WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK Wakacje dobiegły półmetka, a wielu z nas nie miało jeszcze przez ten okres książki w swoich rękach, czy też jej elektronicznej wersji, chociaż nieraz nudzimy się i leżymy brzuchem do góry podczas urlopu czy zwykłego weekendu, a czyż nie jest miło poczytać dobry kryminał, kąpiąc się w promieniach słońca, nabierając przy tym rumieńców? Niestety coraz częściej ludzie zaczynają wierzyć, że czytanie w miejscu publicznym jest faux pas i jedynymi miejscami przeznaczonym do tej czynności to zacisze swojego domu lub biblioteka, w której także coraz mniej widocznych osób (chyba że zbliża się okres zaliczeniowy na uczelni). Nie rozumiem tego toku myślenia, gdyż dla mnie jest to coś niemal tak naturalnego, jak oddychanie, a śmianie lub wytykanie czytających uważam za totalną dziecinadę, ale niestety, niektórzy z naszych znajomych, sąsiadów, tudzież nieznajomych spotkanych raz w życiu, jest nie dojrzałych umysłowo i nie potrafi zrozumieć co nam może podobać się w stosie kartek, które (o zgrozo) nie posiadają nawet ilustracji. Chciałbym, żeby nastały czasy rewolucji/przebudzenia i każdy z nas z dumą szedł przez miasto z książką pod pachą, szukając najlepszego miejsca do przeczytania jeszcze jednego rozdziału.
Redakcja QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Sekretarz redakcji: Anna Celska-Palutkiewicz / anna.celska@gmail.com / Koordynator numeru: Katarzyna Radziej Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl /
Łukasz Kuc
DTP: Agata Sienkiewicz Projekt okładki: Ilker Serdar & Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: Ilker Serdar (www.ilkerserdar.com)
Podziękowania dla Maćka Młocka za pomoc przy okładce.
Ilustracje: Tomasz Bełzowski, Arkadiusz Kryj, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek
Wstępniak
3
SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA Weronika Łaszkiewicz Fantastyczne konferencje o fantastyce Ewa Szumowicz O smaku Łukasz Szatkowski Self-publishing – pisarska szansa, czytelnicza zmora?
5 7 10
Trzeba tak kopać, by robić to w miarę elegancko 12
wywiad z Andrzejem Pilipiukiem
OPOWIADANIA Lucyna Grad Stado
14
Maciej Kaźmierczak Niedoskonali
27
Jacek Łosak Rekrutacja
34
Bartosz Orlewski Bezprawie
40
Jacek Wróbel Reszty nie trzeba
47
RECENZJE Tess Gerritsen Chirurg (Katarzyna Tatomir)
58
Orson Scott Card, Aaron Johnston W przededniu (Łukasz Szatkowski)
59
Chuck Palahniuk Snuff (Jacek Orlicz)
60
Jacek Piekara Ja, inkwizytor. Dotyk zła (audiobook) (Anna Perzyńska)
61
Kazimierz Kyrcz Jr Podwójna pętla (Grzegorz Gajek)
61
Agnieszka Pruska Literat (Jagoda Wochlik)
62
Michał Cetnarowski I dusza moja (Łukasz Szatkowski)
63
Thomas Harris Milczenie owiec (Nelliusz Frącek) Tullio Avoledo Korzenie niebios (Kamil Dolik)
63 64
Philip K. Dick Człowiek z Wysokiego Zamku (Katarzyna Tatomir)
59 4
65
60
12
14
27
34
40
47
63
65
SPIS TREŚCI
Publicystyka
Weronika Łaszkiewicz Fantastyczne konferencje o fantastyce
Gdy na pytanie: „Czy interesujesz się literaturą?” padnie odpowiedź typu: „Owszem, uwielbiam fantastykę”, reakcja pytającego może przebiegać według jednego z następujących (oczywiście uproszczonych) wariantów: 1. Jako człowiek generalnie otwarty na nowe pomysły, pytający wyrazi zainteresowanie tematem, nawet jeśli sam nie miał dotąd zbyt wiele do czynienia z tym gatunkiem. 2. Pytający podda w wątpliwość kwestię, czy fantastykę można nazwać „gatunkiem” lub w ogóle „literaturą”. Wielu miłośników fantastyki na pewno nieraz spotkało się z reakcją typu „2”, gdy zakwestionowany został ich gust literacki i ogólne pojęcie o literaturze, gdy zarzucono im, że czytają „książki dla dzieci” zamiast światowej klasyki. Zarówno w Polsce, jak i na świecie literatura fantastyczna nadal pracuje nad umocnieniem swojej pozycji jako odrębnego gatunku zasługującego na poważne traktowanie. W budowaniu takiej pozycji pomagają zarówno publikacje nowych książek – z jakże licznych podgatunków fantastyki, które pokazują, jak bardzo kreatywni, oryginalni i utalentowani literacko są pisarze-fantaści, oraz publikacje naukowe, które dostrzegają i doceniają literackie oraz kulturowe wartości zamknięte w granicach fantastycznych światów. Do umocnienia pozycji fantastyki wśród innych gałęzi literatury obecnie coraz mocniej przyczyniają się również konferencje naukowe. Często zdarza się, że wśród wystąpień konferencyjnych pojawi się prezentacja nawiązująca do literatury fantasy (lub science fiction), jednak jeszcze większe znaczenie mają konferencje poświęcone wyłącznie fantastyce w różnych jej odmianach. I nie mówimy tu o konwentach czy zlotach organizowanych przez większych i mniejszych miłośników tej literatury (które oczywiście także mają ogromne znaczenie dla popularyzacji gatunku). Mówimy o konferencjach organizowanych przez profesorów i doktorów (przy wsparciu ze strony instytucji naukowych), którzy nawet nie zawsze są miłośnikami fantastyki, co jednak nie przeszkadza im dostrzec jej wartości literackiej i wartości przekazu, które – choć osadzone w wyimaginowanej scenerii – potrafią do głębi poruszyć czytelnika. Wyłącznie w ciągu ostatniego roku odbyły się aż trzy konferencje poświęcone fantastyce. Temat przewodnim imprezy zorganizowanej w dniach 22-23 maja 2012 w Supraślu (przez Uniwersytet w Białymstoku) brzmiał: „Motywy religijne we współczesnej fantastyce”. Prezentacje dotyczyły takich zjawisk zachodzących w fantastyce, jak: reinterpretacja motywów mitologicznych (niejednokrotnie nawiązujących do kwestii duchowych i religijnych), obecność wątków biblijnych i chrześcijańskich czy manifestacje sfery sacrum w fantastycznych krainach. Wśród omawianych autorów znaleźli się m.in.: Stanisław Lem,
Andrzej Sapkowski, Jacek Dukaj, Trudi Canavan, R. Scott Bakker i Celia S. Friedman. Kolejna konferencja odbyła się w dniach 21-23 października 2012 w Łodzi (zorganizowana została przez Uniwersytet Łódzki). Nosiła tytuł: „The Basic Categories of Fantastic Literature Revisited” i zgodnie z nim – postawiła sobie za zadanie dyskusję nad głównymi strukturami gatunku i analizę zachodzących w nich zmian. Prezentujący stawiali więc pytania na temat poszczególnych elementów wykreowanych światów (religii, polityki, bestiariuszy fantasy, wątków mitologicznych), pozycji fantastyki wśród innych współczesnych nurtów literatury, jej podgatunków i powiązania z innymi konwencjami, np. horrorem. Wśród omawianych książek pojawiły się m.in. „Pieśń Lodu i Ognia” Georga R.R. Martina, cykl o Ziemiomorzu Ursuli K. Le Guin, powieści Roberta Holstocka o lesie Ryhope i jego mitotworach, dzieła H.P. Lovecrafta i Clive’a Barkera, czy takie klasyki jak cykl o Conanie Roberta E. Howarda i Narnia C.S. Lewisa. Najświeższym wydarzeniem jest konferencja „Medieval Fantasy Symposium” zorganizowana między 26-29 maja 2013 w Unieściu (przez Politechnikę Koszalińską). Myślą przewodnią konferencji była analiza wszelkiej maści mitycznych, bajkowych i wyimaginowanych stworów i potworów zasiedlających fantastyczne krainy. Prezentacje badały ich rodowody w światowej kulturze i mitologii, znaczenie zarówno dla danego dzieła, jak i całego gatunku oraz relacje między bestiami i bohaterami. Szczególną popularnością cieszyły się smoki i wilki, stąd liczne nawiązania do Ziemiomorza Le Guin, cyklu Martina i smoków Christophera Paoliniego; pojawiły się jednak także inne wystąpienia, np. o cyklu „Koło czasu” Roberta Jordana, elfach Tada Williamsa czy skupiające się na średniowiecznych wątkach współczesnej fantastyki. Zapowiedzi konferencji zwykle pojawiają się na stronach uczelni, chociaż coraz częściej mają one też swoje osobne strony lub konta na portalach społecznościowych (organizatorzy z Łodzi i Koszalina już planują kolejne edycje swoich konferencji w 2014 roku). O ile uczestnictwo połączone z wystąpieniem na konferencji jest związane z pewnymi opłatami, to zdarza się, że organizatorzy pozwalają na wstęp wolnym słuchaczom zainteresowanym tą czy inną prezentacją. Jeśli jednak z jakichś powodów ktoś nie może pojawić się na konferencji, może „skorzystać” z niej w inny sposób. Wydarzenia te często wieńczy publikacja książek, których rozdziały stworzone są z zaprezentowanych wystąpień. Te pokonferencyjne publikacje – ze swoją różnorodnością tematów, mnogością założeń i skrupulatnym doborem narzędzi badawczych – są żywym dowodem
Fantastyczne konferencje o fantastyce
5
publicystyka nie tylko na zróżnicowanie i bogactwo fantastyki, ale również na to, że może być ona przedmiotem solidnych badań naukowych. Potwierdzają to także inne, samodzielne prace naukowe, stawiające sobie za zadanie analizę gatunku. Do takich prac należą np. „Degradacja mitu w literaturze fantasy” (2009) Bogdana Trochy, „Idee religijne w literaturze fantasy” (2010) Jolanty Łaby, „Imiona Boga. Motywy metafizyczne w fantastyce drugiej połowy XX wieku” (2012) Dominiki Oramus i „Baśnie zbyt prawdziwe. Trzydzieści lat fantasy w Polsce” (2012) Małgorzaty Tkacz. W telegraficznym skrócie: Trocha skupia się na analizie sposobów funkcjonowania elementów i wzorów mitycznych we współczesnej fantastyce, na badaniu ich znaczenia dla fantastycznych światów oraz na określeniu wpływu całego procesu na same mity. Łaba podejmuje zagadnienie istnienia w literaturze fantasy treści religijnych, które niejednokrotnie nawiązują do istniejących systemów religijnych; autorka stara się odpowiedzieć na pytanie, jakie znacznie ma dla autorów i czytelników fantastyki istnienie w jej strukturach różnych form sacrum. Również książka Oramus stawia sobie za cel zbadanie wyimaginowanych religii pojawiających się w fantastyce i science fiction oraz próbuje prześledzić zmiany zachodzące w sposobach adresowania tematów religijnych przez te gatunki w drugiej połowie XX wieku. Z kolei Tkacz bada kondycję i charakter literatury fantastycznej w Polsce. Te i inne pozycje skłaniają miłośników fantastyki do głębszej refleksji na tematy i zagadnienia, które dotąd − być może − traktowali jako coś oczywistego i niewymagającego namysłu. A przecież zarzut, że fantastyka to literatura łatwa i przyjemna, ale pozbawiona większej głębi literackiej czy kulturowej jest jednym z głównych wobec tego gatunku. W wyżej wymienionych pracach można znaleźć nie tylko argumenty przeciwko takim oskarżeniom, ale również narzędzia, które pomogą czytelnikowi krytycznie spojrzeć na ulubione książki. W końcu od „fantastyki” do „dobrej fantastyki” jest jeszcze daleka droga. Na zakończenie warto wspomnieć o tym, co dzieje się za granicą. Publikacji – mniej i bardziej naukowych – na temat fantastyki i jej pochodnych nie brakuje (wystarczy wpisać hasło „fantasy literature” w wyszukiwarce serwisu Amazon). Do najbardziej prestiżowych konferencji należą te organizowane w Stanach przez „The International Association for the Fantastic in the Arts”. Stowarzyszenie założono w 1982, w czasie trzeciej edycji konferencji poświęconej różnym formom „fantastyczności” w sztuce (pierwsza odbyła się w 1980); od tego czasu IAFA gościło badaczy z całego świata i wielu najpopularniejszych pisarzy, m.in. Stephena Kinga, Petera S. Beagle’a, Dana Simmonsa i Neila Gaimana. Tegoroczna konferencja (20-24 marca 2013) skupiła się na zagadnieniach transformacji gatunku, jego adaptacji i tłumaczeń. Ponadto ze Stowarzyszeniem bezpośrednio związane jest − założone w 1990 roku − czasopismo „Journal of the Fantastic in the Arts”. Wydawane trzy razy w roku, JFA publi-
6
kuje artykuły badające przejawy i formy fantastyczności w literaturze, sztuce, filmie i nie tylko, napisane przez badaczy z całego świata. Krótko podsumowując, skoro fantastyka ma swoje własne konferencje, publikacje i czasopisma, wszystkie solidnie i skrupulatnie przygotowane, nie da się jej już dłużej traktować z przymrużeniem oka, hurtem określając ją jako literaturę drugiej lub trzeciej kategorii lub – wręcz – jako barachło czytane przez dzieci czy zdziecinniałych dorosłych. Do nich na pewno nie zaliczają się ci wszyscy profesorowie, doktorowie i badacze z różnych środowisk, którzy uznali, że gatunek ten jest warty ich zainteresowania, czasu i – niejednokrotnie − uznania.
Weronika Łaszkiewicz
Urodziła się i mieszka w Białymstoku. Na co dzień pracuje na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie uczy na kierunku filologia angielska. W przerwach od uczenia przygotowuje rozprawę doktorską na temat religii w amerykańskiej literaturze fantasy (starając się przełożyć przyjemne, czyli miłość do fantastyki, na pożyteczne). W czasie wolnym rysuje, pisze i tworzy biżuterię.
Publicystyka
Ewa Szumowicz Cykl zmysłowy
Część druga: O smaku W odróżnieniu od opisanego w poprzednim artykule zmysłu bólu, zmysł smaku ma wyraźną lokalizację, określone narządy skupiające receptory oraz łatwą do zdefiniowania funkcję. Wydawałoby się więc, że wszystko o nim wiadomo. Prawda jest jednak taka, że smak jest dużo słabiej poznany niż pozostałe zmysły. Niektóre informacje na jego temat są nadal tylko postulowane (jak np. dokładne określenie, ile właściwie jakości identyfikuje). Z drugiej strony jest to zmysł, z którym w ostatnich czasach wiążą się najbardziej spektakularne odkrycia, na czele ze smakiem umami, dzięki któremu glutaminian sodu zrobił oszałamiającą karierę w przemyśle spożywczym. Sądzę, że choćby z czystej ciekawości warto właściwie wiedzieć dlaczego? Zanim jednak przejdę do omawiania poszczególnych jakości, warto byłoby zdefiniować, czym właściwie jest zmysł smaku. Należy on do kategorii zmysłów chemicznych, czyli zdolnych do odbierania informacji o zawartości niektórych związków chemicznych w powietrzu, wodzie albo pokarmie. Receptory wrażliwe na związki chemiczne nazywamy chemoreceptorami. Dzielimy je na dwie kategorie: eksteroreceptory, odbierające wrażenia z otoczenia (to one właśnie wchodzą w skład zmysłów) oraz interoreceptory, których tu omawiać nie będę, a których funkcja w organizmie jest niezwykle ważna dla zachowania homeostazy (np. kontrolują pH krwi, stężenie dwutlenku węgla we krwi itd.). Zmysły chemiczne są trzy: węch, smak i zmysł wilgotności. Dwa pierwsze są powszechne w królestwie zwierząt, trzeci zaś występuje tylko u niektórych (np. płazów bezogonowych). Jest słabo poznany, a jego działanie polega na ocenie zawartości wody w powietrzu. Zmysły smaku i węchu u części zwierząt nie są rozdzielone, stanowiąc jeden − chemiczny, u reszty natomiast oddzielny zmysł odpowiadający za rozpoznawanie pokarmu nazywamy smakiem. Właściwie to proces rozpoznawania pokarmu jest złożony, a biorą w nim udział poza zmysłem smaku także zmysł węchu, dotyku, termiczny i bólu. Każdy pokarm poza określonymi związkami chemicznymi wpływającymi na receptory smakowe ma jeszcze swoisty zapach, konsystencję, temperaturę, zaś niektóre jego składniki mogą wywoływać reakcję obronną przez pobudzanie receptorów bólowych – na tym polega zjawisko, które powszechnie nazywamy ostrością, tak charakterystyczną dla niektórych przypraw. Dopiero zintegrowane wrażenia ze wszystkich tych zmysłów dają ostateczny efekt rozpoznania pokarmu. Same doznania związane ze zmysłem smaku są stosunkowo proste i u ssaków składają się z pięciu jakości, odpowiadających poszczególnym grupom związków w po-
O smaku
karmie: słodki (cukry), słony (sole sodu i potasu), kwaśny (kwasy organiczne i nieorganiczne), gorzki (między innymi alkaloidy) oraz umami (białka i nukleotydy). Postulowane jest też istnienie grupy receptorów, która wykrywałaby ostatnią z grup związków chemicznych będących ważnym składnikiem pokarmu, czyli kwasów tłuszczowych. Póki co ich istnienie nie zostało jednoznacznie potwierdzone, jednak biorąc pod uwagę, że receptory smaku umami zostały oddzielone od smaku kwaśnego dopiero w 2001 roku, wszystko przed nami. Jako ciekawostkę podam tu, że u myszy zidentyfikowano receptory, które prawdopodobnie reagują na obecność wapnia w pokarmie, jednak nie wiadomo, czy jest to dokładnie oddzielny smak i czy receptor ten występuje u innych zwierząt, w tym ludzi. Natomiast to, co określa się smakiem metalicznym − znów z punktu widzenia fizjologii – wcale nim nie jest. Nie ma własnych receptorów, a samo specyficzne odczucie jest raczej zakłóceniem pracy pozostałych receptorów, wywołanym przez przepływ ładunku elektrycznego (np. gdy w jamie ustnej powstanie przypadkiem mini ogniwo galwaniczne). Smak jest bardzo starym filogenetycznie zmysłem. Już u organizmów jednokomórkowych można zaobserwować reakcję odrzucania pokarmu z dodatkiem chininy. U większości zwierząt jego receptory są rozmieszczone wewnątrz lub wokół jamy gębowej. Są jednak wyjątki. Owady, takie jak np. muchy i motyle, wyczuwają smak stopkami pierwszej pary odnóży, co pozwala im smakować pokarm, na którym się znalazły, zaś ryby żyjące blisko dna zbiorników wodnych posiadają je na skrzelach i płetwach piersiowych. Jest to przystosowanie do wykrywania pożywienia pokrytego mułem. U sumów receptory smaku (a właściwie zmysłu chemicznego, bo pełni też funkcję zmysłu węchu) są rozmieszczone na całym ciele – jest to ich dominujący zmysł, można powiedzieć, że ryby te dosłownie smakują świat. Budowa narządów smaku u ssaków jest bardzo prosta. Są to zgrupowania komórek receptorowych, liczące po około pięćdziesiąt-sto sztuk, umieszczone w wypukleniach błony śluzowej, czyli tak zwanych kubkach smakowych. Występują one głównie na języku, ale poza tym na podniebieniu, gardle i górnej części przełyku. Zazwyczaj opisuje się podział języka ze względu na skupienia kubków odpowiadających poszczególnym jakościom: receptory smaku słodkiego przeważają na czubku języka, słonego i kwaśnego po jego bokach, a gorzkiego u nasady. Nie jest to jednak podział absolutny, kubki smakowe odpowiadające poszczególnym jakościom są przemieszane i każda część języka jest w stanie zidentyfikować każdy smak.
7
publicystyka Mechanizm wykrywania substancji jest stosunkowo prosty – każda komórka receptorowa posiada tak zwany pręcik smakowy, czyli mały włosek, sięgający otworu kubka smakowego. Ślina zawierająca rozpuszczone związki chemiczne wnika do wnętrza kubka i kontaktuje się z wierzchołkami komórek receptorowych, pobudzając je. Z komórką receptorową kontaktują się zakończenia czuciowe neuronów czuciowych zmysłu smaku. One przesyłają informację do centralnego układu nerwowego. Przewodzenie bodźca przebiega trzema parami nerwów czaszkowych: twarzowym (VII), jezykowo-gardłowym (IX) i błędnym (X). Najbardziej pierwotnymi smakami są dwa: gorzki i słodki. Reakcję chemotaksji na związki o tych smakach można zaobserwować już u bakterii. Nic w tym dziwnego, oba informują o substancjach bezpośrednio wpływających na organizm – słodki o pokarmie bogatym w energię, a gorzki o obecności związków potencjalnie toksycznych. Jako pierwszy omówię smak gorzki. Jak już wspomniałam, jego głównym zadaniem jest funkcja ochronno-ostrzegawcza. Ze względu na ogromne zróżnicowanie budowy substancji potencjalnie szkodliwych jest to najbardziej skomplikowana grupa, obejmująca około dwudziestu pięciu różnych receptorów, reagujących na różne struktury chemiczne, umieszczonych na kilku rodzajach komórek receptorowych. Ich struktura cechuje się wysoką zmiennością genetyczną, jest to przystosowanie ewolucyjne do szybkiej adaptacji do nowych toksyn pojawiających się w środowisku. Zmienność ta powoduje też, że odczuwanie smaku gorzkiego danej substancji w populacji może się znacznie różnić. Naukowcy doszukują się w niej, a konkretnie w genetycznej zmienności wrażliwości na gorzki smak etanolu, podstaw, dlaczego niektóre osoby mają wyraźnie mniejszy pociąg do alkoholu – silniejsze odczuwanie gorzkości znacząco psuje przyjemność z przyjmowania go. Receptory smaku gorzkiego są też najczulsze ze wszystkich jakości smakowych. Jest to logiczne przystosowanie – im niższa dawka toksyny zostanie wykryta, tym mniejsze jest ryzyko zatrucia. Najbardziej gorzka substancja świata, benzoesan denatonium, jest wykrywana w stężeniu 0,05 ppm (1 ppm to jedna dziesięciotysięczna procenta), a w stężeniu 10 ppm jest już nieznośnie gorzka dla większości ludzi. Mechanizm działania receptorów smaku gorzkiego jest złożony i dość urozmaicony, najlepiej poznane są komórki wykorzystujące jako przekaźniki wtórne pochodne fosfatydyloinozytolu, które to powodują uwolnienie jonów wapnia z siateczki śródplazmatycznej. To aktywuje uwolnienie przekaźnika pobudzającego komórkę czuciową. Smak słodki jest drugą pod względem ważności jakością. Ze względu na funkcję – identyfikowanie najbardziej wysokoenergetycznego pokarmu, jest znacząco mniej czuły niż gorzki. Jedna z najbardziej słodkich substancji świata, 5-nitro-2-propoksyanilina, jest wykrywana dopiero w stężeniu 0,002 mmol/l, czyli kilka rzędów wyżej. Tak samo jak w przypadku smaku gorzkiego, odczuwanie smaku słodkiego jest mocno zróżnicowane, zarówno wewnątrz populacji, jak i między poszczególnymi gatunkami. Jako przykład-ciekawostkę mogę tu podać, że np. aspartam, jeden z najpopularniejszych słodzików wykorzystywanych przez przemysł spożywczy, dla małp Nowego Świata w
8
ogóle nie jest słodki, podczas gdy pozostałe naczelne tak go odbierają. Zadaniem receptorów smaku słodkiego jest identyfikacja obecności cukrów w pokarmie, ale też niektórych aminokwasów, z tego powodu reagują między innymi na obecność grupy karboksylowej, ale też na inne cechy związku chemicznego. Aktualnie obowiązująca wielopunktowa teoria połączeń mówi o ośmiu różnych punktach wiązania związek-receptor, przy czym substancja nie musi wiązać się we wszystkich możliwych, by wywołać reakcję. Pobudzony receptor aktywuje białko G, co powoduje nagromadzenie w cytoplazmie cAMP. Jego obecność aktywuje proces depolaryzacji błony komórkowej, co stanowi sygnał do uwolnienia neuroprzekaźnika pobudzającego neuron czuciowy. O ile smak słodki i gorzki są w miarę dobrze opisane, tak pozostałe trzy są już dużo słabiej poznane. Receptory smaku słonego reagują na obecność kationów jednowartościowych, głównie sodowego i potasowego, przy czym inne kationy metali ziem alkalicznych też mogą go pobudzać. Znaczenie ma wielkość kationu – duże, takie jak jon cezu, pobudzają receptor znacząco słabiej. Kation amonowy oraz metali dwuwartościowych dają za to zwykle uczucie smaku gorzkiego niż słonego. Mechanizm działania receptora jest stosunkowo prosty. Jony zawarte w pokarmie wnikają biernie do komórki specjalnymi kanałami, zgodnie z gradientem stężeń. Wzrost stężenia jonów sodowych w cytoplazmie powoduje depolaryzację błony komórkowej i uwolnienie neuroprzekaźnika – przesłanie sygnału komórce czuciowej. Mechanizm działania receptorów smaku kwaśnego nie jest do końca poznany. Receptory te reagują na zmianę pH pokarmu, a dokładnie na wzrost stężenia jonów wodorowych. Ich wniknięcie do komórki receptora powoduje zablokowanie kanałów potasowych, co doprowadza do nagromadzenia dodatnich ładunków w cytoplazmie i depolaryzację błony komórkowej, co daje efekt podobny do opisanego przy smaku słonym. Ostatni ze smaków, umami, odpowiada za identyfikację w pokarmie białek i nukleotydów. Substancją, która najsilniej pobudza receptor, jest anion glutaminianowy (niezdysocjowany kwas glutaminowy daje dużo słabsze pobudzenie receptora). Mechanizm działania receptora opiera się na aktywacji białka G i jest podobny do tego, który przebiega przy aktywacji receptora smaku gorzkiego. Warto wiedzieć, że sam smak umami nie jest szczególnie przyjemny. Zazwyczaj opisuje się go jako mięsny z długotrwałym tłustym posmakiem. Dopiero w połączeniu z innymi smakami (szczególnie słonym) znacząco poprawia odczucia związane ze spożywanym pokarmem. Obecność glutaminianu w pożywieniu ogólnie zwiększa przyjemność z jego przyswajania i sprawia, że jest smaczniejsze. Dalsza organizacja drogi sygnału oraz jego obróbka w centralnym układzie nerwowym jest słabo poznana. Sygnały z komórek czuciowych trafiają najpierw do jądra smakowego zlokalizowanego w rdzeniu przedłużonym. Stamtąd sygnał przesyłany jest do jądra brzusznego tylnośrodkowego wzgórza i dalej do okolicy smakowej w płacie ciemieniowym kory mózgu. Równolegle część sygnałów z jądra smakowego przesyłana jest do układu limbicznego, głównie podwzgórza i ciała migdałowatego. To właśnie one odpowiadają za określenie przyjemności lub przykrości sma-
Ewa Szumowicz
Publicystyka ku pokarmu. Właściwie nie wiadomo, czy sygnał o określonym smaku przesyłany jest odrębnym włóknem i odczytywany oddzielnie, a dopiero później łączony z pozostałymi jakościami, czy też sygnały zbierane są razem, a odbierane wrażenie jest wynikiem integracji informacji płynących z różnych receptorów (przy czym najnowsze teorie przychylają się ku tej drugiej opcji). Pobudzenie receptorów smakowych ma duże znacznie w czynności pobierania pokarmu, oddziałuje bowiem na ośrodkowe mechanizmy głodu i sytości, wyzwala odruchy ślinowe czy wywołuje tak zwaną sytość krótkotrwałą (związaną z obecnością pokarmu w jamie ustnej). Powiązanie z układem limbicznym powoduje, że ich pobudzenie może stanowić nagrodę, czyli wzmocnienie instrumentalnych odruchów warunkowych. Albo odwrotnie – pamięć smaku, szczególnie pokarmu, który kiedyś wcześniej wywołał chorobę, wyzwała awersję i odrzucenie go w przyszłości. Jak widać z tego krótkiego artykułu, ilość niewiadomych związanych z ze zmysłem smaku jest całkiem spora. To czyni – wydawałoby się znajome – odczucie tak fascynującym. I pokazuje, że jeszcze nie wszystko w naszym organizmie jest dogłębnie poznane i wyjaśnione. Nawet w przypadku tak ważnego z punktu widzenia zarówno fizjologii, jak i psychologii zmysłu. Pozostaje czekać na kolejne spektakularne odkrycia. Bo, jak widać, jest pole do popisu.
Ewa Szumowicz
Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.
MY JUŻ LUBIMY. A TY? DOŁĄCZ DO NAS!
Lubię 9To
publicystyka
Łukasz Szatkowski Self-publishing – pisarska szansa, czytelnicza zmora?
Rewolucja cyfrowa hula od dłuższego czasu, na dobre zagościła również na rynku książki. Księgarnie internetowe to już od lat oczywistość, a e-booki pomimo technologiczno-mentalno-podatkowych trudności również przebijają się do powszechnej świadomości. Następny etap, który umożliwiają dwa wcześniejsze, to self-publishing, czyli po polsku – samowydawanie. A podobno, jak mawiał Jaskier, „jedyną czynnością, która dobrze wychodzi samotnym, jest samogwałt”. Czy ta wielce poetycka, życiowa maksyma sprawdzi się również w tym przypadku? Zaraza jak zwykle idzie z zachodu, ma już na swoim koncie głośne sukcesy, ale nie sposób nie zauważyć wad, zagrożeń i mankamentów takiego sposobu wydawania książek. Spotkałem się z self-publisherami, którzy niczym parweniusze dorabiający sobie szlachetny życiorys, szukają swych korzeni już od wynalezienia druku, gdyż ówczesnym drukarzom zdarzało się publikować także prace swojego autorstwa. Taki na przykład Jan Heweliusz, gdański astronom, w wieku XVII posiadał własną drukarnię, na mocy przywileju nadanego mu przez Jana Kazimierza, gdzie tłoczył swoje dzieła. Póki mu się ta drukarnia nie spaliła razem z całym domem. Wiek XVIII przyniósł spore zmiany na rynku książki – wcześniejsi drukarze, księgarze i nakładcy przedzierżgnęli się w zawodowych wydawców, uzawodowili się również pisarze, a najlepsi zaczęli nawet żyć z honorariów autorskich, choć często miast żywej gotówki mogli liczyć na zapłatę jedynie w formie części nakładu swego dzieła lub innych książek wydawcy. Zaczęto także na poważnie sankcjonować prawo autorskie. Już wtedy autorzy doszli do wniosku, że wydawcy ich kiwają i więcej zarobią, gdy sami zajmą się wydawaniem i sprzedażą swoich książek. Powstałe w ten sposób spółki i stowarzyszenia wydawnicze rozbiły się o dystrybucję – brakowało im kontaktów wśród księgarzy, którzy też nie byli szczególnie zainteresowani taką współpracą. Wiadomo, środowisko (tudzież sitwa) trzyma się razem. Skarceni pisarze musieli zatem potulnie wrócić pod opiekuńcze skrzydła wydawców. Dziś problem z dystrybucją odpada, nie trzeba mieć też własnej drukarni, wszystko można załatwić elektronicznie. Nie trzeba mieć również żyłki do interesów, znajomości, pieniędzy ani talentu. Wystarczy napisać książkę. I to jest właśnie ta pułapka. Ale zanim przejdziemy do mojego głównego − zasygnalizowanego właśnie − zarzutu, warto przyjrzeć się jeszcze kwestiom technicznym. Zwykły book czy elektroniczy book musi przecież jednako spełniać pewne podstawowe wymogi, o ile szanujemy naszych potencjalnych czytelników, nabywców naszego dzieła. Musi przejść redakcję, korektę, skład, łamanie, trzeba zaprojektować okładkę. Owszem, są pewne programy ułatwiające niektó-
10
re z tych czynności, ale wszystkiego zaprogramować się nie da. Gdyby tak było, wydawnictwa już dawno przestałyby zatrudniać do tego ludzi. Czy autor-self-publisher zadba o to wszystko? Być może, ale najprawdopodobniej będzie musiał wybierać między mniejszym profesjonalizmem (znajomi-amatorzy lub robienie wszystkiego samemu) a wybuleniem kasy na zatrudnienie odpowiednich ludzi, która to kasa najpewniej mu się nie zwróci. Albo w ogóle oleje kwestię i przedstawi klientowi bubel. Można sarkać na wydawców, ale nie sposób odmówić im (przynajmniej większości) pracy włożonej w publikację dzieła. Autor może na tym co najwyżej nie zarobić – wydawca może stracić zainwestowane w książkę pieniądze. Nic zatem dziwnego, że z takim pietyzmem selekcjonują nadsyłane manuskrypty. Warto wklepać w Google hasło „self-publishing” i sprawdzić, kto pisze o nim pochwalne artykuły – przeważnie ludzie, którzy odbili się ze swymi „dziełami” od wydawnictw. I to zapewne nie od dwóch czy trzech, a od wszystkich możliwych. Oto jednak mała anegdotka ku pokrzepieniu serc dla odrzuconych. Żył sobie w Wilnie na początku XIX wieku doskonały skądinąd wydawca, który jako jeden z pierwszych na ziemiach polskich wypłacał autorom honoraria. Dbał także nadzwyczaj o jakość i urodę swych druków, troszczył się o poprawność językową, sprowadzał, dobierał, zatrudniał i szkolił licznych edytorów i redaktorów zdolnych do oceny dzieł, dokonywania przypisów i komentarzy. W tamtych czasach nie było to normą. Ten wydawca, księgarz i typograf uniwersytecki nazywał się Józef Zawadzki. Pewnego dnia przyszedł do niego pewien człowiek ze swoimi „Poezjami” – niejaki Adam Mickiewicz. Zawadzki, jako że bliższe mu było szkiełko i oko, odrzucił tę propozycję wydawniczą. Tak by się to zapewne skończyło, gdyby Mickiewicz nie miał dobrego przyjaciela, który zorganizował sto pięćdziesiąt osób chętnych zasubskrybować jego dzieło. Z tym poszli z powrotem do Zawadzkiego, który nadal niechętny (nie chciał podpisać się jako nakładca) wydrukował pięćset egzemplarzy „Poezji”. Jakież było jego zdziwienie, gdy na pniu zeszło nie tylko te sto pięćdziesiąt opłaconych już egzemplarzy, ale i cała reszta nakładu. To samo spotkało wykonany naprędce dodruk w liczbie tysiąca trzystu sztuk. Zawadzki, widząc co się dzieje, chciał jeszcze odkupić od Mickiewicza prawa do „Poezji” na własność, ale, jak można się domyśleć, urażony początkowymi problemami wieszcz pokazał mu ówczesną wersję międzynarodowego znaku pokoju i posłał do diabła. Ustalmy jednak jedną rzecz – nie każdy jest Mickiewiczem. Nie każdy odrzucony jest literackim geniuszem. Nie oszukujmy się, rzecz tyczy się promila wzgardzonych pozycji, ogromna większość naprawdę nie nadaje się do wydania,
Łukasz Szatkowski
Publicystyka a zwykle nawet do podtarcia tego czy owego. Pomyślcie sobie, że każdy jeden początkujący pisarz (a jest ich niemało, otaczają mnie z każdej strony) przekonany święcie o własnym nietuzinkowym talencie zacznie wydawać swoje − wątpliwej jakości − dzieła na własną rękę. Wyobraźcie to sobie, a teraz powiedzcie mi, jak taki biedny czytelnik ma wyłowić perłę z tej hałdy grafomańskiego gnoju? Podaż samych zweryfikowanych, przyjętych książek jest na tyle duża, że nie idzie poznać wszystkiego, nawet wybierając konkretny podgatunek literatury. Recenzje, powiecie, one zweryfikują i wyselekcjonują. Tylko − które szanujące się czasopismo czy portal zechce recenzować te popłuczyny odrzucone przez profesjonalnych, doświadczonych redaktorów? Poza tym z doświadczenia wiem, że nawet na ebooki rozpoznawalnych już autorów recenzenci kręcą nosem. Plik na komputerze to jednak nie to samo, co książka na półce. Daj się zweryfikować, drogi przyszły pisarzu. Nie wydawaj samodzielnie swych „dzieł”, bazując jedynie na opinii rodziny i znajomych. Fakt, ostatnimi czasy drukowane czasopisma umożliwiające debiut i pisarską inicjację w większości zwinęły żagle, ale poza „Nową Fantastyką” i jej elektroniczną platformą, na której można udostępnić swoje teksty i poddać je ocenie innych użytkowników, istnieją także czasopisma internetowe o różnym stopniu sprofesjonalizowania. Funkcjonują literackie fora i portale pomagające w doskonaleniu warsztatu, można brać udział w literackich konkursach. Jest cała paleta opcji, z których można skorzystać, nim zdecydujemy się na tak drastyczny krok, jak wydanie czegoś, co nie zainteresowało nikogo poza mamą, tatą i kolegami z sesji RPG. By żyło się lepiej. Problem jest jednak bardziej złożony, a medal jak zwykle ma dwie strony. Nie podejmowałbym tematu, gdyby selfpublishing był wyłącznie średnio ciekawą, modną akurat błahostką. Otóż zdarza się, że na zachodzie można na nim nieźle zarobić, a rynek krajowy dorobił się jego poważnych orędowników, którzy nie są niespełnionymi pseudopisarzami. Krzysztof Sokołowski, znany tłumacz i niemały spec od zagranicznej fantastyki, a ostatnio również gorący zwolennik rewolucji cyfrowej na rynku książki, wychwala na swoim blogu self-publishing pod niebiosa. Zaznaczyć należy, że wychwalanie czegokolwiek nie zdarza mu się tam zbyt często, dominuje raczej zjadliwa, choć zwykle inteligentna krytyka, z którą nie zawsze się zgadzam, lecz z zaciekawieniem czytam. Nie wiem, na ile to uporczywe zaklinanie rzeczywistości odnośnie samopublikowania się wynika z rzeczywistych przekonań Sokołowskiego, a ile z promocji wydanego jakiś czas temu przez Fabrykę Słów „Roju” B. V. Larsona w jego tłumaczeniu. Larson to bowiem jedno z cudownych dzieci self-publishingu, bestsellerowy autor militarnej SF, ochrzczony mianem „króla Amazona”. W jednym z wywiadów czytałem, że dzięki brakowi pośredników ciągnie dziesięć razy większe honorarium niż normalne, proponowane przez wydawców, ale z drugiej strony, tak jak wspomniałem wcześniej, musi zatrudniać ludzi i generalnie ma sporo pracy jako pisarzwydawca. Teraz oczywiście stać go na to. Larson produkuje kilka książek rocznie, sprzedaje miliony egzemplarzy, zarabia krocie. To już nie artysta, nie rzemieślnik nawet, ale prawdziwa manufaktura. Mam wrażenie jednak, że nie ma zbyt wielkich ambicji na zapisanie się w pamięci potomnych. Nie czytałem dotychczas „Roju”, ale jak sam autor przyznaje,
Self publishing...
stawia przede wszystkim na ciągłą akcję. Domyślam się zatem, że lektura wprawdzie nie nudzi, ale też w pamięć zbytnio nie zapada. Nie ma w końcu nic bardziej martwego niż zeszłoroczny bestseller. Prorocy self-publishingu w pierwszej kolejności podają przykład niejakiej Amandy Hocking. Zwykle mają jednak na tyle instynktu samozachowawczego, że ograniczają się do liczb – 2,5 miliona sprzedanych egzemplarzy, 9 tysięcy plików dziennie. Rzadko kiedy rozwijają temat i wspominają o tym, że ta „królowa self-publishingu” po fali odrzuceń sprawdziła, jakiego typu książki się sprzedają, po czym napisała w dwa tygodnie (sic!) i wydała − romans paranormalny. Dziś w pogoni za kasą podkręciła tempo jeszcze bardziej – napisanie powieści zajmuje jej około tygodnia. Czy naprawdę chcemy czytać coś takiego? Może jestem zbyt konserwatywny, ale fizyczną niemożliwością jest, by powieść napisana w tydzień była choć zjadliwa. Tradycyjną szmirę można przynajmniej użyć w charakterze podpałki, ze szmiry elektronicznej nie ma nawet takiego pożytku. Są więc tacy, którzy śledzą i cenią sobie rynek self-publishingu, ja jednak zostanę przy swoim i przy doborze lektur nadal kierował się będę, poza tematyką i nazwiskiem autora, sprawdzonymi wydawnictwami i seriami. Mam wtedy bowiem gwarancję, że za publikacją tej konkretnej książki nie stoi wyłącznie z natury nieobiektywny autor, ale również zwykle oblatany w temacie redaktor, dla bardziej zorientowanych znany nawet często z nazwiska i dokonań na tym polu. Poczekam, aż self-publisher zostanie dostrzeżony przez solidnego wydawcę i opublikowany w odpowiadającej mi formie. W końcu się nie pali, a przyzwoitych książek nie brak. Zostawiam lekturę tworów self-publisherów ich rodzinie i znajomym oraz literackim masochistom.
Łukasz Szatkowski
Kierownik Publicystyki, Największy Złośliwiec Wśród Recenzentów Qfantu, ateista, student bibliotekoznawstwa na UMK, org Toruńskich Dni Fantastyki, członek PTTK, abstynent. Entuzjasta samotnych górskich wycieczek i planszowania w dobrym towarzystwie. Rzadko widywany bez książki pod ręką.
11
publicystyka
Trzeba tak kopać, by robić to w miarę elegancko - wywiad z
Andrzejem Pilipiukiem Rozmawiał Dawid Bastek
Skąd się biorą pomysły na historie typu „Wampir z MO”? Czyżby aż tak bardzo utkwiły Panu w pamięci czasy produktów na kartkę i milicji obywatelskiej? Nie podobał mi się „Zmierzch” ani cała ta popkulturowa moda na metroseksualne wampiry. Postanowiłem stworzyć zjadliwą parodię... Komuchów nie cierpię i aż za dobrze pamiętam czasy PRL-u. Stąd idea, by połączyć przyjemne z pożytecznym, dokopać wampirom i komuchom jednocześnie. Do tego masa internetowych trolli marudziła, że tworzę zbyt inteligentne młode bohaterki i nadmiernie eksponuję swój katolicyzm, więc dołożyłem do tego głupią jak but nastoletnią ateistkę. Cztery trujące grzyby w barszcz. Jaka jest najtrudniejsza rzecz w napisaniu opowiadania typu „Wampir z MO”?
12
Humor, który nie może być cyniczny ani nazbyt prostacki. Trzeba tak kopać, by robić to w miarę elegancko. Czy któraś z historii przysporzyła Panu jakichś szczególnych kłopotów? Czy nie było może żadnych problemów z tym zbiorem? Trochę się nad tym namęczyłem i nabiedziłem. Znalezienie kilkunastu pomysłów na odpowiednim poziomie, w dodatku tworzących w miarę spójną całość, nie jest łatwe... Do jakiego gatunku literackiego zaszufladkowałby Pan swoją najnowszą książkę? Parodia horroru.
Andrzej Pilipiuk
Publicystyka Jedno z opowiadań nawiązuje do znanej książki „Zmierzch”, dlaczego akurat ta historia? Czyżby nie przepadał Pan za przedstawianiem wampirów jako romantycznych lalusiów? „Zmierzchu” i jego bohaterów szczerze nie znoszę. Ale nawiązałem dość delikatnie. To raczej wbicie szpileczki... Jak w takim razie powinien wyglądać prawdziwy wampir, poza tym, że powinien mieć kły i posilać się ludzką krwią? Zasadniczo tak. Wampiry powinny być ad definitione − złe i krwiożercze. Niestety już Anne Rice z niemałym talentem zrobiła z nich istoty tragiczne i bogate wewnętrznie. „Zmierzch” to kolejny błędny krok. Choć i ja nie jestem tu bez winy, bo łagodniejsza wersja wampira pojawia się w cyklu o kuzynkach Kruszewskich. Wiele osób uważa, że Pańskie książki utrzymują się na wysokim poziomie, czy nie boi się Pan, że kiedyś przyjdzie taki moment, że przestaną być tak dobre jak na początku? Liczę po cichu na to, że czegoś się uczę i każda kolejna będzie coraz lepsza... Jako częsty juror konkursów literackich, jak ocenia Pan poziom debiutantów? Zmierzają we właściwym kierunku? Choćby na przykładzie cyklicznych Horyzontów Wyobraźni. Wydaje mi się, że nie ma ewolucji. Poziom jest z roku na rok podobny. Początkujący próbują swoich sił, najlepsi idą dalej i przestają się pojawiać wśród uczestników...
