromny łeb. Kita kłapała mu szczękami tuż przed twarzą, bryzgając śliną. Jej żółte kły zwierały się z przerażającym zgrzytem. Zdołał kopnąć ją w brzuch. Wilczyca odskoczyła. Stanęła między nim a norą, zjeżona i wściekła. – To ja – powiedział Ogar. – To tylko ja. Warkot grzmiał w gardzieli Kity, ale jej zjeżone futro opadło. Spazm szarpnął jej ciałem, rozległ się nieprzyjemny odgłos, jakby rozdzierano materiał. Zmieniła się w siedzącą w kucki kobietę. Poprawiła płaszcz na ramionach. – Czego tu szukasz? – spytała ostro. – Odpowiedzi – odrzekł. Przyglądała mu się z namysłem. – Głupiec – stwierdziła w końcu. – Myślałeś, że nie zabiłam cię z miłości? Że postanowiłam okazać ci łaskę? – Myślę, że nie zabiłaś mnie, bo nie zdążyłaś – powiedział spokojnie. – Odszedłem, zanim wbiłaś mi nóż pod żebra. – Tak. Musiałam przez to opuścić Wiedźmowy Dom. Nie mogłam pozwolić, żebyś wrócił tam z bandą swoich przyjaciół i wszystko zmarnował. – Obnażyła pożółkłe zęby. – Zbyt wiele kosztowało mnie znoszenie twojego dotyku przez tak długi czas. – To głupie oskarżenie – stwierdził Ogar. – Pieprzyliśmy się z twojej inicjatywy. – Nie dla mojej przyjemności. – Domyśliłem się. – Umilkł na chwilę. – Oszczędziłaś mnie, żebym spłodził dzieci.

27


Otuleni natchnieniem – Tak. – Przedtem próbowałaś mnie zabić. – Przedtem nie znałam twojej wartości – wyjaśniła z irytacją. – Zabrałam cię do chaty, z dala od psów. Powinnam poderżnąć ci gardło, zanim zaczęłam wyciągać strzałę, ale cholernie mi dokuczała. To był błąd. – Umilkła na chwilę. – Zabiłabym cię tak czy inaczej, gdyby nie pojawił się twój kumpel. I tak powinieneś zdechnąć. Tymczasem, gdy uciekłam psom i wróciłam, miałeś się całkiem nieźle jak na kogoś, kogo pchnięto w plecy tasakiem. – I uznałaś, że ktoś tak wytrzymały będzie odpowiednim ojcem dla wargów? – domyślił się. – Jak to możliwe, że urodziły się wilczętami? – Jedno było ludzkie – powiedziała Kita. – Z reguły wystarczy, że jedno z rodziców jest wargiem, by dzieci również nimi były. Ale ludzkie dzieci czasem trafiają się w miotach mieszańców. – Co się z nim stało? Z tym ludzkim dzieckiem? – Zabiłam je. Ogar przełknął ślinę. Pokiwał głową. – Mogłem się domyślić. – Mogłeś – przyznała. Patrzyli na siebie. – Czy nie ma innych wargów? – spytał Ogar. – Byłaś aż tak zrozpaczona, aby... – Nie ma – przerwała mu Kita. – Jak długo na północy żyły wiedźmy, wargowie trwali u ich boku. Byliśmy ze sobą nierozerwalnie związani. Kiedy przybyli tu ludzie z Cesarstwa i zaczęli wykorzeniać Magię, wiedźmy i wargów spotkał wspólny los. Ci, którzy przetrwali wielkie prześladowania wiedźm, wmieszali się między wilki i kryli tchórzliwie po lasach, narażeni na śmierć z rąk takich jak ty. – Urwała. – Łowcy zarżnęli mi matkę, ojca, brata i wielu innych moich pobratymców. Ja przetrwałam. I tak, byłam ostatnim z wargów. Teraz znów jest dla nas nadzieja. – Oblizała wargi. – Jak ci smakuje wiedza, za którą zapłacisz życiem? Ogar sięgnął po broń, ale Kita była szybsza. Przemieniła się błyskawicznie, skoczyła na niego, przygniotła go białym cielskiem. Wsadził przedramię między jej szczęki, ratując gardło przed wilczymi kłami. Lewą ręką wyrwał zza pasa nóż i przycisnął ostrze pod łapę zwierzęcia. Kita odskoczyła w bok. Ogar podniósł się na kolana, unosząc broń. Wilczyca warknęła groźnie. Mierzyli się wzrokiem. Łowca poderwał się na nogi i rzucił do ucieczki. Usłyszał za sobą miękki tupot wilczych łap. Musisz zabić lub zginąć, pomyślał. Nie ma kompromisów. Ból rozrywał mu płuca. Kita dyszała w kark. Jej kroki dudniły tuż za nim. Szelest miażdżonych wielkimi łapami roślin wypełniał jego uszy. Ogar dotarł do Wiedźmowego Domu resztkami sił. Czuł, że dalej nie pobiegnie. Odwrócił się, unosząc nóż. Las za jego plecami był cichy i pusty. Ogar zaczął rozglądać się na wszystkie strony. Nikt go nie ścigał. Odetchnął z ulgą. Kątem oka dojrzał jakiś ruch. Odwrócił się, ale było za późno. Kita wypadła z parowu, zasłoniętego przez gęsto rosnące młode choinki. Pognała w kierunku Ogara. Czekał na nią z nożem w dłoni.

28

Dopadła go. Osłonił się ramieniem. Runął na twardą ziemię. Dźgał nożem powietrze i ciało. Kita wyszarpała mu z ręki kawał mięsa. Odgryzła ucho. Rozdarła rękaw wraz z bicepsem. Zmiażdżyła w szczękach nadgarstek dłoni, w której trzymał nóż. Krew ciekła z jej poranionych nożem barków i pociętego pyska. – Mogę was ochronić! – wychrypiał Ogar. – To też moje dzieci, na litość... Złapała go za gardło, rozdarła je szarpnięciem i odstąpiła na sztywnych łapach. Ogar leżał bezwładnie, wpatrzony w błękitne niebo. Życie wypływało z niego czerwoną rzeką. Nie wiedział, czego się spodziewał, przybywając do Złego Gaju. Rodzinnej sielanki? Wyznań miłości? Prawdy mniej okrutnej od tej, którą dostał? Bez względu na to, o czym myślał, podejmując postanowienie o powrocie, zapomniał o jednej, podstawowej kwestii. W krainie zimy karą za zlekceważenie jej prawa zawsze jest śmierć.

Maria Dunkel

Rocznik 1993. Mieszka w Katowicach, studiuje na Politechnice Śląskiej kierunek o nieprzyzwoicie rozbudowanej nazwie. Większą część życia spędza na toczeniu epickich batalii w internetowych sesjach RPG i pisaniu, a wolne chwile dzieli między obcowaniem z fantastyką pod wszelkimi postaciami, słuchaniem muzyki a opieką nad puszystym potworem imieniem Brian. Nagrodzona w paru konkursach młodzieżowych, finalistka HW2010. Publikowała na portalu Fabrica Librorum, w Esensji, Fahrenheicie i QFancie.

Maria Dunkel


Wyróżnienie

Roman Aleksandrowicz Skafander Ilustracje: Karolina Ostrowska Dla M. L. Święta Łucja Matka uderzyła mnie w twarz rozczapierzoną dłonią, kiedy przyłapała mnie na zdejmowaniu ze ściany obrazka ze Świętą Łucją. Wisiał nad moim biureczkiem całe czternaście lat, gdyż Święta Łucja to moja patronka. Podobno tata wybrał dla mnie to imię i on też zawiesił obrazek: chciał, aby święta sprawowała nade mną opiekę od chwili narodzin aż do samej śmierci. Kiedy tarłam piekący policzek, zapytałam matki, czy Święta Łucja czuwała również nad moim poczęciem. Dostałam w twarz po raz drugi. A potem po raz trzeci i po raz czwarty. Matka zawsze biła mnie w ten sposób: miarowo, rytmicznie, ze znużeniem sadystki wypełniającej obowiązkowy, cotygodniowy rytuał. Nigdy nie uderzyła mnie w żadną inną część ciała; biła mnie jedynie po głowie. Kiedy moja siostra, Agnieszka, mieszkała jeszcze z nami, odciągała matkę, łapała ją za ręce, wrzeszczała na nią i pluła. Matka była słaba, Agnieszka była duża i silna, awantury kończyły się szybko. Teraz jednak Agnieszki przy mnie nie było – wyprowadziła się od nas, wyniosła się w ogóle z tego kraju z jednym ze swoich chłopaków (Agnieszka miała co pół roku innego chłopaka, a czasem nawet dwóch różnych na raz, nie pamiętam, aby kiedyś była sama). Uciekła na zielone, szczęśliwe wyspy, tam, gdzie uciekają wszyscy. – Zabierz mnie, zabierz mnie ze sobą – błagałam siostrę. – Już mam dość tych awantur, tego bicia. – Przecież wiesz, głuptasie, że nie mogę. Szukaliby cię. – Płakała razem ze mną. – I tak byś tu wróciła… – Jesteś brzydka. Brzydka, brzydka, brzydka, brzydka, brzydka… – monotonnie cedziła matka, bijąc mnie raz prawą, raz lewą ręką. Święta Łucja patrzyła na to obojętnie zza rozbitej szybki. Wódka – Jesteś piękna – tak powiedział Dawid, kiedy nachylił się nade mną i po raz pierwszy pocałował mnie porządnie i soczyście. Jego wargi piekły wtedy ostro i smakowały gorzko. Dawid rozbierał mnie i całował, a ja wplatałam palce w jego czarne, gęste, kręcone włosy i przyciągałam go do siebie. Chciałam, żeby całował mnie wszędzie; żeby jego gorący oddech otulił mnie całą; żeby było nam dobrze. Czułam się jak pijana i byłam pijana. Butelka po wódce wtoczyła się pod łóżko i tam ją potem znalazłam. Dawid podniósł się i zaczął zdejmować z siebie ubranie. Moje już leżało na podłodze bezładną stertą.

