Qfant 11

Page 1



MICHAŁ STONAWSKI: No dobra, panie Jarku. Nadchodzi czas, kiedy wypuszczamy w Internet nasz jedenasty numer. Myślę, że pora jakoś to wszystko podsumować. Przeszliśmy długą drogę. Było dużo wzlotów, ale także i parę upadków. Tak czy siak – trzymamy się dzielnie. Jedenaście numerów… trochę przytłaczające, nie? JAROSŁAW MAKOWIECKI: Druga fantastyczno-kryminalna dekada rozpoczęta. „Qfant” dwumiesięcznikiem. Może za kolejnych dziesięć numerów staniemy się miesięcznikiem? Nie wiem, czy gardło naczelnego by to wytrzymało… („JAREK! QFUUUUUUUUUN!!!”) Przytłaczające? Bardziej przytłacza mnie data premiery tegoż numeru i koniec wakacji ;) Został miesiąc na przysyłanie prac do trzeciej edycji Horyzontów Wyobraźni. O, Michale, powiedz JAK TO JEST, kiedy wychodzisz przed sporą liczbę ludzi, by odebrać nagrodę i gratulacje od pisarzy za własnoręcznie stworzoną historię? MS: Powiem Ci, że dziwnie. Pewnie każdy inaczej to odczuwa. Ja miałem uczucie, że unoszę się nad ziemią, a jakiś natrętny głosik powtarzał mi: ,,To tylko sen, to nie jest realne, jesteś na prochach i masz odjazd, kolego”. Ba, założyłem się chwilę przedtem z przyjaciółmi o to, że nie dam rady. Stawką było piwo. Obaj przyznali później jednogłośnie, że było to najlepsze darmowe piwo w ich życiu… Ale wracając do tematu – z mózgu galareta, z nóg jeszcze większa, a ty stoisz, tłum faluje, jest gorąco i zimno równocześnie. I tylko podświadomie starasz się podtrzymywać uczucie nierealności. Bo gdyby to wszystko w tym momencie do ciebie dotarło, to chyba byś implodował ze szczęścia. A tak, uwalniasz je stopniowo, przez cały dzień i noc fruwając sobie po świecie. Cóż, tak to przynajmniej wyglądało w moim przypadku. I życzę wszystkim, którzy wygrają trzecią edycję, by zapamiętali dzień Gali równie szczęśliwie, jak i ja. A może nawet bardziej. Zwłaszcza, że w tym roku mają do wygrania tak przytłaczającą liczbę nagród, że to aż niemoralne. Chociażby ten Colt od Jacka Skowrońskiego. Cud, miód i orzeszki. I piwo.

PUBLICYSTYKA

MS: Jeśli ktoś myśli ,,Qfant”, myśli także ,,Opowiadania”. W tym numerze również ich nie zabraknie. Kto chciałby dowiedzieć się, gdzie mieszkają anioły, powinien zapoznać się z prozą Przemka Hytrosia: ,,Tam gdzie mieszkają anioły”, zaś zwolennicy nieskrępowanego wzrostu z ,,Rośnij, rośnij” Szymona Molińskiego. Oba opowiadania powinny dać satysfakcję każdemu, kto lubi dobrą prozę. A to przecież tylko czubek góry lodowej, bo dobrze napisanych opowiadań ci u nas nie brak. Przekonajcie się zresztą sami. Nowy „Qfant” do Waszej dyspozycji.

INNE

Qfun

7

PETER V. BRETT Pustynna Włócznia. Księga I (Ewelina Kozik) CHUCK PALAHNIUK Pigmej (Jacek Orlicz) MACIEJ PAROWSKI, JACEK RODEK Funky Koval (Magdalena Mińko) ANDRZEJ PILIPIUK Wampir z M-3 (Beata Tomaszewska) TOM CLANCY Suma wszystkich strachów (Kamil Dolik) LEWIS CARROLL Alicja w Krainie Czarów (Magdalena Mińko) PHILIP K. D ICK Ubik (Katarzyna Tatomir) RICHARD P. FEYNMAN Pan raczy żartować, panie Feynman (Jacek Orlicz) TAD WILLIAMS Wieża Zielonego Anioła, tom 2 (Maryla Kowalska) PAWEŁ MATUSZEK Kamienna Ćma (Nelliusz Frącek)

ALEKSANDRA BARTOSIK - galeria autorska

42

MARCIN BEKIESZ Kryzys MAGDALENA LEWAŃSKA Kto pod kim dołki kopie… KONRAD STASZEWSKI Ofiara piękna SZYMON MOLIŃSKI Rośnij, rośnij PRZEMYSŁAW HYTROŚ Tam, gdzie mieszkają anioły JACEK ŁOSAK Upał w Dębogrodzie

46 62 65 73 81 94

Wstępniak

JM: Hmm, trudno się zdecydować, od czego zacząć. W publicystyce Kazimierz Kyrcz Jr opowiada o początkach swojego pisania – może to być interesująca lekcja dla początkujących twórców. Warty uwagi jest z pewnością również wywiad z Romkiem Pawlakiem, przeprowadzony przez Piotra Dreslera. W publicystyce, początek cyklu „Qforumowicze radzą” – jak się Wam spodoba, będziemy go kontynuować. Na wszelkie opinie czekamy na naszym forum lub pod adresem: redakcja@qfant.pl. Polecenie opowiadań zostawiam Michałowi, ja zaś tylko dodam, że „na deser” rusza wyczekiwany nowy dział – QFun. Duet Bruce&Kosmac w uśmiechowej formie – sami sprawdźcie!

5

14 18 24 29 39

OPOWIADANIA

MS: Schizofrenia będzie. Albo Fauxofrenia. Nie wiem, co gorsze, więc przyłączam się do Twojego apelu. Tymczasem przed nami nowy numer „Qfantu”. Smakowity numer, dodam. Co my tu mamy, Jarku?

SPIS TREŚCI

KAZIMIERZ KYRCZ JR Początki pisania EWA SZUMOWICZ Rośliny psychoaktywne występujące w Polsce IZA GRZELAK-BARCZEWSKA O pisaniu i czytaniu powieści detektywistycznych wczoraj i dzi w Polsceś MARTA D ROZDEK Upiorne babunie D ARIUSZ BARCZEWSKI Wrota do fabuły, czyli rzecz o... Wywiad - ROMEK PAWLAK Jak zostać pisarzem (forumowicze radzą)

GALERIA

JM: Ciekawe, kto wygra w tej edycji. Może ktoś, kto już był na podium pokusi się o ponowną walkę o nagrody? Martwi mnie trochę, że nikt nie chce do mnie pisać. Ludzie albo się boją mnie, albo publikacji w nowym dziale, który miał się ukazać w tym numerze :( A zatem wielki apel, co byście ludziska pisać listy do smutnego Fauxa zaczęli. W końcu sam do siebie zacznie i co będzie?

POLECANKI

102 106 107 109 110 112 113 115 116 119 121

3



KAZIMIERZ KYRCZ JR

Początki pisania Jakoś tak na przełomie szóstej i siódmej klasy podstawówki, kiedy moje uwielbienie do Republiki wspinało się na kolejne szczyty, zamarzyło mi się zostać wokalistą. Zacząłem więc wymyślać krótkie tekściki, które nuciłem sobie pod nosem (śpiewanie zawsze pozostawało poza moim zasięgiem). A że pamięć ludzka jest zawodna, siłą rzeczy zapisywałem te szkice w specjalnym zeszycie. Z czasem nagromadziło się tego sporo; po pierwszym zeszycie pojawiły się następne i następne. Pod naporem faktów zweryfikowałem swe plany muzyczne, z wokalisty przeobrażając się w basistę, jednak przymus wymyślania i pisania kolejnych tekstów pozostał. Przez dekadę koncentrowałem się głównie na tworzeniu tekstów piosenek, wierszy, fraszek, sporadycznie pisząc jakąś miniaturę. Obrastając w często negatywne doświadczenia życiowe, postanowiłem spłodzić coś dłuższego. Tak powstało „Teraz i na zawsze” – opowiadanie na cztery strony, które powstawało przez… trzy lata. Kiedy wysłałem je do „Fantastyki”, dostałem skreślony ręką samego Maćka Parowskiego liścik, którego treść sprowadzała się do stwierdzenia, że tekst jest ciekawy, ale zbyt mocny, że wydawca czegoś takiego by nie przełknął. Wbiło mnie to w – absolutnie niezasłużoną – dumę, jednocześnie motywując do dalszych twórczych (a jakże!) poszukiwań. W 2003 roku w ś.p. „Ubiku” ukazał się mój papierowy debiut – „Horrorarium”. W tym samym piśmie publikował też Dawid Kain. Zwarliśmy szeregi, no i pół roku później na księgarskich półkach wylądował nasz pierwszy wspólny zbiór „Piknik w piekle”. Chciałbym stwierdzić, że potem poszło już z górki, ale byłoby to wstrętnym kłamstwem. Literacka groza w tamtym czasie dopiero w Polsce raczkowała, praktycznie jedynym znanym autorem tego Początki pisania

gatunku był Łukasz Orbitowski. Pozostawała więc metoda drobnych kroczków – przepychanie się z kolejnymi publikacjami w pismach, konkursach czy na portalach internetowych. W 2006 roku opublikowaliśmy z Dawidem nasz drugi zbiór: „Horrorarium”. Jako że należę do zwierząt stadnych, nieodmiennie ciągnęło mnie do pisania w duetach z innymi autorami. Nawiązałem więc współpracę z Łukaszem Śmiglem, Robertem Cichowlasem i Łukaszem Radeckim. Za każdym razem było to interesujące doświadczenie, pomagało mi uświadomić sobie swoje atuty i ograniczenia, zmuszało do wytężonej pracy, po prostu motywowało, by być coraz lepszym. Cóż, dobry współpisacz to nie tylko pomocnik w literackiej dłubaninie, ale i kompan. Często na złe, gorsze i najgorsze, bo co tu kryć – w naszym pięknym kraju próby przebicia się, czy zwykłego zaistnienia, dają ostro w kość. Mógłbym opowiedzieć Wam niejedną mrożącą krew w żyłach historię o bojach, walkach i utarczkach, jakie musiałem stoczyć jedynie po to, by stworzone przeze mnie i moich współautorów opowiadania i powieści trafiły do czytelników. Nie chcę jednak narzekać, marudzić ani tym bardziej straszyć młodszych ode mnie adeptów pióra i klawiatury. Jeśli wykażecie się samozaparciem, odrobiną talentu, wyobraźni i odwagi – macie szansę. Każdy ma. Od Was zależy, co z nią zrobicie. Wracając do tematu – publikację pierwszej powieści sygnowanej wyłącznie moim nazwiskiem mam dopiero przed sobą. Powinno to nastąpić w ciągu najbliższych miesięcy. A wtedy… Pewnie znów poczuję się jak na początku. 5


KAZIMIERZ KYRCZ JR

Prozaik, poeta, policjant. Urodzony w 1970 roku w Człopie (dawne woj. pilskie), nieomal od urodzenia mieszka w Krakowie, gdzie ukończył filologię rosyjską na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowe Zarządzanie Kapitałem Ludzkim na Uniwersytecie Ekonomicznym. Jego opowiadania znalazły się w antologiach: „Księga strachu” (tom I i II), „Białe sze-

6

pty”, „Pokój do wynajęcia”, „Czarna kokarda” i „City 1”. Współautor (razem z Robertem Cichowlasem) zbioru opowiadań „Twarze Szatana” oraz powieści: „Siedlisko”, „Koszmar na miarę” i „Efemeryda”. W 2009 roku na podstawie opowiadania, które napisał z Łukaszem Śmiglem, powstał anglojęzyczny film krótkometrażowy – „Head to Love”, wyreżyserowany przez Amerykanina – Vana Kassabiana. Współpraca z Dawidem Kainem zaowocowała zbiorami opowiadań grozy: „Piknik w Piekle”, „Horrorarium”, a także „Chory, chorszy, trup”.

KAZIMIERZ KYRCZ


EWA SZUMOWICZ

Rośliny psychoaktywne występujące w Polsce Rośliny o działaniu psychostymulującym są znane człowiekowi od zarania dziejów. Ich opisy można znaleźć w egipskich papirusach, a najstarszy znany Europejczyk, słynny Oetzi, uwięziony w alpejskim lodowcu przeszło 6000 lat temu, miał przy sobie owocniki porka brzozowego – grzyba o działaniu halucynogennym. Od zawsze stanowiły ważny element kultury i religii; jako rośliny magiczne umożliwiały mistyczne doznania, kontakty z przodkami i duchami, ale też uśmierzały ból czy zwiększały siłę wojownika. Oczywiście, każdy potrafi wymienić co najmniej kilka roślin narkotycznych, jednak mało kto zwraca uwagę na to, że większość z nich to gatunki egzotyczne, a więc stosunkowo świeże nabytki w naszym klimacie. Nasi przodkowie doskonale sobie radzili bez nowomodnych przybyszów w rodzaju konopi indyjskich czy kokainowca. Flora Europy obfituje w licznych, choć teraz często trochę zapomnianych, przedstawicieli tej jakże ciekawej i ważnej dla medycyny i kultury grupy. W tym artykule pragnę Wam krótko przybliżyć te gatunki roślin psychoaktywnych, które występują rodzimie, albo zostały przywleczone i zdziczały, ale występują na terenie Polski od minimum średniowiecza (archeofity). Zanim to jednak nastąpi, parę słów teorii, czyli kilka haseł. Zacznijmy od tego, że surowiec roślinny to wybrana część rośliny, przeznaczona do użytku leczniczego. Nie wszystkie bowiem części rośliny mają ten sam skład i takie samo działanie (bywa, że mają wręcz przeciwstawne, jak w niżej opisanym lulku czarnym). Ze względu na efekt uzyskiwany po zażyciu surowca psychoaktywnego, zwanego inaczej narkotycznym lub po prostu narkotykiem, można je podzielić na trzy grupy (przy czym poszczególne surowce mogą należeć do więcej niż

jednej grupy, albo wręcz do wszystkich trzech). Pierwszą grupę stanowią surowce halucynogenne – to te, które powodują powstawanie wizji psychodelicznych, omamów wzrokowych i słuchowych, często przypominających w swym natężeniu objawy schizofrenii. Pierwotnie były wykorzystywane przez szamanów, wyrocznie i czarowników w celu osiągnięcia duchowego wglądu i kontaktu ze światem niematerialnym (a w niektórych rejonach Ziemi nadal się to praktykuje – istnieją nawet religie oparte na efektach wywoływanych przez halucynogeny). Druga to substancje stymulujące, powodujące pobudzenie, wzrost aktywności psychoruchowej i spadek wrażliwości na ból. Często wykorzystywane były przez wojowników do zwiększenia odporności i wytrzymałości. Trzecią tworzą substancje hipnotyczne – wywołują one ospałość a nawet otępienie. Od zarania dziejów były używane jako środki anestetyczne i uspokajające. Najbardziej chyba znanymi przedstawicielami halucynogenów są tak zwane grzybki halucynogenne, nazywane, nieprzypadkowo, „magicznymi”. Tę liczną grupę tworzą, niekoniecznie ze sobą spokrewnione gatunki, które występują na całym świecie. W Polsce grzybki halucynogenne reprezentują cztery gatunki, z których najsłynniejsza jest niewątpliwie łysiczka lancetowata Psilocibe semilanceata (poza nią w Europie występuje jeszcze piętnaście innych gatunków z tego rodzaju, wszystkie o działaniu narkotycznym i wszystkie wyglądające mniej więcej tak samo). Ten niepozorny, brązowawy grzybek na cienkiej nóżce, lubiący wilgotne łąki i pobocza ścieżek oraz krowi nawóz, zawiera kilka związków halucynogennych, z któ- ŁYSICZKA LANCETOWATA

Rośliny psychoaktywne występujące w Polsce

7


rych najsilniejsze to psylocybina i psylocyna. Jednak to nie silnie halucynogenna łysiczka była głównym narkotykiem europejskich szamanów i czarownic, tylko MUCHOMOR CZERWONY powszechnie występujący w lasach Europy, dobrze znany wszystkim grzybiarzom – muchomor czerwony Amanita muscaria. Mimo że nie jest jedynym przedstawicielem swojej rodziny posiadającym właściwości halucynogenne, to jednak jedynym, który przy tym nie jest silnie trujący. Głównymi związkami działającymi są kwas ibotenowy, muscymol i muskaryna. Grzyby przyjmuje się w formie suszonej, w której działający drażniąco kwas ibotenowy przekształca się w aktywniejszy psychoaktywnie – myscymol. Muchomory suszyło się na słońcu, i stąd tak charakterystyczny widok czerwonych kapeluszy przed chatami wiedźm i szamanów. Najstarszymi zachowanymi dowodami stosowania grzybów halucynogennych są wizerunki małych ludzi, których głowy przykrywają grzybowe kapelusze – wizerunki te znaleziono na terenie całego świata. Czyż nie interesująco w tym świetle wypadają – znane chyba każdemu – ludowe opowieści o leśnych skrzatach i ich – jakże charakterystycznych – nakryciach głów i mieszkaniach? Innymi grzybami zawierającymi substancje halucynogenne są stożogłówka biała Conocybe lactea i porek brzozowy Pitporus betulinus. O ile stożogłówka nigdy nie była powszechnie używana, ze względu na trudność w odróżnieniu jej od innych przedstawicieli tego rodzaju, tak porek, będący powszechnie występującą na brzozach hubą, miał dla dawnych ludów duże znaczenie religijne. Zawarte w nim substancje o działaniu halucynogennym i stymulującym były chętnie wykorzystywane do wywoływania wizji, czego dowodem może być wspomniany na początku artykułu Oetzi. Współcześnie ten grzyb nie jest używany jako narkotyk i został zakwalifikowany po prostu jako… niejadalny. Jako ciekawostkę mogę doPOREK BRZOZOWY 8

dać, że słynne ataki szału u berserków były prawdopodobnie – jak głosi teoria – wywoływane zażywaniem właśnie grzybów halucynogennych, być może w połączeniu z surowcami zawierającymi alkaloidy tropanowe (które opiszę niżej) i szczwołem plamistym. Niejako sztandarowym przedstawicielem roślin narkotycznych jest mak lekarski Papaver somniferum. On pierwszy przyszedłby do głowy każdemu, kto zostałby zapytany o roślinę psychoak- MAK LEKARSKI tywną występującą w Polsce. Co jest trochę mylące, bo pierwotnie mak pochodził prawdopodobnie z Azji Mniejszej i dopiero jako roślina uprawna – od czasów przedhistorycznych – został razem z wędrującymi ludźmi rozwleczony po całej Europie. W pierwotnym stanie dzikim nie występuje w ogóle, jedynie jako wtórnie zdziczały, porasta tereny ruderalne całej Europy i Azji Mniejszej. Surowcem otrzymywanym z maku jest jego sok, który wypływa po nacięciu niedojrzałych makówek – czyli opium. Opium ma bardzo złożony skład chemiczny, a najważniejszymi jego elementami są alkaloidy, stanowiące do 25% jego masy, z czego główne to morfina, kodeina, papaweryna i narkotyna. Za narkotyczne działanie odpowiada morfina, a w dużo mniejszym stopniu – kodeina. Opium działa euforyzująco i silnie uspokajająco, znosi też odczuwanie bólu. Dzięki swojemu działaniu nasi przodkowie od zawsze uważali mak za roślinę magiczną, szczególnie silnie związaną ze śmiercią. Jako echo dawnych obrzędów pogrzebowych, w naszym języku pozostało powiedzenie „cicho jak makiem zasiał” – czyli śmiertelnie cicho. Pewne działanie narkotyczne wykazuje też dziko występujący na terenach ruderalnych pokrewny makowi lekarskiemu mak polny Papaver rhoeas. Charakterystycznie czerwone płatki kwiatu zawierają alkaloid readynę, która oprócz działania przeciwskurczowego wykazuje słabe działanie narkotyczne pokrewne morfinie. Podobieństwo do morfiny było MAK POLNY EWA SZUMOWICZ


wykorzystywane w medycynie ludowej – mak polny stosowano jako lek na suchy kaszel (morfina i kodeina mają silne działanie przeciwkaszlowe). Rośliną, której mleczny sok był używany jako substytut opium, jest należąca do rodziny Asteraceae sałata jadowita, zwana też mleczem jadowitym Lactuca virosa. Dawniej SAŁATA JADOWITA uprawna (znana już w starożytnym Egipcie), aktualnie, dość pospolicie, występuje w lasach Europy. Surowiec stanowi wysuszony sok zwany lactucarium, zawierający laktony seskwiterpenowe, w tym 2% laktucyny, laktucerol, laktukopikrynę, laktuzyd A. W połączeniu z wyciągiem z lulka czarnego i szczwołu plamistego lactucarium było używane jako środek usypiający przed operacjami. Biorąc pod uwagę, że dwa z trzech składników mieszanki to śmiertelne trucizny, a i sałatę trudno uznać za rośliną nietoksyczną, pod znakiem zapytania stoi, co częściej zabijało pacjenta – chirurg, zakażenia czy środek anestetyczny? Zamiennie do sałaty jadowitej używano soku jej bliskiego krewnego – sałaty solnej Lactuca saligna. Gatunek ten też można spotkać w Polsce jako roślinę ruderalną, jednak jest znacznie rzadszy. Po omówieniu magicznych roślin szamanów pora przejść do ukochanego surowca alchemików, czyli glistnika jaskółcze ziele Chelidonium maius. Ta pospolicie występująca roślina ruderalna, o charakterystycznym żółtym soku, miała wielkie znaczenie dla poszukiwaczy kamienia filozoficznego. Jej korzeń nazywany był „kamieniem mądrości” i „darem niebios” i stanowił dodatek do panaceum leczącego wszystkie choroby. Surowcem jest ziele zawierające liczne alkaloidy, w tym chelidoninę, chelerytrynę, sangwinarynę i berberynę. Sangwinaryna i protopina mają działanie lekko narkotyczne, pokrewne morfinie. Przy czym należy wiedzieć, że działanie narkotyczne i uspokajające glistnika objawia się dopiero w dawkach toksycznych, które charakteryzują się ciężkim rozstrojem GLISTNIK JASKÓŁCZE przewodu pokarmowego. SaZIELE

ma roślina jest silnie trująca. Odrębną, zwartą grupę roślin tworzą zawierające alkaloidy tropanowe gatunki z rodziny Solanaceae. Wszystkie, bez wyjątku, są silnie POKRZYK WILCZA trujące. Niewątpliwie naj- JAGODA słynniejszym przedstawicielem tej grupy jest pokrzyk wilcza jagoda Atropa belladonna. Jest to spory krzew o efektownych, czarnych owocach. Pokrzyk występuje najczęściej na brzegach lasów, jest rzadko spotykany na Podkarpaciu i w górach, objęty w Polsce ścisłą ochroną. Surowcem jest cała roślina, ze szczególnym wskazaniem na owoce. Zawiera atropinę, L-hyoscyaminę, apoatropinę, skopolaminę, belladoninę – w różnym stosunku w różnych częściach rośliny. Zależnie od dawki powoduje pobudzenie ruchowe, euforię, następnie omamy i halucynacje, aż do niekontrolowanych napadów szału. Dlatego dawni wojownicy wykorzystywali ją do wprowadzania się w stan bitewnego szału. Ta śmiertelnie trująca roślina jest jedną z najbardziej toksycznych w Europie, a jej nazwa nawiązuje do zwyczaju trucia jej owocami wilków. W tym miejscu powinnam choć wspomnieć o kolejnej ważnej roślinie z tej grupy – bieluniu dziędzierzawie Datura stramonium. Mimo sporego rozpowszechnienia to gatunek młody na terenie Polski, przywleczony z Meksyku. Niemniej wart jest wymienienia, gdyż stanowił, obok lulka czarnego i pokrzyku wilczej jagody, główny składnik używanej przez czarownice tak zwanej „maści do latania” – alkaloidy tropanowe, choć najczęściej wdycha się je w postaci dymu, bardzo dobrze wchłaniają się przez skórę (o czym warto pamiętać, szczególnie, gdy będziecie rwali efektowne kwiaty bielunia na przykład do B IELUŃ DZIĘDZIERZAWA wazonu). Lulek czarny Hyoscyamus niger jest pospolicie występującym w Polce chwastem ruderalnym. Ta wizualnie mało efektowna roślina była już kilkakrotnie wspomniana wyżej, jako składnik

Rośliny psychoaktywne występujące w Polsce

9


mieszanek usypiających, znieczulających i magicznych. Surowiec stanowi liść, zawierający do 0,1% alkaloidów tropanowych, głównie L-hyoscyaminy i skopolaminy. ZażyLULEK CZARNY cie dawało bardzo silny efekt pobudzenia ruchowego i szału. Jako środka analgetycznego najczęściej używano nasion, w których składzie dominuje skopolamina, więc objawy to narkotyczne otępienie. Skopolamina zawarta w lulku (i innych surowcach z rodziny Solanaceae), poza uspokajaniem ma jeszcze jedno ciekawe zastosowanie – jest serum prawdy (co swego czasu wykorzystywało CIA). Grupę zamyka ostatni przedstawiciel – lulecznica kraińska Scopolia carniolica. Jest to rzadko występująca w górach i na Podkarpaciu wieloletnia roślina, chroniona. Ze względu na ładne kwiaty czasem hoduje się ją w ogródkach. Surowiec stanowi korzeń i kłącze, zawierające 0,3-0,5% alkaloidów, głównie atropinę i L-hyoscyaminę. Lulecznica była dawniej stosowana przez czarownice do warzenia bardzo skutecznych napojów miłosnych – co nie powinno dziwić, gdy uwzględni się, że jeden z najsłynniejszych afrodyzjaków – mandragora lekarska – też jest rośliną z rodziny Solanaceae i ma zbliżony skład LULECZNICA KRAIŃSKA chemiczny. Narkotyczne właściwości posiadają też rośliny, których byśmy o to nie podejrzewali. Sztandarowym przykładem jest tu pospolita pietruszka zwyczajna Petroselinum crispum. Precyzyjnie rzecz ujmując – właściwości psychoaktywne wykazuje olejek eteryczny otrzymywany z nasion tej rośliny. Zawiera on apiol, mirystycynę oraz związki oleiste z bocznym łańcuchem allilowym, będące prekursorami 2,3,4,5-tetrahydroksyamfetaminy. Ma działanie halucynogenne i stymulujące. Jest też silnie drażniący – dawniej wykorzystywano go do wywoływania poronień. PIETRUSZKA ZWYCZAJNA

10

Podobne właściwości posiadają olejki otrzymywane z innych, równie pospolitych warzyw: kopru włoskiego Foeniculum vulgar i kopru ogrodowego Anethum graveolens. Kocimiętka właściwa Nepeta cataria razem z kozłkiem lekarskim Valeriana officinalis są najbardziej znanymi kocimi narkotykami. Mało kto jednak wie, że działają KOCIMIĘTKA WŁAŚCIWA psychoaktywnie też na ludzi. Kocimiętka jest byliną ruderalną, niezbyt pospolicie występującą na niżu. Surowcem jest ziele, o charakterystycznym, przyjemnym zapachu, podobnym do melisy. Za narkotyczne działanie odpowiada nepetalakton, prosty irydoid z grupy goryczy. Efektem jest łagodny stan euforyczny, porównywalny z otrzymywanym po marihuanie. Warto wiedzieć, że olejek eteryczny kocimiętki, poza działaniem psychoaktywnym, jest też bardzo skutecznym środkiem odstraszającym owady. By zapewnić sobie czyste od natrętnych insektów mieszkanie, warto powiesić jej gałązki koło okna (najlepiej wiązanki z piołunem, wrotyczem i bagnem) – oczywiście, pod warunkiem, że nie trzymamy w domu kota, bo w takim wypadku nie gwarantuję przetrwania w całości mebli i firanek. Kozłek lekarski Valeriana officinalis jest pospolicie występującą na bagnach i terenach podmokłych byliną o charakterystycznym, uwielbianym przez koty (to ich afrodyzjak) zapachu. Jako surowiec stosuje się korzeń i kłącze zawierające walepotriaty, kwas walerenowy, walerenal i inne związki. W dawkach leczniczych stanowi łagodny środek uspokajający, w wyższych wykazuje działanie hipnotyczne – uspo- KOZŁEK LEKARSKI kojenie, senność i otępienie. Kolejną rośliną narkotyczną jest chmiel zwyczajny Humulus lupulus. To wieloletnia pnąca bylina dwupienna, obecnie rzadko występująca w stanie dzikim w wilgotnych zaroślach i lasach liściastych, za to powszechnie uprawiana do celów spożywczych (hoduje się tylko osobniki żeńskie wytwarzające szyszki). Działanie narkotyczne EWA SZUMOWICZ


wykazuje lupulina, czyli włoski gruczołowe otrzymywane przez otarcie szyszek chmielowych. Ma ona bardzo skomplikowany skład chemiczny: olejki eteryczne np. CHMIEL ZWYCZAJNY humulen, kwasy goryczkowe: alfa i beta – humulon i jego pochodne, lupulon i jego pochodne, flawonoidy i inne, z których niektóre przypominają strukturalnie tetrahydroksykannabinol (należący do rodziny Cannabaceae chmiel jest bliskim kuzynem konopi). Stąd efektem zażycia jest marihuanopodobny stan euforyczny z wyraźnymi cechami uspokojenia, aż do objawów otępienia. Warto wiedzieć, że oprócz uspokajania lupulina bardzo skutecznie obniża u człowieka popęd płciowy, co czasami było wykorzystywane w dawnym lecznictwie. Dlatego gwałtowny spadek libido po piwie wcale nie jest mitem i przypadkiem – może oznaczać tylko tyle, że napój był dobrej jakości, a pechowiec okazał się bardziej wrażliwy na związki chmielu rozpuszczone w alkoholu od reszty populacji. Cóż, z idiosynkrazją się nie wygra, pechowemu panu mogę poradzić tylko jedno – przerzucić się na inne napoje. Tatarak zwyczajny Acorus calamus jest silnie aromatyczną wieloletnią byliną rozpowszechnioną na terenach podmokłych, nad brzegami płytkich zbiorników wodnych. Został przywleczony na tereny Polski razem z Tatarami, którzy dodawali jego kłącza do wody, by zapobiec niestrawności i ku ogólnemu wzmocnieniu organizmu. W naszym klimacie nie owocuje. Surowcem jest kłącze, zawierające 4% olejku eterycznego, w skład którego wchodzi do 10% α- i β-azaronu – to ten składnik odpowiada za efekty narkotyczne. Efekt zażycia zależy od dawki – od uczucia zadowolenia i efektu stymulacji po halucynacje. Azaron jest też głównym składnikiem olejku kopytnika pospolitego Asarum europaeum, jednak roślina ta w dawkach wywierających działanie narkotyczne ma też efekt silnie wymiotny, co zdyskwalifikowało ją jako surowiec psychoaktywny. Jej drażniące działanie natomiast znalazło

TATARAK ZWYCZAJNY

zastosowanie w medycynie ludowej, która wykorzystała kopytnik jako skuteczny i w miarę bezpieczny – w porównaniu do innych roślin używanych w tym celu – środek poronny. Bylica piołun Arthemisia absinthium jest pospolitą ruderalną wieloletnią byliną o charakterystycznym zapachu i bardzo gorzkim smaku. Jako lek, przyprawa i surowiec BYLICA PIOŁUN psychoaktywny była znana już w starożytności, jednak prawdziwą sławę zyskała dopiero w wieku XIX, razem z nastaniem mody na absynt. Surowcem jest kwitnące ziele, zawierające 0,5% olejku eterycznego i liczne gorycze. Głównym związkiem działającym jest dominujący składnik olejku – tujon, wywierający na układ nerwowy efekt toksyczny, halucynogenny, uspokajający i uzależniający. Warto przy tym wiedzieć, że zawartość tujonu zależy w dużej mierze od wieku rośliny – im starsza, tym jest go więcej. Substancja ta jest bardzo słabo rozpuszczalna w wodzie, dlatego napary z piołunu nie mają żadnego działania narkotycznego, a stosowane są w problemach gastrycznych (bardzo skutecznie pomagają we wszelkiego rodzaju niestrawnościach – o ile da się radę przełknąć koszmarnie gorzki napój). Tujon bardzo dobrze rozpuszcza się za to w alkoholu, stąd psychoaktywne działanie absyntu, będącego rodzajem wysokoprocentowej wódki smakowej. W dawniejszych czasach piołunem odurzano się, paląc go, często w połączeniu z innymi ziołami. Tujon jest też składnikiem olejku eterycznego szałwii lekarskiej Salvia officinalis, bylicy pospolitej Artemisja vulgaris i wrotyczu pospolitego Tanacetum vulgare – jednak albo stężenie jest za niskie, by uzyskać efekt narkotyczny (szałwia), albo rośliny są zbyt trujące, by je stosować jako surowce psychoaktywne (pozostałe dwa gatunki). Tujon w nich zawarty znalazł jednak zastosowanie w medycynie – wyciągów z tych roślin używano jako bardzo skutecznego środka przeciw pasożytom – zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym (a przeciw tym ostatnim stosuje się do dzisiaj – wyciąg z wrotyczu i bylicy bardzo skutecznie leczy wszawicę głowową).

Rośliny psychoaktywne występujące w Polsce

11


Związkiem o działaniu podobnym do tujonu, tylko jeszcze bardziej toksycznym, jest ledol, główny składnik olejku eterycznego bagna zwyczajnego Ledum palustre. Bagno zwyczajne to zimozielony krzew, dość pospolicie występujący na bagnach i torfowiskach, chroniony. Wydziela bardzo intensywny, specyficzny zapach. Wdychany olejek działa odurzająco, zaś w wyższych dawkach lub podany doustnie – jest silnie trujący. O sile działania ledolu przekonał się każdy, kto miał okazję w ciepły jesienny dzień zbierać żurawinę – dziwne oszołomienie, zawroty głowy i ogólna dezorientacja, jakie pojawiają się już po kilkunastu minutach przebywania na mokradłach, to właśnie efekt wdychania olejku bagna (wymieszanego z lotnymi produktami fermentacji i torfu). Dłuższe przebywanie może wywołać omamy – nie bez powodu nasi przodkowie wierzyli w złe duchy mieszkające na bagnach. Nic dziwnego, że uznawali bagno za roślinę magiczną i wykorzystywali do okadzania domów w celu wypędzenia złych duchów (a przy okazji owadów – olejek bagna bardzo skutecznie odstrasza insekty). Rośliną konkurującą toksycznością z pokrzykiem wilczą jagodą, a jednak dawniej wykorzystywaną jako narkotyk, jest wspominany już wyżej – szczwół plamisty Conium maculatum. Ta dwuletnia roślina ruderalna, dość pospolicie występująca na terenie niemal całej Europy, charakteryzuje się specyficznym zapachem, kojarzącym się z nieżywymi myszami w stanie zaawansowanej nieświeżości (nie sposób go z niczym pomylić, zignorować, a samo wytrzymanie jest zadaniem trudnym do wykonania). Surowcem była cała roślina – na wiosnę zbierano korzenie, później silniejsze działanie wywierało ziele. Jako narkotyk stosowano go w połączeniu z lulkiem i sałatą jadowitą do usypiania przed operacjami, wyciągi z niego używane były przez dawne ludy germańskie jako pobudzający narkotyk. Szczwół jest śmiertelnie trujący, w starożytności stosowano go do wykonywania egzekucji – to nim otruto Sokratesa, a nie, jak uważa się powszechnie, szalejem jadowitym. Szczwół stanowił także główny składnik opisanego

SZCZWÓŁ PLAMISTY

12

w „Makbecie” „odwaru czarownic”. Na szczwole kończę się ten krótki przegląd roślin psychoaktywnych. Oczywiście, tematowi daleko do wyczerpania, bo skomplikowana sieć powiązań między wierzeniami, medycyną, kulturą a roślinami psychoaktywnym została jedynie zasygnalizowana. Celem tego artykułu było jedynie przybliżenie wybranych roślin wraz z opisem działania, co przy popularności szeroko pojętej fantasy i modzie na „pogaństwo” wydaje się wartościowe i przydatne. Rośliny psychoaktywne są zdecydowanie zbyt mało znane w porównaniu do znaczenia, jakie miały dla naszych przodków. A szkoda, bo – mimo „kontrowersyjności” tematu – przemilczanie go znacząco wyjaławia obraz dawnych kultur i cywilizacji. Tak samo wyjaławia go traktowanie dawnych świętych, magicznych roślin jak zabawki, chwilową rozrywkę. W dawnych czasach, mimo powszechnego stosowania surowców psychoaktywnych, narkomania praktycznie nie istniała. Za mocno je szanowano. Stąd mój apel na koniec: jeśli interesujecie się dawnymi kulturami i fantasy, nie eksperymentujcie z opisanymi roślinami w domu przez szacunek dla naszego wspólnego, fascynującego dziedzictwa!