Przy tak sporej ilości konwentów i spotkań autorskich musi Pan mieć mało czasu dla siebie, a co dopiero mówić o pisaniu? Jak Pan znajduje czas na to wszystko? Nie przeszkadza Panu ten tryb życia? Ten tryb życia jest ciężki jak diabli. I z czasem mam totalny klops. Ale walczę. Zresztą czasy mamy takie, że w każdym zawodzie trzeba zapieprzać... Jakie to uczucie być najbardziej poczytnym i jednocześnie najbardziej rozpoznawalnym pisarzem w Polsce? Eee... zapytajcie Sapkowskiego ;) Czy nigdy nie przysporzyło to Panu kłopotów? Na szczęście nigdy. Na koniec pozostaje mi zadać jeszcze jedno pytanie: czy możemy spodziewać się kontynuacji przygód o praskich wampirach? Jeżeli tak, to kiedy? Dobre pytanie. Nie wiem, szczerze powiedziawszy. Na razie roztrwoniłem praktycznie cały zapas pomysłów... No i nie wiem, jak ludziom się podoba. Choć z drugiej strony dwa tomy to jakoś głupio. Trylogia – to brzmi dumnie.
Andrzej Pilipiuk
Człowiek z przeszłości. Niestrudzony tropiciel ciekawostek z lamusa. Kolekcjoner nagród literackich, który z pisania z pasją uczynił swój sposób na życie. Miarą jego sukcesu jest 26 napisanych powieści wydanych w ciągu dekady, 600 tysięcy sprzedanych książek i miejsce na podium ścisłej czołówki najpoczytniejszych pisarzy w Polsce. Źródło: http://fabrykaslow.com.pl/
Wywiad
13
opowiadania
Lucyna Grad Stado Ilustracja: Arkadiusz Kryj
Ten starszy ustąpił, odszedł. Pordzewiały miecz w przetartej pochwie smętnie kołysał mu się u pasa, kiedy znikał w ciemności. Został sam. Szedł, nie potrzebując światła. Prowadził go wąski korytarz, niskie stopnie. Wszystko odkrywał po kolei, w swoim czasie. Najpierw, w pierwszej komnacie, czekał na niego stół, zdobiony i zastawiony na starożytną modłę. Posilił się, napił ze złotego rogu i poszedł dalej. W drugim pomieszczeniu znalazł zbroję i pas, piękne, godne pradawnych bohaterów. Nahaj, gdzie indziej tarcza, wzmacniana żelazem, niezniszczalna. Szedł. Koń, najwierniejszy towarzysz, powitał go rżeniem, nieco zdziwionym, jakby pytającym. Odnaleźli się, jak zawsze, ale dlaczego tutaj? Co to za miejsce? Uzda, siodło pokryte misternie wykonanymi złotymi płytkami, wygodne miękkością wojłoku i mocne dobrze wyprawioną skórą, podbite białym futrem. Leżało idealnie. Koń szedł za nim jak pies, czuł na karku jego lodowaty oddech. Już pamiętał: nie żyli. Miejsce, w którym się znaleźli, było domem i więzieniem. Korzenie nie wiążą drzewa z ziemią tak silnie, jak niewidzialna nić złączyła ich z panującą tu ciemnością, bezduchem opadającego kurzu. Na zawsze? Uchylił złocone drzwi. Klęcząca za nimi kobieta podała mu miecz. Kiedyś, dawniej, była mu bliska. – Słyszysz? Już wzywa cię, mój panie. Szept jak tchnienie, nie zakłócał ciszy, ale ją dopełniał. Wrósł w nieruchome powietrze, między kurz a światło. Dosiadł konia i pojechali. Przepasany miecz przyjemnie obciążał biodro. Koń przeszedł w kłus, znikł ciemny korytarz. Rozbłysła noc, a on spojrzał na wschodnie gwiazdy. Coś stamtąd nadciągało, słyszał, wyło jak rozrywany na strzępy kot. Popędził konia i skoczyli w to coś, by rozpocząć morderczy taniec. I. Pagórki rzeczywiście wciąż tam były i, od czasu, kiedy Palak był tu ostatnio, zdawały się wyższe, dźwignięte ręką jakiegoś olbrzyma. Pomimo że cała okolica zdawała się składać z samego piachu, kopulaste wzniesienia nie rozpadały się, bo zbudowano je – a przynajmniej ten, który oglądali z bliska – z kamieni, drągów i ubitej ziemi, o czym Nan przekonał się, odgarniając warstwę nawianego piachu. – Powiedz mi, czym to jest. – Postukał mieczem w podstawę kopca. – Kurhanem. Nan popatrzył na towarzysza, marszcząc brwi.
14
Palak czasem sprawiał wrażenie kogoś nie z tego świata. Okutany od stóp do głów w aryjskie szaty, z długim mieczem u pasa, teraz, po latach, wyglądał prawie jak ktoś tutejszy. A z kitą włosów powiewającą znad zawoju, którymi w razie silnego, niosącego pył wiatru zakrywali twarze, nikt nie rozpoznałby w nim Skolota. W sercu jednak nadal nim był. Pustynia jakby go nie dotyczyła. Nie obchodziło go, w którą stronę wieje wiatr, bo – prawdopodobnie – nigdy nie doniesie piasku aż tam, gdzie zostawił serce. Nan przeciwnie. Od dziecka wychowywany na pograniczu pustyni, nienawidził zachłanności, z którą parła przed siebie, pogardy, z jaką traktowała ich z trudem wypracowany dobytek. Musieli odchodzić, kiedy nadciągała, i wracać na wyjałowione pastwiska, gdy wiatr gnał ją w przeciwną stronę. Coraz bardziej oddalała jego lud od miejsc, które Ariowie niegdyś zwali ojczyzną, a gdzie teraz swoje bure namioty stawiali Pustynni. – Czyim niby? Ariowie grzebią swoich zmarłych na stepie, Pustynni w piachu, a kupcy tu nie umierają, bo dobrze ich chronimy. Palak wzruszył ramionami. Po chwili zastanowienia, Nan uczynił podobny gest. – Stary nic o nich nie wspominał, nie są więc pewnie niczym istotnym. Po prostu dziwię się, że jeszcze tu stoją. Trwają, choć cały krajobraz zmienia się z dnia na dzień. Tak przynajmniej Nan sądził. Przed nimi rozciągała się szeroka dolina, wtłoczona pomiędzy brzeg skrzącego się w słońcu Zadania a spękane, łyse płaskowyże na południu. W przód, jak okiem sięgnąć, szara ziemia i odległe punkciki rozrzuconych tu i ówdzie kopców. Na horyzoncie piętrzyły się natomiast zwały żółtoburych wydm, sprawiających wrażenie zgrai przyczajonych potworów, łapami wspartych o najdalszy kurhan. Rzeka płynęła gdzieś z dalekich gór, przecinając po drodze skolockie stepy. Nieopodal portu zakręcała na wschód i zadziwiająco szybko zabijał ją piach. Rozległa dolina jeszcze jakiś czas temu ożywała w porze deszczowej, sezonowe potoki napełniały się wodą, dało się nawet polować na suhaki, ale teraz, krok po kroku, pochłaniała ją pustynia. Jak cały aryjski świat zresztą. W podobnych okolicach Leopardowie szkolili kocięta. Kazali iść i patrzeć, najpierw na wschodni, a potem zachodni horyzont. Jeszcze się różnią, ale wkrótce oba będą identyczne –smutne, pofalowane wydmy. Niech młodzi widzą, jak dzień po dniu pustynia połyka zieleń aż po ostatnie, marne źdźbła traw. Niech się napatrzą, jak żywy świat zawęża się i kurczy. Jeśli nie staną się dość silni, by powstrzymać pustynię, cały świat będzie właśnie taki. Karawana szacha Ozaara rozbiła się opodal portu. Nan objął obozowisko wzrokiem. Typowe: studnia, sklecone tak,
Lucyna Grad
opowiadania byle się trzymały, zagrody dla koni i wielbłądów, kóz i tucznych owiec, poniewierające się tu i ówdzie fragmenty drewnianych pali, zapewne ruiny chatynek, o których wspominał Palak. Pozostałości po dawnej osadzie było tu więcej – z piachu sterczały murki i fundamenty domów, częściowo zasypane, wyburzone, bo kamienie sukcesywnie wybierano, by uszczelniać jurty. Nan spojrzał dalej. Wśród skąpej przyrzecznej zieleni wznosiły się stodoły magazynów, trzy czy cztery. I tyle. Wjechali między jurty, łowiąc zdumione spojrzenia. Nikt się ich nie spodziewał, i dobrze. Leopardowie wstrzymali konie, podczas gdy Nan próbował odgadnąć, który z namiotów należy do Ozaara. – Zaak, rozejrzyj się – powiedział. – Ty też, Palaku, jedź w stronę portu. A wy dwaj pilnujcie koni. Sam ruszył do jurty stojącej nieco na uboczu i większej jakby, mniej burej. Spod warstwy pyłu prześwitywały wyblakłe kolorowe wzory. Tak, to zdecydowanie w stylu szachów. I był też służący u wejścia – chłopak sapał głośno po jakimś wielkim wysiłku, przypatrując się Leopardowi spode łba. Nan nie uderzył w wiszący u wejścia dzwoneczek, od razu wkroczył do środka. Z niezbyt dużego doświadczenia wnosił, że z kupcami trzeba twardo, od razu musieli poznać, kto rządzi na pustyni… No, na jej przygraniczu. No, powiedzmy, że rządzi – ale przynajmniej się uczy. Po raz kolejny Nan uświadomił sobie, że już nie jest kocięciem, i poczuł przyjemny dreszcz podniecenia. Miał miecz – leopardzi pazur, i zawój prawdziwego dahae. – Mam sprawę do Vukki – oznajmił, nie odsłaniając twarzy. – Poślij po niego. Ku jego rozczarowaniu kupiec nie wydawał się zaskoczony. Czekał nawet. Ktoś mu doniósł, że jadą, zapewne zdyszany dzieciak. Nan przyjrzał się Ozaarowi ciekawie. Ciemnowłosy mężczyzna koło czterdziestki, emanujący kupiecką uprzejmością, w równym stopniu osławioną, co nieszczerą. Szczególnie irytujące było wnikliwe spojrzenie, którym starał się oszacować wiek i charakter swojego rozmówcy. – Wedle rozkazu, Leopardzie. – Ozaar, nie wiedzieć czemu, mrugnął porozumiewawczo. – Han, sam tutaj, raz! Chłopak wbiegł do jurty i zatrzymał się z dłońmi karnie splecionymi za plecami. – Leć po Vukkę, Leoparda! Dzieciak poderwał głowę, jakby go ktoś grzmotnął w plecy, w oczach odmalowało mu się najpierw zdumienie, a potem lęk. Otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać, szach uniósł rękę, biorąc rzekomy zamach. – Na jednej nodze, chłystku! – huknął. – I konia weź! – Konia? – Nan nadał głosowi obojętny ton, mimo iż bardzo się zdziwił. – Aż tak daleko się rozbili? Gdzie dokładnie? Stary Leopard wysłał nowo utworzone stado na, jak sam to określił, „przejażdżkę”. Słowo rzucone niedbale, prosto w twarz, smagnęło Nanego jak srogi policzek. „Przejażdżka” mająca ich „wdrożyć”. Nauczyć „oddychać piaskiem”. Pragnęli walk i chwały, a przydzielono im zadanie sprowadzenia do obozu drużyny Vukki i jakiejś ociągającej się karawany, która w pogardzie miała nadciągający złowiej... Wdrożyć się. Wdrożyć. Też coś. Podczas takiej „misji” żaden z nowo mia-nowanych Leopardów nawet nie zobaczy Pustynnych, a co dopiero mówić o zabiciu któregoś z nich! Nan westchnął w duchu.
Stado
Kupiec wciąż wwiercał się w niego wzrokiem. – Vukka się nam nie opowiada, Leopardzie. Stary włóczęga, nie upilnujesz. Jednego dnia w obozie, drugiego szukaj wiatru w polu! Ha, właśnie tak, wiatru! – Ozaar miał donośny śmiech i lśniące białe zęby. – Ale chroni nas, chroni, zła z pustyni nie przepuści. Trochę taki niewidzialny z niego ochroniarz, widmowy, powiedziałbym, ale dobry. Dlatego może potrwać, nim mój chłopak go znajdzie. Dzieciak, jak widziałeś, boi się pustyni. Zakręcił się, sapiąc z irytacją, że sam musi sobie usługiwać, skoro chłopca odesłał. Po chwili w jego dłoniach znalazły się dwa puchary. Położył je na stoliku, usiadł, zaraz wstał i, znów sapiąc, podszedł do skrzyni, z której wyjął sporej wielkości bukłaczek. – Siądź, Leopardzie. Dzieciak prędko nie wróci. Pogadamy. Jakie to rozkazy Stary ma dla nas? – Wyciągnął w stronę Nanego napełniony puchar. – Pyszne, trackie. Mam jeszcze ze dwie beczułki, wieczorem każę podesłać. Poczujecie się jak Hellenowie na ich rozpustnych sympozjach! Mam nawet leżanki, prawie jak ichnie. Dziewuchy też się jakieś znajdą, a co! Nan stanął w smudze światła wpadającego przez otwór w dachu i podkreślającego wszędobylski, wirujący kurz. Oddychał piaskiem. Z tą myślą uczynił ruch ręką, potem drugi. Uchylając poły zawoju, Nan twardo patrzył Ozaarowi w oczy, każąc mu domyślać się znaczenia gestu. Nigdy tego nie robił, leopardzią chustę dopiero co dostał, ale chyba poskutkowało. Radosny wyraz twarzy kupca nieco przybladł, uśmiech się zawęził, ręka z pucharem cofnęła. Uśmiechnięty w duchu Nan rozsupłał przepoconą tkaninę, wdychając parne powietrze i udając, że temperatura była jedynym powodem, dla którego to zrobił. Najważniejsze, że małe ziarnko niepokoju zasiał. Leopardowie nie odsłaniali twarzy przed byle kim i z byle powodu. Gest zaufania lub niemej groźby. Do wyboru, do koloru. – Strasznie u was duszno – rzucił. – Opuszczenie tego piekła dobrze wam zrobi. – Rozkaz Starego? Miło z jego strony, że tak się troszczy o spóźnionych ku… – Więc? – Na dniach zamierzaliśmy stąd odejść. Zrobimy to, gdy tylko znajdzie się Vukka. Nie chciałbym urazić waszej dumy, młodzi Leopardowie, wybaczcie, ale… Nan spojrzał ponuro. – Rozumiem. – Postąpił ku wejściu, odgarniając lnianą płachtę, dobiegł go bowiem tętent kopyt i czyjeś dzikie okrzyki. – Kazałem mu pędem, ale nie na zabój! Kark sobie skręci, hultaj mały! – warknął Ozaar, podrywając się, by zerknąć Nanemu przez ramię. To jednak nie mały Han galopował przez obóz – chłopiec dopiero prowadził konia, jeszcze bez czapraka. Aryjski rumak przemknął obok szachowej jurty, a dosiadający go Zaak, z mieczem w ręku, darł się wojowniczo. Nan popatrzył w kierunku, w którym zmierzał, ale wzniecona wokół kurzawa nie pozwoliła dojrzeć, za czym tak gnał. Dopiero gdy pył opadł, Nan zobaczył Pustynnych. Jeden już leżał, powalony ciosem długiego miecza, dwaj uciekali. Zaak roztrącił ich i zamachnął się znowu, raz, i drugi, trzeci. I było po sprawie.
15
opowiadania *** – Ha! Pierwszy spośród was zabiłem Pustynnych! To na moim mieczu zastyga ich krew! Zazdrościcie, co? No, powiedzcie! Zazdrościcie? – Nie. Zaak nadął się jak owczy pęcherz. – Przelałem krew… – Tchórzy. – Nan posłał mu ciężkie spojrzenie. – Zaak, to nie byli wojownicy. Już wcześniej obszukali ciała. Znaleźli krótkie koziki, ale to nie była broń do walki. Oczywistości tego faktu nie dostrzegał ani Zaak, ani cały obóz. Po chwili zdziwienia, niedowierzania i wymiany szeptów obozowisko eksplodowało radością. Wytaszczono leżanki, o których mówił Ozaar, stół i smaczne mięsiwa, nie wiadomo na jaką okazję wcześniej przyrządzone, i usadzono Zaaka na honorowym miejscu. Opędzić się nie mógł od pochwał i gratulacji. Zdezorientowany rozmachem przygotowań, Nan nagle zdał sobie sprawę, że traci kontrolę nad sytuacją, i że wskutek nieszczęsnego zbiegu okoliczności szach dopiął swego i pozyskał przychylność młodych Leopardów. A z pewnością Zaaka, choć pozostali, wygłodzeni w podróży, też jedli, aż im się uszy trzęsły. Teraz byli już sami w jurcie, którą im na noc – wbrew zapewnieniom Nanego, że mają własne pałatki – użyczono. Wszystko wpychano im na siłę, a szach z zadowoleniem patrzył na wdzięczne twarze drapieżców i gniewną minę ich przewodnika. – Nie szli tu, by rabować – podjął Nan. – Nie spodziewali się zagrożenia. – To jeszcze nic nie znaczy… – A Ozaar zrobił bohatera z kogoś, kto zarżnął ich jak kozy. – Zabił umiejętnymi cięciami… – Zanim ich pochlastałeś, rozejrzałeś się, jak ci kazałem? – Tak. – Zaakowi, zawiedzionemu, że żaden z przyjaciół go nie chwali, przygasły oczy. – Cisza i spokój. Powiedziałbym, że jedyne, co ostatnio zakłóciło im tu życie, to my. – Palaku? – Nim dotarłem na brzeg, poustawiali warty przy dokach. Nie jawnie. Że niby tam akurat odpoczywają po ciężkiej pracy, delektując się widokiem wody i jej zapachem, który, swoją drogą, ma w sobie coś z gnojówki. Niby przypadkiem opierali się też plecami o drzwi. – Palak błysnął uśmiechem. – Ale te rudery nie są takie szczelne, łatwo zajrzeć przez szpary. Magazyn nie świeci pustkami. Co jednak trzymają w skrzyniach, nie wiem. – Dowiedz się tego. Palak skinął głową. Nan nie wnikał, jak tego dokona, ale był pewien, że prędzej czy później Skolot się tego dowie. – Coś mi się zdaje, że ten szachowy chłopaczek wróci sam. Wymówi się, że nie znalazł Vukki, by mieli pretekst do przedłużenia pobytu tutaj. Coś ukrywają. Zaak, tak jak się Nan spodziewał, nie zgodził się z tym stwierdzeniem, robiąc zacietrzewioną minę. Nie odezwał się, wiedząc, że i tak go przegadają – reszta Leopardów wciąż zachowywała chłodny osąd. – Zauważyliście, że tu prawie nie wieje wiatr? – spytał Palak. Rozmowę przerwał im dźwięk dzwoneczka zawieszonego u wejścia. Poły geru rozchyliły się, wpuszczając do środka
16
nocne powietrze i… dwoje uśmiechniętych dziewcząt. Nan zmarszczył brwi na ich widok. Czy nie dał szachowi do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych prezentów? Jedna z dziewcząt niosła błyszczący puchar, druga pozłacany parujący talerz. Obie miały na sobie tylko cienkie tuniki, pod którymi wyraźnie zarysowywały się nabrzmiałe sutki. Leopardowie patrzyli oniemiali, one jednak skierowały się wprost w stronę Zaaka. Odważnie siadły mu na kolanach. Nan spostrzegł, że na talerzu paruje apetyczny barani udziec. Dziewczyna przytknęła Zaakowi puchar do ust i płyn pociekł Leopardowi po brodzie. Nan pokiwał smętnie głową. Głupiec! Dopiero co mówili o podstępności kupca… Wątpił jednak, że szach kazałby przynieść zatrute wino, i to tylko dla jednego z całej piątki. – Dla bohatera, dzielnego, odważnego, wielkiego wojownika! – wołały jedna przez drugą. Zaak nie wierzył w swoje szczęście. Westchnął, śmiało odwzajemniając pieszczoty, którymi zasypywały go rozochocone niewiasty. Zaraz, rozchichotane, zeskoczyły mu z kolan i wyciągnęły wolne ręce, chwytając go za dłonie. – Chodź! Jurta czeka, cała twoja, pełna! Miękkie sobole futra, wino, jadło, my i złoto, złoto na wieczność! Zaak roześmiał się z triumfem, obrzucając zgnębionych kompanów pogardliwym spojrzeniem, po czym skierował się do wyjścia. – Miecz, durniu. – Żartujesz sobie, Nan? Że niby sobie z dwiema nie poradzę? – prychnął z lekceważeniem, szarpnięciem zamykając wojłokowe wejście, po czym dobiegło ich jeszcze: – Poradzę, i to nago. Nan machnął ręką. Szach nie chciał śmierci Zaaka. Skoro nie wino, to i dziewczęta go nie zabiją. Niech ma, niech się napawa chlubą, zdobywa zaufanie obozowiczów. Nan potem to wykorzysta. Skoro nie mógł jej ukrócić, musiał podjąć grę Ozaara. Chwilę siedział, wpatrując się w pełgający na palenisku ogień. Gdyby tylko choć się domyślał, co ukrywa Ozaar… – Dlaczego to nie mnie wysłałeś wtedy na zwiad, Nan? – stęknął zrozpaczony Teun. – Nic straconego. Ktoś musi mieć baczenie na nasz ger. Pierwsza warta twoja. II Był przewodnikiem, nie musiał pytać, czy mu wolno, więc bez zaproszenia wkroczył do jurty. Dochodziło południe, a Zaak nie dawał znaku życia. Najwyraźniej zapomniał, że jest Leopardem Nanego i trzeba mu było o tym dobitnie przypomnieć. Gdy Nan siadał na ustawionym opodal wygaszonego paleniska zydlu – złoconym zydlu, trzeba dodać, i jakimś takim starożytnym z wyglądu – Zaak zawiesił na nim rozespany wzrok. Na jego piersi spoczywały dłonie dziewcząt, śpiących po jego bokach, nagich jak boginie. – No i gdzie to złoto, Zaak? – Nan uniósł lepki od wina puchar. – To tylko starannie wypucowany mosiądz. Co miały na myśli, mówiąc, że to na wieczność? – Sądzę… – Leopard głos miał ochrypły od przepicia. Odchrząknął, zatoczył dłonią chwiejny krąg, obejmując tym gestem całe bogactwo jurty. – Sądzę, że to wszystko jest moje. Widziałeś to siodło? Ha, nawet czaprak skrzy się od złota! Tylko jak ja to wszystko zabiorę do obozu? Będę musiał objuczyć też wasze konie. – Nan rzucił mu złe spojrzenie, ale
Lucyna Grad
opowiadania Zaak się nie zraził: – Zresztą, co tam złoto! Nan, ważne, że mogę zatrzymać te dwie. Jego głos obudził jedną z dziewcząt. Przeciągnęła się z kocim pomrukiem, uśmiechnęła. Musiała nie zauważyć Nanego, bo już po chwili wspinała się swojemu bohaterowi na biodra, a ten głupiec rzucił przewodnikowi kolejne bezczelne, kpiarskie spojrzenie. Nan zamachnął się pucharem, trafiając w pozłacaną tarczę i robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Przyskoczył, odtrącił dziewczynę, a Zaaka wyrżnął z pięści, aż gruchnęło. – Wstawaj, dziwkarzu, a wy dwie won! – ryknął. Zaak rozmasował obolały policzek, patrząc na Nanego z urazą, ale wstał i nawet obwiązał biodra prześcieradłem. – Przestraszyłeś je – powiedział z wyrzutem. – Co, jeśli już nie wrócą? Nan znów rozsiadł się na zydlu. – Słuchaj, ośle! Pokręciliśmy się trochę po okolicy, popytaliśmy. Palak uparł się wypytać o te swoje kopce, wiesz, jaki jest, musi dowieść swego. Ozaar powiedział, że to rzeczywiście kurhany, że wojownicy, że starożytne, ale jakiś taki mało rozmowny był, więc Palak zaproponował, że zapyta kohuna. Ozaar na to, że bardzo mu przykro, ale nie wie, gdzie szukać dziada. Kazałem Palakowi udawać głupka, więc tylko burknął: „och, trudno” i szach od razu uśmiech na gębie i zapewnienia, że może zastaniemy kohuna w drodze powrotnej, wtedy go wypytamy, skoro tak nas to interesuje, a w ogóle to miło, że młodzi interesują się przeszłością... – Nan westchnął. – Tu się coś kryje, Zaak, jakaś tajemnica. Może nieobecność Vukki spowodowana jest chęcią rozwikłania jej. Może coś odkrył? Tak, jak się spodziewałem, Han go nie znalazł, i nie znajdzie, bo szach ma w tym interes. Sami udamy się na poszukiwania! Rozbijemy obóz poza tą dziurą. – Jaka szkoda – mruknął Zaak, z żalem spoglądając na skopane łoże. – Przyniosłem ci miecz. – Myślisz, że zaatakują nas, kiedy będziemy wychodzić z jurty? – Leopard już trochę się rozbudził, ale chyba jeszcze nie do końca. Nan wzniósł oczy ku niebu, które zobaczył przez otwór w dachu. – Zostajesz tutaj, głąbie. Będziesz mieć oko na tych, którzy tak cię ubóstwiają. Zaak wyszczerzył się w przeszczęśliwym uśmiechu. – Ktoś musi – Nan z trudem pohamował chęć podbicia mu drugiego oka – przydybać kohuna i być na miejscu, w razie gdyby Vukka wrócił. – Odjeżdżacie już? – Bez zwłoki. Pamiętaj! Jesteś moimi oczami, ośle. Obyś nie patrzył tylko na dziewuchy, bo urwę ci… – Dobrze, już dobrze, Nan. *** Teun, z rozkazu Nanego, miał baczenie na magazyn. Osadę, od środka, rozpracowywał Zaak. Luunowi trafiło się zadanie miłe, lekkie i przyjemne, czyli rozbicie obozu i upichcenie gulaszu z zajęcy, które miał upolować. Samemu sobie i Palakowi Nan wyznaczył misję poszukiwawczą. Rozstali się jeszcze przed południem, po czym każdy udał się w swoją stronę. Palak zamierzał zlekceważyć rozkaz. Jego zdaniem poszukiwanie Vukki mijało się z celem. Nie wierzył, że Leopard
Stado
jeszcze żyje. Zatoczył więc koło i wrócił do punktu wyjścia, chcąc zająć się czymś pożyteczniejszym niż szukanie trupa. Zaczął od pozbycia się ogona. Nan miał własnych szpiegów, a szach swoich. Przydzielił po jednym na każdego Leoparda. Palak swojego zgubił, okrążył i zaraz sam go śledził. Chłopaczek w wieku Hana długo tkwił przycupnięty w ostach, zanim zdał sobie sprawę, że pilnuje pustej, rozwieszonej na krzaku pałatki, a wtedy poryczał się straszliwie, garściami ocierając łzy. Widać bał się wracać do Ozaara bez wieści, toteż powlekł się z powrotem w osty i nadal gapił w pałatkę, licząc, że Palak po nią wróci. Skolot miał go z głowy. Mógł podkraść się ku szachowemu obozowisku. Rozsadzały go domysły. Mnóstwo, mnóstwo było poszlak i tropów, ale żeby ułagodzić Nanego, nie wystarczą jałowe domniemania. Chcąc uniknąć kary za nieposłuszeństwo, musiał dać przewodnikowi niezbite dowody na to, co teraz tylko podejrzewał. Dotknął dłonią szorstkiej faktury kamiennego murku, pozostałości po dawnej osadzie. Ile mogły sobie liczyć te ruiny? Czy rzeczywiście były pozostałościami po starych zabudowaniach portu? Pokiwał do siebie głową. Już wcześniej, spacerując po obozowisku karawany i dalej, w głąb doliny, zwrócił uwagę na kamienne fundamenty, fragmenty posadzki czy ścian dawnych domostw. Elementy tajemnicy. Od murku do murku, od zmurszałej ściany do kamiennej niecki, krok za krokiem, powoli ją rozwikływał. W równinnym krajobrazie, gdzie wszystko jest szare i martwe, pokryte przywleczonym z pustyni kurzem, pozostałości domostw maskowały się świetnie. Zatrzymywał się, przyglądał, rozgarniał piach. Kamienie nie leżały tu przypadkiem, układały się w pewien wzór. Posiwiałe od słońca, powalone dawno temu drzewa okazywały się spróchniałymi, wyciosanymi na zrąb deskami. I nie zeschła trawa, lecz zniszczona plecionka, którą dawniej kryto dachy... Palak nigdy nie widział miasta, ale pozostałości po nich i owszem. Ariowie lękali się zagłębiać między ruiny, które czasem odsłaniał piach. Palak takich oporów nie miał, za to bardzo kochał ukryte skarby. Nan kpił, że kohun powinien nadać mu totem susła, a nie leoparda. Palak w tajemnicy wędrował po pustyni. Do upadku wielu z miast, teraz ruin wśród wędrujących piasków, przyczynili się jego przodkowie, Skoloci, siejący postrach w całym starożytnym świecie. Teraz z ich chwały niewiele wprawdzie pozostało, ale Palak dość się nasłuchał legend o cudownie przepełnionych bogactwami miastach, których bramy pękały pod naporem kopyt skolockich wierzchowców, by, wędrując po ruinach, czuć się jak ich pan i władca… No dobrze, jak potomek panów i władców. A kto wie, może prapradziadowie przegapili jakiś skarb, jakieś wysadzane klejnotami puzderko czy wisiorek? Mają się marnować w piachu? Palak lepiej by je wykorzystał. Na przykład, kiedy wróci na swoje koczowiska, komuś podaruje skarby, które zgromadził. Komuś specjalnemu. Leopardem jest się niby raz na zawsze, ale on kiedyś wróci na swoje ziemie. Znajdzie sposób. Szedł teraz przez jedno ze starożytnych miast, ale szukał nie skarbu, lecz tropu. Jakiegokolwiek. Czegoś, co powiąże z sobą Ozaara, ruiny i… tak, i kurhany. Jeden z nich właśnie mijał. Na ogromne wydmy spiętrzone za nim wolał nie
17
opowiadania zwracać uwagi. Skradając się wzdłuż sięgającego kolan murku dotarł do drugiego kopca, potem trzeciego, a przed nim już rysował się kolejny. Z oddali, z kierunku, z którego wczoraj przybyli, nie było to tak oczywiste, ale z miejsca, w którym się zatrzymał, jak na dłoni widział, że wzniesiono je na planie półkola, tuż obok dawnych fortyfikacji. Ruszył dalej. O wystający z ziemi zardzewiały pręt prawie się potknął. Przyjrzał się uważniej i serce zabiło mu mocniej. Stał pośród czegoś, co jeszcze wczoraj musiało zdawać się przedłużeniem rosnącego opodal kolczastego dywanu ostów. Te, po których deptał, uschły, zapewne pozbawione korzeni, otulając pręt okręgiem skrzypiącego siana. Uśmiechnął się. Tego szukał, czymkolwiek było. Ktoś próbował zamaskować to miejsce, ale najwyraźniej zapomniał nanieść dziś świeżej porcji roślin. Butem rozgarnął siano i piach. Pręt okazał się zawiasem kładki zbitej z kilku desek, popękanej, chropowatej i zmurszałej. Wystarczyło lekko ją odchylić, by w ziemi ukazała się mroczna czeluść. Na pustyni czasem trafiał na ślad podziemnych korytarzy, ale zawsze, po sam czubek, zasypane były piachem. Tutaj, gdy w niezbyt szczęśliwej pozycji zaglądał w otwór, dojrzał gładkie, łyse ściany. I wtedy czyjaś silna dłoń chwyciła go za szatę, szarpnęła, brutalnie ściągając w dół, po czym, złożona w pięść, wyrżnęła w nos. Ciemność zamknęła się nad Palakiem jak nocne niebo. *** Nan dopiero poniewczasie zorientował się, że jest śledzony. Zbyt intensywnie wpatrywał się w rosnące z każdym krokiem straszliwe wydmy, a zdrowy rozsądek zalewał go wiadrem pomyj. Pragnął raczej odwrócić się i uciec z tej skazanej na zagładę doliny, zanim najlżejszy podmuch wiatru wyzwoli pustynny żywioł. Co, na bogów, skłaniało Ozaara do trwania w tak nieprzyjaznym terenie? Nanego skłaniał rozkaz Starego Leoparda. Od rana nie natknął się jednak na żadne tropy, żadne ślady po obozowisku, a krążył po okolicy już od ładnych paru godzin. Nie mogli wrócić do Starego z pustymi rękami. Pomyślał kwaśno, że przejażdżka urosła jednak do miana misji. Nie dał po sobie poznać, że wie o nieproszonym gościu. Maszerował przed siebie, tu i tam zatrzymując się, by zbadać rzekomy trop, udając, że to on prowadzi go ku południowym płaskowyżom. Być może ta cała mistyfikacja nie była potrzebna, ale Nan wolał nie ryzykować – chłopak mógł tylko wyglądać tak niewinnie, a w rzeczywistości być doskonałym szpiegiem. Choć pierwszy błąd już popełnił, będąc na tyle nieostrożnym, że dał się zauważyć. Piaskowcowe skały porastały suche badyle smętnej pustynnej roślinności. Aby mieć Nanego na oku, szpieg musiał tutaj skrócić dystans, i na to tylko Leopard czekał. Zaczaił się w jednej z wnęk, wyżłobionych przez Zadań w czasach, kiedy to on, nie piach, władał doliną, po czym zaszedł go od tyłu. Łatwo poszło. Szpieg był marny. Nan aż się zaśmiał z nieprzezorności Ozaara – szach zdecydowanie nie doceniał młodych Leopardów. Chłopak podskoczył z przestrachu. W jego dłoni natychmiast pojawił się pleciony koszyczek, ukryty pod
18
pazuchą na taką właśnie okazję. Ostentacyjnie rozejrzał się pod nogami. Aż litość brała. – Poziomki zbierasz – zagadnął Nan – czy może grzyby? Na tak urodzajnej ziemi musi być ich w bród. Postawił sprawę jasno, więc dzieciak zbladł i rozdziawił usta, spłoszonym wzrokiem przeczesując okolicę w poszukiwaniu najlepszej możliwej drogi ucieczki. Pionowe skały dawnego brzegu nie pozostawiały jednak złudzeń, a od wolnej przestrzeni odgradzał go drapieżca, zbrojny w długi żelazny pazur. Dla większego efektu, Nan rozsupłał chustę i uśmiechnął się groźnie. – Wieści, wiem. Zbierasz wieści. Malec wystrzelił jak z procy – kamień wycelowany wprost pod nogi Leoparda – ku upragnionemu pustkowiu, bezpieczeństwu wolnej przestrzeni, rozpaczliwy wybieg łownego zwierzęcia. Nan schwycił go i podniósł za łachy, zarabiając przy okazji kuksańca w szczękę. Szarpnął i wcisnął dzieciakowi kolano w plecy, przygniatając go do twardej ziemi. Zza pasa wydobył sznur do pętania konia i sprawnie związał nadgarstki więźnia. – Rzadko ktoś tutaj zagląda, co? Wszyscy raczej wędrują w drugą stronę, jak najdalej od przeklętych wydm, więc Ozaar nie miał jak was przeszkolić. Nie potrzebował do tej pory szpiegów, prawda? Zacisnął sznur, aż jeniec jęknął. Łatwo być Leopardem przed drżącym ze strachu chłopcem. To żadne wyzwanie, ale Nan dobrze się bawił. Nie zwracał uwagi na szarpnięcia, którymi malec próbował się wyrwać. Nieporadnie, sztywno jakoś. Jęki i stłumione okrzyki również puszczał mimo uszu. – Cholera, nie zabrałem noża. Jaka szkoda. Będę cię musiał torturować mieczem – powiedział. – Zaczniemy od palców, co? Potem może uda się zedrzeć trochę skóry z pleców. Nigdy tego nie robiłem, ale kiedyś trzeba zacząć. Palak uczył mnie raz ściągać skalpy, wiesz, Skoloci się w tym lubują. Akurat nie mieliśmy pod ręką żadnego jeńca, ale na martwej kozie szło mi całkiem dobrze. – Chciał jeszcze bardziej nastraszyć chłopca, dlatego pętał go wymyślnie, ze znawstwem, łącząc nadgarstki z piętami, omotał szyję. – Rozumiesz, jak się to odbywa? Ja będę pytał, ty odpowiadasz. Chcę wiedzieć wszystko. Jeśli sam mi to wyznasz, nie skrzywdzę cię. Dociskał właśnie pęta, kiedy z ust chłopca buchnęła krew, a jego ciało przeszył dreszcz tak silny, że aż zatrzeszczały unieruchomione stawy. Malec wyprężył się raz jeszcze, zakrztusił i, patrząc na Nanego hardym, acz umęczonym wzrokiem, splunął mu pod nogi czymś miękkim i czerwonym. Leopard długo przyglądał się krwawemu ochłapowi, zanim zrozumiał, że szach jednak dobrze wyszkolił małego szpiega. *** Upadek wydusił z Palaka resztki tchu. W tumanach kurzu, które wzbudził, lądując na twardej posadzce, dostrzegł błysk noża, którym ktoś wziął potężny zamach. Klinga tylko cudem minęła jego szyję. W odpowiedzi kopnął gdzieś w bok. Trafił, ale cios nie powalił uwijającego się nad nim wroga. Nie miał czasu dobyć miecza, zresztą w tak wąskim korytarzu długi aryjski oręż byłby nieporęczny. Zamachnął się pięścią, twardo, po męsku, celując w pierś przeciwnika. Zawoalowana postać nawet się nie uchyliła, bo nie musiała – Palak tylko poobijał sobie kłykcie. Pod szatami osiłek nosił
Lucyna Grad
opowiadania zbroję. Natarł na Skolota z dzikim rykiem, siłą samego impetu gotowy przygwoździć go do ściany i pogruchotać kości. Udało się, po części – w ostateczności to Palak zepchnął z siebie charczące, plujące krwią cielsko. Narażał się na śmiech Leopardów, nosząc u pasa skolocki sajdak z łukiem i strzałami. To nie była broń godna dahae, którzy woleli walczyć z wrogiem mieczem, twarzą w twarz, ale w tej chwili gratulował sobie uporu w znoszeniu bezustannych docinków. Strzelać, co prawda, nie było jak, ale brzechwę strzały uchwycił tuż przy grocie i, kierując ostrze ku górze, pozwolił przeciwnikowi samoczynnie nadziać się na grot. Kręgi niechronionej szyi wyłamały się z paskudnym trzaskiem, i podczas gdy przeciwnik wykrwawiał się na podłodze, Palak zbierał pozostałe strzały, które pogubił przy upadku. Z martwej już dłoni wyjął nóż, bardziej odpowiedni do walki w tej ciasnocie, uczynił dwa głębokie wdechy i rozejrzał się. Wiele nie zobaczył. Wszystko spowijał mrok, ale z przepływu powietrza wywnioskował, że korytarz ciągnie się w obie strony. Dłuższą chwilę orientował się w kierunkach, nadaremnie. Pomacał właz nad głową i, chcąc wpuścić trochę światła, pchnął. Wieko ani drgnęło. Od wewnątrz nie dało się go otworzyć. Palak uśmiechnął się do siebie w ciemności. – Głupek. Nie miał wyjścia, musiał zagłębić się w mrok. Stawiając pierwszy krok, miał nadzieję, że tunel nie wyprowadzi go gdzieś pod ogromne wydmy. Stawiając drugi, poczuł dobrze sobie znany zew przygody. Schodził wiele ruin, ale nigdy jeszcze nie wędrował przez podziemia. Musiał pomagać sobie dłońmi – to one były w mroku jego oczami. Nie wszystko zdążył wymacać, więc potykał się, przewracał, nabił sobie na czole dość siniaków, by zacząć wyglądać jak sponiewierany peri. Wraz z kolejnym bolesnym uderzeniem wyrzucił sobie głupotę. Powinien wrócić tu z pochodnią. I z Leopardami. Wyłamać kruchy właz ze zbutwiałego przecież drewna. Kwestia czasu, nim znów natknie się na jakiegoś draba… Minął już jednak dość rozgałęzień, by wiedzieć, że próba powrotu oznaczałaby długie błądzenie, a wreszcie i dojmującą, straszliwą świadomość, że się zgubił. Brnąc do przodu, jeszcze jej do siebie nie dopuszczał. Korytarz gdzieniegdzie opadał, to znów się wznosił, zwężał się i rozszerzał. Palak często musiał przeciskać się przez postrzępione wyrwy uczynione w… sądząc na dotyk… kamiennym murze, prześlizgiwać wzdłuż rusztowań – ze świeżego drewna, co warto zauważyć – podtrzymujących strop i ściany. Wymacywał wnęki, a w nich spróchniałe beczki, poprzewracane krzesła, rozbite garnki. Korytarz wydrążono w piwnicach domów, których pozostałości mijał tam w górze. Tam, gdzie budynki dzieliła jakaś wolna przestrzeń, dawna droga czy podwórze bogacza, tunel wykuto w szorstkim piaskowcu. Tu i ówdzie rozwidlał się, a Palak wybierał kolejne drogi wiedząc, że nigdy, przenigdy nie zdoła wrócić i wydostać się stąd. Kolejne rozwidlenie przyniosło jednak drobną otuchę. Gdzieś w bocznym korytarzu tlił się ogień. Zapach palonego tłuszczu sugerował, że gdzieś ktoś palił pochodnię. Tak – tupot stóp, ciche głosy. Słowa zniekształciło spotęgowane echo, ale rozmówców było chyba dwóch. Już, już chciał skręcić, by spróbować ich zabić, byle tylko zdobyć jakieś źródło światła, kiedy z tunelu obok dobiegł
Stado
go tupot butów znacznie bardziej licznych, z chwili na chwilę głośniejszy. Przycupnął w jednej z piwnic, czekał. Tamci również mieli pochodnię – na przedzie oddziału niósł ją wysoki mężczyzna. Palak wyjrzał ostrożnie. Pozostali dźwigali ciężkie kosze, ale maszerowali raźno – ha, nic dziwnego, skoro widzieli drogę – szybko więc zniknęli w czeluści korytarza, a Palak ruszył obraną wcześniej ścieżką. Tym razem głosy dosłyszał z góry. Jeszcze bardziej przytłumione i odległe, ale był pewien, że jeden z nich rozpoznaje. – Jak to zgubiłeś? Co to znaczy, że zgubiłeś?! Palak uśmiechnął się. Krzycz głośniej, nerwusie – szepnął w duchu. Ozaar nie posłuchał jego niemej prośby. Mruczał gniewnie, długo i niewyraźnie, i dopiero później ryknął: – Skaranie boskie z wami! Że też mi się trafili tacy… – znów seria stłumionych narzekań. – Nie rycz mi tu teraz, ciołku! Co widzia… – Głos drugiego rozmówcy był zbyt cichy, aby Palak zdołał rozpoznać słowa. – ...go brakowało! Leć po… – ...k, panie! – Gdzie?! Dołem, bęcwale! Nie chcę, by jeszcze… Coś zaskrzypiało, zachrzęściło ciężko i na włosy Palaka posypały się ziarenka piasku. Skolot cofnął się jak oparzony. Sprytny szach najwyraźniej miał w podłodze jurty tajemne przejście. A skoro tak, to zaraz go nakryje... Skoczył w mrok, niespodziewanie rozbijając sobie i tak już sponiewierany nos. Świetnie, tunel akurat tutaj się kończył! Palak wcisnął się w mrok, skulił, nakrył połą brudnej szaty i w tamtej właśnie chwili szach uniósł klapę, wpuszczając do środka mętne światło z geru. Szczęśliwie w większej mierze objęło swym zasięgiem przeciwległą ścianę. – Śpiesz się – warknął jeszcze Ozaar i nie zważając na pochlipywanie chłopca, zatrzasnął właz. Zanim znów zapadła ciemność, Palak rozpoznał w szczupłej sylwetce dzieciaka, który go rano śledził. Chłopiec załkał głośniej, ale wziął się w garść, otarł nos i ruszył tunelem, dla odwagi podśpiewując jakąś piosenkę. Palak odczekał chwilę, po czym poszedł za nim, uśmiechając się do siebie. Szczęście jednak mu sprzyjało. *** Zaak przeciągnął się leniwie. Wstawać mu się nie chciało, ale obiecał, że przecież się tym wszystkim zajmie. Dziewczyna, ta z jaśniejszymi włosami i przenikliwymi oczami, przed chwilą poinformowała go, że kohun wrócił. – Nalej mi wina. Wybłyszczony mosiądz? – przyjrzał się uważnie naczyniu, które mu podała. Nan się nie zna. To najczystsze złoto. Pociągnął długi łyk. Czymś trzeba było zapić kaca przed czekającą go rozmową. O co miał spytać? A, o pagórki. Palak zawsze miał nosa do złota, którego w kurhanach musiało być co niemiara. Zaak zachichotał do siebie, rozglądając się. No, gdyby tylko wszedł tutaj… Wstał z ociąganiem. Nic, im szybciej się tym wszystkim zajmie, tym prędzej tu wróci, każe dziewuchom zamknąć jurtę i zawoła, by przyszły. Będzie już czekał na miękkich futrach, bez paskudnie lepiącego się do ciała ubrania. W zaduchu tej przeklętej doliny trudno było wytrzymać. Sięgnął po miecz, który Nan położył obok zydla, ale pochwa był pusta. Rozejrzał się.