Skafander

– Co to jest? Co to za panna świętojebanna? – wychrypiał Dawid, wskazując łokciem na niewielki obrazek. – Czego się tak gapi? – To Święta Łucja, moja patronka. – Pomagałam mu wyplątać się ze spodni. – Czuwa nade mną i roztacza opiekę. – Powaliło cię? Bałwana takiego na ścianie trzymać? Won z tym! Czuwa-sruwa, do kościoła z roztaczarką-opiekarką! – wychrypiał Dawid i zwinnym ruchem wypuścił pasek z dłoni. Sprzączka z hukiem przecięła szkło. – No co za kurwa...?! Zaczęłam się histerycznie śmiać. – Tata ją jeszcze przykręcił, na taką śrubę specjalną, więc nie odpadnie. Widzisz, Świętej Łucji nie da się tak łatwo pozbyć. – Śmiałam się i śmiałam; po części to ja, po części to wódka we mnie. – Będzie jednak czuwać nad nami! – Sram na Świętą Łucję. – Dawid położył się na mnie. – Niech sobie moją dupę ogląda. Chodź, poczuwam nad tobą. Pocałował mnie mocno, a ja zamknęłam oczy i głaskałam go po owłosionych plecach. W końcu Dawid rozsunął moje nogi i wszedł we mnie tak, że zaczęłam krzyczeć. Bolało, więc krzyczałam. Piekło, więc krzyczałam. Rozrywało mnie na strzępy, więc krzyczałam i krzyczałam i krzyczałam. Dawid zakrywał mi usta ręką, rozgniatał mi wargi, więc gryzłam go, a on wtedy też krzyczał. Potem była cisza. Wreszcie Dawid zakaszlał i zaczął po omacku grzebać w stosie ubrań. Wyciągnął paczkę papierosów, wystukał dwa, paliliśmy tak w milczeniu przez kilka chwil. Święta Łucja patrzyła na to w zadumie zza rozbitej szybki. Plama Dawid zachodził do mnie często. Kiedy matka szła wieczorem pracować na kasie, zostawał u mnie na parę godzin. Wystawiał wtedy krzesło na środek pokoju, siadał, a ja wchodziłam mu na kolana i oplatałam go nogami. – Jesteś piękna, Łucja, piękna-piękna – wymruczał mi kiedyś do ucha. Poszukałam go wtedy wargami, pocałowałam i ugryzłam go w język. – Nie znoszę tego imienia. Mów do mnie „Kaśka”. Z grymasem na twarzy wybulgotał coś wściekle, zasyczał i próbował przełożyć mnie przez kolano, lecz byłam dla niego za szybka. Skończyło się na tym, że nie chciał mnie przez tydzień całować. Ja przestałam odpisywać na esemesy i nie wpuściłam go do domu. Wreszcie Dawid przeprosił i od tej pory mówił mi już: „Kaśka”. Wszystko było lepsze niż ta cholerna „Łucja”… Kiedy matka szła pracować na kasie rano albo w południe, Dawid czekał na mnie pod szkołą. Parkował jedynie dwie przecznice dalej i puszczał mi esemesa z informacją,

29


Otuleni natchnieniem

30

Roman Aleksandrowicz


Wyróżnienie gdzie stoi. To on kupił mi zresztą komórkę – zajebistą, różową – i on za nią płacił. Pytałam go, dlaczego nie stanie pod szkołą, koleżanki mogłyby zobaczyć, jaką ma fajną beemwicę. Powiedział mi, że nie będą nas nauczyciele oglądać, że mamy nie robić cyrku i pokazówy, że to ma być nasza tajemnica. I że mam przychodzić do auta sama, bo moje koleżanki go wkurwiają. Robiłam więc tak, jak Dawid kazał, bo ja za nim poszłabym nawet do piekła. Nie wiedziałam wtedy, że we mnie też rośnie tajemnica. Święta Łucja widocznie źle czuwała albo zbita szybka utrudniała jej roztaczanie opieki nade mną, gdyż któregoś ranka obudziłam się z potwornym bólem brzucha. Chciałam wstać, lecz nogi nie utrzymały mnie, zsunęłam się tylko po krawędzi łóżka, wczołgałam się do kąta. Ból rozdrapywał mi podbrzusze, szarpał mięśniami, tak brutalnego okresu jeszcze nie miałam. Zwinęłam się w kłębek i jęczałam tylko. Nagle poczułam, że coś zrywa się gdzieś w moim wnętrzu i ucieka ze mnie ukradkiem. Kiedy oparłam się o ścianę i obejrzałem dokładnie ciemną plamę na dywanie, zauważyłam na niej maleńkiego zbiega. To był nasz synek. Zrobiłam tak, jak wyjaśniała nam kiedyś pani w szkole na biologii: przeniosłam go drżącymi palcami do buteleczki, zalałam spirytusem, korek zacementowałam mocno superklejem. Święta Łucja przypatrywała się temu drapieżnym spojrzeniem zza rozbitej szybki. Jak pies Kiedy Dawid dowiedział się o naszej tajemnicy, wściekł się na mnie. – Po co mi to gówno pokazujesz?! Kaśka, czyś ty zwariowała?! Czy ty się zabezpieczyć nie umiesz?! – darł się na mnie w samochodzie, a ja płakałam cicho. Kiedy Dawid był na mnie zły, potrafiłam powstrzymywać się od płaczu tylko przez kilka pierwszych minut. Potem ryczałam na całego, Dawid przestał wrzeszczeć, ściskał tylko kurczowo kierownicę, wzrok wbił w odległy koniec ulicy. Siedział nieruchomo i ta cisza była dla mnie gorsza od krzyków. Przestałam płakać, zaczęłam poprawiać makijaż. Nie mogłam przecież siedzieć tak w aucie na publicznym widoku spłakana, z zaczerwienionymi oczami, z rozmazanym tuszem. – Żebyś ty tak o własną pizdę dbała, jak dbasz o swój makijaż – wysyczał nagle Dawid. – Masz więcej nie robić takich numerów. Zabezpiecz się. I wyrzuć ten syf. Nagle ogarnęła mnie zimna złość. – Dawid… – zaczęłam do niego mówić, lecz wtedy zapikał mu esemes. – Cicho, czytam. – Oczy Dawida zwęziły się gwałtownie. – Ożesz ty skurwysynu... – Dawid… – Nie dawałam się tak łatwo odpędzić. – Wysiadaj – przerwał mi bezceremonialnie. – I jazda prosto do domu. Dzisiaj mnie nie będzie. – Ale ja chcę… – zaczęłam ostro, ale on tylko pochylił się nade mną i otworzył drzwi od mojej strony. – Wypad, Kaśka – wycedził. – Do domu, poucz się. I wywal to gówno, nie chcę tego nigdy więcej widzieć. Wtedy zagotowało się we mnie. – Dobrze, kurwa, jedź, gdzie chcesz. – Wysiadłam, wyszarpując torebkę z auta. – Pewnie masz jakąś sukę na mieście!

Skafander

– Kaśka, zamknij już mordę, dobrze? – Dawid uruchomił silnik, przyciemniane szyby powędrowały w górę. Beemwica z rykiem pomknęła ulicą. – Żebyś zdechł… – Zarzuciłam torebkę na ramię, wściekła i rozżalona. – Żebyś zdechł, kurwa, jak pies… Święta Łucja zza rozbitej szybki najwidoczniej czuwała wówczas i usłyszała moje słowa. Zejście Nie chciało mi się wracać do domu, więc łaziłam po galerii handlowej. Odgoniłam jakiegoś nachalnego miłośnika seksu w toalecie, posiedziałam w barze, a kiedy zobaczyłam grupkę koleżanek ze szkoły, które jazgocząc i ujadając, przetaczały się przez główną aleję, najzwyczajniej w świecie zabrałam swoje rzeczy i uciekłam bocznym wejściem. Dawid nie dzwonił. Dawid nie pisał. Dawid nie dawał znaku życia. W domu nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Telewizja mnie irytowała, uczyć mi się nie chciało. Leżałam więc na łóżku i usiłowałam sobie przypomnieć, jak Dawid wygląda, kiedy się śmieje. Potrafił uśmiechnąć się tylko oczami, a wtedy gubił na chwilę ten lodowaty błysk, który mnie tak bardzo pociągał. Wyciągałam tak z głowy kolejne obrazy i przyglądałam się im: Dawid się śmieje, Dawid marszczy czoło, Dawid drapie się po ręce, Dawid mnie całuje… Robiło się coraz ciemniej, ale nie zapaliłam światła w pokoju. Mieszkanie było puste, wyjałowione: telewizor skrobał za ścianą (nie chciało mi się go wyłączyć), wiatr przewalał się po dachu, koc drapał mnie po policzku. Leżałam tak i leżałam, w końcu zasnęłam. Kiedy się obudziłam, komórka pokazywała, że dochodzi północ. Zalęgło się wtedy we mnie złe przeczucie. Dawid nie pisał ani nie dzwonił, więc powoli wystukałam jedno słowo: „Jesteś?”. Po kilku sekundach komórka rozszalała się, to dzwonił Dawid. Zamiast radości czułam coraz większe przerażenie, lecz wreszcie zmusiłam się, aby odebrać. – Cześć, czemu nie dzwonisz ani nie piszesz? – wyszeptałam do słuchawki. – Bo mnie nie ma – odezwał się obcy, szorstki głos. W tle usłyszałam obrzydliwy rechot. – To ty jesteś Kasica? Tak mi tu wyświetla. Dawida nie ma i już nigdy nie będzie. Coś w tym głosie sprawiło, że rozłączyłam się wystraszona śmiertelnie. Co to znaczy „nie ma”? Co to znaczy „nigdy nie będzie”? Gdzie był Dawid?! Komórka szalała jeszcze kilka razy, lecz bałam się tego głosu. W końcu ją wyłączyłam. Wiatr świstał teraz na antenach, jęczał przeraźliwie, wył, a ja siedziałam zdjęta paraliżującym strachem. Podniosłam wreszcie oczy – Święta Łucja krzywiła się na mnie zza rozbitej szybki. Ceglana Dawida znaleźli nad ranem. Auto porzucono przy garażach na Ceglanej – okolica taka, że strach tam iść za dnia, a co dopiero w nocy. Ktoś pastwił się nad nim długo: wytłuczone szyby, rozbite reflektory, porżnięta tapicerka. Powiedzieli mi, że Dawid wyglądał gorzej od samochodu: ktoś związał go i pociął na nim ubranie, potem bił, łamał ręce i nogi, przypalał papierosem.