EWA SZUMOWICZ

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Ostrołęce (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara. EWA SZUMOWICZ


13


IZA GRZELAK-BARCZEWSKA

O pisaniu i czytaniu powieści detektywistycznych wczoraj i dziś Wielu wielbicieli powieści detektywistycznych przyznaje się do tego, że niezwykle chętnie sięga po książki Christie czy Chandlera, podczas gdy ma opory przed czytaniem tekstów współczesnych. Przyznam szczerze, że choć lubię najnowsze (lub ogółem nowe) kryminały, także zaliczam się do tej grupy. Przede wszystkim dlatego, że powieści kryminalne (będę na potrzeby tego tekstu używać zamiennie określeń „powieść kryminalna” i „powieść detektywistyczna”, mimo że to drugie jest nieco węższe i mniej pojemne), szczególnie w porrównaniu z tymi sprzed wieku, coraz częściej przypominają mniej wymagające intelektualnie thrillery. Oczywiście zdaję sobie sprawę z przemian, jakim siłą rzeczy podlega – przecież musi podlegać – gatunek. Chodzi mi raczej o zmianę w postrzeganiu kryminałów oraz w ich przezna-czeniu. Ale… od początku. Nic tak nie naświetli tej metamorfozy, jak odwołanie się do zasad, jakie dawno temu spisali poszczególni pisarze i teoretycy (wszyscy bez mała związani z Detection Club). I tak Ronald A. Knox napisał dekalog „A Detective Story Decalogue”, który opublikowany został w 1928 roku. W tym samym czasie ukazał się, słynniejszy, esej S. S. Van Dine’a, „Twenty rules for writing detective stories”. Ponieważ, jako dłuższy, wydaje się on nieco pełniejszy i bardziej szczegółowy, chciałabym się odwołać głównie do niego. Nie podaję też wszystkich wskazówek Van Dine’a – można je bez trudu znaleźć w Internecie1 – a jedynie te najważniejsze lub/i najciekawsze. Część wytycznych Van Dine’a ma uzasadnienie także dziś. Mało tego, wydaje się być wręcz oczywista. Choćby te: Główną postacią powieści detektywistycznej jest detektyw, a jego zadanie to zbieranie wskazówek, które w końcu doprowadzą do

14

przestępcy i Przestępstwem w powieści detektywistycznej powinno być morderstwo. Obie są bezsporne,

ale też dające do myślenia. Szczególnie ta druga. Wynika z niej bowiem, że utwory, w których dochodzi do innych przestępstw, takich jak kradzież czy oszustwo, nie są powieściami detektywistycznymi – a przynajmniej nie w klasycznym rozumieniu. W kryminałach musi dojść do popełnienia morderstwa. Do tego, dodajmy, morderstwo winno być zaplanowane, nie może okazać się wypadkiem ani samobójstwem. Tylko w takim

ujęciu śmierć nosi znamiona przestępstwa będącego odpowiednim wyzwaniem dla śledczego – w innym przypadku nasz detektyw miałby niewiele do roboty lub – o zgrozo – byłaby to robota gorszego fabularnie sortu. To prowadzi do kolejnych dwóch zasad niebudzących żadnych zastrzeżeń: Winowajca musi być wykryty metodą wnioskowania logicznego (a nie na przykład za sprawą przypadku lub niespodziewanego przyznania się do winy) oraz Zagadka w powieści powinna być rozwiązana w sposób zgodny z prawami natury. Celem powieści kryminalnej jest

więc pobudzenie do myślenia i finalny triumf umysłu – zarówno detektywa, jak i czytelnika – w postaci znalezienia sprawcy. Nie ma tu miejsca – na szczęście! – na żadne elementy nadprzyrodzone. Van Dine odnotowuje nawet, że pisarz nie powinien uciekać się do wprowadzenia do fabuły upozorowanego seansu spirytystycznego mającego na celu takie wystraszenie mordercy, żeby sam się zdradził. Cóż, w tym miejscu przychodzi mi do

głowy przynajmniej jeden powieściowy seans – fakt, że w jego efekcie morderca nie przyznaje się do winy. Na jaw wychodzi jedynie zwykłe fałszerstwo. Mam na myśli „Samotny dom” Agaty Christie. Królowa nie złamała więc, przynajmniej IZA GRZELAK­BARCZEWSKA


nie w tym przypadku, kodeksu, którego trzymali wych śladów (czyli takich wypowiedzi lub gestów, się członkowie Detection Club, ale… nie da się które to my, czytelnicy, źle zinterpretujemy). Szkozaprzeczyć, że lubiła innowacje i balansowanie na da, że prosto brzmi to tylko w teorii… krawędzi. Do tego jednak jeszcze wrócimy! Dużo łatwiej zastosować inną poradę Van Winowajcą musi się okazać osoba odgrywająca Dine’a: W powieści detektywistycznej nie powinno mniej lub bardziej istotną rolę w powieści – to być długich fragmentów z opisami, drobiazgowej zasada ważna, choć… chyba nie dla wszystkich analizy postaci i prób wprowadzania nastrojowości oczywista – zdarzają się bowiem notoryczne przy- – hamują bowiem akcję i wprowadzają sprawy niepadki niestosowania się do niej. Z pewnością takie istotne z punktu widzenia głównego celu (jest nim znacie, prawda? Szybko rozwijająca się fabuła, postawienie problemu, przeanalizowanie go i zapodążanie tropem licznych wskazówek, a na kończenie udanym wnioskiem). Fakt! Kryminał końcu… no cóż, jedno wielkie zaskoczenie, gdy z dużą ilością opisów i analiz może być męczący. okazuje się, że z mordercą po prostu ani razu nie Pod warunkiem, rzecz jasna, iż mówimy o domieliśmy szansy się zetknąć. Ostatnio, dla datkach niewnoszących niczego do fabuły, podczas przykładu, czytałam (rodzimy zresztą) kryminał – kiedy cała plejada detali – pozornie nieistotnych poszukiwanym przestępcą był brat głównego i drugo-, a nawet trzeciorzędnych – może zawierać podejrzanego. Wszystko ładnie i pięknie, gdyby nie jawne lub ukryte wskazówki prowadzące do rozwito, że… o jego istnieniu czytelnik dowiaduje się kłania zagadki. Innymi słowy, wszystko z umiarem, właściwie w momencie aresztowania. bez przesady. No właśnie, napisanie dobrej powieści detektyZ pewnością jeśli planujecie napisać powieść dewistycznej nie jest z pewnością sztuką łatwą. Pisarz tektywistyczną, możecie wziąć sobie do serca kilka zaprasza nas do swoistego tańca: porywa, mami jeszcze bardziej szczegółowych wskazówek. Każdy i kusi. Musi się jednak stosować do zasad fair play – szanujący się pisarz powinien unikać sztuczek nie może oszukiwać. Jak naucza Van Dine, takich, jak: czytelnik i detektyw muszą mieć równe szanse przy rozwiązywaniu zagadki; Wszystkie wskazówki należy wprowadzić i opisać w przystępny sposób; Nie wolno stosować wobec czytelnika zwodniczych sztuczek, ponieważ umniejszają one jego szanse na rozwiązanie zagadki; Zagadka musi być tak skonstruowana, aby czytelnik po przeczytaniu książki stwierdził, że rozwiązanie było w zasięgu jego ręki i doszedłby do niego, gdyby był równie sprytny jak detektyw.

Wszystko to jednak z wyczuciem i umiarkowaniem. Bo przecież nie po to czytamy kryminały, by rozwiązanie zagadki podane nam zostało na tacy i by autor poprowadził nas po nitce do mordercy. Chesterton sugeruje, że jest raczej na odwrót: Opowieść detektywistyczna różni się od innych podobnych opowieści tym, że czytelnik jest usatysfakcjonowany w pełni tylko wtedy, gdy na końcu historii czuje się jak głupiec.2 Tak, ale nie dlatego, że

a) ustalenie tożsamości mordercy przez porównanie niedopałka papierosa pozostawionego na miejscu przestępstwa z marką paloną przez podejrzanego b) sfałszowane odciski palców c) alibi zapewnione przez manekina lub kukłę d) pies, który nie szczeka, dzięki czemu okazuje się, że intruz był osobą znajomą e) końcowe przypisanie winy za przestępstwo bliźniakowi lub krewnemu wyglądającemu dokładnie tak samo jak podejrzany, ale będącemu niewinną osobą f) zastrzyk i środek nasenny g) popełnienie morderstwa w zamkniętym pomieszczeniu po faktycznym wejściu policji h) szyfr lub litera kodu niewyjaśnione w toku śledztwa

Jak widać, Van Dine był perfekcjonistą w każdym calu. Bo czy posłużenie się zabiegiem z psem zmniejszyłoby nasz szacunek względem pisarza pisarz najwyraźniej go za takiego uważa! Najlepszy oraz podziw co do jego inteligencji i umiejętności? przepis na idealny kryminał to zatem zaskoczenie A może dziś jesteśmy mniej wymagający? Lub, nie osiągnięte za pomocą niedopowiedzeń czy fałszy- daj Boże, skoro współcześnie piszącym zdarza się O pisaniu i czytaniu powieści detektywistycznych...

15


serwować nam takie – zdaniem Van Dine’a – wpadki, to… czy nie oznacza to, że z każdym stuleciem mamy coraz mniej szarych komórek? Jeżeli takie potknięcia nas już nie rażą, może jest z nami źle i powoli czeka nas tylko… wtórny analfabetyzm? Jeszcze bardziej pesymistycznie robi się, gdy rozważymy adresatów powieści detektywistycznej. W czasach Detection Club R. Austin Freeman podkreślał „elitarność” tego gatunku; to, że jest on skierowany do prawdziwych koneserów, którzy

powinien być tylko jeden; wprowadzenie większej liczby detektywów doprowadzi do rozproszenia uwagi czytelnika i umniejszy jego szanse rozwiązania zagadki.

Zresztą, Królowej zdarzyło się zszokować czytelników i krytyków jeszcze nie raz. Między innymi „Zabójstwem Rogera Ackroyda”. Co w tej powieści takiego wstrząsającego? Otóż jej narratorem jest… morderca! Dziś by nas to nie zdziwiło i nie oburzyło (wprost przeciwnie, uznalibyśmy ten zabieg za oryginalny i ciekawy), ale wtedy uznano, że jest przedkładają ten rodzaj fikcji literackiej ponad inne to niezgodne z kanonami literatury kryminalnej. formy, przy czym czytają z uwagą i krytycznym Pozostając przy osobie mordercy, a wracając do 3 umysłem. To akurat żadna nowość dla wielbicieli Van Dine’a… wskazywał on, że Winowajca powikryminałów, a więc dla tych, którzy uwielbiają nien być tylko jeden (nie mógł więc być związany trochę pogłówkować, łącząc przyjemne… z jeszcze z mafią czy tajnym stowarzyszeniem itd.) , że przyjemniejszym. mordercą nie powinien być przestępca zawodowy Są jednak tacy, którzy mają odmienne zdanie – oraz że nie powinien nim być służący. Knox dodauważają, że powieść kryminalna nie przedstawia wał, że w powieści nie może występować żaden sobą większej wartości i stawiają ją na równi z, nie Chińczyk4. Zasady te, choć po części wydają się deprecjonując żadnego rodzaju pisarstwa, roman- śmieszne, wiązały się z adresatem kryminałów, sami. Ci, nawet jeśli sami ją czytują, nie zawsze przedstawicielem… upper class: Wyższe sfery, chętnie przyznają się do swych kryminalnych wśród których rozgrywa się zwykle intryga fascynacji… kryminalna, nie będą akceptować (oraz oczekiwać) Z drugiej strony faktem jest, że nie tylko zmie- zbrodniarzy pochodzących z innych kręgów społeczniły się opinie o kryminałach – także sam gatunek nych. 5 Pod tym względem twórcy kryminalnej uległ ogromnej przemianie. Współcześnie zdaje się konwencji niemal wyprzedzili czas: dzisiaj, wedle ewoluować w kierunku thrillera, stawiając w cen- statystyk, to właśnie biali, średnio sytuowani trum zainteresowania, obok rozwiązywanej zagad- mężczyźni o standardowych preferencjach seksualki, której zgłębianie często zagraża bezpieczeństwu, nych stanowią zdecydowanie dominujący odsetek a nawet życiu śledczych, ich sprawy prywatne. A to wśród morderców, zwłaszcza wielokrotnych. Nie byłoby nie do pomyślenia niecały wiek temu! są może przedstawicielami wyższych warstw sensu W każdym razie oficjalnie i teoretycznie. Van Dine stricto, ale w pewnym sensie stanowią ich dzisiejszy przestrzegał bowiem, że wątek miłosny należy odpowiednik. całkowicie wykluczyć. Czemu? Dla utrzymania Przedstawione wskazówki rodem z początków czystości gatunku. minionego wieku w znacznej mierze nie mają dziś Czy zasada ta w czasach jej sformułowania była sensu. Brak im także uzasadnienia: powieść detekprzestrzegana? Wszyscy, którzy znają choćby tywistyczna nie jest już tym, czym była. Inny jest „Tajemniczego przeciwnika”, wiedzą, że nie. cel jej pisania czy czytania, inni są odbiorcy. Występujący tam Tommy i Tuppence, założyciele Z gatunku „kastowego” stała się popularnym, Klubu Poszukiwaczy Przygód, podczas prowadze- z mającego pobudzać do myślenia – oferującym nia śledztwa ze zwykłych znajomych z dzieciństwa (często łatwe) przyjemności i zabawę, z uporządstają się… parą, a z czasem małżeństwem. Tą serią kowanego i skodyfikowanego – nieco chaotycznym kryminałów Christie występowała również przeciw i wewnętrznie zróżnicowanym. Ale może dzięki kolejnej zasadzie (znowu dla współczesnych temu… również prawdziwszym? Jak mówi jeden kryminnałów całkowicie archaicznej…): Detektyw z bohaterów kryminału Harnego: Jak chcesz mieć 16

IZA GRZELAK­BARCZEWSKA


precyzyjne rozwiązanie zagadki, kup sobie „Dziesięciu małych Murzynków” albo inne nieśmiertelne dzieło pani Christie. W realu tak nie ma6.

Mimo to, kiedy zgłębiamy instrukcje Van Dine’a, aż łezka kręci się w oku. Bo jednak dobrze by było czasami respektować stare zasady – te, które przypominają nam, dlaczego czytujemy kryminały: dla mądrej rozrywki i rozruszania szarych komóreczek. Zob. m.in. http://www.klubkryminalny.pl/ index.php/2008/04/11/dwadziescia-zasad-pisaniapowiesci-detektywistycznych-van-dinea/. Wszystkie zasady Van Dine’a zacytowane w niniejszym tekście pochodzą z tego źródła. 1

IZA GRZELAK-B ARCZEWSKA

Gdyby mogła wybrać datę swoich urodzin, żyłaby na przełomie XIX i XX wieku… pod warunkiem, że w filmach grywaliby już Eugeniusz Bodo i Gene Kelly, grali na trąbce – Louis Armstrong i Miles Davis, a śpiewali – Frank Sinatra i Dean Martin. W wolnych chwilach czyta, czyta i jeszcze raz czyta. Czasami też drażni maleńkie stworzonka, robiąc im zdjęcia.

M. Czubaj, Etnolog w Mieście Grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczne, Gdańsk 2010, s. 158. 2

3 Tamże, s. 161. 4 http://zbrodniawbibliotece.pl/kronika kryminalna

/1751,kryminalnyalfabetgackajczylijaknapisacpowiesckryminalna/.

5 Czubaj, Etnolog w Mieście Grzechu, s. 157. 6 M. Harny, W imię zasad, Warszawa 2011, s. 476.

O pisaniu i czytaniu powieści detektywistycznych...

17


MARTA D ROZDEK

Upiorne babunie Według ogólnie stosowanej, ściągniętej z Wikipedii definicji, seryjny morderca jest powszechnie postrzegany jako biały mężczyzna między 25 a 35 rokiem życia, co w znacznej mierze pokrywa się ze statystykami policyjnymi. Jest to jednak spowodowane tym, iż tego typu statystyki prowadzi się głównie w krajach zamieszkiwanych przede wszystkim przez ludność pochodzenia europejskiego oraz nie notuje się w tych statystykach morderstw, uznawanych za porachunki mafijne bądź zabójstwa na zlecenie. Kobiety wyjątkowo rzadko występują w źródłach o seryjnych mordercach i – w jako takich – statystykach policyjnych. Niewielu kryminologów bada zjawisko występowania seryjnych morderców wśród kobiet, może ze względu właśnie na znikome statystyki? Zaintrygowana tym faktem zastanawiałam się, co jest powodem takiej sytuacji. Czy kobiety faktycznie rzadko dopuszczają się takich psychopatycznych czynów jak morderstwa seryjne? Może kobiety są niedoceniane w tej dziedzinie albo nie dają się tak łatwo złapać? Drążąc temat dalej, ze zdumieniem zauważyłam, iż seryjnych morderczyń wcale nie jest tak mało, jak sugerowałyby statystyki. Osobiście naliczyłam około sześćdziesięciu sztuk różnego rodzaju przestępczyń, które spokojnie można podciągnąć pod określenie – seryjna morderczyni. Morderczynią, na którą najłatwiej trafić, jest Elżbieta Batory, która urodziła się w roku 1560 bądź 1561. Pochodziła z jednej z najlepszych rodzin w Siedmiogrodzie. Miała wielu potężnych, jak na tamte czasy krewnych, między innymi kardynała czy księcia. Jednak najbardziej znanym był Stefan Batory, król Polski; co ciekawe, gdyby nie on, Elżbieta byłaby kolejnym pretendentem do tronu Rzeczpospolitej. 18

Elżbieta Batory wywodziła się z długiej linii transylwańskiej szlachty. Możliwe, że łącząły ją więzy krwi z Vladem Tepes alias Vlad Palownik, znanym również jako książę Drakula. Dorastając, Elżbieta była świadkiem wielu aktów przemocy popełnianych przez ojca i braci, gdy karali podległych im chłopów za popełnione przewinienia. Jak wiele małżeństw w tym czasie, tak i małżeństwo Elżbiety zostało zaaranżowane, gdy miała jedenaście lat. Po czterech latach narzeczeństwa została żoną Ferenca Nádasdy. W wieku piętnastu lat urodziła swoje pierwsze dziecko, które miała z miejscowym chłopem. Kiedy jej mąż Ferenc musiał wyjechać walczyć z Turkami, pozostawił Elżbiecie wszelkie sprawy związane z zarządzaniem majątkiem i finansami, jak również opiekę nad chłopami żyjącymi na ich ziemiach. W związku z przejętymi obowiązkami Elżbieta mogła bezkarnie rozwijać swoje zamiłowanie do okrucieństwa. Szczególnie upodobała sobie młode dziewczęta. W tamtych czasach okrutne zachowanie rządzących wobec tych, którzy im służyli, było powszechne, a jednak poziom okrucieństwa Elżbiety był godny uwagi. Karała nie tylko faktyczne naruszenie zasad, ale wymyślała preteksty, by torturować i rozkoszować się zadawaniem cierpienia, wykraczającego daleko poza poziom akceptacji funkcjonujący w tamtej epoce. Lubiła wbijać ofiarom szpilki w różne delikatne części ciała, na przykład pod paznokcie. Zimą trzymała ofiarę na mrozie, polewając ją wodą do czasu, aż nieszczęśnik zamarzł na śmierć. MARTA DROZDEK


Mąż, przyjeżdżając z wypraw wojennych również uczył ją nowych metod tortur, między innymi letniej wersji zamrażania, polegającej na tym, że smarowano ofiary miodem i wystawiano je na ukąszenia owadów. W 1604 mąż Elżbiety zmarł. Jedne źródła podają, iż odszedł w wyniku trucizny; inne, że zginął od zadanych mu – przez nierządnice w Bukareszcie – ran kłutych. Elżbieta przeniosła się do Wiednia, szukając nowego kochanka, który zastąpiłby jej męża. W tym czasie osiągnęła już wiek czterdziestu trzech lat. Czas okrutnie obszedł się z jej wyglądem, „anielska” cera dawno wyblakła i znalezienie nowego męża nie było już tak łatwe. Jej irytacja w związku z tą sytuacją doprowadzała do coraz dotkliwszego karania służek. Podczas jednego z takich incydentów, Elżbieta podrapała dziewczynę, brudząc się jej krwią. Później była pewna, że ta część ciała, na którą spadła krew służącej, wygląda młodziej i jędrniej. Alchemicy korzystający z jej gościnności, a znający jej okrucieństwo, nie chcąc się jej narazić, utwierdzali ją w przekonaniu, iż krew dziewic odmładza. Szukając odpowiednich „surowców” odmładzających, Elżbieta wędrowała nocami do pobliskiej wsi. Po zdobyciu odpowiedniej ilości krwi kąpała się w niej jak Kleopatra w mleku. Po jakimś czasie doszła do wniosku, że krew chłopek to jednak nie „to” i planowała wypróbować krew szlachcianek. Aby ją uzyskać, otworzyła w swym zamku szkołę dla dziewcząt z pomniejszych rodów. Jednak tego nie dało się już tak łatwo ukryć i wieść o jej działaniach dotarła do cesarza węgierskiego Mathiasa II. W dniu 19 grudnia 1610, Batory została aresztowana, a kilka dni później postawiona przed sądem. W wyniku przeprowadzonego śledztwa doliczono się sześciuset zaginięć, za które była odpowiedzialna, a mówi się, iż mogło ich być nawet około dwóch tysięcy. Mimo tego nie została skazana na śmierć, tylko na dożywotnie więzienie i przepadek mienia. Elżbieta pozostała w zamknięciu aż do swojej śmierci trzy lata później, 21 sierpnia 1614. Raymond T. McNally, który napisał cztery książki na temat wampiryzmu oraz postaci Draculi w historii i literaturze, w piątej księdze, Dracula był Upiorne babunie

kobietą, prezentuje spojrzenie na fakt, że Stoker

pisząc swoją powieść „Dracula” był również pod silnym wpływem legendy Elżbiety Batory. Fakt kąpania się Elżbiety we krwi czy jej spożywania nie jest do końca potwierdzony, oparto go bardziej na spekulacjach niż dowodach. Przejdźmy do kolejnej z seryjnych morderczyń, bliższej nam historycznie niż Elżbieta Batory. Jest nią Leonarda Cianciulli. Urodziła się 14 listopada 1893 roku w Montella di Avellino we Włoszech. Jako dziecko nie miała szczęśliwego życia. Matka ją odrzucała, ponieważ jej poczęcie było wynikiem gwałtu. Odrzucana i samotna, jeszcze jako młoda dziewczyna, Leonarda dwukrotnie usiłowała popełnić samobójstwo. W wieku 21 lat wyszła za mąż za miejscowego urzędnika, Raffaele Pansardi. Po ślubie mieszkali w Lariano w Alta Irpinia, jednak po trzęsieniu ziemi w 1930 roku przenieśli się do Correggio, w prowincji Reggio Emilia. Jako matka też nie miała szczęścia: na siedemnaście ciąż trzy razy poroniła, dziesięcioro dzieci zmarło w młodym wieku. Pozostałą przy życiu czwórkę Leonarda chroniła wręcz obsesyjnie i z dzikością lwicy. Cygańska wróżka przepowiedziała jej kiedyś: „Wyjdziesz za mąż i będziesz miała dzieci, jednak

19


wszystkie umrą”. Niezadowolona z tej przepowiedni Leonarda poszła do innego Cygana – ten z kolei przepowiedział jej więzienie. Tak czy inaczej – była więc skazana na porażkę i w dodatku obie wróżby okazały się trafne. W 1939 roku jej najstarszy syn Giuseppe miał zostać powołany do wojska. Leonarda twierdziła, iż odwiedziła ją Maryja Panna i nakazała jej poświęcenie ludzi w intencji jej synów. Jej pierwszą ofiarą została Faustyna Setti, której Leonarda postawiła kabałę, z której wyczytała, że musi szukać męż w Pola. Przekonała kobietę do wyjazdu oraz utrzymania tego w tajemnicy przed rodziną i znajomymi. Udało jej się również namówić Faustynę na napisanie listów i pocztówek, które miałyby zostać wysłane, gdy dotrze ona do Pola. Potem zabiła ją siekierą, zaś pocztówki wykorzystała do zapewnienia sobie alibi. Pocięte na dziewięć części ciało ukryła w szafie, uprzednio odsączywszy z niego do miski całą krew. Jak później powiedziała policji: Rzuciłam części do garnka, dodałam siedem kilogramów sody kaustycznej, którą kupiłam, aby zrobić mydło i mieszałam aż zrobiła się z tego ciemna maź. Potem wynosiłam wiadrami i opróżniałam do szamba. Co do krwi to czekałam, aż skrzepnie, następnie suszyłam w piecu. Wymieszałam ją z mąką, cukrem, czekoladą, mlekiem i jajami, dodałam też trochę margaryny, ugniotłam wszystkie składniki. Upiekłam dużo ciasta do herbaty. Częstowałam nim odwiedzające mnie sąsiadki, choć Giuseppe także je zjadł.

Trzecia, ostatnia jej ofiara to Virginia Cacioppo, 53-letnia była śpiewaczka operowa, która została zamordowana w dniu 30 września 1940 roku.

Znalazła się w garnku, jak dwie inne; jej ciało było tłuste i białe, gdy stopniało dodałam butelkę wody kolońskiej, a po długim czasie byłam w stanie zrobić najbardziej kremowe mydło. Dałam kostki sąsiadom i znajomym. Ciasta również były lepsze: ta kobieta była naprawdę słodka.

Została aresztowana, bo bratowa jej ostatniej ofiary poszła na policję, poszukując zaginionej. Cianciulli łatwo przyznała się do zbrodni i została skazana na 30 lat więzienia. Zmarła wskutek udaru mózgu w wiezieniu Pozzuoli 15 października 1970 20

roku. Dzięki swojej działalności zdobyła wdzięczny przydomek „Mydelniczka”. Z wyglądu miła starsza pani. Sympatyczna babunia piekąca wnukom ciasteczka. Tak, z przyjemnością poczęstowałaby was ciasteczkami, ale nadziewanymi arszenikiem. Urodziła się w 1929 roku w rodzinie robotników rolnych. Rodzice uzależnieni byli od alkoholu, co doprowadziło do ich przedwczesnej śmierci. Od szóstego roku życia pozostawała pod opieką rodziny. Dorothea Puente, bo tak się nazywała, od najmłodszych lat miała zatargi z prawem. W wieku szesnastu lat po raz pierwszy wychodzi za mąż za żołnierza, Freda McFaul, który właśnie powrócił z Pacyfiku. Ma z nim dwie córki, które oddaje do adopcji. Pod koniec 1948 roku mąż ją opuszcza. Potem Dorothea zachodzi w ciążę z przygodnie poznanym mężczyzną. W 1952 roku wychodzi ponownie za mąż za Szweda o nazwisku Axel Johanson. Było to burzliwe 14-letnie małżeństwo. Kilkakrotnie aresztowana za oszustwa, stręczycielstwo i włóczęgostwo, po rozwodzie z Axelem wychodzi za mąż za młodszego od niej o dziewiętnaście lat Roberto Puente. W końcu zaczęła pracować jako pielęgniarka w domu opieki dla osób niepełnosprawnych i starszych. W krótkim czasie zaczęła zarządzać pensjonatem. Małżeństwo z Roberto trwało dwa lata, wkrótce po jego zakończeniu Dorothea przejmuje trzypiętrowy dom opieki w Sacramento. Puente wyszła za mąż po raz czwarty w 1976 roku za Pedro Montalvo. Małżeństwo trwało tylko kilka miesięcy, a Puente zaczęła spędzać czas w lokalnych barach, szukając starszych mężczyzn, którzy otrzymywali świadczenia emerytalne. Fałszowała ich podpisy i okradała z pieniędzy. W przejętym przez siebie budynku wynajmowała lokale osobom starszym i niedołężnym, prowadząc coś na kształt pensjonatu. Krótko po jego „otwarciu” zaczęła zabijać swoich pensjonariuszy. Motyw? Stary jak świat – pieniądze. Zwłoki zakopywała w ogrodzie pensjonatu. Była pracowita, trzeba przyznać. Pobierała MARTA DROZDEK


świadczenia za swoich „pensjonariuszy” w ich imieniu, szczególnie tych zakopanych w ogródku, pisała listy do rodzin. Nad dzielnicą unosił się smród, zgniły, słodkawy i ostry – odór śmierci. Wszyscy wiedzieli, iż dochodzi on z pensjonatu. Pytana o niego, Dorothea zrzucała winę na kanalizację, próbując różnymi sposobami się go pozbyć, co jednak jej się nie udawało. Smród unosił się nad pensjonatem jak przekleństwo. Sama Dorothea postrzegana była jako oddana pensjonariuszom, działająca charytatywnie, sympatyczna członkini społeczeństwa. Okazało się, że ta miła pani ma w swoim ogródku zakopanych dziewięć ciał. Wyrok – dożywocie, bez możliwości warunkowego zwolnienia. W dniu 27 marca 2011 Dorothea Puente zmarła w więzieniu w wieku 82 lat, do końca utrzymując, że była niewinna i jej pensjonariusze odeszli z… przyczyn naturalnych. Ostatnia z bohaterek tego artykułu to Nannie Doss, znana jako Giggling Granny, „taka wesoła babunia”. Urodziła się 4 listopada 1905 roku. W wieku 16 lat po raz pierwszy wyszła za mąż i to było jej jedyne małżeństwo, po którym nie pozostała wdową. W trakcie jego trwania urodziła cztery córki, dwie „środkowe” zmarły na skutek „zatrucia pokarmowego”. Mąż uciekł od niej podejrzewając, iż to ona jest odpowiedzialna za śmierć dzieci. Zabrał ze sobą najstarszą córkę. Po jakimś czasie wrócił z inną kobietą i wtedy dopiero wzięli z Nannie rozwód. Drugie małżeństwo zaczęło się bardzo romantycznie, on jej posyłał wiersze, ona jemu ciasta. Pobrali się, gdy miała 24 lata i związek trwał aż 16 lat, mimo że oblubieniec miał problemy z alkoholem. W 1945 roku, gdy Japonia poddała się aliantom, Frank, mąż Nannie, bardzo hucznie to uczcił suto zakrapiając alkoholem, a potem zgwałcił żonę. To i fakt, iż odkryła jego zapasy alkoholu, przepełniło czarę. Ukrytą whisky zaprawiła trutką na szczury. Wieczorem niczego nieświadom Frank wypił ją i zmarł w męczarniach. Trzeci mąż Nannie był kobieciarzem i alkoholikiem, często znikał na długie tygodnie i zmarł na niewydolność serca – podobno. Czwarty nie miał problemów z alkoholem, ale był kobieciarzem. Zanim poczęstowała go swoim ciastem, w styczniu 1953 roku dokończyła podtruUpiorne babunie

wanie matki, która z nimi mieszkała. Męża pozbyła się trzy miesiące później. Ostatniego, piątego męża zabiła dla jego dwóch polis ubezpieczeniowych. Dopiero ta śmierć wzbudziła zainteresowanie lekarza, który zlecił sekcję zwłok. Autopsja wykazała ogromną ilość arsenu w organizmie. Możliwe, że to wynik jej słynnego ciasta. Przepis na ciasto – przepis na śmierć: Nannie’s Apple & Prune Pie Czas: 45 minut Piekarnik: temp. pieczenia 350 stopni Składniki: 1 szklanka wody, 1½ szklanki mąki, 1 kostka masła, 3 jaja, ½ szklanki cukru, 4 jabłka w plasterkach, kilogram suszonych śliwek, 5 łyżek cukru pudru i 5 łyżek trutki na szczury

• Doprowadzić do wrzenia wodę, masło, cukier. Ciągle gotować, dodać mąkę. • Na małym ogniu nadal mieszać, aż ciasto stanie się jednolitą masą. Do ciasta dodać dobrze ubite jajka i dalej ucierać na gładką masę. • Rozwałkować ciasto, wyłożyć nim brytfankę do tarty.

21


• Dodać plasterki jabłka i śliwki, układając je warstwami. Śliwki na noc namoczyć wcześniej w trutce na szczury. • Po rozłożeniu jabłek i śliwek polać je dodatkowo sokiem ze śliwkowej marynaty. Aby zabić smak arsenu, posypać je cukrem. • Przykryć to wszystko resztą ciasta, posypać cukrem pudrem i zapiekać w piekarniku, aż pokrywa będzie złocista. Wynik stosowania ciasta – 11 ofiar na przestrzeni lat 1920–1954, w tym czterech mężów, dwoje dzieci, dwie siostry, matka, wnuk i siostrzeniec. Nannie została aresztowana po śmierci piątego męża. Została oceniona jako zdolna do brania udziału w procesie. 17 maja 1955 roku przyznała się do winy i została skazana na dożywocie. Państwo nie dążyło do kary śmierci ze względu na jej płeć. Zmarła na białaczkę w szpitalu penitencjarnym stanu Oklahoma w 1965 roku.

Krótko podsumowując, możemy stwierdzić, iż psychologiczny opis seryjnego mordercy w przypadku kobiet znacznie różni się od typowego profilu seryjnych morderców płci męskiej. O ile seryjnym mordercą jest najczęściej mężczyzna pomiędzy 25 a 35 rokiem życia, to wśród kobiet bardzo często seryjnymi morderczyniami są osoby – można powiedzieć – dojrzałe. Także czas trwania procederu w przypadku kobiet jest bardziej długotrwały, rozłożony nieraz na przestrzeni wielu lat. Znalazłam gdzieś opinię psychologa, iż kobiety częściej mordują przed miesiączką – nie wiem, czy to prawda, nie udowodniono nam tego. Jakie z tego możemy wyciągnąć wnioski? Panowie, nie bagatelizujcie PMS. Bądźcie mili dla swych połówek i nie drażnijcie ich bez powodu. Ponadto widzimy, że nie tylko Kopernik był kobietą – Drakula też! Tak bardziej poważnie, żadna z płci nie ma monopolu na zabijanie, jednak w tym wypadku to nie jest powód do dumy. Źródła: http://www.trutv.com http://www.crimecircle.com http://www.weird-encyclopedia.com

MARTA D ROZDEK

Z musu ekonomista i pracownik windykacji. Kocha miłością wielką Sudety, ich historię i wszystko związane z mieszczącymi się tam kopalniami, sztolniami i pohitlerowskimi kompleksami. Marzy, że odnajdzie mityczny „Złoty pociąg”. Równie mocno kocha fantastykę we wszelkich jej odmianach, kryminały, thrillery, horrory i historie II wojny światowej. Nieuleczalny książkofil. W ramach odstresowania udziela się w „Qfancie” wszędzie tam, gdzie się da.

KORNEL KWIECIŃSKI

22

MARTA DROZDEK


Upiorne babunie

23


D ARIUSZ BARCZEWSKI

Wrota do fabuły, czyli rzecz o tytułach książek Jest takie mądre powiedzenie: nie oceniaj człowieka po ubraniu, a książki po okładce. Rzeczywiście, ile to razy zdarza się, że elegancko ubrany dżentelmen ucieka z naszym portfelem lub żoną (albo z jednym i drugim), a wspaniale oprawiona powieść nie chce się nawet porządnie spalić w kominku, o innym jej zastosowaniu nawet nie wspominając! Z drugiej strony, pewnie wielu z Was do dziś trzyma jeszcze na półkach wydane kilka dekad wstecz pozycje, straszące szaro-burymi okładkami, ale zachwycające treściwymi wnętrzami. Im większe doświadczenie czytelnika, tym mniejsza skłonność do wartościowania książek na podstawie pierwszego wrażenia. Teoretycznie. Bo w praktyce bywa różnie. W końcu, gdyby marketi-

RADOSŁAW RESPOND

24

ngowe triki odbijały się nieszkodliwie od pancerza naszej przenikliwości, żaden wydawca nie traciłby środków na ich uskutecznianie. A jak się ma rzecz z tytułami? Każda powieść, opowiadanie, wiersz, tak jak i niemal wszystkie artefakty kultury (obrazy, rzeźby, a nawet happeningi…), każdy wytwór ludzkiego umysłu, zwłaszcza taki, który choćby przejściowo, w magazynie firmy wysyłkowej, leżał koło kultury, musi mieć swój tytuł. Im lepszy, tym lepiej. Ale czy rzeczywiście? Czy zwracamy uwagę na tytuły? Czy nadajemy im jakieś znaczenie? Czy tytuły w ogóle są nam do czegoś potrzebne? Nie prościej i praktyczniej byłoby je zastąpić nomenklaturą kodów kreskowych? „Czytałeś SX89283829?”, „Nie, ale sięgnę po nią zaraz jak skończę z EL828192834”. Co ciekawe, choć twórcy – zwłaszcza ci spod skrzydeł science fiction – wielokrotnie „uspokajali” nas wizją przyszłości, w której ludzie bądź to zostaną sprowadzeni do roli bateryjek, bądź zdewaluowani do roli obiektów statystycznych z numerami wytatuowanymi na łysej czaszce/ramieniu/karku (niepotrzebne skreślić), to czy któryś posunął się do zasugerowania podobnego rozwiązania wobec książek, filmów czy obrazów? W „ Fahrenheit 451” Raya Bradbury’ego posiadanie książek było zabronione, w „ Roku 1984” George’a Orwella tekst pisany był na tyle groźny dla władzy, że niszczono go najszybciej jak to możliwe, nawet nakłady gazet mielono i reedytowano. Przykłady te łączy antyutopijna niechęć do (szeroko rozumianej) literatury, ale nawet w tych scenariuszach nikt nie odejmuje kulturze prawa do tytulatury. Jest w tym coś na rzeczy, czy to po prostu… przeoczenie? Akiba ben Josef mógł nie mieć racji: chyba jednak nie wszystko już było… DARIUSZ BARCZEWSKI


Po prawdzie Akiba nie zajmował się teorią tytułu. Jeśli więc interesuje nas znaczenie tych kilku literek drukowanych na okładkach książek, to odniesienia musimy szukać bliżej i później. Choćby na Wyspach. „ The Bookseller”, prestiżowy magazyn branży wydawniczej, już od kilku niezłych lat rozdaje nagrody za… najdziwniejszy tytuł książki. Jeśli jesteście pisarzami lub dopiero chcecie nimi zostać, wymyśliliście już naprawdę przebojowy tytuł i spodziewacie się, że milionom czytelników opadnie szczęka przy pierwszym kontakcie z Waszym dziełem, to zapoznajcie się z dotychczasowymi zwycięzcami Diagram Prize. Czy rzeczywiście gotowi jesteście podjąć wyzwanie i zmierzyć się z potencjalnie praktycznym: „ Jeśli chcesz zakończyć swój związek, zacznij od nóg” 1 („ If You Want Closure In Your Relationship, Start With Your Legs” – zwycięzca z 2007 roku) lub obiecującą: „ Wielką księgą lesbijskich historii konnych” („ The Big Book of Lesbian Horse Stories” –

triumfator z 2003-ego)? No właśnie. Skądinąd czcigodne Jury konkursu ze szczególną troską zwykło patrzyć na literaturę poświęconą urokom seksu, co jest przecież całkowicie zrozumiałe. Od uprawiania miłości fizycznej lepsza może być tylko lektura „ Pani domu przedsiębiorcą: Zarządzanie karierą w domowej prostytucji” („ The Madam as Entrepreneur: Career Management in House Prostitution” – doceniony

Wiemy, że zwycięstwo w tym niezwykłym konkursie – a nie da się go osiągnąć bez odpowiedniego logo! – może się przełożyć na wyniki rynkowe. „ Crocheting Adventures with Hyperbolic Planes” – którego to tytułu nawet nie ośmielam się tłumaczyć (rozumiem jednak, iż rzecz dotyczy przygód na płaszczyznach, może więc jest to rodzaj „Kamasutry” dla geometriofilów?) – został doceniony wzrostem sprzedaży na poziomie… 1500% w miesiącu po ogłoszeniu wyników2. Pewnym problemem dla Anglików może okazać się fakt, że w bieżącym 2011 roku sukces odniósł poradnik dla stomatologów: „ Zarządzanie praktyką dentystyczną metodą Dżyngis Hana” („ Managing a Dental Practice the Genghis Khan Way”). Już się mówi o tym, że zamieszczone w nim sugestie zostaną wprowadzone do powszechnego, stomatologicznego użytku… To dobry moment, aby zacytować klasyka. Jak to szło? Aha, już wiem: „Aj, aj, aj!” Jak widać, tytuł w sytuacjach szczególnych przekłada się na najważniejszy parametr książki – wyrażony w brzęczącej kochliwie monecie. Warto jednak docenić jeszcze jeden aspekt, bardzo silnie uzależniony od tytułu: przewidywalność treści. Joanna Salak, dyrektor wydawniczy Wydawnictwa Zielona Sowa, ujmuje to następująco: „ Poznając tytuł, czytelnik odpowiada sobie na pytanie, o czym opowiada dana książka i do kogo jest skierowana”.