19
opowiadania – Po co go tak szorujecie? Dziewczęta zajęły się jego bronią. Trzymały miecz na kolanach – jedna przecierała klingę szorstką szmatą, druga trzymała osełkę. – Panie, nie wyczyściłeś go po walce i na ostrzu zaschła krew – odparła jego jasnowłosa ulubienica. – Musi być godny swojego bohatera. Nadął się, wypinając dumnie pierś. Zanosiło się na dłuższą renowację, u stóp dziewcząt widniał bowiem pojemniczek z tłuszczem do nabłyszczania klingi i stos ściereczek. Sztylet też się gdzieś zapodział. Powiódł spojrzeniem po jurcie, zastanawiając się gdzie właściwie rzucił pas. Wzruszył ramionami. Pustynni pewno teraz dwa razy pomyślą, zanim znów tu kogoś poślą. W końcu nieźle ich nastraszył. – W takim razie ma błyszczeć jak złoto! – zarządził i wyszedł. *** Nan uniósł wzrok. Nienawidził śpiewających sępów. Paskudne ptaszyska, krążąc samotnie ponad pustynią, pyszniły się, chełpiły, radowały z triumfu jej sił. Na tle poszarzałego wieczornego nieba nie mógł ohydy dostrzec, ale wwiercający się w ciszę śpiew przywiódł mu na myśl wspomnienie innego wieczoru, kiedy jako chłopiec udawał się z kohunem na wędrówkę po pustkowiach. Miał wrócić do aulu z totemicznym tatuażem na wierzchu dłoni. Wtedy również nie dostrzegł ptaka na niebie i nie był pewien, czy obrzydliwy śpiew – brzmiący zresztą jak wyrzut sumienia – nie jest złudzeniem, wewnętrznym omamem, uosobieniem wezbranej nienawiści do pustyni. Co, jeśli okaże się zwykłym szakalem, wilkiem, lub – nie dajcie bogowie – sępem? Stanowczo kiwał głową w rytm posuwistych kroków, które wymuszał na nim wiatr. Wrócił do aulu z wizerunkiem leoparda, upojony ulgą. Jego dusza miała kształt dzikiego kota, mieszkańca pustynnych pograniczy. Będzie tańczył w topieli piasków, ciął mieczem ciała nieprzyjaciół, skrywających się w pustynnym skwarze na wzór fatamorganicznych zjaw. Będzie zabijał! Taki był wtedy dumny i nadal tego właśnie pragnął. Dorzucił drew do ognia, a wtedy śpiew się urwał. Gdzieś z oddali dobiegło ciche pacnięcie, kiedy sęp uderzał o piach, ciężko jak rzucony pionowo kamień. – Wreszcie się przywlokłeś, Palaku. Skolot usiadł przy ogniu, wciskając się między kolegów. Odrzucił łuk. Strzały, którą zabił sępa, poniechał. Wszyscy ze zdumieniem przyglądali się jego pokiereszowanej twarzy, ale tylko kiwnął głową, odbierając od Luuna parującą miskę. Dał do zrozumienia, że coś było na rzeczy, ale zacznie mówić dopiero, jak się naje. Nan zwrócił się do ogółu: – Mówcie. Teun tylko na to czekał. Poderwał się na nogi, wymachując łyżką w zdenerwowaniu. – Cały dzień spędziłem na czatach! – zawołał. – I co? Nie odstępowali magazynów na krok, siedzieli przy drzwiach, pilnowali, jakby tam co najmniej złoto ukryli! Dopiero wieczorem dało radę podkraść się bliżej. No i zgadnijcie! – Były puste? – mruknął Palak znad miski.
20
– Przez cały dzień miałem baczenie na pusty magazyn, a ty wczoraj mówiłeś, że coś tam trzymają! – Teun się nachmurzył. – Przecież nie wynieśli tego nocą, ciągle któryś z nas miał oko na port, a jednak jakoś nas przechytrzyli! Nan ponuro spojrzał na Palaka. – Miałeś się dowiedzieć, co jest w dokach. – I wiem. Nan przyjrzał mu się uważnie. Skolot nie lubił chełpić się z osiągnięć, ale jednak ściszony głos zupełnie do niego nie pasował. Łyżką mieszał w kociołku, ale spod opadającej na czoło leopardziej grzywy spoglądał wymownie w jakiś punkt ponad ramieniem Nanego. Przewodnik uniósł brwi. – Nie, nie oglądaj się. Mały Han nas słucha. – Palak uśmiechnął się z wyższością, widząc zdumienie w oczach Nanego. – Siedzi w tamtych kolczastych zaroślach. Pewno się pokłuł, biedaczek. Ale nie odejdzie, póki nie zdobędzie wieści, prawda? Luun aż się skulił pod groźnym spojrzeniem Nanego. To on zawiódł jako opiekun obozu i nie ujdzie kary, teraz jednak Nan musiał zająć się czymś innym. Miał dość szpiegów na dziś. Zerwał się na równe nogi i groźnie wycelował w podwładnych łyżką. – Ależ mi się stado trafiło! Macie jeszcze jeden dzień, aby znaleźć Vukkę, leniwe fiuty, zrozumieliście? – ryknął aż echo poszło. – W przeciwnym razie będziemy musieli prześcignąć własne konie w drodze do obozu, by sprowadzić stamtąd doświadczonych Leopardów! Ktoś musi przeprowadzić karawanę Ozaara przez pustynię, a ja się tego nie podejmę, mając do dyspozycji takie fujary jak wy! Więc do roboty, pieprzone gnoje, bo wam pourywam… Poszedł? – Poszedł, Nan. – Dobrze – Przewodnik usiadł. – Więc co było w magazynach? Palak, wybierając z kotła co smaczniejsze kąski, pokrótce opowiedział, co odkrył. – Podziemny labirynt? – Nan uniósł brwi. – Ozaar dobrze go wykorzystuje. Na przykład dzisiaj po południu jego ludzie wynieśli towar z magazynu, którego pilnował Teun. Nic dziwnego, że nie zauważył. – Włożył łyżkę między zęby, by mieć wolne ręce. Pogrzebał w fałdach szat, wyjmując sztylet, który następnie podał Nanemu. – Przenieśli broń, taką jak ta. Ten akurat zdobyłem w bójce. Niestety, Ozaar już wie, że ktoś zginął, albo wkrótce się dowie. Nie miałem jak ukryć ciała. – Spojrzał na sztylet. – Później, kiedy szedłem za własnym szpiegiem, odkryłem większy skład, zarówno sztyletów, jak i grotów włóczni, a nawet tarcz i zbroi. Dzieciak mi się zgubił, kiedy oglądałem broń. Dalej poszedłem sam. Tunel wyprowadził mnie tuż obok jednego z kurhanów. I dałbym głowę, że kiedy przechodziłem, słyszałem ze środka brzęk złota… – To się nazywa obsesja! Skolocka obsesja! – zawołał Teun i parsknął śmiechem. – …śpiew i dźwięk kohuńskiego bębna – dokończył Palak, rzucając mu urażone spojrzenie. Nan przemyślał wszystko. Wreszcie klepnął się dłońmi w kolana i wstał. – Nie ma co się łudzić, że Zaak się czegoś dowie. Pewno może mi wiele powiedzieć, ale o sposobach w jakie… No, nieważne, niech go szlag. Mamy mało czasu. Skoro Ozaar wie, że ktoś załatwił wartownika przy włazie do tajemnych tuneli, a na domiar złego stać tego łotra na uzbrojenie całej armii, to wkrótce możemy mieć kłopoty.
Lucyna Grad
opowiadania
Stado
21
opowiadania III – Nie masz wrażenia, że robi się coraz duszniej? – Mam. – Nan westchnął cicho. – Tunika od rana lepi mi się do pleców. Zawsze czuł się przy Palaku trochę nieswojo. Jako chłopiec nienawidził go za sam fakt bycia Skolotem, mieszkańcem raju na ziemi, raju, na który ci przeniewiercy, porzucając walkę z pustynią, nie zasłużyli. Ale później zbyt wiele razem przeszli, by podsycana dziecinną zazdrością nienawiść miała czym się karmić. Skradali się przez cichą, utuloną przez noc dolinę, Nan miał więc czas, by powspominać. Tak, teraz już wiedział, że tamtego dnia wyniesiono go na pustynię, odzianego w skórę drapieżnika i odurzonego parri, ale gdy wtedy obudził się wśród piasków, nie był tego świadom. Nie potrafił odgadnąć, jak się tam znalazł ani kim jest, ale zakończone pazurami łapy i cętkowane futro przekonały go, że stał się dzikim zwierzęciem. Parri sprawiło, że zatracił tożsamość, a nową miała nadać mu pustynia. Określić, wyznaczyć miejsce w hierarchii. Nan westchnął bezgłośnie, gdy dotarli do stóp kurhanu. Zaraz za nim szeroką ławą piętrzyły się wydmy. Pierwszy raz widział je z tak przerażającego bliska, pełne złowrogich światłocieni w księżycowej poświacie. Spojrzał wzwyż, na niebo, i firmament wydał mu się nagle dziwnie mały. – W jaki sposób to wszystko jeszcze się trzyma? – szepnął. – Wyglądają, jakby rozegrała się tu walka pomiędzy złowiejem a jakąś inną siłą, czymś nadchodzącym z zachodu. Widzisz to, Palaku? Jakby wiatr pchał piach od wschodu, a to coś drugiego podcinało go od dołu. A w decydującym momencie, kiedy piach gotowy był do przelania się w dolinę, jakiś bóg zamroził ten obraz na wieki. – Raczej na bardzo krótko – mruknął sceptycznie Palak. Trzeba mu było przyznać, miał wyczucie czasu. Ledwo zamknął usta, a dobiegł ich dobrze znany, budzący trwogę dźwięk – metaliczny odgłos milionów ziarenek piasku zderzających się ze sobą gdzieś tam za wydmową granią, przywodzący na myśl potępieńcze wycie pustynnych demonów. – Złowiej… Pięknie się wpakowali! Jeśli wicher choć wzruszy niestabilną ścianę, piaskowa czapa runie i, grzebiąc ich żywcem, połamie karki, zdusi płuca. Nan już sięgał po miecz w jakimś durnym, chełpliwym geście, mówiącym, że się na taką śmierć nie godzi, że jeśli umrze, to tylko z tym mieczem wzniesionym ku sunącej na niego lawinie, ale nie zdążył go dobyć. Połą jego szaty targnął gwałtowny podmuch, od zachodu pnący się wzwyż, ku krawędzi wydm. Tam z szumem, nie, z hukiem, starł się ze złowiejem. Upiorny wicher odbił w górę i ze szczytu posypał się co prawda piach, ale tylko przyprószył Leopardom oczy. Nan postąpił chwiejny krok. – Lepiej się pospieszmy – wymruczał przez zbielałe ze strachu wargi. Obeszli kurhan wokoło. Na wschodnim stoku Nan spostrzegł świeżo naruszoną ziemię. Spojrzeli sobie w oczy i zabrali się do roboty, doskonale świadomi tego, co robią – bezczeszczą miejsce pochówku, pamięć przodków, być może własnych, bo kto wie, kogo tu pochowano. Odgarniali ziemię, a za ich plecami bezskutecznie próbował swych sił złowiej. Pomagając sobie mieczami, odwalili warstwę ziemi i piachu, potem odsunęli kamienie i zbutwiałe pniaki.
22
– Słyszysz to? – upewnił się Palak. – Brzęk metalu... Wreszcie w księżycowej poświacie ukazało się coś na kształt drewnianych drzwi, takich jakie stawiają sobie w jurtach bogaci wojownicy. Kolejne spojrzenie w oczy i Nan rękojeścią grzmotnął w zaśniedziały zawias. Metal ustąpił. Leopard pchnął drzwi butem. Mrok. Okazało się, że nie całkowity. To tylko ich oczy musiały przywyknąć do ciemności. Gdzieś tam w dali dopalały się pochodnie. Przypływ świeżego powietrza pobudził je do życia, płomienie buchnęły jaśniej, oświetlając ułożone na zrąb bele, stare i popękane. – Korytarz. W głąb kurhanu wiedzie korytarz – zorientował się Nan. Weszli. Szybko stało się jasne, dlaczego słyszeli brzęk metalu. Cały tunel obwieszony był dzwoneczkami na złoconych łańcuchach, podobnymi tym, które wiesza się u wejścia do geru. Kurhany były przecież czymś w rodzaju jurt dla zmarłych, wyposażonych we wszystko, co niezbędne wojownikom dla życia w podświecie, i usypanych z ziemi, trwalszej niż wojłok i skóry, wiecznej. Nan odchylił dłonią kolejny dzwoneczek, który zakołysał się, wydając perlisty dźwięk. Palak zaklął gdzieś z tyłu, uderzając czołem w inny. Nie, nie dałoby się przejść przez to cholerstwo w ciszy, chyba, że szliby na czworakach! Tego Nan wolał uniknąć w sytuacji, gdy w półmroku czai się wróg. Kopiąc, słyszeli dzwoneczki, ktoś szedł więc tędy przed nimi. Klingi ich mieczy łowiły błysk mijanych pochodni, pierwszej, drugiej… trzeciej. Nan prawie się przewrócił, nie natrafiając stopą na grunt. Zaczęły się schody. Zmierzając w dół, miał wrażenie, że krążą po spirali jak w ślimaczej muszli. – Nan. – Palak wskazywał gdzieś w bok i dopiero teraz przewodnik spostrzegł przytuloną do korytarza wnękę. Była pusta, nie licząc opartego o ścianę miecza w zdobionej pochwie. Kolejną wnękę znaleźli niżej. Na złoconym zydlu spoczywało osobliwego kroju siodło i skrząca się od zdobień uzda ze złotym wędzidłem. Nie przyglądali się, ale Nan dałby sobie rękę uciąć, że już gdzieś podobne widział. Kolejny zakręt w muszli ziemnego ślimaka, kilka stopni w dół. Chłodniej, ciemniej. W dole coś skrzypnęło i zamarło, pochodnie na ścianach drgnęły, cichutko zaskwierczał oblepiający je tłuszcz. Nan wyjął jedną ze złotych obręczy, na których ją zaczepiono i oświetlił następną komorę, większą. Zaparło mu dech. Naprzeciw niego stał wielki koń, wpatrujący się w mrok wysychającymi oczami. Zdawało się, że stoi o własnych siłach, trup, straszący w miejscu, gdzie zadano mu śmierć. Po bliższych oględzinach okazało się, że wsparty jest na makabrycznym rusztowaniu – zaostrzone pale wychodziły mu z kłębu, zadu i piersi. Nogi pokrywały czarne skrzepy krwi. Musiała wyciec cała, gdyż u jego kopyt widniała ogromna plama. Nan wpatrywał się w martwe oczy i przez plecy przebiegł mu lodowaty dreszcz. Palak pociągnął go za rękaw i ruszyli. Znaleźli bat, porządny aryjski nahaj, ale ze złotymi, nie żelaznymi zakończeniami rzemieni, i tarczę z utwardzanego drewna, pokrytą przemyślnymi wzorami walczących zwierząt. Był też pas, piękny jak żaden, jaki w życiu widzieli, i zbroja ze złoconych łusek. Korytarz zwężał się, schody stromo wiodły w dół. Minęli komorę ze stołem zastawionym
Lucyna Grad
opowiadania jak do najwystawniejszej uczty – czego tam nie było! Mięsa, przysmaki, ciasta, wina kusiły zapachami. Zatrzymali się, mając przed oczami kolejne drzwi żywcem jakby wyrwane z geru i wstawione w duszny mrok. Palak spojrzał pytająco i Nan skinął głową. Skolot wyważył kopniakiem malowane drewno. Hałasu narobił co niemiara, a z wnętrza otwierającego się przed nimi pomieszczenia dobiegł okrzyk przerażenia. Zajrzeli, przeskakując próg. Zdało się Nanemu, że zimną, bezksiężycową nocą wchodzi do jurty na stepie. Pośrodku tliło się palenisko, w kagankach rozstawionych wokoło płonął ogień, równomiernie oświetlając wnętrze. Ściany zdobiły złocone kobierce, podłogi wyściełano futrami leopardów. Na ten widok Nan zadrżał i z lękiem powiódł wzrokiem ku prawej, męskiej części geru. Uczynione na stercie futer łoże nie było puste. Ruszył w tamtą stronę, nie zważając, że spod stóp brzęczy mu złoto. Odepchnął postać, która próbowała zastąpić mu drogę. Ledwo na nią spojrzał, ale poznał ją. Ostatni raz, gdy ją widział, nie miała na sobie nic, teraz okrywały ją kuse jedwabie. Z marszu wytrącił jej sztylet, dał po pysku i wreszcie przestała krzyczeć. Po drugiej stronie jurty, w cieniu hebanowych mebelków, kryła się druga. Już był przy łożu. W ustrojonej w wykwintne szaty i obwieszonej biżuterią kukle trudno było go rozpoznać, a jednak to z pewnością był Zaak. Twarz i dłonie, jedyne wolne od świecidełek miejsca na ciele, miał niesamowicie blade, skurczone jakby, zupełnie martwe. Na szyi widniała głęboka, poszarpana szrama po nożu. – Nan! Palak w porę go ostrzegł. Dziewczyna, podniósłszy sztylet, prawie go drasnęła. Tym razem nie szczędził siły, uderzył pięścią w policzek, potem w brzuch. Palak zajął się drugą – też się nie patyczkował, mimo błagalnych protestów rąbnął ją rękojeścią miecza w głowę. Upadła zamroczona i w tej samej chwili dosłyszeli melodię wygrywaną przez dzwoneczki tam w górze. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i Skolot wymknął się z geru. Nan, z twarzą wykrzywioną gniewem, zwrócił się do jęczącej z bólu kobiety. – Chcesz zginąć tak samo, jak Zaak? – warknął, pozwalając, by sztych miecza przeciął skórę na jej szyi. – Gadaj! Co to wszystko znaczy? Trzymał mocno. Miał chęć ją zabić, przebić mieczem, udusić, cokolwiek, i zrobi to, ale najpierw musi wiedzieć! Szedł tutaj z zamiarem rozwiązania tajemnicy martwej doliny, ale przecież tak naprawdę niczego się nie dowiedział, nie zrozumiał. Tyle tylko, że stracił dobrego wojownika! – Mów, zdziro! Dlaczego Ozaar go zabił? – Nie Ozaar, nie on… – Więc kto, gadaj! Szarpnęła się, zawyła, wierzgnęła słabo jak źrebię. Docisnął ostrze. – Puść dziewczynę, Leopardzie, albo ją zabij – zabrzmiał czyjś spokojny głos. – Tylko przyspieszysz to, co ma nastąpić. Jej przeznaczeniem jest umrzeć tutaj. Nan odwrócił się gwałtownie. Nie był zaskoczony, ale chciał zobaczyć, kto stoi w drzwiach geru, poznać wreszcie swojego wroga. Z pozoru spokojnie obserwował wbiegające do wnętrza postaci. Dwóch, trzech, czterech. Pustynni! Oto-
Stado
czyli go półkolem, trzymając w dłoniach krótkie, wygięte miecze, a u pasów wisiały im sztylety, których kształt rozpoznał – taki sam przyniósł z ruin Palak. Na końcu do jurty wszedł ten, który się wcześniej odezwał. – Miała umilić ostatnie dni życia wojownikowi i strzec go tutaj, a następnie służyć mu po śmierci, jak wszystko, co zostało tu zgromadzone – dodał. W blasku płomieni Nan spostrzegł zdobiące jego twarz czarne kohuńskie tatuaże. Oczywiście. Ozaar przekupił czarownika, tak jak się spodziewali, ale to nie Nan trzymał nóż na jego szyi, by siłą skłonić do mówienia. – Złoto na wieczność – Nanemu zaczynało już świtać. Widmowy wojownik. Ozaar użył takiego określenia, a on był zbyt głupi, by wziąć je dosłownie. – Zaak ma was chronić przed złowiejem? Przez całą wieczność? – Przez wieczność nie, Leopardzie. Kurhany starzeją się, złożone w nich zwłoki rozkładają – kohun, jakby dla zobrazowania swych słów, rozłożył ręce – a wtedy i duch odchodzi, pozostawiając wyrwę w widmowym murze, niechroniony odcinek podatny na atak. Potrzeba nowych sił. Co pewien czas kurhany należy ożywiać energią młodych ramion. Dlaczego nie leopardzich, drapieżców pustyni? – Dlaczego? – Nan nabrał tchu. – Dlaczego dzieje się to akurat tu? – Dawno temu – kohun uśmiechnął się do niego jak do niezbyt pojętnego ucznia – stał tu potężny port, a przy nim silnie ufortyfikowane miasto, pośredniczące w handlu jedwabiem i kadzidłem ze wschodu, kamieniami szlachetnymi i złotem z północy. Ze swoimi stadami przybywali tu na handel Ariowie i Parnowie, Skoloci chcieli wymienić to, co udało im się zagrabić na niezbędniejsze rzeczy, Hellenowie zwozili swe kunsztowne ozdoby i situle. Pojawiali się nawet Pustynni, sprzedający czary i starożytne przedmioty. Tu, na terenie miasta, obowiązywało swoiste prawo pokoju – nikt, kto wszedł w jego mury, nie musiał lękać się o swoje życie, a jeśli już zdarzyły się jakieś przykre incydenty, sprawców karano śmiercią. Prawo pokoju było święte, zgodne z ideą handlu łączącego wszystkie ludy świata, ale co się działo poza murami, to już inna sprawa – odwieczni wrogowie pojedynkowali się na pobliskiej arenie lub zastawiali na siebie mordercze pułapki. Szczególnie uważać musieli Pustynni, których wasze ludy od zawsze się bały. Nan roześmiał się. – Bały? Oj, nie, kohunie. Bywacie uciążliwi, ale to pustynia toruje wam drogę. Bez niej niewiele jesteście warci jako wojownicy. Kohun zbył obelgę mimo uszu, nie uszedł jednak uwagi Nanego pobłażliwy uśmieszek. – Potężne mury z piaskowca – ciągnął – wieże bramne i liczne załogi wojów uzbrojonych w łuki były w stanie obronić je przed najazdami najsroższych armii, ale niewiele mogły zdziałać przeciw piaskom, które wciąż próbowały zatopić je w swych odmętach. Raz po raz zasypywane i odkopywane, nie mogło funkcjonować normalnie, opóźniały się dostawy, tracono kontrahentów, a karawany bały się zapuszczać w tak dalekie rejony, lękając się piaskowych burz. Ogromne coroczne targi pustoszały, miasto coraz bardziej się zadłużało. Podupadało. Złowiej wiał i huczał, a kupcy już myśleli, w którą stronę świata się udać, kiedy ówczesny władca poprosił kohunów i czarowników o radę. Uradzono więc, co miastu pomoże.
23
opowiadania – Siła i krew, jak zawsze? – zgadywał Nan. – Czy wasi pobratymcy z zachodu przypadkiem w to nie wierzą? A wy, Ariowie? Cóż, może wasi władcy każą się teraz grzebać w podziemnych jurtach dla własnej próżności, nie pamiętając pierwotnej roli, którą spełniały kurhany. Dawniej wojownicy zobowiązywali się do ochrony ziem swego rodu także po śmierci. Ich dusze zamieszkiwały kurhan, walcząc ze złem pochodzącym z podświata i udzielały rad kohunom rodu. Ochronny półkrąg, który powstał opodal murów tego miasta, takie właśnie spełniał zadanie. Chronił przed złem, które niósł z sobą złowiej. Nan uśmiechnął się cierpko. – A jednak miasto zostało zasypane i zamieniło się w ruiny. – To nie piach je zniszczył. Niełatwo było odbudować zaufanie kupców, którzy wcześniej z powodu przemieszczających się piasków utracili towary i załogi karawan. Pech chciał, że niedługo po naradzie władza nad miastem przypadła głupcowi, który uznał, że skoro złowiej został okiełznany, a kupców wciąż nie ma, powodem tego są Pustynni. Kazał zamordować wszystkich, którzy pozostawali w mieście. Nie wyobrażał sobie jednak siły, jaką dysponują mieszkańcy pustyni. Znający układ miasta i słabe punkty murów Pustynni zdobyli je. Nadal możesz zobaczyć tkwiące w ruinach groty, których używali, i szkielety, pośród kości których tkwią. – Zdobyli i zburzyli? Ale ochronny krąg przetrwał? – Poniekąd. Przez długie lata piach zagrzebywał ruiny, ale nie w stopniu, w jakim zasypuje aryjskie aule. Coś było na rzeczy i zwróciło to moją uwagę. Niedługo trwało, nim odkryłem prawdę o tym miejscu. Bardzo przydatnym miejscu. – Kohun uśmiechnął się, a ciemne tatuaże na jego twarzy zadrgały złowrogo. – Pytasz, czemu tutaj? To proste. Stworzenie nowych kurhanów od podstaw w każdym innym dogodnym dla nas miejscu zwróciłoby waszą uwagę. Te stoją od setek lat i Leopardowie nigdy się nimi nie interesowali, niechętni im jak wszystkiemu, co się styka z pustynią. Nie chcieliśmy mieć was na głowie, nie na tym etapie, więc wykorzystaliśmy dawną siłę, która wciąż się w nich tliła. Dobry wybór, nie uważasz? Niczego nie podejrzewaliście aż do teraz, do czasu, kiedy jesteśmy gotowi się z wami zmierzyć. Nanemu mocniej zabiło serce. Czy kohun mówi prawdę? Czy Pustynni rzeczywiście są w stanie pokonać Leopardów? Ci obszarpańcy? Zbieranina morderców z jałowej ziemi? Nie wydawało się to prawdopodobne. – Jaka jest w tym rola Ozaara? – spytał. – Dlaczego mu pomagasz? Tym razem już nie uśmiech, lecz śmiech, zdawkowy i cichy. – Źle do tego podchodzisz, Leopardzie. To Ozaar pomaga nam. – Dostarcza wam broń. Na pustyni nie ma rud żelaza, a wasze sztylety z niego właśnie są zrobione – powiedział Nan, by zyskać na czasie. Tylko, że na nic to się nie przyda. Nie miał szans przeciw pięciu. Leopardzi pazur zadrżał mu w dłoni. – A co wy jemu dajecie w zamian? – Życie? Bogactwa? Dość już wiesz, Leopardzie. Dość, by za tę wiedzę umrzeć. Gdybym wszystko ci wyjawił, o czym rozmyślałbyś przez wieczność w podświecie, do którego zaraz cię wtrącimy? Sztych miecza drżał leciutko, podczas gdy kohun dał znak siepaczom, a ci z wolna zaczęli pozbawiać Nanego przestrzeni. Gdzieś poza zasięgiem łuny kaganków, przewodnik spostrzegł ruch, ale nie miał czasu się przyjrzeć, bo już
24
klinga jednego z kindżałów odbiła światło ognia, już widział wyraźnie co kryje się w spojrzeniu wroga. Zakołysał się na piętach, by stanąć pewniej, bokiem, uniósł miecz. Czekała go pierwsza w życiu walka z Pustynnymi. I raczej ostatnia. – Możesz do nas przystać, Leopardzie – odezwał się jeszcze kohun, dobrze świadom jego lęku. – Tatuaż, który masz na dłoni, da się wypalić. Wyrwie się z ciebie duszę bezrozumnego drapieżcy i przywróci jej kształt człowieka. Człowieka, który wykorzystując spryt, potrafi zabić nawet groźnego leoparda. A skoro już o tym mowa… – przekrzywił głowę – nie zszedłeś tu sam. Gdzie twój kompan? – Tu jestem, baranie. Palak zaszedł go od tyłu. Nan kątem oka spostrzegł, że boso. Spryciula. Uderzył błyskawicznie, a szyja, którą kohun chwilę wcześniej odsłonił, eksplodowała gorącą czerwienią. Ciało runęło bezgłośnie na miękkie futra, tańcząc w ostatnich drgawkach. Dobrze, że walnął właśnie w szyję. Jak się wkrótce Nan przekonał, Pustynni pod okryciem mieli zbroje, solidne, ze skóry wzmocnionej metalowymi płytkami. Aż iskry poszły, kiedy ciął, zamierzając rozpłatać przeciwnika od obojczyka po pachwinę. Nic z tego. Tamten wyszczerzył zęby w uśmiechu, a może wyrazie triumfu, trudno powiedzieć. Nan wyszczerzył się również, zaryczał jak prawdziwy drapieżca. Starli się. Znów iskry, szybka wymiana ciosów, brak czasu na wzięcie porządnego zamachu. Okręcił się, przyskoczył, spróbował z boku… Cholera! Ledwo głowy nie stracił, ledwo się uchylił! Cios od dołu… i znów perfekcyjny blok. Niech to szlag! A przecież miał długi miecz, niby mógł dzięki niemu trzymać tamtego na dystans, a jednak ciężka zbroja dodawała Pustynnemu pewności siebie. Odskoczył, by zdobyć dość miejsca. Nic z tego, Pustynny runął w ślad za nim. Nan stanął murem, przyjmując impet tamtego, ryzykownie, sztych kindżału smagnął go w ramię. Leopardzi pazur bardziej przypadkiem niż planowo zsunął się na udo wroga, ale Nan od razu wykorzystał przewagę. Ciął nisko, może zbyt nisko, ale szczęśliwie zranił gnoja w nogę, na której opierał ciężar. Kolano ugięło się pod nim, rozcięte po kość. Chwila nieuwagi, cierpienia w pustynnym wydaniu, w upartym milczeniu, i Nan uderzył jeszcze raz. Później już poszło łatwo. Zwrócił się ku drugiemu. Ostatniego przeciwnika wykończyli z Palakiem wspólnie, zachodząc go od przodu i tyłu, i po prostu zaszlachtowali, brzydko, brutalnie, ale kto by tam się teraz litował. Nan wreszcie oparł się o napiętą wojłokową ścianę jurty. – Jestem… ci winien… – oddychał ciężko, wyczerpany – przysługę… Palaku. Był to zwyczajowy, grzecznościowy zwrot, spodziewał się więc zwyczajowej odpowiedzi: nie ma sprawy, jeszcze będzie okazja… Ale Palak, jak zawsze, się wycwanił. – Kiedy nie będę… już potrzebny… Leopardom – sapnął – zwolnisz mnie, Nan… bym mógł wrócić do swoich. Nan spojrzał na niego zdumiony, po czym roześmiał się gorzko. – Żartujesz czy oszalałeś? – Wreszcie uspokoił oddech. – Przecież nie chciałbyś, Palaku, abym cię wyklął. Z piętnem na twarzy nie przyjęto by cię w aulu. Obrońcą wschodniej granicy jest się tak długo, póki się da jej bronić. – Owszem, jak długo się da. Ale… musisz coś zobaczyć, Nan. Przewodnik odepchnął się od ściany, a wtedy jego wzrok padł na spoczywającego na osobliwych marach Zaaka.
Lucyna Grad
opowiadania – Jak szach zamierzał wytłumaczyć nam jego nieobecność w obozie? – A czy w ogóle zamierzał się bawić w tłumaczenia? Sądzę, że nie tylko ten jeden kurhan wymaga odnowy. Spojrzeli sobie w oczy. – Vukka? – Nie wiem, Nan. – Musimy się tego dowiedzieć. – A co z Zaakiem? – Jego dusza należy do stepów, nie do pustyni. Nie zostawimy go tutaj. Z trudem, potykając się i obijając o dzwoneczki, wynieśli Leoparda poza kurhan. Palak wrócił po swoje buty, a kiedy je wiązał, Nan zatrzaskiwał drzwi wejściowe. – Nie ratujemy pięknych panien, co? – uśmiechnął się Skolot. – Może przydadzą się tym Pustynnym, których zabiliśmy. – Nan roześmiał się. – Po to choćby, by przyszyć im głowy do ciał. Widmowi jeźdźcy bez głów? Na jednym koniu? Palak parsknął tylko. – Więc co mi chciałeś pokazać? – spytał go Nan. *** Do drzwi kurhanu położonego opodal trudniej było się dostać, ziemia, piach i kamienie zbiły się już w jedną twardą masę, którą długo, metodycznie musieli rozbijać ostrymi odłamkami głazów. Pomny niespodzianki w kurhanie Zaaka, Nan zostawił Palaka u wejścia i zagłębił się w korytarz sam. Szedł chwiejnie, wciąż oszołomiony tym, co pokazał mu Skolot. Konie przybrane w nabite płytkami z brązu pancerze, w upiornych maskach i żelaznych osłonach na kopyta. U siodeł wisiały długie włócznie. Wyglądały jak demoniczne rumaki z podświata i Nan domyślał się, nie, był pewien, że czymś takim Pustynni przetoczyliby się po ich aulach jak... jak... sama pustynia. Nocą, zimą. Już nie potrzebowaliby piasków, które utorowałyby im drogę. Więc jak długo leopardzie stada będą jeszcze w stanie bronić granicy? Palak miał rację. Niedługo. Nan zaklął w poczuciu bezradności. Znów spiralny tunel, dzwoneczki i brzdęk deptanego złota. Zaduch starości, duszący w gardle kurz. Najpierw natknął się na zwłoki kobiety, częściowo już zmumifikowane w pustynnym klimacie. Minął je. Koń opadł na palach z szyją przechyloną, głowa zawisła tuż nad posadzką, poprzez wygryzione przez mole dziury szczerząc żółte zęby. Wiedział, że zaraz natknie się na zbroję i siodło. Kurhany budowano według jednego wzoru, jakiegoś magicznego labiryntu. Był i stół. Na złotych tacach widniały już tylko czarne plamy po czymś, co niegdyś było wykwintnym posiłkiem. Wreszcie dotarł do jurty. Serce biło mu mocno, niecierpliwie. Twarzy trupa nie był w stanie rozpoznać, ale tatuaż na wierzchu dłoni powiedział mu wszystko. Zmarły był Leopardem. – Nan! – dobiegł go okrzyk Palaka. – Pospiesz się! Głos Skolota brzmiał ponaglająco, Nan pobiegł więc w górę, sadząc po trzy stopnie. – Co się stało? Palak wyciągnął rękę. Tam, gdzie zostawili Zaaka, tam, gdzie jeszcze chwilę temu stał kopiec, widniał jeden wielki
Stado
wał piachu. Wiatr dopiero zaczynał obłędny taniec na szczycie wydm. Zanosiło się na burzę. – W jednej chwili – relacjonował wstrząśnięty Skolot – w mgnieniu oka piach runął. Może powinniśmy byli zostawić Zaaka w środku. – Zostawiliśmy tam pięć trupów! – W tym trzy bez głów! Mogli pojechać w złą stronę. – Palak nieco ochłonął, uśmiechnął się nawet, ale Nan, z napiętą twarzą, już zbiegał z kurhanu. – Kto wie, może coś w tym jest. Rytualne morderstwa, te sprawy. Myśmy ich zwyczajnie pochlastali, a skoro tak, skoro kurhanu nikt nie broni… Pospieszmy się! *** Ponad narastający szum wzniósł się furkot lnianych tkanin. Płótno namiotów poruszało się na wietrze niczym wojenny sztandar, zwrócony przeciw pustyni, bezsensownie mały na tle jej ogromu. – Luun! Teun! – ryknął Nan, zanim jeszcze wbiegł do obozu. Po chwili już zaglądał do namiotu Teuna, pochylając się nad rozchełstanym wejściem. Poły płótna nadęły się pod wpływem wiatru, a piach szalał, wirując po podłodze. Leopard był nieobecny. Nan zajrzał do namiotu Luuna. Pozostawione na miejscu sprzęty, chusty i manierki sugerowały, że Leopardowie uciekli w popłochu. – Dahae! – Nan splunął. – Idzie burza piaskowa i oni w tej właśnie chwili powinni wyjść jej naprzeciw, nie widać ich jednak na wschodnim horyzoncie! A ktoś przecież musi zagrodzić drogę Pustynnym! – Zagrodzić drogę opancerzonym jeźdźcom, uzbrojonym we włócznie? Pieszo? Jesteś pewien, Nan? – Skolot porzucił szyderczy ton, próbując coś zdziałać łagodnym upomnieniem. – My dwaj? – Tutaj, Palaku, właśnie tutaj przebiega teraz granica pustyni, a ja jeszcze cię potrzebuję! – Upomnienie za upomnienie. Świtało, ale horyzont z każdą chwilą ciemniał, metaliczny zgrzyt narastał i brzmiał teraz jak wołanie upiora. Dwie malutkie, samotne sylwetki szły prosto w jego rozwartą paszczę – ogromną masę burych chmur, wirujących, wznoszących się w tańcu i odbierających kolory budzącemu się niebu. Świat cały poszarzał, zbladł, gdy upiór plunął wokoło piachem, po czym nagle zgasło słońce. Nan postawił kolejny krok i wtedy uderzył w niego gorący podmuch, pył zaprószył oczy i wdarł się pod chustę, szatę, między dłoń a rękojeść. Ostre ziarenka zakłuły go tysiącem rozżarzonych igieł, ale taki ból nie był w stanie go powstrzymać. Nan wzniósł miecz. Szczęka uwitego z piasku, pyłu i wiatru upiora zamknęła się wokół nich, bury kurz zgęstniał, szum przerodził się w ogłuszający rumor. Poprzedzająca pustynię ciemność spotężniała i Nan skoczył w jej odmęty. Szukał ich w ciemności. Wiedział, że gdzieś tu są, i że umrą, kiedy tylko ich znajdzie! Postaci w obszarpanych szatach, wygrzebanych spod zasypanych aryjskich jurt, o zawoalowanych twarzach, z zakrzywionymi sztyletami w dłoniach, albo uzbrojone po zęby, zakute w zbroje, na wielkich koniach – wszystko jedno! Chciał ich krwi! Co i raz
25
opowiadania migały mu przed oczami ciemniejsze kształty. Rzucał się na nie z mieczem, ale z bliska okazywały się tumanami piachu, które wiatr odrywał od ruchomej ściany żywiołu. W zderzeniu z nimi klinga śpiewała, zawodziła wysokim jękiem jak zraniony drapieżca. Rozglądał się czujnie, ale w wirującej szarości nie dostrzegł nawet Palaka. Uskoczył w biegu przed kolejną falą piachu, która uniosła się i rozprysła na boki. Odrzucił włosy, gdy omiotły mu twarz i pomknął dalej, zdyszany i wściekły, powoli uświadamiając sobie, że nie spotka wrogów. Czyżby dopiero mieli nadejść? W takim razie on tu na nich poczeka! Pojaśniało, i Nan spostrzegł, że znalazł się za piaskowymi chmurami. Odsłonił oczy i obejrzał się. Ciemne chmury wypluły Palaka, który kichnął, a następnie przetarł oczy i uniósł dłoń z mieczem, by pozdrowić Nanego, dać znak, że wszystko w porządku. Klingi Skolota również nie zabrudziła krew – a więc i on nikogo nie spotkał. Ruszył ku obozowi, w którym właśnie teraz upiorna burza czyniła prawdziwe spustoszenie. Nan również powlókł się w tamtą stronę, bez pośpiechu, by żywioł miał czas się wyszaleć. Zawierucha cichła z wolna, oddalała się i piach opadał. Wydmy rozciągały się i kładły po ziemi jak znużone psy. Ta, na której mieli obóz, przesunęła się na zachód, pozostawiając za sobą przewrócone namioty. Kiedy Nan zatrzymał się obok, spostrzegł, że Skolot wpatruje się w to, co ma u stóp. – Nie uciekli – powiedział ochrypłym od pyłu głosem. Przewodnik dokładniej przyjrzał się temu, co przedtem brał za wypełnione piaskiem namiotowe płachty, a kiedy dotarło do niego, na co właściwie patrzy, z trudem opanował okrzyk zdumienia. Ciało częściowo zakrywał przewrócony stelaż namiotu. Poła szaty wyrwała się spod piachu i furkotała na wietrze, który nawiewał pył w rozwarte, martwe oczy. Pod warstwą owego pyłu twarz wyglądała jak maska, a szyję otulał zgrubiały i ciemny krąg zlepionego krwią piasku. Teun. Leżał dokładnie w miejscu, w którym przedtem stał jego szałas. Pamiętając rozplanowanie obozu, Nan ruszył ku szczątkom namiotu Luuna. Sięgnął dłonią w gorący piach, rozgarnął. Palce szybko natrafiły na miękkie ciało. Zacisnął pięść na szacie i szarpnął, wydobywając na powierzchnię podobnie zmasakrowane ciało. Krwawe wgniecenia i zdruzgotane kości, sińce i rozcięcia. – Nocą – wydukał Nan. – Jak sama pustynia... Na płaskowyż dwaj Leopardowie wspięli się resztkami sił, raniąc skórę o kolczaste zarośla, a później, krztusząc się pyłem i przecierając zaczerwienione oczy, obserwowali, co złowiej czyni w dole.
26
Drobne figurki ludzi Ozaara, jak muchy w smole, tonęły w szybko sunącym piachu. Tonęły ruiny, tajemne korytarze i starożytne skarby. Kurhany zniknęły, jakby ich nigdy nie było. Złowiej huczał ponad wydmami, szykując się do ostatecznego triumfu. I to oni uchylili mu wrót.