31


Otuleni natchnieniem W takim miejscu można długo wrzeszczeć i krzyczeć – nikt nie przyjdzie. Adek, jeden z kolegów Dawida, wyjaśniał mi to urywanym głosem. Nie mógł się dodzwonić, więc przyjechał do mnie i teraz przycupnął na podartej kanapie. Mówił coś o interesach Dawida, o długu, którego ktoś nie chciał spłacić, o tym, że dopadną gnojów, którzy to zrobili. Słuchałam tego, lecz moją uwagę skupiało rozdarcie na kanapie, przez które wyłaziła brudnożółta gąbka. Zastanawiałam się, kiedy to pokrycie się tak rozdarło i jak je zszyję. Widziałam strzępy materiału rozłażące się na boki i nagle, w oślepiającym rozbłysku rozpaczy, zdałam sobie sprawę, że tak musiało wyglądać ciało Dawida: roztłuczone, rozdarte, przebite, zmasakrowane, zbezczeszczone. – Łucja? Łucja?! – krzyczał Adek i walił mnie po twarzy, a ja wyłam tak, jak wyje ktoś, komu nagle zawalił się cały świat. – Łucja, przestań! Przestań, do kurwy nędzy! Kiedy doszłam do siebie, kazałam Adkowi wynosić się z mojego mieszkania. Chciałam być sama, chciałam płakać, chciałam, żeby już nikt nigdy do mnie nic nie mówił. Adek nie czekał na windę (wdrapywała się zawsze niemiłosiernie długo na czternaste piętro), zbiegł schodami, a ja wreszcie mogłam zatrzasnąć drzwi. Działy się potem różne rzeczy. Muzyka łomotała ścianami i meblami, a za drzwiami ktoś wrzeszczał i gwałtownie szarpał klamką. Pochylałam się nad wanną i oblewałam głowę lodowatą wodą. Siedziałam przy kuchennym stole; z kawałków przeżutego chleba lepiłam niewielkie kuleczki, układałam je metodycznie jedną koło drugiej. Spałam, budziłam się zalana płaczem, potem znowu spałam. Wrzeszczałam przez sen na kogoś, kto szarpał mnie za rękę. Jednego byłam jednak pewna: Dawid nie odszedł, Da-

32

wid nie zostawił mnie, Dawid czekał gdzieś na mnie, Dawid przecież mnie kochał. Te słowa powtarzałam, klęcząc przed biureczkiem. Wiatr bujał się na antenach i przeciskał przez szpary między płytami, a wraz z nim wciskały się jej słowa. Tak, tak właśnie jest, zapewniała Święta Łucja, obrzucając mnie ciepłym spojrzeniem zza rozbitej szybki. Fotel Adek znowu przyszedł do mnie i opowiadał, że trup tego dłużnika, o którym mi wspominał, siedział w przydomowym śmietniku na zdezelowanym, opleśniałym fotelu. Adek palił zdenerwowany jednego papierosa za drugim, a słowa lały się z niego strumieniem. – I widzisz, Łucja, namierzyliśmy typa. Wiedzieliśmy, gdzie mieszka, więc Młody i Kenio czekali na niego pod domem. Trochę posiedzieli, trochę połazili, ale pilnowali sumiennie. Jego matka twierdzi, że typ już nie mieszka u niej, ale Młody i Czaszka to cwaniaki, więc popytali dzieciarni i wiedzieli, że stara kłamie. No kto by nie kłamał? Dla własnego syna? Ale ja nie o tym, nie o tym. Więc siedzą w aucie, całą noc siedzą i pilnują, czy typ aby do mamusi nie przyjdzie. Jeden śpi, drugi pilnuje, w końcu Młody mówi, że on obleci blok, bo nie wiadomo, czy się typ gdzieś tu nie pląta. Adek zaciągnął się papierosem, ręce mu drżały. – Widzisz, Łucja, ledwo Młody z auta wysiadł, a tu leci od śmietnika dziadunio z pieskiem. No powiedziałabyś, że można śmieci o czwartej rano wynosić? Normalny ten dziadunio chyba nie był… Leci więc dziadek z psem, a pies, choć zjeżony, skomli tylko i piszczy. Młody patrzy na dziadunia, a ten pokrzykuje dychawicznie: „Pogotowie! Pogotowie! Pogotowie!”. Mija tak Młodego i biegnie dalej. Jakby tam pogotowie mogło co pomóc… Adek strzelił jedną zapałką, drugą, trzecią…

Roman Aleksandrowicz


Wyróżnienie – Kurweskie zapałki… No co jest z nimi? Młody idzie tam, skąd dziadunio przyszedł, a on od śmietnika tak leciał. Więc Młody zerknął do środka, a tam nic, tknęło go jednak i zagląda za śmietnik. I tam siedzi ten dłużnik Dawida, na fotelu rozwalony, akurat by mu pogotowie pomogło. Bo widzisz… widzisz… z niego całą skórę ktoś zdarł. Uwierzysz w to?! No po prostu obdarł go całego za skóry. Młody mówił potem, że aż tam go zgięło. Narobił przed tym trupem porządnie. Porzygał się tam, że jaciępierdzielę! A trup nie miał na sobie nic: wszystko na wierzchu, fotel na czerwono zafarbowany, kałuża krwi na ziemi. Młody mówił, że potem dopiero zobaczył ubrania, równiutko-ładniutko na kupce poukładane. Dres tam leżał, taki zielony, mocno zielony, a myśmy wiedzieli, że typek zawsze w nim chodzi. „Elegant” go nazywali – bo niby zawsze taki odstawiony w tym eleganckim dresie. Daj jeszcze papierosa… A na tym trupie nie było ani milimetra skóry. Przysięgam, Łucja, nie było, Młody zdjęcia porobił, jak chcesz, to ci na komórkę poślę. Kurwa najjaśniejsza, to nie myśmy go tak urządzili… Młodego te ubrania załatwiły – kwiczał, że trup jak trup, ale ubrania poskładane to już nie dla niego. Rany boga żywego, kto normalny tak się zabawia? Mieliśmy wpierdol dłużnikowi spuścić, potem psom nadać, ale bez przesady, no ja pierdolę! Bez przesady! Adek sapał zdenerwowany, głaskałam go po twarzy. Święta Łucja uśmiechała się do nas zza rozbitej szybki. Razem Wiem, że Dawid o mnie nie zapomniał. Wiem, że Dawid chce do mnie wrócić. Wiem, że Dawid chce, abyśmy już byli na zawsze razem. Słyszę, jak coś drapie i skrobie po drzwiach. Wstaję z łóżka – Święta Łucja patrzy na mnie badawczo – przekręcam zasuwkę, łapię za klamkę. Za progiem – Dawid. Dotykam powoli jego twarzy, uśmiecham się, wyciągam ręce. Dawid niezgrabnie obejmuje mnie, przyciąga do siebie. Ta twarz – nie jego, te włosy – nie ten kolor, te oczy – puste dziury, ale czuję, że tam w środku jest on. Przytulam się do zimnego policzka, całuję lodowate usta, przywieram czołem do jego czoła, słyszę, jak mnie woła, jak do mnie mówi: – Chodź ze mną, Kaśka, chodź ze mną. Będziemy ze sobą na zawsze. Porusza się pokracznie, wyrzuca nogi pod dzikim kątem, nie ma już w nim tej zwierzęcej zwinności. Jakby naciągnął na siebie cudzą skórę. Jakby wbił się w zbyt ciasny skafander. Ale, tak, chcę za nim iść, chcę z nim być. – Dawid, mój Dawid, mój kochany Dawid – krztuszę się, obejmując go. Z pustych oczodołów sączy się ciemny płyn. Palce niezgrabnie ślizgają się po moich plecach. – Co oni ci zrobili? Dawid nie mówi nic. W ustach nie ma języka, w płucach nie świszcze oddech, serce nie pompuje krwi. Tylko ten gwizd w moich uszach, to pulsowanie w skroniach, zimny uścisk na nadgarstkach. Przywieram do niego mocno. Przykładam czoło go jego czoła. Znów słyszę jego słowa. – Chodź ze mną, Kaśka. Chodź ze mną, będziemy razem… Płaczę i przyciskam się mocno do niego. – Dobrze, już dobrze, Dawid. Jak dobrze, że jesteś przy mnie…

Skafander

Niezgrabnie, nieporadnie obejmuje mnie. – Kocham cię, Kaśka, kocham cię… Mówi to po raz pierwszy. Płaczę więc, bo nie da się nie płakać. Całuję go, bo nie da się go nie całować. Przyciągam go do siebie, ale on napiera krok za krokiem… – Chodź ze mną… – Dobrze… Opieram się o drzwi balkonowe. Ktoś przekręca klamkę. – Kochasz mnie, Kaśka? – Kocham cię, Dawid. Wchodzę na barierkę, szukam go wzrokiem, stoi za mną. Wyciągam do niego rękę. – Naprawdę…? – Naprawdę. Za rozbitą szybką rozpaczliwie trzepocze Święta Łucja. Robię więc ten jeden krok, żebyśmy już na zawsze byli

Roman Aleksandrowicz

Urodził się w niewielkim podbeskidzkim miasteczku. Ukończył filologię angielską na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował opowiadaniem „Proszek” („Nowa Fantastyka” 1997). Pracuje jako typowy freelancer: uczy języka angielskiego na różnych poziomach, pisze podręczniki oraz tłumaczy – głównie literaturę niebeletrystyczną. W wolnych chwilach zajmuje się fotografią oraz leksykografią. Jego miniatury bizzaro można przeczytać na portalu niedobreliterki.wordpress.com.