Joel Rickett, zastępca redaktora naczelnego Diaw 1979 roku – nawiasem mówiąc, ciekawe, czy gram Prize, znalazł podsumowanie bardziej książka nie kryje odpowiedzi mogących rozwiązać lakoniczne, ale równie dobre: „ Tytuł jest tak nasze problemy z bezrobociem?) lub „ Instrukcji sugestywny (dotyczy jednego ze zwycięzców – przyp. bezpieczeństwa lesbijskiego sado-maso” („ Lesbian autora), że nie potrzeba czytać książki3 ”. My, będąc Sadomasochism Safety Manual”, 1990). Wobec konserwatystami, tak daleko byśmy się nie posupowyższych, całkowicie niezrozumiałe jest wnie- nęli. Czasami naprawdę warto przeczytać coś sienie na tron banalnej „ Radości z seksu: edycji więcej niż samą tylko nazwę dzieła… kieszonkowej” („ The Joy of Sex: Pocket Edition”, Co na temat tytułu sądzą jego odbiorcy, a więc 1997), chyba że owa „kieszonkowość” ujęła sę- czytelnicy sięgający po konkretną powieść? Zwróćdziów pewnym podtekstem, którego nie ośmielimy my uwagę na słowo „konkretną” – czy nie jest tak, się podkreślić wprost. O znaczeniu dobrze dobra- że to właśnie tytuł decyduje o tym, że będąc w księnego tytułu wiedzą inni zwycięscy autorzy, weźmy garni lub bibliotece, nasza dłoń po pewnych chociaż taką pozycję: „ Jak załatwiać się w lesie: powieściach prześlizguje się bez trudu, na innych bezpieczne dla środowiska podejście do utraconej natomiast zatrzymuje się na dłużej? Tytuł jest jedsztuki” („ How to Shit in the Woods: An Environ- nym z kilku czynników, do których należy jeszcze mentally Sound Approach to a Lost Art”, 1989). nazwisko autora, wygląd okładki, cena i – last but not least – czyjeś polecenie. Ale czy istotnym? Aby Wrota do fabuły, czyli rzecz o tytułach książek

25


nie być całkowicie (a jedynie umiarkowanie) gołosłownym, pozwoliliśmy sobie przeprowadzić niewielką ankietę. Zadaliśmy pytanie o najważniejszy czynnik/czynniki decydujące o wyborze książki4. Gdybyśmy postawili milion dolarów na odpowiedź „tytuł”, to dzisiaj nie mielibyśmy na czym pisać niniejszego artykułu, a nasze organy zostałyby wysłane potrzebującym milionerom za Oceanem. Okazało się bowiem, że respondenci gotowi są kierować się jakością tytułu dopiero na samym końcu. Biedaczek tytuł nie ma szans z czyimś poleceniem (recenzją lub reklamą) oraz z tematyką. Wszystko to jest jasne, a nawet oczywiste. Idąc do księgarni nie szukamy przecież książki na literę „w” lub „r”, ale interesuje nas pewien kontekst treści. Mimo wszystko wynik mikrobadania jest odrobinę mylący. Pomyślmy: czy kupilibyśmy powieść bez tytułu? Albo obdarzoną tytułem błyskotliwym-inaczej – pozwolimy sobie zacytować sami siebie – „ SX89283829”, ewentualnie „ EL828192834”? W tym ujęciu możemy zaryzykować teorię: tytuł ma znaczenie o tyle, że błędnie dobrany, nieciekawy lub dezinformujący, może zniechęcić do lektury. Tytuł, w dobrym tego słowa znaczeniu, po prostu musi być. Nie zawsze go docenimy, choć raczej na pewno dostrzeżemy i skrytykujemy niechlujstwo. Raz jeszcze oddajmy głos Joannie Salak: „ Tłumaczenie i nadawanie tytułów nie jest czynnością stricte marketingową. Oprócz pozycjonowania książki na rynku, istotne jest oddanie jej ducha, klimatu i przemówienie do czytelnika w sposób, który oddaje pomysł twórcy. Tytuł uzupełnia treść”. Tak więc bardzo nam

przykro, lecz ten ciężar jeszcze nie zostanie zdjęty z barków pisarzy. Zatrudnieni w przedsiębiorstwie Kaliope & Siostry (spółka bez odpowiedzialności), nadal muszą w pocie czoła wymyślać nazwy dla swoich dzieł… A skoro już przy twórcach jesteśmy – tytuł zaczyna swoją egzystencję tam, gdzie i reszta książki, właśnie w ich głowach. Nie od rzeczy byłoby dowiedzieć się, co pisarze – a więc ci, którzy stykają się z „problemem” w warunkach bojowych – sądzą o roli tytułu. Jacek Skowroński, autor m.in. „ Muchy” i „ Był sobie złodziej”, nie ma wątpliwości: 26

„ Tytuł sam w sobie rzadko jest pewną wskazówką dla czytelnika, zwykle nabiera głębszego sensu dopiero w powiązaniu z nazwiskiem autora, z okładką sugerującą gatunek lub gdy słyszało się gdzieś o dziele. Jest łatką, ledwie symbolem, do którego właściwy klucz stanowi treść książki, o jego sile i trafności, paradoksalnie, daje się wyrokować dopiero po przeczytaniu ostatniej strony. Do słów przywiązanych jest tak wiele odcieni znaczeniowych i nastrojów, że nie sposób z góry przewidzieć, co dokładnie skrywają. A piękne kobiety zawsze noszą piękne imiona…”. Nieco inaczej patrzy na to Kazimierz Kyrcz Jr, który zdradza: „ Kiedy widzę totalnie oklepany tytuł, zwyczajnie nie chce mi się czytać opatrzonego nim tekstu. Uważam, że skoro ja mogę męczyć się i dręczyć, byle tylko wydusić z obolałej mózgownicy coś intrygującego, to inni autorzy też powinni zdobyć się na ten wysiłek”. A jak może

wyglądać proces twórczy w przypadku nadawania tytułu? Pozostańmy przy Kyrczu, który ma na swoim koncie kilka ciekawych nazw (o treściach nie wspominając): „ Miniaturę >>Horrorarium<<

praktycznie dopisałem do tytułu, który wyświetlił mi się w głowie nie wiedzieć skąd, >>Chorego, chorszego, trupa<< wymyśliłem już po tym, jak mieliśmy z Dawidem kilka tekstów, które trafiły do tego zbioru. Dobrze dobrany tytuł określa, podsumowuje dany utwór, tak więc najczęściej nie zostawiam go sobie na koniec”.

Nie da się ukryć, że tytuł znaczenie ma, przynajmniej dla twórców. Ale czy zdajemy sobie sprawę z tego, że pewne nazwy nie są… zgodne ze stanem faktycznym? Teoria gnosis ma zastosowanie i tutaj: to, co widzimy na okładce, nie jest rzeczywistym tytułem, a jedynie… tłumaczeniem, będącym mniej lub bardziej wiernym odbiciem lustrzanym (czasami w bardzo krzywym zwierciadle). Ma to oczywiście zastosowanie przy książkach obcojęzycznych, lecz jest to tak wielka grupa, że na jej analizę zabrakłoby życia. Weźmy pod lupę tylko kilka przykładów. Ot, pierwszy z brzegu: kultowa powieść Philipa K. Dicka „ Do Androids Dream of Electric Sheep?”. Wiele dla jej sławy uczynił Ridley Scott, który przeniósł fabułę Dicka na wielki ekran w równie wielkim stylu, choć roniąc oryginalny tytuł. Widzowie w Stanach DARIUSZ BARCZEWSKI


Zjednoczonych obejrzeli „ Blade Runnera” – musicie przyznać, że ta wersja ma swoje zalety, prawda? A teraz hop, przeskoczmy ocean i zawitajmy do Polski, gdzie następuje kolejne hokus-pokus i filmowy „ Biegający po ostrzu” (sic!) staje się… „ Łowcą androidów”. Niby lepiej, ale… Wariant papierowy także wpada w korkociąg zmian, które doprowadzają nas wszystkich do zadziwiająco kompromisowego la grande finale: „ Blade Runner. Czy androidy marzą o mechanicznych owcach?”. Dwa w jednym: da się wymyślić coś zgrabniejszego? Czy powyższe może dziwić, skoro celuloidowy „ Dirty Dancing” mógł się stać „ Wirującym seksem” 5 , a takie na przykład „ High Fidelity” trafiło na ekrany jako „ Przeboje i podboje”, zaś do księgarń pod logiem… „ Wierność w stereo”? Listę można pociągnąć dalej, ograniczmy się do ostatnich już punktów. Triumfy święci cykl Charlaine Harris poświęcony Lily Bard. Trzy pierwsze tomy, odpowiednio „ Shakespeare's Landlord”, „ Shakespeare's Champion” i „ Shakespeare's Christmas” przetłumaczono jako „ Czysty jak łza”, „ Czyste szaleństwo” i „ Czyste intencje” – oddajmy jednak honor polskiej redakcji, udało się bowiem utrzymać ważny element tytulatury, a mianowicie powtarzający się wyraz. Tyle, że odrobinę inny niż w oryginale. Bardzo konkretną koncepcję przyjął także James Patterson. Jeśli spojrzymy na listę jego powieści, prawidłowość dostrzeżemy bez trudu: „ 1st to Die”, „ 2nd Chance”, „ 3rd Degree” i tak aż do „ 10th Anniversary”. Polskiemu wydawcy udało się bardzo sprytnie utrzymać konwencję, jednocześnie unikając językowych łamańców: „ Ty umrzesz pierwszy”, „ Druga szansa”, „ Trzy oblicza zemsty” i tak dalej. Sporej korekty dokonano przy tłumaczeniu kultowej powieści Nevila Shute'a – oryginalne „ On the beach” przekształcono w „ Ostatni brzeg” 6. Efekt jest intrygujący, choć zmienia wymowę pierwowzoru. Agatha Christie miała na ogół duże szczęście – tytuły jej powieści w znamienitej większości przypadków są po prostu idealnymi albo bardzo bliskimi tłumaczeniami. Ale i ona nie zachowała czystego konta – „ Przyjdź i zgiń” w miejsce „ The clocks” to zamiana kuriozalna, a w dodatku przyjęta niechętnie przez wielbicieli talentu Królowej. Wia-

RADOSŁAW RESPOND

domo: są pisarze, których każde zapisane słowo (a więc i tytuł) jest na tyle przemyślane, że warto je celebrować. Aby należycie zrozumieć problem, przenieśmy się na chwilę do świata dźwięków. Co byście powiedzieli na próbę spolszczenia „ Blue suede shoes” lub „ Love me tender”? Sama próba takiego świętokradztwa mogłaby skłonić Króla do obrócenia się w grobie, a wobec dynamicznych reakcji jego fanów nawet najbardziej spektakularne akcje śniadych facetów w ręcznikach na głowie wydałyby się co najwyżej rewią na lodzie... Faktem jest, że nie każdy opacznie przetłumaczony tytuł należy identyfikować jako błąd w sztuce. Wręcz przeciwnie. Tytuł powinien się dobrze kojarzyć. Albo kojarzyć w ogóle. Często trzeba po prostu zaufać redakcji i tłumaczowi. Dobrze to ujęła Joanna Salak z Zielonej Sowy: „ Bardzo ważną rzeczą przy tłumaczeniu pozycji

Wrota do fabuły, czyli rzecz o tytułach książek

27


obcojęzycznych jest uwzględnienie specyfiki kulturowej rynku docelowego. Przekład nazbyt precyzyjny i wierny oryginałowi może zmylić czytelnika, któremu obcy jest kontekst kulturowy oczywisty w kraju pisarza. Dotyczy to zarówno treści dzieła, jak i tytułu. W obu przypadkach czasami lepiej uniknąć dosłownego przekładu litera w literę, jeśli można w ten sposób uronić sens i klimat”.

dentistry-wins-odd-title-prize.html. Niesamowity wzrost sprzedaży książki – zapewne wynikający z oryginalnie nisko oszacowanego pułapu – potwierdzają także inne źródła, na przykład: http://www.tressugar.com/Bookseller-DiagramPrize-Oddest-Title-Year-15216848. 3 http://www.thebookseller.com/news/oddest-title-

Jak widać, problemu odpuścić sobie nie można, crowned.html. z czym zgadza się nasza rozmówczyni: „ Nigdy nie zostawiamy kwestii tytułu przypadkowi. Staramy się 4 Ankieta została umieszczona na naszym blogu współpracować z autorami, tak, by wspólnym http://onibe.wordpress.com/2011/06/25/ankietawysiłkiem, uwzględniając nasze doświadczenia i po- czym-kierujecie-sie-przy-wyborze-ksiazki/. mysłowość twórców nadawać książkom możliwie najlepsze tytuły”. Jak to wygląda od drugiej strony? Po raz ostatni zacytujmy Kazimierza Kyrcza: „ Tuż przed tym jak opowiadanie miało pójść drukiem w „Przekroju” wydawca zażądał, by tytuł >>Paste love<< zastąpić czymś brzmiącym bardziej z polska. Miałem na to jakieś dwie godziny. Wynotowałem sobie wtedy słowa, które opcjonalnie chciałbym umieścić w tytule, no i odmieniłem je na różne sposoby, szukając oryginalnych skojarzeń, a jednocześnie treści odnoszących się do tekstu. W ten sposób wymyśliłem >>Głowę do kochania<< (która zastąpiła „Paste love” - przyp. autora)”. Ta

5 Mowa oczywiście o filmie.

Problematyka tłumaczeń tytułów filmowych to temat na osobną rozprawę. I bardzo długą. Jako ciekawostkę wspomnijmy kilka ewenementów: „ Highlander” spolszczył się na „ Nieśmiertelnego”, „ Coyote Ugly” na „ Wygrane marzenia”, „ Cruel Intentions” na „ Szkołę uwodzenia”, „ Swordfish” na „ Kod dostępu”, a „ Die hard” na „ Szklaną pułapkę”. Literatura, mimo wszystko, zna mniej równie konstruktywnych szarż na oryginalne tytuły.

Taka jest także polska wersja tytułu filmu przygoda zasługuje na osobne opowiadanie, ale opartego na motywach powieści. i świadczy dobitnie o tym, że praca nad tytułem wymaga nie tylko szczęścia, lecz i refleksu… D ARIUSZ B ARCZEWSKI Jak wynika z powyższego, tytuł musi wiele Model z rocznika 1982. Poprzeżyć, nim zostanie wydrukowany na okładce dobno już takich nie robią. książki. Kiedy to się już stanie, stanowi pierwszą Wielbiciel każdego słowa pisawskazówkę dla naszej wyobraźni. I bramę do nego, w ostateczności czytuje ukrytej na stronicach fabuły… Nie ważne, czy gonawet graffiti, których w Łodzi towi jesteśmy przyznać odpowiednią wagę tytułowi (miasto zamieszkania) nie braczy nie, jedno jest pewne: ilekroć zdarzy się, że kuje. Na ogół jednak preferuje przeczytana powieść zapada nam w pamięć, lepiej papierową klasykę: science hołubić w myślach dzieło o przyjemnej i godnej fiction, fantastykę, kryminał, thriller polityczny naszej uwagi nazwie. i militarny. Uczulony na wampiry, głupotę i polityków. Recenzuje dla Gildii, współprowadzi Blog 1 Tłumaczenia tytułów wyróżnionych w ramach fotograficzno-literacki Onibe.wordpress.com, z roDiagram Prize są moje. Wszystkie strony interne- snącą przyjemnością udziela się na „Qfancie”, towe wykorzystane do artykułu odwiedzono na próbuje swoich sił jako literat. Cieszy się, że znowu przełomie czerwca i lipca 2011. przełożono datę Armagedonu – może nawet zdąży popełnić jakąś książkę przed pojawieniem się 2 http://www.thebookseller.com/news/dictator- Czterech... 28

6

DARIUSZ BARCZEWSKI


Wywiad

ROMEK PAWLAK

(rozmawiał Piotr Dresler) PIOTR D RESLER: Romku, jesteś jednym z niewielu znanych mi pisarzy, którzy w swojej twórczości zahaczają o tak wiele gatunków literackich. Piszesz powieści historyczne, science-fiction, fantasy, grozy, a nawet dla najmłodszych. Skąd taka wszechstronność? ROMEK PAWLAK: Żebym to ja wiedział…? Jestem dosyć niespokojnym duchem, interesuje mnie wiele rzeczy, a te zainteresowania znajdują prędzej czy później odbicie w tekstach. Chociaż, jak się zastanowisz, dojdziesz do wniosku, że właściwie wymieniony przez ciebie podział jest nieprecyzyjny. Jest fantastyka i proza realistyczna. A potem, jak już się zastanowisz i przyznasz mi rację, to powiem ci, że w gruncie rzeczy pisuję po prostu prozę obyczajową, tyle że w zależności od tego, co lub o czym chcę opowiedzieć, wybieram jedną z rozlicznych konwencji, gatunków literackich. I to nie działa wzdłuż, tylko w poprzek nich – bo zobacz, moja literatura dla dzieci to zarówno fantastyczny Miłek z Czarnego Lasu, jak i na wskroś realistyczny kryminał dla młodzieży, Czapka Holmesa. Może to nie najłatwiejszy sposób funkcjonowania na wydawniczym rynku, ale za to się nie nudzę podczas pisania i nie muszę pisać fantastyki, kiedy mam do opowiedzenia historię obyczajową o pewnej parze i psie, jak w Póki pies nas nie rozłączy. Nie wciskam tam na siłę gadającego psa czy czegoś w tym rodzaju.

Wywiad

PD: Nie najłatwiejszy, ale z pewnością wart pochwały. W jednym z wywiadów wspomniałeś, że wplatasz rzeczy historyczne do powieści, choćby w Cabezano. Król karłów można zauważyć odzwierciedlenie tych słów. Najpierw przyszedł pomysł na powieść, a później szukałeś faktów historycznych czy było na odwrót? RP: Cabezano wziął się z pewnej krzyżówki – powiedzmy szumnie – artystycznej. Od dawna jestem zafascynowany obrazami pewnego hiszpańskiego malarza, Diego Velazqueza. Przynajmniej kilka jego dzieł przedstawia właśnie karły, i nie są to banalne obrazki, bo wbrew panującym wtedy przekonaniom, Velazquez pokazał także karły mądre, nie gorsze od ludzi, jak choćby malując Don Diego de Acedo, zwanego „El Primo”. Ten malarz to nie tylko karły, także genialny obraz pewnego papieża, cudowny akt, jeden z najpiękniejszych na świecie… chyba tylko koni nie umiał malować. No, ale miało być o karłach. Uwielbiam te obrazy. I nagle, nieoczekiwanie, na jakiejś wyprzedaży bibliotecznej, za 50 groszy kupiłem cienką książeczkę o karłach w Europie, autorstwa Bożeny Fabiani. Okazała się fenomenalna, zapłodniła moją wyobraźnię. Od chwili jej przeczytania wiedziałem, że napiszę o karłach. Szukałem tylko całej reszty… co zajęło mi, lekko licząc, osiem lat. PD: Osiem lat to dużo dla powieści, jednak w przypadku Cabezano wyszło to na dobre.

29


Widać, że powieść jest dokładnie przemyślana. Zresztą, zbiera same dobre recenzje. Czy do każdej powieści podchodzisz z taką fascynacją? Po Twojej wypowiedzi można wywnioskować, że czerpiesz niebywałą przyjemność z pisania. RP: Cieszę się z jej odbioru, to dla mnie ważna książka. Ale nie każda zabiera mi tyle czasu, niekiedy nie ma potrzeby zbierania źródeł, wczuwania się w epokę etc. Zależy to od charakteru książki po prostu, czasem wystarczy pół roku. No i nie mylisz się, czerpię z pisania przyjemność (choć i trudnych chwil nie brakuje, gdy mam ochotę tym rzucić). Inaczej bym nie pisał. Po co generować sobie frustracje, gdy codzienne życie i tak niemało ich niesie? Jeśli nie lubisz opowiadać, nie czerpiesz przyjemności z samego procesu wymyślania i zapisywania, 30

to nie zostaniesz dobrym pisarzem. A w każdym razie bardzo w to wątpię – i nie znam takiej osoby.

PD: Masz rację, bez frajdy z opowiadania nie można zostać dobrym pisarzem. Jednak czasem z pomocą przychodzi autorom redaktor. Powiedz, jak to się stało, że nie tylko spełniasz się jako pisarz, ale działasz również jako redaktor? Na rynku pojawiło się kilka bardzo ciekawych powieści, w których "maczałeś palce". RP: A chcesz prawdę i tylko prawdę, czy ewentualnie zgodzimy się na półprawdy, ćwierćtony i odrobinę kłamstewek? (śmiech) Bo prawda jest dosyć skomplikowana, i ten wywód może kogoś znudzić, nie lepiej napisać od razu, że odkryłem w sobie Wielkiego Redaktora? Poważnie, było ROMEK PAWLAK


w tym trochę przypadku, dużo przekonania, że praca nad cudzym tekstem nauczy mnie inaczej spoglądać na tekst, także na swój, i wreszcie o czym nie należy milczeć, trochę wsparcia finansów, bo wiesz, z pisania ciężko się utrzymać. I choć zazwyczaj w Polsce o pieniądzach się nie mówi, redagowanie cudzych książek jest dla mnie wsparciem domowego budżetu. Ale w tym wszystkim jest haczyk, bo szybko odkryłem, że niektóre książki redagowałbym nawet za darmo. Masz rację, kilka książek to była frajda, nie praca zarobkowa. Jestem dumny, że mogłem przyłożyć rękę do debiutu Magdy Kałużyńskiej, bo Ymar to świetna powieść, wróżę autorce sporą karierę. Teraz wychodzi Herrenvolk Uznańskiego, no cóż, tu to nawet nie tylko jako redaktor podziałałem, ale i jako – w pewnym sensie – akuszer, po tym, gdy wyleciała z planów wydawniczych Fabryki, ale ja mam słabość do historii alternatywnych… Wreszcie, redagowałem Z cienia, książkę swego kolegi, Sebastiana Reńcy, dostała właśnie nominację do nagrody Mackiewicza, to też miłe, że jakoś tam się do tego przyczyniłem.

PD: Niestety rynek wydawniczy w Polsce nie jest tak piękny, jak za granicą, ale chwilami wychodzą dzięki temu rzeczy całkiem dobre. Jedną z nich jest właśnie Twoja praca jako redaktora. Powiem szczerze, że jak mi jeszcze powiesz, że pisujesz poezję to mnie nie zdziwisz - chyba tylko wśród poetów nie można zobaczyć Twojego nazwiska (śmiech). Jak znajdujesz na to wszystko czas? Ledwo jedna książka Twojego autorstwa się pojawi, a już druga jest zapowiadana albo wydawana. RP: No to Cię zdziwię. Nie pisuję wierszy, bo to taki fach, że albo jesteś wyśmienity, albo lepiej nie pisać wcale. Nie ma miejsca dla średniaków, odmiennie niż w prozie. Ale poniosła mnie kiedyś mołojecka fantazja i napisałem parę wierszy na konkurs, lokalny, sosnowiecki. Była w tym nie tylko przekora, było to także pokłosie pewnej dyskusji, w której dowodziłem, że łatwiej przyzwoitemu prozaikowi napisać średni, drukowalny wiersz, niż odwrotnie: poecie średnie, drukowalne Wywiad

opowiadanie. No i tak… jakby to ująć… wsparłem się wspomnianym wyżej Velazquezem, bo wierszyk był o jednym z jego dzieł, i trafiło się wyróżnienie (śmiech). Ale uznałem, że na tym moja poetycka kariera może zostać zakończona, że w poezji powiedziałem już wszystko. A jak znajduję czas? Jestem dobrze zorganizowany i dosyć pracowity. Ale tu nie ma wyboru: kto nie maszeruje, ten ginie. Dwie książki w roku to w tej chwili norma dla typowych autorów w polskich realiach. Ja zakładam, że dwie albo trzy, bo dochodzi fakt, że pisuję w kilku gatunkach.

PD: Skoro już mowa o procesie pisania, powiedz, jak tworzy Romek Pawlak? RP: Hm, od razu tam tworzy… Piszę tak: najpierw muszę mieć pomysł. Nie piszę „na ślepo”, w myśl zasady, że jakoś to będzie, wszystko się samo ułoży. Zatem nie piszę, jeśli nie mam pomysłu, i to na tyle dobrego, aby nie popełnić grzechu, który lata temu Marek Oramus określił jako „Czy kto wie, dokąd jadę?”. Muszę znać puentę, po drodze kilka węzłowych zdarzeń. Wtedy zaczynam na papierze rozmowę z samym sobą, czyli uściślanie, o czym ten tekst jest, co chcę powiedzieć, jaki jest bohater, świat… To coś więcej niż luźne notatki, jeszcze mniej niż plan. To wtedy tak naprawdę piszą się moje książki. Powstaje zrąb tekstu, ten ideowy. Pojawia się sporo scen, w zalążku albo nieomal gotowych. A potem… no cóż, potem robię PLAN. Wyobrażam sobie rozdziały i ten opis, notatki czy szkic dzielę, rozrzucam po rozdziałach. A potem zaczyna się prawdziwe pisanie. Jak widzisz, piszę metodycznie. Ale tylko na etapie do zrobienia planu, bo potem… wszystko się może zdarzyć, jak śpiewała Lipnicka. Bohater z negatywnego nagle może stać się… nie, nie pozytywnym, to bez sensu. Ale mniej negatywnym, na przykład, a właściwie szarym. Pojawiają się postacie, które miały odegrać małą rólkę, a stają się nieomal pierwszoplanowymi, w Cabezano tak wyrósł mi bajarz Amunito… Ogólnie zatem, planuję tekst dosyć solidnie, ale potem w zakreślonym obszarze daję upust fantazji. Jakoś tak. 31


PD: Jako pisarz poruszasz się w kilku gatunkach literackich, ale jak sam stwierdziłeś na początku, pisujesz prozę obyczajową. Jednak muszę zadać to pytanie: w jakim gatunku czujesz się najlepiej? RP: Kiedyś wydawało mi się, że w fantastyce. Nią zaczynałem i chyba mogę powiedzieć, że jakoś ukształtowała moje postrzeganie literatury – w tym sensie, że piszę prozę fabularną, a jeśli decyduję się na jakiś eksperyment, to taki, który czytelnik może przekartkować i wrócić szybko w książce do normalnej fabuły, bohatera etc. Może nie jestem niewolnikiem linearnej fabuły, ale na pewno niewiele we mnie mainstreamowca w sensie pięknego, acz nieco pustego eksperymentu formalnego. Niemniej, im dłużej piszę, tym bardziej ciągnie mnie w stronę pisania o „tu i teraz”. Tak było z opowiadaniami, cały cykl moich horrorów dziejących się na Śląsku, lata temu publikowanych w „Feniksie”, był obyczajówką ukrytą pod literacką maską. Pierwsze książki to fantastyka, ale tam też znajdziesz sporo obyczaju. Natomiast gdzieś od Armii ślepców wyraźnie widać, dokąd idę – że moje drogi z fantastyką mocno się rozjeżdżają. Nic dziwnego, że najpierw napisałem (wreszcie) książkę dla dzieci, potem drugą, a potem po prostu obyczajówkę, Póki pies nas nie rozłączy. I chyba dziś odpowiedź na Twoje pytanie brzmiałaby tak: bardzo lubię fantastykę, nadal ją uprawiam, ba!, mam tu pewne plany, w tym cykl o moich ulubionych joannitach, ale jednak chyba bliżej mi do literatury obyczajowej. Jeśli używam fantastyki, jak (odrobiny) w książce dla młodzieży ( Czapka Holmesa), czy eksploruję konwencję historii alternatywnej, jak w Innych okrętach, to jednak po to, aby spróbować powiedzieć coś o nas żyjących tu, w Polsce, dziś, a nie za sto lat. Inaczej mówiąc, chociaż interesuje mnie, co się będzie działo za sto lat, to jako pisarz jednak zostawiam te historie innym. PD: Mówisz, że "wreszcie" napisałeś książkę dla dzieci. Zastanawia mnie jak to się stało, że podjąłeś wyzwanie napisania powieści dla chyba najbardziej wymagającego czytelnika, jakiego było mi dane poznać? 32

RP: To skomplikowana sprawa. Bo wiesz, mnie na napisanie książki od dawna namawiała Marta Tomaszewska, genialna pisarka książek właśnie dla dzieci i młodzieży, znana z serii o Tapatikach czy Omijajcie wyspę Hula. Poznałem ją ze dwie dekady temu, a w jakiś czas później nawiązaliśmy nieco bliższą znajomość. No i mnie namawiała, pamiętam takie spotkanie na katowickim Seminarium Literackim, kiedy patrząc mi w oczy powiedziała, że muszę pisać dla dzieci. Wiesz, wtedy potraktowałem to jak próbę wsparcia przez doświadczoną pisarkę kogoś, kto ledwie zaczął pisać. Ale ona serio mnie namawiała, kiedy się spotykaliśmy. I wreszcie w połowie 2005 roku pojawił się pomysł na tę książkę dla dzieci, na Miłka z Czarnego Lasu. Dalszy ciąg jest znany: wydał go Powergraph, książka dostała nagrodę IBBY za najlepszą książkę dla dzieci w roku 2008, a ja zacząłem pisać więcej dla dzieci niż dla dorosłych. Aha, no i – już bardzo mocno schorowana – pani Marta przyszła na wręczenie nagród, i z satysfakcją w głosie powiedziała: – A nie mówiłam, panie Romku? To chyba zapamiętam do końca życia. Jak widzisz, dziwnie się to układało. Ale jestem zadowolony, lubię młodych czytelników, także za szczerość reakcji. Jak się podoba, to się podoba. Jak nie, to nie. Widać to także na spotkaniach autorskich. Dorosłych pętają konwenanse, nieczęsto mają odwagę powiedzieć, że autor przynudza (śmiech). PD: Jesteśmy wdzięczni Pani Marcie za namawianie Cię do tego kroku. Dzięki temu do zbioru książek, które będę dawał do czytania moim dzieciom, dołączyły wartościowe powieści. Wiadomo, dzieci są bardzo szczere i potrafią dokonać zaskakujących obserwacji. Czy zdarzyło Ci się, by jakiś młody czytelnik zaskoczył Cię czymś lub powiedział coś zabawnego, co pamiętasz do dziś? RP: Takich historii jest cała masa – jak się nie ma własnych dzieci, a nie mam, to jest to jak zderzenie z ciężarówką, coś z innego świata. Na przykład, spotkanie autorskie, dzieci w wieku 7–8 lat, jest fajnie, odczytany fragment Miłka, nawet się podobało, pytania, dzieci chętnie pytają, ja odpoROMEK PAWLAK


wiadam… I nagle pytanie dziewczynki: - A ile pan ma lat? Wyznaję, że jestem w wieku młodych dinozaurów, ona usatysfakcjonowana, jedziemy dalej… Za chwilę chłopiec: – A ile pan ma lat? Odpowiadam cierpliwie, ale zaczynam się zastanawiać, czy on usłyszał, że już odpowiadałem. Może za cicho albo niewyraźnie? No nic, brniemy dalej, pytania idą jedno za drugim… I znów: – A ile pan ma lat? Sam rozumiesz, jestem zaskoczony. Ale trzymam się dzielnie, odpowiadam i nawet się nie mylę. Dobra, spotkanie zmierza ku końcowi. Ostatnie pytania z sali. Jak myślisz, jakie? – A ile pan ma lat? – Taaa… A cały dowcip polega na tym, że dzieci w tym wieku nie słuchają rówieśników, żyją trochę we własnym świecie, więc to, że odpowiedziałem ich koledze, zupełnie nie oznacza, że one już wiedzą, ile mam lat… No, kosmos, powiadam Ci. Albo inne spotkanie. Też niezłe, ale trochę moderowane, dzieci nieco za grzeczne. Nagle coś tam, przypadkiem, wspominam o swoim psie. I wybucha afera: każde z dzieci chce mi powiedzieć, przekrzykując jedno drugie, że ono też ma psa, a jak nie ono, to kolega ma psa! Ktoś rozpaczliwie mówi, że psa nie, ale chomik, chomik też jest fajny! I rybki, rybki są cool! Wiesz, przyszedłem tam jako autor książek, a wyszedłem jako kolega od posiadaczy zwierząt domowych (śmiech). Ale to było rewelacyjne doświadczenie…

czas poświęcony na pracę nad tekstem. W tym sensie wena to może ze dwa procent dzieła, reszta to praca, solidna praca nad tekstem. Choć czasem wena działa: ja tam w dwa dni, w postaci praktycznie gotowej, napisałem jedno ze swoich najlepszych opowiadań, Armię ślepców, która potem stałą się częścią całej powieści. To był ciąg, właśnie taka klasyczna weniada (śmiech). Ale może jeszcze ze dwa razy w życiu mi się coś takiego zdarzyło…

PD: Odnoszę wrażenie, że Armia ślepców jest dla Ciebie powieścią szczególnie ważną. Mam rację? RP: Masz. Mam do siebie sporo pretensji, że nie do końca dobrze ją przemyślałem, a jeszcze więcej, że zdecydowałem się wydać akurat w Red Horse, ale zarazem ona z dwóch powodów jest przełomowa: to tam przesądziły się dwie rzeczy – zwrot w stronę już niczym nieskrywanego pisania obyczajowego oraz może mniej zauważalny, ale ostatecznie potwierdzony zwrot w traktowaniu materii historycznej. W Innych okrętach materia historyczna została podporządkowana fantastyce, podobnie jak we wcześniejszym Rycerzu bezkonnym. W Armii ślepców jest odwrotnie. To samodzielne opowiadanie w zasadzie mogłoby się obyć bez fantastyki, a całą powieść… tam fantastyka jest także pretekstem, punktem wyjścia. I odtąd – przynajmniej tam, gdzie sięgam po twardą historię, sprawdzalną na datach i wydarzeniach, ilość fantastyki maleje. Powróci nieco w Mieczu Zakonu, tam są nawet smoki, ale… to jednak będą teksty mocno ciążące w stronę powieści historycznej.

PD: Nie dość, że jest co opowiadać, to i wspomnienia piękne. Dzisiaj zmarł Maciej Zembaty, świetny artysta i satyryk. Jakiś czas temu na swoim blogu napisał, że "po długim śnie zimowym, Artysta, poczuwszy wolę bożą (w kuluarach nazywaną weną) zawiadamia, że w krótkim czasie, ku chwale Ojczyzny – z martwych powstanie…". PD: Troszkę zbyt krytycznie podchodzisz do Wierzysz w wenę? siebie, ale to chyba normalne. Wiesz, od początku naszej rozmowy zastanawiam się, czy jest RP: Dobre pytanie. Tak, wierzę w wenę, w taką jakiś gatunek literacki, w którym nie chcesz się nieco metafizyczną kreatywność, pomysły pozor- poruszać? Pisałeś już prawie wszystko. Prawie. nie znikąd. Chociaż mając jakieś tam blade pojęcie o funkcjonowaniu naszego umysłu wiem, że jak nie RP: Czysty romans, choć wątki romansowe znajdasz wsadu, to i weny w piecu nie będzie (śmiech). dziesz w moich książkach pisanych i wydawanych. Ale ludzie, początkujący autorzy, często nadwartoś- Ale czysty romans, taka „literatura kobieca”, cokolciują wenę, uważając, ze to ona odpowiada za wiek by to miało znaczyć, nie. Powieść obyczajowa sukcesy literackie. Nie, za sukces zwykle odpowiada – tak. Romans – nie. Głównie dlatego, że nie Wywiad

33


umiem (śmiech). Niefabularna proza mainstreamowa, jakieś miniatury, zabawy formalne – też nie. Ale im jestem starszy, tym lepiej widzę, że to, co chcesz powiedzieć, jest najważniejsze, a opakowanie: obojętnie, czy to fantastykę, powieść historyczną czy obyczajówkę, powinieneś umiejętnie i rozważnie dobrać do tego. Rozumiesz – nie, że teraz będę pisać fantastykę. Nie, teraz będę pisać dobrze.

PD: Bardzo ciekawe podejście. Im więcej piszesz, tym trudniej Cię zaszufladkować. Mówisz, że „literatura kobieca” odpada? Czy pisząc zastanawiasz się nad tym, kim ma być Twój docelowy czytelnik, do którego ma trafić powieść? RP: Co ja Ci będę kłamać? Czasem mnie samego szlag trafia, że nie można mnie i nie mogę ja sam siebie promować jako np. „autor kryminałów” czy „hitowy autor książek dla dzieci” (śmiech). Bo zaszufladkowani autorzy mają łatwiej. Trzy-cztery książki w jednym gatunku, niczym niezakłócaną serią, to pozwala wstrzelić się w środek tarczy. A ja nie… nosi mnie, tu skubnę, tam ugryzę… Ale wiesz, to jest po prostu ciekawsze, zaspokaja moją niespokojną naturę, pozwala naprawdę pisać o tym, co chcę i jak chcę. A że dzięki takim praktykom jestem mniej popularny, no to co? Natomiast przy każdym tekście oczywiście wyobrażam sobie tego modelowego czytelnika, o którym bodaj wspominał Eco. Tacy nie istnieją w rzeczywistości, jednak trzeba pisać dla kogoś, a nie dla wszystkich. Nie ma tekstów, które trafiają do wszystkich, choćby były najlepsze, najgenialniejsze. Więc tak, myślę i pewne zabiegi literackie czynię „pod niego”. Szukam kompromisu pomiędzy tym, co ja chcę powiedzieć, a tym, co on może z tych moich wypocin wyciągnąć z korzyścią dla siebie.

sze, jedyne coś warte? Nie, nie, ja się wychowałem w szkole „Fenixa”, w pewnym kulcie warsztatu. Czyli podejścia, że pisze się swoje, ale stara się czytelnikowi ułatwić wejście w tekst. Kiedy sięgniesz po moje książki, zobaczysz, że właściwie żadna nie jest pisana w stu procentach „pod czytelnika”, w zgodzie z modą. No, może znajdziesz jeden wyjątek… Staram się pisać o tym, co mnie kręci, nakłaniać do kupienia swoich wizji, jak w przypadku Cabezano czy Innych okrętów. To ja miałem szalony pomysł napisania o karłach czy alternatywnej historii dziejącej się w czasach konkwisty. Przecież to nie wynika z mody na te tematy (śmiech). Ale w czym te książki byłyby lepsze, gdybym uczynił je afabularnymi monologami na sto stron, zdania budował tak długie, jak Andrzejewski, a słów używał tak trudnych, że bez słownika nie podchodź? Mam takie podejście za idiotyczne i nie stosuję go. Zresztą, zobacz: klasyka literacka to literatura wciąż spokojnie dająca się czytać, choć czasem to już nieco pachnąca molem półka. Ale tam jest mało eksperymentów. A Balzak, Czechow czy Hemingway starali się pisać dla czytelnika. Współcześni autorzy – również w większości piszą potoczyście, wciągająco, jak choćby McEwan. Literatura ma być do czytania, inaczej to tylko pstry popis. I wcale takie podejście nie kłóci się z pisaniem o ważkich sprawach.