Lucyna Grad
Archeolog z wykształcenia. Zafascynowana starożytnością i kulturą ludów stepowych. Ma w szufladzie dwie powieści utrzymane w konwencji historycznego fantasy i marzy o ich wydaniu.
opowiadania
Maciej Kaźmierczak Niedoskonali Ilustracje: Krzysztof Trzaska Przez załzawione, zaropiałe oczy starałem się ujrzeć świat, ale rozmazane białe plamy nie pozwalały stwierdzić, czy świat wciąż istnieje. Grzegorz Drukarczyk „Bogowie są śmiertelni”
Zawsze i wszystkim wydaje się, że łatwiej jest zabić dwóch ludzi niż pięciuset Prolog „Raz umiera się tylko wtedy, gdy to ludzie zabijają, a nie wspomnienia. Pomóż nam umrzeć!” Pod czerwonym napisem, na wiszącym nad ekspresem do kawy plakacie, widniały dwie trzymające się poręczy od schodów staruszki. Jedna z nich miała nogi wygięte do wewnątrz pod dużym kątem, co z pewnością uniemożliwiało jej sprawne, jeżeli w ogóle, chodzenie. Drugiej w chwytaniu się czegokolwiek przeszkadzały pozarastane palce u dłoni. Jej położone niemal pośrodku czoła oczy nie posiadały tęczówek ani źrenic. Górna warga stanowiła centymetrową kreskę na brodzie, niezdolną do jakiegokolwiek ruchu. Dolnej w ogóle nie było. Na twarzach obu kobiet malowały się ból, cierpienie i strach przed tym, co jeszcze nie nadeszło. Automat z kawą wydał z siebie nieprzyjemny odgłos, gdy na metalową podstawkę wyskoczył styropianowy kubek, do którego po chwili zaczął nalewać się ciemny, parujący płyn. Szelest cukru, kilka kropel mleka. Wzięła do ręki gotowy napój i ruszyła w stronę swojego gabinetu. Wygodnie rozsiadła się na miękkim fotelu i, powoli sącząc kawę, czekała, aż zostanie wezwana do – jak ją nazywali – białej sali. Co prawda pomieszczenie miało jasnoniebieskie ściany, jednak odbywały się tam badania, podczas których biel była głównym kolorem w probówkach i menzurkach. Ich zapełnienie zawsze zajmowało personelowi dobrą godzinę, teraz również nie było inaczej. Gdy kubek już całkowicie wystygł, a kobieta powoli zasypiała, przyszedł komunikat, że może już zacząć działać. Odstawiła naczynie na metalowy, przytwierdzony do podłogi stolik. Szybko strząsnęła z siebie resztki snu, twarz przepłukała zimną wodą i, poprawiając błękitny kitel, wyszła z gabinetu. Światło w jego rogu zgasło samoczynnie, a ona już po chwili była dwa piętra wyżej. ***
Niedoskonali
Na szerokim stole, w plastikowych stojakach, stała setka szklanych ampułek. W szkle odbijało się światło jarzeniówek, za oknem panował już mrok. Do sali weszło dwóch ubranych w białe uniformy mężczyzn. Jedynie na chwilę odwróciła głowę w ich stronę, po czym kontynuowała sprawdzanie białego mleczka w wąskich flakonikach. Tamci stanęli pod ścianą i rozmawiali cicho, czekając, aż skończy. Sprawdzanie zgodności i poprawności genetycznej każdej dawki nasienia zajęło jej ponad godzinę. Efekt nie był zadowalający. Odwróciła się w stronę przybyłych. Gestem wskazała na lśniący bielą ekran na jednej ze ścian, na którym powoli zaczęły pojawiać się wprowadzone przez nią wyniki. – Dziewiętnaście procent dawców z tego tygodnia przekazało nam plemniki zniekształcone przez błąd kodu genetycznego. Są to w szczególności osoby starsze. Większość z nich posiada potomstwo. – Ekran nieco przygasł, wyświetlając ciemny obraz miasta i długą listę nazwisk wraz z adresem zamieszkania. – W połączeniu z wynikami badań od samego początku projektu, daje nam to prawie jedną dziesiątą ludzi w naszym mieście ze zdefasonowanym kodem genetycznym. Trzeba zawiadomić oddział opieki społecznej i przekazać im dane. Brocka zawiadomię osobiście. Kobieta wyłączyła projekcję i wyjęła z odtwarzacza kostkę informacyjną, którą wręczyła stojącemu najbliżej mężczyźnie. Ten musnął delikatnie jej dłoń, odbierając małą kasetkę. Odwzajemniła gest promienistym uśmiechem. Obydwaj mężczyźni zbliżyli się do niej jeszcze bardziej. Zamknęła oczy. Nie umieć nauczyć się żyć bez pamięci, gdy przekonanie o własnej wyższości bywa najlepszą ochroną przed rzeczywistością 18 sierpnia, godzina 13:27 Nadzy leżeli obok siebie. Byli jeszcze przed trzydziestką. Wyglądali identycznie. Mięli krótko przystrzyżone, jasne włosy, delikatny zarys brwi, dołeczki w policzkach, a rąbek czerwieni na ustach był niemal niedostrzegalny na tle opalo-nych twarzy. Wpatrywali się w siebie niemal bez mrugnięć, dłonie cały czas błądziły po ich ciałach, często przyprawiając o przyjemne dreszcze, samoczynne napięcia mięśni. Co chwila łączyli się w namiętnym pocałunku, a ciche, nieregularne cmokanie wypełniało duże pomieszczenie sypialne. Leżeli na szerokim łóżku, zasłanym intensywnie różową pościelą. Ściany koloru pomarańczowego w niektórych miejscach zasłaniały białe szafy z lustrami na drzwiach. Okno
27
opowiadania
28
Maciej KaĹşmierczak
opowiadania zakrywała roleta koloru brzoskwiniowego, przez co pomieszczenie zalane było po najdalszy kąt tym właśnie kolorem. Gdy łóżko zaczęło uginać się pod nimi coraz bardziej, a odrzucona kołdra spadła na podłogę, w innym pomieszczeniu rozległ się donośny dźwięk telefonu komórkowego. Brock zamarł na chwilę, po sekundzie jednak zdołał zlokalizować jego źródło. Wstał i wyszedł z sypialni, pozostawiając ją zupełnie pustą. – Słucham? – warknął głosem nasyconym głębią irytacji. Gdy usłyszał przyjemne, wypowiadane przez kobietę słowa, zmarszczki na twarzy wygładziły się, a usta wykrzywiły w delikatnym uśmiechu. – Nie, absolutnie – zapewnił. – Nie ma najmniejszego problemu. Zapanowała cisza, Brock wsłuchał się w to, co kobieta miała mu do powiedzenia. – Rozumiem, już dostałem – odparł, biorąc kartkę, którą faks bezszelestnie wypluł na zewnątrz. Miedzy słowami kobiety przeczytał kilka pierwszych wyrazów. – Tak, tak. Oczywiście. – Pokiwał zaciekle głową. – Oczywiście – powtórzył. – Odwiedzę go jeszcze dziś. Odłożył telefon i usiadł na kanapie. Machnięciem dłoni na odległość odsłonił okna, do pomieszczenia wdarły się ciepłe promienie słoneczne. Przez stojący na stoliku kryształowy dzbanek, do połowy wypełniony wodą, przedarła się wiązka światła, zalewając podłogę jasną mozaiką sześciokątów i nieco wydłużonych elips. Brock wrócił do sypialni, pozbierał porozrzucane po podłodze ubrania, całkowicie wyłączył projekcję holo, po czym skierował się do łazienki, aby wziąć długi prysznic. Pięć dni wcześniej 13 sierpnia, godzina 21:46 Dawno już zapadł zmierzch, gdy stanąłem u progu jakiegoś klubu. Pierwsze krople deszczu zachęciły mnie do zrobienia kolejnego kroku. Wchodząc do zalanego półcieniem pomieszczenia, mimowolnie włożyłem prawą dłoń do kieszeni, gdzie spoczywała krótka broń. Zimna i nieprzyjemna w dotyku. Byłbym w stanie użyć jej tylko wtedy, gdyby moje manipulacje nad ludzką psychiką nie chciały zadziałać. Niektórzy mieli naprawdę silne, szczelnie zamknięte umysły. Wtedy do gry musiała się wtrącić broń zwykłych śmiertelników. Nie lubiłem jej używać. Zmęczonym krokiem podszedłem do długiego baru i niezgrabnie usiadłem na wysokim krześle. Ociężałe nogi oparłem na srebrnych, kolistych podpórkach. Gdy barman obsłużył siedzącą obok kobietę, zamówiłem Martini. Zastukało szkło, mężczyzna coś zamieszał i podał mi po chwili do połowy wypełniony bezbarwnym płynem kieliszek. Parasolka na wykałaczce zachybotała niepewnie. Pociągnąłem dwa małe łyki i rozejrzałem się po sali. Opodal baru było dość tłoczno, echo rozmów zagłuszało głośniki telewizorów, ekrany pokazywały właśnie wydarzenia z prowincji. Ogień, dym, coraz mocniej padający deszcz. Uśmiechnąłem się do swoich myśli. Ktoś grał na wmontowanej w ścianę konsoli. Ostrzeliwał jeden statek kosmiczny po drugim, wzniecając przy tym na ekranie kłęby czarnego dymu. W spokoju dokończyłem drinka i przeniosłem się bliżej dziewczyny, która siedziała dwa miejsca dalej. Już wcześniej
Niedoskonali
przykuła moją uwagę. Teraz mogłem się jej lepiej przyjrzeć. Miała krótkie, ciemnie włosy. Deformacje nad lewym uchem były doskonale widoczne. Szare tęczówki, rozszerzone źrenice. Oczy okalały pasma kolorowego makijażu, który uwydatniał się także na policzkach. Usta pobłyskiwały w odległym świetle. Używała jasnoczerwonej szminki. Zaprzestałem obserwacji, gdy Eleonora zorientowała się, że intensywnie się w nią wpatruję. Jedyne, co jeszcze dostrzegłem kątem oka, to dość długi rowek, dobrze widoczny za dekoltem luźnej bluzki. Jedyne, za co byłem wdzięczny naszemu stwórcy, kimkolwiek był, czy też jest, to za to, że potrafił wyhodować naprawdę piękne kobiety. Życie jest niepotrzebnie zaciągniętym długiem, który musimy spłacić piękną śmiercią 18 sierpnia, godzina 16:32 Około godziny osiemnastej znalazł się na osiedlu Rasmusa, gdzie zaparkował na parkingu pod jednym z mniejszych mieszkaniowców. W miasteczku było około dziesięciu obiektów, które należało odwiedzić. Miało to być jednak rozłożone na trzech sanitariuszy. W budynku, na parkingu którego się zatrzymał, znajdował się jeden z zarejestrowanych osobników. Był to mężczyzna w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Mieszkał sam w dużym mieszkaniu, pod numerem sto dwadzieścia cztery. Brock dotarł tam w niespełna pięć minut. Nacisnął zielony guziczek po prawej stronie połyskujących, w połowie wypełnionych matowym szkłem, drzwi. Otworzył mu mężczyzna, którego jeszcze niedawno oglądał na wydrukowanym przez faks zdjęciu. Teraz nie wyglądał wcale inaczej, miał na sobie chyba nawet tę samą koszulę. Trzecie oko, nieco spłaszczone, usytuowane tuż pod lewym, przeszywało mężczyznę znacznie zimniejszym spojrzeniem niż dwa pozostałe. – Witam. – Brock przywitał się z szerokim uśmiechem. – Jestem z opieki społecznej. – Słucham? Kto? – Zieliński. Marian Zieliński. Mogę wejść? Jestem z opieki społecznej. – Pan z opieki społecznej? – Tak – odparł o ton głośniej. – Kiedy ostatnio był u pana pielęgniarz? – Mógłby pan, z łaski swojej, mówić trochę głośniej. Ale proszę, niech pan wejdzie. Nieco zirytowany wszedł przez szerzej rozwarte drzwi. Pistolet w kieszeni nagle jakby przybrał na ciężkości. Było to jednak przyjemne uczucie. – Mówi pan, że skąd jest? – Z opieki społecznej – niemal wykrzyknął mu do ucha, gdy wchodzili głębiej. – Kiedy ostatnio był u pana ktoś od nas? – Już, chwileczkę – odparł niemal szeptem, po czym podszedł do stołu w salonie, wziął z niego małe urządzenie i włożył je do ucha. – Proszę, niech pan teraz mówi. Po raz kolejny powtórzył to samo zdanie. Czuł, jak siły opuszczają jego ciało. Zirytowany jedynie podkręcił ciśnienie w pomieszczeniu. Gdy spoglądał na twarz staruszka, między palcami lewej dłoni przeskoczyły mu błękitne, niemal niedostrzegalne wyładowania.
29
opowiadania – Ach, tak. Był u mnie Krzysio, w ostatni piątek. Zrobił mi zakupy i… Wyliczył kilka rzeczy, jednak nawet nie chciało mu się tego słuchać. Dziś był czwartek, a więc odpowiedź numer cztery. Gdy skończył, Brock odezwał się: – Od poniedziałku weszła nowa ustawa, nasi pracownicy znów zostali losowo rozesłani po całym regionie. Dziś przywiozłem panu kolejny zestaw leków, odwiedzimy pana dopiero za tydzień. Da pan sobie radę przez ten czas? – Tak, chyba tak – odparł, sapiąc głośno. Podszedł do okna i usiadł na stojącym przy nim, drewnianym krześle. Sapał głośno. Brock podążył za nim, macając się po kieszeniach. – Przepraszam, chyba zostawiłem torebkę z lekami w przedpokoju. Zaraz wrócę. – Jak już pan idzie w tamtą stronę, niech mi pan przyniesie szklaneczkę wody, z łaski swojej. – Ależ oczywiście. – Brock uśmiechnął się szeroko, od razu zmierzając w stronę kuchni. Mrowienie w lewej dłoni przybrało na sile. Kiwając głową i ciesząc się ze słów, pozwalających nam umrzeć 13 sierpnia, godzina 22:01 – Tak? – odezwała się zachrypniętym głosem kobieta, gdy spostrzegła, że jej się przyglądam. Udałem zmieszanego. Spuściłem nieco wzrok, krążąc palcem po górnej części pustego kieliszka. – Przyszedłem tu się napić, jednak tak samemu… – Spojrzałem na krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedziałem, a które ktoś właśnie zajął. – Czy mogę tak tutaj… przy pani… – Oczywiście, nie mam nic przeciwko. – Uśmiechnęła się skromnie. Nieufnie. Odczekałem dłużą chwilę, wpatrując się w ciemną ladę. Eleonora powoli dokańczała swojego drinka. – Nazywasz się Eleonora, prawda? Dziewczyna wbiła we mnie badawczy wzrok. Usta ułożone były w wąską kreskę. Trafiłem. Zawsze trafiałem. – Eleonora to piękne imię, pasuje do ciebie. Zrobiła kolejny, malutki łyczek, rozmazując na szkle ślad po szmince. Uśmiechnęła się do tylko sobie znanych myśli, ruch ten trwał jednak zaledwie chwilę. Spochmurniała nagle, odwracając wzrok. – Przepraszam, jeżeli zrobiłem coś nie tak. Zaraz mogę stąd pójść. Spojrzałem w kieliszek, delikatnie podnosząc się. – Nie, skąd. Zostań. Udałem, że się waham. Po chwili opadłem z powrotem na miękkie krzesło. – Przepraszam, nie przedstawiłem się nawet. – Wyciągnąłem do niej dłoń. – Mam na imię Brock, jestem architektem. Bez słowa wyciągnęła rękę, uścisnąłem ją lekko, aczkolwiek stanowczo. Miała spoconą dłoń. Na chwilę odwróciła ode mnie badawczy wzrok. Dopiła alkohol. Skinieniem głowy wezwałem barmana. – Czego się napijesz? Zawahała się. – Piłaś kiedyś Martini?
30
– Nie – odparła. – Poproszę w takim razie dwa razy – zwróciłem się do barmana. Mężczyzna oddalił się. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie. – Opowiedz mi o tym, co robisz – poprosiła. Spojrzałem na nią pytająco. – Architektem… Powiedziałeś, że jesteś architektem. Skinąłem głową, potwierdzając. Eleonora otworzyła usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. – Może się przejdziemy? – zaproponowałem. – W tym harmidrze jakoś dziwnie mi się rozmawia. – A drinki? Barman podał dwa wypełnione do połowy alkoholem kieliszki. Oliwki delikatnie zakołysały się, zanurzone w przezroczystym płynie. Opróżniłem naczynie dwoma haustami. Eleonora również zrobiła kilka szybkich, aczkolwiek mniejszych łyków. Odstawiła w połowie pusty kieliszek. Oczy jej się zaszkliły. Zakasłała. Wspomnienia nie zabijają… 18 sierpnia, godzina 16:44 Gdy wychodził z pomieszczenia, jego wzrok przykuł rząd ustawionych na metalowej półeczce zdjęć. Obejrzał się na siedzącego mężczyznę, po czym zmienił kierunek. Podszedł bliżej i pochylił się tak, że niemal dotknął nosem szkiełka. Pierwsze z brzegu zdjęcie przedstawiało siedzącą na parapecie okna młodą dziewczynę. Za szybą słońce zachodziło już za widnokrąg, wytwarzając na niebie piękne pomarańczowe i czerwone wstęgi. Fotografię zrobiono na dużej wysokości, horyzont tworzyły maluteńkie, oddalone o kilka kilometrów, szklane szczyty wieżowców. Drugie zdjęcie przedstawiało starszą kobietę, w wieku około sześćdziesięciu lat. Stała pod stalową latarnią, jakich pełno w reprezentacyjnych dzielnicach większych miast, gdzie odrestaurowywano piękne, miejskie krajobrazy. Całe tło zajmowali ludzie, tłoczący się pod ścianą jakiegoś biurowca. Niebieski bilbord ucięto w połowie, Brock nie był w stanie odczytać nazwy firmy. – To moja żona, Lucy. – Nawet nie usłyszał, jak starzec podszedł i stanął tuż za nim. – Umarła, mając sześćdziesiąt dziewięć lat. Trzymała się tak dobrze. Dziadek schylił lekko głowę, oczy mu się zaszkliły. – Co jej dolegało? Brock odkleił wzrok od zdjęcia, wyprostował się. Zapanowała chwila niezręcznej ciszy. – Słucham? – Co jej dolegało? – powtórzył, spoglądając znacząco na trzecie oko mężczyzny. – Skąd pan...? – Zamilkł, kontynuując jednak po chwili. – W zasadzie to nic strasznego. – Przełknął głośno ślinę. – Zginęła w wypadku, nie zdołała uskoczyć przed spadającą taflą szkła. Stało się to kilka minut później. – Wskazał na zdjęcie. – Kolejne się już nie udało. – Spróbował się uśmiechnąć. Marnie mu to wyszło. Brock przypomniał sobie owo wydarzenie, w mediach było o nim głośno. Płat szkła, okrywającego biurowiec, odkleił się nagle od całości i spadł na tłum tuż przed nim. Zginęło piętnaście osób, dwadzieścia zostało ran-
Maciej Kaźmierczak
opowiadania nych. Powierzchnia budynku nie wytrzymała zbyt wysokiej temperatury. – A to kto? – Wskazał na kolejne zdjęcie. Z przodu stała ta sama dziewczyna co na pierwszej fotografii. W dłoni trzymała słuchawki, które niknęły w kieszeni króciutkich, dżinsowych spodenek. Tło się rozmazało. – Marta, moja wnuczka. – Starzec odwrócił wzrok od portretu żony. – Zdjęcie było robione jakieś pięć lat temu, teraz miałaby nieco ponad dwadzieścia. Piękna dziewczyna, nie uważa pan? – O tak – przytaknął szczerze, uśmiechając się. – Dwa lata temu wyjechała do Stanów, miała… miała wrócić osiem miesięcy później. – Zakasłał głośno. – Przepraszam, uchylę jeszcze trochę okno. Duszno się jakoś nagle zrobiło. Odszedł, Brock obejrzał dalszy ciąg zdjęć. W większości były to portrety Marty, jedynie na jednym widniał jakiś mężczyzna około pięćdziesiątki. Domyśliłem się, że to syn. Z trudem oderwał wzrok od zdjęć wnuczki, w szczególności od tego, gdzie miała pomarańczowe szorty i białą bluzkę. Duży dekolt odsłaniał fragmenty koronkowego stanika. Każdy sen, ten czarowny i piękny, zbyt długo śniony zawsze zamienia się w koszmar 13 sierpnia, godzina 22:09 Ześliznęliśmy się z wysokich krzeseł. Wyszliśmy. Deszcz rozpadał się już na dobre, jednak droga, którą wybrałem, osłonięta była przezroczystym daszkiem. Ciemne okulary, do połowy wystające z kieszeni koszuli na piersi, pobłyskiwały w świetle ulicznych latarni i kolorowych wiązek świetlnych, które czasem wydostawały się poza pomieszczenia klubów lub roztańczonych dyskotek na dachach powyżej. Nad naszymi głowami lśniły jasne punkciki gwiazd, zagubione na bezkresie czarnego nieba. Zanim odezwałem się, minęliśmy kilka rozświetlonych lokali i tych powoli pusto-szejących. Szliśmy powoli, Eleonora stukała o stalowe podłoże drobnymi pantofelkami; jej ruchy były delikatne i powolne. Otwartą dłonią przeczesywała co jakiś czas wypłowiałe włosy na tyle głowy. Uśmiechnąłem się. Dziewczyna na chwilę obróciła twarz w moją stronę. Miała duże, zielone oczy. – Moja praca polega na projektowaniu miejskich aglomeracji, które później będą wprowadzane w życie już po stworzeniu głównego punktu danego miejsca. W przypadku Kaal jestem odpowiedzialny za tworzenie planów wciąż rozszerzających się granic, na obrzeżach których niemal codziennie stawiane są nowe budynki mieszkalne, wieżowce, biurowce nowo tworzących się zarządów niektórych dzielnic, oddziałów prowadzących czy najróżniejszego rodzaju firm i przedsiębiorstw. Spojrzałem na chwilę na Eleonorę, sprawdzając, czy nadąża. Ta słuchała uważnie, delikatnie się uśmiechając. Zerknęła na mnie ukradkiem. Dopiero teraz dostrzegłem dziwną wypukłość na jej czole. Kontynuowałem: – Tworzę mapy przestrzenne i szczegółowe plany architektoniczne, które później przekazywane są do firm wykonawczych. To wszystko. Często latam nad miastem helikopterem, żeby lepiej zaobserwować cały rozwój. Lubię stwarzać nowe koncepcje, plany, zadziwiające nie tylko
Niedoskonali
moich przełożonych, ale i samych mieszkańców, dla których wymyślam miejsca, w jakich lepiej będzie im żyć, rozwijać się i bawić. Ot, całe moje zaangażowanie w życie tego miasta. Czasem jestem proszony o współpracę z jakąś korporacją na zachodzie. Ale to rzadko. Zapanowała chwila ciszy, którą przerywał jedynie gwar dobywający się z mijanych klubów i barów. Deszcz coraz mocniej stukał o plastikowy baldachim nad naszymi głowami. Ruch samochodowy na pobliskiej ulicy był znikomy. – Co jeszcze robisz poza pracą? Zastanowiłem się chwilę, która jednak nie trwała zbyt długo. – Mam pewne hobby, po części jednak związane z pracą. Tworzę wirtualne przestrzenie. Oczywiście nie do zamieszkania – dodałem, gdy Eleonora spojrzała na mnie pytająco. – Maluję – sprostowałem. – Maluję obrazy, do których można przejść, zwiedzić to, co jest nieosiągalne w danej chwili, a co odzwierciedliłem ja. – Uśmiechnąłem się pod nosem, widząc zaskoczoną minę kobiety, która nie do końca wiedziała, o czym w ogóle mówię. – Oczywiście czasem opracowuję zupełnie wymyślne krajobrazy, własne pespektywy wspaniałego świata, często bez miast, bez maszyn, ludzi, czegokolwiek, prócz dzikiej, pierwotnej natury. – To bardzo ciekawe. Jak wyglądają… Co masz konkretnie na myśli? Jesteś malarzem, tak? – Jedynym w swoim rodzaju. Tworzę żywe obrazy. – Jak to? – Nie wiem, jak bym miał ci to dokładnie wytłumaczyć. – Podrapałem się po brodzie. – Musisz to sama zobaczyć, żeby zrozumieć. Nie oponowała, posyłając mi przyjemne, ciepłe spojrzenie. – Gdzie mieszkasz? – Niedaleko, nie musimy wzywać taksówki. Po najbliższych schodach zeszliśmy na niższy poziom. Deszcz przez chwilę padał wprost na nas, jednak już po kilkunastu sekundach znaleźliśmy się pod szerokim wykończeniem dachu jakiegoś podłużnego budynku. Tam jedynie zimny wiatr dawał się nam we znaki, od czasu do czasu dmuchając deszczową bryzą. Weszliśmy na ruchomy chodnik. Staliśmy w miejscu – osobliwa para; kolorowe światła przepływały po nas raz delikatnie, raz szybko i nieregularnie. Przeszliśmy na inny trotuar, po chwili schody – schodziliśmy na wyłożony starymi, betonowymi płytami placyk. Ruchome reklamy i jasne ekrany co chwila rozbłyskały nowymi wiadomościami, nowościami, reklamami artykułów i niesamowitych miejsc. Mijaliśmy to wszystko obojętnie, wpatrzeni jedynie w przestrzeń przed nami. Schody skończyły się na szerokim występie, jakby balkonie czy tarasie. Weszliśmy w głąb tej loggii i znaleźliśmy się nagle w wąskim przedsionku, rozgałęziającym się na dwa, oddalone od siebie o kilka metrów, korytarze. Poprowadziłem Eleonorę najbliższym, kierując się w prawo, potem w lewo. Po przejściu wysokich drzwi znaleźliśmy się w dużej sieni, niemalże całkowicie zacienionej. Wyjąłem klucz i przekręciłem go w zamku. Drzwi otworzyły się bezszelestnie, czujnik ruchu załączył światło, które oślepiło nas na chwilę. Znaleźliśmy się w salonie, ja już jednak zmierzałem do kolejnego pomieszczenia. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem. Dziewczyna podążyła za mną. – Wybacz mi na chwilę, muszę się przebrać. – Wymownie pociągnąłem za kołnierzyk koszuli. – Zaraz wracam.
31
opowiadania Eleonora usiadła na miękkiej sofie pośrodku pomieszczenia, cały czas wodząc za mną wzrokiem. Wiedziałem o tym doskonale. Gdy byłem już w pokoju obok, zamiast zdjąć tylko przepoconą koszulę, rozebrałem się do naga, stojąc tak, aby kobieta mogła mnie zobaczyć przez niedomknięte drzwi. Czułem, jak się we mnie wpatruje. Nie odwróciłem na nią wzroku, aby jej nie spłoszyć ani nie zawstydzić. Powoli założyłem materiałowe spodenki, wyciągnięte z szafy, i białą, lnianą podkoszulkę. Spokojnym krokiem wróciłem do salonu. – Napijesz się czegoś, może jesteś głodna? – spytałem troskliwie, siadając tuż przy niej. – Nie – odparła sucho. – Pokażesz mi te obrazy? Była nieco spięta, kolana miała złączone, a na nich położone, splecione dłonie, które delikatnie drgały. – Nie bój się – poprosiłem przyjemnie ciepłym głosem. – Chodź, wszystko trzymam w pracowni. Delikatnie złapałem ją za rękę, pomogłem wstać i skierowaliśmy się w stronę drzwi, znajdujących się po drugiej stronie pomieszczenia. Pokój był całkowicie ciemny, najpierw sam zagłębiłem się w ciemnościach. Eleonora jakby niechętnie podążyła za mną, drzwi same się zamknęły. Przez dłuższą chwilę szukałem przełącznika do światła. Dziewczyna najpierw spojrzała na mnie, dopiero potem podeszła do drewnianego stołu, gdzie leżało kilka zamalowanych płócien, które przedstawiały najróżniejsze scenerie: pierwsze z brzegu ukazywało zasypany białym puchem iglasty las. Drugie – rząd pojedynczych domków, których dachy oświetlał jasny okrąg księżyca na ciemnogranatowym niebie. Na kolejnym padał deszcz, intensywnie kropiąc stalowy monument, stojący na zielonej polanie, otoczonej przez gąszcz najróżniejszych roślin o tęczowych kolorach. – To jak, gdzie idziemy na spacer? – Poczekaj, obejrzę resztę – odparła, chyba nie do końca będąc świadoma mojego pytania, jak i własnej odpowiedzi. Pod ścianą stało jeszcze sześć obrazów, na stole obok kolejne dwa. Przedstawiały najczęściej puste ulice dziewiętnastowiecznych miast, strzeliste wieżowce, w jednym wypadku zarośnięte przez zielone pnącza. W końcu Eleonora wybrała otoczony płaczącymi wierzbami staw, na skraju którego stał niski, wzniesiony z cegły, smukły budynek. Posiadał zaledwie dwa piętra, w oknach widniały drewniane ramy z rozwartymi okiennicami. Ciepłe powietrze wytwarzało nad zbiornikiem delikatną mgiełkę, liście na drzewach falowały, poruszane delikatnym wietrzykiem. Wziąłem obraz i postawiłem go na sztaludze. Wskazującym palcem dotknąłem powierzchni płótna. Farba zafalowała, jakby była taflą różnokolorowej wody, a nie ciałem stałym. Spojrzałem w wybałuszone oczy Eleonory. Delikatnie złapałem jej dłoń i włożyłem ją razem ze swoją w ciepłą powierzchnię obrazu. Tym razem kręgi stały się szersze i grubsze. Kazałem jej zamknąć oczy, zanim świat zawirował, stając się na chwilę jedynie mozaiką barw. Staliśmy tuż przy brzegu, smagani cieniutkimi rozłogami płaczącej wierzby. Byliśmy tak blisko siebie, że z łatwością mógłbym dotknąć ustami jej głowy. – Pięknie tu – odezwała się dziewczyna. – Co to właściwie jest? Jak się tu znaleźliśmy?
32
Uśmiechnąłem się jedynie w odpowiedzi. Nie puszczając jej dłoni, poprowadziłem ją wzdłuż brzegu. Delikatnie stąpaliśmy po jędrnej, zielonej trawie. Przez kilka minut szliśmy, wpatrując się w błyszczącą taflę stawu. Woda zdawała się być czysta i klarowna jak w oceanie, jednak nie sposób było dostrzec dna, którego nie namalowałem. Miałem ochotę rozebrać się i tam wskoczyć, pociągając za sobą kobietę. Dawno nie pływałem. Gdy już niemal doszliśmy do budynku, na głos wypowiedziałem moje pragnienie. Eleonora pokręciła głową przecząco, gdy jednak zdjąłem koszulkę i spodenki, ona uśmiechnęła się do mnie szeroko z malującą się na twarzy, niemalże dziecięcą radością. Usiadłem na brzegu, sprawdzając stopą temperaturę wody. Była ciepła, idealna do kąpieli. Gdy zanurzyłem się do pasa, moja nowa znajoma zawahała się przed zdjęciem bielizny. Wstałem, podszedłem do niej i pocałowałem prosto w usta. Nie trwało to długo, tylko tyle, abym zdążył rozpiąć jej stanik, który opadł szybko. Posadziłem ją na ziemi i delikatnie zsunąłem białe, koronkowe majtki. Od niechcenia musnąłem kciukiem obrośnięte kręconymi włoskami łono. Oddech kobiety nagle stał się głębszy, piersi zaczęły się szybciej unosić. Uśmiechnąłem się na to, podnosząc jej stopy, do końca zdejmując bieliznę. Miała delikatną, gładką skórę. Pachniała słodko. Pocałowałem jej brzuch, dłoń, czoło. Obijałem ją ramieniem i przyciągnąłem do siebie tak, iż czułem na ciele jej zesztywniałe sutki. Po chwili razem weszliśmy do wody. Nie było dna, jednak bez trudu mogliśmy oprzeć się o brzeg, którego rozmyty kolor namalowałem tuż pod powierzchnią. *** Leżeliśmy obok siebie, na chłodnej trawie. Słońce grzało nas swymi promieniami, a ciepłe podmuchy wiatru w kilka minut osuszyły nasze ciała. Ona leżała na plecach, opierając głowę na moim ramieniu. Prawą dłonią gładziłem jej skórę, czerpiąc z tego niewyobrażalną przyjemność. Co chwila wdrapywałem się na wypukłości klatki piersiowej, tocząc kręgi po rondach jej ślicznych, brązowych sutków. Nie odzywaliśmy się do siebie, wsłuchując się w szum wiatru i śpiew dwóch ptaków, które umiejscowiłem na szczycie jednej z wierzb. Eleonora wpatrywała się gdzieś w dal, gdy ja oglądałem deformacje jej czaszki, które były nazbyt dobrze widoczne przy rzadkich, teraz jeszcze mokrych włosach. Wiedziałem, jak cierpi. Dotykając jej ciała, czułem ból, płynący z oczodołów, mózgu, każdego wypowiadanego słowa. Musiałem jej pomóc. A najważniejsze, że wiedziałem jak. Sprawiłem, że dziewczyna zasnęła. *** Oparłem się o brzeg stołu i westchnąłem. Na chwilę zawiesiłem mętny wzrok na siedzącej obok, śpiącej Eleonorze. Cały czas znajdowała się w stworzonym przeze mnie świecie. Głowę miała opartą na złożonych na stole przedramionach. Oddychała równomiernie. Delikatnie potrząsnąłem jej ramieniem, szepcząc do ucha: – Obudź się, kochana, obudź. Sen w innych światach nie jest dobrym pomysłem.
Maciej Kaźmierczak
opowiadania Eleonora spojrzała na mnie zaspanym wzrokiem, uśmiechając się. Była szczęśliwa. Delikatnie odsunąłem krzesło od stołu i wziąłem ją na ręce. Była strasznie lekka. Oparła mi głowę na ramieniu, ponownie zasypiając. Dochodziła jedenasta. Położyłem ją na miękkim łóżku, w dużym pokoju, którego ściany zajmowały białe szafy z kilkoma lustrami na drzwiach. Okrywając cienką, miękką kołdrą, podałem jej przygotowany wcześniej roztwór o nieco zielonkawym kolorze. – Co to? – Wypij. Wzięła do ręki małe naczynie, przystawiając je posłusznie do ust. – Tak trzeba po podróży do świata obrazu – dodałem. Zmierzwiłem jej krótkie włosy. Po chwili przejąłem szklankę i odstawiłem ją na półkę. Dziewczyna oparła głowę na poduszce, ponownie zasypiając. Wyszedłem, kierując się do kuchni, gdzie pochłonąłem prawie pół litra wyjętego z lodówki napoju. Odczekałem dziesięć minut i wolnym krokiem wróciłem do sypialni, gdzie nie zastałem żywego ducha.
Maciej Kaźmierczak
…zabijają ludzie 18 sierpnia, godzina 16:57 Brock wyszedł z salonu, kierując się w stronę kuchni, żeby przynieść szklankę wody dla starszego mężczyzny. Przez szerokie przejście widać było połyskujące blaty, metalową umywalkę, kran. Z jednej z szafek wyjął wysoką szklankę. Z elektrycznego czajnika nalał przegotowanej wody, wyszeptał kilka znanych tylko jemu samemu słów. Po chwili wrócił i podał naczynie dziadkowi. Ten uśmiechnął się do niego szczerze i przyjaźnie. Zrobił duży łyk i odetchnął głęboko. Brock wyszedł z mieszkania. Gdy zjeżdżał na parter, staruszek powinien już nie żyć. sierpień–wrzesień 2012
Rocznik ‘96. W Sieci debiutował w wieku piętnastu lat szortem „Nienaturalnie spokojny”, na papierze już rok później, opowiadaniem „Bezsilność”. Pisze science fiction, szeroko rozumianą fantastykę religijną w konwencji historii alternatywnych oraz fantastykę socjologiczną. Tworzy również bizarro i grozę. Aktualnie szuka wydawcy dla zbioru opowiadań „Czarny plon”, który łączy wszystkie jego wypracowane style, oraz pracuje nad powieścią „Złośliwość rzeczy martwej”. W sieci znany jest pod pseudonimem Haskeer.
33
opowiadania
Jacek Łosak Rekrutacja
Ilustracja: Magdalena Mińko Wychodząc wieczorem po raz ostatni z firmy, w której przepracowałem blisko sześć lat, poczułem, jak w moim żołądku gniew miesza się z odrobiną radości. Emocje walczyły o dominację, lecz wynik był z góry przesądzony – w końcu nie co dzień traci się pracę, a ja nie miałem ochoty odczuwać radości, która w takiej chwili powinna się gdzieś głęboko ukryć. Może za parę godzin, gdy emocje opadną i na spokojnie prześpię się ze wszystkim, może wtedy zacznę się rozsądnie zastanawiać nad tym, co dalej. Teraz radość była zwyczajnie nie na miejscu. Chciałem poczuć złość, której nigdy w sobie za wiele nie miałem. Z każdym krokiem wciekało jej jednak coraz więcej do mojego umysłu. Dłonie zacisnąłem w pięści i czułem, że jeśli tylko ktoś teraz spróbowałby mnie wkurzyć, straciłby nie tylko zęby. Ku mojemu zdziwieniu i chyba radości, ktoś taki się napatoczył. Nigdy nikogo nie pobiłem i wydawało mi się, że nie potrafiłbym tego uczynić. Owszem, wyobrażałem sobie czasem, jak zdzielam kogoś przez łeb, raz nawet w myślach dokopałem wielkiemu osiłkowi, który mieszka na moim osiedlu. Do dziś byłem święcie przekonany, że moje umiejętności zadawania ciosów ograniczają się jedynie do ekranowych potyczek z komputerowym przeciwnikiem, a tu proszę, noc przywitana najprawdziwszą przemocą i to w całkiem dobrym wykonaniu z mojej strony. Chłopak stał w bramie na Młyńskiej i miał najwyraźniej ochotę podroczyć się ze zmęczonym przechodniem, który może z własnej woli odpali pieniądze na piwo. Choć innym razem pewnie nic wielkiego by się nie wydarzyło, dziś po raz pierwszy odkryłem, jak prosto można kogoś najzwyczajniej w świecie zlać. Zapewne miałem wiele szczęścia, no i zaskoczyłem drania. Nie czekałem, aż do mnie podejdzie i chwyci za ramię. Odwróciłem się na pięcie zaraz po jego pierwszej głupawej zaczepce i z całej siły wyrżnąłem mu pięścią w nos. Uczucie cudownej mocy wezbrało w moim sercu i rozlało się falami po całym ciele. Zanim mój przeciwnik zdążył na dobre rozpłaszczyć się na ziemi, już przy nim byłem. Pochyliłem się i zacząłem z całych sił okładać go po mordzie. Przez chwilę szamotaliśmy się razem, ale szybko zdominowałem go całkowicie. Trzydzieści lat tłumionej i skrywanej agresji zebrało się w moich pięściach i z obfitością wodospadu wylewało przez nie, rozpryskując się na twarzy jęczącego matoła. Gdy wreszcie się opanowałem, twarz chłopaka wyglądała jak rostbef. Poczułem mdłości i odrazę do samego siebie. Radość ze zwycięstwa ulotniła się w mgnieniu oka. Pomyślałem, żeby zadzwonić po pogotowie, ale zanim sięgnąłem po telefon, już biegłem w stronę krętej bocznej uliczki. Migoczące lampy dawały mało światła, a i brama, w której przemieniłem się w barbarzyńcę, nie należała do
34
najlepiej oświetlonych, więc nie obawiałem się, że ktoś mógł mnie dostrzec, a już na pewno zapamiętać. Gdy po kilkuset metrach przystanąłem, ręce drżały mi jak osiki, a serce podjechało gdzieś w okolicę gardła. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo bolą mnie kostki na dłoniach i nadgarstki. Na pewno coś sobie nadwerężyłem. Skoro jednak mnie ręce bolą jak diabli, to jak czuje się tamten pacan? Skarciłem się w duchu za to określenie, ale nadal nie mogłem przestać szukać usprawiedliwienia dla swojego czynu. Próba zdeprecjonowania tego kolesia była pierwszym krokiem na drodze do samousprawiedliwienia. Przecież to na pewno był gnojek, który nieraz już kogoś okradł, więc należało mu się. Nagle poczułem straszne zimno i zakręciło mi się w głowie. Zrobiłem trzy szybkie kroki i wsparty o mur gorączkowo łykałem powietrze. Piekielny ból przeszył moje plecy. Nie wytrzymałem. Upadłem. Omdlenie nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń w życiu, ale tuż po ocknięciu poczułem się jak nowonarodzony. Czyżby to właśnie było sławetne katharsis? Fontanny emocji, wzlot pod niebiosa, a potem upadek i powrót do szarej rzeczywistości. Przed oczami znowu pojawił mi się obraz okrwawionej twarzy. Rany boskie, przecież pobiłem tego chłopaka zupełnie za nic. Bałem się wrócić i sprawdzić, co z nim. Poczłapałem więc w stronę katedry, licząc na to, że może tam się uspokoję. Co za upadek. Od czasu do czasu robi się coś, czego można się jedynie wstydzić, ale teraz przesadziłem. Wyrzuty sumienia szybko pokonały wszelkie usprawiedliwienia. Człapałem ze wzrokiem wbitym w bruk. Mgła wpłynęła pomiędzy kręte uliczki starego miasta. Sunąc delikatnie, omiatała wzrokiem masywne kamienice i zaglądała do śpiących okien. Poczułem się przez chwilę jak w starym czarno-białym filmie na podstawie prozy Edgara Alana Poe. Za moment wyskoczy z bramy zjawa czarnego jednookiego kota Plutona i spojrzy na mnie udręczona, czekając na moją pomoc. Oglądałem te filmy będąc dzieckiem i piekielnie się po nich bałem. Bałem się, a jednak co niedziela czekałem, aż na ekranie pojawi się kolejna adaptacja. Nawet nie spostrzegłem, jak stare miasto zostało za moimi plecami, a kamienice rozpłynęły się w oparach mgły. Dopiero szum rzeki uświadomił mi, że jestem już na moście prowadzącym do opactwa. Zza wzgórza zaczęły wyłaniać się strzeliste wierze katedry. Żółte światła lamp spływały przez opary, tworząc ponure snopy wokół budynku. Przystanąłem i odwróciłem się na pięcie. Miasto już spało. Gdzieniegdzie we mgle widać było płynące światła samochodów. Z niektórych okien wylewały się jeszcze ciepłe żółcie, ale przechodniów nie widziałem wcale. Za to ceniłem sobie noce. Lubiłem poczucie samotności w ogromnym mieście.