33


Otuleni natchnieniem

Barbara Gabrysz A jak poszedł Karl na wojnę Ilustracja: Kornel Kwieciński Nie mógł uwierzyć, że ten pistolet, niby narzędzie pustej groźby, wypalił naprawdę. Popatrzył na rosnącą czerwoną plamę na koszuli. Gdzieś w środku zabolało, zadudniło mocniej – to zranione serce przyspieszyło rytm, jakby spanikowało, że zaraz umrze, bo traciło krew. A potem opadł na kolana, zaczął pluć i kaszleć farbą. Zmysły, na ten krótki moment wyostrzone, zaczęły słabnąć. Lufa, najpierw błyszcząca, a teraz zamazana, opadła wraz z kurczowo zaciśniętą dłonią. Jasna twarz odeszła w ciemność, ciemny mężczyzna odszedł w ulicę, ulica odeszła… gdzieś. Kroki, tak dokładnie słyszalne, cichły coraz bardziej. Zabolało, że on naprawdę strzelił. Niebo było szarobure, chmury układały się w wielki wir, jakby ktoś mieszał bigos w gigantycznym rondlu. Gdy spojrzał na klatkę piersiową, zauważył na niej krwawą dziurę. – Karl, żyjesz! – Głos pochodził jakby z wnętrza jego czaszki. – Ja w serce dostałem – szepnął. Nagle w zasięgu wzroku pojawiła się głowa w hełmie. Przesłoniwszy niebo, zbliżyła się zaczerwienionym uchem do jego ust. – Głośniej! Wszystko zaczęło do Karla docierać. Krzyk, choć niezmiernie głośny, był ledwie słyszalny wobec hałasu wokół. Strzały, głosy, gwizdy, wybuchy… Co się działo? – Ja w serce dostałem! – odkrzyknął. – Zaraz cię zabiorą! Głowa odsunęła się. Mężczyzna poklepał go lekko po ramieniu, wstał i ruszył niezdarnie przez błoto. Karl widział jego sylwetkę w brudnym, zgniłozielonym stroju (to żołnierz!). Rozejrzał się. Byli tam inni, podobnie ubrani. Znajome atrybuty (karabiny, chlebaki, apteczki!). Wychylali się poza pagórek, kładli się, wystawiając na zewnątrz tylko głowy. Niektórzy chodzili pochyleni. Ciężkie buty zapadały się w kałuże i gdyby nie ten cały harmider, Karl usłyszałby, jak owe buty cmokają przy każdym wyjęciu nogi z błota. Więc miał pocisk w sercu. Uniósł głowę i spojrzał jeszcze raz – tak, po lewej, w sercu. Ale żył! Zamiast bólu nadeszła fala gorąca. Stres i szok. Brudne niebo nadal gdzieś tam było, teraz przesłonięte. Perspektywa została bez zmian. Perspektywa leżącego człowieka. Sufit z płachty falował, cały jasnobrązowy, tylko pośrodku z czerwonym symbolem (to krzyż!), a ściany wydęły się lekko jak żagle, napotykając opór metalowej konstrukcji (to namiot!). Kobieta stała tyłem. Biała koszula, biała spódnica (to pielęgniarka!). Mogła też być lekarzem, mogła właśnie robić operację. Pochylała się nad pacjentem z sąsiedniego

34

łóżka – tamten miał głowę obwiązaną bandażem. Krew źle wyglądała na zielonym, ale na białym musiała przyprawiać o mdłości. Ale to nie operacja, ona była zwykłą pielęgniarką, biały był również czepek na jej głowie. No i stała tyłem, a tył miała wielki. – Proszę pani? Odwróciła się. Z przodu była równie obfita i soczysta. – Rozbudzony? Świetnie. Załapie się pan nawet na kolację. A pan… – To do poprzedniego pacjenta. – Wie pan… – Głos nabrał figlarności. – Bardzo chętnie, gdyby nie ten cewnik… – Proszę pani – zachrypiał Karl. – Ja chyba w serce dostałem. – Tak, tak. Już wyjęli kulę. – Ale z serca? – Z dupy! – zirytowała się. – Muszę iść. Panowie odpoczną, a jutro wypis. Odeszła, przemierzając wielki namiot oraz mijając inne łóżka i innych pacjentów. Stawiała stopy nieco na zewnątrz i człapała zbyt luźnymi sandałami. Cały jej urok ulotnił się jak eter na świeżym powietrzu. Zapewne inaczej uważał sąsiad leżący obok, gość koło czterdziestki, który aż się oblizał. – Fajna, nie? – Nerwowa. – No tak, jak to kobieta. Nie lubi głupich pytań. – Ja zadałem głupie pytanie? – Karl uniósł się na łokciach. Zauważył, jak lekko mu to poszło. Powinien być po operacji osłabiony, a czuł się znakomicie. To go zdumiało jeszcze bardziej. Jak najszybciej runął w poduszki, by nie kusić losu i poczuć się bezpieczniej. – Pan jest naprawdę zabawny. Zawsze pan tu trafia z tego samego powodu, a potem zawsze się tak samo dziwi. – A pan? – Ja? Za każdym razem głowa. Kula w głowie. Karl rozejrzał się po sali. Na oko ze trzydzieści łóżek w trzech rzędach, każde zajęte. – A inni? – Kula w brzuchu, kula w ramieniu… Różnie. – A my już jutro mamy wypis? – Wszyscy mają. Przecież jutro trafią tu nowi. Karl zapatrzył się w nisko wiszący ruchomy sufit i zastanawiał się, jak można coś takiego przeżyć. Wspomniał to, co było przedtem, ten piekielny, hałaśliwy (wojenny!) obraz, gdy ujrzał przenicowany własny organizm. Przeżył i miał się całkiem dobrze. Popatrzył na swoje ręce. Niezbyt gładkie, niezbyt też spracowane. Czuł siłę w ciele. Mógł być młody. Musiał być młody, nie wyobrażał sobie w takiej chwili być starym. Ile lat? Nie wiedział. Skąd pochodził? Nie wiedział. Jedyne, z czego zdawał sobie sprawę, to… – Jestem Karl.

Barbara Gabrysz


Wyróżnienie – Georg – odparł natychmiast sąsiad, ochoczo wystawiając dłoń. Zawisł na chwilę między łóżkami, ale wobec braku reakcji cofnął rękę i nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić, podrapał się po nosie. Dopiero wtedy Karl na niego popatrzył. Minę miał przerażoną. – Psychiatryk? – spytał. – O Boże! Prosektorium! – Rozejrzał się. – Spójrz na te ciała! Wszyscy przykryci na biało… Georg roześmiał się serdecznie. – Spokojnie, młody! Oni żyją! Jednak ten nie chciał się uspokoić. Usiadł na łóżku, odrzucił kołdrę i zobaczył, że leży w zwykłej piżamie. (gdzie jakaś aparatura podtrzymująca życie? kroplówka? wenflon choćby?) – Hola, hola! Ej, przestań! – Słuchaj, oni nie żyją, a nam zaraz zrobią sekcję zwłok! Uciekajmy! – Siostro! Siostro! Wbiegły dwie białe postacie. On już wstawał, ale ktoś przewrócił go na łóżko. Zaczął wierzgać. Brodata twarz przesłoniła mu widok. Z niektórych łóżek gramolili się pacjenci, wlepiając w niego wzrok – on już tego nie widział. – Leż, kurwa! – Nie dostaniecie mnie! Karl wymierzył pięścią w tę brodatą twarz. Droga wolna! Wtem wielki ciężar przyszpilił go do łóżka, a w polu widzenia pojawiły się dwie piersi, częściowo opięte białą koszulą, częściowo już z niej wyskakujące. Miał na imię Karl – tylko tyle o sobie wiedział, lecz do instynktownej reakcji żadna wiedza nie była mu potrzebna. Przestał się ruszać i z zapartym tchem patrzył. – Panie doktorze, w porządku? – Tak. Bije jak baba. Chciał poruszyć rękami. Nie mógł ich wyjąć spod masywnych kolan siostry. Gdy oderwał wzrok od głębokiego dekoltu, zobaczył, jak w wystającą wewnętrzną część łokcia ten brodaty wbija strzykawkę. Czekali chwilę. Pielęgniarka nachyliła się i mówiła coś cicho – no już, no już. Bardziej uspokajający był ten ruch piersi, jakby matka zaglądała do kołyski (matka!). Karl już coś miał, chciał się chwycić tego wspomnienia. Matka przecież mogła być kluczem do wszystkiego, a on urodził się dziś i niczego jeszcze nie rozumiał. Wspomnienie jednak odchodziło, i on odchodził, zapadał w sen. I miał dość. Dość tych przebudzeń. Wokół ciemność. Okropny smród i zaduch długo niepranych ubrań. Domyślał się, że to on tak śmierdzi. Widocznie znajdował się tu tylko on jeden, ściśnięty napierającym kosmosem. Jeżeli piekłem było wytrzymywanie z samym sobą, to właśnie w nim był. Po chwili zrozumiał, że nie jest sam. Obok ktoś rozmawiał półgłosem. Chyba dwie osoby. Dwaj mężczyźni. Zbyt blisko, przecież to są zawsze głosy z daleka. Zawsze tak się dzieje w literaturze. W literaturze? On czytał? Skądś to znał przecież… musiał, kiedyś, kiedy miał jeszcze pamięć. A teraz mógł to nazwać jedynie przebłyskami. Jak w tamtym prosektorium, w którym wszyscy żyli. Pewnie dusze dopiero odrywały się od ciał. Gdyby stracił pamięć, należałoby go od nowa uczyć mowy i trzymania sztućców. A nie, zaraz. To nie tak. Pewne rzeczy są nabywane i nie znikają. Odpowiednio przetarte szlaki między szarymi komórkami nie zginą nigdy. Ludzie