PD: Wiesz, bardzo podoba mi się to, co właśnie powiedziałeś. W wielu stwierdzeniach podpisuję się za Tobą w stu procentach. Pisząc o klasykach literatury, przypomniałeś mi o pewnej rzeczy: powodzie, dla którego się pisze. Wiele osób pisze, by zostawić coś po sobie, jakiś ślad. Dlaczego pisze Romek Pawlak?

RP: Zrobiłem kiedyś rachunek sumienia i wyszło PD: Nie boisz się posądzenia o pisanie pod mi, że piszę, bo nachodzą mnie historie, którymi czytelnika? Brzydko ujmując komercyjnego po- chcę się podzielić, wydają mi się zabawne czy dosdejścia do pisania. tatecznie ponure, by kogoś zainteresować – i to jest już straszny egoizm, typowy dla artystów i wariaRP: Mam to w ogonie, delikatnie rzecz ujmując. tów (śmiech). Ale to jeszcze nic, bo czasem w mojej Znaczy, takie posądzenia. Bo co, mam pisać tak, głowie rodzi się przekonanie, że warto czytelnikom żeby czytelnik nie zrozumiał – wtedy będzie to zwrócić na coś uwagę. I wtedy wyłazi ze mnie autor pisanie „artystowskie”, dla Sztuki? Takie najlepsiej- z misją. No bo skoro rozmawiamy serio, czasem 34

ROMEK PAWLAK


przestaję zabawiać i opowiadać ciekawe historie, tylko staram się czytelnika poruszyć, zwrócić mu na coś uwagę. Taka Czapka Holmesa to co prawda młodzieżowy kryminał z elementami grozy, ale pod tym kryje się dosyć ostre odniesienie do problemu tzw. „eurosieroctwa”. Wiesz, widzę po prostu, jaką szkodą dla dzieci jest dłuższy wyjazd jednego z rodziców za pracą za granicę. Na dłużej, na pół roku, rok czy parę lat. Czyli czasem mam ochotę na ten swój literacki sposób krzyknąć: „No kurde, tak nie może być! Zastanówcie się nad tym, zróbcie coś!”. Nie mam duszy polityka, nie ciągnie mnie do niej, ale nie będę kłamać – czasem pisuję książki zaangażowane. Czapka akurat może na tym skorzystała, skoro dostała nominacje do dwóch branżowych nagród (Makuszyńskiego i Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek). Ale uczynię zastrzeżenie: naprawdę usilnie staram się w przypadku takich książek, żeby dało się je potraktować jako strawne czytadła, jeśli ktoś nie chce, nie ma głowy czy ochoty na myślenie o problemach. Stąd też ten warsztat, który akcentuję. Nie krzyczę formą, nie dokonuję gwałtu na czytelniku. Nic z tych rzeczy. Nawet poważną problematykę można podać w sposób całkiem dla czytelnika przyjazny. Natomiast to zostawienie po sobie śladu mnie kompletnie nie interesuje, ja chcę sławy i pieniędzy w życiu doczesnym (śmiech). Za dobrze znam historię literatury, aby myśleć o tym, że za sto lat ktokolwiek będzie mnie czytać. Nie będzie. Tu nie pomogą nagrody, nie pomoże dzisiejsza popularność. Nic nie pomoże (śmiech). Pomijając aspekt nośnika, mnie nie grzeje, jak niektórych moich kolegów, świadomość, że zaistniałem w katalogach Biblioteki Narodowej. Nie, wolę wyznanie młodego czytelnika, że zarwał noc dla mojej książki, nieco wstydliwe tłumaczenie pani bibliotekarki (na jednym ze spotkań autorskich), że mieli książkę, ale ktoś ukradł, czy wreszcie stwierdzenie młodej czytelniczki, że ta książka otworzyła jej oczy na pewne sprawy, problemy z rodzicami. Albo, co wcale nie jest mniej ważne, jeszcze raz chciałbym zobaczyć, jak zaczytany w Czarem i smokiem chłopak przejeżdża swój przystanek. To po to się pisze, nie dla jakiejś nieokreślonej i w sumie bzdurnej sławy za ileś tam lat czy po prostu pozostawienia Wywiad

swego nazwiska, pozornego wyjścia z anonimowości… Wybacz manifest (śmiech). No, jak widzisz, misjonarz ze mnie pełną gębą (śmiech).

PD: Uważaj, bo sporo początkujących twórców przepełnionych ideą pozostawienia śladu po sobie może Cię teraz zaspamować mailami o błędzie Twoich przemyśleń. (śmiech) Tak naprawdę, moim skromnym zdaniem, liczą się właśnie wymienione przez Ciebie sytuacje. Dają niezłego kopa do dalszego pisania, chociaż co ja mogę o tym wiedzieć? (śmiech) Jakiś czas temu obiecałem komuś, że zadam to pytanie kilku pisarzom, a okazja się niejako pojawiła. Co sądzisz o literaturze w Internecie – łatwości dostępu dla twórców i czytelników? RP: Narobię sobie wrogów, ale – co to jest literatura w Internecie? Literatura to jest literatura, po prostu. Medium nie ma specjalnego znaczenia, chociaż oczywiście każde ma swoją specyfikę. W Internecie literatura to cały szereg zjawisk, od blogów, przez portale pisarskie, po – wreszcie – pisma internetowe. Problemem jest poziom – łatwo coś umieścić, na swojej stronie, swoim blogu,

35


na Fejsbuku, kupić sobie wydanie ebooka w którymś z badziewnych wydawnictw typu POD (printon-demand). Ludzie idą na to, uważając, że to ich czyni pisarzami. Wiesz, ja mam tradycyjne postrzeganie literatury, powiązane z selekcją. Jak napisałem coś do du*y, to nie ma zmiłuj, albo poprawię albo do kosza – i powiem Ci tak: wiele mnie nauczyli Jarek Grzędowicz i Maciek Parowski, czasem przyjmując, a czasem odrzucając teksty. Podobnie z wydawnictwami, w których teraz publikuję. Teksty wracają do poprawy, np. lepszego ujęcia jakiegoś wątku. Ale kiedy one wreszcie ukazują się na papierze, książka jest lepsza, zyskuje na tych mękach, na redakcji także. W Internecie nieomal nie ma takiego systemu poprawiania, nie ma najczęściej redakcji – a to nieprawdopodobnie obniża poziom, tego czasem nie da się czytać. Zatem na razie – poza wyjątkami – poziom literatury jest w Internecie niski. Natomiast dla autorów to może być dobre miejsce do publikowania, o ile zaczynają, o ile potraktują to jako poligon, bowiem mogą zyskać to, o co w moich czasach było trudniej: opinie czytelników. Niemniej, na razie papier ma przewagę, choć za pięć lat to wszystko może się zmienić.

a sny ludzi mówiących o sukcesach w sieci będą tylko snami. Oczywiście, mowa o beletrystyce. No i jest drugi problem: na razie jest za dużo różniących się formatów, każdy czytnik ma chyba inny. Rynek skoczy do przodu, gdy któryś ostatecznie wygra. Natomiast złudzeń faktycznie nie mam i uznaję, że to tylko kwestia czasu, w głowie bariery z papierowych tomiszczy faktycznie nie mam (śmiech). Myślę, jak podejść do tych nowych mediów – bo tu trzeba dodać także książki czytane, audiobooki. No i mam parę pomysłów, a zacząłem od wyszukania małego, ale dobrego wydawcy i wypuszczenia na rynek głośnomówiącej wersji Miłka z Czarnego Lasu. Jesienią, mam nadzieję, książka dla dorosłych, Póki pies nas nie rozłączy. Docelowo chcę, aby wszystkie moje książki tak wychodziły: jako papier, e-book i audiobook, albo u jednego wydawcy, albo rozłącznie, to tylko kwestia praw. A Miecz Zakonu, projekt fantastyczny, nad którym siedzę, czyli cykl fantasy z zakonem joannickim i smokami w wiekach XV i XVI, od początku pomyślany jest multimedialnie, choć brakuje mi trochę czasu i przede wszystkim umiejętności. Ale tak, trzeba mieć odwagę stawić czoła przyszłości, bo kto wie, co za dziesięć czy piętnaście lat będzie oznaczało PD: Pięć lat, mówisz? Optymistyczne podejście. stwierdzenie „przeczytałem tę książkę”? Skoro jednak zakładasz już jakąś zmianę w walce papier kontra Internet, to zapewne masz już PD: Miałem na myśli, że u nas to raczej kwestia jakieś plany związane z e-bookami. Mylę się? 7–10 lat. Chociaż mogę się mylić gdyż swoje poglądy popieram jedynie krótkimi badaniami nad RP: Optymistyczne podejście? Masz na myśli, że małą grupą badawczą i niewielką dozą inforten proces zajdzie szybciej, jak rozumiem? Ja nie macji. Jednakże jestem pewien, że nie unikniemy sądzę, nie przekonują mnie przykłady ze Stanów, postępu i dalszego nachodzenia na siebie poszbo na razie widzę dwie poważne przeszkody dla czególnych mediów. Cieszy fakt dostosowywania upowszechnienia się e-booków jako równoprawnej się literatury do tego. Mam tylko nadzieję, że literatury. Wypociny grafomanów nie są konku- moje dzieci nie spytają mnie kiedyś „Czym jest rencją. Natomiast owszem, będzie coraz więcej książka?”, bo padnę (śmiech). A formatami czyte-booków wydawanych przez wydawnictwa albo ników bym się nie przejmował, gdyż już działają całkiem nowe, wyspecjalizowane w tym, albo stare, serwisy dające możliwość zakupienia książki tradycyjnie papierowe, które powoli dostrzegają w kilku formatach naraz. Zaciekawiłeś mnie tą rodzący się rynek. Tylko wiesz, na razie sprzedaż multimedialnością Mieczu zakonu, mówisz o sae-booków jest śladowa – bo czytniki są drogie. mym e-booku czy może o bardziej złożonym I póki taki czytnik nie będzie kosztować kilka- projekcie? dziesiąt złotych, maksymalnie sto, póki nie nasyci się nimi rynek, póty papier będzie w Polsce rządzić, 36

ROMEK PAWLAK


RP: Mówię o oprawie. Bazą ma być literatura, normalne powieści i opowiadania, to jest cykl kilku książek, samodzielnych, i opowiadań „dookoła”. Parę zresztą jest już znanych, takie Róże w maju czy Demony były publikowane w „Nowej Fantastyce” (a potem w zbiorze Wilcza krew, smoczy ogień) i jej Wydaniu Specjalnym. Ale stawiam właśnie stronę, na której pojawi się sporo materiałów, które nigdy prawdopodobnie nie znajdą się w wersji papierowej: grafiki, opisy świata i postaci, różne historie, myślę też nad filmikami… Długo by mówić, ale ma to być dopełnienie tego, czego papier nie udźwignie, taki byt komplementarny, a nie tylko stronkareklama. PD: Niezła gratka dla fanów fanfików. Nic tylko czekać na potok opowiadań dziejących się w Twoim świecie (śmiech). Ciekawy pomysł, dajesz czytelnikom okazję spojrzenia na pozycje, które już znają z innego punktu widzenia. Masz zamiar sam pracować nad tym projektem? Jeśli odpowiesz, że tak, to padnę z zazdrości. RP: Sam? Nie, no co Ty, jestem na etapie poszukiwania ludzi, którzy pomogą mi za free, za udział w naprawdę ciekawym przedsięwzięciu, chyba że się pojawią na to pieniądze. Za promocję ich dzieł, bo przecież wtedy sukces książki ciągnie grafika, odwrotnie także. Sam to ja umiem jedynie składać literki, a i to nie zawsze dobrze. Mam w głowie wizję, wiem, co tam powinno być, wiem, jakie powinno być np. przełożenie świata z liter na obraz, żeby nie wyszły gluty w rodzaju filmowego Wiedźmina. Ale niczego nie namaluję. Umiem napisać scenariusz, ale parę klipów, o których myślę, musi zrobić ktoś inny… Nie, nie, ja tylko w ramach słowa pisanego jestem względnie kreatywny. Z drugiej strony, skoro kilku znanym mi autorom i autorkom się to udało (znanym nie tylko na poletku fantastyki), myślę, że i mnie się uda… a wyjścia nie widzę. Moim zdaniem czas takich typowych stron autorskich się kończy albo już się skończył, one muszą żyć. Mocno interaktywna strona dla dużego cyklu wydaje mi się sensownym wejściem w ten nowy wspaniały niepapierowy świat (śmiech). Wywiad

PD: Możliwe, że po przeczytaniu tego wywiadu zgłosi się do Ciebie kilka osób. Trzymam kciuki za to. Interesującym aspektem reklamy stało się właśnie powstawanie stron WWW specjalnie przygotowanych dla danego projektu i nie tylko reklamujących go, a pozwalających na szersze spektrum poznania powieści. Zastanawia mnie, kiedy przestanie to być rzadkością, a stanie przymusem. Nieważne... Oprócz pisania powieści i działania jako redaktor, spełniasz się w inny sposób, nie tylko literacko? RP: Reklama w sieci to temat-rzeka, mający też swoją mroczną stronę. A czy się spełniam w czymś jeszcze? No oczywiście. Przecież gram na altówce… Nie wiedziałeś? (śmiech) Ja też nie. Serio, nie, ja jestem jednak stworzeniem na dobre zatopionym w literkach, jak owad w bursztynie. Owszem, mam swoje drobne pasje, takie jak malarstwo czy historia, także ta, o której raczej nie napiszę słowa. Ale spełniam się wyłącznie w literaturze. Wiesz, chodzi o to, że lepiej być dobrym w jednym, niż w sześciu rzeczach być średnim. Mam wrażenie, że dobrze rozpoznałem swój talent, a to połowa sukcesu. Uczyniłbym wyjątek dla spełniania się w roli właściciela względem swojego psa. Ciężkie zadanie, staram się, aby był zadowolony z posiadania akurat mnie, a nie sąsiada z góry. Chociaż ostatnio mnie ugryzł, łobuz jeden… i zastanawiam się, czy go nie wymienić na dobrze wychowanego kotka. PD: Właśnie, Twój pies. Przyznałeś, że na kanwie jego przygód powstała powieść Póki pies nas nie rozłączy. Po prostu na spacerze wpadłeś na pomysł powieści? RP: Nie, ta książka to efekt mniej więcej rocznego życia pod jego łapą. Staram się być uważnym obserwatorem rzeczywistości, także tej nieludzkiej (śmiech). Słyszałeś o moim fiole dotyczącym humbaków? Jeśli nie, to wszystko jeszcze przed Tobą. A z psem było tak, że się pojawił, a że charakterologicznie to barwny egzemplarz, nie brakowało przygód – część w nieco literacko podrasowanej formie trafiła właśnie na karty książki. No i poza 37


jego przygodami, odkryłem poprzez niego, jak świetnym pretekstem dla ludzi jest pies – pretekstem do rozmowy, która zacznie się banalnie, od pogody, od zapytania o imię psa, ale może się skończyć czymś poważnym, zaprzyjaźnieniem, czasem pomocą w ludzkich sprawach... Mam wrażenie, że istnieje taki Wszechświatowy Sojusz Właścicieli Psów, którzy mijając się, uśmiechają się, zagadują, etc. Doświadczywszy tego, czyż mogłem tego nie opisać? Pies jest bardzo dobrym rekwizytem, gdy chcesz opisać relacje ludzi. Bo on jest aktywny, pewne rzeczy na ludziach wymusza. Tak więc to mój Miłek jest prawdziwym autorem tej książki.

i parę uwag dotyczących otaczającej nas rzeczywistości. A dokąd ostatecznie zmierzam? Nie wiem. Bo wiesz, na pewno nie do podręczników literatury, na tym mi nie zależy. Szacunek u czytelników? Tak, to z pewnością. Czasem uznanie za dobrą zabawę, czasem otwarcie im oczu na coś, co ja zauważyłem, opisałem, a oni odkryli dzięki lekturze mojej książki – z pewnością także. Ale nie nadymam się, nie mam takiego CELU, jakiegoś obsesyjnie mnie drążącego tematu. Chyba jestem literackim kameleonem – i nikt nie wie, jakie zwierzę siedzi w środku. Ja też nie wiem (śmiech).

RP: Sławę, pieniądze, tłumy wiwatujące na stadionach, gdzie odbywają się moje spotkania autorskie… Film w Hollywood, zrobiony przez Ridleya Scotta (tylko błagam, nie tak beznadziejnie jak Kingdom of Heaven)… (śmiech) Chyba po części już Ci odpowiedziałem. Chcę zabawiać ludzi swoimi opowieściami, bo ja nie widzę niczego złego w dobrej rozrywce. Czasem mam chęć na coś więcej niż zabawianie – wtedy klikam „misja” i utrudniam sobie życie, próbując stworzyć książkę oferującą nie tylko przyjemnie spędzony czas, ale

RP: Nie, manifesty wszelakie to ja już wygłosiłem wcześniej (śmiech). Co pozostało do powiedzenia? Czytajcie książki, a najlepiej czytajcie książki polskich autorów. Niekoniecznie moje, nie o to chodzi, ale warto czytać naszych rodzimych autorów, bo w ten i tylko w ten sposób nasza literatura będzie coraz lepsza, w coraz mniejszym stopniu naśladująca amerykańską. Zresztą… dobra. Czytajcie cokolwiek. Teraz paciorek i do roboty, czyli do książki (dowolnej) marsz!

PD: Mam nadzieję, że poznamy jeszcze niejedną twarz Romka Pawlaka i będzie to równie ciekawe PD: Spytałem Cię już o kilka ważnych rzeczy, ale oblicze jak to, które już znamy. Jeszcze jest zupełnie zapomniałem zadać pytanie o cel, do pytanie, które muszę zadać na koniec: chcesz coś którego dążysz w pisaniu. Jest coś, co bardzo powiedzieć swoim czytelnikom, również tym najmłodszym? chcesz osiągnąć?

8

ROMEK PAWLAK


Qforumowicze radzą:

Jak zostać pisarzem? Cz. I

FAUX: Qfancik jest szesnastoletnim chłopakiem. Zawsze czytał tylko to, co musiał oraz to, co było w modzie (np. „Harry Potter”). O "Władcy Pierścieni" tylko słyszał. Jest nieoczytany. I nagle, nie wiadomo i nieważne skąd się mu wziął ten pomysł, ale postanowił pisać! „Zostać pisarzem! To jest klawy koncept!” – pomyślał. Pomóżmy mu spełnić jego marzenie i zacznijmy radzić! Kolejno, co musi zrobić początkujący autor? Co koniecznie przeczytać? Co poznać? Na co uważać? Jak pisać, a jak NIE pisać? Cz. I: „ ZANIM GDZIEKOLWIEK WYŚLESZ SWÓJ TEKST, CZYLI PIERWSZE KROKI KU SŁAWIE” ALAN: Czytać regularnie. Skrobać coś, za każdym razem robić to tak, jakby to właśnie miało być TO, dzieło, które podbije świat. Ale za każdym razem chować je do szuflady, choć lepiej na wszelkiej maści fora pomagające adeptom. Ukierunkować swoje życie tak, by było ciekawe. Życie 16-latka rzadko jest ciekawe, a pisarz bez ciekawego życia jest jak dietetyk z cukrzycą i 150 kilo wagi. Znaleźć sobie intrygującą pasję, poznać coś, zrozumieć, stać się w czymś dobrym, dla własnej satysfakcji. Przeżywać, przeżywać, jeszcze raz przeżywać. Lasery, wóda, dziwki, koks, takie tam. W wieku 40 lat można się zabrać za napisanie czegoś, co wreszcie nie trafi do szuflady. LUKA W PAMIĘCI: Tylko żeby ów Qfancik nie uznał, że jeśli powinien dużo czytać, to odpuści sobie szkolne lektury i znajdzie coś „ciekawszego”. Powinien poznać wszystko! Nawet to, co jest w jego odczuciu nudne, nieciekawe, przydługie, niezrozumiałe. Wtedy zauważy, co sprawia, że książka jest nieprzystępna. Wtedy pozna te sztuczki, które działają na niekorzyść tekstu. Wtedy będzie się ich wystrzegał! Jak zostać pisarzem

EWORM: Co pisać? Proste –

nasze ulubione z tych opowiadań i powieści, które nie doczekały się jeszcze powstania. To, co chcielibyśmy przeczytać, ale ma dopiero zostać napisane. Jak pisać? Myślę, że dobrze ujął to Rafał Kosik – pisać tak, jakby się czytało, z niecierpliwością, z zaciekawieniem, co teraz zrobią i powiedzą bohaterowie, co im się przydarzy tym razem i jakie będą konsekwencje. Fabułę mieć wykoncypowaną, poszczególne sceny, ale nie rozkładać odgórnie na czynniki pierwsze (użyte słowa, ilość znaków w rozdziale etc.), tylko w tych drobniejszych kwestiach zwyczajnie improwizować.[…] MARV: 1. Wyłącz radio i TV. 2. Wyciągnij wtyczkę od Internetu. 3. Odpal program do pisania bądź wyciągnij zeszyt. 4. Pisz. 5. Pisz. 6. Pisz. 7. Przeczytaj na głos, sprawdź, jak to brzmi. 8. Popraw. 9. Wyślij tekst do znajomych, prosząc o krytykę. 10. Wypij piwo. ;-) 39


EWORM: Qfancik ma szesnaście lat, jakie piwo?!

Jest krokiem na drodze do stania się nim. Być może więc chodzi nie tyle o odpowiedź na pytanie: jak zostać pisarzem, co raczej – jak pisarzem się stawać. Czy istnieje bowiem wydzielony w czasie moment, w którym piszący nagle pisarzem – zostaje? Wczoraj nim nie był, a dziś już jest? Istotna jest – dla mnie – różnica między tym, jak postrzegany jest autor przez świat zewnętrzny – tu często funkcjonuje pojęcie „pisarz” (np. przydzielono mi taką kategorię na forum), a tym, w jakim świetle widzi własne pisanie i czy sam jest gotów nazwać się – pisarzem. Wczoraj w powitaniu napisałem, że określenie to jest zbyt eksploatowane, jak wiele zresztą pojęć w dzisiejszym świecie, co prowadzi do niebezpiecznego „rozmycia”. Wydaje mi się więc, że ważne w stawaniu się pisarzem jest uświadomienie sobie, że być może nadal nim nie jesteśmy. Mówię za siebie – dla mnie to pojęcie oznacza swego rodzaju nobilitację w świecie literatury, uznanie wartości, rangi, wpływu, ogromu dzieła itd.[…] I na koniec anegdota, nie pamiętam już, czy prawdziwa, ale bardzo znacząca: otóż pewnego dnia do Mozarta przyszedł pan ze swoim kilkuletnim synem i poprosił, aby Mistrz dał synkowi parę lekcji kompozycji. Mozart odmówił. – Ale pan komponował jako kilkuletni chłopiec – odparł ojciec. Na co Mozart: – Tak, ale nie pytałem nikogo, jak się to robi.

Ja bym mu jeszcze polecił (i sobie samemu) spoglądanie na pisanie nie jak na pisanie (akt wklepywania słów do edytora tekstu, ew. archaicznego skrobania w kajeciku), tylko jak na odsłanianie kolejnych części historii. Ergo – prawie jak czytanie. I od razu przyjemniej. Gdzieś kiedyś czytałem, że najpierw należy pisać jakkolwiek wyjdzie, nie zwracając większej uwagi na powtórzenia, marny styl i braki w przecinkach – a dopiero po zakończeniu (całości lub określonego fragmentu, np. rozdziału) gruntownie poprawiać. […] IGNITE: […] Jeśli Qfancikowi nigdy dotąd nie przyszła do głowy żadna historia, nie zaczął mu się składać jakiś pomysł z udziałem własnych wymyślonych bohaterów, to niech poczeka, aż mu się historie zaczną wykluwać w głowie. Najlepiej takie, które mu się będą tak podobały, że koniecznie będzie się chciał nimi podzielić z innymi. Jak nie ma tego bakcyla, niech odpuści. Tytani pracy, na których tutaj niektórzy się powołują – Stephen King czy nasz rodzimy Pilipiuk – mają tę jedną kluczową cechę: są KREATYWNI. Można dyskutować, czy lepiej siedzieć i trzaskać fabułę za fabułą, powielając własne schematy (King), czy pisać mniej, nawet dużo mniej, ale na wyższym poziomie (Tolkien czy nasz rodzimy Marek Huberath), natomiast wyjściowego założenia się nie przeskoczy.[…] MARCIN PILIS: […] Jak zostać pisarzem – oto temat wątku... W moim przekonaniu wydanie Więcej: pierwszej książki lub drugiej nie czyni z człowieka http://www.qfant.pl/forum/viewtopic.php?t=1501 pisarza (trafiają się wyjątki, co potwierdza regułę).

40

QFORUMOWICZE RADZĄ


Jak zostać pisarzem

41


ALEKSANDRA BARTOSIK Galeria

ALEKSANDRA B ARTOSIK (WADERA) Skończyłam studia pedagogiczne, ale zawodowo poszłam zupełnie inną drogą. Od lat jestem miłośniczką grafiki komputerowej i wszelkich dziedzin, w których można wykazać się kreatywnością na różne sposoby. Maluję, rysuję (nie tylko za pomocą tabletu), tworzę biżuterię, projektuję ciuchy i marzę o pracy ilustratora w wydawnictwie dla dzieci. Obecnie grafik/operator DTP w agencji reklamowej.

42

ALEKSANDRA BARTOSIK


Galeria

43


44

ALEKSANDRA BARTOSIK


Galeria

45


MARCIN BEKIESZ Kryzys

13 stycznia 1962, Moskwa

Towarzysz Nikita Chruszczow był bardzo zatroskany. Niepokoiły go trudności – oczywiście przejściowe – ze wszech stron nękające matkę Rosję. Na jego biurku piętrzyły się poufne raporty opisujące niewesołą sytuację Kraju Rad. Gdyby trafiły do publicznej wiadomości... Kapitalistyczny zachód wciąż nasyłał szpiegów i agitatorów; „Odwilż” przyniosła tylko zmasowane żądania każdego, kto był dostatecznie sprytny; nagle się okazało, że wszyscy byli prześladowani, pracowali w łagrach i było im najgorzej. Paskudni księża podróżowali po kraju, wciskając ciemnocie brednie o Bogu; zniesienie ograniczeń praw robotników sprawiło, że ci stali się rozwydrzeni i zamiast pracować, wciąż żądali podwyżek. Wzrastało zagrożenie tegoroczną klęską głodu, spowodowaną ostrą zimą i nietrafionymi eksperymentami agrarnymi; przewaga atomowa największego, najobrzydliwszego wroga – USA – była wprost przygniatająca i wciąż rosła... I jeszcze te niepokojące tropy dotyczące pułkownika Pieńkowskiego! Czyżby był zdrajcą...? Ileż tego tu było! Na mumię Lenina, musi coś wymyślić, i to szybko. Znaleźć jakieś rozwiązanie. Jakiś sukces. Inaczej już wkrótce, jak to mówią w Polsce, zjedzą go z kościami. Trzeba znaleźć sposób na zmuszenie Stanów do „współpracy”... bratniej, oczywiście. Trzeba działać szybko i zdecydowanie, jak to zawsze powtarzał ten dziadyga Stalin. A przede wszystkim – skutecznie.

dla kilku par oczu w całej Ameryce. Jasna cholera, pomyślał, ledwo rzuciwszy okiem na streszczenie; całość przeczyta później, dokładnie, parę razy. Jednak już teraz wiedział, że spełnia się czarny scenariusz, którego od paru miesięcy obawiano się w Białym Domu. Dołączone zdjęcia, wykonane 29 sierpnia przez samoloty szpiegowskie U-2, nie pozostawiały wątpliwości. Wszystko zaczynało układać się w przerażającą całość. – A więc to przywozili przez ostatnie miesiące. – Prezydent odłożył raport na biurko i spojrzał na siedzącego naprzeciwko generała Wilkinsona. – Nasi szpiedzy mieli rację, dostawy na Kubę rzeczywiście mają wojskowy charakter. – Nic dziwnego, że nie mogli nam podać precyzyjnych informacji – powiedział generał. – Klauzula poufności tej operacji musiała być najwyższa... ale dlaczego Ruscy się na to zdecydowali?

Prezydent zmarszczył czoło. Nigdy chyba nie uda mi się do końca zrozumieć tych Rosjan, pomyślał. Wyrzutnie rakiet przeciwlotniczych składane przez nich na Kubie, na zachodniej stronie Kuby... i to bardzo charakterystycznych rakiet, bardzo charakterystycznie rozmieszczonych. Niedobrze... – Chcą nas zastraszyć – powiedział. – Sprowokować, będą wysuwać żądania... Bóg jeden wie, co kombinują. Dobra robota, generale – dodał, kładąc dłoń na raporcie. – Od dziś dzień i noc nasze oczy mają być skierowane na Kubę. Proszę się tym osobiście zająć i na bieżąco mnie informować, 1 września 1962, Waszyngton nawet o drobnostkach. Nawet o trzeciej nad ranem. Raporty, listy, zdjęcia, przechwycone Prezydent John Kennedy był zaniepokojony. meldunki. Musimy wiedzieć wszystko. A przede Trzymał w ręku – ciepły jeszcze – raport o naj- wszystkim, oni nie mogą się dowiedzieć, że my wyższym stopniu tajności, przeznaczony jedynie wiemy. Czy to jasne, generale? 46

MARCIN BEKIESZ


– Jak słońce, panie prezydencie! – Świetnie. A ja niedługo chyba porozmawiam sobie z Kremlem... a, generale! Wilkinson obrócił się, trzymając już dłoń na klamce drzwi. – Tak? – A jak tam... nasz najważniejszy projekt? Kiedy wejdziemy w fazę testów? Generał uśmiechnął się, a duma i triumf wprost biły z jego twarzy. – Już niedługo, panie prezydencie. Rzekłbym nawet, że lada dzień. Projekt Chronos jest już praktycznie na ukończeniu. Prezydent rozparł się wygodnie w fotelu, jakby uspokojony nowinami. Odetchnął głęboko. – To świetnie, generale. Doskonale. 17 maja 1962, Moskwa

Właśnie tak, myślał towarzysz Chruszczow, prehistoryczni drapieżcy polowali na te wielkie, włochate słonie z Syberii, jak im tam było, mamaty? Zagonić w kozi róg, ograniczyć swobodę ruchów, osaczyć z kilku stron, i skoczyć do gardła. Proste, sprawdzone i genialne! Ale to przecież oczywiste, w końcu to byli radzieccy drapieżcy. I tak samo trzeba postąpić z tym mamatem nowej ery, z USA. Przyłożyć nóż do gardła, nie dać wyboru, zaskoczyć, osaczyć. W głowie pierwszego sekretarza już powstawał doskonały plan. Dzięki bratniej pomocy przyjaciół zza oceanu ten plan będzie wykonalny! Trzeba tylko działać szybko, zdecydowanie i dyskretnie. Przede wszystkim – dyskretnie. Najwyższa klauzula poufności... jedynie paru najbardziej zaufanych ludzi zaangażowanych w akcję. Paru najbardziej oddanych sprawie i idei komunizmu. A najważniejszy z nich, najbardziej sprawdzony, właśnie znowu przysłał mu w geście braterstwa najlepsze kubańskie cygara.

że się tak wyrażę. – Kiedy przyszły? Od kogo? – spytał prezydent, sięgając ponad biurkiem po teczkę oznaczoną pieczęcią CIA. – Za pośrednictwem Brytyjczyków, sir. Ale źródłem jest Hero. Dostarczył je do skrytki w moskiewskim parku zaledwie... – generał spojrzał na zegarek – niecałe dwadzieścia cztery godziny temu. – Hero... – Nasz najcenniejszy kontakt, jak dotychczas. Już jakiś czas temu podjęliśmy decyzję, by zaczął węszyć w sprawie tych transportów na Kubę. Musiał być cholernie ostrożny, bo jak się okazuje, szykuje się nam naprawdę gruba sprawa. Ale to, co zdobył, to przełomowe wiadomości. – Najważniejsze informacje? – Prezydent potrząsnął teczką. Wciąż jeszcze jej nie otwierał. Wilkinson nabrał powietrza, przez moment milczał. – Według szacunków Hero, które, jak się obawiam, potwierdzi również i nasz wywiad – powiedział wreszcie – radzieckie okręty, jak do tej pory, dostarczyły na Kubę czterdzieści dwie wyrzutnie rakiet balistycznych ziemia-ziemia średniego zasięgu, sto czterdzieści cztery wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze, które udało nam się sfotografować, czterdzieści dwa myśliwce bombardujące IŁ-28 oraz czterdzieści dwa myśliwce MIG-21. A także około dwudziestu dwóch tysięcy radzieckich żołnierzy i techników do dalszej rozbudowy i obsługi... silosów.