Jacek Łosak
opowiadania W nocy wszystko zamierało, a ja nabierałem energii płynącej z ciszy i spokoju. Odetchnąłem głęboko i poszukałem wzrokiem plamy księżyca. Gdyby nie mgła, zapewne błyszczałby mocno, jednak dziś pojawiał się jedynie jego delikatny blask, jak odległa latarnia na niebie. Poczułem, że muszę odpocząć. Szybko zszedłem z mostu i odszukałem wzrokiem ławki ustawione wokół katedry. Ku mojemu zaskoczeniu jedna była zajęta. Przygarbiony człowiek w szerokich spodniach i luźnej bluzie majstrował przy jakimś podłużnym przedmiocie, mamrocząc przy tym pod nosem. Nagle spojrzał prosto na mnie. W pierwszej chwili obleciał mnie strach. Pewnie przyłapałem jakiegoś kolesia, który chciał sprayem usmarować mury świątyni. Tym razem to ja dostanę w zęby i równowaga w naturze zostanie przywrócona. – Ooo, dobry wieczór. Jakże się cieszę, że cię widzę, młodzieńcze! – zawołał nieznajomy. No cóż, nie zabrzmiało to jak słowa wyzwania. Chyba jednak wyniosę cało swoją twarz z wiosennej równonocy. – Wiem, że z daleka może to wyglądać podejrzanie, ale to tylko termos – kontynuował. Podniósł go do góry i lekko nim pomachał. – Nie mogę go odkręcić, więc jeśli byłbyś tak miły i mi pomógł, będę wielce zobowiązany. – A co jest w termosie? – zapytałem. – Herbata z cytryną i miodem. – W takim razie jeśli go odkręcę, będę wielce zobowiązany, jeśli mnie pan nią poczęstuje. Mężczyzna zaśmiał się i podniósł kciuk w geście potwierdzenia. – Umowa stoi! Z bliska okazało się, że szerokie spodnie i bluza to habit zakonny. Braciszek miał okrągłą twarz i sporą głowę przyprószoną resztkami siwych włosów. Duży czerwony nos i szeroki uśmiech sprawiły, iż przez chwilę pomyślałem sobie, że to święty Mikołaj. Pokaźny brzuch przewiązany sznurkiem falował przy każdym oddechu. – Ignacy – przedstawił się zakonnik i wyciągnął do mnie rękę. Miał cholernie mocny uścisk, a gdy miażdżył mi dłoń, uśmiechał się promiennie, jakby właśnie częstował mnie cukierkiem. – Tomek – odpowiedziałem po chwili. – Dziwię się, że z takim uściskiem ma pan problem z termosem. – Mów mi, proszę, po imieniu. I tak jestem wystarczająco stary. A jak ktoś zwraca się do mnie na pan, czuję, że przybywa mi z dziesięć lat. Co oznacza, że powinienem już nie żyć. – Roześmiał się i spojrzał na swoją dłoń. – Cóż, mocny uścisk to jedno, ale ja, jak słusznie zauważyłeś, chcę odkręcić termos, a nie go zgnieść. – Racja. Spróbujmy zatem. – Chwyciłem termos i naparłem z całej siły na nakrętkę, która na szczęście puściła i mogłem z ulgą oddać termos. – Dziękuję. Coś ci się stało w dłonie? – zapytał braciszek, patrząc na okrwawione kostki. – Cóż, uderzyłem nimi kilka razy w dość twardą rzecz – odpowiedziałem, patrząc ze zdziwieniem na ręce, które przestały mnie boleć. Pewnie to od nadmiaru adrenaliny. Rano, jak się obudzę, zapłacę podwójne myto za wieczorną przygodę, byłem tego pewien. Ignacy wyciągnął spod habitu kubek i nalał do niego herbatę, potem napełnił zakrętkę termosu i wskazał miejsce koło siebie. – Siadaj i opowiedz mi, jak to jest kogoś pobić, bo widzisz, nigdy w życiu nie dostąpiłem tej przyjemności, choć
Rekrutacja
wiele razy korciło mnie bardzo. – Uśmiechnął się do mnie i podał kubek. – Skąd wiesz, że kogoś pobiłem? – Byłem lekko zaskoczony, choć w sumie cóż innego mogło spowodować takie obrażenia. – Bo nie wydaje mi się, żebyś po prostu walił pięściami w mur – wyjaśnił spokojnie braciszek i zanurzył swoje wargi w słodkiej cieczy. Nagle poczułem ogromną chęć wygadania się. To, że Ignacy mnie nie zrugał, nie starał się prawić kazania, spowodowało, że poczułem nić sympatii do tego staruszka. Po powrocie do domu i tak nie miałbym z kim porozmawiać, a skoro okazja sama się pojawiła, to dlaczego z niej nie skorzystać. – Straciłem dziś pracę. – Zdecydowałem, że zacznę od początku. – Wywalili mnie po latach, bo uznali, że się wypaliłem, że nie wywiązuję się z obowiązków tak, jak kiedyś. Dranie, spodziewali się chyba, że człowiek może całe życie pociągnąć na litrach kawy, przepracowując setki nadgodzin. Zacząłem pracować normalnie, postanowiłem, że będę kończył po ośmiu godzinach, że nie będę brał pracy do domu, że wezmę sobie urlop. A oni uznali, że to oznacza brak zaangażowania, wypalenie zawodowe i dodatkowo podobno moje zachowanie demotywowało innych pracowników. I tak mnie pożegnali, skurwiele. Och, przepraszam. – Bycie zakonnikiem nie oznacza, że się nie przeklina – uspokoił mnie Ignacy. – Przeklinanie w swojej prostocie pozwala na szybkie wyładowanie emocji, a dobrze użyte, sprawia radość i dodaje swoistego uroku osobie przeklinającej – powiedział, z rozbawieniem obserwując moje zaskoczenie. Na te słowa uśmiechnąłem się w duchu. Zawsze wydawało mi się, że zakonnicy to ludzie ponurzy, nieskorzy do żartów i etycznie sztywni jak kije, a tu pojawia się braciszek, który w jednej chwili łamie ten stereotyp na pół. Ignacy popatrzył w niebo, łyknął herbatę i spojrzeniem zachęcił mnie do kontynuowania opowieści. – Po wyjściu z pracy postanowiłem troszkę połazić po mieście. Niedaleko Starego Rynku zaczepił mnie jakiś chłopak. Nie wiem, co mnie napadło, nawet nie próbowałem z nim rozmawiać, po prostu zdzieliłem go w nos, a potem... zlałem do nieprzytomności. Pobiłem tego biednego fajfusa, choć niczym sobie na to nie zasłużył, i w dodatku zostawiłem go tam bez pomocy. – Pochłonąłem solidny łyk herbaty. – Pytałeś jednak, jak to jest kogoś pobić. Powiem szczerze: chwilowa euforia związana z dominacją bardzo szybko zamienia się w jeden wielki ściek najgorszych i najobrzydliwszych emocji, jakie tylko można w sobie odkryć. Odraza do samego siebie to najdelikatniejsze z możliwych określeń na uczucie, które się we mnie pojawiło. Mnich pokiwał głową i zasępił się na moment. – To dobry znak – powiedział w końcu. – Dawno temu znałem ludzi, u których euforia była jedynym uczuciem pojawiającym się podczas zadawania bólu. – Ignacy spojrzał na mnie poważnie. – Żałujesz, że to zrobiłeś? – Tak – odparłem bez zastanowienia. – Świetnie, a więc nie jesteś na straconej pozycji – zawyrokował staruszek i poklepał po ramieniu. – Choć czasami jeden głupi i nieprzemyślany czyn może drastycznie odmienić nasze życie. Po tych słowach zapadło milczenie. Siedzieliśmy, obserwując, jak noc roztacza nad nami swój urok. Pomyślałem o pracy i o tym, że jutro rano nie muszę do niej iść. Pomyślałem o tym, że wreszcie będę miał czas na coś
35
opowiadania innego niż tylko firma i uśmiechnąłem się. Gniew zniknął, powróciła radość. Ignacy pewnie miał rację, że to nie koniec historii, że jeszcze będę musiał kiedyś ponieść jej konsekwencje, ale teraz było mi dobrze i nie chciałem się wielce zastanawiać nad tym, co będzie. – Często tu przesiadujesz? – zapytałem mnicha, rozganiając ciszę. – Niestety rzadziej, niżbym miał na to ochotę. Zazwyczaj udaje się raz do roku, a i to nigdy pewne nie jest. Dużo podróżuję, ale zawsze lubię wracać w to miejsce. To jest mój klasztor. Tu dorastałem i uczyłem się. Tu w końcu uczyłem innych. To miejsce jest pełne wspomnień i za to je kocham. Żałuję jedynie, że już nie mogę przebywać w nim na co dzień. – Dlaczego? – Cóż, dawno temu postanowiłem sprzeciwić się pewnej ważnej osobistości tego miasta. Poniosłem surowe konsekwencje i skończyło się przesiadywanie przed katedrą. Teraz powracam tu, kiedy tylko Bóg da taką możliwość. – Ignacy spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko. – Ale to surowy pracodawca, rzadko rozdaje urlopy. Na te słowa roześmialiśmy się razem, a echo poniosło nasze głosy po okolicy. – Co planujesz teraz robić? – zapytał braciszek. – Chyba odpoczywać. Może w końcu zacznę realizować jakieś swoje marzenia. Na szczęście do tej pory zarabiałem bardzo dobrze, więc teraz mogę spokojnie przez jakiś czas pożyć z oszczędności. – Bardzo rozsądnie. Ja swoje ostatnie wakacje miałem... hm... niech no pomyślę... jakieś siedemset pięćdziesiąt lat temu. Parsknąłem śmiechem, rozlewając przy tym herbatę. – Mam podobne odczucia, ale teraz koniec z tym. Będę odpoczywał, a jak w końcu wrócę do pracy, to chcę robić coś co lubię, a nie coś, co tylko daje mi duże pieniądze – stwierdziłem kategorycznie. – A co lubisz robić? Czym chciałbyś się zajmować? Ciekawe pytanie. Pomyśleć, jak rzadko człowiek zastanawia się nad takimi sprawami. Chyba miał rację ten, kto powiedział: jeśli nie żyjesz tak, jak myślisz, zaczynasz myśleć tak, jak żyjesz. Straszne i prawdziwe. Chociaż nie mogę zaprzeczyć, że moje dotychczasowe zajęcie dawało mi nie tylko pieniądze, ale także sporo radości. – Myślę, że chciałbym połączyć to, co było dobre w dotychczasowej pracy z moją największą miłością. – Czyli? – Aktualnie zajmowałem się sprzedażą i marketingiem – wyjaśniłem szybko. – Dużo kontaktów z ciekawymi ludźmi, podpisywanie umów, możliwość poznania świata biznesu od podszewki, to wszystko ma swój urok i wciąga, czasami mocniej niż bagno. Jednak moją największą miłością zawsze były i będą książki. Ignacy uśmiechnął się i klepnął mnie w plecy. – Jestem pod wrażeniem, młodzieńcze. Spojrzałem na mnicha z wyrzutem. – A oto nagroda za otworzenie się przed kimś obcym; drwina i śmiech. – Nie drwię z ciebie. Jestem całkowicie poważny, a moja radość wynika z faktu, że rzadko dziś można spotkać kogoś, kto otwarcie przyznaje się do miłości do słowa pisanego. W oddali zegar miejski zaczął wybijać północ, przypominając mi o świecie, który został za naszymi plecami. Milczeliśmy, wsłuchując się w uderzenia miejskiego serca, a ja
36
myślałem o tym, jak bardzo magicznym miejscem było katedralne wzgórze; niezmącona cisza i spokój, enklawa zadumy pośród prawie milionowego ludzkiego zgiełku. Za rzadko tu przychodziłem, będę musiał to koniecznie zmienić. Gdy tylko dzwon zakończył swój seans, odezwał się Ignacy: – A może chciałbyś pracować dla naszej firmy? Nie gwarantujemy duży zarobków, ale za to dużo radości. – Jakiej firmy? – Najstarszej na świecie – odparł i mrugnął do mnie porozumiewawczo – działającej prawie na wszystkich rynkach. Mamy filie w każdym kraju. Dynamicznie się rozwijamy, pomimo silnej konkurencji. Sprzedajemy ludziom marzenia i porady. Pomagamy, ale też wymagamy. – Z każdym kolejnym słowem Ignacego uśmiech rozjaśniał mu twarz. Ja też się uśmiechałem, słuchając tego wywodu, i uznałem, że może propozycja staruszka to wcale nie byłby taki głupi pomysł. Tymczasem mnich kontynuował: – Dodatkowo dajemy możliwość czytania najstarszych ksiąg, jakie przetrwały na świecie. A prawda jest taka, że potrzebujemy młodych dynamicznych osób z zapałem do pracy i znających się na marketingu. – Propozycja ciekawa, ale ja nie nadaję się na księdza, ani tym bardziej na mnicha. – I wcale nim być nie musisz – uspokoił mnie staruszek. – Najważniejsze jest posiadanie tego. – Wyciągnął rękę i klepnął mnie lekko w klatkę piersiową. – Serce, to podstawa szybkiego zatrudnienia w naszej organizacji. Kuszące i ciekawe, ale praca dla Kościoła wydawała mi się czymś dziwnym. Nigdy nie przepadałem za tą organizacją i nie wszystkiej jej idee i zasady były bliskie mojemu sercu. Z drugiej jednak strony, czy można mieć w życiu coś idealnego? Zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym, co powiedział mnich, a skoro poważnie podszedłem do tematu, to znaczy, że coś na rzeczy musiało być. Z rozmyślań wyrwał mnie nowy gość na świątynnym wzgórzu. – Witam, witam. Ignacy przyjacielu, jakże się cieszę, że cię tu zastałem. Głos dobiegł zza naszych pleców, był tubalny, ale brzmiał lekko i przyjemnie. Odwróciwszy głowę, dostrzegłem człowieka koło pięćdziesiątki w schludnym, dwuczęściowym garniturze. Miał ciemne włosy zaczesane do tyłu i ostry długi nos, co przy gładkich rysach twarzy nadawało mu dziwnie ptasi wygląd. – Maksymilian – mruknął mnich, nie spoglądając na nieznajomego, po czym dodał głośniej: – Cóż, zawsze potrafisz zaskoczyć, stary druhu. Człowiek przysiadł na ławce i odparł: – Taka praca: zaskakiwać, być nieprzewidywalnym i tajemniczym. Spojrzał na mnie i wyciągnął rękę. – Maksymilian Brański, miło poznać. – Tomasz, Tomasz Antczak – odparłem, odwzajemniając uścisk dłoni. Coś tu było nie tak. Ignacy ewidentnie nie był zadowolony z pojawienia się Brańskiego, a ten, uśmiechnięty od ucha do ucha, zaczął opowiadać o urokach nocnych spacerów, o pięknie księżyca i tak dalej. Tym czasem ja poczułem się tak, jakbym uczestniczył w absurdalnym filmie, w którym od początku do końca nie wiadomo, o co chodzi. Najpierw tracę pracę, zaraz potem biję człowieka, spotykam mnicha, który proponuje mi zajęcie i na dodatek zjawia się jakiś dziwak, który od pierwszej chwili ględzi namiętnie, choć nikt go nie słucha. Do tej pory wszystko mogłem jeszcze zaakceptować,
Jacek Łosak
opowiadania ale teraz poziom zaskakujących zdarzeń zaczął przerastać moje możliwości. – ...i tak można spokojnie uznać wyższość nocy nad dniem – dokończył Brański. – A pan co tym sądzi? – zapytał, szturchając mnie łokciem. Wyrwany z zadumy zdołałem tylko wykrztusić: – Przepraszam, zamyśliłem się. – Och, to ja przepraszam, przerwałem panom jak ten cham i zmusiłem do wysłuchania moich dziwacznych wywodów. Ani ja, ani Ignacy nie zaprotestowaliśmy. Braciszek milczał, oglądając intensywnie dno kubka od herbaty. – No cóż, nie przeszkadzam zatem. – Człowiek wstał i ukłonił się nisko. – A jeśli byłby pan kiedyś zainteresowany pracą dla ciekawego wydawnictwa, to zapraszam. – Podał mi wizytówkę i ruszył w stronę miasta. Spojrzałem oszołomiony na Ignacego, który jedynie z niesmakiem kręcił głową. – Kto to był? – zapytałem dość ostro, gdy Brański oddalił się od nas. – I co tu się dzieje? Dlaczego nieznajomy facet proponuje mi pracę, dlaczego ty proponujesz mi pracę? Dlaczego nie odezwałeś się do niego ani słowem, choć wyglądało na to, że się znacie? Czy to ja zwariowałem, czy to najgłupsza noc w moim życiu?! Brański tym czasem zniknął we mgle, ale niedaleko nas pojawiła się kolejna postać. Tym razem była to kobieta. Widziałem tylko jej rozmyty obraz, ale głowę bym dał, że trzyma w ręce miecz. Stała jak posąg i ani drgnęła, jedynie jej długie włosy falowały na wietrze. – Widzisz ją? – Szturchnąłem milczącego mnicha. – Czy ona ma miecz? – Tak – odparł Ignacy bez namysłu. – Co tak? Tak, widzisz ją? Czy tak, ona ma miecz?! – wrzasnąłem na staruszka. Moja irytacja wzrastała z każdą chwilą, a jednocześnie byłem coraz bardziej skołowany. Chciałem wstać i jak najszybciej opuścić to miejsce. Z drugiej strony chciałem się dowiedzieć, co, do jasnej cholery, tu się dzieje. – Tak, widzę ją i tak, ma miecz – powiedział w końcu Ignacy. – Ma też na sobie delikatną tunikę, przez którą można zobaczyć jej kształtne ciało. Za chwilę zjawi się tu jeszcze parę innych osób, niektórzy do nas podejdą, niektórzy będą czekać w milczeniu. Ale gwarantuję, że każda będzie chciała z tobą porozmawiać. – Skąd to wiesz? I kim naprawdę jesteś? Ignacy spojrzał na mnie smutno. – Wybacz, że od razu nie powiedziałem ci prawdy, ale to nigdy nie jest łatwe. – Co nie jest łatwe? Przestań mówić zagadkami i wyjaśnij mi, o co chodzi. – Dobrze – odparł Ignacy i spuścił głowę – ale mam prośbę, wejdź ze mną do katedry. Tam ci wszystko powiem, a przynajmniej nikt nam nie będzie przeszkadzał. Potem zrobisz, co zechcesz. Nigdy nie wchodziłem w nocy do katedry, w dodatku z nieznaną mi osobą. Staruszek, jako mnich, zapewne miał przy sobie klucze. Pytanie tylko, czy po wejściu do środka nie zdzieli mnie przez łeb, nie zaciągnie do podziemi i nie wyssie ze mnie krwi... Skarciłem się w duchu. Przecież gdyby chciał mi coś zrobić, już dawno by to uczynił. A na wampira też nie wyglądał. Ponownie odczułem przemożną chęć, by wstać i uciec do domu, z drugiej jednak strony chciałem się koniecznie
Rekrutacja
dowiedzieć, o co chodzi. A skoro noc była już wystarczająco pokręcona i dziwna, to dlaczego nie zaryzykować jeszcze jednego zaskakującego doświadczenia. Poczułem mrowienie na całym ciele, zupełnie jak przed egzaminami na studiach. Ignacy czekał w milczeniu na moją decyzję, przyglądając mi się uważnie. Z oparów mgły wyłoniła się kolejna postać, rosły mężczyzna w długim płaszczu i z równie długimi, czarnymi włosami. Spojrzałem w jego kierunku i już wiedziałem co robić. – Dobrze, chodźmy – zdecydowałem szybko, a dreszcz przeszył mnie od głowy do stóp. Mnich poderwał się z ławki i z zaskakującą jak na swój wiek lekkością podszedł do głównych drzwi świątyni. Tymczasem tajemnicze postaci przyglądały nam się z daleka, chyba też z sobą rozmawiały, ale z tej odległości nie widziałem dokładnie. Ignacy skończył majstrować przy zamku i machnął ręką, bym podszedł. Wstałem i choć serce, które chyba siedziało mi teraz gdzieś na ramieniu, podszeptywało, bym brał nogi za pas, to one same poniosły mnie w objęcia mroku katedralnych ścian. Mnich wszedł do środka i zniknął w czerni. Przecisnąłem się za nim przez szparę w wielkich dębowych drzwiach. Ciemność odebrała mi wzrok, a nos wypełnił zapach słodkiej kościelnej stęchlizny wymieszanej z wonią kadzidła. Usłyszałem, jak drzwi skrzypiąco zamknęły się za mną. Próba przeniknięcia spojrzeniem ciemności była z góry skazana na niepowodzenie, jednak uznałem, że nie ruszę się, dopóki choćby zarysy wnętrza nie staną mi przed oczami. Tymczasem w głowie obrazy potworów rzucających się do mojego gardła pojawiły się z wyrazistością porannego słońca, już prawie czułem dotyk kościstych palców na przedramieniu, chciałem wrzasnąć, uciekać, gdy nagle w oddali zamigotało słabe niebieskie światełko. Najpierw delikatny promyk jedynie błysnął lekko, by po chwili rozświetlić jedną z kapliczek ukrytych w prawej nawie katedry. Świątynia wyglądała teraz przerażająco i tajemniczo. Migoczące światło sprawiało, że figury i posągi zamieszkujące wnętrza kościoła nagle ożyły, by obserwować nocnych gości. Bujna wyobraźnia czasami może być przekleństwem. Zdrętwiały ze strachu wyszedłem z przedsionka. Moje kroki odbiły się głuchym echem w świątyni, co uświadomiło mi, że nie słyszałem wcześniej, jak porusza się Ignacy. Spojrzałem na odległy ołtarz i krzyż przesłonięty mrokiem. Migoczący błękit nie docierał tak daleko, ale zarys martwego Chrystusa jakby opierał się nacierającej ciemności. Ominąłem drewniane ławy i ruszyłem w stronę światła. Ignacy, wsparty na klęczniku, modlił się w bocznej kapliczce. Nie chciałem mu przerywać, więc spokojnie rozejrzałem się dookoła. Dwa mosiężne kandelabry we wnętrzu nawy okazały się źródłem niebieskiej poświaty i migotały radośnie, choć wyglądały na nieużywane od wieków. Przed klęcznikiem rozciągnięto mały, czerwony dywan, który wspinał się również na schodki prowadzące do zakratowanego obrazu. Pięknie zdobiona rama przykuła na moment moją uwagę. Zaraz pod obrazem przybito tabliczkę z wyrytymi literami, z których udało mi się rozszyfrować jedynie część: ...przeor zakonu w latach 1242 – ... W trakcie buntów miesz... zaskarbił sobie przychylność ludu... za sprzeciwienie się Księciu Gustawowi... a jego głowa została... pozostałe członki... po całym kraju. Spojrzałem w górę na portret postawnego mężczyzny w habicie, przedstawionego na tle katedralnego wzgórza. Twarz niestety była skryta w cieniu, jednak migotliwe promyki wiedzione chyba moją ciekawością oświetliły po chwili i tę część obrazu.
37
opowiadania Stałem jak oniemiały, patrząc wprost na portret Ignacego. Nie potrafiłem wydusić z siebie ani słowa, mrówki przebiegły mi po grzbiecie, a zimne krople potu zrosiły czoło. Chciałem uciekać, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Tymczasem mnich skończył modlitwę i spojrzał na mnie. Nie uśmiechał się tak jak na zewnątrz, był pochmurny i zatroskany. Idealnie odwzorowana twarz Ignacego spoglądała na mnie również z obrazu dokładnie z taką samą miną. Ręce zaczęły mi drżeć, a serce łomotało jak oszalałe. A więc jednak zginę dziś z rąk wampira albo jakiegoś innego zombie w habicie. Tylko po co ta cała szopka, przecież mógł mnie spokojnie dopaść na dworze. Zimny strach przeszył mnie jak włócznia świętego Jerzego. – Teraz już wiesz – odezwał się w końcu Ignacy i ruszył do mnie wolno. – Nie podchodź – zdołałem jedynie wymruczeć i wyciągnąłem przed siebie dłoń niby tarczę, która miałaby ochronić mnie przed potworem. – Nie denerwuj się, młodzieńcze, nic ci nie zrobię – uspokoił mnie mnich. – To, że ja nie żyję, jest najmniejszym problemem – dodał i usiadł w drewnianej ławie. Grobowa cisza wypełniła katedrę. Nie miałem odwagi drgnąć, jednak kątem oka obserwowałem, czy starzec nie rzuca się na mnie. Próbowałem sobie wmówić, że to jeden wielki kant, że ktoś chce mnie wkręcić. Spojrzałem raz jeszcze na obraz, ale nie mogło być mowy o żadnej pomyłce.
38
– Usiądź przy mnie, musimy poważnie porozmawiać – powiedział Ignacy. Posłuchałem i lękliwie podszedłem do staruszka, który przesunął się, by zrobić mi miejsce w ławie, po czym rozpoczął swoją opowieść. – Ponad siedemset lat minęło od czasu mojej śmierci, ale, jak widzisz, trzymam się całkiem dobrze – powiedział i mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Początkowo wszystko wydawało mi się dziwne, zaskakujące i niezrozumiałe. Okazuje się bowiem, że paradoksalnie, po śmierci musisz się uczyć żyć na nowo i to uczyć od samych podstaw, zupełnie jakbyś dopiero co się urodził. Owszem, doświadczenie ziemskiego życia jest przydatne, ale na początku i tak czujesz się jak noworodek, który widzi wszystko po raz pierwszy. Zastanawiasz się pewnie, po co ci o tym mówię i dlaczego się dziś spotkaliśmy, bo, jak już się pewnie domyśliłeś, nasze spotkanie nie jest przypadkowe. Pokiwałem głową w oczekiwaniu na wyjaśnienie. – Wstań, proszę, i dotknij swojego prawego boku, tuż pod łopatką. Zrobiłem, jak mówi. Pod ręką poczułem coś lepkiego. Spojrzałem przez ramię i zobaczyłem, że mam rozerwaną koszulę, która w dodatku jest obklejona jakimś świństwem. – Co to jest? – zapytałem, choć przeczucie podpowiadało mi, że znam odpowiedź. – Zdejmij koszulę i przypatrz się dokładnie. – Ignacy pstryknął palcami i niebieskie światło rozbłysnęło ochoczo, by oświetlić mi widok.
Jacek Łosak
opowiadania Szkarłat krwi sprawił, że wrzasnąłem jak oparzony, lecz dopiero widok trzech głębokich ran doprowadził do mojego wybuchu. Krzyczałem, nie, darłem się wniebogłosy, a łzy ciekły mi po twarzy. – Co się dzieje?! Co się dzieje? – szlochałem i krzyczałem bez opamiętania. – Kurwa, co to za rany? Dlaczego nic nie czuję??!! Przerażenie i nieznośna świadomość tego, że obok mnie siedzi duch, nie pozwalały mi przestać. To było zbyt wiele jak na jedną noc, chciałem wszystko z siebie wyrzucić w nadziei, że w końcu, oczyszczony, obudzę się we własnym łóżku, a ten przedziwny sen wreszcie dobiegnie końca. Ignacy milczał, a gdy w końcu emocje opadły, ja wraz z nimi padłem na podłogę. Klęczałem, zanosząc się kaszlem, aż łzy przestały płynąć. Spojrzałem błagalnie na mnicha, jakby prosząc, żeby zaprzeczył oczywistości. – Nie żyjesz – wyjaśnił spokojnie Ignacy. – Gdy biłeś się dziś wieczorem, twój przeciwnik zdołał cię pchnąć nożem. Adrenalina sprawiła, że nic nie poczułeś. Dopiero po czasie, kilka ulic dalej upadłeś myśląc, że to omdlenie. Właśnie tam, przy tym murze, o który się wspierałeś, umarłeś. A ja jestem twoim przewodnikiem do nowego życia. Choć w sumie, o tym zdecydujesz ty. W jednej chwili całe życie stanęło mi przed oczami. Podobno powinno się to zdarzyć przed śmiercią, ale chyba brak świadomości zejścia sprawił, że dopiero teraz zobaczyłem wszystko: pierwsze wspomnienia z sierocińca, ucieczkę i surowe kary wymierzane przez wychowawców, Magdę, dziewczynę, z którą potajemnie się całowałem w toalecie, wolność, studia, pierwsze prace, pierwsze rozczarowania i problemy, pierwsze poczucie samotności w ogromnym mieście, samotne święta i chwile smutku; wszystko pędziło mi przed oczami, a ja nie czułem żalu spowodowanego stratą tego wszystkiego, jedynie strach przed nowym i nieznanym. Dziwne, ale chyba tak słabo byłem związany z moim światem, że teraz nie żałowałem straconego przedwcześnie życia. Uświadomiłem sobie, że nikt za mną nie będzie tęsknił, nikt nawet pewnie nie przyjdzie zidentyfikować moich zwłok, nikt też nie zjawi się na pogrzebie, w trakcie którego na pewno będzie padało. Poczułem spokój. Wstałem i usiadłem na powrót w ławie. Chciałem wypytać Ignacego dosłownie o wszystko, jednak nie wiedziałem, jak zacząć. W końcu, już zupełnie pogodzony z losem, wymruczałem nieśmiało: – A co z tunelem i światłem na jego końcu? – Och, to stare czasy – wyjaśnił Ignacy. – Kiedyś ludzie wierzyli tak mocno, że po śmierci niejako z automatu trafiali pod skrzydła boga, który był bliski ich sercu. Dziś rzadko kto ma w sobie tyle wiary. A jeśli się nie wierzy, nie trafia się nigdzie. – Jak to? To znaczy, że zostanę tu, na ziemi, na zawsze? I mówiłeś poważnie o tym, że jest wielu bogów? – Zaczęła zżerać mnie ciekawość i poczułem głód nowej wiedzy. – Tak, bogów jest całkiem sporo. Jedni tracą moc, inni się rodzą. Ile wierzeń, tylu bogów. Każdy też zajmuje się po śmierci duszami swoich wyznawców. Im więcej osób wierzących, tym łatwiej pozyskiwać je po śmierci, a im więcej dusz, tym większa moc. Tam na górze gra toczy się łudząco podobnie jak tu na dole, choć jednocześnie wszystko jest tak różne jak dzień i noc. – Mnich podrapał się po głowie. – Nie będę ci nawet próbował opisywać, jak tam jest, bo nie da się tego zrobić słowami, które znasz. Wracając jednak do ciebie, możesz zostać na ziemi, jednak ma to swoje ograniczenia. – Jakie? – Po pierwsze, dusza bez patrona z czasem znika. Jak
Rekrutacja
długo ktoś na ziemi będzie o tobie pamiętał i będzie ciebie wspominał, tak długo możesz być spokojny. Lecz gdy nikt taki już nie zostanie i ty przepadniesz na zawsze. – Mnich spojrzał mi prosto w oczy. – I tu pojawia się moja rola, oraz tych postaci, które spotkaliśmy na zewnątrz. Zaśmiałem się nagle, rozumiejąc, o co chodzi. – Jesteście boskimi head hunterami? Niesamowite. I pewnie każdy z was może zaproponować mi zupełnie inne możliwości – Cóż, ciekawe współczesne porównanie. – odparł Ignacy. – Ale, tak, mniej więcej tak to wygląda. – A co z karą za grzechy? – Z tym nie ma najmniejszego problemu. Każdy czyn sprawia, że stajesz się bliższy danemu bogu. Jedni przyciągają złoczyńców, inni kochających i współczujących. Jeśli byłeś grzesznikiem w najgorszym tego słowa znaczeniu, to niezależnie od tego, czy wierzysz, czy nie, i tak trafisz tam, gdzie trzeba. Ty byłeś osobą bardzo wypośrodkowaną, jednak twoje podejście do życia sprawiło, że mam prawo pierwszej rozmowy z tobą, reszta musi poczekać. Oczywiście, jeśli zdecydujesz się zostać ze mną, żadnych innych rozmów nie będzie. Wolna wola. Wolny wybór. Nagle radość powróciła do mego serca. Poczułem chęć życia, choć przecież nie żyłem. Poczułem chęć poznania i ciekawość. Nie wiedziałem, na co się zdecydować, lecz to był najmniejszy problem. Po raz pierwszy od wielu lat czułem prawdziwe szczęście. Siedziałem, wpatrując się w ołtarz i krzyż z Jezusem. Obok mnie stary duch czekał, aż coś powiem, a ja myślałem tylko o tym, że śmierć okazała się najciekawszym doświadczeniem mojego krótkiego życia.
Jacek Łosak
Z wykształcenia politolog i dziennikarz, zawodowo związany z mediami. Z zamiłowania biegacz. Entuzjasta sportów walki i pochłaniacz książek wszelkich – od kilku lat w szczególności tych dla dzieci. Po uszy zakochany w dwóch pięknych kobietach: córeczce i żonie. Pisze, bo lubi. Publikuje z rzadka. Na łamach QFantu po raz drugi.
39
opowiadania
Bartosz Orlewski Bezprawie
Ilustracja: Tomasz Bełzowski Stawiając ostrożnie kroki na drewnianej kładce przerzuconej nad strumieniem błota, Nero zerknął w lewo i zobaczył wysokie wieże pod skrawkiem bezchmurnego szkarłatu. Powykręcane niczym okaleczone artretyzmem palce sięgały ku sklepieniu przypominającemu falującą kotarę. I były równie realne jak zasnute szarymi chmurami niebo, cuchnące końskim łajnem Armadillo i szeryf Bloomington, który po zejściu z kładki stanął z założonymi rękami pod zadaszeniem swojego biura. Nero jeszcze przez chwilę napawał się widokiem obcego świata, nie zważając na deszcz spływający strugami z szerokiego ronda kapelusza. Potem dołączył do przyjaciela. Zanim przestało padać, rozliczyli się co do centa. Bloomington siedział za biurkiem, ćmiąc fajkę i wpatrując się w ułożone na brudnej szmacie głowy braci Hesse. Nero stał przy oknie z papierosem w ustach. Harry Grubet, urzędnik Central Pacific Raiload, odliczał pieniądze. W sumie sześćset dolarów. Szeryf zainkasował pięćdziesiąt – za odkrycie kryjówki przestępców. Nero wziął resztę – za brudną robotę. Niezła sumka za pokarm dla much. Grubet schował portfel, wrzucił głowy do worka i wyszedł. – Stary Hesse jest w mieście – powiedział Bloomington. Nero przyglądał się, jak Grubet podaje dłoń schodzącej z kładki matronie, a potem stawia prawą nogę na sprężynującej desce. – Gdzie się zatrzymał? – Po drugiej stronie ulicy – odparł szeryf i wypuścił nosem dym. Z salonu madame Kirby wyszedł brodacz w połatanych ogrodniczkach. W dłoniach trzymał strzelbę. Krzyknął coś do balansującego na kładce mężczyzny. – Dlaczego mu nie powiedziałeś? Bloomington wyszczerzył zbrązowiałe zęby. – Ponieważ zarobiłem tylko pięćdziesiąt cholernych dolarów. A za głowę zabójcy swojego urzędnika Central Pacific Raiload zapłaci pięćset. Trafiony w brzuch Grubet wylądował w błocie. Brodacz podszedł bliżej i strzelił po raz drugi. Potem przełamał strzelbę i wytrząsnął z niej łuski. – Co teraz? – zapytał Nero. Szeryf odłożył fajkę. – Zarobisz dla mnie garść dolarów – odparł z rozbrajającą szczerością. Jeszcze tego samego dnia, po południu, ciało Harry’ego Grubeta, złożone do taniej trumny, pojechało pociągiem na Wschód, do Nowego Jorku, gdzie miała je odebrać córka zmarłego. Stary Hesse został pochowany w odległości dwóch mil od Armadillo, w cieniu zrujnowanej świątyni, wśród grobów, których od lat nie odwiedzał nikt poza wronami i robakami.
40
Wieczorem, w salonie madame Kirby, Nero rozmyślał o beztrosce, z jaką Bloomington naraził go na śmierć z ręki zapijaczonego bandyty. Spojrzał na karty i powiedział: – Pasuję, Harry. A potem, nalewając sobie po raz trzeci tequili, dodał: – Mogliśmy dzisiaj zginąć. Szeryf zgarnął sztony i wzruszył ramionami. – Pomyślałem o wszystkim. Stary Hesse chciał jedynie zastrzelić faceta, który w imieniu Kolei wyznaczył nagrodę za jego synów. Nie miał pojęcia o tobie ani o mnie. Nie wiedział nawet, że owoce jego lędźwi trafiły do piachu. Przyjechał wczoraj, przyszedł tutaj i zaczął pić. Zielonooka Sally zadbała, aby upił się do nieprzytomności. – Mogłeś go rozbroić. – Mogłem, ale wtedy nie zarobiłbym pięciu stów. Nero pokiwał głową i odstawił na stół pusty kieliszek. – Masz z tym jakiś problem, przyjacielu? – zapytał szeryf. – Żadnego, Harry. Po prostu nie lubię, kiedy ktoś niepotrzebnie ryzykuje moim życiem. Pasuję na dzisiaj. – Wisisz mi stówkę, Nero. – Wiem, Harry. Do zobaczenia. – Do jutra, przyjacielu. Papieros przed snem. I spacer dla rozruszania myśli. Nero dotarł na kraniec nocnego życia Armadillo, minął pocztę i wszedł pomiędzy zrujnowane zabudowania. Resztki najstarszych budynków stopniowo zanikały w prerii, jakby korząc się przed jej przepastnym majestatem, ukoronowanym potężnym górskim łańcuchem, piętrzącym się wiele mil dalej. To właśnie gdzieś tam, w tej zimnej pustce, artretyczne wieże drapały podbrzusze obcego księżyca. Wciąż je widział. Nawet lepiej niż za dnia. Przypominały szpony, które wyłoniły się spod ziemi w raptownej i desperackiej próbie pochwycenia nieba. Widywał je od lat, w różnych zakątkach Stanów, i nigdy, odkąd ujrzał je po raz pierwszy jeszcze na farmie rodziców, nie zwątpił w ich fantastyczną realność. Umiejscowione między horyzontem a tęsknym spojrzeniem, trwały na progu dwóch światów, poza zasięgiem najlepszych wierzchowców. – Na co patrzysz? – zapytała Zielonooka Sally. Nero zdeptał obcasem niedopałek i powiedział: – Na coś, czego nie potrafię zrozumieć. – Widzę tylko ciemność. – Więc w pewnym sensie widzimy to samo – odparł, po czym zapytał: – Śledziłaś mnie? Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco. – Harry powiedział, że mam się tobą zająć. Ponoć jesteś w kiepskim nastroju. – To prawda. Nie dowiedziała się, co miał na myśli.
Bartosz Orlewski
opowiadania Najpierw się kochali. W jej pokoju na piętrze. Na łóżku z dziurawym baldachimem. Sally unosiła rytmicznie biodra. Nero spoglądał z dołu na jej obfite piersi, nabrzmiałe sutki, brzuch i ramiona pokryte drobinkami świeżo zmielonej kawy. Uwielbiał kobiety pachnące w ten sposób. Spocone, gorące. Smakujące jak mała czarna doprawiona cynamonem. Dopiero potem, po przerwie na tequilę i tytoń wymieszany z haszyszem, zaczęli się pieprzyć. Zielonooka Sally zasuwała w górę i w dół niczym pociąg z piekła rodem, mknący ze Wschodu na Zachód po dusze pionierów, a Nero bez wytchnienia dokładał do pieca, zdobywając kolejne punkty w grze zapomnienia. *** – Nie opowiedziałeś mi jeszcze, w jaki sposób zabiłeś braci Hesse. Było przed dziesiątą. Śniadanie zjedli w salonie madame Kirby. Tam też wypili dwie kolejki tequili. Do biura Bloomingtona wrócili na cygaro i kawę. Szeryf siedział za biurkiem, z nogami na stole. Nero po przeciwnej stronie, na krześle, które ustawił przodem do drzwi, zapewniając sobie widok na to, co się działo na ulicy. Cygara cuchnęły odchodami szakala, ale kawa przygotowana przez łowcę nagród okazała się wyborna. Nawet Bloomington, który po brytyjskich przodkach odziedziczył zamiłowanie do herbaty, docenił głęboki smak małej czarnej i opróżniał mosiężny kubek z zadowoleniem malującym się na ogorzałej twarzy. – Następnym razem kupię lepsze – powiedział, wyjmując z szuflady fajkę i skórzany woreczek z tytoniem. – Powinieneś. W końcu nie jesteś żebrakiem. – Więc? – Zabiłem ich szybko – odparł Nero. Dwa dni temu. Szybko i bez litości. Na opuszczonej farmie, gdzie znaleźli schronienie przed nocą. Oddał trzy strzały i wyciągnął maczetę z pochwy przy siodle. Niebawem na drewnianym stole, który ustawiono w rogu rozpadającej się werandy, spoczęły zachlapane krwią głowy bandytów. Po skończonej robocie rozpalił ognisko, usiadł w bujanym fotelu i okrył się kocem, potem wyjął harmonijkę i zaczął grać. W niepewnym blasku płonących szczap, obserwując jaśniejące w szponach obcego księżyca wieże, poczuł się jak człowiek, który próbuje skoczyć w umykającą przed nim przepaść. Nagle zgasły gwiazdy. Ciemność zasnuła oba światy. Krąg światła skurczył się do znieruchomiałego w fotelu mężczyzny. Wszystko ucichło. Nawet rżenie koni uwiązanych przed zgliszczami stodoły. Coś masywnego poruszyło w gęstwinie nocy. Nero odłożył harmonijkę i wyjął z olstra rewolwer. Powoli odciągnął kurek. Broń kiwała się na boki w jego drżącej dłoni. Był pewien, że nie trafi. Nie w tym stanie. Nie w takich warunkach. Zamknął i otworzył oczy. Wciąż było ciemno. Wieże nie przybyły na ratunek. Obcy księżyc nie wskazał drogi ucieczki. Złowroga obecność krążyła wokół ruin niczym drapieżnik skradający się ku ofierze. – Zabiłem ich szybko – powtórzył Nero. – A potem… ten głos... zapytał o Thorntona, Quinceya i Balebridge’a. Bloomington podrapał się po siwej bródce. – To był człowiek?
Bezprawie
Nero wstał, wsunął dłonie do kieszeni spodni i podszedł do okna. – Nie wiem. Miałem wrażenie, że jego głos rozbrzmiewał tylko w mojej głowie. Nie mówił w żadnym znanym mi języku, a mimo to zrozumiałem każde... bezdźwięczne... słowo. Opowiadał o dziwnych rzeczach. – Jak bardzo dziwnych? – Dziwniejszych niż strzeliste wieże pod obcym niebem. – Wciąż je widujesz? – Każdego dnia. – Magiczne wieże. Ogromny facet przemawiający z nienaturalnych ciemności. – Szeryf uśmiechnął się szeroko. – Przyjacielu, wychodzi na to, że na jakiś czas powinieneś pożegnać się z tequilą i haszyszem. – To nie to, o czym myślisz, Harry. – Cóż, jak chcesz. Prawdę mówiąc, to nie moja sprawa, ale… musisz odpowiedzieć sobie na jedno pytanie. Nero oderwał spojrzenie od swojego odbicia w szybie i zapytał: – Jakie? – „Co teraz zrobię?” – To chyba oczywiste – odparł łowca nagród i nie czekając na reakcję Bloomingtona, wyjaśnił: – Dopiję kawę. Kupię to i owo. Stajennemu polecę przygotować mojego wierzchowca. Potem zerżnę Sally. Tak jakby jutro miał nadejść koniec świata. I jeśli nie nadejdzie, to z samego rana, po kolejnym rżnięciu, ruszę tropem Thorntona, Quinceya i Balebridge‘a. Jakieś wskazówki? – Dwie. Oddaj mi sto dolarów. – A druga? Szeryf wyszedł zza biurka, założył płaszcz i wyjąwszy z ust fajkę, powiedział: – Pójdziemy rozprostować kości. *** Jazda na południe, gdzie pod gorącym niebem wśród dziesiątek kopalń wylegiwała się bezdenna studnia grzechu zwana Virginia City, okazała się dla Nero powrotem do przeszłości. Po wojnie, w której zabijał dla Północy, wrócił w rodzinne strony, aby stwierdzić, że nie ma tam dla niego miejsca. Rodzicie zmarli, rodzinna posiadłość została spalona – zastał jedynie zgliszcza, w których gnieździli się włóczędzy. Nie miał rodzeństwa ani przyjaciół. Spotkania z krewnymi mieszkającymi na Wschodnim Wybrzeżu nie brał pod uwagę. Pojechał więc na zachód, do Nevady, skuszony drzemiącym w jej głębinach złotem. Po długiej i niebezpiecznej wędrówce dotarł do Miasta Grzechu, w którego napchanych bogactwem trzewiach każdego dnia znajdowali schronienie ludzie skłóceni z prawem i moralnością. Tutejsze ulice potrzebowały śmiałków zaprawionych w zaprowadzaniu porządku. Nero był odważny, opanowany, potrafił szybko i celnie strzelać, swoje sumienie przyzwyczaił do przemocy, nie miał problemów z zabijaniem i alkoholem, a jedynymi jego słabostkami były kawa, cynamon i kobiety, najczęściej tancerki, prostytutki, niewiasty sprzedajne, łase na pieniądze, prezenty i komplementy. Miały pachnieć kawą i cynamonem. I pachniały, a Nero spełniał ich zachcianki, na które zarabiał, polegając na swojej charyzmie i celnym oku.
41
opowiadania
42
Bartosz Orlewski
opowiadania W Virginia City spędził trzy lata jako zastępca szeryfa. Aresztował dwieście osób. Zabił dwudziestu mężczyzn i trzy kobiety. Potem poznał Thorntona, Quinceya i Balebridge’a. Stróżów prawa do wynajęcia. Sezonowych Szeryfów. Zaproponowali mu spółkę. Dobre warunki. Większy zarobek. Zgodził się po krótkim namyśle i ostrej libacji w burdelu madame Bulette. We czterech pracowali dla Kolei, spółek prowadzących kopalnie i lokalnych władz. Wszędzie tam, gdzie interesy wpływowych ludzi były zagrożone przez sławnych albo bezimiennych przestępców. Kierowali się prostą zasadą. Jedno ostrzeżenie, drugiego nie będzie. Uczciwe i oszczędne rozwiązanie. Na niektórych działało. Znajdowali się jednak ludzie skłonni podjąć wyzwanie. Zabijali ich bez litości. I nikt rozsądny nie miał do nich o to żalu. Thornton był z wykształcenia dentystą. Quincey prawnikiem. Balebridge’a wychowały ulice Nowego Jorku. Wszyscy służyli w wojsku. Podczas wojny domowej walczyli dla Północy. Lubili władzę, przemoc i dobrą literaturę. Balebridge zaczytywał się w groszowych historiach. Thornton i Quincey wydawali ciężko zarobione pieniądze na stare książki o zagadkowych tytułach i hermetycznej treści, obfitujące w pornograficzne ilustracje. W 1872 roku zostali stróżami prawa w miasteczku Big Whiskey. To właśnie tam Nero spotkał Malcolma Cornwaya, pastora o wyglądzie cherubina. Nie przypadli sobie do gustu, mimo że zamienili raptem kilka zdań. Młody pastor szczycił się niezachwianą wiarą i brakiem taktu. Pewnego wieczoru terroryzująca miasteczko banda porwała siedmioletniego syna sklepikarza. Dwa dni później Nero znalazł jego ciało na skraju mieściny. Chłopiec żył, ale został potwornie okaleczony. Miejscowy lekarz mógł jedynie ulżyć mu w bólu. Rodzice malca byli zrozpaczeni. Ojciec klął pod nosem, a matka zaciskała bezsilnie pięści. W pewnej chwili zwróciła się do pastora, który stał wśród osób zgromadzonych w gabinecie lekarskim, z pytaniem, dlaczego Bóg nie zapobiegł cierpieniu ich syna. Cornway, co Nero bardzo wyraźnie zapamiętał, odruchowo zacisnął zęby, zamknął na chwilę oczy, jakby w duchu odliczał do trzech, po czym, położywszy dłoń na ramieniu kobiety, powiedział coś o stwarzaniu dusz, predestynacji, zbawieniu i potępieniu – w każdym razie zakończył swoją odpowiedź, mówiąc: – Dobry Bóg nie pozwoliłby na to, aby przyszły zbawiony doświadczał takiej męki, jak państwa syn. Wychodzi więc na to, że wasz chłopak trafi do piekła. Z oczu matki pociekły łzy. Ojciec chłopca popatrzył nienawistnie na pastora. Lekarz zmarszczył brwi i otworzył usta. Thornton gwizdnął, a Quincey uniósł prawą rękę i wskazał na Nero. Następnie poruszył palcami tak, jakby grał na niewidzialnym pianinie. Nero poczuł mrowienie w dłoniach. Sięgnął po rewolwer, przyłożył lufę do skroni duchownego i pociągnął za spust. Mózg sługi bożego zachlapał twarz lekarza. W pomieszczeniu zapadła pełna osłupienia cisza. Quincey wyszczerzył zęby, a Thornton szepnął: – To działa.