A jak poszedł Karl na wojnę

35


Otuleni natchnieniem nie mogą rozpoznać swoich bliskich, ale wiedzą, jak zadać pytanie „kim jesteś?”. Może ci, co rozmawiają, to jego rodzina? Może warto ich zapytać. Nawet w piekle trzeba się w końcu zebrać na odwagę. Najpierw postanowił pozbierać znane mu fakty. Miał na imię Karl i… I nic. Leżał na plecach – tak czuł ułożenie ciała. Prawdopodobnie nakryty kocem. Było mu ciepło i wygodnie. Nic go nie bolało. A przecież to było serce. Coś dotykało jego głowy i twarzy. Pomacał dłonią. Zwykły materiał! Zrzucił go z siebie. Od razu zrobiło się jaśniej. Więcej powietrza i mniej smrodu. Dwóch żołnierzy siedziało na drewnianych skrzynkach (z amunicją!) i grało w karty. Paliła się słaba lampa w drucianej obudowie i z kablem biegnącym po suficie. Naprzeciwko, w głębi pomieszczenia, stały piętrowe łóżka (to prycze!), z góry zwisała noga w ciężkim bucie. On sam przebrany był w ten sam strój. Zerknął na swoje naramienniki. (szeregowiec!). – Znowu wojna – jęknął. Już nie chciał pytać, kim są. Pewnie znał ich tak samo, jak oni jego. – Znowu? – spytał jeden z graczy z kpiną. – A to kiedyś została przerwana? – Traciłem świadomość i byłem w innych miejscach… – Czyli śniłeś. Biegałeś po polu nie z karabinem, tylko z naręczem kwiatów. – Jesteśmy martwi? – Oczywiście. Pierwsza linia frontu zawsze jest martwa. – Ja nic nie wiem. – Jak my wszyscy tutaj. – Ale ja nic nie pamiętam. Na te słowa z lewej strony – dopiero teraz Karl zauważył, że tam też były prycze – podniósł się inny żołnierz. W słabym świetle można było rozpoznać sympatyczną, rozbawioną gębę. – No przecież to, co zwykle – rzucił. – Wyzdrowiałeś i możesz służyć dalej. – To nasz ostatni dzień w cywilizacji – dodał ten od kart. – Jutro będziemy mięsem armatnim, więc nie licz na urlop zdrowotny w domu. Karl próbował sobie przypomnieć, gdzie jest jego dom. Bezskutecznie. Nagle poczuł ogromną potrzebę dowiedzenia się czegoś o sobie. Czegokolwiek. Zanim jednak przystąpił do zadawania pytań, pomyślał, że ci ludzie mogą wiedzieć niewiele więcej. – Mam na imię Karl. – Brawo – odpowiedział ten z pryczy. – A ty? – Co ja? – Jak się nazywasz? Żołnierz spoważniał. – Karl, no co ty? Nie pamiętasz? – Przecież mówiłem. – Ja jestem Andreas. Znamy się dopiero stąd, ale… Naprawdę nie pamiętasz? Przyjechaliśmy tu z 7. Dywizją Piechoty. – Jaką dywizją… jakiej armii? – No… – Żołnierz spojrzał na kolegów. – 17. Korpusu Armijnego. – Który to rok? Gdzie jesteśmy? Tym razem wszyscy trzej popatrzyli po sobie. Jeden gracz wzruszył ramionami, drugi zagryzł wargę, a Andreas uniósł brwi.

36

Czołg posuwał się z prędkością pozwalającą żołnierzom na dość szybki, ale nie wyczerpujący marsz. Dopiero co wyskoczyli z ciężarówek, które w samym natarciu nie mogły brać udziału, za to przywiozły ich najbliżej granicy. Byli więc wypoczęci, idąc dziarsko pod górę. Karl patrzył na hipnotyczny ruch gąsienicy uciekającej pod płytę pancerną w kolorach moro – szedł tuż za maszyną, krył się za nią, bo wystawianie się na pierwszy ogień byłoby trochę niemądre. To PzKpfw IV – pomyślał – i bywa też w zielonym maskującym. A potem się wzdrygnął, bo nikt go o tym wcześniej nie informował. Wiedział już, że nazywa się Karl Vogel i ma dwadzieścia dziewięć lat. Pochodzi z małej miejscowości Makrelbeck. Tyle się dowiedział od kolegów. Próbował poprosić kogoś starszego stopniem o pomoc w znalezieniu tożsamości, pokazywał nieśmiertelnik (każda kompania musi mieć spis!), lecz ten starszy (gefrajter!) powiedział, że nie ma czasu na dyrdymały, że trudna bitwa przed nimi i żeby spierdalał się uchlać, wyspać, pomodlić, a dupy mu nie zawracać. – Już widać! – zawołał Andreas. Karl szedł obok niego, bo podobno się znali. Zdawało mu się, że tak będzie raźniej. Wyjrzał zza ogromnej maszyny. Na wzgórzu zobaczył nisko ścięte betonowe klocki (to forty!), z tej odległości jeszcze małe i niegroźne. Gefrajter, idący kawałek na prawo, zaczął coś krzyczeć. Inni ponieśli ten krzyk dalej. – Przyśpieszyć! – dotarło do Karla. – Przyśpieszyć! – wrzasnął. – Przyśpieszyć! – wołali teraz po lewej. Zabawa w głuchy telefon, tylko że tu nikt nie szeptał na ucho, a i tak ciężko było usłyszeć głosy poprzez ryk czołgów. Musieli podjechać jeszcze bliżej, by rozpocząć ostrzał. Tymczasem tamci już ich zauważyli. Zaczęli odpalać działa. Pierwszy huk. Karl rymnął na ziemię, pewien, że pękły mu bębenki w uszach. To pocisk rozwalił się tuż przed nim, na tym panzerkampfwagenie w kolorze moro. Następne waliły w pole, wyrywając całe grudy. Andreas złapał go za chlebak i siłą postawił na nogi. – Nic mi nie jest! – odkrzyknął. Wciąż miał słuch. I piasek w oczach. Musieli teraz trzymać tempo pojazdów. Należało biec, przedrzeć się przez ogień zaporowy i zachować życie. Czołgi wystrzeliły, jednocześnie biorąc na siebie większość wrogich pocisków artyleryjskich. Żołnierze kryli się w dołkach głębokości psiej miski, za czołgami, za kępkami trawy, za kolegami. Niektórzy zaczynali upadać. Bieg z przysiadami i unikami, Bóg wie po co. Tak jakby się dało uciec, gdy w ciągu ułamka sekundy zbłąkany pocisk mknie przed siebie, a ty stoisz mu na drodze. Istne misterium przypadkowości, szczęścia i pecha. Był 31 czerwca 1940 roku i szli na Belfort albo gdzieś jego okolice. Karl dowiedział się rano. Najpierw nie dowierzał, ale już nie miał czasu się zastanawiać. Robiło się ciepło, jak przystało na początek lata. Bezchmurnie, bezwietrznie. Pocił się jak mysz, trochę od pogody, trochę od wrażeń. Nie wiadomo kiedy pokonali połowę odległości. Oprócz artylerii świszczały im nad głowami kule z cekaemów. Zauważyli większą dziurę (jak lej po bombie!), w sam raz, by się w niej schronić. Andreas pociągnął za sobą Karla. W środku leżeli dwaj piechurzy.

Barbara Gabrysz


Wyróżnienie – A wy co, kryjecie się jak szczury! – wrzasnął do tamtych. – Spierdalać, bo rozstrzelam! Wypchnął ich z dołka, a potem wyszczerzył się do Karla. – Tak trzeba przeżyć! Szybko rozłożył kaem (to MG34!). Karl takiego nie miał; spojrzał na własny karabin (zwykły, podstawowy!). Boże, skąd wiedział! Nie pierwszy raz znał coś, czego nie miał prawa znać. Ułożył się tuż obok. – No a teraz wystrzelamy zające z jamy! – Andreas wskazał na jeden z bloków. – Tam mają piechotę. Już zauważyłem. Ja naparzam w te dziury, ty biegniesz. Ja przestaję, ty się kładziesz. Jasne? – Przecież w tym hałasie nie usłyszę! Jak na potwierdzenie pocisk z działa walnął w przeciwległą krawędź dołu. Karl nakrył głowę łokciami i przycisnął do ziemi. Glina posypała się na niego jak ciężki deszcz. Gdy się podniósł, zobaczył, że Andreas dostał odłamkiem tak, że aż hełm mu zerwało. Razem z tylną częścią głowy. – Nie! Kurwa! Nie! – Obrócił kolegę twarzą do góry. Andreas miał szeroko otwarte oczy, lecz najwyraźniej oglądał już inny świat. Karl sklął jeszcze kilka razy, odepchnął go i sam zajął miejsce za maszynowym. Koniec końców zdobyli ten fort. Pokonali drut kolczasty pod nasypem. Wysadzili najbliższe stanowiska cekaemów. Wdarli się do bunkrów i szańców. Ale wrogów już nie było. Karl myszkował po nowo zdobytym obiekcie. Żołnierze wałęsali się, krzyczeli, cieszyli się, oglądali broń przeciwników, brali łupy. – Gdzie oni są? – pytał. – Nie ma! Jak zwykle uciekli! Karl szukał jakiegokolwiek martwego obrońcy. Czyżby nie dosięgli ani jednego? Zaszedł na wartownię i spojrzał z góry na pole walki, gdzie już pojawiły się ambulanse. Obchód rozrzuconych ciał. Niektórych wleczono po ziemi, innych niesiono na noszach. Wielka bitwa o nic. Część żołnierzy została, a część mogła wrócić do obozu. Czekał ich zasłużony odpoczynek. Resztę dnia, jak i cały następny, przepili w koszarach. Nie mieli dostępu do kasyna, ale oprócz zwykłej dostawy alkoholu podprowadzili trochę ze sztabu. I przede wszystkim fajki. We wszystkich salach było siwo od dymu, gdy grali w brydża z takim zapamiętaniem, jakby stawką było ich cudem zachowane życie. Gwar rozmów. – Nagroda ma przyjść, wiecie? – Ja bym wolał, żeby dziewczynki przyszły. – Może dziewczynki przyjdą w nagrodę? – Może w nagrodę my do dziewczynek? Karl nie podzielał ogólnej wesołości. Leżał na swojej pryczy jak kilku innych, choć nie od upojenia. Ożywił się dopiero, gdy do sali wszedł jakiś gość z butelką. Znał go z widzenia. – Prezent dla was! – krzyknął przybysz. – Wy tu takie szczyny pijecie, a to znaleźliśmy w zapasach u naszych przyjaciół po drugiej stronie. Przywieźliśmy za plecami oficerstwa. – Wino zdobyczne? – Żołnierze wstawali z prycz, stołków, skrzynek. Karl zmrużył oczy. Dym skutecznie udawał w tych warunkach mgłę.