Twarz Kennedy'ego stężała, brwi zbiegły się w jedną grubą linię. Prezydent przez dłuższą chwilę świdrował wzrokiem blat swego biurka, jakby tam spodziewał się znaleźć rozwiązanie problemu; zdawał się w ogóle nie oddychać. – Panie prezydencie – odezwał się wreszcie Wilkinson – jest jeszcze jedna sprawa... Kennedy uniósł tylko dłoń, prosząc go o ciszę. Chwilę jeszcze zbierał myśli. Wreszcie sięgnął do szuflady biurka i wyjął z niej parę stron maszy14 października 1962, Waszyngton nopisu, spiętych ze sobą. – Czytał pan to, generale? – spytał, podając mu . – Panie prezydencie – generał Wilkinson zam– Oświadczenie agencji TASS – Wilkinson knął za sobą drzwi Owalnego Gabinetu – mamy nowe informacje, prosto z Moskwy. Absolutny hit, przebiegł wzrokiem po tekście – dotyczące, jak Kryzys

47


mniemam, absolutnego braku choćby jednej radzieckiej onucy na Kubie? Tak, czytałem. – Odłożył maszynopis na biurko. – „(...)Związek Radziecki nie potrzebuje przenosić swojej broni, w celu przeciwdziałania agresji, do innego kraju, na przykład na Kubę. Nasza broń nuklearna jest tak potężna i Związek Radziecki ma tak potężne rakiety, że nie ma powodów do poszukiwania dla nich miejsc poza granicami Związku Radzieckiego” – zacytował. – Wierutne, że tak powiem, propagandowe gówno. – Datowane na dwunastego września. Parę dni wcześniej ambasador Dobrynin osobiście zapewnił mojego brata o tym samym – że ich tam nie ma. – Te skurwysyny wciskają nam bullshit, sir! – krzyknął ze złością Wilkinson. – „W celu przeciwdziałania agresji” – rzekł powoli Kennedy – ale nie w celu ataku, generale. Tego się bardzo obawiam. Wojskowy spojrzał na niego z lekkim niedowierzaniem. – Myśli pan, sir, że rzeczywiście byliby do tego zdolni? No tak, skoro już je tam budują... – odpowiedział sam sobie. – Ale tak bez wyraźnego powodu? – Wystarczającym powodem dla nich jest to, że gwiazdki na naszej fladze nie są jeszcze czerwone. – Kennedy potarł w zamyśleniu podbródek. – Ale wszystko wskazuje na to, że oni wciąż jeszcze nie zorientowali się, że ich przejrzeliśmy. Że cokolwiek wiemy. To przecież tylko oświadczenie, a nie tłumaczenie się. – Sir, współpracuje pan z profesjonalistami. Prezydent Stanów Zjednoczonych uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu dni. – Tak, generale, ma pan rację. Przynajmniej tego mogę być pewien. – Rozluźnił się nieco. – Wspominał pan przed chwilą o jeszcze jednej rzeczy... – Tak jest. Chodzi właśnie o Hero. Boi się. Czuje, że pętla wokół niego się zacieśnia. Ruscy węszą od dłuższego czasu i są coraz bliżej niego. – Ewakuować. Jak najszybciej. Proszę skontaktować się z MI6, do Moskwy mają bliżej. Dotarła do mnie informacja – zmienił temat – że projekt Chronos jest już gotów do testów? – Tak jest, panie prezydencie. W tej chwili technicy dosłownie dokręcają ostatnie śrubki. Jutro 48

rano, gdy będzie pan na spotkaniu z sekretarzem obrony, odpalimy maszynę i przeprowadzimy pierwsze testy. – Dobrze. Jeśli te testy przebiegną pomyślnie, może nawet tego samego dnia przeprowadzimy próbę generalną. Musimy się spieszyć, generale. 17 czerwca 1962, Moskwa

– Towarzyszu sekretarzu generalny – pułkownik Lechymin prężył się jak struna – przed kilkoma minutami dostaliśmy meldunek od kapitana Pochorowa, dowódcy transportu, że okręty bez przeszkód dotarły do portów Kuby. Po drodze nie napotkali żadnych kłopotów, nikt ich nie śledził, a ładunek dotarł w całości i nieuszkodzony. Za około trzydzieści godzin do portu powinien dotrzeć drugi transport, głównie technicy do obsługi przywiezionego sprzętu. – Doskonale. – Chruszczow wziął do ręki pudełko z cygarami, wskazał pułkownikowi jeden z dwóch foteli naprzeciwko siebie i poczęstował cygarem. Pułkownik Lechymin był zaszczycony. – Wzorowo się spisaliście, towarzyszu pułkowniku. Widzę przed wami wielką karierę! – Wypuścił z ust parę kółeczek dymu. – Jeśli drugi transport dotrze bez przeszkód, nakażecie jak najszybsze, i jak najdyskretniejsze, przetransportowanie całości na umówione pozycje i rozpoczęcie montażu. Od dziś jesteście odpowiedzialni za przygotowanie, zabezpieczenie i wysłanie dalszych transportów. Nie muszę wam chyba przypominać, że wszystko ma się odbyć w największej tajemnicy? – Oczywiście, że nie, towarzyszu sekretarzu generalny! – odparł szybko Lechymin. – Dobrze. Będą z was ludzie, Lechymin... – Pułkownik aż pokraśniał z dumy. – Macie wolną rękę. Ale uważajcie... – Chruszczow pogroził mu palcem. – Zachód wszędzie ma oczy i uszy... musicie wprowadzić najwyższy stopień poufności. I sprawdzać każdego, kto może mieć z tą sprawą cokolwiek wspólnego! Każdy może być agentem! To łasy kąsek dla wrogich szpiegów, a wy możecie też użyć całej akcji jako przynęty. Pomyślcie o tym, towarzyszu pułkowniku. MARCIN BEKIESZ


15 października 1962, Waszyngton

Wczesnym popołudniem, prezydent John Kennedy wrócił ze spotkania z powołanym niedawno sztabem kryzysowym. Panował lekki rozstrzał opinii: sekretarz stanu Acheson zdecydowanie opowiadał się za natychmiastowym zbrojnym atakiem na Kubę, zaś minister obrony McNamara i Robert, brat prezydenta, byli za tym, by poczekać jeszcze przynajmniej kilka dni i zobaczyć, co będzie się działo. W głębi duszy prezydent również opowiadał się za drugim rozwiązaniem; jednak cały czas bał się, by w pewnym momencie nie okazało się, że czekali za długo. Bo co, jeśli projekt Chronos okaże się niewypałem? Wszedł do Owalnego Gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Usiadł wygodnie za biurkiem, sięgnął po cygaro, zapalił i rozkoszował się aromatycznym dymem. Z drugiej strony, pomyślał, jeśli Chronos zadziała, będziemy mogli pozwolić sobie na ten komfort, by obudzić się z ręką w nocniku, a potem... Już miał wezwać generała Wilkinsona, gdy ktoś zapukał w drzwi. – Właśnie o panu myślałem – rzekł prezydent, gdy Wilkinson wszedł do środka. – Proszę mówić, jak przebiegły testy Chronosa? – spytał z niemal dziecięcym podnieceniem. – Znakomicie – Wilkinson zdawał się jakiś niespokojny. – Jednak... zanim do tego przejdziemy, mam niewesołą nowinę. – Słucham? – Mamy zdjęcia... powinny być tu w ciągu godziny. – Generał jakby zaciął się na chwilę. – Zdjęcia czego, Brad? – Około siódmej rano pogoda poprawiła się na tyle, że zdecydowaliśmy się na kolejny lot. U-2 sfotografował... wyrzutnie. Dwie całkowicie kompletne i gotowe, sir. Co najmniej cztery kolejne w ostatniej fazie montażu. – Ma pan na myśli...? – Wyrzutnie nuklearne, sir. Tak. Radość jakby opuściła Kennedy'ego. Westchnął smutno, przez chwilę robił „młynka” palcami. – Z wielką chęcią zadzwoniłbym do Moskwy zapytać, co też oni sobie wyobrażają – powiedział Kryzys

w końcu. – Sęk w tym, że wtedy całkowicie odkrylibyśmy się z naszą wiedzą... Rosjanie nie są głupi; na pewno domyślają się, że zauważyliśmy jakiś ruch na morzu; ale wciąż nie wiedzą, że my już dokładnie wiemy, co tu przywieźli i co budują. Stąd zapewnienia, oświadczenia, całe to dyplomatyczne mydlenie oczu. I to jest nasz atut... kiedy, mówił pan, dotrą tu te zdjęcia? – Powinny być już za godzinę, sir, wraz z ekspertyzą. – W takim razie proszę mówić, jak poszły testy. Generał nieco się rozchmurzył. – Jak już wspomniałem – znakomicie. Podczas trzech beta-testów nasi dwaj ludzie przenieśli się najdalej o sześć dni w przyszłość. I powrócili! – Wilkinson był wyraźnie podekscytowany. – Dobry Boże... – szepnął prezydent, a uśmiech powrócił na jego twarz. – Czy zdajesz sobie sprawę, Brad, co to może oznaczać? Taki przełom, taka sensacja... a niech Ruscy drugi Kreml w Hawanie zbudują, wystarczy nam wtedy cofnąć się w czasie i pyk – gładko pozbyć się problemu, zanim w ogóle powstanie. Co za potencjał... – rozmarzył się Kennedy. – Co za możliwości... Torrado i ten jego Castro znikną jak zły sen! Tak samo Stalin... ale zaraz, jak udało wam się zweryfikować, że rzeczywiście podróż w przyszłość miała miejsce? – Sir, wczoraj poprosiłem naszego ogrodnika, by za trzy dni stanął tu nowy klomb, a on zasadził w nim nowe kwiaty, po czym ich nie podlewał. Wiedział o tym tylko on. Nasi ludzie po powrocie potwierdzili, że tuż pod oknem tego gabinetu powstał nowy klomb, a wszystkie kwiaty w nim uschły. Wiem, że to trywialne – zaczął się tłumaczyć – ale... w tej fazie zabaw z czasem niemądrze byłoby jakoś znacząco ingerować w czasoprzestrzeń... sir. Poza tym, sprawdzili w kalendarzu. Prezydent roześmiał się, głośno i serdecznie, a siłą rzeczy zaśmiał się też generał. – Brad, ty to masz łeb – wydusił w końcu Kennedy, ocierając oczy z łez. – Jasna cholera, ogrodnik... ale tak, masz rację. Świetny sprawdzian. Pewny i niestwarzający zagrożenia dla czasoprzestrzeni... chociaż nie wiem, czy chciałbyś, żeby wzmianka o tym znalazła się w encyklopediach? Tym razem obydwaj wybuchnęli śmiechem. 49


– No dobrze – powiedział w końcu prezydent. – Co z próbą generalną? – Właśnie o tym miałem pana zawiadomić, sir. Czekamy już tylko na pana. Podziemia Białego Domu były mocno oświetlone. Były też mocno obstawione agentami ochrony, ale wszyscy grzecznie ustępowali na widok prezydenta. Najniżej położony, największy schron został przekształcony w silnie chronioną halę eksperymentalną. Kennedy i Wilkinson dotarli wreszcie przed potężne, hermetyczne i ognioodporne drzwi, strzeżone przez kolejnych dwóch ludzi, kamery i zamek kodowy. Generał wystukał trzy długie sekwencje cyfr; rozległ się cichy syk, światełko przy czytniku zmieniło się z czerwonego na zielone, coś zaszumiało i drzwi powoli się otworzyły. Zaraz za nimi znajdowały się drugie, takie same. Całość działała na zasadzie śluzy. Generał ponownie wstukał kody i wreszcie mogli wejść do hali. Prezydent z uznaniem pokiwał głową. Nie było go tu niemal od miesiąca; postanowił nie przeszkadzać technikom w ich pracy ani nie denerwować się ciągłym podpatrywaniem postępu prac. Kompletne teraz dzieło wywarło na nim ogromne wrażenie. Niemal wszędzie pod ścianami poustawiano szerokie stoły kreślarskie i biurka, zawalone wydrukami, planami i dokumentami. Wokół migotały ekrany monitorów, przeróżne czujniki i urządzenia nadzorowały prace komputerów i maszyn, cicho szumiąc lub pikając co jakiś czas. W jednym rogu pomieszczenia składowano części do konstrukcji machiny; narzędzia, elementy, rurki i rożne drewniane skrzynie tworzyły – artystyczny wprost – nieład. Powietrze wypełniał szum przyciszonych rozmów oraz buczenie generatorów. Wszystko zalane silnym, ale łagodnym światłem spływającym z podwieszonych pod sufitem reflektorów. Istny twórczy bałagan, pomyślał Kennedy. A pośrodku... – Jasny gwint... – stwierdził wreszcie z uznaniem. Urządzenie, które już na pierwszy rzut oka mogło spokojnie pomieścić osiem wielkich ciężarówek wraz z naczepami, miało kształt spłaszczonego 50

walca, solidnie przymocowanego do podłoża. Co najmniej siedem metrów wysokości. Oto Chronos w całej krasie. Wchodziło się do niego przez hermetyczne drzwi, teraz otwarte; jednak Kennedy nie mógł dojrzeć, co znajduje się w środku, bo widok zasłaniał stojący w nich człowiek w roboczym kombinezonie, z dziwnym urządzeniem w ręku, zapewne jakimś czytnikiem. Nad drzwiami cicho pracowało sześć potężnych wentylatorów. Niecodziennej grubości kable, wychodzące z tyłu machiny i niknące pomiędzy ustawionymi niedaleko szafami komputerów, dawały pojęcie o ilości zużywanej przez nią energii. – I co pan na to, sir? – spytał z zadowoleniem Wilkinson. – Muszę przyznać, generale, że jest... – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa. – Wspaniała – dokończył ktoś za niego. Kennedy obrócił się; po jego lewej stronie stał starszy, siwiejący mężczyzna w okularach, białym kitlu – jak zresztą większość obecnych tu ludzi – dzierżący pod pachą plik kartek zapisanych i pokreślonych tak gęsto, że chyba tylko on potrafił z tego coś jeszcze odczytać. Mężczyzna miał lekko potargane włosy, pokaźne wąsy, również siwiejące, i oczy błyszczące wprost zapałem do pracy, patrzące na świat zza okularów w grubej oprawie. Nawet, gdyby go nie znał, Kennedy po samym jego wyglądzie od razu domyśliłby się, z kim rozmawia. – Profesorze Quatermass – uścisnął jego dłoń. – Muszę panu szczerze pogratulować. To po prostu arcydzieło współczesnej techniki! – Wolę myśleć o niej jako o swoim dziecku – rzekł profesor z nutką wzruszeni. – Tyle lat badań, pracy, eksperymentów, i wreszcie jaki efekt! I wszystko to w służbie nauki i światowego pokoju. – Całkowicie podzielam pańską radość – odparł Kennedy. – Generał Wilkinson przekazał mi, że testy poszły znakomicie? – Doskonale! – niemal krzyknął profesor. Ruszyli powoli ku machinie. – W końcu wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku... nie wykryliśmy żadnych błędów ani anomalii. Perfect, nieskromnie przyznam! – W takim razie – powiedział uroczyście prezydent – czas na próbę generalną? MARCIN BEKIESZ


13 października 1962, Moskwa

Krótki raport od pułkownika Lechymina bardzo spodobał się towarzyszowi Chruszczowowi. Ten zwięzły meldunek mówił między innymi, że dwie wyrzutnie rakiet balistycznych montowane na bratniej Kubie są już całkowicie ukończone i gotowe do wypełnienia swego przeznaczenia w dogodnej dla Rosji chwili. Lada dzień ukończony zostanie montaż kolejnych. Wspaniale! Amerykanie ani się obejrzą, jak na ich szyi zaciśnie się atomowa pętla. Związek Radziecki chwyci ich niespodziewanie w garść i nie puści, dopóki nie zostaną spełnione wszystkie żądania! Ropa, zboże, wycofanie amerykańskich żołnierzy z baz w Turcji... zgodzą się na wszystko, trzęsidupy. Sprawny organizator z tego Lechymina. Może zajść daleko, pomyślał z uznaniem sekretarz generalny. Byle nie za daleko... 15 października 1962, Waszyngton

– Na jakiej właściwie zasadzie działa machina czasu, profesorze? – spytał Kennedy, gdy zbliżali się do wehikułu. – Cóż, to okrutnie zawiłe i skomplikowane, panie prezydencie... och, obawiam się, że nie obeszłoby się bez co najmniej kilku wykładów na temat tego, jak... – Och, profesorze, proszę nawet nie próbować – zaśmiał się Kennedy. – Gwarantuję, że i tak nic bym nie zrozumiał. Pytałem raczej o bardziej praktyczny aspekt. Wystarczy przestawić wskazówki w zegarku i nacisnąć start, jakby zapytał laik? – Cóż... mniej więcej. Otóż machina pełni funkcję, powiedzmy, wyrzutni. Każda wyrzutnia musi mieć jakiś pocisk: są nim te zabawnie wyglądające kombinezony, zawieszone obok wejścia. Machina tak jakby wyrzuca je w przyszłość, dość precyzyjnie jak dotychczas. – Czyli trzeba założyć kombinezon i wejść do machiny? W takim razie do powrotu byłaby potrzebna kopia Chronosa w przyszłości? – Przyjęcie takich zasad byłoby zbyt ryzykowne – rzekł stanowczo profesor. – Opracowaliśmy inną, nazwaną przez nas zasadą jojo. Każdy z tych kombinezonów ma coś w rodzaju bezpiecznika Kryzys

czasowego. Kiedy podróżnik uzna, że dość już widział i chce wracać, przekręca go. Wówczas wszystko, co nie należy do aktualnego kontinuum czasoprzestrzennego, czyli to, co znajduje się w nie swoim czasie, zostaje – tak jakby – zassane i wciągnięte z powrotem do okresu, z którego pochodzi, z którego wyruszyło. – Zatrzymali się przed machiną; wydawała się teraz jeszcze większa i potężniejsza. – Tak jak rozpędzone jojo powraca do pozycji wyjściowej. Właściwie wpadliśmy na to nieco przez przypadek... ale okazało się, że działa doskonale, więc oparliśmy się o to właśnie rozwiązanie. – Fascynujące... – Kennedy zajrzał do środka. Ku jego zaskoczeniu, niewielka komora była prawie pusta, nie licząc małego panelu z kilkoma przyciskami i wyświetlaczem. – Niesamowite. Profesorze Quatermass, chcę to zobaczyć na własne oczy. – Naturalnie! – pisnął radośnie naukowiec. – Ależ na to czekamy, tak samo niecierpliwie, jak i pan! Już wszystko jest gotowe! Brian – zwrócił się do jednego z młodszych techników – idź powiedzieć chłopcom, że zaraz startują w próbę generalną! Proszę panów o zajęcie miejsc na podeście sterowni – zwrócił się do Kennedy'ego i Wilkinsona. – Przedstawienie zaraz się zacznie! Rozpoczęła się krzątanina, każdy wziął się za swoje zadanie. Przygotowania szły sprawnie i szybko. Powietrze wypełniły komendy, polecenia, wentylatory machiny zaczęły obracać się coraz szybciej. Quatermass po chwili dołączył do czekających na podeście sterowni. Towarzyszyło mu dwóch żołnierzy. – Panie prezydencie, oto nasi temponauci! – przedstawił ich z dumą. – Pułkownik Lars Smithfield oraz kapral Tony Richards z oddziałów specjalnych marines! To właśnie oni uczestniczyli w dzisiejszych testach. Są znakomicie przeszkoleni i obeznani z zasadami przeprowadzania misji czasowych. – Moje gratulacje, panowie – Kennedy podał im dłoń. – Przyczynicie się do zmiany biegu historii świata na lepsze. Sami przejdziecie do historii! – To dla nas zaszczyt, sir! – huknął Smithfield. – Największy z możliwych! 51


– Zaczynamy ładowanie! – zameldował jeden z Jeszcze przez kilka sekund nic się nie działo. techników, wpatrzony w ekran. Prezydent już chciał o coś zapytać, ale ledwo – Cudownie! – profesor był w ekstazie. – Chłop- otworzył usta, wizg powodowany przez maszynę cy, raz dwa do kombinezonów. Zaraz wyruszacie! niespodziewanie powrócił; na moment jej powierzchnia zafalowała, jak odbicie w wodzie. Całe Kennedy obserwował, jak obaj komandosi pomieszczenie zatrzęsło się, metalowe klamry wbijają się w niezgrabne, nieco pokraczne kombi- mocujące machinę do podłoża jęknęły. Z grubych nezony z ognioodpornego materiału. Po chwili kabli doprowadzających zasilanie strzeliły iskry, Smithfield uniósł do góry kciuk na znak, że wszys- rozległ się donośny trzask, błysnęło i machina, tko gra, po czym weszli do brzuszyska Chronosa. sycząc jak parowóz, zaczęła się uspokajać. Hałas Drzwi zamknęły się za nimi z donośnym sykiem. opadał; ponownie skojarzył się Kennedy'emu z tur– Wszystko OK! Parametry w normie, gene- biną odrzutowca, tym razem zwalniającą. Zresztą, ratory pola stabilne. Mamy szczelność komory. kto ich tam wie, czym napędzali to ustrojstwo. Ciśnienie prawidłowe – padały komunikaty Można już było normalnie rozmawiać. Drzwi matechników. – Możemy zaczynać, profesorze! chiny rozsunęły się z sykiem i obydwaj podróżnicy Quatermass, natchniony jak filmowy doktor wyszli tak, jak jeszcze niecałą minutę temu weszli. Frankenstein, powoli, z namaszczeniem położył – Czy coś poszło źle? – spytał z zaniedłoń na solidnej, czerwonej dźwigni opatrzonej pokojeniem prezydent. – Jakaś awaria? tabliczką START. Zwilżył usta. – Wprost przeciwnie! – wykrzyknął radośnie – Ile ma pan lat, panie prezydencie? Quatermass. – To, panie mój drogi prezydencie, – Słucham? – zdziwił się Kennedy. – Czter- oznacza, że ta maszynka działa perfekcyjnie! Prodzieści pięć, skoro pan pyta... szę za mną – ruszyli w dół, ku machinie. – Udało – A więc czterdzieści pięć lat do przodu, chłop- im się wrócić praktycznie w momencie, z którego cy! – krzyknął profesor do interkomu. – To będzie wyruszyli. Dlatego można odnieść wrażenie, że rok... dwa tysiące siódmy! Wprowadzić współrzęd- w ogóle się stąd nie zabierali! ne! – Przesunął dźwignię w dół. Maszyna zatrzęsła – A więc jak długo mogli przebywać w... się, buczenie generatorów przybrało na sile, a sama – Przyszłości? A choćby i sto lat i po sto lat maszyna zaczęła wyć jak rozpędzający się silnik w każdym kolejnym roku! Ale jeśli wrócą precyturboodrzutowy. Zrobiło się piekielnie głośno, zyjnie, my tego w ogóle nie odczujemy. powietrze zaczęło wibrować. – Powodzenia, boys! Technicy zajęli się już sprawdzaniem kombiWiecie, co macie robić! nezonów; Smithfield i Richards wyglądali na Olbrzymie, buczące złowrogo łuki elektryczne zmęczonych, jednak stanęli dumnie na baczność, zaczęły oplatać całą machinę. gdy Kennedy zbliżył się do nich. – Gotowi? – profesor starał się przekrzyczeć – No, chłopcy? – zapytał prezydent. – Jak tam narastający łoskot. Główny technik w odpowiedzi było? Naprawdę zwiedziliście rok dwa tysiące uniósł kciuk. – Świetnie! Panie prezydencie, proszę siódmy? Jak się trzymają komuniści? bardzo! – wskazał mu zielony przycisk oznaczony – Pozdrowienia z przyszłości, sir! – powiedział jako LAUNCH. – Enjoy! rozbawiony Smithfield. – Świat w dwa tysiące Kennedy, zaskoczony, uśmiechnął się jak mały siódmym stanął na głowie. Nie uwierzy pan, ale do chłopczyk. I tak, jak to widział na jakimś filmie, spółki z Polską zaatakowaliśmy Irak! zgiął palce w pięść i rąbnął w przycisk. – Co takiego?! Huknęło, jakby tuż obok uderzył piorun; – To prawda, sir – odezwał się Richards. – Poza machina rozbłysł niebieskawą łuną, reflektory tym benzyna zdrożała o kilkaset procent, jakiś przygasły na ułamek sekundy... i zapadła cisza. niemiecki aktor został gubernatorem Kalifornii, – Czy coś... – prezydent był nieco tabletki antykoncepcyjne są szeroko dostępne, zdezorientowany. – Czy za mocno uderzyłem? byliśmy na Księżycu, w Kongresie są geje, a Rosja 52

MARCIN BEKIESZ


ma się dobrze! – Będzie pan miał co czytać – dodał Smithfield, podając prezydentowi egzemplarz Washington Post z piętnastego października dwa tysiące siódmego roku. – Mamy też coś takiego. – „Jason and the Argonauts” Dona Chaffeya – przeczytał tytuł na pudełku Kennedy. – Cyfrowo poprawiona wersja filmu z... tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego? O rany. – Prace nad tym filmem niedawno się zaczęły – powiedział Richards. – Premiera będzie miała miejsce dziewiętnastego czerwca za dwa lata. – A dlaczego pudełko jest takie cienkie? – spytał Kennedy. Otworzył je i ku swemu zaskoczeniu zobaczył, zamiast taśmy, krążek z jakiegoś tworzywa sztucznego. – Co to jest? – To technologia przyszłości, sir. Nazywają to diwidi. To coś jak dyskietki do komputerów, z tym że mogą pomieścić miliony razy więcej informacji. – I film jest na tym krążku? – fascynował się Quatermass. – Niesamowite! Muszę szybko się temu przyjrzeć. – Dziwne – Kennedy patrzył na krążek jakoś niechętnie. – Gdybyście mnie spytali, powiedziałbym, że takie placki nigdy się nie przyjmą. Jak udało wam się to zdobyć? – Dolar nic się przez ten czas nie zmienił, sir. Film kupiliśmy na wyprzedaży w Wal-Mart. – Pierwsze słyszę – stwierdził prezydent. – Pewnie też dopiero go budują. No cóż – podniósł głos – spisaliście się wszyscy na medal, panowie. Zobaczymy teraz, co przyniosą najbliższe dni. Zostańcie w pogotowiu! Musimy opracować i za pomocą Chronosa przeprowadzić chirurgiczne cięcie, które w odpowiednim momencie zmieni nieco sytuację na szachownicy świata. To będzie chrzest bojowy naszego cuda! Bądźcie gotowi. Raz jeszcze, moje gratulacje dla wszystkich. Generale... Kiedy opuścili halę Chronosa, Kennedy zapytał Wilkinsona: – Jak postępuje ewakuacja Hero? – Podjęliśmy akcję, sir, ale obawiam się, że Hero został już przejrzany. Ruscy szukają na niego oficjalnego haka. Jeśli nie uda nam się go wywieźć w ciągu kilku dni... – To skoczymy po niego w przeszłość – rzekł Kryzys

z zadziwiającą lekkością prezydent. – Jeśli w ogóle będzie taka potrzeba. Gdy kładł się spać, prezydentowi USA przeszło przez głowę, jak to dobrze, że podobnej machiny nie zbudowali Ruscy. 24 października 1962, Waszyngton

Po tygodniu od próby generalnej prezydent Kennedy miał już opracowany precyzyjny, przewrotny plan. Kilka dni wcześniej, osiemnastego, minister spraw zagranicznych ZSRR Andriej Gromyko bez mrugnięcia okiem zełgał mu na oficjalnej konferencji, że jedyni obywatele radzieccy na Kubie to turyści i wymiana szkolna. Pociski? Jakie pociski? Co za tupet, pomyślał z goryczą Kennedy. Kłamią bez żenady do samego końca... zaś przedwczoraj przyszła wiadomość z MI6. Akcja ratunkowa, mająca na celu potajemne wywiezienie poza granice Układu Warszawskiego pułkownika Olega Pieńkowskiego – kryptonim Hero – spaliła na panewce. Pułkownik został aresztowany i kwestią kilku zapewne dni będzie osądzenie go i skazanie na śmierć. Straszna klapa. Ale dzięki Chronosowi bez problemu będzie można go uratować, a w dalszej perspektywie tak zmienić bieg wydarzeń, że Oleg Pieńkowski może nigdy nie pomyśli o wstąpieniu do wojska? Ocean możliwości, jakie otwierały się przed prezydentem Kennedym, zdawał się być nieograniczony. Za niecałe dwie godziny, w porannym przemówieniu, on, głowa najpotężniejszego państwa na świecie, poinformuje naród amerykański o zaistniałej sytuacji, demaskując bezczelne kłamstwa Gromyki. Następnie zarządzi kontruderzenie na Kubę. Jeśli – tak jak pierwotnie planował – zgodziłby się na rozwiązanie forsowane przez McNamarę, czyli pertraktacje i blokadę morską, efekt nie byłby raczej zadowalający, skoro w roku dwa tysiące siódmym Rosja wciąż miała się dobrze, i nawet zdawała się odtwarzać Związek Radziecki przez unię z Białorusią i totalitarne rządy. Trzeba uciąć łeb hydrze. Rozmawiał już z profesorem 53


Quatermassem; jeśli wyda decyzję o uderzeniu, i cała związana z tym machina – mobilizacja, przygotowania, transport – pójdzie w ruch, wówczas za pomocą Chronosa będzie można skoczyć parę lat w przyszłość izbadać, czy przyniesie to lepsze skutki niż rozmowy. Metodą prób i błędów w końcu opracują rozwiązanie doskonałe. Oczywiście, naród nie dowie się o kontruderzeniu; jeszcze za wcześnie na publiczne ogłoszenie takiej decyzji. Panika i protesty jedynie utrudniłyby precyzyjne działanie. – Jeśli zaś działania zbrojne okażą się złym rozwiązaniem, wrócicie do naszego czasu i powiadomicie nas o tym. – kończył referować już w hali Chronosa. Słuchało go uważnie kilkanaście najważniejszych osób w państwie – ministrowie, sekretarz, generałowie. – Wówczas nasze siły ekspedycyjne zatrzymają się na granicy wód terytorialnych Kuby i rozpoczną blokadę morską. Czerwoni nie będą mieli powodu uważać, że to miało być bezpośrednie natarcie. Dzięki Chronosowi to plan doskonały – potoczył wzrokiem po zebranych. – Nic nie może pójść źle. Zaczęły się pochwały i zapowiedzi zwycięstwa demokracji. Wszyscy z uznaniem kiwali głowami i wyrażali swój podziw. Smithfield i Richardson byli zaś w centrum uwagi. – Panowie – zwrócił się do nich Kennedy – wiecie, co macie robić. Przerabialiśmy to wiele razy. Szybko, dyskretnie, precyzyjnie. Nie możecie absolutnie dać się zdemaskować! Czekamy tu na was i na wasze informacje z niecierpliwością. Chociaż chyba nawet nie zdążymy się zniecierpliwić! Żart spodobał się wszystkim obecnym. – Zaczynajmy! – zarządził prezydent. Wszyscy cofnęli się na bezpieczną odległość. Smithfield i Richardson założyli kombinezony i zniknęli w brzuszysku machiny czasu. Efektowne widowisko rozegrało się po raz kolejny; wśród niesamowitego hałasu i niebieskiej poświaty, dwaj agenci udali się na zwiady do dnia dwudziestego dziewiątego maja – dzień urodzin prezydenta – roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego, i tak jak poprzednio, wrócili z powrotem po około trzydziestu sekundach. Ekspresowe wycieczki w przyszłość, pomyślał Kennedy. To mógłby być niezły biznes... 54

Machina powoli uspokajała się. Wszyscy podeszli jak najbliżej drzwi, podekscytowani, niektórzy wciąż niedowierzający, inni w euforii; czekali na wieści z przyszłości. W końcu drzwi rozsunęły się z głośnym sykiem. Wśród kłębów pary zamajaczyły sylwetki obydwu śmiałków. Rozległy się oklaski i radosne okrzyki. – No i, chłopcy? – prezydent rozłożył ramiona. – Jakie nowiny nam przynosicie? Para opadła całkowicie. Okrzyki zgasły, dłonie zatrzymały się w pół drogi ku oklaskom. Zapadła cisza, ta niespodziewana i wypełniona zaskoczeniem, jak wtedy, gdy w wielkim torcie na wieczorku kawalerskim zamiast seksownej tancerki znajdziecie swą przyszłą teściową, gniewnie wymachującą wałkiem do ciasta. Wtedy nagle następuje zwrot o sto osiemdziesiąt stopni... Dokładnie jak teraz, gdy oczy wszystkich zebranych spoczęły na Smithfieldzie i Richardsonie. Kombinezony leżały u ich stóp, a oni mierzyli do stojących na zewnątrz z potężnych karabinów maszynowych. Z ich twarzy zaś można było wyczytać, że t nie jest urodzinowy żart dla prezydenta. 24 października 1973, okolice Waszyngtonu

Rozległ się cichy świst i światło eksplodowało, zalewając ciemność powodzią barw. Działo się tak za każdym razem, ale teraz nauczony doświadczeniem Smithfield w porę zamknął oczy. Wychodzenie z ciemnego jak noc tunelu czasoprzestrzennego następowało dosyć radykalnie, a szczególnie niprzyjemnie było, jeśli w czasie docelowym panowała słoneczna, bezchmurna pogoda. Tak jak dziś. – Noszzzz kurrr... – usłyszał obok siebie. Richardson zasłaniał dłonią wizjer kombinezonu. Otaczały ich pola, ciągnące się we wszystkich kierunkach jak okiem sięgnąć. Zboże zostało już zebrane, ale nawet teraz można było zauważyć, że jest jakieś karłowate i cherlawe. Niedaleko stało kilka uschniętych, bezlistnych drzew, otoczonych rachitycznymi krzakami. Susza? Smithfield spojrzał w dół z pagórka, na którym stali. Kilkaset metrów MARCIN BEKIESZ


przed nimi wiła się cienka, szara nitka szosy. Słońce grzało niemiłosiernie, już czuł strużki potu spływające po twarzy. – Zdejmujmy szybko to ustrojstwo – sapnął. Jego głos, tłumiony przez kombinezon, zdawał się docierać gdzieś spod ziemi. Odkręcił hełm i głęboko odetchnął. Jeszcze chwila i chyba udusiłby się w tej zbroi. – A gdzie Waszyngton? – zapytał Richardson, rozglądając się dokoła. – Miał tu być, nie? – Widać wyznaczyli punkt lądowania trochę dalej, niż planowali na początku. Pewnie względy bezpieczeństwa. – Smithfield mocował się z zapięciem kombinezonu. – A co nam się tu może stać? – Richardson położył ciężki hełm na ziemi. – Wezmą nas za UFO, jak ten balon w Roswell? – Lepiej czasem dmuchać na zimne. – Pewnie, ale teraz będziemy się włóczyć po okolicy i szukać Waszyngtonu. – Nie marudź. Waszyngton to nie piłka do golfa, znajdziemy. – Chyba, że jesteśmy w Kansas... – Schowajmy nasze ciuszki tam – Smithfield wskazał ku martwym drzewom. – A potem pójdziemy tamtą drogą na północ.

Samochód nie przypominał im żadnego z tych, które dotychczas widzieli. Wykonany z jakoś tak niedbale, topornie wyciętych elementów z grubej blachy, kopcił jak parowóz, był kanciasty i ogólnie brzydki. Zupełnie jakby projektował go ktoś, kto dużo słyszał o pickupach, ale nigdy w ogóle nie widział żadnego samochodu. Pozostawało mieć nadzieję, że – przynajmniej kiedyś – był funkcjonalny. Stanęli na środku szosy i Smithfield dał kierowcy ręką znak, by się zatrzymał. Jęcząc agonalnie i piszcząc hamulcami, rzęch zahamował tuż obok nich, wzbijając szarobłękitną chmurę spalin. – Dzień dobry! – Smithfield musiał niemal krzyczeć, by przebić się przez warkot silnika. Jego towarzysz stanął nieco na uboczu, starając się nie kaszleć za głośno. – Może nam pan powiedzieć, jak daleko stąd do Waszyngtonu? Kierowca, na oko gdzieś koło sześćdziesiątki, o mordzie zapijaczonego recydywisty, zmierzył ich kaprawymi oczkami. – Szto? – zapytał. – Waszyngton! – krzyknął wolniej Smithfield. – Daleko? Może nas pan podwieźć? – Szto? Vo pizdu, ni panimaju... – Rozumie mnie pan? Cokolwiek? – Smithfield mówił coraz głośniej i wolniej. Podobno był to uniwersalny sposób rozmowy z osobami obcojęzycznymi; tym razem jednak zdawał się nie działać. – Chyba nic nie kuma. Richardson podszedł do drzwi pickupa, rozpędzając dłonią spaliny. – Wa-szyng-ton! – powiedział powoli. – Kenne-dy. Ka-pi-tol. Sto-li-ca Sta-nów Zjed-no-czonych. Wa... – Kenedi? – przerwał mu dziadek, a w jego oczach jakby zagościł lęk. – Amerika? – Tak, tak! – ucieszył się Smithfield. – Kennedy! Prezydent! Waszyngton! Chcemy dojechać do... – Job wasza mać! – zakrzyknął kierowca, teraz już porządnie wystraszony. – Amerikanckie

Ukryli kombinezony, pod którymi mieli zwykłe cywilne ubrania, i ruszyli w dół ku szosie. Chociaż szosa, pomyślał Smithfield, to za dużo powiedziane. Był to po prostu koślawy pas luźno obok siebie ułożonych nierównych, siermiężnych płyt betonu. Pełno było dziur, pęknięć i szczelin. Na południu droga niknęła między wzgórzami, jednak daleko w przeciwnym kierunku majaczył malutki prostokąt jakiejś tablicy informacyjnej. Tam też się skierowali. Uszli może ze sto metrów, gdy usłyszeli za sobą narastający warkot i metaliczne rzężenie. Drogą, strzelając tłumikiem, w ich kierunku powoli nadciągał zdezelowany pickup koloru rdzy. – Super! – stwierdził Richardson. – Łapiemy partyzanty!!! stopa. – Może czegoś się od niego dowiemy. Co to Wrzucił bieg i dał gazu, ile mógł. Może kiedyś właściwie za model, poznajesz? ten samochód potrafił zerwać się z piskiem opon, – Pierwszy raz widzę coś takiego. Albo samo- ale musiało to być naprawdę dawno temu. Silnik róbka, albo zrobiony na potrzeby wojska. zawył jak ranny aligator, zarzęził, wozem szarpnęKryzys

55


farba z niej schodziła. Trzeba było się uważnie wpatrzyć, by odczytać napis: „Вашингтон, д. к.”*. Richardson, zdziwiony, zmrużył oczy. – Bawn... co to jest, do diabła? Czyżbyśmy rzeczywiście trafili do cholernej Rumunii? – Osiedle dla imigrantów? – zastanawiał się Smithfield. – Nie powinniśmy się może dziwić, w końcu przez te lata mogło się coś zmienić. – Ale mogli już zrobić też po naszemu te napisy... eh, ten kraj schodzi na psy. Tylko tak dalej, a Ruskie same nam tu wlezą z butami. Co robimy? – Idziemy dalej. Droga prowadzi na północ, więc na jej końcu powinien znajdować się cholerny D.C. Może zobaczymy coś ze wzgórza.