Bezprawie
Nero z niedowierzaniem spojrzał na swoją rękę. Miał wrażenie, że nie należy do niego. Przełknął głośno ślinę i wybiegł z budynku. Wtedy usłyszał strzały. Quincey wyszedł na ganek i powiedział: – Okoliczności nam sprzyjają. Podpalimy dom lekarza i zwalimy wszystko na bandę Brocka. Nero kiwnął głową. Był późny wieczór, a od najbliższych zabudowań Big Whiskey dzieliło ich mniej więcej pół mili. Gęstniejące ciemności pomogły zatuszować zbrodnię. Thornton, Quincey, Balebridge i Nero oraz kilku ochotników wyłonionych spośród mieszkańców miasteczka pogalopowało następnego dnia do kryjówki rabusiów. Brocka i jego ludzi dosięgła sprawiedliwość, ale ochotnicy nie wrócili do swoich domów i rodzin. Po incydencie z pastorem Nero rozstał się z Sezonowymi Szeryfami i zaczął pracować na własną rękę. Aż do wczoraj nie miał o nich żadnych wieści. – Kilka dni temu przyjechali do Armadillo – powiedział Bloomington w drodze do stajni. – Zatrzymali się tylko na jedną noc. Coś zjedli, wypili. Potem zniknęli w wynajętych pokojach z dziwkami. Rano już ich nie było. Jedna z dziewczyn usłyszała, że wybierają się na południe, w kierunku Virginia City. A dzisiaj przyszło to. Szeryf rozwinął i przeczytał na głos list gończy. – C. Thornton, L. Quincey, I. Balebridge. Poszukiwani żywi lub martwi. Za morderstwo i czary. Tysiąc dolarów nagrody za każdego. – Czary? – powtórzył Nero. – Tak tu jest napisane. Łowca nagród przypomniał sobie Quinceya udającego grę na pianinie. – Dopadnę ich – oznajmił, a szeryf poklepał go po plecach. Pierwsze zabudowania Virginia City Nero ujrzał o zmierzchu, kiedy niebo przybrało barwy fioletu i czerwieni. W namiotowym miasteczku chińskich emigrantów płonęły ogniska. Słychać było gwar rozmów i krzyki dzieci. Kobiety przygotowywały kolację, mężczyźni odpoczywali po całodniowej harówce w jednej z wielu tutejszych kopalń. Gdy zaświeciły pierwsze gwiazdy, nad miastem zawisł obcy księżyc, którego zielonkawy blask upodobnił tajemnicze wieże do gnijących dłoni umrzyka. Nero stał na balkonie najdroższego hotelu z kieliszkiem tequili w dłoni, obejmując ustami długiego skręta. Osamotniony w swoim podziwie dla monumentalnej budowli, pragnął przez resztę nocy napawać się widokiem obcego świata, kuszącym niczym kobieca pierś prześwitująca spod delikatnego materiału. Wiedział jednak, że aby odnaleźć swoich dawnych wspólników, musi zejść na dół – na ulice tętniące występkiem. Tam, gdzie muzyka i śpiew mieszały się z rżeniem koni, podniesionymi głosami i padającymi sporadycznie wystrzałami – gdzie złoto wymieniano na tanie podniety. *** Wiele dni później Nero wciąż był w drodze na południe. Wizyta w Virginia City okazała się pomyłką. Bolesnym krokiem w przeszłość, której filary w mniej lub bardziej tragicznych okolicznościach spoczęły sześć stóp pod ziemią. Madame Bulette. Rudobrody Joe. Szeryf Jack Goodstone. Betty Pawie Oczko. Zabici albo powaleni chorobą. Ograbieni
43
opowiadania z marzeń pod gorącym niebem Nevady. Nero nie miał czasu na opijanie ich nagłego i smutnego końca. Zdusiwszy w zarodku żal, zaczął wypytywać o byłych wspólników. Mieli nad nim dwa dni przewagi. W Virginia City zostali tylko na jedną noc. Nazajutrz ruszyli w stronę granicy hrabstwa. Kilka godzin po ich wyjeździe odnaleziono ciało miejscowego pastora. Ktoś poderżnął mu gardło. Nero nie zwróciłby uwagi na ten fakt, gdyby nie to, że morderca ukradł niemalże całą zawartość skromnej biblioteczki duchownego. Lokalne władze nie powiązały zbrodni z wizytą Sezonowych Szeryfów. Nero dowiedział się jednak od służącej pastora, że jej pracodawca kolekcjonował stare opasłe księgi, które zwykł czytywać na głos, wieczorami, po ostatnim posiłku. Thornton, Quincey, egzotyczne książki i martwy pastor. Łowca nagród nie tracił ani chwili. Trop wiódł go przez piaszczysty bezkres w kierunku pustyni Mojave. Na wschodzie, w rozgrzanym powietrzu majaczyły pradawne formacje skalne, sprawiające wrażenie zabawek porzuconych przez biblijnych gigantów. Na zachodzie ośnieżone szczyty gór Sierra Nevada ciągnęły się ku rubieżom Kalifornii. Za dnia było tutaj goręcej niż w piekle. Nocą chłód przenikał do kości. Nero parł uparcie naprzód, mijając kolejne mieściny, coraz bardziej zapadłe, milczące, wrogie. Nie zatrzymywał się na długo. Zasięgał języka w biurze szeryfa lub w salonie, jeśli akurat miasteczko szczyciło się posiadaniem jednej z tych szacownych instytucji, i ruszał – na ogół następnego dnia – w dalszą drogę. Wieże towarzyszyły mu w tej podróży. Nieodmiennie odległe i niedostępne. Widywał je u kresu dnia, migoczące na horyzoncie. I nocami, gdy siedział przy ognisku, spożywając upolowanego wcześniej zająca albo szakala, w towarzystwie kryjącej się w ciemnościach istoty, która bezdźwięcznym głosem, dobiegającym zewsząd i znikąd zarazem, przypominała mu o umowie zawartej na opuszczonym ranczo. Nero kiwał głową, zaciągał się papierosem z haszyszem i od czasu do czasu grał na harmonijce, pogrążony w myślach o zmarłych przyjaciołach, których nie zdążył opłakać. Betty Pawie Oczko była jego kochanką. Szeryf Goodstone mentorem i towarzyszem broni. Rudobrody Joe, właściciel Karmazynowego Salonu, zacnym druhem od kart, kieliszka i długich rozmów o bolączkach męskiego serca zagubionego w ucywilizowanej przez Kolej dziczy. Madame Bulette prowadziła Pałac Julii, luksusowy burdel, w którego bogato urządzonych wnętrzach serwowano wykwintne trunki i pierwszorzędne dziwki, sprowadzone z samego San Francisco. To właśnie w tym lokalu Nero poznał Betty Pawie Oczko i spędził najszczęśliwsze dni swojego życia. I tam też niemalże umarł, zatruwszy się – tak jak wielu innych mieszkańców Virginia City – skażoną wodą z publicznej studni. Madame Bulette przeobraziła wtedy swój przybytek w dobrze zorganizowany szpital i bezinteresownie niosła pomoc chorym. Przyjaciele. Trzech jeszcze żyło. Na splądrowanym cmentarzu, nieopodal pochłanianego przez pustynię miasteczka-widma, Nero spotkał Balebridge’a. Przybysz zatrzymał konia wśród popękanych nagrobków. Zeskoczył z siodła i z trudem się wyprostował. Nosił długi
44
biały płaszcz i postrzępiony kapelusz. Płaszcz wisiał na nim jak mnisi habit na strachu na wróble. Nero zakręcił manierkę i schował ją do torby przytroczonej do siodła. Następnie zmrużywszy oczy, otarł usta wierzchem dłoni i zmarszczył z niedowierzaniem brwi. – Balebridge – powiedział. Wychudzony mężczyzna trącił nogą psią czaszkę i usiadł ostrożnie na przewróconym nagrobku. – Nero – odparł, uśmiechając się nieznacznie. – Ile płacą za moją głowę? – Tysiąc świeżutkich dolarów. – Kusząca cena, prawda? – Nawet nie wiesz, jak bardzo. Gdzie są pozostali? Balebridge wskazał ręką na południe i powiedział: – Pojechali dalej. Mają coś do załatwienia. – Ale ty zostałeś… – Quincey wypatrzył cię przez lunetę. – Rozumiem. Więc jak to załatwimy? – Nie wiem, Nero. Naprawdę. Jestem zmęczony. Zmęczony i chory. Teraz jest dobrze. Nie kaszlę krwią i nie zwijam się z bólu na ziemi. Ale przez większość czasu… Balebridge spuścił wzrok i splunął między swoje buty. – Ja umieram. Każdego dnia po trochu. Został mi najwyżej miesiąc. Może więcej. Chcę tylko pogadać ze starym druhem. Co ty na to? – Czego ode mnie oczekujesz, Ike? Otuchy? W San Francisco zabiliście rodzinę jakiegoś cholernego profesorka. Dlaczego? – Ty za to zastrzeliłeś z zimną krwią pieprzonego pastora. – Dobrze wiesz, że to nie była moja wina. – Nadal w to wierzysz? Zatem kto pociągnął wtedy za spust? – Quincey. – Więc jesteś durniem, tak jak Quincey i Thornton. Oni wierzą w rzeczy, których nie ma. I z powodu tej wiary zabijają niewinnych ludzi. Ten profesorek… nie wyrządził nam żadnej krzywdy. Po prostu nie chciał sprzedać Thorntonowi pewnej książki. Thornton i Quincey postanowili ją ukraść. Ale profesorek miał jaja. Ukrył książkę i powiedział im, żeby się wypchali. Za te słowa jego żona i dwie córki zapłaciły życiem. – Dlaczego ich nie powstrzymałeś? – Bo mi na tym nie zależało. Ani trochę. Czekałem w pokoju gościnnym, zmagając się z nagłym atakiem bólu. Nero zacisnął usta i wsunął kciuki za pas z rewolwerami. – Do czego Thornton i Quincey potrzebują tej książki? – zapytał, gdy Balebridge ściągnął kapelusz i podrapał się po wyłysiałej głowie. – Szukają jakiegoś starożytnego miasta. – Mężczyzna uśmiechnął się gorzko, odsłaniając poczerniałe dziąsła i zęby. – Miasta, które nie istnieje – dodał po chwili i ponownie splunął. Tym razem ślina była czerwona od krwi. – Miasta, którego bogactwa przyćmiewają swym plugawym blaskiem całe złoto Nevady. – To cholernie interesujące, Ike. Wiesz, że jesteście poszukiwani za czary? – Przesądy, Nero! Nic więcej. Odkąd nas opuściłeś, zjeździłem z Thorntonem i Quinceyem całe cholerne Stany. Wiele razem przeżyliśmy. Niejeden raz widziałem, jak odprawiają dziwne rytuały. W niektórych sam brałem udział. Nie miałem oporów, jeśli w grę wchodziły półnagie dziewczyny. Nigdy jednak nie byłem świadkiem niczego, co nie okazałoby się tanią jarmarczną sztuczką. – Dlaczego ich nie zostawiłeś?
Bartosz Orlewski
opowiadania – Z powodu pieniędzy. Dopóki z nimi współpracowałem, szmal zawsze był w zasięgu ręki. Teraz, po tym jak wszystko się spieprzyło, odjechałbym bez słowa… gdybym był zdrowy i miał przed sobą jakąś przyszłość. – Nadal masz. – Jak to? – Krótką i bolesną. Wystrzały przepłoszyły krążące nad cmentarzem sępy. Nero zdmuchnął dym z obu luf i schował rewolwery do olstrów. Krew spływała z ust leżącego na plecach Balebridge’a. Skapywała mu na szyję, wsiąkała w piach. Mężczyzna mrugał gwałtownie powiekami i próbował coś powiedzieć. W wypolerowanym na błysk ostrzu maczety zajaśniało żółte słońce. – Nie... – wycharczał. Nero zacisnął palce na owiniętej rzemieniem rękojeści i spojrzał na białą, bezwłosą istotę wyłaniającą się z pionowego portalu po przeciwnej stronie cmentarza. W jednej chwili sunęła po ziemi, miażdżąc nagrobki, niczym ogromna glista. W następnej lądowała parę metrów dalej, na ugiętych łapach, w tumanach pyłu. I tak na przemian, jakby nie mogła się zdecydować na wybór formy. Cuchnęła gnijącymi owocami. W jej oscylującym cielsku otwierały się i zamykały szpary, w których tkwiło coś zbliżonego do gałek ocznych. Wierzchowce stały jak sparaliżowane. Nero zaczął się cofać, czując wzbierający ból w skroniach. Wkrótce nad przerażonym Balebridge’em zawisła trójkątna paszcza. – Zostaw mi jego głowę – powiedział łowca nagród. Wiele godzin później, gdy skulony w siodle wjechał między zabudowania bezimiennej mieściny, próbował nie myśleć o zmasakrowanych zwłokach przyjaciela i żerującej na nich istocie, która po skończonej uczcie, jakby zmęczona niecodziennym wysiłkiem, z wyraźnym trudem wróciła do swojego legowiska na styku światów. *** Miasteczko miało wszystko, co mieć powinno. Ratusz, biuro szeryfa, bank, pocztę, powozownię, kilka sklepów, pralnię, budynki mieszkalne. Brakowało mu tylko jednej rzeczy. Mieszkańców. Cichsze niż oddech wisielca przycupnęło w cieniu rozległego wzgórza. I śniło sny, jakie zwykły śnić duchy. W opuszczonych budynkach panowały ciemności. Jedynie z otwartego na oścież aresztu wylewała się migocząca poświata. Nero uwiązał konia w starej powozowni i przebiegł na drugą stronę ulicy. Z rewolwerem w dłoni podkradł się do wejścia i zajrzał do środka. Na okrągłym stole, oddzielonym od szeregu cel drewnianym kontuarem, stała dogasająca lampa oliwna. Obok leżały jakieś papiery i książki. Pomieszczenie, nie licząc przemykających wzdłuż ścian szczurów, było puste. Nero zgasił lampę i zamknął drzwi. Potem potarł zapałkę o podeszwę buta i w nikłym świetle przyjrzał się książce w czarnej okładce. Przewrócił kilka stron, ale nie znalazł nazwiska autora ani tytułu. Nie rozpoznał też języka, w jakim została napisana. Zamieszczone na końcu ilustracje przedstawiały dziwaczne planety, groteskowe stworzenia i zdecydowanie obcą architekturę. W pewnej chwili uświadomił sobie, że spogląda na rysunek artretycznych wież. Usiadł na krześle i wyjął drugą zapałkę. Przez jakiś czas siedział w kompletnych ciemnościach, zastanawiając się nad następnym ruchem. Próbował przypomnieć sobie, dlacze-
Bezprawie
go przystał na propozycję Sezonowych Szeryfów i wyjechał z Virginia City. Dlaczego opuścił ludzi, których kochał i został kolejnym samotnym człowiekiem pogranicza. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej nabierał przekonania, że nie zna odpowiedzi. Być może nigdy jej nie znał. Możliwe też, że nie istniała żadna odpowiedź. Zaskwierczała końcówka skręta. Nozdrza wypuściły dym. W lampie zapłonął knot. I natychmiast zgasł. W głębi nocy eksplodował srebrzysty blask. Spłynął ze wzgórza i zalał widmowe miasteczko, nie oszczędzając żadnego budynku, żadnego pomieszczenia, żadnej szpary. Nero zsunął się na podłogę i zakrył twarz dłońmi. Blask, zimny i ostry jak ostrze kawaleryjskiej szabli, przenikał go na wskroś. Przyszpilał do spróchniałej podłogi. Pozbawiał tchu. Łowca nagród stracił poczucie czasu. Zwinięty w kłębek, dryfował w odmętach namacalnej bieli, w towarzystwie stworzeń podobnych do plam czerni. Gdy wypłynął na powierzchnię i otworzył oczy, dostrzegł miasto pod szkarłatnym niebem. Monumentalne budowle w kształcie muszli sprawiały wrażenie żywych istot zastygłych w bezruchu. Zniknęły, gdy zacisnął powieki. Wymacał w kieszeni zapałkę i potarł ją o policzek. Rozkwitający płomień, żółty i ciepły, wydobył z mroku pokryte kurzem deski i popękaną ścianę. Noc wróciła na swoje miejsce. Podniósł się z trudem, wyciągnął rewolwer i wybiegł na ulicę. Gorzki smak bieli na języku. Igiełki bólu w mięśniach i trzewiach. Oddech ścigający się z sercem o pierwszeństwo na mecie życia. Wspomnienia wirujące w zasięgu tracącego ostrość spojrzenia. Nie czuł się najlepiej. Miotało nim ze skrajności w skrajność. Musiał przystanąć. Odzyskać kontrolę nad swoim ciałem. Nad samym sobą ciskanym z przeszłości w przyszłość, z tożsamości w tożsamość, w rozpaczliwych próbach dostrojenia się do aktualnego świata. Zamykał lewe oko i widział prawym wzgórze pokryte jakąś fluorescencyjną substancją. Zamknąwszy prawe, spoglądał lewym na znikające w bezdennej bieli fundamenty kamiennych kolosów. Otwierał oba, a wtedy skłócone rzeczywistości nakładały się na siebie, rozedrgane od przeciwieństw i sprzeczności. Przestrzeń wiła się z bólu jak pies cierpiący na skręt kiszek. Czas zdychał z pragnienia. Opuchnięty księżyc wypłynął zza postrzępionych chmur. Ten drugi również. Lodowce sunące kolizyjnym kursem po niewspółmiernych nieboskłonach. Nero potrząsnął głową. Na wzgórzu padły strzały. Pobiegł schylony. Z rewolwerem uniesionym przed siebie. Walcząc z torsjami. Świecąca na niebiesko trawa stłumiła jego kroki. Nie usłyszeli, że się zbliża. Zwróceni plecami do miasteczka, obserwowali coś w głębi wzniesienia. Thornton głośno oddychał, przecierając zaparowane okulary. Pocił się jak świnia. Quincey mruczał pod nosem i poruszał w powietrzu szponiastymi palcami. Zarośnięci, brudni i uzbrojeni. Strzelby wycelowane w dno ogromnej jamy. W widniejącą tam bezkresną biel i cyklopie konstrukcje. Zawzięte twarze. Oczy błyszczące podnieceniem. Ślina skapująca z mięsistych ust. Zapach gówna na końcu tęczy.
45
opowiadania Thornton wyszczerzył spiłowane zęby. – Powiedziałem ci, że to działa. Pamiętasz? Nero pamiętał. Wyraźniej niżby chciał. Kątem oka dostrzegł obły kształt przyczajony w trawie. – Tak – odparł i pociągnął za spust. *** Spał przez cały następny dzień. Kiedy się obudził, słońce wisiało nisko nad horyzontem. Przetarł oczy i usiadł na pryczy. Oblizał spierzchnięte usta i sięgnął po manierkę z wodą. Był obolały i osłabiony. Trawiony głodem, wyjął z torby garść suszonej wołowiny. Zjadł, napił się i znowu zasnął. O świcie wyszedł z budynku i wsunął do ust papierosa. Poczekał, aż zadziała narkotyk, po czym odchylił do tyłu głowę i zaczął śpiewać piosenkę, której nauczył się od Betty Pawie Oczko. – Skorzystałem z twojej rady, Nero. – Naprawdę? – Kupiłem pierwszorzędne cygara. W Virginia City. Bloomington stał oparty o słup podtrzymujący zadaszenie aresztu. – Poczęstujesz się? – Wezmę jedno na drogę – odparł łowca i sięgnął po cygaro. – Dokąd pojedziesz? Nero wskazał ręką na wzgórze. – Na pustynię? – szeryf popatrzył na sępy krążące nad miasteczkiem. Mężczyzna nie odpowiedział. Skręt w jego ustach skurczył się o połowę. Z nierównej końcówki ulatywał popiół. – Dlaczego za mną pojechałeś, Harry? – Jesteś moim przyjacielem, Nero. Martwiłem się o ciebie. – A naprawdę? Bloomington wyjął z ust cygaro i splunął na piach. – Cholerni urzędnicy Kolei nie zapłacili za głowę starego Hesse. Powiedzieli, że wystawiłem Grubeta. Pięćset dolców przeszło mi koło nosa. Byłem wściekły. Chciałem pozabijać drani. Potem jednak pomyślałem, że przyda ci się pomoc. – Zjawiłeś się za późno, Harry. Moi wspólnicy nie żyją. Wrota zostały zamknięte. – Naprawdę w to wierzysz? – Że ich zabiłem? Czy że zamknąłem wrota? – We wrota. W bezwłosego robaka-pumę z rancza, pieprzonego strażnika światów. W tajemnicze miasto nad brzegiem oceanu o smaku krowiego mleka. W całe to gówno, którym wczoraj podzieliłeś się ze mną podczas wieczerzy. – Jestem pewien tego gówna bardziej niż swojej przeszłości. – Serio? Przejrzałem książkę Thorntona i Quinceya, Nero. Nic w niej nie ma. Ani jednego rysunku. Strony są puste. Wszystkie. Rozumiesz? Zanim się obudziłeś, wszedłem na wzgórze. Cóż, wzgórze jak wzgórze. Porośnięte trawą – pożółkłą, a nie niebieską. Nie znalazłem zejścia w głąb ziemi. Żadnej jamy z innym światem na dnie. Nie sądzisz, że powinieneś wziąć to pod rozwagę? Nero popatrzył bez wyrazu na Bloomingtona i zgasił niedopałek o ścianę aresztu. – W jednej z cel leży worek – powiedział. – Jego zawartość jest warta trzy tysiące dolarów. Należy do ciebie, Harry. Mnie się już nie przyda. Wyruszam po śniadaniu.
46
Wypili kawę, zjedli suszoną wołowinę i czerstwy chleb. Pożegnanie było krótkie. Żadnych słów. Jedynie mocny uścisk dłoni i wymiana znaczących spojrzeń. Jedno lub dwa mruknięcia. Potem dosiedli wierzchowców i wyjechali z miasteczka. Pogrążony w myślach o nagrodzie szeryf wracał do Armadillo. Wokół nasączonego krwią worka brzęczały muchy. Łowca nagród ruszył na południe, ku majaczącym na horyzoncie wieżom. Pod koniec dnia, skąpany blaskiem zachodzącego słońca, zasnął w siodle. Przyśniło mu się, że jest jaszczurką leżącą pod nagrzanym głazem. Czujnymi oczyma zastygłego w bezruchu stworzonka obserwował przytulonego do końskiego grzbietu mężczyznę. Gdy koń przystanął, przybysz zsunął się z siodła i zniknął w rosnącym cieniu ogromnej budowli.
Bartosz Orlewski
Prawnik, wykładowca akademicki, doktor filozofii. Publikował w Nowej Fantastyce, Grabarzu Polskim, Niedobrych Literkach i Szortalu, a także w antologiach „Po drugiej stronie (weird fiction po polsku)”, „Bizarro Bazar” i „Zombiefilia”.
Bartosz Orlewski
opowiadania
Jacek Wróbel Reszty nie trzeba Ilustracje: Kornel Kwieciński DELIKAT(N)ESY Wyblakły szyld przed drzwiami głosił, że to DELIKAT(N)ESY. Oprócz wymyślnej nazwy – na której powstanie, sięgające pewnej grudniowej nocy czasów realnego socjalizmu, złożyły się dwie flaszki wódki i zamiłowanie właściciela do prostych gierek słownych – sklepik nie różnił się niczym od typowych wiejskich marketów. Mieszkańcy Strzyżewa zaopatrywali się w nim w podstawowe artykuły: chleb, cukier, niewyszukany alkohol, wędliny czy papierosy. Mogli też wybierać pomiędzy trzema rodzajami herbaty i skromnym zapasem słodyczy, którym przedsiębiorczy właściciel, zwany przez miejscowych Grubym, regularnie, choć niezupełnie legalnie, przedłużał okres przydatności do spożycia. Przyjezdni pojawiali się rzadko, a jeśli już los zmusił ich do przekroczenia progów DELIKAT(N)ESÓW, wchodzili szybko do środka i z odrobiną zażenowania na twarzy pytali Grubego, czy mogą skorzystać z łazienki na zapleczu. Po wszystkim, nie chcąc wyjść na ludzi, którzy sikają za darmo w przydrożnych sklepikach, kupowali jakąś drobnostkę: puszkę coli, wczorajszą gazetę, zapalniczkę czy paczkę gum do żucia. Symboliczna kwota w zamian za ulżenie pęcherzowi. Całkiem uczciwy układ. Cola kosztowała złoty dziewięćdziesiąt, gazeta czterdzieści groszy mniej (Gruby nie lubił gazet, nie mógł windować cen), zapalniczka trzy pięćdziesiąt, a przeklęte gumy do żucia (są miętowe i citrinowe) schodziły po trójce. Andrzej Sawicki w ciągu następnej doby nieraz rozmyślał, jakby to wszystko się potoczyło, gdyby tego feralnego wtorku, zamiast gum do żucia, kupił egzemplarz „Faktu” czy zapalniczkę z wizerunkiem śliniącego się wilka („Pies na baby!” mówił podpis). Doszedł do wniosku, że gdyby wiedział, co go spotka, wziąłby wszystko, pozbywając się gotówki co do grosza, byle tylko sprzedawca nie był winny reszty. A gdyby później wrzucił monetę do automatu z napojami w którejś z galerii handlowych? A gdyby podarował ją żebrakowi? A gdyby… Był i moment, kiedy modlił się o cofnięcie czasu, o powrót do chwili, w której pchnięty nagłą potrzebą zatrzymał samochód przed DELIKAT(N)ESAMI. Wtedy nawet nie spojrzałby w stronę niskiego budynku i zachęcającej plakietki WC W ŚRODKU, tylko wcisnął gaz do dechy, zsikał się w spodnie i głęboko zaciągnął kwaśnym zapachem moczu. Całą drogę powrotną na przemian śmiałby się i płakał ze szczęścia. Rzuciłby robotę, skręcał w domu długopisy albo doręczał pizzę, nieważne. Byle dalej od Strzyżewa. ***
Reszty nie trzeba
Dopiero po wyjściu z obskurnej toalety – był pewien, że ktoś niedawno rozlał tam benzynę, tak cuchnęło – Andrzej mógł skupić się na tyle, by uważniej obejrzeć wnętrze sklepiku. Zresztą, co tu oglądać? DELIKAT(N)ESY były spożywczą mekką, ale dla pielgrzymów, którym odmówiono łaski korzystania z przepastnych zasobów świątyń pod wezwaniem świętego Carrefoura. Ciasne pomieszczenie pachniało chlebem i czymś jeszcze. Czymś dużo mniej przyjemnym. Andrzej nie mógł o tym wiedzieć, ale był to pot Grubego, właściciela i sprzedawcy w jednej osobie. Woń dezorientacji i strachu. Podszedł do kasy i sięgnął po portfel. Rzucił przelotne spojrzenie mężczyźnie za ladą. Jego szeroko otwarte oczy i drgające kąciki ust wziął za naturalne elementy fizjonomii, więc nie zaprzątał sobie nimi głowy. Wiadomo, na wsi nie żyje się lekko. Zawartość portfela niemile go zaskoczyła. Zaklął pod nosem. Na szczęście w kieszeni miał trochę drobnych. Przez moment zastanawiał się, co kupić. Bo przecież coś kupić wypadało, prawda? Ustawione za szklaną gablotką zapalniczki były brzydkie, a zdobiące je obrazki zupełnie nie śmieszyły. Wzdrygnął się w duchu. Nigdy nie odpaliłby papierosa takim paskudztwem. Gdyby w ogóle palił, ma się rozumieć. – Gumę do żucia. Sprzedawca wpatrywał się intensywnie w jakiś punkt za plecami Andrzeja. Klient poczuł się odrobinę nieswojo. Obrócił się, ale dostrzegł tylko zamknięte drzwi, zza których dobiegało irytujące wycie wiejskiego burka. Nic nadzwyczajnego. – Proszę gumę do żucia – powtórzył głośniej. Gruby zamrugał, jakby ktoś wyrwał go z głębokiego transu. – Są miętowe i citrinowe – powiedział bardzo powoli. – Miętowe. Cisza przeciągała się stanowczo za długo. – Trzi złote. Kiedy Gruby położył przed nim paczkę Orbit, Andrzej sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wymacał dwie dwuzłotówki. Bezceremonialnie rzucił je na blat. Sprzedawca po zrealizowaniu zamówienia zupełnie stracił zainteresowanie klientem i z powrotem powiódł wzrokiem ku drzwiom. – Ekhm… – chrząknął zirytowany Andrzej. – Reszta. Gruby przyjrzał mu się, jakby dopiero co przekroczył próg sklepiku. Wiejski, upośledzony głupek. Rozejrzał się w prawo, rozejrzał w lewo. Oblizał spierzchnięte wargi. Przypominał komputer, analizujący zbyt skomplikowaną komendę jak na możliwości przestarzałego procesora. W końcu jednak trybiki i diody zaskoczyły. Tłuściutkimi paluchami niepewnie sięgnął po samotną monetę położoną tuż przy kasie. W ostatniej chwili, zamiast
47
opowiadania ją podnieść, niezdarnie przesunął krążek w stronę Andrzeja. Po twarzy przebiegł mu grymas obrzydzenia, jakby dotykał wyjątkowo obrzydliwego robala. Podenerwowany mężczyzna nie miał czasu ani chęci zastanawiać się nad tym nietypowym zachowaniem. Brak paragonu też specjalnie mu nie doskwierał. I tak był już spóźniony na zebranie. Szybko zgarnął złotówkę do kieszeni i wyszedł bez pożegnania. Kwadrans później DELIKAT(N)ESY odwiedził inny klient. Od tego momentu ludzie zaczęli prześcigać się w stawianiu dziwacznych teorii, a każda kolejna była bardziej interesująca i mniej prawdopodobna niż poprzednia. O mieszkańcach Strzyżewa można było wiele powiedzieć, ale nie to, że są pozbawieni wyobraźni. Wszyscy zgadzali się tylko w jednej kwestii. Ten, kto wypatroszył Grubego i nadział jego głowę na rzeźnicki hak, musiał być naprawdę wkurzony. Andrzej Sawicki Padł wycieńczony na łóżko. Nie zawracał sobie głowy zdjęciem butów – rzadko kiedy to robił, nawet jeśli tryskał energią. Chociaż zwrot „tryskać energią” niezupełnie pasował do Andrzeja Sawickiego, tak samo jak wiele innych pozytywnych sformułowań. Nie lubił ludzi, a ludzie nie lubili jego. Nie lubili sztucznego, chytrego uśmieszku, jaki przybierał przed drzwiami, ani nonszalanckiej postawy à la Osobistość Roku. Nie lubili super cichych odkurzaczy i nierdzewnych garnków, którym przypisywał takie właściwości, i barwnych epitetów – niejeden afrykański dyktator o nadmiernie rozrośniętym ego chciałby uwiecznić podobną wiązanką własny pogrzeb. Nie lubili wystudiowanych ruchów, wyuczonych haseł i formułek, zaczerpniętych z pierwszych stron poradników pod tytułem „Tajniki sprzedaży bezpośredniej”. Bombardował sloganami od momentu przekroczenia progu aż do chwili, gdy wreszcie znikał z pola widzenia. Nie dawał szansy na kapitulację. Jeśli spoglądali potem w wizjer, nie lubili też zimnych oczu i cienkiej linii warg, pejzażu, w jakie zamieniało się oblicze mężczyzny, kiedy zatrzaskiwali za nim drzwi i żegnali gościa brzękiem antywłamaniowego łańcucha. Nie lubili osoby, którą udaje w ich salonach, i tego, kim jest naprawdę. Andrzej nie lubił ludzi ot tak, po prostu. Nie zwykł dorabiać ideologii do rzeczy oczywistych. Co ciekawe, taka obopólna antypatia całkiem dobrze przekładała się na wyniki. Zarabiał dokładnie tyle, ile potrzebował do prowadzenia niewyszukanego trybu życia. Sam dokładnie nie wiedział, jak to działa. On sprzedawał chwytliwe hasła i fałszywe pozy, a oni kupowali je razem z nożami z nierdzewnej stali i amerykańskimi odkurzaczami. Dopóki starczało na opłacanie rachunków i jedzenie zamawiane w podrzędnych restauracjach, wszystko było ok. Nikt nie płacił Andrzejowi za zabawę w psychologa. Leżał na szarej pościeli, bezwładny jak trup. Wpatrywał się bez wyrazu w sufit, pozwalając myślom zagnieździć się w szarości podobnej do tej, jaką opatulił ciało. Andrzej Sawicki tryskał co najwyżej tanią imitacją energii, a i to wyłącznie dlatego, że wymagał jej charakter pracy. Dusza mężczyzny była wręcz lustrzanym odbiciem wyrazu twarzy, jaki miało okazję podejrzeć ciekawskie oko, odprowadzające akwizytora spojrzeniem rzucanym zza judasza. Lodowata i znudzona. Najbliższe tygodnie zapowiadały się koszmarnie. Szefostwo przydzieliło mu nowy rejon i nowe, niewdzięczne
48
zadanie. Objeżdżał okoliczne pipidówki, wciskając książki i prenumeraty głupich magazynów ludziom, którzy z lekturą stykali się z reguły wtedy, kiedy podczas posiedzenia w wygódce wpadał im do rąk stary numer „Tele Świata”. Łatwiej było sprzedawać lodówki Eskimosom. Przemógł zmęczenie i sięgnął po aktówkę, rzuconą niedbale obok łóżka. Wyjął ze środka służbowy notes, przewertował kartki i zatrzymał wzrok na ostatnim wpisie. Dwie miejscowości były już odhaczone, a starannie naniesione wyniki informowały, że jeśli sprzedaż dalej tak pójdzie, w tym miesiącu może zapomnieć o premii. Gdzie jutro diabli poślą? Może wreszcie trafi się jakiś wiejski bibliofil albo zagorzały fan „Wędkarza Polskiego”? Odczytał punkt docelowy, trzecią z kolei rubryczkę. Czy ja tam dzisiaj nie lałem? Diabli mieli posłać do Strzyżewa. Obudził się zlany potem. Mroczne, krwawe wizje, zamiast zniknąć z pierwszymi promieniami słońca, chciwie zaciskały pazury na krawędzi podświadomości. Szaleńcza ucieczka. Ciemność. Chichot dobiegający zza krzaków. Jego imię wymalowane krwią na ścianie szopy. Panika. Poczwary z najgorszych koszmarów ukryte za głazami, monstra przyczajone w cieniu spróchniałych domostw. Krzyki, wszędzie krzyki! Zmasakrowane ciała zwisające z konarów drzew; ludzkie twarze zastygłe w grymasie przerażenia i niewyobrażalnej męki. Orzeł z diabelskimi rogami rusza na polowanie. Ucieczka, ucieczka, ucieczka! Coś za jego plecami. Coś bardzo, bardzo złego. Andrzej zjadł szybkie śniadanie i zniknął w łazience. W trakcie szorowania zębów, oprócz drobinek chleba i jajecznicy, pozbył się także resztek koszmarnych wspomnień. *** Całą drogę męczyły go mdłości. Kilka razy zatrzymywał auto na poboczu i starał się zmusić żołądek do wymiotów, ale nie osiągnął nic poza nabawieniem się uporczywej zgagi. Myślał nawet o wzięciu wolnego dnia, lecz zwyciężył pragmatyzm. Jeśli nie popisze się wynikami, jest szansa, że go zwolnią. Ciężkie czasy, to i wielu chętnych do roboty, nawet tak niewdzięcznej. Nie liczył na jakieś specjalne względy u szefa, który nie ukrywał, że nie darzy Andrzeja sympatią. Zresztą – vice versa. Rozpadało się dopiero w Strzyżewie. Nigdy nie widział tak nagłego załamania pogody. Ludowe przysłowia nie przypisywały październikowi żadnych cech właściwych, jak, dajmy na to, kwietniowi, a ten jak na złość postanowił pokazać swoje chaotyczne oblicze. Zajął jedno z trzech miejsc parkingowych, wyznaczonych krzywymi liniami na placu przylegającym do lokalnej gospody. Przybytek sprawiał wrażenie opustoszałego. Andrzej wcale się temu nie dziwił. Wieś nie stanowiła żadnej atrakcji dla turystów, a tubylcy woleli pewnie żłopać piwo przed DELIKAT(N)ESAMI. Zabrał aktówkę, poprawił wymiętolone spodnie (często sypiał w tym, w czym chodził za dnia, a odpicowanie się na błysk akurat w Strzyżewie uznał za niepotrzebną fanaberię) i ruszył na spotkanie z właścicielem gospody. Dzień dobry! Wygląda mi pan na osobę zainteresowaną nabyciem fascynujących książek z serii „Życie ssaków morskich”.
Jacek Wróbel
opowiadania Kiedy znalazł się przy wejściu, posępna mina w mgnieniu oka została zastąpiona przez uśmiech godny hollywoodzkiego aktora. Sięgnął w stronę klamki; drzwi były lekko uchylone. – Puk puk, dzień dob… – przerwał w pół słowa. Rudobrody mężczyzna okładał po twarzy uroczą blondynkę, wkładając w ciosy tyle serca i pasji, jakby popisywał się przed komisją bokserską. – … tuque, Princeps militiae coelestis… – Wers przypieczętował siarczystym policzkiem. – Satanam aliosque spiritus malignos… Skórzana rękawiczka, na której akwizytor dostrzegł wyszyty srebrną nicią kontur krzyża, w zetknięciu z bladą cerą kobiety skwierczała jak zraszane wodą ognisko. Sytuacja była może niecodzienna dla Andrzeja Sawickiego, jednak dla Joachima stanowiła chleb powszedni. Za każdym razem modlił się o to, żeby już więcej nie zaistniała potrzeba użycia jego specjalnych zdolności, ale życie w Strzyżewie nie pozostawiało złudzeń. Mimo to miał nadzieję. Jak każdy tutaj. Kiedy wyczuł obecność Andrzeja, obrócił się w stronę drzwi, puścił kobietę i uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic. Gęsta, rudawa broda i sylwetka niedźwiedzia upodobniały go do drwala rodem z Syberii. – Szuka pan pokoju? Dobrze się składa, akurat są wolne miejsca. Akwizytor nie miał w zwyczaju ingerować w prywatną sferę ludzi. Najlepiej by było, gdyby wszyscy nawzajem się powybijali. – Dziękuję panu za propozycję. Nazywam się Andrzej Sawicki i jestem przedstawicielem świetnie prosperującego wydawnictwa. Myślę, że kilka tytułów z naszej oferty może pana zainteresować. Książka jest najlepszym przyjacielem człowieka, prawda? – Porozumiewawczo puścił oczko. – Zajrzeć później, kiedy nie będzie już pan zajęty? Podczas przemowy nawet się nie zająknął. Niech sobie chłop bije, byle tylko coś kupił. Może go sumienie ruszy i weźmie książkę dla świętego spokoju. Gdzieś tam chyba miałem podręcznik o sztukach walki. – Joachim. – Skinął głową na przywitanie. – Możemy porozmawiać teraz. Jak pan widzi, poza sezonem niewiele tu się dzieje. Idę o zakład, że w sezonie też nie. Oprócz sparingów z żywymi workami treningowymi. – Na pewno? – Rzucił badawcze spojrzenie w stronę kobiety. Blondynka wcale nie wyglądała na przestraszoną. Teraz opierała się o ścianę gospody i lustrowała Andrzeja figlarnym spojrzeniem. Tak, figlarnym! Jakby przed kilkoma minutami wcale nie przyjęła serii plaskaczy na śliczną buzię, ale usłyszała zabawny, sprośny żart. Może to tylko gra wstępna? Fetysze nie znają podziału na miasto i wieś. – Widzisz ją? – Joachim cofnął się. Spoglądał raz na niedoszłą ofiarę, raz na akwizytora, niczym osoba biorąca udział w skeczu „Ukrytej kamery”, którego za grosz nie rozumie. – Po której stronie jesteś? Tymczasem młoda dziewczyna uśmiechała się lubieżnie i kusząco przesuwała dłonią po obfitym biuście. Zsunęła się niżej, dopóki nie siadła rozkraczona na podłodze; drugą rękę wsunęła pod spódniczkę. Zaczęła się masturbować. Andrzej rzadko kiedy nie wiedział, jak się zachować, toteż zrobił to, co radził mu instynkt. – Po swojej, proszę pana. Wyszedł, zostawiając dziwaczną parkę samą sobie.
Reszty nie trzeba
*** Szybko zapomniał o incydencie w gospodzie. Mózg akwizytora był tak skonstruowany, że wypierał z pamięci rzeczy, które bezpośrednio nie tyczyły jego, to jest Andrzeja Sawickiego, osoby. Ot, facet klepie żonkę albo córkę, wielkie halo. Skoro pręży się tak do każdego samca, gościowi nie można odmówić logiki. Byłaby z tego niezła anegdotka do pracy, gdybym w ogóle jakieś opowiadał. Maszerował w strugach deszczu, ściskając pod pachą aktówkę z kilkunastoma książkami „do prezentacji” i długą listą tytułów, które „w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin dostarczymy na państwa adres. Pokrywamy koszty wysyłki!” (nie pokrywali). Zmókł jak pies, a czuł się równie podle. Dotąd sprzedał dwa egzemplarze książek o przygodach chłopca, który po zmierzchu potrafił zmieniać się w jaszczura („Hit na zachodzie, idealne uzupełnienie domowej biblioteczki”) i opchnął półroczną prenumeratę „Majsterkowicza”. Dziadziusiowi tak trzęsły się ręce, że Andrzej nie wyobrażał sobie, jak samodzielnie smaruje chleb, ale w tym biznesie nie było miejsca na sentymenty. Zresztą pogoda nie nastrajała na zakupy. Nikt nie zaprosił go do środka, nikt nie zaproponował herbaty. Stał jak idiota w progach rozpadających się chałup i zachwalał lektury, które schodziły tak kiepsko, że wydawcy zmuszeni byli angażować specjalnych sprzedawców, by opchnąć trochę tego badziewia. Deszcz lunął z nową siłą. Andrzej miał dość. Zboczył z głównej drogi – o ile w przypadku Strzyżewa można mówić o głównej drodze – i rzucił pędem w stronę stodoły, majaczącej na horyzoncie niczym ponure zamczysko. Skrył się pod rozpadającym dachem. Stan techniczny strzechy mógł doprowadzić do palpitacji serca każdego inspektora budowlanego. Zajrzał do środka przez szparę w deskach. Nie wyglądało na to, żeby jakikolwiek średnio rozgarnięty gospodarz trzymał zwierzęta w takiej ruderze, ale przecież w Strzyżewie mogli mieszkać także ci mniej inteligentni. A on, zanim wejdzie do stodoły, chciał mieć pewność, że nie natknie się na konia czy śmierdzącą świnię. Towarzystwo zwierząt cenił jeszcze mniej niż ludzi. Początkowo ciężko było dostrzec cokolwiek pośród ciemności, ale powoli cienie zaczęły nabierać konkretnych kształtów. Sterta siana. To coś wbite obok to pewnie widły. Koło od wozu przymocowane na gwoździu do jednej z belek. Niedbale porozrzucane worki. Boksy dla trzody, na szczęście puste. Żadnych oznak ży… Szur, szur, szur, szur. Delikatne chrobotanie, ale nie na tyle ciche, by zagłuszyła je ulewa. Andrzej potarł oczy i wytężył wzrok. Szur, szur, szur, szur. Gdzieś zza sterty siana. Pewnie głupie myszy. Ledwo zdążył uformować myśl, a kupka się zatrzęsła. Zatrzęsła się nie tak, jakby wewnątrz szalały myszki, ale co najmniej stado przerośniętych szczurów. Chwilę później akwizytor zobaczył rękę. Potem drugą, trzecią, czwartą i dziesiątą, przebijające się przez siano powoli i ospale. Powykręcane paluchy ruszały się jak tłuste larwy i oskarżycielsko mierzyły w kierunku szpary, w której tkwiło oko Andrzeja. Niestety, mrok nie zdołał pochłonąć ostro zakończonych pazurów.