A jak poszedł Karl na wojnę

– Georg? – Co? Kto? – Zbliżył się, trochę potykając. – Ach, to ty, Karl! Masz tu prezent! – Wręczył mu flaszkę. – Miało być dla nas! – odezwali się inni. – Morda! – Odwrócił się. – Trochę tego mamy. Ty, ty młody jesteś, będziesz nosił. Ale to za chwilę. Rzuć korkociąg. – Zwrócił się znów do Karla. – I co u ciebie? Widzę, że tym razem ci się upiekło. – Dzięki. – Przyjął butelkę i zaczął wkręcać korkociąg, który natychmiast ktoś podrzucił na jego koc. – Mi tak, ale nie wszystkim. – Ot, bywa. Kula w serce, kula w głowę… – Kula w brzuch, kula w ramię… – podchwycił w tym samym rytmie. – Tak mówiłeś wtedy. Wiesz, to mi coś przypomina. Jest jak jakaś rymowanka… – To się nie rymuje. – No to wyliczanka, jak dzieci w kółku, raz dwa trzy, odpadasz ty. – Otworzył butelkę i napił się. – Ej, dobre to. Mogłem być kiedyś koneserem wina… – Mnie też wojna przerwała marzenia – stęknął Georg. Wtem do sali wkroczył gefrajter. Wszyscy stanęli na baczność. Ci napici starali się, jak mogli, utrzymać w pionie. – Co tu się wyprawia, tchórzliwi matkojebcy? Gdyby nie to, jak dobrze się spisaliście… Nieważne. W sztabie się schlali i połowie z was dali przepustkę. Dajcie mi pić! Karl zmienił mundur polowy na służbowy. Nawet nie wiedział, że taki ma. Powiedzieli mu, że znajdzie go pod łóżkiem i znalazł. W kieszeniach było trochę banknotów. Natychmiast rozpoznał w nich marki, natychmiast potrafił je przeliczyć. Nie umiał tylko określić, na co taka kwota wystarcza. Zastanawiała go też inna rzecz. Minęło kilka dni. Nie przypominał sobie, żeby w tym czasie byli wzywani na apele, ćwiczenia. Nawet typowej pobudki nie było, nie mówiąc o wspólnych śniadaniach. Przed bitwą nikt nie tłumaczył taktyki na mapie fizycznej. Panowało tu dziwne rozmemłanie, rozchodzenie się w szwach znanego mu (skąd znanego?) porządku dnia, ale nikt niczego nie zauważał. A teraz przepustka. Coś jak jednodniowy urlop. A czym był urlop? Karl potrząsnął głową i dopiął guziki. Wychodząc z sali, w drzwiach zderzył się z Andreasem. Wybałuszył na niego oczy. – Co się gapisz? – usłyszał. Nie odezwał się. Obserwował, jak kolega wchodzi do pokoju i schyla się pod swoje łóżko. Na jego głowie nie było śladu po odniesionej ranie. Nawet fryzurę miał, jak na żołnierza przystało, włosy po bokach ostrzyżone krócej niż na czubku. Kolejna drzazga za paznokciem. Być może tak życie w wojsku wyobraża sobie laik. Nic nie robią, a wyruszają tylko na starcie, z którego ostatecznie wszyscy wychodzą bez szwanku. – Słuchaj, ja też dostałem przepustkę – dodał Andreas. – Poczekaj, wezmę swoje rzeczy. W jakiś sposób załatwił znajomego, który zwykle woził oficerów, a dziś podjął ryzyko małej przysługi – odwiezienia ich do najbliższego miasta. Tamten miał czekać na nich za bramą obozu. Andreas usiadł na przedzie obok kierowcy. Karl popatrzył na znaczek na masce (to mercedes!). Zajął miejsce z tyłu. Z obrotności Andreasa skorzystało jeszcze dwóch wesołków, Emil i Josef, i choć miejsca jeszcze było sporo, nie

37


Otuleni natchnieniem chcieli nikogo włączyć do spółki. Karl patrzył z zaciekawieniem na ruchy kierowcy i w myślach trafnie zgadywał, kiedy należy przełożyć dźwignią (to skrzynia biegów!). Te niby nic nie znaczące zgadywanki utwierdzały go w przekonaniu, że kiedyś także potrafił jeździć. Auto kołysało się i nieraz podskakiwało na wybojach zakurzonej drogi. Ponad zielonymi drzewami rysowały się czarne, jakby węglem szkicowane pierwsze miejskie budynki. Przypominały tanią pocztówkę. – Gdzie ty właściwie jedziesz? – spytał Andreas w pewnym momencie. – Nie wiem. Przyda się inna atmosfera. – Racja, też już nie mogę wąchać prochu. – Andreas? A ten Makrelbeck to daleko stąd? Kolega odwrócił się na przednim siedzeniu. – Chyba tak. Narzekałeś, że zawsze długo jedziesz pociągiem. Nie zdążyłbyś na jeden dzień, zresztą teraz odcięli nam wszystkie linie kolejowe. – Dlaczego? – Przemarsz wojsk, zagrożenie bombardowaniem, bo ja wiem? – Zwrócił się znów w kierunku jazdy. – Za to dziś możemy się powłóczyć po mieście, tu klub, tam kasyno, może nas wpuszczą! – A ty nie do rodziny? – Nie mam rodziny. Mam narzeczoną. – W każdym barze – dorzucił Josef. Wszyscy zarechotali. We względnie dobrych humorach dojechali do miasta. Podziękowali koledze kierowcy, trzasnęli drzwiami samochodu i ruszyli ulicami w głąb życia cywilnego. Wszystko inne. Kocie łby, mała układanka. Fasady kamienic wyglądały spokojnie, niemal grzecznie w porównaniu z obozowym bałaganem, zaimprowizowanym na jakimś przejętym przez wojsko skupisku budynków. I okrągłe słupy ogłoszeniowe, i latarnie, i nawet kosze na śmieci wyglądały tak, jakby żadna wojna nie miała prawa ich ruszyć. Już niedługo – przeleciało Karlowi przez głowę. Przestraszyła go ta myśl. Pojawiła się i uciekła. Próbował ją lepiej zrozumieć, dotrzeć do jej pochodzenia – bezskutecznie. Z tego zafrasowania zwolnił i koledzy musieli go popędzać. Najpierw poszli do restauracji. Wreszcie mieli okazję zjeść coś dobrego, bo wojskowy wikt najwyraźniej im nie służył. Byli też w dwóch barach, w których wypili kilka kolejek. Trafili na wybitnie rozrywkową dzielnicę, gdyż po wyjściu i przemierzeniu kilkudziesięciu metrów chwiejnym krokiem, stanęli pod różowym lokalem. – Tam są dziewczynki… – rozmarzył się Josef. – Nieee… – jęknął Karl. – Wróćmy do baru. Ja chcę pić, pić! – Chyba nie masz oporów, co? – Ma opory, bo ma żonę – odezwał się Andreas. Po chwili zasłonił sobie usta, oczywiście za późno, bo Karl to usłyszał i spojrzał na niego nieco trzeźwiej. – Mam żonę? – Taa… – mruknął niechętnie. – I dziecko – dorzucił Emil. – I dziecko?! – To nic, Karl… – Andreas objął go przyjacielskim gestem. – Dzisiaj o nich zapomnij. Ha, ha, patrz, jaki dowcip… Zapomnij… Karl go jednak odtrącił.

38

– To ja mam żonę i dziecko, a ty mi nic nie powiedziałeś? – A jaki był sens? No powiedz, jaki? Jaki jest sens tęsknić za czymś, czego się nie zna? Patrzył na nich spode łba. Andreas rzeczywiście nie poczuwał się do winy, a tamci dwaj byli zbyt oderwani od tematu; jeden nawet marudził, żeby już wchodzili, bo przecież tam są dziewczynki. – Niepotrzebnie mnie otrzeźwiliście – burknął. – Wracam pić. Jakby co, to wiem, gdzie was szukać. Wrócił do baru. Usiadł przy tym samym stoliku, przy którym jeszcze przed chwilą siedzieli we czwórkę. Aż dziwne, że nikt nie zajął tego miejsca. Ludzie wchodzili i wychodzili. Na scenie nikt dziś nie śpiewał, a szkoda. Za to właściciel ustawił dość głośno radio stojące na kontuarze. O tej godzinie leciała głównie rozrywka, propagandowe szlagiery romantycznych dziewcząt. Zamiast kelnera pierwsza podeszła do niego młoda kobieta. Usiadła naprzeciwko, zdjęła kapelusik i tylko trochę obniżyła szal z ramion, niby przypadkiem eksponując dekolt. Nie miała takich walorów jak pielęgniarka ze szpitala polowego, ale dawała radę. – Zamówi mi pan kieliszek wina? Karl popatrzył na nią, pomyślał i doszedł do wniosku, że z ciekawości sprawę można pociągnąć dalej. Zamówił dwa kieliszki, dla siebie i dla niej. – Pozwoli pan, że przejdziemy na ty? Berta. – Podała mu dłoń do pocałowania. Pocałował. – Karl. Miała nieco wystające kości policzkowe, mocno pociągnięte czerwienią usta oraz poprawione ciemnym kolorem brwi. Czarne loki wymykały się z misternego koka upiętego z tyłu głowy. Nie pamiętał, kiedy ostatnio widział z tak bliska piękną kobietę. Przypuszczał, że to było dawno, bo nowa towarzyszka, mimo pewnej przesady w elegancji, podobała mu się bardzo. Albo miał kiepski gust. – Masz może, Karl, papierosy? – Nie mam pieniędzy. Nachyliła się lekko nad stołem. – Pytałam o papierosy. – Wiem, do czego zmierzasz, mała. Ale nie jestem w nastroju. Dowiedziałem się, że żona i że dziecko. – Gratuluję – powiedziała obojętnie i odsunęła się, rozpierając wygodnie na krześle. – Chłopiec czy dziewczynka? – Nie dopytywałem. Nie wiem nawet, ile już ma. – To może wypadałoby dopytać, czy na pewno twoje – zakpiła. – Więc jesteś żołnierzem? Popatrzył na nią, potem na siebie, na swój dobrze zapięty, porządny mundur. – Zegarmistrzem – odparł. – Przezabawne. Wiesz, Karl, trochę za szybko wyrobiłeś sobie o mnie zdanie. Dziś potrzebuję rozmowy. Ty, jak widzę, też. – Przez chwilę obserwowała, jak przetrząsał kieszenie. – To masz te papierosy? – Nie. Szukam zdjęcia żony. – Chcesz mi pokazać? – Dlaczego nie mogę go znaleźć? Jak mężczyzna idzie na wojnę, to bierze zdjęcie kobiety, nie? – Może zostawiłeś w innym ubraniu. Albo trzymasz pod poduszką w swoich koszarach. Romantycy tak robią. Jest jeszcze możliwość, że poszedłeś na misję sabotażową i zab-