KRZYSZTOF TRZASKA

Po około dwudziestu minutach wdrapali się na rozległe wzniesienie, które przesłaniało im widok. I zobaczyli. Droga biegła w dół i dalej, wijąc się między nieurodzajnymi polami, prowadziła do miasta. Szare zabudowania wyrastały z ziemi jakieś dziesięć kilometrów przed nimi. Było w nich coś niepokojącego; Smithfield nie potrafił jednak powiedzieć, co to takiego. Rzeczywiście wylądowali trochę dalej niż przewidywały założenia misji. Ale najdziwniejsze były dwie duże ciężarówki pędzące wyboistą betonową drogą na spotkanie podróżników czasu. Były jeszcze daleko, ale zbliżały się dość szybko. – To chyba wojskowe? – Smithfield osłonił oczy przed słońcem. – Myślisz, że jadą po nas? Ale skąd by o nas wiedzieli? – Pojęcia nie mam, ale coraz mniej mi się to podoba. Myślę, że powinniśmy się gdzieś schować, póki jeszcze mamy kiedy, bo coś mi tu strasznie... słyszysz? Znieruchomieli, nasłuchując. Richardson miał rację. Łopot wirnika śmigłowca był coraz głośniejszy. Rozejrzeli się; zauważyli go na niebie nieco na zachód, nadlatującego niepokojąco szybko. – Spierdalamy! – krzyknął Richardson. – Nie wiem, co się tu święci, ale powinniśmy się stąd natychmiast zabierać! – Czekaj, przecież nic nam nie zrobią! – powstrzymał go Smithfield. – Przecież jesteśmy u__________ siebie, stary. Jak zobaczą, że jesteśmy swoi, to

ło, ale całość jednak ruszyła z wigorem zaspanego rowerzysty. O mało co nie najechała przy tym Smithfieldowi na palce stóp. – Hej! – krzyknął ten za odjeżdżającym pickupem. – Stój, durniu! Zaczekaj! Ale pojazd oddalał się już, podskakując na nierównościach. To tyle, pomyślał Richardson, jeśli chodzi o podwiezienie. – Co mu się stało? – zapytał na głos. – Świr jakiś zupełny. – Może to nielegalny imigrant? – zastanawiał się Smithfield. – Pewnie się przestraszył, że go skontrolujemy. Chyba Rumun jakiś, na moje oko. – Oparł ręce na biodrach i rozejrzał się dokoła. – No cóż, nie ma co tu stać, Tony. Idziemy. Nie możemy wrócić z niczym. Ruszyli w kierunku, w którym odjechał zwariowany staruszek. Po kilku minutach doszli do przekrzywionej tablicy drogowej, którą wcześniej zauważyli. Była zardzewiała, brudna i odrapana, * Waszyngton D.C. (ros.). 56

MARCIN BEKIESZ


może nas jeszcze podwiozą. – Lars, naprawdę myślę, że to nic dobrego! – Jeśli zaczniemy uciekać, to mogą zacząć strzelać! Stój spokojnie, to nic się nie stanie. – Cholera! Przyjrzyj się tym ciężarówkom! Smithfield ponownie osłonił oczy dłonią i popatrzył. I chociaż słońce przyjemnie grzało, poczuł, jak oblewa go zimny pot. Na drzwiach ciężarówek pyszniły się wielkie, czerwone jak ketchup, pięcioramienne gwiazdy. – Ja pier... – jęknął z niedowierzaniem. Co robić? Nie mieli szans w otwartym terenie. Gdyby chociaż zboże nie było skoszone, może dałoby się w nim ukryć... nie zdążą dobiec do zarośli, gdzie schowali kombinezony. Co tu się w ogóle dzieje? – Idziemy – powiedział, oddychając nerwowo. – Idziemy spokojnie dalej, to może nas nie zastrzelą. Pamiętaj, mamy jeszcze kapsułki z cyjankiem. Kapsułki zostały pomyślane jako ostateczność, w którą i tak nikt właściwie nie wierzył. Ot, bardziej żeby było zgodnie z procedurą, niż żeby rzeczywiście mieli ich użyć. Tymczasem wyglądało na to, że wszystko się spieprzyło zanim się na dobre zaczęło. – Mamy... iść? Jakby nigdy nic? Prosto w ich łapy? – Rozejrzyj się, Tony! Nic innego nie możemy zrobić. – A co im powiemy? Że wpadliśmy zobaczyć, jak się przyjęła nowa forma uprawy kukurydzy? – Nie zdążymy uciec! Richardson musiał przyznać mu rację. Śmigłowiec już zaczynał ich okrążać, by wylądować im za plecami. Sytuacja była patowa. – Rób jak chcesz. Ale ja... – sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął stamtąd coś małego. – Nie rób tego, durniu! – krzyknął Smithfield i rzucił się na kolegę. Szarpnął go za rękę, w której ten trzymał śmiercionośną kapsułkę, i obaj zwalili się na ziemię. – Zostaw mnie! Nie dam się złapać tym motherfuckers! – Puść to! – Ty mnie puść! Do ciężkiej cholery, to koniec! – Nie panikuj! – Ja panikuję?! Kryzys

– Puszczaj! – Nie możemy... Richardson nie dokończył; przerwała mu seria z pokładowego działka śmigłowca, wymierzona precyzyjnie tuż obok nich. Znieruchomieli, uświadamiając sobie, że już za późno na cokolwiek. Sekundę później, z rykiem silników, zatrzymały się obok obydwie ciężarówki, z których wysypało się co najmniej dwudziestu żołnierzy w mundurach o jak najbardziej radzieckim kroju. Bardzo sprawnie wymierzyli w ich stronę swoje pepesze i znieruchomieli, gotowi natychmiast do oddania strzału. Śmigłowiec tymczasem wylądował. Chociaż pchał chmury dławiącego kurzu w ich stronę, obaj Amerykani nie odważyli się nawet zakaszleć. Kątem oka Smithfield dostrzegł, jak z maszyny wybiega paru kolejnych żołnierzy oraz oficer w wielkiej, wojskowej czapce i z megafonem w ręku. – Wnimanje, wnimanje, amerikanckie sobaki! Ruki wierch! Nu! – zaskrzeczał megafon. Chwilę później obydwu pochwyciły silne ręce obrońców radzieckiego imperium. 30 października 1974, Waszyngton

Siedzący za wielkim biurkiem z kaukaskiego orzecha, które z miłości do ojczyzny kazał sobie do Owalnego Gabinetu wstawić wraz z paroma innymi bibelotami, towarzysz Nikita Chruszczow po raz kolejny uważnie, zdanie po zdaniu, czytał obszerny raport z przesłuchania dwóch amerykańskich szpiegów, złapanych dzięki czujności obywatela Iwana Palukowycza, zasłużonego brygadzisty w jednej z hut ołowiu w podwaszyngtońskim okręgu. Gdy tylko pierwsze rewelacje dotarły do niego, towarzysz sekretarz generalny natychmiast wsiadł w swój służbowy – bo w Radzieckiej Republice Wszechrosji nic nie było do końca prywatne – odrzutowiec i udał się do Waszyngtonu, by na miejscu nadzorować dalsze przesłuchania. Wielodniowe tortury oraz użycie skopolaminy – serum prawdy – ujawniły rewelacje, które spłodzić mógł jedynie szalony pisarz fantastyki. A jednak, mimo swej niesamowitości, elementy tej historii pasowały 57


do siebie doskonale, wyjaśniając również parę za- przemawiające za lub przeciw amerykańskiej gadek sprzed kilku lat. inwazji! Inwazja ta miała miejsce 25 października 1962 roku, Chruszczow pamiętał to aż za dobrze. Przede wszystkim, nieuzasadnioną agresję USA Zaskoczyli ich tym atakiem, jednak armia radziena Kubę. Chruszczow do dziś zachodził w głowę, cka szybko się otrząsnęła i przystąpiła do słynnego co podkusiło Kennedy'ego do ataku po długich kontruderzenia. Dało to początek czteroletniej, rozmowach i pertraktacjach, szczególnie w świetle ciężkiej i krwawej wojnie, okupionej milionami korzystnych dla Stanów warunków, na które istnień po obu stronach, w której wyniku Rosja Chruszczow przystał. Teraz nabierało to sensu; zajęła niemal całe Stany Zjednoczone, rzucając chrononauci, podróżnicy w czasie – jak mówili swego wroga na kolana i zmuszając do pracy na o sobie szpiedzy – za pomocą technologii podróży korzyść Imperium. Tak, wiele ofiar, wiele chwały! w czasie opracowanej jakimś cudem przez amery- Oraz dziura w budżecie, setki tysięcy kilometrów kańskich uczonych, udali się w przyszłość, by kwadratowych terenów skażonych radioaktywnie... zbadać skutki inwazji na Kubę. Chruszczow i bez bilans korzyści i strat okazał się niebezpiecznie ich komentarza domyślił się, że aby mogli te skutki wyrównany. Gdyby wtedy Kennedy nie wydał ocenić, taki rozkaz musiał być wcześniej rzeczy- rozkazu do ataku... wiście przez Kennedy'ego wydany. Niesamowite! A więc udało schwytać się chrononautów w moAle moment. Skoro ta alternatywa okazała się mencie, w którym mają zdobyć dowody zabójcza dla USA, dlaczego chrononauci nie ostrzegli swego prezydenta przed podjęciem tej decyzji? Odpowiedź była jedna – gdyż zostali przechwyceni. Może nie powrócili do swego czasu, co sprawiło, że Kennedy zaatakował? I oto teraz on, Nikita Chruszczow, miał ich obu w ręku. Miał moc, by zmienić bieg przeszłości, a tym samym zmienić teraźniejszość! Cóż za okazja dla Radzieckiej Republiki Wszechrosji! Trzeba ją tylko sprytnie wykorzystać. Dzieje wojny amerykańskiej mogą potoczyć się teraz zupełnie inaczej... 24 października 1962, Waszyngton

KRZYSZTOF TRZASKA

58

To naprawdę nie był urodzinowy żart dla prezydenta. Smithfield i Richardson mierzyli do niego i do naukowców ze swych wielkich karabinów. Stali nieruchomo, ich oczy były dziwnie szkliste i zimne. Maszyna czasu zdążyła już się uspokoić i w zapadłej ciszy prezydentowi zdawało się, że bicie własnego serca zaraz go ogłuszy. Oddychał płytko, a przerażenie nie pozwalało mu logicznie myśleć. To wszystko było po prostu niemożliwe. – What the f... – wycedził wreszcie zaskoczony Kennedy. Jednak nie dane było mu dokończyć, gdyż w pustej hali rozległ się donośny krzyk Smithfielda: – Śmierć kapitalistycznym świniom! MARCIN BEKIESZ


I powietrze wypełnił ciężki huk dwóch karabinów maszynowych. Pierwszy pocisk rozerwał klatkę piersiową prezydenta. Kolejne z zabójczą precyzją dosięgały po kolei każdego z techników oraz naukowców. Żaden z nich nie zdążył nawet dobiec do drzwi czy wcisnąć przycisku alarmowego. Szybkość i dokładność strzelców sprawiały, że wielkokalibrowe pociski rozmazały wszystkich po ścianach, nikomu nie dając jakiejkolwiek szansy. Gdy huk ostatnich strzałów przetoczył się już po hali, gdy umilkło dzwonienie łusek spadających na podłogę, Smithfield podszedł powoli do prezydenta. Kennedy jeszcze żył, ostatkiem świadomości starając się zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Usiłował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobył się jedynie krwawy charkot. Smithfield uniósł broń i wymierzył prosto w jego czoło. – Ukaz nr 00076/67A – powiedział głosem pozbawionym emocji. Po czym pociągnął za spust. Doskonałe dźwiękoszczelne drzwi doskonale wytłumiły także i ten wystrzał. 30 października 1974, Waszyngton

Podczas gdy najlepsi radzieccy technicy w największej tajemnicy zajęci byli analizą i kopiowaniem znalezionych chronokombinezonów, w głowie towarzysza Chruszczowa już krystalizował się precyzyjny plan dalszego działania. O tak, chrononauci wrócą do swojego prezydenta. Ale skoro ów plan wymagał niespotykanej wprost precyzji, nie będą to ani ci szpiedzy, naćpani i z wypranymi mózgami, ani nawet najlepsi radzieccy komandosi. Bo i po cóż ryzykować w tak ważnym rozdaniu, skoro ma się takiego asa w rękawie? Pierwszym punktem planu Chruszczowa było więc udanie się w skopiowanych kombinezonach w daleką przyszłość i pozyskanie różnych, niesamowicie zaawansowanych technologii wojskowych. Jego ludzie będą szukać tak długo, aż znajdą to, czego im potrzeba. W tym przypadku był to doskonały robot, android w niczym nieróżniący się od człowieka, za to dalece od niego szybszy i sprawniejszy w zabijaniu. I zawsze lojalny. Kryzys

24 października 1962, Waszyngton

Ciało Kennedy'ego nie zdążyło jeszcze ostygnąć, gdy machina czasu ponownie ożyła. Gdyby w hali był jeszcze jakiś żywy obserwator, w zdumieniu mógłby zobaczyć, jak z dobywających się z machiny kłębów pary wychodzi nie kto inny, jak zmarły przed chwilą prezydent USA we własnej osobie! Tym razem jednak nikt do niego nie strzelał. Prezydent rozejrzał się po hali i cmoknął z uznaniem; następnie podszedł do Smithfielda, który poinformował go bezbarwnym głosem: – Ukaz 00076/76A wykonany. – Świetnie – odpowiedział po rosyjsku Kennedy, kontrolując spinki od mankietów. – Wiecie, co dalej robić – wygładził na sobie czarny prezydencki garnitur. – Nikt, absolutnie nikt nieuprawniony nie może wejść do tej hali. To wasze zadanie. – Tak jest – przyjął do wiadomości Smithfield. Wraz z Richardsonem ruszyli ku głównemu wejściu. Kennedy wstukał do czytnika odpowiednie hasła i kody. Drzwi rozsunęły się z cichym sykiem. Pilnujący ich po drugiej stronie strażnicy nawet nie wiedzieli, co ich zabiło. 30 października 1974, Waszyngton

Oczywiście trzeba mieć na uwadze, by wszystko zostało załatwione nie tylko precyzyjnie, ale też delikatnie i dyskretnie. Na obecnym etapie wiedzy o podróżach w czasie zdecydowanie nie warto ingerować w czasoprzestrzeń na większą skalę. Nikt nie byłby w stanie przewidzieć skutków takiej zabawy. Dlatego po opanowanie sytuacji w hali machiny czasu należy wprowadzić kolejną osobę – najlepszego, najbardziej zaufanego i najdoskonalej wyszkolonego tajnego agenta, biegle władającego angielskim, ucharakteryzowanego na Kennedy'ego i dokładnie wiedzącego, co należy robić dalej. Taka zamiana na najwyższym stołku władzy USA, niezauważona przez nikogo, będzie pierwszym krokiem ku nowemu zwycięstwu. Postępując według ścisłych instrukcji, nowy prezydent USA również zaatakuje Kubę. Zrobi to jednak nieudolnie i wprowadzi w działania tyle chaosu, że inwazja zostanie odparta właściwie bez strat... 59


26 października 1962, Waszyngton

Natarczywe pukanie, łomotanie wręcz do drzwi Gabinetu Owalnego wyrwało prezydenta Kennedy'ego z zadumy, w którą wprawiły go jesienne barwy za oknami. Uśmiechnął się jednak jak ktoś, kto spodziewał się tej wizyty od samego początku. – Wejść – polecił krótko. Drzwi otworzyły się z impetem i do gabinetu wkroczył wzburzony generał Wilkinson. Był wprost wściekły, i jedynie resztki szacunku do przełożonego powstrzymywały go przed ostatecznym wybuchem złości. – Jakie wieści z frontu, generale? – zapytał spokojnie prezydent. – Sir – wycedził Wilkinson – muszę po raz kolejny wyrazić głębokie oburzenie pana taktyką! Straty w ludziach i sprzęcie są ogromne, a my nie utrzymaliśmy nawet plaży! Radzieckie wyrzutnie pocisków są gotowe do wystrzału w każdej chwili! Jeśli dalej będzie pan lekceważył... – Lekceważył? – wszedł mu w słowo prezydent, wciąż ze stoickim spokojem. – Uznaje mnie pan za niekompetentnego, generale? To chce pan powiedzieć? Wilkinson przez parę sekund bił się z myślami, purpurowiejąc na twarzy. – Tak, sir – rzekł wreszcie. – Ze smutkiem, ale muszę to stwierdzić. Jako wojskowy, i jako pana osobisty doradca. Być może jest pan chory, w każdym razie... – tu przełknął donośnie – w każdym razie, na mocy danych mi uprawnień oraz w porozumieniu z Senatem USA, odsuwam pana od dowodzenia akcją i oficjalnie je przejmuję, sir. Senat rozważa już mój wniosek o pański impeachment... proszę nie brać tego osobiście. Kennedy uśmiechnął się. Bo czyż odbierał to osobiście? – Tego się spodziewałem, generale – rzekł ze spokojnym uśmiechem. I z tym samym uśmiechem sięgnął nieśpiesznie do szuflady biurka, skąd wyciągnął samopowtarzalny pistolet Makarow kalibru 9 mm, i wciąż się uśmiechając, wycelował prosto w czoło niezwykle zaskoczonego generała Wilkinsona. 60

30 października 1974, Waszyngton

Dalej pójdzie już łatwo. Podstawiony prezydent będzie działał tak nieudolnie, że doprowadzi to do sparaliżowania, może nawet rozłamu armii amerykańskiej. Brak koordynacji działań i jasnych rozkazów, niepewność – oto najgorszy wróg. Wykonując idiotyczne wprost posunięcia, armia USA będzie do pokonania tak łatwa jak przestraszeni Niemcy, którzy w czterdziestym piątym panicznie uciekali przed czołgami Armii Czerwonej. Poza tym, wszystkie strategiczne dane i sekrety państwowe natychmiast wejdą w posiadanie Chruszczowa. Eliminacja US Army będzie dziecinną zabawą. Ileż miliardów rubli oszczędności, ileż istnień ludzkich ocalonych, ileż terenów wolnych od skażenia, a tym samym gotowych wyżywić obywateli radzieckich! Oto nastanie czas dobrobytu! 29 października 1962, Waszyngton

Telewizja, radio, gazety – wszystkie media żyły już tylko jednym. Prezydent odsunięty od władzy! Kolejne porażki armii amerykańskiej! Wojska radzieckie, po przyjęciu ataku, przechodzą do kontruderzenia! Pierwsze radzieckie oddziały lądują na plażach Miami! Totalny paraliż rządu! Kennedy wyłączył telewizor w swoim gabinecie. Wszystko poszło jak z płatka, pomyślał. Wiele więcej już nie da się zrobić. Najwyższy czas zniknąć. 31 października 1974, Waszyngton

Zmiana nastąpiła prawie niezauważalnie. Gdy rankiem trzydziestego pierwszego października, po wysłaniu w przeszłość dwóch androidów oraz swego najlepszego agenta towarzysz Chruszczow otworzył oczy, za oknem świeciło słońce na bezchmurnym, jesiennym niebie. Ani śladu po ciężkich, szarych obłokach, które zasnuły niebo nad Ameryką po tej strasznej wojnie! A więc operacja powiodła się! Setki milionów obywateli Radzieckiej Republiki Wszechrosji obudziły się w nowym, lepszym świecie, nic nie pamiętając ze starego! I tylko paru najbardziej zaufanych ludzi MARCIN BEKIESZ


wie, że teraźniejszość mogła wyglądać zupełnie inaczej – ale ludzi zawsze można zlikwidować. Radość i szczęście rozpierały serce towarzysza sekretarza generalnego.

nego Parkera skonfiskowanego zdrajcy na wysokim szczeblu – i podpisał wszystkie trzy wyroki. Należy działać szybko i zdecydowanie, zawsze to powta-rzał. A nauczył go tego sam Stalin.

Zaraz po śniadaniu zawezwał swego osobistego sekretarza i polecił mu udanie się do biblioteki, skąd ów miał przynieść wszelkie encyklopedie i opracowania historyczne dotyczące historii i geografii Republiki w okresie do sześciu lat wstecz. Jeśli sekretarz był tym poleceniem zdziwiony, nie dał po sobie tego poznać; wrócił po godzinie z wózkiem pełnym przeróżnych książek. Chruszczow odprawił go i na cały dzień pogrążył się w lekturze. Tak jak oczekiwał – treść publikacji zmieniła się całkowicie. Budżet kraju pełen rubli i dolarów, żadnego skażenia radioaktywnego, ogromna produkcja rolna, dzięki której nikt nie głodował; i szczegółowo opisana kampania amerykańska, zakończona szybkim i łatwym zajęciem niemal całej Ameryki Północnej. Wygląda na to, pomyślał z rozbawieniem Chruszczow, że trzeba sobie nieco odświeżyć informacje o tym nowym świecie. Cóż za zwycięstwo!

Przed Nikitą Chruszczowem rysowała się świetlana przyszłość. Przyszłość przywódcy imperium, którego mieszkańcy byli szczęśliwi i uwielbiali swego przywódcę. Przyszłość, w której wcale nie ma powodu, aby poprzestać na Ameryce Północnej w drodze ku lepszemu dniu jutrzejszemu.

A jakie możliwości polityczne dawała ta tajemnicza maszyna, ukryta w podziemiach Białego Domu! Nie minęły dwa dni, a już miał na biurku gotowy raport z krótkiego wypadu do przyszłości zaufanego pułkownika Lechymina. Raport ów był kolejnym sukcesem przewidującego Chruszczowa – a dotyczył jego najbliższych współpracowników – Breżniewa, Susłowa i Kosygina. Jak mądrze zrobił, wywiadując się o nich! Jak łatwo bowiem pomylić się i wyhodować żmije na własnym łonie... trzeba działać. Skutecznie. Żadne tam więzienia, łagry, zesłania czy wygnania. Kula w łeb! Wyjął z szuflady biurka swoje najlepsze wieczne pióro – oryginal-

Kryzys

I tylko czasem, kiedy do późna rozmawiali o czymś z Lechyminem, ten skarżył mu się na nękające go koszmary senne, w których walka i zajęcie Ameryki trwały cztery długie lata, okupione krwią milionów żołnierzy i cywilów, z lejami po bombach widocznymi za oknami i ziemią, która nie chciała rodzić. Ale Chruszczow wiedział doskonale, że to się nigdy nie zdarzyło. KONIEC

MARCIN B EKIESZ

Rocznik 1983, opolanin z urodzenia, mieszka w Krapkowicach. Ukończył anglistykę i po dziś dzień zastanawia się, po co mu to było. Uwielbia pizzę, czekoladę, ciemnie piwo i serię Command & Conquer. Już od przedszkola chciał robić dwie rzeczy: pisać opowiadania i grać na gitarze w rockowej kapeli. Owoc pierwszej pasji właśnie przed wami, twórczość muzyczna do posłuchania na myspace.com/anahatapolaand.

61


MAGDALENA LEWAŃSKA

Kto pod kim dołki kopie... Pisarz zasiadł do maszyny. Starannie wkręcił czystą kartkę, rozluźnił palce i zaczął stukać. Pisał:

Z głębi szerokiego balkonu Henry obserwował cichą i słoneczną ulicę. Gdy zza rogu wyjechała taksówka, wstał powoli z krzesła, pozostał jednak nadal w cieniu girlandy dzikiego wina. Już od kilku dni przygotowywał się na to spotkanie. Od chwili gdy dostał od swojej starej, bogatej ciotki list zapowiadający wizytę. Taksówka zatrzymała się przed furtką. Henry uśmiechnął się. Wiedział, że starsza pani nie wysiądzie natychmiast. Wiedział, że musi jeszcze dokończyć udzielania kierowcy cennych, życiowych porad. Ostrożnie zbliżył się do balustrady. Nie był widoczny z dołu, zasłaniała go duża, kamienna waza. Wreszcie trzasnęły drzwiczki, motor zawarczał głośniej i po chwili samochód znikł z pola widzenia. Na ścieżce stukała laska starszej pani. Henry co do sekundy wyczekał właściwy moment, oparł dłonie na chropowatym kamieniu wazy i jednym silnym ruchem zepchnął ją z balustrady. Pisarz przestał pisać. Przymknął oczy i zobaczył opleciony dzikim winem balkon, w chwili gdy Henry zbliżał się do balustrady. Zaraz jego dłonie dosięgną kamiennej wazy... Ale Henry wychylił się tylko z balkonu, uśmiechnął się do siebie figlarnie i zawołał wesoło: – Dzień dobry, ciociu, jaka była podróż? Pisarz wyszarpnął kartkę z maszyny, zmiął ją i wrzucił do kosza. Następnie wkręcił nową:

Z głębi szerokiego balkonu Henry obserwował cichą i słoneczną ulicę. Gdy zza rogu wyjechała tak62

sówka, wstał powoli z krzesła, pozostał jednak nadal w cieniu girlandy dzikiego wina. Już od kilku dni przygotowywał się na to spotkanie. Od chwili gdy dostał od swojej starej, bogatej ciotki list zapowiadający wizytę. Taksówka zatrzymała się przed furtką. Henry uśmiechnął się. Wiedział, że starsza pani nie wysiądzie natychmiast. Wiedział, że musi jeszcze dokończyć udzielania kierowcy cennych, życiowych porad. Ostrożnie zbliżył się do balustrady. Wreszcie trzasnęły drzwiczki, motor zawarczał głośniej i po chwili samochód znikł z pola widzenia. Na ścieżce stukała laska starszej pani. Henry wychylił się z balkonu, powstrzymał dziecięcą chęć naplucia ciotce na kapelusz i zawołał wesoło: – Dzień dobry, ciociu, jaka była podróż? Godzinę później krzątał się po kuchni - zbliżała się pora obiadu. – Może ci coś pomóc? - zawołała panna Justyna z pokoju. – Dziękuję, ciociu - odpowiedział Henry - ale dam sobie sam radę. Rzeczywiście, nie pozostało mu już wiele do zrobienia. Na dużej tacy stały dymiące półmiski, po kuchni rozchodził się smakowity zapach. Henry otworzył małą, narożną szafkę i z jej głębi dobył niewielką puszkę. Łyżeczką nabrał trochę białego proszku i wsypał go do sosu w porcelanowej sosjerce. Bezwonna, bez smaku, szybko działająca trucizna, pomyślał, mieszając starannie. Pisarz stanął za Henrym i zajrzał mu przez ramię, gdy ten wyciągał z szafki niewielki słoiczek. To nie jest wcale..., pomyślał Pisarz rozdrażniony. Henry tymczasem odkręcił wieczko. Łyżeczką nabrał trochę brązowo-zielonego proszku i wsypał go do

MAGDALENA LEWAŃSKA


sosu w porcelanowej sosjerce. – Mam nadzieję, że ta mieszanka ziół nie zwietrzała jeszcze - szepnął z troską. Pisarz wyszarpnął kartkę, zmiął ją i wrzucił do kosza. Następnie wkręcił nową. Pisał szybko i wprawnie, ale gdy doszedł do sceny w kuchni, palce jego zaczęły mocniej uderzać w klawisze. Pisał:

Rzeczywiście, nie pozostało mu już wiele do zrobienia. Na dużej tacy stały dymiące półmiski, po kuchni rozchodził się smakowity zapach. Henry otworzył małą, narożną szafkę i z jej głębi dobył niewielki słoiczek. Łyżeczką nabrał trochę brązowo-zielonego proszku i wsypał go do sosu w porcelanowej sosjerce. – Mam nadzieję, że ta mieszanka ziół nie zwietrzała jeszcze - szepnął z troską. Pamiętał, że był to ulubiony przysmak cioteczki, sam jednak za bardzo za nim nie przepadał i rzadko go stosował. Powoli mijało popołudnie, nastał wieczór. W pokoju panował półmrok. Panna Justyna i Henry siedzieli na kanapie przed kominkiem, wpatrzeni w żarzące się węgle. Milczeli. Starsza pani zmęczona przymknęła oczy. Przez cały wieczór wspominała blaski i cienie dzieciństwa siostrzeńca, oceniała jego obecną sytuację i dawała mu rady na przyszłość.

obsuwające się polano, odłożył narzędzie i podszedł do fortepianu. Spod jego palców popłynęły głębokie, pełne uczucia tony. Grał „Sonatę księżycową”, ulubiony utwór starszej pani. Pisarz wyszarpnął kartkę...

Henry zatrzymał się przed drzwiami łazienki. Plusk wody wskazywał na to, że panna Justyna zanurzyła się już w kąpieli. Bezszelestnie nacisnął klamkę, a gdy był w środku, jednym susem dopadł wanny i chwycił drobne stopy ciągle jeszcze zgrabnych nóg. Pociągnął. Broniła się, ale nie miała szans. Tak, za bardzo się śpieszył. Uderzył w kilka klawiszy jednocześnie, czcionki i taśma splątały się w węzeł prawie gordyjski. Dłubiąc i szarpiąc, musiał w bezsilnej niemocy wysłuchać łazienkowego dialogu:

Pisarz zatrzymał się na chwilę, sięgnął do szuflady i pociągnął łyk z przechowywanej tam piersiówki. Potem otarł usta i zabierając się znów do maszyny, mruknął: – Straciłeś już dwie okazje, idioto! Pisał:

Henry podniósł się powoli, podszedł do kominka i wziął ciężki, żelazny pogrzebacz. Odwrócił się do ciotki, zamachnął i, zanim zdążyła krzyknąć, rozłupał jej czaszkę. A Henry podniósłszy się powoli, podszedł do kominka i wziął ciężki, żelazny pogrzebacz. Poprawił

Kto pod kim dołki kopie...

BARBARA WYROWIŃSKA

63


– Mam nadzieję, że ciocia nie zamknęła drzwi? I proszę nie siedzieć za długo - powiedział Henry zatroskanym tonem. – A tam! - było jedyną odpowiedzią. – Będę w pobliżu. Czy ciocia mogłaby przez cały czas śpiewać? Wiedziałbym wtedy, że wszystko jest w porządku... – „Cicha noc spłynęła na klasztor”... - zabrzmiało w odpowiedzi lekko fałszywym altem. Pisarz wyszarpnął kartkę...

Noc spowiła świat. W gościnnym pokoju spała znużona panna Justyna. Henry czuwał. Patrzył w dogasający żar i myślał o tym, jak stara i krucha jest już jego ciotka. Ile zostało jej życia? Rok? Dwa? A może dwadzieścia? Pochodziła przecież z rodziny długowiecznych i na razie była jeszcze zupełnie zdrowa. Wstał i cichutko zajrzał do pokoju gościnnego. Drobna sylwetka leżała na łóżku nieruchomo, słychać było jednak lekki i równomierny oddech. Henry zbliżył się do posłania, wyszarpnął staruszce spod głowy dużą, puchową poduszkę i z całej siły przycisnął ją do twarzy śpiącej. Pisał coraz wolniej, bo wiedział, że: Henry zbliżył się do posłania, pochylił się i złożył na pomarszczonym czole delikatny pocałunek. – Żyj długo i zdrowo, najdroższa ciociu - szepnął i na palcach wysunął się z pokoju. Przeszedł do gabinetu. Zapalił lampę na biurku, położył na blacie czystą kartkę, wziął do ręki staroświeckie wieczne pióro i zaczął pisać:

darzonych prób. Pisarz wstał od stołu i stanął przed otwartym oknem. Zapalił papierosa. W dole jeździły samochody. Wyglądały jak małe, kolorowe żuczki. Pisarz wdrapał się po krześle na parapet. Zaciągnął się głęboko, przez chwilę chwiał się jeszcze, a potem powoli i bezdźwięcznie runął głową w dół.” Pisarz przerwał stukanie na maszynie, wykręcił kartkę, zmiął ją i wrzucił do kosza. Upadła na stos sobie podobnych. Cały kosz pełen był tych niewydarzonych prób. Pisarz wstał od stołu i stanął przed otwartym oknem. Zapalił papierosa. W dole jeździły samochody. Wyglądały jak małe, kolorowe żuczki. Pisarz wdrapał się po krześle na parapet. Zaciągnął się głęboko, przez chwilę chwiał się jeszcze, a potem powoli i bezdźwięcznie runął głową w dół. * Henry zakręcił pióro...

MAGDALENA LEWAŃSKA

Jest z wykształcenia biologiem, mieszka w Niemczech. Pisze opowiadania, powieści i utwory dla dzieci. W Polsce ukazały się powieści Wszystkie moje kaczuszki (Prószyński i S-ka, 1999), Tajemnica drewnianej sowy (Stentor, 2008) i Detektyw i panny (JanKa, 2011). Publiko„Pisarz przerwał stukanie na maszynie, wykręcił wała opowiadania w „Esensji” (jedno z nich: Stara kartkę, zmiął ją i wrzucił do kosza. Upadła na stos plebania zdobyło nagrodę tego miesięcznika) sobie podobnych. Cały kosz pełen był tych niewy- i w „Podkowiańskim Magazynie Kulturalnym”.

64

MAGDALENA LEWAŃSKA


KONRAD STASZEWSKI Ofiara piękna

I „Popełniłem morderstwo. Tak, morderstwo. Nie patrz na to słowo jak sroka w gnat. Zabiłem człowieka. Teraz zapewne myślisz, że czytasz wyznanie jakiegoś szaleńca. Nic bardziej mylnego. Nie jestem wariatem na wolności, a gdy spojrzysz na zamieszczony na kopercie adres, zorientujesz się, że nie piszę do Ciebie także z zakładu dla osób umysłowo chorych.” Machinalnie spojrzałem na kopertę. W miejscu adresata znalazłem naklejkę następującej treści: „Wacław Rurowicz, ul. Partyzantów 112, 22-440 Krasnobród”. Nie byłem jednak pewny, czy nie mam do czynienia z szaleńcem. Od urodzenia mieszkam w tym mieście i wiem, że Partyzantów nie jest taka długa i nie ma tylu numerów. Poza tym większość jej mieszkańców zna się wzajemnie i wynajmuje w okresie letnim pokoje gościnne. Wątpię, czy któryś z nich miałby dość odwagi, żeby kogokolwiek zamordować, a tym bardziej turystę. Niemniej jednak ten list musiałem traktować poważnie, a nie jak chory żart. Zaniósłbym go na policję, gdybym miał pew-

KAMA BUBICZ

Ofiara piękna

ność, że jakiś funkcjonariusz nie weźmie mnie za jego autora. I gdyby nie fakt, że wczoraj dostałem go właśnie na posterunku. To on sprawił, że w głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Na szczęście mam tam pewne znajomości i Sarna zadzwonił do mnie po otrzymaniu koperty. Podejrzewał coś i zasugerował, żebym od razu otworzył kopertę. Nie wiedziałem, dlaczego miałem to zrobić, ale zastosowałem się do polecenia władzy. Gdy pierwszy raz czytałem tajemniczy list, zrobiło mi się słabo. Pokazałem go aspirantowi. Nie był zdziwiony. Od tego czasu minęły dwadzieścia cztery godziny. Cały wczorajszy dzień bałem się spojrzeć na zalew. Myślałem, że w każdej chwili mogę zobaczyć trupa. Nie zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby rzeczywiście jakieś ciało pływało w wodzie. Dzień minął, ale mnie wcale nie ulżyło. Na wszelki wypadek nawet nie odważyłem się wypić piwa przed snem. Całą noc nie zmrużyłem oka. Dzisiaj znów musiałem stanąć na posterunku. Może powinienem zmienić zawód? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Podświadomie może marzyłem, żeby uratować komuś życie, ale życie to nie Baywatch. To bez sensu – stwierdziłem. Jeszcze raz spojrzałem na treść listu. „Wiem, co myślisz. Zastanawiasz się pewnie, dlaczego list zaadresowany na Twoje nazwisko zostawiłem na posterunku policji. Może właśnie po to, żebyś miał pewność, że nie jestem wariatem. Czas się kończy. Zgadnij czyj. Jutro znajdziesz dziewczynę”. Złożyłem list i wsadziłem do kieszeni. Wyjrzałem przez okno. Zalew był spokojny. Dzień dopiero wstawał i nie zapowiadał żadnych niespodzianek. Krasnobród powoli budził się do życia i czekał na nowych wczasowiczów. Przywitał mnie 65


samotny łabędź. Był piękny. Nie myślałem, że – Z drogi! Gdzie topielec? – ryknąłem jakiemuś będzie jedynym urokliwym elementem tego dnia. nastolatkowi w ucho, brutalnie wyrywając mu jednocześnie telefon komórkowy. Chłopak podsko* czył z wrażenia i upuścił aparat, ale zanim zdążył – Ratunku! Pomocy! zareagować, odepchnąłem go. Upadł na ziemię. Miałem nadzieję, że to omamy słuchowe. W so– Pojebało cię? botę o godzinie ósmej rano nie chciało mi się nawet Młodzieniec z trudem podniósł się z piachu. otwierać oczu. – Gdzie topielec? – ryknąłem. W lipcu sporo osób przyjeżdża nad zalew – W wodzie, a gdzie myślałeś? Że w dupie? z dziećmi. Może nie ma tu zalewu kolonistów czy Kilku innych młokosów stanęło w obronie kowycieczek, ale i tak niektóre dni potrafią być na- legi. Wyglądało na to, że używając wobec mnie prawdę męczące. fizycznej perswazji, chcą popisać się przed swoimi – Niech ktoś mi pomoże! dziewczynami, które śmiały się, jakby były na haju, To jednak nie były urojenia. Z trudem ale straciłem cierpliwość. Nie miałem zamiaru otworzyłem oczy. użerać się z tymi gówniarzami. Od kilku z nich – Pomóż mi! poczułem, pewnie wczorajszy, zapach alkoholu. Zaskoczony spojrzałem na Marczuka. Alan Odepchnięty chłopak nie dał jednak za wygrawbiegł na podwyższenie i szarpał mnie za ną. Chwycił mnie za koszulkę, lecz uderzyłem go spodenki. pięścią. Z okrzykiem bólu chwycił się za złamany – Obudź się – krzyczał mi prawie prosto w ucho. i krwawiący nos. Zmarszczyłem brwi, nie wiedziałem, co się – Jesteśmy ratownikami. – Usłyszałem za sobą dzieje. głos Alana. Uśmiechnąłem się do własnych myśli. – Chyba mamy topielca! Wątpiłem, czy do ich świadomości dotrą nasze Jakbym dostał obuchem w łeb. argumenty. Jeden z wyrostków zamachnął się na – Zaraz będziemy mieć policję na karku. mnie, ale odsunąłem się i stracił równowagę. – O czym ty mówisz? Wylądował na ziemi i nie miał siły zaatakować Zamiast odpowiedzi wskazał ręką zbiegowisko, ponownie. Argument Młodego nie zdał egzaminu. które zebrało się na plaży. Podążyłem wzrokiem za Do moich uszu doleciał dźwięk koguta. Spojrzałem jego ręką. w bok. Radiowóz wyhamował nieopodal mieszkań– Kurwa. ców ulicy Partyzantów, zebranych przy jednym Nie czekając na Marczuka, co sił w nogach z barów. Lokale powoli budziły się do życia, ale pobiegłem w sam środek tłumu. Zeskoczyłem dzisiaj nie mogły liczyć na duży zarobek. Sarna z rampy i popędziłem wzdłuż wybrzeża, w kierun- ustawił samochód przodem do tafli zalewu. Tłum ku wesołego miasteczka. Nie oglądałem się za ludzi powoli się powiększał, dochodzili wczasosiebie. Byłem pewny, że Młody podąża za mną. wicze i właściciele innych nabrzeżnych lokali. Spojrzałem na molo, ale nikogo z naszych kolegów Starszy aspirant wysiadł z kii cee’d i biegł już tam nie było. Nie zdziwiło mnie to. Zachmurzone w naszym kierunku, a jego kolega podszedł i zaczął niebo i wiejący wiatr nie zapowiadały ładnej rozmawiać z grupką mieszkańców miasta. Otaczapogody. Dzisiaj jeden ratownik powinien był w zu- jąca mnie młodzież, widząc, że zbliża się policja, pełności wystarczyć. rozstąpiła się. Kilka osób chciało uciekać już na Wpadłem na grupkę młodych ludzi, którzy nie sam widok Sarny, ale starszy aspirant powstrzymał zdążyli się usunąć z drogi. Patrzyli w jednym ich skutecznie. kierunku, więc domyśliłem się, że dostrzegli poten– Osobiście przesłucham każdego, kto teraz się cjalnego topielca. To na pewno oni zawiadomili stąd oddali bez mojego pozwolenia. Alana, a może nawet policję. Korzystając z powstałej luki w otaczającym Autor listu wyraźnie spełnił swoją obietnicę. mnie kręgu agresywnych nastolatków, wbiegłem 66

KONRAD STASZEWSKI


do wody i popłynąłem w kierunku ledwo widocznego z brzegu ciała. Sarna nie zdążył nawet zareagować. Mój umysł zarejestrował dźwiękową sygnalizację zbliżającej się karetki pogotowia. Ciało, leżąc na brzuchu, unosiło się na powierzchni zalewu. Chwyciłem je pod pachy i zorientowałem się, że ofiarą jest kobieta. Zacząłem płynąć w kierunku nabrzeża. W tej samej chwili dopłynął do mnie Alan i pomógł mi wynieść ciało na plażę. Ułoży-liśmy je na piasku i odwróciliśmy na plecy. Nagle zrobiło mi się słabo i gorąco jednocześnie. Miałem wrażenie, jakbym się dusił i jakby cała krew odpłynęła mi z nóg. Ostatkiem sił starałem się nie upaść na plażę. – Proszę się odsunąć. Musimy obejrzeć ciało. Nie wiedziałem, kto to powiedział, ale domyśliłem się, że albo Sarna, albo lekarz z karetki. Z trudem zastosowałem się do wydanego polecenia. – Ty! Głuchy jesteś? Starszy aspirant stanął ze mną twarzą w twarz. Był purpurowy z wściekłości. Miał zwężone oczy, a jego krótkie, równo przycięte wąsiki poruszały się bardzo szybko i niepokojąco. – Co ty sobie myślisz? To jest potencjalne miejsce zbrodni i moje polecenia ciebie też obowiązują! – wrzeszczał na mnie jak opętany. Chciałem mu coś odpowiedzieć, ale słowa zamarły mi w gardle. – Daj spokój. – Rozpoznałem głos Młodego. – On się ledwo trzyma na nogach. Mimo że znaliśmy się dość dobrze z Sarną, rzadko mówiliśmy do niego na ty. Szczególnie w miejscach publicznych. Był funkcjonariuszem i należał mu się szacunek. Tym razem jednak Marczuk chyba chciał przemówić do jego sumienia. W tej samej chwili do starszego aspiranta podszedł młodszy. – Czego się dowiedziałeś? – Niedużo. – Aspirant westchnął ciężko, po czym kontynuował. – Większość zebranych to mieszkańcy miasta. Jest kilku przyjezdnych, ale pewnie rozeszła się już po okolicy plotka o znalezieniu ciała i inni raczej nie chcą przyjść. Sarna podrapał się po wąsach. – Dobra. Spisz dane tych turystów i pozwól im się rozejść do domów. – A co z tymi? Ofiara piękna