49
opowiadania
50
Jacek Wr贸bel
opowiadania Nagle z drugiej strony wyrosło czerwone ślepie. – Kurwa! – Andrzej odruchowo odskoczył od szczeliny i wylądował tyłkiem w podmokłej ziemi. Postać z szopy w dalszym ciągu przyglądała mu się ciekawsko, a chrobotanie wzrastało na sile, jakby rezydenci siana opuścili schronienie i ryjąc pazurami bruzdy w ziemi, szur, szur, wychodzili mu na spotkanie. Nie czekał na komitet powitalny. Umazany błotem rzucił się do ucieczki, zostawiając służbową teczkę na łasce istot z szopy. Joachim Joachim był w trakcie odprawiania rytuału. Dziewczyna wykorzystała okazję i ulotniła się podczas wizyty dziwacznego akwizytora, więc musiał ją namierzyć. Załatwiał sprawy od początku do końca. Później przyjdzie czas na przyjrzenie się Andrzejowi Sawickiemu. Prawie kończył rysować krąg, gdy po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Nie był sam. – Kto idzie? – Wyciągnął rękę przed siebie. Zacisnął palce na kredzie jak na rękojeści miecza. – Pokaż się. Pomieszczenie przygotował według ścisłych wytycznych. Nic nie miało prawa zakłócić przebiegu obrządku. Porozstawiane po kątach świece rzucały nikłe światło, a zapach kadzidła lekko otumaniał. Postać stała w progu, spowita ciemnością. – Cze… czego chcesz? – Joachim nie tyle rozpoznał, co wyczuł naturę przybysza. Był szkolony, aby nie okazywać strachu; teraz przychodziło mu to z niemałym trudem. Znał pogłoski dotyczące śmierci Grubego, ale nie dawał im wiary. Już bardziej prawdopodobne było to, że właściciel DELIKAT(N)ESÓW wplątał się w jakieś ciemne interesy i zginął z ręki mafijnego bonza. Gruby miał lekko wypaczone pojęcie uczciwości. Postać coś powiedziała. Joachima przeszedł dreszcz. Jednak się mylił. – Zaburzyłeś równowagę, Panie Paf. To się zemści. Zasady… Postać zadała pytanie. Joachim odpowiedział. Postać zapytała o coś jeszcze, Joachim krzyknął i chwilę później już nie żył. Andrzej Sawicki Biegł, ile tylko sił w płucach. Potykał się, przewracał, ale nie przestawał uciekać. W oddali słyszał dzwony. Strzyżewo biło na alarm. Andrzej Sawicki nie wierzył w duchy, potwory i inne nadprzyrodzone zjawiska, ale wierzył w to, co widział. Zobaczył gniazdo upiornych rąk w starej szopie i coś, kogoś po drugiej stronie szpary, więc szybko zrewidował swój pogląd na duchy, potwory i inne nadprzyrodzone zjawiska. Teraz liczyło się tylko to, by znaleźć się od nich jak najdalej. Dopiero po dziesięciu minutach sprintu dotarło do niego, że oddala się od zabudowań i zbliża do położonego na skraju wsi lasu, co w obecnej sytuacji nie było dobrym pomysłem. Złowrogie drzewa mogły ukrywać coś znacznie gorszego niż tajemnice spróchniałej szopy. Gwałtownie się zatrzymał, gdy dostrzegł pierwsze świetlne punkciki, migoczące jak ogniki pomiędzy pniami dębów i sosen. Kilkaset metrów dzieliło go od wejścia w mroczne objęcia lasu, ale szybko uznał tę odległość za niewystarczającą. Wychwycił melodyjny, hipnotyzujący zaśpiew. W kniei byli ludzie, ludzie z pochodniami. Ludzie biorący udział w jakimś dziwacznym spotkaniu. Podejrzewał, że nie będą zadowoleni, kiedy im przerwie.
Reszty nie trzeba
Pomacał się po kieszeniach. Pozwolił sobie na ciche westchnienie ulgi, kiedy dłoń rozpoznała podnoszący na duchu kształt telefonu komórkowego. Policja, taksówka, kurwa, ktokolwiek! BRAK ZASIĘGU Zacisnął wargi i zmełł cisnące się na usta przekleństwo. Zanim zdążył rzucić komórką, na wyświetlaczu pojawił się nowy komunikat. POBAW SIĘ ZE MNĄ Nie przypominał sobie, żeby była to standardowa formułka przewidziana przez operatora. POBAAAAAWIIIIIMY SIĘ? Jak zaczarowany wpatrywał się w ekran, niezdolny do najmniejszego ruchu. POGRAMY W PIŁKĘ? Coś potoczyło się po ziemi i zatrzymało tuż przy jego nodze. Odważył się na krótkie spojrzenie. Ucięta głowa karykaturalnie wytrzeszczała jedyne oko. Po drugim został tylko pusty krater. Z krwawej szramy, ciągnącej się od podbródka aż po czoło, wylęgało robactwo. PODAJ, JESTEM ZA TOBĄ Upuścił telefon i pobiegł w przeciwną stronę. Serce waliło mu jak szalone. Nie zwolnił, dopóki nie znalazł się z powrotem na głównej ulicy, a raczej drodze, która aspirowała do tej zaszczytnej nazwy. – Pomocy! – wydarł się na całe gardło. Krztusił się wciąganym łapczywie powietrzem. Odpowiedziała mu głucha cisza. Po zmierzchu wieś prezentowała się jeszcze upiorniej niż za dnia. Latarnie należały do tych zdobyczy cywilizacji, które obok kanalizacji i pekaesów ominęły Strzyżewo szerokim łukiem. Na szczęście niektórzy tubylcy znali dobrodziejstwa elektryczności, co wnioskował po bladej żółci wylewającej się z okien. Ruszył w stronę najbliższej chałupy. Załomotał w drzwi. – Pomocy! Proszę mnie wpuścić! Zero reakcji. – Pomocy! Pomocy! Usłyszał poruszenie wewnątrz, potem odgłos odciąganej zasuwy. Drzwi nieznacznie się uchyliły. – Zamknij się, idioto! – syknęła kobieta. Wystawiła tylko fragment twarzy, ale akwizytor dostrzegł grymas przerażania i zroszone potem czoło. – Wpuść mnie! Wpuść! – Chciał przecisnąć się przez lukę do środka, ale kobieta napierała na drzwi z nadludzką wręcz siłą. – Pomocy! Zdołała wypchnąć go za próg i z powrotem założyć zasuwę. – Uciekaj stąd, póki jeszcze możesz! Zabierz to cholerstwo jak najdalej – rzuciła na odchodne i to był koniec konwersacji. U innych nie dostał nawet tyle. Ludzie ryglowali wejścia, zatrzaskiwali okiennice (okiennice i zniszczona elewacja były elementem wspólnym wszystkich domostw w Strzyżewie) i ignorowali jego krzyki, udając, że nic się nie dzieje. Do wielu chałup nawet nie podchodził, czujnie obserwowany przez metalowe spojrzenia opartych o parapety śrutówek. Śrutówki, pieprzone śrutówki! Ciekawe, czy ktokolwiek ma tu w ogóle pozwolenie na broń. Kurwa, dlaczego w ogóle mnie to interesuje?! Zaczęło grzmieć. Andrzej czuł się jak bohater horroru, który może i był tani, ale on nie patrzył na budżet. Liczył się fakt, że to działo się naprawdę.
51
opowiadania Usiadł zrezygnowany na środku drogi. Wolał nie podchodzić do studni, jaką miał w zasięgu wzroku, unikał także bliskości domów wyglądających na opuszczone i zakamarków na tyle ciemnych, że stanowiły dobrą kryjówkę dla… czegokolwiek. Co chwilę rozglądał się na boki, by uspokoić zszargane nerwy. Coś zaczęło pulsować w tylniej kieszeni spodni. Tym. Tym. Tym. Regularnie jak odczyt radaru. Może pulsowało dłuższy czas, ale dopiero teraz to wyczuł. Momentalnie zerwał się na nogi. Przetrząsał kieszenie w opętańczym tańcu, wywracał je na drugą stronę, klepał się po nogach, dusząc niewidzialne płomienie. Byle pozbyć się demona zaszytego w markowych spodniach. I wreszcie ją zobaczył. Leżała w kałuży razem z innymi drobiazgami. Mała, niepozorna tylko na pierwszy rzut oka. Gdy się nachylił, poczuł podmuch ciepła. Złotówka roztaczała bladą aurę, jakby poddano ją działaniu promieniowania. Poza tym coś nie zgadzało się w jej wyglądzie. Orła nie okalał napis RZECZPOSPOLITA POLSKA, brakowało też daty wybicia. Dopiero po dłuższej chwili znalazł kolejną różnicę. Łatwy do przeoczenia detal, jeśli nie wysila się wzroku. Ptak zamiast korony miał rogi. Nie interesowało go, co widnieje na awersie. Ważne było, czy zdąży dobiec do samochodu, zanim koszmary ze Strzyżewa go dopadną. *** Zdążył, ale nawet gdyby nie zgubił kluczyków (przed szopą z upiornymi paluchami, w pobliżu lasu albo w kałuży monet, nie pamiętał) i tak by nigdzie nie pojechał. Poczciwy Opel przypominał kaleką iguanę, która po wyczerpującej walce z innym egzotycznym stworzonkiem wyleguje się na nasłonecznionym kamieniu, a w tym przypadku na parkingu w strugach deszczu. Mówiąc mniej poetycko: ktoś zdemolował samochód, a później, tak jakby ten wrak jakimś cudem miał jednak ruszyć, przewrócił go na dach i w napadzie szału poszatkował podwozie. Andrzej nie wyobrażał sobie, jaką siłą musiał dysponować niszczyciel. Podszedł bliżej, słaniając się na nogach. Tył zgnieciony z precyzją imadła. Harmonijka. I te opony. Wyglądają, jak… Jak pogryzione. Oparł się zrezygnowany o powykrzywiane drzwiczki. Chwila wytchnienia wystarczyła, by mózg zaczął stopniowo odfiltrowywać strach i zagubienie, uniemożliwiające racjonalne spojrzenie na sytuację. Andrzej powoli uświadamiał sobie, co naprawdę ma miejsce. Tylko, cholera, nie ma to nic a nic wspólnego z racjonalnością! Wrażenie przybrało na sile tym bardziej, że w okolicy prawego pośladka odezwało się drobne pulsowanie. Złotówka wróciła do właściciela. Pan Paf Węszył z nosem utkwionym w ziemi. Wyczuwał strach mężczyzny, którego nie mogła zamaskować nawet słodka woń xandre’h. Miał szczęście, że człowiek tak szybko wrócił. Teraz Strzyżewo go nie wypuści. Nie wszystko stracone. Melzahiah z szopy po dłuższym przesłuchaniu powiedział w końcu, że pobiegł do lasu. Przeklęta bestia myślała, że w obecnej sytuacji może stawiać warunki i utargować coś dla siebie. To w sumie dobrze, że jest nieśmiertelny, myślała istota. Po wszystkim wypruję mu flaki jeszcze tysiące razy.
52
Czuł upodlenie, kiedy tak rył twarzą w błocie niczym świnia w poszukiwaniu trufli. Ale przyjdzie czas zapłaty. Już zmienił reguły. Jeszcze tej nocy ci, którzy przeżyją, na wyścigi będą pełzali we własnych odchodach, byle tylko okazał im łaskę. Andrzej Sawicki Pierwsza myśl: „Jak w tak krótkim czasie zdążyli zmienić wystrój?”. Moment konsternacji i ponura konkluzja. „To nie jest farba”. W tym momencie zaczął modlić się o cofnięcie czasu. Ściany gospody ociekały czerwienią. Woń świeżo wytoczonej krwi mieszała się z mdłym zapachem dogasającego kadzidła. Akwizytor przestał żywić nadzieję na rozmowę z rudobrodym, który przedstawił się jako Joachim, na długo przed tym, zanim odnalazł jego głowę w koszu ze sztucznymi owocami. W sine usta wepchnięto rękawiczkę z emblematem krzyża. – Trochę się pozmieniało, prawda? Drgnął. Na schodach prowadzących do pokojów gościnnych stała znajoma blondynka. Nie włożyła na siebie nic poza uśmiechem. Andrzej poczuł mimowolny wzwód. Nawet w tak straszliwych okolicznościach wyobraźnia podsumowała mu obrazy, w których bierze ciało młodej boginki na każdy z możliwych sposobów. Zastanawiał się, jakie w dotyku są jej piersi, jak smakuje wilgoć spomiędzy ud, czy uklękłaby przed nim i uśmiechnęła równie figlarnie co teraz… Moneta, ciśnięta wcześniej do wraku Opla, znowu zapulsowała. Nie zarejestrował jej powrotu. – Taaak, zrobię, co tylko zechcesz… – Schodziła wolno po schodach, wręcz teatralnie, świadoma faktu, jak działa na niego ruch bioder. – Weź mnie, weź mnie choćby na zwłokach tego starego głupca. Xandre’h przepełnia cię mocą; pozwól zatopić się w niej pokornej służebnicy. Zbliżyła się. Oplotła mu szyję ramionami i przywarła tak blisko, by poczuć twardość przebijającą się przez spodnie. – Opuścimy to przeklęte miejsce i razem sięgniemy gwiazd. Zbijemy je z nieboskłonu, a wrogów spopieli żar nocy. Bierz mnie – wyszeptała akwizytorowi do ucha. Andrzej poczuł, jak język wsuwa się w jego małżowinę i zaczyna ją delikatnie pieścić. Obślizgły, chciwy i o wiele za długi. Odepchnął blondynkę, odzyskując panowanie nad ciałem. Zasyczała, równie zaskoczona co obrażona. Cienki jak wstążka, rozdwojony jęzor opadał jej prawie na piersi. Wsunęła go z powrotem w usta i przybrała minkę skruszonej dziewczynki. – Kim jesteś? Co tu się, kurwa, dzieje? – Mogę się przedstawić, ale i tak nie zdołasz tego wymówić – odparła rezolutnie. – Jeśli chcesz, zwracaj się do mnie Alexa. A dzieje się… ooo… wiele rzeczy. Andrzeja zaczęła boleć głowa. Zdziwił się, że dopiero teraz. – Ty to zrobiłaś? – Chciał zatoczyć ręką łuk nad krwawą łaźnią, ale doszedł do wniosku, że w takim razie musiałby kręcić się w kółko. – Oj nie, nie. – Alexa cmoknęła z dezaprobatą. – Brzydzę się zabijaniem. Hołduję tym przyjemniejszym stronom życia… – Znowu się przysunęła. Mężczyzna zatrzymał ją stanowczym pchnięciem. Wspomnienie gadziego języka studziło wszelkie pożądanie. – Więc kto? – Ten, któremu zabrałeś xandre’h. Joachim nazywał go Panem Paf.
Jacek Wróbel
opowiadania Pan Paf Pan Paf nie przejmował się zamkniętymi drzwiami ani zasuwami. Wszedł do środka jak tornado, zamieniając śmieszne zabezpieczenia w stertę drzazg i trocin. Siedział teraz w bujanym fotelu, patrząc z pogardą na kulącą się przed nim kobietę. – Co jeszcze mu powiedziałaś? – Nic, przysięgam, nic więcej! Tylko żeby był już cicho, nawet nie patrzyłam, gdzie poszedł, przysięgam… Skrzypienie fotela przyprawiało ją o mdłości. – Ominęłaś w takim razie zebranie w lesie, hmm? Niedobrze, chyba obstawiłaś złą drużynę. – Nie, nie! Nie popieram nikogo, nie wtrącam się, jestem… – Wiem. Neutralna. – Pan Paf wymówił to słowo jak najgorszą obelgę. – Tylko widzisz, jest drobny problem. Nie ma już neutralnych. Są zwycięzcy i przegrani. Wstał z fotela. Kobieta zaczęła płakać i czołgać się w stronę ściany. Szloch narastał wraz z odgłosem zbliżających się kroków. Lament gwałtownie umilkł, kiedy but zmiażdżył głowę ofiary. Pan Paf wyjął chusteczkę, schylił się i starannie oczyścił skórę lakierka. Andrzej Sawicki – Ksandre co? Demonica przewróciła oczami. – Wiesz, to nawet zabawne, że nie masz o niczym pojęcia. Xandre’h to amulet o wyjątkowych właściwościach, atrybut najpotężniejszych istot magicznych i śmiertelników parających się czarami. Coś, co pozwala demonom korzystać z pełni mocy, kiedy przebywają poza sferą astralną, a ludziom tkać gobeliny zaklęć. Taki przenośny zbiornik energii – dodała, widząc wyrażające totalną ignorancję spojrzenie Andrzeja. – Nosisz go w gaciach. Dostrzegam aurę. Akwizytor sięgnął do kieszeni i wyjął xandre’h. Obrócił go w palcach. Poza rogami na głowie orła i brakiem wygrawerowanych liter nie różnił się niczym od jednozłotowych monet. – Jak mogę się go pozbyć? Wraca do mnie za każdym razem. Blondynka zaśmiała się czystym, perlistym śmiechem, w którym brzmiała nieopisana wesołość. – Wybacz, ale jeszcze nigdy nie słyszałam, by ktoś chciał ot tak zrezygnować z xandre’h. – Otarła kąciki oczu. – Widzisz, każdy xandre’h jest ściśle powiązany z właścicielem. Nie da się go zgubić, zabrać pokonanemu w charakterze łupu albo podstępnie wykraść. Tak to już ktoś przemyślnie skonstruował; wszystko po to, by zapobiec kumulacji magicznych mocy. Równowaga musi być zachowana. Można się go pozbyć tylko w formie świadomej transakcji. Na przykład ludzcy magowie dostają xandre’h w zamian za sprzedaż duszy, a biesy czy aniołowie traktują go jako ostateczną formę płatniczą. To coś jak oddanie nerki, z tym że już na zawsze jesteś przykuty do aparatury. – Puściła oczko, sygnalizując żart, którego zupełnie nie zrozumiał. – Więc… – Andrzej miał mętlik w głowie. – Więc ty też masz swój xandre’h? Alexa uśmiechnęła się jak podlotek i poruszyła palcami, w których jakimś cudem zmaterializowała się moneta. Nie miała skąd jej wyciągnąć – ciągle była naga. Przysunęła amulet do twarzy akwizytora, by zobaczył ważny szczegół. Na awersie naniesiono drobne oznaczenie: 653429.
Reszty nie trzeba
– Czemu masz inny… – szukał najwłaściwszego słowa – …nominał? – To miejsce w hierarchii. Mózg potrzebował chwili, by przetworzyć ukryty sens informacji. – Tak, słonko – uprzedziła jego pytanie. – Grasz w pierwszej lidze. Pan Paf Pan Paf węszył. Ciężko idzie się za tropem, kiedy wokół szaleje burza i siarczysta ulewa, ale był zdeterminowany. Był zdeterminowany i bardzo, bardzo zły. Brodził na czworakach, z nozdrzami utkwionymi tuż przy samej ziemi, by mieć pewność, że człeczyna nie ucieknie ani nie wywinie żadnej sztuczki. Nie mógł popełnić błędu. Trzeba było działać precyzyjnie i dokładnie. Czas uciekał, a był on obecnie dla Pana Paf towarem deficytowym. Xandre’h skupiał całą jego potęgę, sekrety przeszło dwudziesto tysiącletniego żywota i wiedzę zaczerpniętą z prastarych ksiąg, przez które najpotężniejsi ludzcy magowie z rozpaczy wydłubywali sobie oczy, gdyż wiedzieli, że na całym świecie nie znajdą niczego tak cennego jak te woluminy. Pan Paf dziesiątki lat studiował zbiory Biblioteki Aleksandryjskiej i własnoręcznie ją spalił, gdy przyswoił całą mądrość ówczesnej epoki. Rezydował w Konstantynopolu, gdy rozkwitało Bizancjum. W Akwizgranie przyjmował hołdy oddanych akolitów, diabelskim nasieniem zraszał bogobojne kobiety Kastylii. Zwodził biskupów, podszeptami wygrywał wojny, kupczył duszami filozofów i inspirował największych artystów. A potem wylądował w Strzyżewie i przez przypadek oddał xandre’h Grubemu z DELIKAT(N)ESÓW. Nic nie zwiastowało tragedii. Zapowiadało się wręcz idealnie. Po dekadach nieznośnego impasu szala zwycięstwa wreszcie przechyliła się na stronę ciemności, co oznaczało, że razem z poddanymi opuści Strzyżewo i upomni się o dawne honory. Wyrwie z gardzieli świata wszystko, co niesłusznie mu odebrano, i nie zapomni naliczyć odsetek. Plan, który opracował wespół z najpotężniejszymi mrocznymi bytami i który dojrzewał przez eony, został wykonany w stu procentach. Udało mu się podstępem uwięzić rywala, przywódcę popleczników światła, i gotów był zrównać z ziemią przeklętą wioskę. Zrównałbym, cholera, zrównałbym, gdyby nie… gdyby nie… Panu Paf, Pafhazan’hrarkxanowi, Hersztowi Demonów, Temu, Który Rozdziera Noc, było najzwyczajniej w świecie głupio. Gruby Co jak co, ale w ostatnim dniu życia Grubego trochę się działo. Oczywiście wiedział, jaka gra toczy się w wiosce, ale całe życie stosował się do mądrej rady, jakiej swego czasu udzielił mu świętej pamięci tatuś: „Synek, nie wychylaj się. Szkoda zdrowia”. Nie wychylał się, zresztą nie on jeden w Strzyżewie. Był jak Szwajcaria – zaopatrywał w prowiant obie strony frontu, kantując na małe sumki i tych złych, i dobrych. Był oddanym wyznawcą Wielkiej Neutralności, dlatego też nie spodziewał się, że kiedykolwiek odwiedzi go sam Pan Paf. Słyszał o nim, o tak, oczywiście. Kto w Strzyżewie nie słyszał? Podobno kilku go nawet widziało, a byli też tacy,
53
opowiadania którzy osobiście rozmawiali z osławionym jegomościem. Takich osób jednak unikał. Ktoś mógłby to nieopatrznie odebrać i zakwestionować głębię wiary Grubego. Przełknął ślinę i starał się przybrać naturalny wyraz twarzy. – Dzień dobri, Panie Paf. W czim mogę pomóc? Pan Paf Przebywanie w ciele fizycznym ma swoje minusy. Trzeba regenerować energię, pamiętać o pożywieniu, regularnie nawadniać organizm. Wiąże się to wszystko z pewnym nieprzyjemnym utrapieniem, które dla Pana Paf, demona zahartowanego na modłę arystokratyczną, było dość krępujące. Nie mógł przybrać astralnej formy, nie teraz. Pozostała jeszcze jedna drobna rzecz, o skali trudności nieporównywalnie mniejszej niż zadanie główne, z którego wywiązał się celująco. Ale zanim postawi krwawą kropkę w epitafium Strzyżewa i dopadnie uciekiniera, zrobi coś innego. W dzień triumfu, chwilę po ostatecznym zwycięstwie, zachciało mu się sikać. Na samą myśl o pójściu w krzaki robiło mu się niedobrze, a przed oczami stawały watahy obdartych niewolników starożytnego Rzymu, brodzących we własnych nieczystościach jak pospolite zwierzęta. Nie skundli się, nie zhańbi honoru. Tabliczka WC W ŚRODKU była jak balsam dla jego mrocznej duszy. Gruby Gruby myślał, że się przesłyszał. Nie miał odwagi prosić Pana Paf o powtórzenie. – Mogę skorzystać, czy nie? – Cierpki, lekko zawstydzony głos rozwiał wątpliwości sprzedawcy. – Ocziwiście, Panie Paf. Tutaj. – Pokazał, gdzie znajduje się toaleta. Bardzo, bardzo się starał, żeby nie zadrżał mu nawet opuszek palca. Pan Paf Właściciel sklepiku nie opowiedział się po żadnej ze stron konfliktu, więc Pan Paf, bardziej z przyzwyczajenia i pod presją nieprzyjemnego stanu, jakiego doświadczał, po raz ostatni zastosował się do starych zasad. Zapytał, czy Gruby zgodzi się mu pomóc, zamiast wydać autorytatywny rozkaz albo rozszarpać sługusa światła na strzępy. Gdy skończył, do jego wyczulonych nozdrzy dotarł drażniący zapach benzyny. Nienawidził prymitywnych, fizjologicznych potrzeb, jakim podlegał obleczony materią. Późniejsza ulga trochę rekompensowała obrzydzenie. To przez to pieprzone odprężenie, poczucie triumfu i lekką skłonność do narcyzmu popełnił największy błąd w swoim liczonym w tysiącleciach żywocie. Gruby Nie to, że się interesował. No, może troszkę. Wszak nie codziennie pod twoim dachem korzysta z toalety sam Pan Paf, jak powiadają, demon drugi po Lucyferze, a już na pewno pierwszy w Strzyżewie. Co prawda oponenci ciemności przekonywali, że ostatecznie zegnie kark przed mocą brata, Pana Pif, więc tylko światło jest drogą do zwycięstwa, ale kto by tam znał się na wszystkim. Na pewno nie Gruby. Nie wychylaj się, ot co. Pan Paf wrócił z toalety, przybrawszy uśmieszek samozadowolenia, uśmieszek mówiący: „Wiem coś, czego ty nie
54
wiesz, ale może zaraz ci powiem”. Gruby udawał, że absorbuje go czyszczenie szybki, za którą trzymał batoniki i przeterminowane czekolady. Szklana powierzchnia nie widziała ścierki przez bitych parę lat i właściciel DELIKAT(N)ESÓW cieszył się, że odraczał porządkowanie aż do dzisiaj. Grunt to dobra wymówka. Nie wychylaj się, szoruj szybkę. Nie usłyszał dzwoneczka wmontowanego w drzwi. Pan Paf dalej był w sklepie. – Neutralny, tak? – Gruby usłyszał mlaśnięcie, które mobilizowało do jeszcze staranniejszego czyszczenia. – Ano neutralny, Panie Paf. Ależ nieznośna plamka. – Niech stracę! Mam dzisiaj dobry dzień, więc dam ci radę. Została jakaś godzina na podjęcie decyzji. Załatwię jedną, malutką sprawuńkę i pierwsze, co zrobię, to wrócę do tego miłego sklepiku. Spojrzę na ciebie, grubasie, i będę wiedział, co wybrałeś. – Ano, Panie Paf – odpowiedział głupio, nie oglądając się za siebie. – Znam zasady. Był przyzwyczajony do prób werbowania. Próśb, gróźb, obietnic. Poznał plusy i minusy obu frakcji, dowiedział się, ile ponętnych kobiet gotowych jest spełnić każdą jego zachciankę albo jakim wyszukanym torturom zostanie poddany po śmierci, gdy zawierzy „tym plugawcom i zwyrodnialcom”. Neutralność wciąż pozostawała najlepszą opcją. Neutralność równa się nietykalność. Nie wychylaj się, mówił tato, i mówił, kurde bele, dobrze. Usłyszał warczenie. Warczenie, które żadnym prawem nie mogło dobyć się z ludzkiego gardła. Masywny kark Grubego pokrył się kropelkami potu. – Powiem coś, co rozwieje twoje wątpliwości. Kochany braciszek, Pan Pif, z racji wyjątkowej sytuacji nie może dłużej pełnić obowiązków patrona Strzyżewa. Lada moment rozpierzchnie się też jego mała armia. Asternal xart’al vort. Jest moim więźniem. Asternal xart’al vort. Gruby zamarł. Pan Paf wziął słowa w Klucze. Jeśli kłamie… Jeśli kłamie, zaraz upomni się o niego piekło. Wojna dobiegnie końca. Czyżby postradał zmysły albo… Ostrożnie się obrócił. Pan Paf szczerzył śnieżnobiałe zęby w zwierzęcym grymasie i ani myślał niknąć pod ziemią w oparach smrodliwej siarki. – Zmieniam warunki. Pół godziny. Możesz uważać się za cholernego szczęściarza, grubasie. – Ruszył ku drzwiom dostojnym krokiem, w którym wyraźnie przebrzmiewała maniera arogancji. Zanim wypielęgnowaną dłonią chwycił za klamkę, uniósł nieznacznie głowę, jakby nagle o czymś sobie przypomniał. – Ach, jeszcze jedno. Pan Paf teatralnie sięgnął do kieszeni marynarki. – Reszty nie trzeba. Pan Paf Legendarni władcy brali kąpiele w krwi noworodków i oszpecali natarte wonnościami ciała, by grzać się w źródle jego mocy. Magowie poświęcali dusze, świadomie skazując się na więzienie wiecznej pustki. Byty astralne aspirujące do rangi bogów, stratedzy Yurkhana Pożeracza Sfer i generałowie Entropia Xerla, wszyscy oni wieńczyli artefaktem pokrętne intrygi i genialnymi posunięciami zmieniali oblicza multiwersum. Dałem grubasowi xandre’h! Byłem tak podekscytowany, tak upojony zwycięstwem, że rzuciłem pierwszą z brzegu monetę. Zapłaciłem xandre’h za szczanie w DELIKAT(N)ESACH!
Jacek Wróbel
opowiadania Gruby Gruby mógł tylko stać i patrzeć, biernie śledzić lot niewielkiego krążka. Chyba już wtedy podświadomość podsunęła mu obraz tego, czym w istocie był błyszczący przedmiot. Wszystko działo się klatka po klatce, jak na puszczanym w zwolnionym tempie filmie. Zły uśmiech Pana Paf. Pstryknięcie palcami. Podrzucenie monety. Hipnotyzujące wirowanie krążka. Orzeł. Reszka. Pełne, majestatyczne obroty. Orzeł. Reszka. Dźwięk dzwoneczka. Orzeł. Reszka. Orzeł. Reszka. Brzdęk. Spojrzał na ladę, na xandre’h mrocznego włodarza Strzyżewa. Xandre’h jednego z najpotężniejszych demonów, jakiego wypluła Otchłań. Poczuł, że niechcący został wplątany w coś, co jest jawnym sprzeniewierzeniem się doktrynie neutralności. Nic a nic mu się to nie podobało. Bał się. Bał się tak przeraźliwie, że nie dowierzał, iż można przeżyć podobny napad strachu i zachować zdrowe zmysły. Dlatego gdy do sklepu wszedł ten miastowy, funkcjonował jak w transie, miotany pomiędzy paniką a instynktem przetrwania. Mężczyzna usilnie się czegoś dopraszał. W końcu jakaś część umysłu Grubego – może obszar odpowiedzialny za empatię, ten sam, który karze ludziom przekazywać datki na fundacje charytatywne i pochylać się nad losem ofiar kataklizmów – podjęła decyzję. Szwajcaria raz się wychyli. Przeprowadzi kluczową transakcję. Gruby zastanawiał się, czy tym zagraniem cokolwiek wskóra. Pan Paf, podobnie zresztą jak jego brat, nie mógł opuszczać Strzyżewa. Istniała duża szansa, że miastowy nigdy więcej nie pojawi się na wsi, nie rozgryzie działania xandre’h, co oznaczałoby powrót do stanu równowagi. Bardziej kruchego niż przedtem, ale zawsze. Pan Pif pozostanie uwięziony, Pan Paf natomiast… Gruby znał opowieści. W sumie to nie dziwił się morderczemu szałowi, w jaki wpadł Pan Paf i nawet nie miał zbytnich pretensji o to, co zrobił z jego wnętrznościami, gdy dowiedział się, że przehandlował xandre’h za dwa bezwartościowe krążki. Ostatnią myśl, na chwilę przed tym, zanim rzeźnicki hak rozorał układ nerwowy, Gruby poświęcił własnemu katowi. „Panie Paf, Pan i tak skończi gorzej, prawda?”.
że Pan Paf powiedziałby raczej, że teraz pływa w szambie z otwartymi ustami. Bez xandre’h krztusił się rzeczywistością. Już ponad dobę przybierał cielesną formę. Wszystko wzięło w łeb. Zanim zorientował się, gdzie przepadł artefakt, gruba kreatura zdążyła go sprzedać. Co gorsza, xandre’h opuścił obręb Strzyżewa i stał się nieosiągalny. Dostał białej gorączki. Musiał płaszczyć się przed biesami niższymi w hierarchii, kajać za własną głupotę, przełykać gorzki posmak wstydu. Wszystko na nic. Słudzy ciemności nie są skorzy do okazywania bezinteresownego wsparcia, a pozbawiony xandre’h, prócz mglistych obietnic potęgi, nie miał wiele do zaoferowania. Rozumiał to. Sam wyśmiałby i przepędził precz takiego idiotę. W dodatku pieprzony sługus światła, jedyny, który mógł mu przeszkodzić, gdzieś się zaszył. Miotał się jak dziecko we mgle, szukając nieistniejącego wyjścia. A potem los się odwrócił i głupi człowiek wrócił do Strzyżewa. Nie wszystko jeszcze stracone. Złapał trop i ruszył na polowanie. Był coraz bliżej.
Pan Paf Czasu zostało niewiele. Każda dodatkowa godzina spędzana w fizycznym ciele osłabiała jego moc. Musiał wrócić do sfery astralnej, zanim uschnie niczym kwiat wystawiony na działanie pustynnego słońca. Xandre’h to nie tylko fiolka ze złożem magicznej energii, ale także kotwica, dzięki której osadzał naturę demona w świecie materii. A teraz nie mógł jej podnieść – był uwięziony i choćby nie wiadomo ile szarpał za kraty, nie opuści celi. Inną właściwością artefaktu było to, że jego bliskość łagodziła skutki „zakotwiczenia”. Spełniał funkcję podobną do butli z tlenem, osadzonej na plecach płetwonurka. Z tym
Alexa Bardzo ceniła niezależność. Życie demonów, wbrew pozorom, to nie sielska kombinacja trójkąta „kuszenie, blefowanie, niszczenie”, urozmaicana przez orgie i plugawe biesiady, na których wznosi się toasty kielichami z ludzkich czaszek. Priorytet diabelskiego jestestwa nie stanowi też łapanie dusz w sidła nieprawości ani sporządzanie listy złych uczynków, jakich dopuszczają się ludzie za ich podszeptami. Owszem, jest to istotne, ale o wiele mniej niż wywiązywanie się z Pierwszego Prawa. „Znaj miejsce w szeregu”. Pierwsze Prawo rozpoczyna lawinę przepisów, z tych zaś wyciąga się skomplikowane in-
Reszty nie trzeba
Andrzej Sawicki Usłyszał od Alexy wystarczająco. Bawiła ją cała sytuacja, ale dzięki wyjaśnieniom demonicy przynajmniej zorientował się, co w ogóle zaszło. Żywił obawy, że wcale nie musi być z nim szczera, ale jaki miał wybór? Uwierzył na słowo. Podobno Alexy nie interesował jego xandre’h. „Zbyt duża odpowiedzialność, zbyt duże ryzyko. Mogłabym być nałożnicą króla, ale nie królem, rozumiesz?” Nie wiedział, co o tym myśleć. Strzyżewo jest areną, na której ścierają się armie jasnej i ciemnej strony mocy. To nie metafora. Podobno batalia toczy się od wieków i dotąd nikt nie uzyskał wystarczającej przewagi, by zmiażdżyć przeciwnika. Aż do wczoraj, to jest do wtorku. Przywódca tych złych, Pan Paf, wreszcie schwytał w pułapkę rywala, Pana Pif, i gotowy był zadać ostateczny cios, jednak jakimś cudem stracił xandre’h, co zatrzymało go w miejscu. Xandre’h trafił do Andrzeja i teraz Pan Paf depcze akwizytorowi po piętach, chcąc zamienić go w krwawy ochłap. Zanim to jednak zrobi, zmusi uzurpatora, by oddał mu zgubę w zamian za przysługę, na przykład za obietnicę szybkiej śmierci. Absurd. Pomyśleć, że kilka godzin temu sprzedawałem książki o jaszczurołaku… Pan Paf miał tysiącletnią praktykę w zgłębianiu arkanów magii. Andrzej Sawicki zapoznał się z podstawami w niecałe dziesięć minut.
55
opowiadania terpretacje. Regulują one zakres obowiązków, relacje interpersonalne i zasady dobijania targów w Otchłani. Jest coś boleśnie prawdziwego w powiedzeniu „piekielna biurokracja”. Alexa zbytnio nie przywiązywała wagi do reguł, za co nieraz spotykała ją zasłużona kara. Dworowała sobie z praworządności pobratymców i jeśli tylko mogło ujść jej to płazem, ignorowała sztywne przepisy. Zapiski Kodeksu? Hierarchia? Żadne wytyczne, co najwyżej ciekawostki. Nie cierpiała ograniczeń i wpisywania w schematy, lubiła za to zabawę i smak ryzyka. Dlatego właśnie postanowiła wykorzystać sytuację. Skoro Pafhazan’hrarkxan przewrócił realia Strzyżewa do góry nogami, przecież gorzej już nie będzie, prawda? Za to ciekawiej, ha, ciekawiej na pewno! Wzleciała nad gospodę – naga kobieta zroszona deszczem, uchwycona malowniczo na tle księżyca. Esencja ludowego mistycyzmu. Rozłożyła się wygodnie na dachu. Zgrabne nogi beztrosko machały w powietrzu. Czekała na wielki finał. Pan Paf Podniósł się z klęczek, kiedy dotarł do parkingu. Starannie otrzepał kolana. Najpierw to poczuł – smrodliwy odór złodzieja wymieszany z łaskoczącym w nozdrza aromatem xandre’h. Dopiero później wypatrzył mężczyznę. W ciemnościach widział równie dobrze jak za dnia, choć w obecnym stanie bystrość wzroku Pana Paf nie umywała się do przenikliwości, jaką dysponował w pełni sił. Stał na schodkach prowadzących do gospody i krzyżował ręce na piersi. Brudna, przemoczona marynarka zwisała na nim jak szmata wyciągnięta z kontenera z używaną odzieżą. Rzadkie włosy ściśle przywarły do czaszki, okalając ją czarnymi pasemkami. Patrzył prosto na Pana Paf. Ostre rysy twarzy upodabniały go do wyczekującego na atak drapieżnego ptaka. Andrzeja Sawickiego już na pierwszy rzut oka można było znielubić. Pan Paf ruszył do przodu. Andrzej Sawicki Wydawało mu się, że mężczyzna początkowo pełzł na kolanach, jak Indianie, których pamiętał z czarnobiałych westernów, szukający na trakcie śladów zwierzyny. Potem wyprostował się i chyba wytarł spodnie. Akwizytor nie wiedział dokładnie, kogo się spodziewać. Staruszek rodem z końca XIX wieku nadawał się na cielesną formę demona równie dobrze jak ktokolwiek inny. Stary frak, pomimo usilnych starań Pana Paf, był niemiłosiernie ubłocony, miejscami także przedarty, jakby gałęzie krzaków i krzywizny wystających spod ziemi korzeni od początku sabotowały pościg. Z lakierek odchodziły płaty skóry. Sfatygowany melonik dodawał mu tyle elegancji, co słomkowy kapelusz nałożony na stracha na wróble. Sprawiał wrażenie bardzo kruchego jegomościa. Wychudzone dłonie, naznaczone siatką napuchniętych żył, może kiedyś były zadbane, teraz jednak straszyły łuszczącą się skórą i paznokciami, którymi równie dobrze mógł zdzierać korę z drzew. Okazała, siwa broda, atrybut filozofów, postrzępiła się we wszystkie strony, jakby opętany fryzjer ostrzygł ją sekatorem, a do wymodelowania zamiast grzebienia użył prądnicy. Twarz…
56
Twarz szpeciły bąble i pęcherze. Wypryski pulsowały, kurczyły się, niektóre wyrastały jedne na drugich, walcząc o najmniejszy skrawek przestrzeni. Andrzej widział na własne oczy, jak pękały i rozlewały kałuże żółci, zamieniając oblicze Pana Paf w panoramę Księżyca, w drugie Drezno, w Krainę Miliona Wulkanów. Akwizytor miał okazję przyjrzeć się szczegółom, bo koścista dłoń zacisnęła mu się na gardle i podniosła go z ziemi. Wszystko potoczyło się w czasie krótszym niż mrugnięcie powieką. Pan Paf Dopadł go szybkim szusem. Przestał oszczędzać energię. Teraz albo nigdy. – Masz coś, co należy do mnie, gnido. Spodziewał się ujrzeć przerażenie w jego oczach. Zobaczył tylko pustkę. To wprowadziło Pana Paf w jeszcze gorszy nastrój. – Oddaj xandre’h, a okażę łaskę szybkiej śmierci. Drżał na całym ciele. Bliskość artefaktu i świadomość nieuchronnego końca sprawiały, że miał ochotę wić się w konwulsjach. Akwizytor odpowiedział krótko. – Nie. I powtórzył słowa, których nauczyła go Alexa. Xandre’h eksplodował światłem. Andrzej Sawicki Pan Paf gnił. Zepsuta skóra odchodziła z twarzy grubymi płatami, obnażając trupią biel czaszki. Dłoń, zaciskająca się chciwie na grdyce mężczyzny, przybrała barwę popiołu, a potem z kokonu rozpadu wylęgły palce kościotrupa. Andrzej Sawicki wiedział, że demon cierpi. Mimo tego nie luzował chwytu. Fałszywe oczy starca, element maskarady, ziały nienawiścią i żądzą. Nie mógł pokazać strachu. W tym rozdaniu dysponował asem, tak przynajmniej twierdziła Alexa. Nieustannie to sobie powtarzał, by zabić wątpliwości. – Nie – wycharczał. – Znam miejsce w szeregu. Hark ana’ah, torq ana’ah. Wzywa was Pierwszy. Z zaciśniętej pięści trysnęły promienie, rozświetlając parking dziwną, złą poświatą. Noc zaczęła pohukiwać, warczeć i mlaskać. Alexa Obserwowała ich przemarsz z bezpiecznej pozycji. Na zew odpowiedzieli wszyscy mroczni mieszkańcy Strzyżewa. Widziała pokiereszowane ciała ghuli, zbitą kupę mięsa i ścięgien, podążające nierówno w kierunku człowieka z xandre’h. Z cieni wyłaniały się zmory i upiory. Wilkołaki zwiastowały swoje przybycie przeciągłym wyciem. Topielice wyglądały na zadowolone z szalejącej ulewy, szczątkowo rekompensującej im podwodny świat, który zmuszone były opuścić. Bazyliszek uczepił się drzewa i wlepiał wyłupiaste oczy w akwizytora. Dziwożony wznosiły przejmujący lament, kryjąc zniekształcone oblicza pod kaskadą poskręcanych włosów. Płanetnik wdrapał się na wrak Opla i wzniósł ręce w górę. Niebo zatrzęsło się od odgłosu grzmotu. Zaszyty w samochodzie bebok zachichotał i skrył się za fotelem pasażera. Strzygi, wampiry, diabły, leśne dziady, południce i wiedźmy. Legiony potępionych dusz znały swoje miejsce. Alexa bardzo ceniła niezależność, dlatego dalej siedziała na dachu i rozkoszowała się widowiskiem.
Jacek Wróbel
opowiadania Pan Paf Dyszał jak zaszczute zwierzę. Skąd ten głupek znał Wezwanie? Przecież nie było w nim krzty mocy! Parking zaroił się od piekielnych bestii. Czuł na sobie oskarżające spojrzenia istot, którymi jeszcze wczoraj zarządzał jak baranią trzodą. Zwolnił nacisk na szyi akwizytora. Ten wywinął się i padł na kolana, chciwie łapiąc oddech. – Pafhazan’hrarkxan, Ten, Który Rozdziera Noc, rozkazuje wam… Andrzej Sawicki wyciągnął rękę i wszedł mu w słowo. – Wiecie, co z nim zrobić – wysapał. Podpatrzył to zagranie u pewnego rapera. Oczywiście, że wiedzieli. Horda zaatakowała. Pan Paf był demonem i ostatecznie nie mógł umrzeć, czego w tej chwili bardzo, bardzo żałował. Jeremiasz Jako jedyny z mieszkańców Strzyżewa wiedział, co naprawdę zaszło. Już ponad dobę krył się w spiralnych korytarzach katakumb, ciągnących się kilometrami pod wioską. Żałował, że nie zdążył zdać relacji Joachimowi, ale nie miał czasu. Pan Paf był na jego tropie. Musiał obwarować się amuletami i podtrzymywać zaklęcie ochronne do momentu, aż nie zdoła nawiązać telepatycznego połączenia z którymś z współwyznawców. Sprowadzi pomoc i wyruszą z akcją ratunkową. Na razie jednak magiczne zestrojenie myśli napotykało blokadę. Na górze musiało dziać się coś złego. Usłyszał kroki, odbijające się głuchym echem w pustych tunelach. Czyżby w końcu potwór go dopadł? Przerwał działanie kręgu, by przygotować się do ofensywy. Nakreślił w powietrzu trzy symbole, szybko, jeden za drugim. Iluzoryczne smugi zaklęcia zawisły przed nim na podobieństwo tarczy. Na wygolonej głowie i skroniach wystąpiły krople potu. „W życiu bowiem istnieją rzeczy, o które warto walczyć do samego końca”. Paulo Coelho miał czasem coś mądrego do powiedzenia. Postać wyłoniła się z cienia. To nie był Herszt Demonów. – Nie podchodź! – krzyknął. – Nie znam cię. Po czyjej jesteś stronie? Andrzej Sawicki gdzieś już słyszał to pytanie. – Spokojnie. Asternal xart’al vort. Pan Paf przestał być zagrożeniem. Asternal xart’al vort. Przynajmniej na jakiś czas. To trochę uspokoiło maga. – Przysłał cię Joachim? – Znam Joachima. – Akwizytor uniósł dłonie, sygnalizując pokojowe zamiary. Jeremiasz skinął głową i pozwolił mu się zbliżyć. – A raczej znałem. Pan Paf go załatwił. Jeremiasz zbladł. – Ja załatwiłem za to staruszka. – Z tylniej kieszeni spodni wyjął xandre’h. – Z drobnym wsparciem. Łysy mężczyzna aż syknął z wrażenia. – Dobry Boże! Jakim cudem… Skąd… – język odmawiał mu posłuszeństwa. – Musisz wszystko opowiedzieć! Ja… My… Całe Strzyżewo ma u ciebie dług. Andrzej uśmiechnął się zakłopotany. „Hej, nie zrobiłem nic wielkiego, nie przesadzaj”. – Pogadamy w drodze. – Jeremiasz odzyskał panowanie nad sobą. – Trzeba sprowadzić Pana Pif. Teraz, gdy ciemność jest osłabiona, wreszcie zakończymy wojnę. – Klepnął akwizytora w ramię. – Będziesz bohaterem, bracie.