Barbara Gabrysz


Wyróżnienie rali ci wszystkie fotografie rodziny. Żeby w razie czego nie móc cię zidentyfikować. Byłeś na takiej misji? – Możliwe. – Raczej nie. Nie biorą zwykłych szeregowców. – Nie chciała być złośliwa, jednak jej głos tak zabrzmiał. Na szczęście Karl nie odczuł zranionej żołnierskiej dumy. Chyba w ogóle go to nie obeszło. Wsłuchał się w charczące radio, bo zdawało mu się, że kojarzy melodię. Znów poczuł ukłucie innej rzeczywistości. Ta piosenka (lili marleen!) powstała dużo później. – To jeszcze nie ten czas! – wykrzyknął nagle. – To nie pasuje! – Złapał Bertę za rękę, jakby oczekiwał ratunku. – Słuchaj! Była bitwa. Ranni cudem ozdrowieli. Forty jak z klocków, strzelają do nas z pustych stanowisk. Tkwimy w tym, jak w absurdalnym teatrze i tylko ja zauważam wszystkie nieścisłości. Co to jest? Bertę rozbawił ten potok gorączkowych słów. – To jakaś zagadka? – Nie. Poważnie pytam. – Nie pytasz poważnie, bo takie rzeczy nie dzieją się na poważnie. Nie wiem, co tam w koszarach pijecie, ale zabawę musicie mieć przednią. – Zabawę? Może być. To dobre, to już jakiś trop. Dlaczego nie jestem bardziej pijany? – Zaraz coś poradzimy. Zamów od razu całą butelkę. Pierwsze, co odczuł po przebudzeniu, to było szarpanie i kołysanie. Słyszał też warkot silnika. Przetarł oczy i znów oglądał kolegów w półmrocznej scenerii, w atmosferze bezczynności, ale twarze były napięte i skupione. Niektórzy mówili cicho między sobą. Dwa rzędy siedzących lub kucających. Obok Andreas jadł konserwę. Naprzeciwko jakiś grubas czytał niewielką książeczkę (to modlitewnik!), poruszając ustami. Gdy Karl spojrzał na siebie, zauważył, że leży na podłodze, znów w pełnym ekwipunku bojowym. Nogi miał wyciągnięte pod kolanami dwóch najbliższych sąsiadów. Pewnie zrobili tak z braku miejsca. Zastanowił się, dlaczego tak często budzi się byle jak i byle gdzie. – Gdzie jedziemy? – spytał. Domyślił się już, że siedzą na pace ciężarówki. – Ruszamy w bój – odparł Andreas uroczyście, a następnie wypluł jakiegoś śmiecia z powrotem do konserwy. Karl przypomniał sobie, o czym rozmawiał z tamtą kobietą, ale zamiast logicznych wyjaśnień przyszło mu do głowy jeszcze więcej sprzeczności. Od tego czasu, gdy na nowo zaczął zbierać wspomnienia, musiał ufać w rzeczywistość, obserwować innych i dostosować się. Zrobiliby tak wszyscy, którzy stracili tożsamość. Na początku bunt i niezrozumienie, jak wtedy, gdy krótko przebywał w szpitalu, lecz szybko walka okazała się bezproduktywna. – …z dziadkiem na ryby – mówił jeden z żołnierzy. – Ojciec na to, że tam jeszcze nikt nie złowił nic większego od płoci. I wyobraź sobie, wróciliśmy z taką rybą, a jemu tak oko zbielało. A matka mówiła, oj stary ty i durny. Następnym razem wybrał się samotnie… O, samotność – to było trafne określenie tego, jak się czuł. Chciał opowiedzieć komuś coś o sobie, ale nie umiał. Inni zwykle tak robili. Sypali historyjkami jak z rękawa. Pomyślał, że całkowite rozumienie siebie jest wtedy, gdy

A jak poszedł Karl na wojnę

można ze swojego życia snuć opowieść. Gdy ma początek i pewien progres. On zaczął dopiero niedawno, co jednak mógł o sobie powiedzieć? Chyba to, że mimo wszystko trzymał się dzielnie. Albo to tylko zobojętnienie na swój los. Właśnie jakaś ciężarówka wiozła go na front, od biedy nic dziwnego. Koledzy go, pijanego, zabrali, przebrali, po części zapewne kryjąc przed dowódcą, w jakim jest stanie (co mu za to niby grozi?), a jechać przecież musiał, bo taka dola żołnierza. Szkoda, że go wcześniej nie rozbudzili, może zdążyłby coś zjeść – na razie mógł tylko patrzeć na Andreasa wsuwającego konserwę aluminiowym łyżkowidelcem. Berta wspomniała o zabawie. Dlaczego? – Andreas? – odezwał się. – Ale gdzie tak konkretnie jedziemy? – Tam, przy granicy. Na Belfort. Karl usiadł. Gdy zabierał nogi, kopnął obydwóch sąsiadów. – Żartujesz. – Nie żartuję. Był rozkaz, że 31 czerwca wyruszamy w pole. Karl nagle poczuł strach. Złapał Andreasa za nadgarstek, zatrzymując jego łyżko-widelec z jedzeniem w drodze do ust. Oprócz wątpliwości co do fenomenu daty, pojawiło się także straszne wyobrażenie, że został zamknięty w jakimś miejscu o zapętlonym czasie. – Odczep się! – krzyknął Andreas. – Byliśmy tam tego dnia! Wygraliśmy! To nie może się powtórzyć! Andreas wyszarpnął rękę z kurczowego uścisku i spojrzał z taką pogardą, jakby miał raczej do czynienia z kimś żebrzącym o jedzenie. Inni żołnierze zaczęli zwracać na nich uwagę. – Wpadliśmy w coś. – Karl już nie krzyczał, ale mówił szeptem, garbiąc się i przykładając palce do ust, jakby zamierzał je zagryzać. – W jakąś dziurę, w jakąś dziurę z gównem, rozumiesz? Ten czas i to miejsce jakoś się oderwały i dryfują obok świata. Tylko kto tu rządzi? Jakie prawa? Jaki Bóg? – Jeśli szukasz Boga, to ja pomogę – odezwał się nagle gruby. – Mam obrazek z jego podobizną. Karl zgarbił się jeszcze bardziej, nie reagując na jego słowa (durny, Bóg nie może mieć podobizny!). Niewielki, pomięty kartonik wsunął się w jego palce, było jednak zbyt ciemno, by coś na nim zobaczyć. Między wargami poczuł papierosa. – Weź fajkę i się uspokój – powiedział Andreas. Przypalił końcówkę. Karl w błysku zapalniczki zobaczył obrazek. Poczuł się tak, jakby przez jego pusty żołądek przeszedł nóż. Na obrazku rozpoznał swojego syna. Wszystko sobie przypomniał. Rodzina. Syn, syn miał sześć lat. Bawił się, to był prezent na urodziny. Bawił się tym przez następne kilka lat. Drewnianymi żołnierzykami. Mała klitka na poddaszu, wynajęta w kamienicy w Makrelbeck. – Patrz, tata! – co to? – Forty. – Gdzie obrońcy? – Nie ma. Jest tylko jeden zestaw. Żona Marta. Stawiała zgrabnie stopy, omijając rozrzucone figurki. Patrzyła z miłością, ale i zmartwieniem. – Bum, bum, pif, paf! – Co im się stało? – Kula w głowę, kula w serce. Różnie. Ale wyjdą z tego. Inaczej skończyłyby mi się żołnierzyki. Ręcznie malowane, rzeźbione z każdym szczegółem. Cholernie drogie. – Karl, on ich nienawidzi. – Daj spokój, przecież się bawi. – Bawi się, bo patrzysz! Zawsze wolał kota!

39


Otuleni natchnieniem Syn rósł. – Tato, oni mają przepustki? – Mają. – Co robią? – Piją i chodzą na dziewczynki. – Marta szturchała go pod bok. – Przestań! – Chichotała i nuciła Lili Marleen. – Znowu idą na fort. Jest 31 czerwca. – Głuptasku, nie ma takiej daty. – Dlatego ją wybrałem. Po żołnierzykach nigdy niczego nie dostał. Byli biedni. Przerósł ojca i nie myślał już o zabawkach dla dzieci. Myślał o zabawkach dla dorosłych. Po wojnie ukradł pistolet pijanym oficerom. I wypalił mu w serce. – Wysiadać! – krzyknął ktoś w ciężarówce. Karl nie wysiadł. – Na co czekasz?! – wrzeszczał gefrajter. – Na zaproszenie?! – Trochę spanikował – tłumaczył Andreas. – My go zaraz… – Nie ma czasu pierdolić się z dziewczynkami! Wysiadać! Karl podniósł głowę z nieprzytomnym wzrokiem. Syn oczy miał po nim. Nawet nie było w nich nienawiści. Tylko jakiś taki… bunt. Dziecinny bunt w całkiem dorosłych oczach. – Nie wysiadam! Wszyscy już poszli się formować. Ruszali do ataku, a on zaczął mieć kaprysy. Gefrajter był wściekły. Nie było czasu. Niewykonanie rozkazu równało się rozstrzelaniem. Nawet w dziecięcej wyobraźni. Kula w serce. Znowu. – Jest po operacji. – To nie chodzi o serce. Nie mieliśmy jeszcze takiego przypadku… Karl znów był w tym namiocie, na wysokim łóżku z białą kołdrą. Poznał głos pielęgniarki. Drugi głos należał do obcego mężczyzny. Tym razem nie widział żadnych innych pacjentów – wokół niego ustawiono parawany. Więc to tak. Tu nawet karę śmierci niwelują. – Katolik czy protestant? – Nie wiadomo. Daliśmy mu coś na uspokojenie, ale proszę uważać, mówili, że zwariował. Słuchał rozmowy z obojętnością. Był trochę senny. Po chwili za parawan wszedł żołnierz. Funkcję duchownego zdradzała tylko koloratka pod mundurem. – Witaj, Karl – powiedział serdecznie, przysunął bliżej niego proste metalowe krzesło i usiadł. – Jak się czujesz? Karl popatrzył na niego, ale zaraz przeniósł wzrok na kołyszącą się górną płachtę namiotu. – Nie, nie. – Pokręcił głową. – Nawet ksiądz mi nie pomoże. – Ksiądz tylko wskazuje drogę. Pomóc może jedynie Bóg. – Taa. – Karl uśmiechnął się gorzko na wspomnienie „świętego obrazka”. – Ten Bóg nas wpieprzył w to wszystko. – Niezbadane są wyroki boskie. – Kurewsko nieprzewidywalne. Niech ksiądz sobie wyobrazi, że ten Bóg to mały chłopczyk z chorą wyobraźnią, a my jesteśmy tylko zabawkami w jego rękach. – To bluźnierstwo. – To szczera prawda. Jesteśmy w matni. Jak się stąd wydostać? Zabić się? – Samobójstwo nigdy nie jest rozwiązaniem. – Racja. Tu nawet umrzeć nie jest łatwo. – Każdego dnia dostępujesz cudu życia.