Funkcjonariusz powiódł wzrokiem za aspirantem. Pijana młodzież, jakby nic się nie stało, obległa stoliki przy barze. Co poniektórzy jej przedstawiciele już leczyli kaca piwem, ale ci bardziej trzeźwi dzwonili do znajomych. Hałas na plaży wzmagał się z każdą minutą. – Zaraz przyjadą chłopcy z Zamościa. Pomogą nam zaprowadzić porządek – powiedział Sarna. – Możemy iść? Alan przypomniał mu o naszej obecności. Starszy aspirant spojrzał na mnie i chyba dostrzegłem litość w jego oczach. – A idźcie w cholerę – odpowiedział. – Wiem, gdzie was szukać. Nie podziękowałem mu. Młody podprowadził mnie do budy – tak nazywaliśmy pomieszczenie gospodarcze – i zabrałem ubranie. Nie sprawdziłem w kieszeni spodni, czy przypadkiem list nie wypadł, gdy szedłem na plażę. Wolałbym, żeby tak się stało. Pomyślałem, że to byłoby za dużo szczęścia jak dla mnie. Alan odprowadził mnie pod dom i chciał wstąpić, żeby dotrzymać mi towarzystwa, ale powiedziałem, iż żona wystarcza mi w zupełności. Chociaż wiedziałem, że o tej porze jest w pracy, a ja zostanę sam na sam z butelką wódki. Furtka była otwarta. Zawsze otwieraliśmy ją rano, tylko po to, żeby nie odróżniać się od innych mieszkańców ulicy. W ten sposób właściciele zachęcali potencjalnych letników do zatrzymania się właśnie u nich. Różnica polegała na tym, że jako jedyni nie wynajmowaliśmy pokoi gościnnych wczasowiczom. Zastanawiałem się kiedyś nad tym, ale razem z Riną doszliśmy do wniosku, że nasze zarobki zapewniają nam fundusze na bieżące wydatki. Nic nie wzbudziło mojej czujności do momentu, gdy włożyłem klucz w zamek i spróbowałem przekręcić. Drzwi były otwarte. Musimy sobie sprawić psa – pomyślałem, ale szybko zmieniłem zdanie. Nie, pies i turyści za oknem to byłoby dla mnie za dużo wrażeń. Ostrożnie uchyliłem drzwi i zajrzałem do środka. Stałem przez chwilę w bezruchu i ze wstrzymanym oddechem, ale nie usłyszałem żadnego podejrzanego dźwięku. Z duszą na ramieniu wszedłem do domu i przygotowałem się do ewentualnej obrony przed tajemniczym 67


napastnikiem. Teraz żałowałem, że Alan doprowadził mnie tylko do drzwi i odszedł w kierunku swojego domu, a ja zostałem sam. Przedpokój był pusty, więc raźniej wkroczyłem do pokoju. Na chwilę straciłem czujność i nie byłem przygotowany na solidne uderzenie w głowę. Straciłem przytomność i osunąłem się na dywan. II Nie wiem, ile czasu dryfowałem po bezdrożach nieświadomości. Poczułem chłód i wilgoć. Nie dochodziły do mnie żadne dźwięki. Zanim odważyłem się otworzyć oczy, poruszyłem kończynami. Zdawały się funkcjonować prawidłowo. Pokręciłem głową – zabolała jak diabli. Ustąpiło także dziwne uczucie wilgoci i chłodu. Otworzyłem oczy. Zobaczyłem białe ściany, szafkę nocną z lampką i półleżącą na krześle kobietę. Głowę miała opartą o blat stolika. Przyjrzałem się jej uważnie w nikłym świetle lampki. Chociaż nie dostrzegałem ukrytej w dłoniach twarzy, byłem pewny, że to moja żona. Długie nogi, obcisłe spodnie, wąska talia i bluzeczka na ramiączkach. Nie miała założonego stanika. Obrazu dopełniały splecione w kok piękne, długie włosy ognistego koloru i tatuaż na szyi. Wierzgający jednorożec – według jej projektu. Rozejrzałem się jeszcze raz po pokoju. Z trudem zrzuciłem z siebie kołdrę i podniosłem się z łóżka. Jeszcze nie do końca docierało do mnie, co się stało i w jaki sposób znalazłem się we własnej sypialni. Obmacałem swoją głowę. Nadal bolała, ale na szczęście nie była rozbita. Usłyszałem chrapnięcie. Kobieta przy stole żyła. Nie podszedłem do niej. W obecnym stanie i tak niewiele mogłem jej pomóc. Musiałem zadzwonić po pogotowie i policję. Przynajmniej nie będę oskarżony o morderstwo – pomyślałem. Podniosłem opatrunek z dywanu. To on był źródłem mojego dziwnego samopoczucia. Domyśliłem się, że leżał na mojej głowie. Słaniając się na nogach i potykając, ruszyłem w kierunku wyłącznika światła, ale upadłem po kilku krokach. – Co? Co się stało? 68

Usłyszałem głos Riny. Przetarła dłońmi oczy. Okazało się, że po prostu spała i niechcący ją obudziłem. W odpowiedzi tylko jęknąłem. Czułem suchość w gardle i nie potrafiłem wydobyć z siebie żadnego słowa. Rina zorientowała się, co się stało i zerwała się z krzesła. Podbiegła i pomogła mi wstać, po czym podprowadziła mnie do łóżka i ostrożnie na nim posadziła. Sama zaświeciła żyrandol i zgasiła lampkę. Dotknęła mojego czoła. – Wszystko w porządku – powiedziała z wyraźną ulgą w głosie. – Jesteś tylko osłabiony. Dam ci coś do picia. Patrzyłem na nią zauroczony. Choć od naszego ślubu minęło już parę lat i dostrzegałem w jej twarzy zmęczenie, tonąłem w modrych oczach i uroku małego, lekko zadartego noska oraz delikatnych pełnych ust. Teraz wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż w dniu, w którym stała się moją żoną. Kiwnąłem głową na znak, że chętnie się czegoś napiję. Rina uśmiechnęła się i wyszła z sypialni. Myślałem, że przyniesie mi szklankę wody, ale przyniosła brandy. Uniosłem brwi ze zdziwienia, lecz wypiłem je z chęcią. Alkohol rozgrzał mnie od środka i faktycznie dodał nieco siły. Nadal jednak milczałem. Rina usiadła koło mnie i delikatnie chwyciła moje dłonie, co mi się niezbyt spodobało. – Przepraszam – powiedziała nieśmiało. Zakrztusiłem się z wrażenia. Nagle przyszła mi do głowy zupełnie absurdalna myśl, że własna żona dała mi w łeb. Nie zdążyłem zareagować, gdy powiedziała: – To ja cię uderzyłam. Tym razem się odezwałem. – Co? – zapytałem z wysiłkiem. – Tak. Nie poszłam do pracy. Miałam złe przeczucia. Po drodze spotkałam jakiegoś podekscytowanego dzieciaka. Gdy go zapytałam, co się stało, opowiedział mi o znalezionej dziewczynie. To absurdalne, ale wróciłam do domu, a gdy wszedłeś tak cicho, wystraszyłam się i pomyślałam, że jesteś mordercą. Znalazłam też list w twojej kieszeni. – Aha – powiedziałem. Teraz już wiedziałem, dlaczego w pokoju nie dostrzegłem żadnych śladów walki. Zacząłem nawet wierzyć w kobiecą KONRAD STASZEWSKI


intuicję. – Przepraszam – powtórzyła. – Bałam się. Delikatnie pogłaskałem ją po głowie. Przełknąłem kolejny łyczek trunku. Domyślałem się, że zaraz poczuję głód, ale chciałem się jeszcze czegoś dowiedzieć. – Co to za dzieciak? – zapytałem. – Nie wiem. Podałam jego rysopis na naszym posterunku. Z tego, co wiem, Sarna już go odnalazł i przesłuchał. Mnie zresztą też – dodała po chwili. – Powiedział, żeby mu dać znać, kiedy odzyskasz przytomność. Chce z tobą porozmawiać. – Ile czasu byłem nieprzytomny? – Trzy dni. Odzyskiwałeś co jakiś czas przytomność, ale nie bardzo wiedziałeś, co się wokół ciebie dzieje. Wezwałam lekarza. Powiedział, że wydobrzejesz, ale najlepiej będzie, jeśli przez kilka dni będziesz dostawał lekarstwa na sen. Im dłużej będziesz spał, tym lepiej. – Aha – powiedziałem. Nie wiedziałem, jak skomentować usłyszane rewelacje. – Zadzwonię do Sarny. – Lepiej sam to zrobię – zdecydowałem. – Niech wie, że jestem już przytomny. Podaj mi telefon. Rina zrobiła to, o co ją poprosiłem i po chwili rozmawiałem ze starszym aspirantem. – Przepraszam, że budzę. Chciałem tylko powiedzieć, że żyję i czuję się już lepiej. Niedługo wrócę nawet do pracy. – Dobra – usłyszałem. – Rozumiem, że jesteś w domu. – Tak – potwierdziłem, chociaż nie czekał na odpowiedź. – Chcę z tobą porozmawiać. Za chwilę u ciebie będę. – Teraz? – zapytałem zaskoczony, ale odpowiedziała mi cisza. Sarna zakończył już rozmowę. – Jedzie tu – poinformowałem Rinę. – Pomóż mi się ubrać, nie przyjmę go w piżamie. – Dlaczego? Wie, że jesteś osłabiony. Powinieneś... – Powinienem nadrobić zaległości – powiedziałem poważnie i spojrzałem na swoje prącie. Rina powiodła oczami w tym samym kierunku. Uśmiechnęła się. – Faktycznie, chyba nie uwierzy w twój słaby Ofiara piękna

stan zdrowia. Wyszła do drugiego pokoju, a ja dopiłem brandy. * Zapinałem spodnie, gdy usłyszeliśmy dźwięk dzwonka. Rina kierowała się już ku drzwiom, a ja jeszcze tylko spojrzałem na sypialnię okiem dobrego gospodarza. Dobrze, że mam żonę pedantkę – pomyślałem. Sarna zaskoczył mnie wyglądem. Nie dość, że miał kilkudniowy zarost i rozczochrane włosy, to jeszcze ubrał się w służbowy uniform. Dziwne, bo posterunek był czynny tylko rano, a w nagłych przypadkach funkcjonariuszy można było złapać tylko pod numerami telefonów komórkowych. A Sarna przyjechał w nocy w uniformie. To nie był częsty widok w Krasnobrodzie. Ale nawet w tak spokojnych miastach czasem coś się dzieje. Starszy aspirant wszedł do pomieszczenia i nie witając się ze mną, opadł ciężko na krzesło. Przetarł pięściami zmęczone oczy. – Jesteś służbowo czy prywatnie? – zapytałem, siadając na zasłanym łóżku. Przez telefon mówił do mnie per ty, ale wolałem mieć pewność, jak się do niego zwracać. Rina stała w progu i także czekała na jego odpowiedź. – Niech was nie zmyli mój ubiór. Jestem prywatnie, chociaż w czasie pracy. – Czyli nie napijesz się brandy? – Nie. Będę musiał odstawić samochód na posterunek. Teraz bywam na nim częściej niż w domu. – To chociaż kawy – wtrąciła Rina. – Z chęcią. – Wiadomo już coś w sprawie dziewczyny? – zapytałem. – Jak dużo pamiętasz z tamtych zdarzeń? – Sarna odpowiedział pytaniem. – Wydaje mi się, że wszystko. – To dobrze. Rina chyba za słabo cię uderzyła. – Brandy postawiła mnie na nogi, ale to chyba prawda. Pewnie oberwałem wałkiem – zażartowałem. – Powinienem, co prawda, rozmawiać z tobą na posterunku, ale mam nadzieję, że nie będziesz 69


mnie okłamywał i zaoszczędzisz kłopotów nam obu. Wiesz, że mnie nie posłuchałeś i mogłeś swoją głupotą zagrozić życiu tej dziewczyny i swojemu? – Tak – przyznałem. – Poniosły mnie emocje. – A może poczucie jakiejś misji? – Będę szczery, bo chcesz prawdy – odparłem. – Byliśmy z Alanem na nabrzeżu pierwsi i byliśmy najbliżej. Uważam, że moje zachowanie było naturalne i obowiązkowe. – Masz szczęście, że dziewczyna już nie żyła. Nie można cię oskarżyć o nieumyślne spowodowanie jej śmierci. – A chciałbyś tego? – zapytałem zaczepnie. Chociaż nie odpowiedział, bo do sypialni weszła Rina, wiedziałem, że jego odpowiedź byłaby negatywna. Duma nie pozwoliłaby mu przyznać mi racji w obecności kobiety. Rina postawiła na stoliku drewnianą tacę z dzbankiem, filiżanką, cukiernicą i łyżeczką. Pamiętała, że Sarna pija rozpuszczalną, z dwóch łyżeczek. Przygotowała ją na jego oczach i usiadła koło mnie na łóżku. Dopiero gdy się napił, zapytał: – Nie wiesz, gdzie może być Marczuk? – Marczuk? – powtórzyłem pytanie. – Tak, Alan. – Nie – powiedziałem. – Widziałem go ostatni raz, gdy odprowadzał mnie do domu po wyłowieniu ciała. Pewnie jest u siebie. – Nie ma go. – To może jest na spacerze – zasugerowałem. – Od kilku dni? Zmarszczyłem brwi. – Insynuujesz coś? – zapytałem. Aspirant znów napił się kawy. – Jeszcze nie, ale wygląda na to, że to ty widziałeś go ostatni. Zniknął. – Niemożliwe. Chyba nie sądzisz, że mógłby mieć coś wspólnego z tą dziewczyną? – zapytałem. Powoli zaczynałem łączyć ze sobą fakty i coraz bardziej nie podobał mi się wyłaniający się z nich obraz. – Dziwnie się zachowywałeś po wyłowieniu tej dziewczyny. Znasz ją? Nie spodziewałem się tego pytania. – Kojarzyłem z widzenia. Przyjeżdżała od kilku lat na wakacje, ale zawsze z rodzicami. Tym razem 70

ich nie widziałem. Niestety więcej ci nie pomogę. Nie znam jej imienia i nazwiska. – Kinga Preć – powiedział Sarna. – Daliśmy informację do prasy i przyjechali jej rodzice. – Rozmawiałeś już nimi? – Tak, wczoraj, ale umówiliśmy się jeszcze na jutro. Dobra, to chyba na razie wszystko. Dziękuję za kawę. Starszy aspirant wstał. Zrobiliśmy to samo i najpierw pożegnał się z Riną, a później ze mną. Rina odprowadziła go do drzwi. – Będziemy w kontakcie – rzucił na odchodne. – I daj mi znać, gdybyś miał jakieś informacje o Marczuku. – Okay – odpowiedziałem. Rina zamknęła drzwi i znowu zostaliśmy sami. III Wbrew temu, na co miałem ochotę, do rana nie zmrużyłem oka. Czułem wilczy głód i chyba tylko cudem udało mi się nad nim zapanować. Rina była tak zmęczona, że nie obudziła się, gdy kręciłem się po domu. O piątej byłem już ogolony i ubrany. Znów wyglądałem jak człowiek. Nadal bolała mnie głowa, ale znalazłem w lodówce kanapki, zjadłem je i połknąłem tabletkę przeciwbólową. Jak należy, popiłem ją szklanką wody, zamiast resztką brandy. Miałem nadzieję, że ból rychło ustąpi. Sięgnąłem jeszcze dłonią do kieszeni spodni. Rina z powrotem włożyła do niej tajemniczy list. Udało mi się bezszelestnie opuścić domostwo. W głowie cały czas kołatały słowa Sarny. Musiałem jak najszybciej skontaktować się z Alanem i zaprowadzić go na posterunek, żeby odsunął od siebie bezpodstawne podejrzenia. Z ulicy Partyzantów wszedłem na Mostową, a następnie na Kościuszki. Usiadłem na ławce przy fontannie, na Placu Siekluckiego, naprzeciwko posterunku policji. Przyszło mi do głowy, że powinienem tam zajrzeć i sprawdzić, czy Sarna jest już w pracy, ale zrezygnowałem z tego zamiaru. Najpierw musiałem znaleźć Alana. Wyjąłem z kieszeni komórkę i wyszukałem jego numer w spisie telefonów. Rzadko do siebie dzwoniliśmy. Odczekałem kilka KONRAD STASZEWSKI


sygnałów, ale nie odbierał. Pomyślałem, że jeszcze śpi i postanowiłem do niego pójść. Wróciłem na Partyzantów. Mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Zapukałem do drzwi, ale nikt mi nie otworzył. Następnie zadzwoniłem – to samo. Byłem pewny, że wrócił i zapił, co się czasami zdarzało. Teraz pewnie odsypia. Postanowiłem pospacerować i z nudów rozejrzeć się po mieście. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Niewiele to dało. Naprawdę zacząłem się o niego niepokoić. Poszedłem wzdłuż ulicy 3 Maja i najpierw wstąpiłem do kapliczek: Na wodzie i św. Rocha. Doszedłem do Pałacu Leszczyńskich. Zajrzałem na teren kościoła pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny, a potem do ptaszarni. Ze wszystkich jej mieszkańców najbardziej urzekały mnie pawie. Minąłem Muzeum Wieńców Dożynkowych i wróciłem na Rynek. Nie zamierzałem bawić się w turystę i zwiedzać całego Krasnobrodu. Minąłem sanatorium, w którym leczyłem się jako dziecko i wszedłem na szczyt kamieniołomu. Usiadłem na ziemi obok baszty. Z tego miejsca roztaczał się najlepszy widok na zalew. Zamyśliłem się. Patrzyłem na zbudzone do życia restauracje, bary i kolorowe wodne zjeżdżalnie. Turyści już rozłożyli koce i opalali się lub kąpali w wodzie. Widocznie w czasie, gdy byłem nieprzytomny, dopuszczono teren do użytkowania. Pomyślałem, że miasto wracało do normalności, ale sprawa Kingi nie została jeszcze zamknięta. Spojrzałem w prawo – tylko wesołe miasteczko nadal było przez turystów słabo odwiedzane i wyglądało sennie. Postanowiłem jednak odwiedzić Sarnę. Nie byłem pewny, czy jest jeszcze na posterunku, ale gdy się do niego zbliżałem, zobaczyłem wychodzącą parę. Byli w średnim wieku. Mężczyzna obejmował ramieniem płaczącą kobietę. Poznałem rodziców dziewczyny. Nie podszedłem jednak do nich. Może Sarna powiedział im, że to ja wyłowiłem ich córkę. Mogli mnie kojarzyć, gdyż w czasie ich poprzednich pobytów rozmawialiśmy kilkakrotnie. Nie wiedziałem, jaka mogłaby być ich reakcja, gdyby mnie zobaczyli i poznali. Odwróciłem się tyłem. Poczekałem, aż wsiądą do samochodu i odjadą. Dopiero wtedy udałem się na posterunek. Bez Ofiara piękna

pukania wszedłem do gabinetu Sarny. – Dzień dobry – powiedziałem. Siedział za biurkiem. Podniósł głowę znad papierów. – Masz szczęście, że mnie tu złapałeś – odparł. – Przed chwilą rozmawiałem z Preciami. Tylko dlatego posterunek jest jeszcze dzisiaj otwarty. Usiadłem na krześle, naprzeciwko starszego aspiranta. – I co? – zapytałem. – Nic, jestem już zmęczony tą sprawą. Na dnie zalewu nie znaleziono niczego, co mogłoby nam pomóc. Prawdopodobnie dziewczyna została zamordowana i wrzucona do wody. Kontaktowałeś się z Marczukiem? – Nie znalazłem go. Podejrzewasz go o popełnienie morderstwa? – Podejrzewałem, ale jego zniknięcie to chyba tylko zbieg okoliczności. Prawdopodobnie mamy już zabójcę. – To dobrze – powiedziałem z ulgą. – Kto nim jest? – To nastolatek. Znajomy ofiary. Jej rodzice powiedzieli mi wczoraj, że w tym roku przyjechała bez nich, z paczką kumpli. Otrzymałem też raport patologa z Zamościa. Kinga została zgwałcona i zamordowana. Miała liczne obrażenia wewnętrzne. Przesłuchaliśmy jej znajomych, żaden się nie przyznał, za to DNA pobrane z ciała ofiary wskazało sprawcę. Uważamy, że mamy niezbity dowód przestępstwa i że to ten chłopak ją zamordował. – Myślę, że teraz możesz się już napić. Wpadnij do nas wieczorem, porozmawiamy – zaproponowałem i skierowałem się do wyjścia. – Aha – przypomniałem sobie nagle. Wyjąłem z kieszeni list i podałem aspirantowi. – Skoro sprawa jest już zakończona, musisz to chyba włożyć do akt. Położyłem kartkę na jego biurku. – Tak, dzięki. Porównamy jeszcze charakter pisma z listami otrzymanymi przez innych mieszkańców miasta. – Więc inni także otrzymali listy? Tej samej treści, co ja? Powiedz mi, co w nich pisał? – Różne rzeczy, teraz nieistotne dla tej sprawy. Nie martw się. Tyle lat już pracuję w policji, a nadal zaskakują mnie pewne zachowania ludzi. 71


* – Przykro mi, ale nie żyje – powiedział lekarz, podnosząc się znad ciała. – Będę musiał pana przesłuchać i państwa też – starszy aspirant Sarna zwrócił się do kierowcy samochodu i zebranych świadków, po czym pochylił się nad Marczukiem. – Coś musiało go do tego sprowokować – powiedział. Dłońmi w rękawiczkach przeszukał jego kieszenie. – Mam coś. Wyjął białą kopertę. Wypisano na niej moje imię i nazwisko. – Do ciebie. To dowód w sprawie, ale przeczytaj. Podał mi, a ja szybko przebiegłem oczami krótki tekst. – Co to jest? – zapytał, widząc moje zaskoczenie. – Sam przeczytaj. Podałem mu kartkę. KAMA BUBICZ „Chyba jednak oszalałem. Nie potrafię żyć bez tej dziewczyny. Nie potrafiłbym też żyć ze świadoPomyśl – człowiek może upodobnić się do zwierzęcia. Młody człowiek, bez zahamowań. mością tego, co jej zrobiłem kilka lat temu, ale była Prawdopodobnie zda-rzyło się to co najmniej drugi taka piękna. Teraz będziemy już razem. Jesteś jedynym moim przyjacielem i uważam, że raz. powinieneś znać prawdę. Przepraszam. – Dwa razy? – zapytałem zaskoczony. – Chyba tak. Tak przynajmniej insynuuje patoAlan Marczuk/ Wacław Rurowicz”. log. Kinga ma także starsze obrażenia wewnętrzne, ale za dużo czasu minęło, żeby znaleźć sprawcę wcześniejszego gwałtu. KONRAD STASZEWSKI – Okay, mnie wystarczy na dzisiaj. Idę – powieUrodzony w 1982 roku w Tychach, działem i wyszedłem z posterunku. obecnie mieszka w Sosnowcu. Nagle usłyszałem trzask i krzyk. Podbiegłem na Z wykształcenia „urzędas” (ukońmostek na ulicy 3 Maja. Zobaczyłem zbiegowisko. czył studia z zakresu prawa admi– Co się stało? – zapytałem. nistracyjnego na Uniwersytecie Ktoś rozmawiał z roztrzęsionym kierowcą Śląskim w Katowicach) i dziennimitsubishi. karz (absolwent Podyplomowych – Jechał jak pijany. Widział mnie, ale jechał prosto na mnie. Jechał z dużą prędkością. Nie zdą- Studiów Dziennikarskich na tej samej uczelni – w październiku 2011 roku odbierze zaświadczeżyłem wyhamować. Nie chciałem słuchać dalej. Rozpoznałem strza- nie). Autor licznych publikacji, między innymi skany skuter Alana. Pochyliłem się nad internetowych. W tym roku (2011) zadebiutował chłopakiem, zbadałem mu puls i oddech. Nie drukowaną powieścią kryminalną Śmierć na śniewyczułem bicia serca. Nie namyślając się, wyjąłem gu. Pisuje także artykuły i felietony. Jest także telefon i zadzwoniłem na pogotowie, a jednemu z młodszym redaktorem w „Qfancie”. Obecnie pracuje nad kolejnym kryminałem. gapiów poleciłem zgłosić sprawę na posterunku. 72

KONRAD STASZEWSKI


SZYMON MOLIŃSKI Rośnij, rośnij

gdzieniegdzie paprocie. Nic nie odpowiadałem, nie byłem też zbytnio zainteresowany tym, co przyjaciel chciał mi pokazać. Posłusznie jednak ruszyłem. Byłem zbyt nieśmiały, by wyrazić swój sprzeciw odnośnie łażenia po kolczastych zaroślach. Poza tym Karol wysłuchał tego, co mówiłem o pijanej matce i ojcu, który ciągle siedział zamknięty w pokoju i oglądał filmy z gołymi babami. I to Karolowi zdradziłem swój największy sekret: o strachu przed burzą. Było widno, jednak długo przedzieraliśmy się przez chaszcze i trochę się bałem, że zbłądzimy i słońce zajdzie. Słyszałem też, że w tych okolicach żyją wściekłe lisy, więc nie odstępowałem kolegi na krok. Na miejsce dotarliśmy jednak bez uszczerbku na zdrowiu. Przechodząc przez sosnowy bór, trafiliśmy do niecki, którą miejscami porastały karłowate brzózki. Roztaczała woń stęchlizny i wilgoci. Na środku leżała polanka otoczona przez bajoro. Tylko wąski pas twardej ziemi pozwalał na przejście, reszta była trzęsawiskiem. Patrząc na głębokie kałuże czarnej wody, śmiałem się, jednak serce podchodziło mi do gardła na samą myśl o tym, co by było, gdybym się przewrócił i wpadł do tej ciemnej otchłani. ***** Wysepka z polanką była sucha, nie rosły na niej nawet trzciny. Zawsze panował tutaj półmrok. − Marcin, chodź! Pokażę ci coś! − Karol pocią- Rosnące na szczycie zagłębienia potężne sosny zazgnął mnie gwałtownie za rękę i zboczyliśmy ze drośnie zabierały każdy promień słońca. ścieżki w lesie, prosto w jeżyny i wyrastające − Patrz! Zbliża się koniec, wyraźnie to czuję. Umieram. Tak samo trójka moich synów, gnije już toczona przez robactwo, a ja jestem temu częściowo winny. Ocalałeś tylko ty, czwarty. Zostaniesz powiernikiem historii, która stała się częścią mnie. Ledwo sięgam pamięcią do początków... Szczególna grupa dzieciaków, moich najbliższych przyjaciół, zaczynała wtedy naukę w podstawówce, w prowincjonalnym miasteczku. To był duszny i parny wrzesień, burze codziennie rozdzierały niebo. Bałem się, strasznie się bałem. W piorunach, tych błyskach, huku i grzmocie jest coś przeraźliwie złego i nieczułego, pierwotna, wibrująca energia, zdolna spopielać i rozsadzać na dwoje. Każdego popołudnia drżałem, patrząc na gęste i czarne chmury. Płakałem razem z siekącym deszczem. Aż pewnego dnia, w trakcie burzy, poznałem Jego. Nie wiem, jak mnie znalazł, samotnego marzyciela, zaskoczonego przez gniew niebios w głębokim lesie. Być może to ja trafiłem na niego. On pierwszy mnie wysłuchał, a także ukoił mój strach. Wtulił się we mnie i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, grzmoty ucichły. Zostało tylko bicie jego serca, które tak wyraźnie czułem. Był moją ukochaną zabawką.


Wtedy ujrzałem. Od tej chwili polanka na wyspie, otoczona przez bajora pełne zgniłej roślinności, stała się naszym MIEJSCEM. A stojące na jej środku samotne i skarlałe drzewo, naszym DRZEWEM. ***** − Słuchaj! Słyszysz? − szepnął do mnie Karol i przyłożył ucho do pnia drzewa. − Nie… − Jak to nie?! No wsłuchaj się w płynącą żywicę! − Wciąż nic nie słyszałem. Wytężyłem całą wolę i nic. Drzewo wydawało się martwe. Wtedy Karol zagryzł wargi i pokiwał ze znawstwem głową, po czym zerwał z rośliny kawałek świeżej, chyba jedynej żywej gałązki. Przełamał go na dwie części. Jedną wręczył mi. − Jedz, wtedy usłyszysz szept lasu. − Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, jednak on sam połknął już kawałek. Wzruszyłem ramionami i też pogryzłem swoją część. Była włóknista i łykowata, ale jakoś to przełknąłem. Wtedy znowu przytuliłem głowę do drzewa i powtarzałem w myślach mantrę, prosząc roślinę, by do mnie przemówiła. Przez chwilę nic się nie działo i znów zacząłem wątpić w sens tej zabawy, lecz zupełnie niespodziewanie usłyszałem słodki i kojący szum. Napełniał spokojem i rozlewał się po żyłach, wnikając w głąb narządów i skóry… Rozanielony odwróciłem głowę… i w piersi zamarło mi serce. Na szczycie górki siedziały lisy i obserwowały mnie oraz Karola. Krzyknąłem, a cały spokój gdzieś uciekł. Z okolicznych sosen poderwały się stada ptaków, wrzeszcząc wraz ze mną. ***** Nie wracaliśmy tam przez dwa tygodnie. W końcu nie wytrzymaliśmy i ustaliliśmy, że pokażemy nasze miejsce starszemu kuzynowi Karola, Andrzejowi. Nie lubiłem go, bo ciągle się wymądrzał, ale był gruby i w razie czego to jego zjadłyby lisy. Oczywiście nic mu takiego nie powiedziałem, Karol także. Może liczył na to, że Andrzej 74

nas obroni, w końcu zaczynał już piątą klasę. We trójkę szybko trafiliśmy na miejsce i po chwili wszystkie usta wypełnione były gałązkami zerwanymi z drzewa. Andrzej nie wydał się zaskoczony tą propozycją, twierdził, że czytał gdzieś w internecie o druidach i że my właśnie nimi jesteśmy. Przy tym pluł wszędzie kawałkami kory. Po ostatnim przełknięciu wtuliliśmy się w pień. Cisza. Dalej cisza. Nie! Gdzieś na granicy słyszalności pojawił się dźwięk. Najpierw delikatny, przypominający szmer wody, później mocniejszy, jak szum wichru. I dalej narastał, powoli przygważdżał nas w miejscach, stając się słodko nieznośny. Myślałem, że pękną mi bębenki, ale byłem podekscytowany, serce mocno waliło. Tak przyjemnie! Nawet nie wiedziałem, kiedy zasnęliśmy. Zbudził nas całkiem bliski grzmot. Ściemniało się. Zacząłem płakać i wtedy Karol przytulił mnie, a Andrzej mocno się zmieszał. We trójkę, schowani pod drzewem, patrzyliśmy, jak zapada coraz głębszy mrok rozświetlany przez błyskawice. Wolałem nie patrzeć na szczyt skarpy, bo wydawało mi się, że przemieszczają się tam cienie lisów. Krople uderzały o gęstą ciecz wypełniającą bajora i wzburzały wiry. Chyba wszyscy się w końcu poryczeliśmy. Burza minęła, deszcz przestał padać, chmury się rozeszły. Okazało się, że słońce nie zaszło jeszcze do końca, więc szybko oddaliliśmy się od polanki. Drzewo prosiło, by prędko wrócić. Andrzej i Karol dostali szlaban, bo późno wrócili, więc następnego dnia poszedłem do drzewa sam. I tak nie miałem co robić w domu. Długo z nim rozmawiałem, a ono słuchało. Tak mijały tygodnie. Czasem przychodziłem sam, czasem z Karolem i Andrzejem, a drzewo zawsze czekało i zawsze słuchało. Cieszyło się z naszej obecności, chyba szczególnie z mojej. Zdecydowałem, że będę najważniejszym druidem. ***** Michał i Patrycja dołączyli do naszej grupy tuż pod koniec drugiej klasy. Drzewo trochę urosło, a my zrobiliśmy pod nim małe ławeczki z pniaków i paliliśmy tam ogniska, niewielkie, by nie zrobić krzywdy naszemu przyjacielowi. SZYMON MOLIŃSKI


Nim jednak pojawili się Michał z Patrycją, stały się dwie rzeczy, o których chciałbym opowiedzieć. Pierwszą z nich przeżyłem sam. Na wiosnę drzewo powiedziało mi, że jest głodne. Nie wiedziałem, co począć. Wytłumaczyło, że mam wejść na górę (czego jeszcze nigdy nie robiliśmy) i znaleźć tam coś, czym mogę nakarmić korzenie. Zrobiłem tak. Znalazłem gniazdko z trójką małych pisklaków. Wyciągnąłem je stamtąd (ich goła skóra była nieprzyjemna w dotyku). Ciągle piszczały, co bardzo mnie denerwowało. Położyłem je na ziemi, na wystających korzeniach drzewa. Nic tylko krzyczały i krzyczały. Wziąłem kij i z całych sił potrzaskałem małe ciałka, patrząc, jak rozpryskują się wokół. Drzewo było wdzięczne. Kilkanaście dni później drzewo poprosiło o coś jeszcze. Potrzebowałem pomocy. Opowiedziałem Andrzejowi i Karolowi o wszystkim. Zgodzili się na wspólne działanie. Złapaliśmy kota i związaliśmy mu łapy. Przy tym podrapał trochę rękę Andrzeja i tym go wkurzył, więc gruby sam chciał dokończyć sprawę. Jak złapiecie kota z jednej strony za ogon, a z drugiej za szyję i gwałtownie pociągniecie w dwóch różnych kierunkach, to słychać taki śmieszny trzask, przypominający pęknięcie suchej gałązki. Drzewo to powiedziało i tak zrobiliśmy. Dokładnie to usłyszeliśmy. Potem zakopaliśmy miauczącego i obślinionego kocura przy korzeniach. Prawie posikałem się ze śmiechu na ten widok. ***** Jest nas szóstka. Drzewo, ja, Karol, Andrzej oraz rodzeństwo, Michał i Patrycja. Chodzili do klasy o rok niższej. Szwendając się po lesie, usłyszeli nasz śmiech, po tym jak załatwiliśmy kota. Nie przestraszyli się, lecz zaciekawili i choć na początku nie zdradziliśmy, co nas rozbawiło, wkrótce samo drzewo to powiedziało. ***** Przez kolejne lata wykonywaliśmy już tylko jedno zadanie. Nie pojmuję, dlaczego drzewo zaRośnij, rośnij

pragnęło takich darów, ale nie kwestionowaliśmy jego rozkazów. Widok, który został w mojej pamięci, był naprawdę upiorny. Drzewo zapragnęło naszych bucików, a powinniście wiedzieć, że dzieciom szybko rosną stopy i buty zmienia się często. Zużyte obuwie mieliśmy wieszać na suchych gałęziach. Chyba najwięcej było adidasów Andrzeja i Karola, bo mieli bogatych rodziców. Najmniej wisiało moich butów, bo rzadko kupowałem nowe. Zapytacie, co takiego przerażającego jest w dziecięcych butach, zwisających bezwiednie z konarów drzewa? Nie wiem, domyślam się jednak, że jakiś cel w tym był. Kiedy po kilku latach nazbierało się już całkiem sporo par, nie mogłem spokojnie patrzeć na dyndające wte i wewte buciki. Czułem, że drzewo coś nam zabrało i zawiesiło tuż przed nosem. Nie ważyliśmy się po to sięgnąć. Pewnej nocy, bardzo burzliwej, spadł wielki grad. Kiedy nawałnica przeszła, pełen złych przeczuć przybiegłem do drzewa i wtedy zobaczyłem połamane gałęzie i buty porozrzucane na ziemi. Część z nich zatonęła w powiększonych bajorach. Żal mi się zrobiło drzewa, przytuliłem je i zacząłem czule szeptać, by je uspokoić. O dziwo przybiegł także Andrzej. To był jego ostatni bieg. Krzyknął do mnie, jak zbiegał ze skarpy, a mi, w ciemności, wydawało się, że coś go goni. Wstrzymałem oddech, kiedy gnał przez suchy wał ziemi. Nagle pośliznął się. Usłyszałem plusk wody. Schowałem się za drzewem i patrzyłem, jak Andrzej, wtedy uczeń szkoły średniej, niezwykle gruby i powolny, próbuje wyrwać się z wciągającej go topieli. Patrzył błagalnym wzrokiem na drzewo, lecz zupełnie się nie odzywał. Tylko sapał i zapadał się coraz głębiej. To coś, co go goniło, chyba wskoczyło tuż za nim pod powierzchnię bagna. Odwróciłem wzrok i mocno przytuliłem się do pnia, czekając na koniec. Nawałnicy. Kiedy było po wszystkim, powrzucałem wszystkie buty do wody i wróciłem do domu spać. Policja pojawiła się następnego dnia, ale nic nie powiedziałem. Nie znaleźli go i stwierdzili, że został porwany. Karolowi, Michałowi i Patrycji też o niczym nie wspominałem, wierząc, że decyzja w tej kwestii należy do drzewa. 75


− No tak, to ja! No nie poznajesz? Wiem, wiem, I miałem rację, drzewo zaskoczyło nas wszysnie widzisz mnie, ale to nic nie znaczy! Dzięki tkich, nawet mnie. drzewu mogę dalej z wami siedzieć. − A jak się czujesz... tam w środku? − wypa***** liłem, licząc na to, że Andrzej nie wspomni nic Dwa tygodnie później całą grupą, oprócz o zdarzeniu, które miało tu miejsce. − Właśnie, kuzyn, jak tam jest? − zawtórował Patrycji, która się rozchorowała, spotkaliśmy się na wyspie. Panowała niezręczna cisza. Karol rył paty- Karol. − No sam nie wiem… Nawet przyjemnie, chokiem w ziemi, a Michał próbował rozpalić ognisko. Ja czekałem, bo drzewo także ucichło, ale nie zmie- ciaż nie jestem sam. No i w ustach czuję coś szane jak my, lecz jakoś tak uroczyście. Po chwili trudnego do opisania… Jakby śliskiego, otocała nasza trójka usłyszała głos Andrzeja! Serce mi czonego śluzem, ale pod skórą pełnego drobnych zamarło. Czyżby przeżył, a przez cały czas się ukry- igieł. Coś jakbym żuł ślimaka pełnego piasku. Tak wał? Popatrzyłem lękliwie na bajoro. Wtem, zza mi się zdaje. I ciepły, pulsujący dotyk na całym moich pleców, dał się słyszeć przytłumiony śmiech. ciele. To wszystko. Ach, jest też bardzo ciemno. Mnie te słowa zastanowiły. Karol nie zwrócił na Dochodził z wnętrza drzewa. − No na co się patrzycie osły?! Karol, po co żeś to żadnej uwagi i zaczął opowiadać Andrzejowi beczał? Jestem cały i zdrów! Tutaj jest tylko trochę o rozpaczy jego rodziców. Michał uciekł. Głupi, bo tyle śmiechu było w trakcie dalszej rozmowy! ciemniej, ale nie powiem, żebym był głodny. − A... Andrzej? − niepewnie wydusił z siebie ***** Karol, podchodząc do pnia. Mnie zamurowało. Michała chyba ściął strach i trwał w stanie pośrednim Kiedyś zapytałem drzewo, czy mogę przyprowamiędzy chęcią ucieczki, a próbą wykrzesania odrodzić rodziców i oboje zabić. Wiedziało, że jest mi biny odwagi. z nimi źle. Nie zgodziło się, egoistycznie twierdząc, że nie chce ich u siebie. Popłakałem się z bezsilności. Przez kilka dni nie wracałem na wysepkę. *****

KORNEL KWIECIŃSKI

76

Coś zaczęło się dziać. Nawet z moim udziałem. Miałem już szesnaście lat. Od wypadku z Andrzejem minęło sporo czasu, większość ran się zabliźniła i nie chcieliśmy z nim rozmawiać. W pewnym momencie stał się nudny. On sam cichł coraz bardziej, aż pewnego dnia nie odpowiedział na nasze wołania. Nie przejęliśmy się tym mocno. Michał nawet się ucieszył, bo chyba bał się rozmów z osobnikiem mieszkającym w drzewie. Nieważne. U mnie nie obchodzono wigilii, dlatego byłem zaskoczony prośbą drzewa. Mieliśmy ten dzień (a właściwie wieczór) spędzić razem z nim. Każdy miał przynieść w prezencie ulubioną zabawkę z dzieciństwa. Kiedy zapytałem, co my dostaniemy, drzewo odpowiedziało tajemniczo, że każdy otrzyma coś niewyobrażalnego, ale w swoim czasie. SZYMON MOLIŃSKI


Wieczorem zebraliśmy się na wyspie. Wszystko było lekko przyprószone śniegiem, wokół panowała nieprzenikniona ciemność. Sporo czasu czekałem z Karolem na resztę grupy. W końcu przyszli, niosąc swoje prezenty. Stanęliśmy wokół pnia, bez słowa. I wtedy się zaczęło. Najpierw zabawkowy pociąg Karola z maszynistą. Maszyniście oberwaliśmy ręce, nogi i głowę, po czym wrzuciliśmy jego kończyny, głowę i korpus do wagonu, i roztrzaskaliśmy u korzeni drzewa. Później lalka Patrycji. Przebiliśmy ją na wylot, nadziewając na wystający, ostry konar. Gnący się i rozrywany plastik jej klatki piersiowej chrobotał tak, że aż ciarki przechodziły po plecach. Michał oddał swoje klocki. Z nimi był większy problem, ale wysypaliśmy je, podeptaliśmy i zakopaliśmy pod ziemią. Na koniec był mój miś − jedyna zabawka. Dostałem go kiedyś od cioci, która umarła i jej nie pamiętałem. Najpierw oberwałem mu oczy tak, że wisiały smętnie na cienkich nitkach. Rozerwałem zszyty bok i wyprułem z wnętrza plusz. Na koniec wyciągnąłem nożyk, przyłożyłem do szyi i powolnym ruchem zacząłem ciąć… Jego głowa, centymetr po centymetrze, oddzielała się od tułowia… Zostawiłem ją na małym skrawku, śmiesznie dyndającą. Zmasakrowanemu misiowi przywiązałem sznurek do nogi i zawiesiłem go na drzewie. Złapaliśmy się za ręce i nucąc to, co wyszumiało nam drzewo, skakaliśmy wokół, depcząc po szczątkach starych zabawek.