Reszty nie trzeba
– Wiesz, gdzie go trzymają? – zapytał akwizytor i podążył za czarodziejem. Pochodnie, zamocowane w ścianach na żelaznych obręczach, rozświetlały kolejne poziomy katakumb. Kiedy przechodzili obok nich, czaszka Jeremiasza lśniła niczym wypolerowana przyłbica. – Byłem przy tym. Jedyny ocalały – zaczął opowiadać. – Zastawił na nas pułapkę. Esencję Pana Pif rozbito i rozdzielono między cztery żywioły, ale wiem, jak odwrócić proces. Przeklęci czciciele mroku! Zbierzemy pozostałych i ruszymy z krucjatą. Diabelskie pomioty jeszcze dziś poznają, czym jest święty gniew. „Jedyny ocalały”. Taka wiedza Andrzejowi w zupełności wystarczała. Dyskretnie sięgnął do paska. – Wcześniej nie odpowiedziałem na twoje pytanie – zauważył beztrosko i jednocześnie wyprowadził pchnięcie. Chlusnęła krew. Nóż utkwił w karku czarodzieja po samą rękojeść. Najprostsze rozwiązania są najlepsze. Na doszkalanie się w subtelnej sztuce magii będzie miał całe wieki. Pochylił się nad wierzgającym mężczyzną, wyrwał ostrze i zdecydowanym ruchem poderżnął mu gardło. – Jestem zawsze po swojej stronie. O Andrzeju Sawickim można było powiedzieć dwie rzeczy. Pierwsza. Znał się na dobijaniu targów i nie zwykł przepuszczać okazji koło nosa. Druga. Nie przepadał za ludźmi. Ot, nie i już. Jeśli zaś chodzi o demony… Jeśli chodzi o demony, chyba byłby w stanie je polubić.
Jacek Wróbel
Rocznik ‘88. Reakcjonista i polityczny żołnierz. Bez przekonania studiuje politologię na lubelskiej uczelni, w międzyczasie oddając się prawdziwej pasji – pisaniu. Debiutował w Nowej Fantastyce 05/2012 opowiadaniem „Po drugiej stronie oka” i nie zamierza na tym poprzestać. Jest członkiem Ligi Piszących Dżentelmenów.
57
Recenzje
Recenzje Tess Gerritsen „Chirurg“
Tytuł oryginalny: The Surgeon Data wydania: 25 stycznia 2013 Przekład: Jerzy Żebrowski Wydawca: Albatros – Andrzej Kuryłowicz Cykl: Jane Rizzoli i Maura Isles ISBN: 978-83-7885-027-4 Pierwsza książka Tess Gerritsen, z jaką miałam do czynienia, „Dolina Umarłych”, wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i narobiła apetytu na kolejną powieść „mistrzyni thrillera medycznego”. Trochę czasu od tamtej pory minęło i odczucia po lekturze „Doliny” odrobinę wyblakły w mojej pamięci, dlatego kiedy stanęłam oko w oko z „Chirurgiem”, miałam obawy, czy nie okaże się, że Gerritsen, autorka o tak bogatym dorobku, jest tylko kolejnym wyrobnikiem czytadeł na jedno kopyto, a ja − zbiegiem okoliczności − trafiłam najpierw na jedno z jej lepszych dokonań. Obawy takie nie były bezpodstawne, ponieważ pisarze mający na koncie liczbę tytułów podawaną w dziesiątkach i co chwilę rzucający na rynek nową książkę, bez względu na to, czy siedzą w sensacji, thrillerze czy romansie, śmierdzą mi tandetą i bezdusznym taśmowym wyrobnictwem. Stąd, mimo że miałam już dowód,
58
że Gerritsen złą pisarką nie jest, byłam na wszelki wypadek nastawiona do kolejnej jej książki co najmniej sceptycznie. Obawy okazały się niepotrzebne, gdyż „Chirurg” jest jednym z najlepszych thrillerów, jakie ostatnio czytałam. Już od pierwszych stron widać, że Gerritsen to doświadczona pisarka, która wie, jak budować fabułę, jak operować napięciem i jak prowadzić czytelnika przez opowiadaną historię, aby trwał w stanie permanentnego zainteresowania. I tak od pierwszego zdania. O tym, jak bardzo powieść mi się podobała, świadczy chociażby to, ile zajęła mi jej lektura. Niestety nie należę do tych osób, które potrafią jednego dnia siąść i przeczytać książkę od deski do deski. Przeciętnej grubości powieść (350400 stron) zajmuje mi minimum 3 dni, a jeśli nie jest zbyt wciągająca, to znacznie dłużej, ponieważ niezainteresowana lekturą – łatwo się rozpraszam i zaczynam zajmować innymi rzeczami. Przeczytanie „Chirurga” zajęło mi jedynie 2 dni, co w moim przypadku jest niezwykłym wynikiem. A co najlepsze – przyczyna wcale nie tkwi w standardowym „szybko się czyta”, spowodowanym prostym językiem i sprawnym stylem, sukces tkwi w tym, że każda strona „Chirurga”, każdy akapit − wprowadza coś ciekawego, i w efekcie książki nie można odłożyć, dopóki Siły Wyższe nie zostawią innego wyjścia. Wracając do użytego już sformułowania „na jedno kopyto” – może to tylko moje zdanie, ale w przypadku gatunków takich jak kryminał czy thriller, bardzo łatwo natknąć się na książki do bólu wtórne i schematyczne. W tych gatunkach ciężko stworzyć coś zapadającego w pamięć. Gerritsen się to udało. W centrum uwagi postawiła szokujące zbrodnie dokonywane przez tytułowego Chirurga, który porwanym kobietom wycina macicę „na żywca”, a dopiero później je uśmierca przecięciem tętnicy szyjnej, ale to co cenię bardziej, to skomplikowanie intrygi dzięki oryginalnemu, niepasującemu do wzorca sposobowi, w jaki morderca wyszukuje swoje ofiary oraz dzięki jego motywacjom, które długo pozostają błędnie sformułowane przez policję, co z kolei prowadzi do wielu zaskakujących zwrotów akcji. „Chirurg” jest pierwszą częścią cyklu „Jane Rizzoli & Maura Isles”, ale stanowi samodzielną historię, a Maura Isles w ogóle w niej nie występuje. Jane Rizzoli natomiast wcale nie jest − jak byśmy oczekiwali − główną bohaterką. Akcję „Chirurga” obserwujemy z perspektywy trzech (czterech, jakby się uprzeć) głównych bohaterów i takie patrzenie na wydarzenia pod różnym kątem uważam za kolejną zaletę tej książki. Lekturę „Chirurga” uważam za wybornie spędzony czas, dlatego gorąco go wszystkim polecam, a sama z niecierpliwością wyczekuję kolejnego spotkania z Tess Gerritsen. Katarzyna Tatomir
Recenzje
recenzje Orson Scott Card, Aaron Johnston „W przededniu”
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz Tytuł oryginału: Earth Unaware Cykl: Formic War Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 19 marca 2013 ISBN: 9788378394808 Liczba stron: 376 Zbliżająca się ekranizacja „Gry Endera” to doskonała okazja dla marketingowców do dodatkowego wypromowania zarówno powieści, całego cyklu i wszystkich jego pochodnych, jak i innych książek autora. Sam Orson Scott Card najwyraźniej doszedł do wniosku, że to najlepszy moment by wypuścić cykl prequelowy, i trudno mu się dziwić. Można wieszać za to na nim psy i wytykać paskudną komercję, ale mnie nic to nie obchodzi, jeśli dzięki temu dostanę kolejne powieści w uniwersum Endera. Skrajne oceny „W przededniu”, pierwszego tomu cyklu o wojnie z Formidami, skłoniły mnie do refleksji, czy ten entuzjazm czyni ze mnie hardcorowego fana czy, wręcz przeciwnie, niegodnego, który łyknie jak na narkotykowym głodzie wszystko co się mu podetknie, nieważne jakiej toto jest jakości. Nie udało mi się rozstrzygnąć tej kwestii. Nieduży górniczy klan eksploatujący asteroidy w pasie Kuipera wiedzie surowe, lecz satysfakcjonujące życie z dala od Ziemi, jej bezdusznej biurokracji i zachłannych korporacji. Przyjdzie im jednak zweryfikować swe luźne stosunki z macierzystą planetą, gdy podczas skanu nieba teleskopy ich statku wykryją niezidentyfikowany obiekt zbliżający się w stronę Układu Słonecznego z prędkością bliską prędkości
Recenzje
światła. Po początkowych wątpliwościach przychodzi pewność – w stronę Ziemi zmierza olbrzymi statek obcych. Jakie mają wobec nas plany? Czy wyizolowanym na własne życzenie, lekceważonym wolnym górnikom uda się na czas ostrzec ludzkość? Pomimo mego wspomnianego już wyżej entuzjazmu miałem pewne obawy w związku z nazwiskiem nieznanego mi bliżej Aarona Johnstona, które pojawiło się mniejszą czcionką pod Cardem. Współpraca bowiem niejedno ma imię. Czy panowie podzielili się jakoś pracą niczym bracia Strugaccy? Johnston korzystał z jakichś notatek Carda jak autorzy dopisujący nowe powieści Ludluma po jego śmierci? A może była to autonomiczna praca Johnstona, wyjąwszy fakt, że skorzystał z istniejącego uniwersum i marketingowej siły przebicia nazwiska jego twórcy jak to było w przypadku Nivena i Lernera? Posłowie daje tylko połowiczną odpowiedź na to pytanie. Pewną wskazówką jest fakt, że „W przededniu” mamy do czynienia z esencją twórczości Carda z naciskiem na uniwersum Endera. Sugeruje to chyba jednak Johnstona, który dobrze odrobił zadanie domowe, sam Card raczej by się tak dokładnie nie kopiował. W powieści tej mamy trzy linie fabularne. Główny, z górniczym klanem na statku El Cavador, po raz kolejny koresponduje z doświadczeniami autora, kiedy to − jak wielu młodych mormonów został wysłany na misję – w jego przypadku była to Brazylia. Fascynację kulturą Ameryki Łacińskiej Card ujawnił już chociażby w „Mówcy Umarłych”. El Cavadorem podróżuje rodzina z Wenezueli, choć członkowie załogi raczej nie identyfikują się szczególnie ze swym pierwotnym kręgiem kulturowym, zwłaszcza ci młodsi, urodzeni w kosmosie. W ramach wątku El Cavadora nie mogło zabraknąć wzruszającej, drugoplanowej historii z małym chłopcem w roli głównej, co jest dla Carda bardzo charakterystyczne. Drugi wątek ma miejsce na Ziemi i przez swą wojskową sensacyjność budzi skojarzenia z późniejszymi tomami cyklu „Cienia”. Tu również mamy do czynienia z pewnego rodzaju „rodziną”, choć nie wiem czy określenie tak elitarnej, międzynarodowej jednostki nie jest lekkim nadużyciem. Oba epitety, którymi opisałem Policyjny Oddział Polowy (bo tak się ta jednostka nazywa) dość jednoznacznie przywodzą na myśl Międzynarodową Flotę z „Gry Endera”. Aczkolwiek w tym wypadku nie musi to być jedynie bezmyślna kalka z Carda, którą zasugerowałem wcześniej – mam pewne podejrzenia odnośnie do zależności tych dwóch organizacji, ale na jej potwierdzenie będzie trzeba czekać do kolejnych tomów cyklu. Jak zatem ostatecznie prezentuje się „W przededniu”? Dla mnie, wielkiego miłośnika twórczości Orsona Scotta Carda, a „Gry Endera” w szczególności, wygląda to zacnie i niewątpliwie stanowi smakowity kąsek. Aczkolwiek mam pewne wątpliwości, czy spodoba się ona komuś, kto z „Grą…” wcześniej do czynienia nie miał. Główna wartość powieści pisarskiej spółki Carda i Johnstona tkwi bowiem głównie w rozjaśnianiu mroków naszej ulubionej historii. Gdybym miał wyjść z siebie, stanąć obok i ocenić „W przededniu” jak autonomiczną powieść, otrzymałaby zapewne co najwyżej przeciętne noty. Nie mam jednak takiego zamiaru – mówcie sobie co chcecie – mnie się podobało i czekam na więcej. Łukasz Szatkowski
59
Recenzje Chuck Palahniuk „Snuff ”
Wydawnictwo: Niebieska Studnia Oprawa: miękka Ilość stron: 220 Rok wydania: 2013
Pan Chuck Palahniuk nie przestaje mnie zadziwiać. Co prawda nie czytałem jego wszystkich powieści, ale im więcej tychże książeczek przyswajam, tym bardziej zdumiewam się, jak sprawnie i szybko można przekraczać kolejne granice. W przypadku Chucka są one różne. Spotykamy płynną, nieustannie przesuwaną granicę dobrego smaku, która idzie w parze z graniczną ilością wulgarnych słów na stronę tekstu (współczuję tłumaczowi – sam autor wykazał się srogą inwencją i widać, że trudno było mu dotrzymać kroku). Czasami zastanawiam się, czy Chuck nie siedzi godzinami znudzony i z tej nudy nie zaczy-
60
na wymyślać nowych kuriozalnych określeń, tyczących się opisu narządów płciowych, stosunków płciowych, czy innych sprośnych zachowań i obiektów, przed którymi warto chronić dzieci. To jednak, pomijając wspomnianą inwencję, żaden wyczyn. Wyczynem w przypadku Chucka jest coś innego, kolejna granica. Nazwijmy ją… granicą współczynnika stosunku interesującej treści do ilości stosunków w tekście. I to właśnie na podkręcaniu ilości stosunków – tak, tych w pierwotnym, naturalnym, fizycznym, seksualnym tego słowa znaczeniu – pan Chuck w swojej powieści „Snuff ” się skupia. Od technicznej strony przynajmniej. Przechodząc do rzeczy: „Snuff ” to książka o biciu rekordu ilości odbytych stosunków seksualnych na ekranie. Jedna kobieta – zapomniana już – Casey Wright kontra sześciuset napalonych ogierów (w tym zarówno początkujący, jak i zaawansowani „aktorzy”). Kino dla dorosłych Chuck zdaje się znać od podszewki – i to nie z tej bardziej popularnej, powszechnej strony. Widzimy lejącą się z kart powieści WIEDZĘ – informacje, słowa, dziesiątki niuansów, ciekawostek, nazwisk, anegdot i technik z samego centrum porno-biznesu. Autor raczy czytelnika wymyślnymi określeniami (średnio) interesujących technik seksualnych, szczegółami kręcenia filmów dla dorosłych, a jednocześnie snuje swoją tradycyjną powieść prześmiewczo-ironiczno-obrzydliwą. Akcja opisywana jest z perspektywy trzech panów o numerach 72, 137 i 600, a także z perspektywy niewiasty organizującej całe przedsięwzięcie, słodkiej, wkurzonej Sheili. A, zapomniałbym: dziewięćdziesiąt dziewięć procent akcji toczy się w zatłoczonej (setki facetów czekających, by zapisać się na kartach historii), śmierdzącej (prawie wszyscy wysmarowani olejkami do opalania i innymi specyfikami) i lepiącej się (nie pytajcie) poczekalni. Czy Chuck traci formę i zamiast prezentować kontrowersyjną, lecz strawną opowieść, jedynie obrzydza? Wielu powie, że tak. Na szczęście, pomijając lejące się z książeczki „Snuff ” obrzydliwości i perwersje, czytelnik ma do czynienia z czymś więcej niż zwykły kartkowany pornol nastawiony na wzbudzenie kontrowersji lub wywołanie wymiotów. Szczerze mówiąc, Chuck napisał książkę mroczną i niezwykle ciekawą. Pornografia zdaje się być jedynie płaszczykiem, zewnętrzną skorupką dla tematu o wiele ważniejszego: zepsucia i degeneracji w tak ważnych tematach jak rodzina, system wartości współczesnego człowieka i niszczenie ludzkiej psychiki przez postępujący kapitalizm, konsumpcjonizm oraz – tak, ten epatujący z kart książki – przeinaczony, zwierzęcy seks, tutaj: za pieniądze/dla sławy. Chuck Palahniuk ponownie atakuje system, choć robi to nieco agresywniej niż zawsze. I nawet pomijając już „wyższą wartość” książki, która potrafi czytelnika mocno zasmucić i skłonić do refleksji nad kondycją nowoczesnego społeczeństwa, „Snuff ” nadal jest zgrabną, nieco mroczną powieścią, w której autor umiejętnie, stopniowo, buduje napięcie. Rzeczy ważne przenikają się w nowej książce Palahniuka z pornografią, zepsuciem, spaczeniem, a także ze śmiercią. Polecam, paradoksalnie nie tylko tym o mocnych nerwach i złym guście: pod osłoną obrzydliwości i pustki znaleźć można, jak to u Chucka, wiele ciekawych skarbów. Jacek Orlicz
Recenzje
recenzje Jacek Piekara „Ja, inkwizytor. Dotyk zła” (audiobook)
Wydawca: Biblioteka Akustyczna Data premiery: 2013-04-24 Kolejna misja inkwizytora „Oczywiście, Bóg jest tylko hipotezą... ale... przyznaję, że On jest potrzebny, dla porządku... dla porządku we wszechświecie... i gdyby Go nie było, to należałoby Go wymyślić”. – Fiodor Dostojewski Z góry i już na samym wstępie przyznaję, że nie czytałam (ani nie słuchałam) wcześniejszych książek o inkwizytorze Jacka Piekary. Było to więc moje pierwsze spotkanie z przedstawicielem Świętego Oficjum. Spotkanie niezwykle przyjemne i wciągające. Przede wszystkim chapeau bas przed lektorem! Koniecznie chciałabym zwrócić uwagę na świetną interpretację tej książki dokonanej przez Janusza Zadurę. Doskonała gra zawieszeniem głosu i wszelkimi pauzami, podkładanie różnych Kazimierz Kyrcz Jr „Podwójna pętla”
ISBN: 978-83-934241-8-4 Format: 1200 x 1900mm Wydawnictwo: Żywia Data wydania: 17.06.2013
Recenzje
głosów postaci, trafnie odczytana ironia – wszystko to sprawia, że słuchanie „Dotyku zła” stanowi czystą przyjemność. Przechodząc zaś do samej książki. Jacek Piekara częstuje nas dwiema minipowieściami przedstawiającymi wcześniejsze losy inkwizytora – Mordimera Madderdina. Dwie zagadki, przed którymi staje nasz bohater, stanowią niezwykle trudne wyzwanie. W historii pierwszej w spokojnym miasteczku Wittlich pewien mężczyzna brutalnie zatłukł swoją ukochaną żonę. Nie mając pod ręką nic specjalnie śmiercionośnego, posłużył się kością pozostałą z obiadu. Niezbyt przyjemne. Czy jednak morderstwo, nawet tak niespodziewane, jest stosowną sprawą dla inkwizytora? Mordimer nie jest pewny, ale wyrusza do tej niepozornej miejscowości. Druga opowieść koncentruje się wokół poszukiwań relikwii świętego, które – prawdopodobnie – wpływają na pomyślność okolicznych mieszkańców. Szczerze mówiąc, obie fabuły nie są zbyt skomplikowane (zwłaszcza w drugim opowiadaniu zdarzają się dość monotonne momenty, a intrygę łatwo można rozszyfrować), lecz ponieważ nie miałam do czego porównywać tej powieści, nie odczuwałam specjalnego zawodu. Za to uwiódł mnie specyficzny humor narratora-bohatera, czyli mistrza inkwizytora. Jego liczne dywagacje i pseudofilozoficzne komentarze na temat społeczności, wiary i służby bożej nie tylko bawią, lecz także – niekiedy – dają do myślenia. Choć fabuła osadzona jest w średniowieczu, nie sposób nie dostrzec aluzji do czasów współczesnych, momentami mogą one wydawać się sztucznie osadzone w tamtych realiach, lecz spokojnie można przymknąć na to oko. „Ja, inkwizytor. Dotyk zła” Jacka Piekary jest książką łatwą i przyjemną w odbiorze. Interpretacja Janusza Zadury bez wątpienia nadaje smaku całości. I choć Mordimer Madderdin jest postacią specyficzną, można odnaleźć przyjemność w obcowaniu z nim i polubić tego inkwizytora. Wszystkim chętnym życzę miłego słuchania! Anna Perzyńska Kazimierz Kyrcz Jr to pisarz, którego fanom rodzimych historii z dreszczykiem chyba nie trzeba przedstawiać. Do tej pory ma na swoim koncie trzy powieści i pięć zbiorów opowiadań, a jego teksty co i rusz ukazują się w antologiach zbiorowych. Jednak jego najnowsze dzieło jest w pewien sposób szczególne. Właściwie można by powiedzieć, że to drugi debiut, bowiem po raz pierwszy przytrafiło mu się sygnować książkę wyłącznie własnym nazwiskiem. Wszystkie poprzednie były konglomeratami. Zresztą, „Podwójna pętla” nie tylko tym się wyróżnia. Kyrcz oddala się od dobrze mu znanych horrorowych klimatów, aby trochę poeksperymentować i poszukać dla siebie nowego języka. Powieść to z jednej strony thriller psychologiczny. Wraz z biegiem akcji wokół głównego bohatera, Mateusza, krakowskiego policjanta z wydziału do walki z przestępczością w cyberprzestrzeni, zaciska się pętla dziwnych wydarzeń i niewyjaśnionych morderstw. Autor daje tutaj wyraz swojej fascynacji psychopatią, tworząc duszną atmosferę postępującego szaleństwa i niepewności. Z drugiej strony „Podwójna pętla” to także historia obyczajowa, a może nawet odrobinkę miłosna. Ważny temat stanowi w niej szarzyzna codziennego życia policjantów, którą Kyrcz dobrze zna z autopsji, gdyż sam na co dzień wykonuje
61
Recenzje ten właśnie zawód. W ponurym świecie Mateusza jedyny jasny punkt stanowi Patrycja, dziewczyna, którą poznaje przez serwis randkowy i w której się ze wzajemnością zakochuje. Nie znaczy to bynajmniej, że ich życie to sielanka rodem z harlequinów. Mają swoje lepsze i gorsze momenty. Związki są skomplikowane, zwłaszcza, jeśli jest się policjantem, który właśnie wdepnął w najgorsze bagno w życiu. Od technicznej strony tekst zasługuje na gorącą pochwałę. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie i w czasie teraźniejszym, co nadaje jej pewien ton natychmiastowości i pozytywnie rozumianej natarczywości. Ta swoista językowa
intensywność nadaje historii bardziej osobisty i wciągający charakter. Obsesje i niepokoje głównego bohatera odczuwamy bardzo silnie, a przy tym, dzięki wprowadzeniu potoczności i elementów groteskowych, autorowi udaje się uniknąć zadęcia. Mówiąc krótko, „Podwójna pętla” zdaje się otwierać w karierze Kyrcza nowy, ciekawy rozdział. Szczerze polecam ją zarówno jego zatwardziałym fanom, jak i tym, którzy dotąd nie mieli z jego twórczością żadnej styczności. No i czekam, co będzie dalej.
Agnieszka Pruska „Literat”
w swojej karierze zetknął się ze sprawą nie do rozwiązania. Pewnego sobotniego poranka w Gdańsku odnaleziona zostaje bowiem… mumia. Współczesna mumia. Epika Uszkiera, na którą składa się cały wachlarz postaci – dwie seksowne policjantki, emeryt, któremu trudno pożegnać się z zawodem, nadgorliwy żółtodziób, psycholog, marzący o zostaniu profilerem – rozpoczyna śledztwo. Do niczego jednak nie dochodzą. Na szczęście, zaprzyjaźniony patolog odnajduje wątły trop. Okazuje się, że jest kilka spraw, których nic nie łączy, no może poza faktem, że wszystkie są nierozwiązane, a morderca zawsze zabija, stosując dwie metody. Uszkier wpada na trop seryjnego mordercy, który równie chętnie przejedzie człowieka samochodem, co zamieni go w zmumifikowane zwłoki. Zaczyna się wyścig z czasem, nim morderca wybierze następną ofiarę… Dodatkowym smaczkiem powieści Agnieszki Pruskiej jest postać cioci Lusi, bibliotekarki i znawczyni kryminałów. Środowisko ludzi czytających i znających powieści kryminalne jest tu drugoplanowym, ale bardzo istotnym bohaterem. Postać starszej pani wprowadza do książki nieco humoru. Poza tym, większość z nas skwapliwie jej przytaknie, nie potrafiąc nie zgodzić się z jej opinią – Tess Gerritsen rządzi! (Choć osobiście nie uznałabym Mumii za tę z jej książek o Rizzoli i Isles, która jest najbardziej warta uwagi.) Kolejnym niezaprzeczalnym walorem powieści są także dokładne opisy technik kryminalistycznych i sposobu prowadzenia dochodzenia. A miłośnicy kryminałów wszak bardzo lubią szczegóły i dokładność. Tego nie można debiutującej autorce odmówić. W tej kwestii spisała się na medal. „Literat” nie obył się jednak bez pewnych drobnych potknięć, nie zawsze popełnionych z winy autorki. Zaplanowanie kryminału, w którym sprawy łączy jedynie to, że nie można ich rozwiązać sprawia, że bohaterowie miotają się, nie bardzo mają pomysł na popchnięcie śledztwa do przodu, a to sprawia, że w zasadzie niewiele się dzieje, pojawiają się dłużyzny. Czytelnik zaczyna się nieco irytować na nieudolnych policjantów, którzy nie potrafią niczego wydedukować i niestety w pewnym momencie jest już znudzony. Drugie potknięcie to już wina redakcji i korekty. Nikt nie wyłapał, że w tekście pomylone zostało imię jednej z ofiar. Raz figuruje ona jako Andżelika Mięsko, innym razem policjanci mówią o Agacie. Błąd ten pojawia się kilkanaście razy, a nikt tego nie poprawił. Notka na odwrocie strony tytułowej nie pozostawia wątpliwości, komisarz Barnaba Uszkier jeszcze powróci. Będziemy mogli zapoznać się z całą pewnością z kolejnymi jego przygodami. Czy warto? Dlaczego nie, chętnie zerknę, by przekonać się, jaka będzie druga książka Agnieszki Pruskiej.
Seria wydawnicza: Zbrodnia w Bibliotece Wydawnictwo: Oficynka Data wydania: 3 maja 2013 Liczba stron: 329 ISBN: 9788362465781 Na ile sposobów można zabić człowieka? W debiutanckich powieściach jest coś ciekawego. Pojawia się zupełnie nowe nazwisko, nie do końca wiadomo, czego można, a czego należy się po autorze spodziewać. Zwykle w przypadku takich książek podchodzi się do lektury z ciekawością, ale bez oczekiwań, które towarzyszą nam, gdy sięgamy po znanych już, lubianych i cenionych autorów. Do grona debiutantów dołączyła ostatnio Agnieszka Pruska – kryminalną powieścią „Literat”. Bohaterem książki Agnieszki Pruskiej jest nadkomisarz Barnaba Uszkier, pracownik gdańskiej policji. Z lakonicznej notki biograficznej na odwrocie okładki dowiadujemy się, iż autorka jest uczestniczką spotkań Oliwskiego Klubu Kryminałów. Pruska swoją powieścią pogrywa ze znaną i akceptowaną przez czytelników postacią śledczego. Barnaba wyróżnia się nie tylko imieniem, ale i szczęśliwym życiem rodzinnym. Ma bowiem żonę i dwóch synów. A rozwodu na horyzoncie ani śladu. Żadnego zaglądania do kieliszka czy innych nałogów. Jest więc tak daleko od takich postaci, jak Wallander, Blomkvist czy Hole, jak tylko daleko być można. Co nie przeszkadza jednak, by
62
Grzegorz Gajek
Jagoda Wochlik
Recenzje
recenzje Michał Cetnarowski „I dusza moja” Seria: Kontrapunkty Wydawnictwo: Powergraph Data wydania: 4 kwietnia 2013 ISBN: 9788361187721 Liczba stron: 258 Odkąd Michała Cetnarowskiego spotkał zaszczyt zastąpienia na stanowisku redaktora prozy polskiej Nowej Fantastyki zasłużonego Macieja Parowskiego, z pewnością sporo osób z pisarskimi ambicjami wnikliwie zapoznała się z jego twórczością. W końcu warto wiedzieć, co może spodobać się człowiekowi, który władny jest zadecydować o naszym debiucie w jedynym obecnie poważnym, drukowanym, fantastycznym periodyku literackim. Ludzie ci z pewną konsternacją skonstatowali zapewne, że „I dusza moja”, najnowsza powieść Cetnarowskiego wydana przez Powergraph w serii Kontrapunkty, z fantastyką ma niewiele wspólnego. W podwrocławskich Strzeszowicach życie toczy się zwykłym, nieco sennym rytmem. Mieszkańcy zmagają się ze zwyczajowymi problemami rodzinnymi, ekonomicznymi, ambicjonalnymi. Szokująca strzelanina w miejscowym liceum wstrząśnie jednak bohaterami i gruntownie przewartościuje ich podejście do życia. Rzeczoną strzelaninę możemy obserwować z perspektyw kilku różnych bohaterów – przegranego mężczyzny, który stracił pracę i żonę; jego córki, uczennicy miejscowego liceum, która ma dla ojca tylko pogardę i niechęć; młodej nauczycielki z misją; równie młodego policjanta z przypad-
ku czy chorobliwie ambitnego dziennikarza. Jak nietrudno się domyślić, wszyscy oni znajdą się w jakiś sposób w centrum wydarzeń. Jednak każdy, kto spodziewał się sensacyjnej historii rodem z kart powieści Ludluma, będzie musiał zweryfikować swe oczekiwania. „I dusza moja” to bowiem głównie studium psychologiczne różnorodnych postaci, które miały nieszczęście znaleźć się w ekstremalnej sytuacji. Autor poświęca sporo czasu na ich przemyślenia i retrospekcje, każdemu z bohaterów tworzy autonomiczną historię, by wskazać, w jaki sposób determinuje to ich decyzje. Zasadniczo Cetnarowski tym bardziej wskazuje czytelnikowi, co jest tu naprawdę istotne, im bardziej ignoruje potencjał sensacji i kryminału – do końca nie wiadomo, kto i dlaczego zaatakował szkołę, a odbicie jej z rąk terrorystów opisane jest dosłownie kilkoma zdaniami w niedługiej, lecz emocjonalnej relacji z drugiej ręki, która zamyka powieść. Tu nie chodzi o zagadki i bieganie bohaterskiego ojca z kałachem na ratunek córce, ale o tragedię – i to w sferze zindywidualizowanej, a nie przejściowej, pokazowej żałoby narodowej. Właściwie nie wiem po co Cetnarowski wcisnął w swoją powieść raczej ubogi wątek fantastyczny. Być może liczy na Zajdla. W każdym razie wygląda to nieco sztucznie, nie na miejscu i w zasadzie niszczy fabularny potencjał nauczycielki, w historię której ten wątek został wpleciony. Nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale fantastyczność jest niestety najpoważniejszym mankamentem tej książki. „I dusza moja” Michała Cetnarowskiego to jedna z lepszych polskich powieści, jakie ostatnio czytałem. A biorąc pod uwagę, że nie jest to fantastyka, ten komplement nabiera w moich ustach tym większego znaczenia. Większość czytelników szufladkuje tę powieść jako thriller, ja jednak powiedziałbym raczej, że jest to połączenie thrillera i dramatu psychologicznego. Tak czy owak to dobra, mocna, emocjonalna literatura trzymająca w napięciu. Polecam. Łukasz Szatkowski Thomas Harris „Milczenie owiec” Rok wydania: 2013 Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz Pamiętacie głośny film „Milczenie owiec” z Anthonym Hopkinsem i Jodie Foster? Jest to jeden z moich ulubionych thrillerów, który plasuje się zaraz obok genialnej „Psychozy” Hitchcocka oraz „Siedem” Finchera. Ostatnio miałem okazję zaznajomić się z literackim pierwowzorem „Milczenia...”. Moje oczekiwania w stosunku do powieści Thomasa Harrisa były ogromne. Miałem nadzieję na mocną, trzymającą w napięciu prozę, która wgniecie mnie w fotel. A jak było w rzeczywistości? Stany Zjednoczone są terroryzowane przez seryjnego mordercę. Buffalo Bill, bo tak został on nazwany przez media, poluje na kobiety o dużej tuszy, aby później obedrzeć je skóry i porzucić w rzece. Clarice Starling, świeżo upieczona adeptka FBI, zostaje powołana do przesłuchania Hannibala Lectera, przebywającego w zakładzie dla psychicznie chorych przestępców. Mężczyzna, dawniej uznany psychiatra sądowy, a jednocześnie morderca i kanibal, zaczyna prowadzić z agentką psychologiczną grę, która ma pomóc FBI
Recenzje
63
Recenzje w odnalezieniu Buffalo Billa. Kiedy na jaw wypływa kolejne porwanie, zaczyna się morderczy wyścig z czasem. Czy Clarice Starling uda się rozwiązać zagadkę seryjnego mordercy? Thomas Harris przywiązał szczególną wagę do bohaterów oraz ukazania ich psychologicznych portretów oraz motywacji. W „Milczeniu owiec” odnajdziemy odrażających typów spod ciemnej gwiazdy, ich bezbronne ofiary oraz niezmordowanych stróżów prawa, którzy nie cofną się przez niczym, aby odnaleźć oprawcę. Najważniejszą, a zarazem najciekawszą postacią jest oczywiście Hannibal Lecter, który nigdy nie gra w otwarte karty. Miłośnik klasycznej muzyki oraz sztuki, psychiatra z zawodu, a także nieznający litości psychopata – taki oto konterfekt wyłania się z kart „Milczenia...”. Po drugiej stronie barykady stoi zaś Clarice Starling, dla której sprawa Buffalo Billa jest zaczątkiem kariery. Agentka jest gotowa poświęcić wszystko, aby wygrać z czasem i dorwać mordercę młodych kobiet. Nie wie jeszcze, że sprawa ta będzie dla niej również konfrontacją z bolesną przeszłością. „Milczeniu owiec” jest zbiorem frapujących bohaterów. Nie może tutaj być mowy o szablonowości lub sztampie. Harris przedstawił postacie na wielu płaszczyznach i pozostawił duże pole do popisu wyobraźni czytelnika, któTullio Avoledo „Korzenie niebios” Tłumaczenie: Piotr Drzymała Data wydania polskiego: maj 2013 Wydawnictwo: Insignis ISBN: 978-83-63944-08-7 Wydanie: I Strony: 608 Oprawa: miękka I piąty anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na ziemię, i dano jej klucz od studni Czeluści. I otworzyła studnię Czeluści, a dym się uniósł ze studni jak dym z wielkiego pieca, i od dymu studni zaćmiło się słońce i powietrze. - Apokalipsa wg Św. Jana, 9, 1-2 Zima poszła w długą, oddając władanie wiośnie (która najwyraźniej błyskawicznie zamienia się w tropikalne lato). Dni stały się dłuższe, cieplejsze, pełne słońca. Nie dla wszystkich, moi Drodzy! Właśnie w przeddzień nadejścia letnich dni na moim biurku wylądował przedpremierowy egzemplarz „Korzeni niebios”, najnowszej pozycji z cyklu Uniwersum Metro 2033. I chcąc nie chcąc (bardziej chcąc), musiałem porzucić światło dnia i ponownie zejść w plątaninę niekończących się tuneli, na spotkanie zmutowanych bestii i niedobitków ludzkiej cywilizacji. Zamiast zielonych łąk i pąków kwiatów na drzewach wszechobecny lepki mrok, zamiast ciepłych promieni słońca promieniowanie nuklearnych niewybuchów… właściwie też dobrze. Znów Piter? A może powrót do Moskwy? – myślałem, zerkając na enigmatyczną okładkę (utrzymaną w stylu po-
64
ry częstokroć podczas lektury musi analizować zachowania bohaterów i wyciągać własne, niekiedy zaskakujące wnioski. Przyznam szczerze, że powieść rzuciła mnie na kolana. Także stylem. Autor wykazał się rozbudowanym warsztatem pisarskim oraz bogatym, inteligentnym językiem. „Milczenie...” czyta się wyśmienicie, a kolejne strony po prostu umykają pod palcami. Opowieść trzyma w ciągłym napięciu czytelnika, z uporem maniaka wciąż zastanawiającego się nad tym, jak potoczy się akcja. Harris nie szczędzi brutalnych szczegółów, które budzą niekiedy niesmak oraz zgorszenie. Zdecydowanie nie jest to pozycja dla osób wrażliwych, ale klimatyczny kawałek prozy, skomplikowany thriller psychologiczny, w którym nie ma miejsca na rzeczy pewne. Czasami warto zaufać przeczuciom. „Milczenie owiec” to rzeczywiście męska proza. Z pewnością spodoba się ona miłośnikom opowieści z dreszczykiem oraz dobrych kryminałów. Oczywiście, w ramach uzupełnienia, warto zdecydować się na seans doskonałej filmowej adaptacji „Milczenia...”, w której Anthony Hopkins wciela się w postać Hannibala Lectera. Czapki z głów! Nelliusz Frącek przednich, lecz – na moje oko – bardziej intrygującą). Nic bardziej mylnego – „Korzenie niebios” zabrały mnie bowiem w cieplejsze rejony naszego kontynentu – do Włoch. I z marszu rzuciły w wir problemów trapiących ocalałą tam resztkę ludzkiej populacji. Tym razem rdzeniem intrygi są poszukiwania jednego z kardynałów, a ich pozytywny rezultat może doprowadzić do wyboru nowego papieża. Co więcej, do tej niebezpiecznej misji zostaje przydzielony nie jakiś superwyszkolony stalker/rambo, a zwykły ksiądz, John Daniels, który z bronią i bezwzględną walką o przeżycie miał dotychczas do czynienia jedynie w grach komputerowych. Jak widać, „Korzenie niebios” starają się wnieść nieco świeżości do zatęchłego świata podziemnych korytarzy i zmutowanych abominacji pełzających po powierzchni naszej planety. Nie ma jednak mowy o jakiejś nieziemskiej rewolucji – podczas czytania ciągle czuć, że to powieść ze świata Metro 2033. Jako taka jest odpowiednio mroczna (nawet bardziej niż to było w przypadku „Do światła” lub „W mrok”), przeplatająca wartką akcję z egzystencjalnymi przemyśleniami (tym razem skoncentrowanymi na istocie człowieczeństwa i roli religii w post-nuklearnym świecie). Wszystko jest w niej na właściwym miejscu – fabuła wciąga, wątki filozoficzne nie są przesadzone, bohaterowie (w większości przypadków) mają ciekawie skrojone i różnorodne osobowości, a duszna atmosfera wręcz wycieka z poszczególnych stron i oblepia Czytelnika, wywołując w nim całą gamę emocji – od przerażenia (powieść bywa drastyczna, brutalna, niekiedy wręcz obrzydliwa – na szczęście w granicach rozsądku), poprzez smutek, aż po radość. „Korzenie niebios” to – moim zdaniem – najlepsza z powieści wydanych dotychczas w cyklu Uniwersum Metro 2033 (miejscami nawet lepsza od „Metro 2034”). Zadowoli nawet bardziej wybrednych miłośników post-apokaliptycznych klimatów oraz osób poszukujących powieść s-f, która nie tylko bawi, ale i zachęca do różnych refleksji. Polecam! Kamil Dolik
Recenzje
recenzje Philip K. Dick „Człowiek z Wysokiego Zamku”
Tytuł oryginalny: The Man in the High Castle Data wydania: 3 sierpnia 2011 Przekład: Lech Jęczmyk Wydawca: Rebis ISBN 978-83-7510-568-1 Format: 150×225 mm Ilość stron: 336 Oprawa: twarda
Alianci nie wygrali II wojny światowej. Światem rządzi Japonia i Niemcy – i zbyt kolorowo to nie wygląda. O ile Amerykanie pod panowaniem Japonii mają się jeszcze w miarę dobrze, o tyle na przykład Afryka została kompletnie zdewastowana przez niszczące wszystko Niemcy, które na Żydach nie skończyły swojej radosnej misji czyszczenia planety z plugastwa...
Recenzje
Fan historii alternatywnych, uwielbiający rozmyślać „co by było gdyby…”, znajdzie dla siebie w „Człowieku z Wysokiego Zamku” mnóstwo smakowitego materiału. Jak bardzo zmieniłby się świat, gdyby Japonia i Niemcy nie przegrały II wojny światowej? Jak przeobraziłyby się stosunki społeczne, jak wyglądałaby kultura? A może ogólne warunki życia wcale nie byłyby takie odmienne od tych, które znamy? Nie można jednak pozostać na poziomie samego gdybania, jeżeli chce się wyciągnąć z Dicka to, co najlepsze. Wszak historia alternatywna w „Człowieku z Wysokiego Zamku” to tylko przyczynek do głębszych treści, poważnych idei i szalonych konceptów – czyli tego, co czyni z tego pisarza geniusza SF (aczkolwiek w tej powieści żadnego SF nie uświadczysz). Prawda i fałsz – jeden z ulubionych tematów Dicka – ukazany został w całej okazałości. Przewija się w powieści od samego początku, zarówno na poziomie ogólnej idei, jak i w wątkach – zdawałoby się – banalnych. Japończycy fascynują się sztuką amerykańską, mają bzika na punkcie starych zegarków z Myszką Miki i historycznych broni – stąd oczywiście pojawiają się przynoszące zysk podróbki. Podrobieni są też niektórzy bohaterowie – identyfikują się fałszywymi imionami, udają kogoś, kim nie są. I nieprawdziwa wreszcie jest rzeczywistość, chociaż może „nieprawdziwa” to nie najlepiej oddające sytuację słowo. No właśnie, prawda – pojęcie tak względne i niepewne, skoro rzeczywistości może być wiele, a ta, w której się znajdujemy, jest niepokojąco obca, „nieswoja”. Bohaterowie zaczytują się w powieści „Utyje szarańcza”, w której Hawthorne Abendsen, tytułowy człowiek z Wysokiego Zamku, przedstawia jeszcze inną historię. W jego powieści Niemcy i Japonia jednak wojnę przegrały, ale nie jest to świat czytelnika, nie jest to nasz świat – Dick w tej „powieści w powieści” przedstawia jeszcze inne losy historii, jeszcze inną rzeczywistość. Jest więc świat bohaterów „Człowieka z Wysokiego Zamku”, jest też świat z „Utyje szarańcza”. Co z naszym światem? Jaką pozycję zajmuje wobec nich? Czy jest bardziej prawdziwy? Wreszcie mamy I-Ching, chińską Księgę Przemian, która w pewnym sensie... napisała „Człowieka z Wysokiego Zamku”. Dick wróżył z I-Ching i prowadził wątki we wskazanym przez nią kierunku. Nie wystarczy jednak patrzeć na tę metodę jak na ciekawostkę i eksperyment pisarski. Refleksje, jakie może ten fakt wywoływać, mogą być przeróżne, tak jak i interpretacje powieści jako całości. Dla mnie „Człowiek z Wysokiego Zamku” to powieść o literaturze i bytach, które literatura, cała sztuka, tworzy. Dla kogoś innego będzie refleksją o wolnej woli i przeznaczeniu, wyborze i predestynacji, a inni znajdą w niej ważne uwagi o naturze człowieka. Niewiele się minę z prawdą, gdy napiszę, że każda powieść Dicka jest o tym samym, dotyka tych samych problemów i zajmuje się taką samą problematyką, a jednak za każdym razem zagadnienie pokazane jest z nowej strony. Dick zaskakuje, mimo że cały czas obraca się wokół wiecznie męczących go idei, i z powodzeniem zaraża tymi ideami czytelnika. Katarzyna Tatomir
65