40

– Ale gdzieś czeka na mnie inne życie. Jeśli umrę tutaj, nie uratuję siebie tam. – Otóż to, synu. Wyznaj swoje grzechy, a dostąpisz zbawienia. Karl popatrzył na księdza nieprzyjaźnie. – Swoje? To nie ja jestem winien! – Trzeba pokory, synu, trzeba spojrzeć na siebie i znaleźć winę w sobie. Te słowa nie spodobały się Karlowi. Nie spodobały się, bo były głupim, wytartym sloganem, a co gorsza, niepozbawionym racji. – Idźże, łaskawy księże. Idźże, bo nie ręczę za siebie. Ksiądz drgnął na krześle. Nie wiedział, co zrobić, ale gdy wściekły wzrok przekrwionych oczu nie ustępował, zdecydował się wyjść. Karl rzeczywiście miał powód, żeby się wściekać. Zabił go rodzony, nastoletni syn, a nawet nie pamiętał, z jakiego powodu. To musiało narastać. Musiało się kumulować przez lata. Co zrobił źle, że wychował sobie młodego zbrodniarza? To przez żołnierzyki? Absurd. Tysiące dzieci się takimi bawiły i wyszły na ludzi. W tej chwili nie interesowały go rodzinno-sentymentalne gorzkie żale o popełnionych błędach. Chrzanić gówniarza. Niech sobie zabija ojca, jeśli ma ochotę, ale na razie był bogiem w swoim malutkim, wyobrażonym świecie. To niesamowite, ile prawdy i ile agresji się w nim mieściło. I on, Karl, który musiał się stąd wydostać. Jak? Krzyknąć w niebo na pustym polu? Wspiąć cię na najwyższą górę i przebić chmury? Dobrze, że pielęgniarka zaaplikowała mu te uspokajacze. Można na chłodno wszystko przeanalizować. Był 31 czerwca… Nieważne. Było lato 1940 roku. Młody ma sześć lat. Na urodziny dostał przeklęte zabawki, przez które nauczy się nienawiści. Jeszcze można to odkręcić. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to napisać list. Przecież tu wszyscy wysyłają i dostają listy. A przecież ich korespondenci nie są żołnierzykami. Jeśli komunikacja między światami działała, to miał szansę, by gdzieś tam, w rzeczywistości, nie zdechnąć za dziesięć lat. Lub zdechnąć, ale trafić do normalnego, nie wzbudzającego podejrzeń piekła. – Siostro! Proszę o coś do pisania! Gdy dostał notes i pióro, zastanowił się nad treścią. Myślał tak gorączkowo i tak się coraz bardziej złościł, że aż sapał. W końcu zaczął coś bazgrolić. List do samego siebie. – Drogi ty… ja… Karlu ty… – mówił półgłosem, pisząc. – Idioto ty. Jest 31 czerwca 1940 roku. Wiem, że tego nie ma w kalendarzu. Jestem tobą z innego świata. Dostałeś się tu, bo ten mój, twój syn, ten mały skurwiel, kiedyś cię zabije… Przestał pisać, a po chwili w złości skreślił wszystko. Gdyby dostał taki list, po prostu by go wyrzucił. Przecież nie jest głupi, nie nabierze się na to. Musiał wymyślić jakiś fortel. Oderwał pierwszą kartkę, zgniótł i zaczął pisać na nowej. Przez następne dni czekał. Czekając, nie robił nic. Denerwował kumpli opowiadaniem o przegranej wojnie. Pyskował przełożonemu. Dostał karę czyszczenia kibli. Nie czyścił. Pojawili się oficerowie. Jeden z nich go uderzył, więc mu oddał. Mocniej. Poszedł pod sąd. Nie skazali go, bo zaraz wydano rozkaz ataku. Odmówił udziału w bitwie. Próbowali zmusić go siłą.

Barbara Gabrysz


Wyróżnienie Sprowokował strzelaninę. Obudził się razem ze wszystkimi, których zranił, w tym samym szpitalu polowym. Wrócili do obozu. I znów mieli wyruszyć w pole. Tym razem nie zdążyli. Nocą wybuchł pożar w obozie. Szybka akcja – ewakuacja i gaszenie. Tylko Karl nie bronił się. Szeroko rozwarł ramiona i wyszedł na spotkanie z ogniem, myśląc, że jeśli to nie wyjdzie, to się ostro wkurzy. – No i co, nie wyszło! – mówił rozbawiony lekarz. – Zabić się chciałeś, tak? To teraz masz, spalone kudły i poparzony zadek! Karl pomyślał, że ten gość, jak na psychiatrę wojskowego, nie miał za grosz taktu. – Nie chciałem się zabijać, cholera. – I co mam ci wpisać? Niestabilny emocjonalnie? Za dużo stresu? – Cokolwiek. Rozumie pan, ja od prawie roku nie widziałem żony… – Rozumiem. Tydzień zdrowotnego i nie więcej! Plan się udał. Niewielkie poparzenia za bilet do domu! Do Makrelbeck dotarł późnym wieczorem. Wiedział, że synek już zwykle śpi, więc nie było sensu robić hałasu po nocy. Za to żona miała na niego czekać i wyglądać przez okno w jedynym pokoju. Po półgodzinnym spacerze z dworca ze skromną walizeczką zjawił się pod kamienicą, w której mieszkał. W okienku nie paliło się światło. Marta albo poszła spać, albo znów z oszczędności siedziała po ciemku. Wszedł po cichu na schody, potem nacisnął klamkę. Otwarte – znaczy, że czekała. W przedpokoju objęła go mocno, on też ją objął. Cichutko przeszli do pokoju, bo dzieciak spał w kuchni na ławie. Zapalili lampkę i usiedli na wersalce. Wtem w półmroku zauważył małe, czarne zwierzątko uciekające pod szafę. – Co to było? – spytał ostro. – Karl, przyjechałeś. Jak się czujesz? – Świetnie. Wytłumacz mi to zwierzę pod szafą. – Chcesz coś pić? – Przecież wiesz, że nie zgadzam się na żadnego kota. – Miły początek urlopu – mruknęła niechętnie. – Daj spokój, zajmiemy się tym jutro. – Nie jutro. Mam go wykurzyć miotłą na zewnątrz? Marta westchnęła, sięgnęła po kopertę na stoliku i wręczyła mu. – Taki list dostałam. Karl wyjął kartkę starannie złożoną na czworo, rozłożył i zmrużył oczy, próbując w słabym świetle dojrzeć litery. – Szanowna Pani Vogel. Z góry przepraszam za śmiałość, albowiem uznałem, iż powinna Pani wiedzieć, jako matka szkolnego przyjaciela mojego synka, co następuje. Synek mówił, że Pani synek, kiedy przychodzi bawić się do mojego, opowiada o żołnierzykach, które dostał. Że takie ładne, zagraniczne, że dokładnie odwzorowane, malowane i tak dalej. Dla większej wiarygodności i nazwę przeliterował, gdyż synek mój, jak to dziecko, wiary jego słowom nie dawał. Wiem też, że to szanowny Pani małżonek kupił owe zabawki, znam też dokładną cenę, ponieważ z owym Żydem, który sprzedaje zabawki, niestety także zdarzyło mi się kontaktować. Otóż ów Żyd wpadł. Co się okazało, wszystkie jego zabawki były kradzione. Tak, tak, kradzione. Na dodatek w strachu wielkim powiedział, że kradzione

A jak poszedł Karl na wojnę

na zamówienie. A należały one wcześniej do Franka Losego, to jest wysoki urzędnik policji, i te zabawki z kolei były jego synka. Ja wiem, że nie moja sprawa, ale skojarzyłem, Pani synek ma nowe, drogie zabawki, a może tanie, w końcu kupione od złodzieja, ja nie wnikam. Kwestia czasu, zanim ów Żyd wyjawi swoją klientelę, co u niego zamawiała. Jeśli urzędnik zechce odzyskać swoją własność, może Pani mieć nie lada kłopoty. Jeszcze raz bardzo przepraszam, to nie moja sprawa, jednakowoż delikatnie zasugerowałbym, mimo upalnego lata, rozpalić w piecu. Z poważaniem, Bruno Leer. PS. U sąsiadki mojej spod trójki okociła się w piwnicy czarna kotka. Jedno kociątko zostało, ładne takie, też czarne. Synek szanownej Pani wraz z moim synkiem bawi się w owej piwnicy z owym kociątkiem, wszelako przypuszczam, iż zatrzymanie owego kociątka pocieszyłoby dziecięcą tęsknotę za żołnierzykami. Karl opuścił rękę z listem, wpatrując się tępym wzrokiem w dziurę pod szafą. – Chcesz mi powiedzieć, że spaliłaś figurki za kilkadziesiąt marek, a w zamian przygarnęłaś kota? – Wiesz, Karl, w dupie mam twoje zakazy. Nigdy nie mówiłeś, gdzie to kupiłeś i za ile. Jesteś tu raz do roku, więc raz do roku będziesz znosił pieprzonego kota. Karl popatrzył na nią zdumiony. Czyżby sprzeciwiła mu się własna żona? Czyżby we własnym domu nie miał już nic do gadania? O, nie. Nie mógł pozwolić na odebranie sobie autorytetu. Zmarszczył brwi, podniósł palec i ostrzegł: – A niech mi się tylko zesra!

Barbara Gabrysz

Nauczyła się pisać w wieku pięciu lat i do tej pory oczekuje oklasków.

41



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.