Marcin umarł. Znalazłem jego ciało zamrożone w bajorze. Za radą drzewa przysypałem trupa konarami i kamieniami (sporo się nanosiłem). Nikt go nie znalazł i nikt niczego się nie domyślił. Pewnie jego rodzice tylko się ucieszyli. W lokalnej gazecie pojawił się artykuł o łowcach organów, więc przez jakiś czas nie mogłem wychodzić. Nie ufałem Michałowi, zdawało mi się, że to on zamordował Marcina. Nie mogłem zapomnieć jego wzroku, kiedy zakopywaliśmy klocki. Wyglądał na naprawdę wściekłego. Co najważniejsze, wykopał je i pozabierał resztę zabawek! Tak mi się przynajmniej wydaje. Drzewo niestety nic nie widziało, ale Michał mógł zaczaić się, kiedy ono spało. Biedny Marcin! Chciałem dorwać Michała i policzyć się z nim raz na zawsze, by nie stawał pomiędzy nami a drzewem. Cały problem w tym, że zawsze przychodził z siostrą, która bardzo mi się podobała. Nie chciałem zepsuć relacji między mną i Patrycją. Czekałem, aż przyjdzie sam, a między korzeniami drzewa ukryłem duży nóż, który wyciągnąłem z kredensu. W końcu, kilka dni po zakończeniu roku szkolnego, miała nastąpić upragniona chwila. Patrycja źle się czuła. Michał miał przyjść bez niej. O wszystkim opowiedziałem drzewu, lecz ono tylko dwuznacznie zaskrzypiało. Było zdenerwowane. Ja też. Czekałem. W końcu usłyszałem szelest. Ktoś schodził z głębi lasu. Sięgnąłem po nóż ukryty pod korzeniem i… zobaczyłem lisy. Całe stado lisów, warczących, wściekłych i wygłod***** niałych. Wspiąłem się na drzewo, serce zaczęło mi mocno walić. Lisy są złe, już Marcin mi o tym Drzewo obiecało coś zaradzić na problem z ro- mówił. Lisy nienawidzą tego drzewa, nigdy nie dzicami. Definitywnie. Tym bardziej że byłem zostawiają pod nim młodych. Nienawidzą też nas. arcydruidem. Nie wiedziałem, co robić, rozpłakałem się, a moje łzy szybko wsiąkały w konary. ***** ***** − Czemu tu jest tak ciemno i kleiście, i ten posmak piasku między zębami! Tak, to wszystko było głuW końcu poszły, a ja, cały drżący, zszedłem pie. Głupie! Słyszysz? Głupie… Nie chcę tak… z drzewa i pobiegłem do domu, nasłuchując w lesie każdego szelestu i rozglądając się za szybko peł***** znącymi, ciemnymi cieniami o długich ogonach. Rośnij, rośnij

77


W nocy księżyc wisiał wysoko na niebie. Bałem od dobrych kilku lat nie widziałem! się patrzeć w stronę okna, bo wydawało mi się, że Koncept pojawił się nagle. Genialny plan! pojawiają się w nim okropne lisie mordy. Nie W końcu zrozumiałem, co mam uczynić. zmrużyłem oka, czułem, że coś mnie obserwuje. Kasując kolejne produkty, skierowałem wzrok ku górze. Ujrzałem swoją nauczycielkę biologii ***** z podstawówki − musiała mieć już ponad siedemdziesiąt lat i chyba dwa razy tyle kilogramów przy Przez całe wakacje nie dorwałem Michała. Ba- półtorametrowym wzroście. Uśmiechnęła się do łem się chodzić po zmierzchu do lasu. mnie i przywitała, przeciskając się przez wąskie Za to robiliśmy TO pierwszy raz z Patrycją. przejście do kasy. Skończyłem na drzewie. Wszystkim zrobiło się − Panie Karolu, jak ja dawno pana nie dobrze. widziałam! Nie spodziewałam się pana zobaczyć w sklepie, był pan takim inteligentnym chłopcem, ***** myślałam, że studia przed panem staną otworem! Szczerość starszej kobiety była rozbrajająca i naMichał uciekł! Nie zdołałem się z nim rozpra- wet mnie nie uraziła. W sumie miała rację, przez wić. Wyprowadził się z miasta, mieszkał w stolicy pieprzone drzewo niczego w życiu nie osiągnąłem. województwa, w bursie i uczył się w renomowanej Spojrzałem ku regałom, czy nie zbliżali się kolejni szkole. Patrycja została i wciąż TO robiliśmy − ja, klienci. Na szczęście nie, bo przez niezobowiązuona. Zawsze pod drzewem. jącą rozmowę miałbym frustratów na głowie. Kiedyś goniły nas lisy − zaczaiły się niedaleko, − Pani, rodzinę teraz mam na utrzymaniu, w gęstych krzakach jeżyn. Poczekały, aż skończymy studia może zrobię w przyszłości. i będziemy wracać do domu. Nagle rzuciły się za Uśmiechnęła się z politowaniem, jakby chciała nami. Patrycja głośno krzyczała, ja też. Nie czeka- powiedzieć „biedactwo” albo „frajerze”. łem na nią, biegłem. Była zła, ale przeszło jej, kiedy − To życzę ci, Karolu, żebyś zdołał osiągnąć okazało się, że będziemy mieli dziecko. Urodziło się swoje cele. po kilku miesiącach. Przedstawiliśmy je drzewu I wtedy mnie olśniło. (w końcu było NASZE) i życie toczyło się dalej. Słowa dochodziły gdzieś z oddali. UśmiechnąMłody rósł, daliśmy mu na imię Marcin, na łem się mechanicznie, przyjąłem zapłatę, wydałem cześć mego zmarłego przyjaciela z dzieciństwa. resztę i nawet ukłoniłem się na do widzenia. Podłapałem pracę w supermarkecie, więc całymi Znalazłem rozwiązanie! dniami obsługiwałem klientów, po to, by wieczorami i w weekendy odwiedzać z rodziną drzewo. ***** Przyznam szczerze, że powoli przestawało mi zależeć na tym kawałku drewna, a już na pewno nie Tego wieczoru Patrycja szybko zasnęła. Przysłyszałem jego głosów. Za to mały wydawał się kryłem ją szczelniej kocem, zajrzałem jeszcze do urzeczony. Biegał i skakał między korzeniami, pokoju małego, by upewnić się, że chłopak śpi. wtulał się w pień, zasypiał w cieniu. Trochę to Kołdra była mocno wybrzuszona, więc pewnie zadziwne, ale wydawało mi się, że woli przebywać kopał się pod nią − noc była chłodna i deszczowa, w towarzystwie tej rośliny, a nie moim lub matki. a gdzieś w oddali grzmiało. Patrycja, w przeciwieństwie do mnie, nie czuła Ubrałem się i najciszej, jak się dało, wymknąłem w związku z tym żadnego dyskomfortu. Kiedy by- z domu. Wziąłem ze sobą małą piłę, jedyną jaką łem w pracy, sama prowadziła syna w głąb lasu miałem wśród domowych narzędzi. Wiedziałem, i godzinami przesiadywali pod drzewem. W końcu że naharuję się co niemiara, ale nie miałem wyzaczęło to być frustrujące, ponieważ w domu pano- boru. Chciałem załatwić sprawę jak najszybciej. wał bałagan. Mniejsza nawet z nim, ale obiadu to ja To, że ja nie słyszałem głosów drzewa, nie 78

SZYMON MOLIŃSKI


znaczyło wcale, że dotykało to także Marcinka i Patrycji. Ba, miałem pewność, że ulegają podszeptom rośliny. Musiałem zaszantażować to zielsko, żeby nie traktowało ich jak własności! Wystarczy zapewne kilka nacięć i złamanych gałęzi… Przecież nie zniszczyłbym od razu całego drzewa! Idąc przez wilgotny las ku wysepce, wsłuchując się w szum potoków deszczu rozbijających się w koronach sosen, powtarzałem w myślach słowa wypowiedziane kiedyś przez panią od biologii: „Dzieci, roślinki także czują ból i kiedy przypalacie listki zapałkami, to krzyczą i piszczą!” W przypadku drzewa mogłem potraktować ten tekst dosłownie. Przyspieszyłem kroku, burza zbliżała się coraz bardziej. Kiedy byłem już blisko wysepki, tuż nad brzegiem skarpy, błysnęło. A mi zamarło serce. Na dole, za pniem drzewa, stał mój synek i głośno płakał. Próbował wdrapać się do góry, ale nie mógł tego zrobić. Śliska kora nie dawała podparcia jego stópkom i dłoniom. Popatrzył w moją stronę i… nawet nie krzyknął. Potraktował mnie zupełnie beznamiętnie. Nie widział we mnie ratunku! A wyspa pełna była wściekłych, szczekających cieni z długimi ogonami. Lisów. Rzuciłem się w tamtym kierunku, w ręku trzymając śmieszną, małą piłę. Wpadłem w furię, a głowę wypełnił mi ryk burzy i tysiące szeptów. Przed oczami stanął syn, odwracający obojętnie wzrok. Wyraźnie czułem krew, błoto, sierść i drobne kły drapieżników wpijające się w moje ręce i nogi. Lecz nie dawałem się, rwałem całe kłaki długich włosów, rozrywałem szczęki i wgryzałem się w obrzydliwe, brudne ciała. Pod moimi stopami pękały kręgosłupy. Bestialski szał opanował mnie zupełnie. Pragnąłem zabijać, zabijać tych, którzy chcieli dopaść mojego syna i drzewo! Kolejny raz błysnęło − na polanie zostałem tylko ja, ociekający ścierwem, błotem i żądzą mordu, mój obojętny syn i drzewo. Rozległ się grzmot, bardzo blisko. Nie szukałem piły wśród ciał lisów. Podszedłem do drzewa i wtuliłem się w nie, głośno łkając. Zrozumiałem swój błąd i znowu ukierunkowałem uczucia tam, gdzie powinienem. Oczy zaszły mi mgłą.

Obudziłem się w szpitalnym łóżku, w ciemnym pokoju. Wszystko bolało mnie od nakłuć tysięcy igieł. Pamięć powoli otwierała przede mną kolejne drzwi, w końcu stanąłem przed opatrzonymi napisem: „Teraz”. Drzewo wraz z synem uratowali mnie z masakry. Marcinek najprawdopodobniej wezwał pomoc. Skąd wziął na to siły, nie wiem. Odwróciłem głowę i niemal krzyknąłem z przerażenia. Obok łóżka siedział Marcin! Patrzył na mnie smutnymi oczami, tak samo jak jego imiennik i mój przyjaciel z dzieciństwa. Przez chwilę wydawali się tą samą osobą. Uśmiechnąłem się do niego, starając się wykrztusić podziękowanie, kiedy on, bez słowa, rzucił mi na kołdrę gazetę. Niepewnie i dosyć niezdarnie sięgnąłem po nią i rozłożyłem na stronie tytułowej. Po oczach bił tekst na okładce: „Autostrada przez środek lasu?”. Pod tytułem była mapa. Trasa nowej drogi przebiegała przez nieckę, wewnątrz której stało drzewo. Wściekły odrzuciłem gazetę na bok, zerwałem się z łóżka i, ściśnięty nagłym bólem w brzuchu, padłem znowu. Nieprzytomny.

*****

*****

Rośnij, rośnij

***** To on. Michał. Inżynier, projektant, zbawca polskiej infrastruktury drogowej… Po to potrzebował wykształcenia i kontaktów! To on wymyślił, by przeprowadzić drogę przez las, dokładnie przez miejsce, w którym znajdowało się drzewo. Dobrze to sobie zaplanował. A ja, moja żona, a tym bardziej syn, nie możemy nic zrobić. Drzewo przestało się do nas odzywać. To chyba już koniec. W końcu stało się. Przez las przejechały buldożery, ziemię rozorano, a nieckę, w której rosło drzewo, zasypano. Nie czułem zupełnie nic. ***** Obudziło mnie uderzenie w twarz. Próbowałem się zerwać, ale ręce i nogi miałem skrępowane. − Cześć Karol! Kolejne uderzenie w twarz pozbawiło mnie zmysłów. To on. Michał.

79


− I co, myślałeś, przygłupie, że to wszystko jest takie proste? Że przerżniesz moją siostrzyczkę, będziecie tańczyć wokół drzewa, ptaszki będą śpiewać i wszyscy będą szczęśliwi? Skądże, ja na przykład mam tego już serdecznie dosyć! − Michał zdjął opaskę z oczu skrępowanego Karola. Ten rozejrzał się po pokoju śmierdzącym stęchlizną. Byli w małej, rozklekotanej chatce. Za brudnym oknem wiał wicher, słychać było skrzypienie drzew. Obok krzesła leżała Patrycja, skrępowana i chyba uśpiona, choć strąki pozlepianych włosów mówiły co innego. Michał podszedł do starego stolika, na którym stała wielka donica z młodym pędem drzewa. Głos uwiązł Karolowi w gardle, ponieważ ten szaleniec wyciągał z worka, który leżał przy stole, szczątki zniszczonych kiedyś zabawek! Wkładał je do donicy. Ostatnią, pluszowego misia, zawiesił na cienkiej gałązce i lekko rozhuśtał. To, niczym grom, sprowadziło do głowy Karola straszną myśl. Gdzie dziecko?! − Myślałeś, że jestem głupim histerykiem? Że nie słyszę drzewa? Że chcę je zniszczyć, dlatego buduję drogę? Naiwniaku, pomyśl, co pisali w gazetach: „Ekolodzy protestują, droga przechodzi przez rezerwat, w którym żyją lisy”. Rozumiesz? Nie drzewo miało ucierpieć, załatwiłem strażników! Karol próbował wyrwać się z więzów, nie był jednak w stanie. Cicho skomlał: − Przestań. Gdzie dziecko? Proszę… Nic mu nie zrobiłeś? Proszę… Zabij mnie, zostaw dziecko! − Za późno mi to mówisz. Od dziecka zacząłem. Przecież drzewu potrzeba nawozu, a ja nie mogłem czekać! Ciszę przerwały spazmy szlochu. Na krótko, bo zaraz odezwał się Michał. − Załatwiłem Marcina, teraz załatwię ciebie. I będę robił to długo. Dokładnie tak, jak ty chciałeś zrobić drzewu. Bez zbędnych słów, mimo protestów Karola, Michał sięgnął po małą, elektryczną piłę i ciął powoli. Bardzo, bardzo powoli. Z namaszczeniem, z obłędnym wzrokiem artysty, zaczynając od najbardziej miękkich części ciała. Nie spieszył się, bo drzewu też nigdzie się nie spieszyło. A krzyków i wrzasków Karola nikt w tej głuszy na wschodzie 80

Polski nie usłyszał. Tak, drzewo było tutaj bezpieczne. ***** I tak kończy się ta historia, synu. Jak widzisz, dotrzymałem obietnicy, zniszczyłem swoje ukochane zabawki. Tak jak każdy tej pamiętnej wigilii. Taka była umowa. Po tym mogłem zakwitnąć i oddać cztery nasiona. Niestety… Trzy z nich zgniły w tym mięsie wypełniającym doniczkę. A Michał? Czymś się zatruł, kiedy mnie dokarmiał. Atmosfera rozkładu wypełniająca to miejsce nie była dla niego dobra. Koniec końców, on też był tylko moją zabawką. Szkoda, że i ja rozpływam się w zgniliźnie. Jednak ty, synu, rośniesz i chłoniesz tę glebę. Zapamiętaj więc moje słowa i chroń ziemię, z której pochodzisz. Wiem, wiem, jeszcze lisy. I Andrzej. Nie martw się, kiedyś zrozumiesz. A teraz pożryj moje szczątki. Rośnij, żyj i baw się dobrze.

***** Pewnego dnia piątka dzieci odnalazła w głębokim lesie samotną, rozpadającą się chatkę. Przez jej sufit przebijało się drzewo… Opole, XII 2009

SZYMON MOLIŃSKI

Urodzony w Krapkowicach, dzisiaj Opolanin. Studiuję Mechatronikę. Zainteresowania: RPG, szeroko pojęta aktywność fizyczna, biomechanika, medycyna kosmiczna, inżynieria materiałowa. Pisywałem artykuły związane z grami fabularnymi do „Tawerny RPG”. Aktualnie jestem redaktorem polskiego serwisu astronautycznego Kosmonauta.net. Chciałbym osiągnąć wysoki poziom w tworzeniu krótkich i długich form literackich, jednakże w dojściu do celu przeszkadza mi wrodzona senność. Mam nadzieję, że kiedyś ją pokonam. SZYMON MOLIŃSKI


PRZEMEK HYTROŚ

Tam, gdzie mieszkają anioły przez szum zatłoczonego miasta wpadający przez uchylone w salonie okno. Weronika, wychodząc rano do pracy, najwyraźniej zapomniała wyłączyć Tam, gdzie kończą się słowa radio. Nie pamiętam, ile sekund zajął mi sprint do Mieszkają dusze o skrzydłach jak ptaki kuchni, bo następne chwile utknęły gdzieś między Proszą nas o kropelkę dobra falami radiowymi. W tym momencie wszystko Którego coraz mniej przestało się liczyć i miałem wrażenie, że nawet (Ankh, „Modlitwa”) szum za oknem przycichł, jakby cała ulica została zalana przez strumień eteru. Pogłośniłem radio. Rok 1985 był naprawdę trudny. Ale nie z poBeznamiętny głos cedził słowa, które wbijały się wodu politycznych zawieruch targających Polską. w mój mózg niczym gorące szpilki: Nie z powodu kartek na mięso, wszechobecnej Jak podaje nasz zagraniczny korespondent, znakorupcji i komunizmu próbującego wmówić sta- ny polski kardiochirurg, Tadeusz Rozwadowski, tystycznemu Kowalskiemu, że czarne jest białe, został znaleziony martwy w pokoju hotelowym a Boga nie ma. Nawet niedawny stan wojenny w Nowym Jorku. Ten znakomity specjalista, który można było ostatecznie zaakceptować jako zło wprowadził wiele innowacyjnych metod leczenia, konieczne. Jednak wydarzenia z 12 października przebywał w Stanach Zjednoczonych na międzysprawiły, że ten rok mogę śmiało zaliczyć do narodowej konferencji lekarskiej. Choć szczegóły nie najczarniejszych w całym moim życiu. Tego dnia są jeszcze znane, prawdopodobną przyczyną zgonu umarł mój tata. był zawał. Nasz najlepszy kardiochirurg paradokOpowiadanie dedykuję mojemu Dziadkowi.

Pamiętam, że już rankiem, gdy tylko otworzyłem oczy, w żołądku poczułem sopel lodu. To tylko zwyczajny, poranny strach – pomyślałem i odrzucając ciepłą kołdrę, wcisnąłem zaspaną świadomość w szary świt. W drodze do łazienki, z myślami krążącymi wokół kawy, nadepnąłem bosą stopą na jakąś zabawkę pozostawioną przez moje dzieci bawiące się tutaj poprzedniego wieczora. Skacząc komicznie i klnąc cicho pod nosem, doczłapałem do kanapy. Gdy masowałem bolące miejsce i wygrażałem plastykowemu robotowi, który stał się przyczyną bolesnego powrotu do rzeczywistości, do moich uszu dotarły łamane zdania zagłuszane

salnie chorował…

Pstryk. Wyłączyłem radio. Następna rzecz, jaką pamiętam, to widok słońca wznoszącego się leniwie nad łamaną linią horyzontu, tworzoną przez szare bloki Osiedla Podwawelskiego. Nie wiem, jak długo stałem, gapiąc się w okno. Przez głowę przelatywały mi strzępki myśli, obrazy i nostalgiczne nuty jakiejś melodii z dzieciństwa. Fortepian. Ktoś grał na fortepianie… Z odrętwienia wyrwał mnie dzwonek telefonu. Jak we śnie podszedłem do aparatu i przyłożyłem słuchawkę do ucha.


– Marek Rozwadowski… słucham? – Wiesz już? – usłyszałem lekko drżący głos mojej mamy. – Tak. Mówili w radiu. Nikt nas nie poinformował. – Andrzej dzwonił do mnie piętnaście minut po tym, jak go znalazł. Nic nie mógł zrobić. Przepraszam, że dowiedziałeś się w ten sposób, ale przez dwie godziny nie mogłam dojść do siebie. – Wiem, miałem tak samo. Jak się trzymasz? – Wiedziałam, że to się może zdarzyć. – Zamilkła na dłuższą chwilę. Gdy się opanowała, dokończyła myśl: – Sam wiesz, jaki on był. Praca ponad wszystko. – Dobra… Zaraz zadzwonię do Weroniki. Trochę się ogarnę i poproszę Jarka, żeby pomógł nam z paszportami. Nie wiem, ile to potrwa, ale chłopak ma sporo kontaktów. Powinno się udać… – Dziękuję, synku. Będę czekać. Odłożyła słuchawkę. Mój ojciec dokonał rzeczy niemal niemożliwej: przetrwał Holocaust. Przeżył w obozie koncentracyjnym dwa lata. Później przenoszono go do innych, niemieckich więzień. Jakimś cudem doczekał wyzwolenia. Gdy piekło się skończyło, wyjechał do Szwecji na rekonwalescencję. Udało mu się dojść do siebie i dokończyć przerwane studia lekarskie. W tej nowej ojczyźnie poznał moją mamę – Polkę, która wraz z rodziną wyemigrowała z kraju jeszcze przed wojną. Po latach rodzice wrócili do Polski i osiedli w Krakowie. Jednak Szwecję zawsze traktowali jak drugą ojczyznę. W rok po zakończeniu stanu wojennego spędziliśmy wszyscy piękne, zabarwione wspominkami wakacje nad jeziorem w Borensberg, miejscowości, gdzie przyszedłem na świat. Aż nadszedł ten czarny dzień i tata odszedł wraz ze swoją historią, której już nigdy nikomu nie opowie. *** W nocy, po powrocie z pogrzebu, mój czteroletni synek zadał pytanie, które szczególnie zapadło mi w pamięć. Malec nie chciał zasnąć i niemal przez godzinę wypytywał o wszystkie szczegóły 82

związane z dziadkiem. Dzieci nie rozumieją śmierci, dlatego nie podchodzą do niej zbyt emocjonalnie. I dobrze. Nie ma się co śpieszyć do dorosłości. W pewnym momencie Maciek zapytał: – Tatusiu, a gdzie mieszkają anioły? Moje pociechy nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Jeśli ktoś na przykład nie wie, co to są makrofagi, może śmiało zapytać swojego malucha, a gwarantuję, że nie znajdzie lepszej odpowiedzi, choćby był doktorem nauk przyrodniczych. Ciepła noc wlewała się przez uchylone okno, a lampka stojąca na stoliku obok łóżka oświetlała drobną twarzyczkę dziecka. – Gdzie mieszkają anioły? – powtórzyłem pytanie, aby zyskać trochę czasu. – Tak, tatusiu. Takie ze szkszydłami i aureorami i w ogóle całe białe i bezgrzeszne. Wiele wysiłku kosztowało mnie, aby nie zaśmiać się i nie sprawić wrażenia, że nie traktuję chłopca poważnie. Gdy udało mi się opanować, odpowiedziałem: – Anioły mieszkają tu. – Wziąłem drobną rączkę chłopca i położyłem na jego małym torsie, w miejscu gdzie biło zdrowe, radosne serce. – Zawsze, gdy zrobisz jakiś dobry uczynek i poczujesz w tym miejscu ciepło, to będzie znaczyło, że tu zamieszkał anioł. Może nie była to odpowiedź, którą mógł w pełni zrozumieć czterolatek, ale Maciek chyba ją zaakceptował. Patrzył przez chwilę głęboko w moje oczy, jakby chciał sprawdzić, czy aby na pewno nie robię sobie z niego żartów, po czym obrócił się na bok, przytulił niebieskiego, pluszowego zwierza i wyglądało na to, że w końcu usnął. Zgasiłem światło, pocałowałem synka w główkę i skierowałem się w kierunku drzwi. Gdy przestępowałem przez próg, usłyszałem ostatnie pytanie dziecka: – Tatusiu…? – Tak, synku? – To dziadziuś miał chyba strasznie ogromne serce, żeby zmieścić te wszystkie anioły? Zamarłem w pół kroku. – Tak, dziadziuś miał ogromne serce – odpowiedziałem po sekundzie wahania. Odczekałem chwilę, a gdy usłyszałem równy, PRZEMEK HYTROŚ


spokojny oddech dziecka, zamknąłem drzwi i oparłem się o nie plecami. Przedpokój przywitał mnie lekkim powiewem chłodnego powietrza. Od ulicy dobiegał stłumiony stukot ostatnich tramwajów, a letni wiatr dawał życie firance zasłaniającej otwarte w salonie okno. Z gabinetu wypływały ciche takty „Sonaty księżycowej”.

bramę obozu po raz pierwszy. Siła, szaleństwo, zła energia. Sam nie wiem… Widziałem ją w oczach hitlerowców. Czeka, aż zapomnimy, i znowu się odrodzi, nie tu, to gdzieś indziej. To miejsce już zawsze będzie przeklęte. Nie możemy zapomnieć... nie możemy zapomnieć... nie możemy... Jego głos cichł stopniowo. Ojciec przez chwilę ruszał bezgłośnie wargami, by w końcu zastygnąć Stałem oparty o drzwi i myślałem nad pyta- w bezruchu. niami, które zadał przed chwilą mój syn. Tata ura– Tato! – potrząsnąłem nim lekko. tował wiele ludzkich istnień nie tylko na stole – Zabierz mnie do domu – wyszeptał. operacyjnym. Przebywając w obozach, działał w konspiracji, przemycał jedzenie i lekarstwa, poW nocy, po powrocie z muzeum, tata miał magał w ucieczkach. Wiele razy lądował w izo- pierwszy zawał. Jak widać, demony nie chciały tak latkach, a śmierć towarzyszyła mu na każdym łatwo odejść. Obiecałem sobie wtedy, że już nigdy kroku. W jego sercu nie mieszkał anioł – on sam nie będę go prosił, aby opowiadał o obozach. nim był. Jakiś czas później, podczas wakacyjnego pobytu O obozach nie chciał opowiadać. Zawsze, gdy w Borensberg, rozmawiałem z mamą o tym, co próbował, słowa więzły mu w gardle, a do oczu wydarzyło się w muzeum. Czułem się winny. To ja napływały łzy. Wszystko, co wiedziałem, to tylko najmocniej naciskałem… strzępy informacji opowiadane przez jego rodzeńsSiedzieliśmy na tarasie przed domem, w którym two. Namawiałem go, aby napisał książkę i prze- się urodziłem, a który teraz należał do przyjaciół kazał światu swoją historię. Zawsze odmawiał. rodziców, i patrzyliśmy, jak ojciec i moje dzieci Gdy po latach zdecydował się odwiedzić mu- puszczają latawce. Weronika czytała książkę, leżąc zeum na terenie dawnego obozu, poprosił mnie, w cieniu ogromnej płaczącej wierzby rosnącej tuż abym pojechał razem z nim. Ten wyjazd zostawił nad brzegiem jeziora. trwały ślad w mojej duszy. Moment, w którym tata W pewnym momencie mama chwyciła moją przechodził przez rozległe łąki wokół ruin krema- dłoń i ścisnęła lekko. Po chwili powiedziała: toriów, zapamiętam chyba do końca życia. – Dziękuję, że byłeś przy nim. On nie potrafi Wiedziałem, że ta osobista krucjata kosztuje go rozmawiać o obozach, ale bardzo się boi, że zabiebardzo dużo energii. Była to swoista walka z demo- rze swoją historię do grobu i ludzie zapomną… nami przeszłości. – Tam, w obozie – odpowiedziałem – gdy Im dłużej tam przebywaliśmy, tym silniejsze spojrzałem w jego oczy, poczułem się tak, jakbym miałem wrażenie, że ojciec kurczy się od wewnątrz, sam to wszystko przeżył. Podziwiam go. Ja nie zupełnie jakby opuszczało go światło. Szedł kilka miałbym tyle siły, żeby się otrząsnąć. kroków przede mną. W pewnej chwili zobaczyłem, Uśmiechnęła się. jak zatrzymuje się i upada na kolana. Podbiegłem – Każdy dostaje dokładnie tyle, ile jest w stanie do niego. udźwignąć – powiedziała. – A gdy brakuje mu sił, – Tato, co ci jest? – zawołałem przestraszony. odnajduje go anioł i pomaga nieść ciężar. Tak Odwrócił do mnie zalaną potem twarz, a w jego powiedział mi kiedyś twój ojciec i ja mu wierzę. oczach nie było nawet odrobiny blasku. Jestem jedyną osobą na świecie, której tata – Ona tu nadal jest – powiedział drżącym opowiedział o tym, co przeżył w obozach. głosem. W odpowiednim momencie ty też poznasz tę – Kto, tato? historię. – Jest uśpiona, ale czuję ją każdą komórką swojego ciała. Dokładnie jak wtedy, gdy przekraczałem Tam, gdzie mieszkają anioły

83


Bim-bom, bim-bom. Ze wspomnień wyrwało mnie bicie starego zegara stojącego w korytarzu. Kilka kroków dalej mieścił się pokoik mojej córeczki. Postanowiłem sprawdzić, czy Gabrysia śpi spokojnie. Otworzyłem drzwi i najciszej jak umiałem podszedłem do jej łóżka. Spała słodko, zwinięta jak mały kociak, i ssała kciuk. Upewniwszy się, że potwory z szafy zajmują się tylko sobie znanymi sprawami i uprzejmie nie zakłócają jej snu, wyszedłem z pokoju i skierowałem się w kierunku plamy światła rozlewającej się pod uchylonymi drzwiami gabinetu. Gdy wszedłem do pomieszczenia, mój wzrok od razu padł na szarą kopertę leżącą na biurku. Chwilowo postanowiłem udawać, że jej tam nie ma. Podszedłem do regału, na którym stał stary gramofon otoczony niewielkim stosikiem czarnych krążków. Beethoven, Chopin, Strauss, Bach… Większość płyt – tak jak ten pokój i całe mieszkanie –

MAGDALENA MIŃKO

należała kiedyś do moich rodziców. Wraz z nimi odziedziczyłem coś jeszcze – miłość do muzyki klasycznej. A teraz stałem przy gramofonie i zawzięcie grzebałem na półkach regału. Od śmierci taty nie opuszczała mnie pewna melodia, ale nie mogłem sobie przypomnieć tytułu i autora. Po dziesięciu minutach nieudanych poszukiwań, w urządzeniu znalazła się kompilacja muzyki Fryderyka Chopina. Odsłuchałem kilka utworów, ale ciągle to nie było to. Miałem już zrezygnować, gdy z głośnika popłynęły takty „Preludium e-moll”. Wspomnienia wróciły niemal natychmiast. Zamknąłem oczy i pod powiekami zobaczyłem tatę siedzącego w ogromnym skórzanym fotelu. Pamiętam, jak sadzał mnie na kolanach i razem przeglądaliśmy książki o Afryce oraz innych egzotycznych krajach. W jednej chwili zrozumiałem, dlaczego Chopin tak uporczywie wdziera się w moje myśli. Były dni, gdy tata wracał ze szpitala przygaszony i smutny. Podchodził do mnie i do siostry, całował czule w czoło, a potem zamykał się w gabinecie i włączał stary gramofon. Skradaliśmy się cichutko pod drzwi i nasłuchiwaliśmy. Zawsze słyszeliśmy ten sam utwór: „Preludium e-moll”. Kiedyś zapytałem o to mamę: – Dlaczego tatuś siedzi w gabinecie sam i nie chce się z nami bawić? Czy byliśmy niegrzeczni? – Nie, synku. Tata jest smutny, bo umarł jego pacjent. Tak czasem bywa w życiu i tatuś musi teraz pobyć sam – odpowiedziała. Podczas wieloletniej kariery ojca takie sytuacje zdarzały się stosunkowo rzadko, ale to wystarczyło, aby ten jeden utwór zakodował się w mojej podświadomości jako zwiastun smutnych albo trudnych wydarzeń. Stałem jeszcze przez chwilę przy regale i wsłuchiwałem się w płynące dźwięki. Nuty smutne i nostalgiczne, ale zarazem niosące nadzieję. Gdybym miał do czegoś porównać ten utwór, powiedziałbym, że rozumiem go jako smutny, rytmiczny deszcz, który pada przez cały dzień i daje obietnicę, że wysuszona ziemia znów obrodzi życiem.

84

PRZEMEK HYTROŚ


Po chwili zamyślenia spojrzałem na biurko. Po pogrzebie dostałem od mamy obszerną szarą kopertę, w jakiej zazwyczaj przechowuje się rękopisy. Nie musiałem nawet pytać o zawartość. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej oczy, abym zrozumiał, co znajduje się wewnątrz paczuszki. Usiadłem przy biurku i przez chwilę patrzyłem na ciemną plamę papieru znajdującą się przede mną. To niesamowite, jak duch człowieka wnika do przedmiotów, z którymi miał styczność. Oczami wyobraźni widziałem ręce wkładające kartki do koperty i zginające krawędź równymi, mocnymi ruchami. Widziałem, jak wieczne pióro dotyka papieru i prostymi, oszczędnymi pociągnięciami kreśli zdanie: „Dla mojego syna Marka”. Człowiek żyje, dopóki istnieje ostatni przedmiot, z którym się stykał, dopóki nie zgaśnie ostatnia myśl wspominająca jego osobę. Nie mogłem dłużej odwlekać tej chwili. Rozdarłem krawędź i wyciągnąłem na blat kilkadziesiąt ręcznie zapisanych kartek. Tata nie lubił pisać na maszynie, bo uważał, że to zabija związek, jaki łączy człowieka z jego własnymi myślami. Była już późna noc, gdy z żołądkiem wypełnionym zimnym ołowiem zapadłem w pełną dramatów historię, którą postanowił opowiedzieć mi mój ojciec. *** Borensberg, Szwecja, 11 lipca 1969 Nazywam się Tadeusz Rozwadowski i choć urodziłem się tylko raz, śmierć odwiedzała mnie wielokrotnie. Umierałem etapami, aż nie pozostało we mnie nic wartego nadziei. Przebywając w jednym z niemieckich obozów, natknąłem się na wiersz wydrapany na drewnianej ścianie baraku sypialnego. Nazwałem go „Pieśń Wyzwolonych”, bo napisał go ktoś, kto mimo krat, głodu i wszechobecnego cierpienia czuł się wolny. Wiedział, że serca i sumienia nie da się w żaden sposób zniewolić. Tam, gdzie mieszkają anioły

Nie chcę opowiadać o krematoriach, głodzie, torturach i śmierci, lecz o tym, co dobre. Wiem, że wydaje się to niemożliwe, ale jedyną pozytywną rzeczą, jakiej nauczyłem się w obozach, jest odnajdywanie światła nawet w najczarniejszych momentach życia. Swoją historią, choć nie wiem, czy ktokolwiek da jej wiarę, chciałbym dać świadectwo temu, że w wśród nas pojawił się ktoś, kto nie pozwolił nam całkowicie zatracić nadziei. Zanim jednak do tego dojdę, chciałbym opowiedzieć o Milence. Dziś jestem jedynym człowiekiem, który może ją wspomnieć i choć kocham swoją obecną żonę i dzieci bardziej niż siebie samego, ta dziewczyna już na zawsze pozostanie częścią mojej duszy. Poznaliśmy się jeszcze w gimnazjum i od początku snuliśmy plany wspólnego życia. Niestety wszystkie legły w gruzach tak jak polskie miasta niszczone przez niemieckie bomby. Jak wielu moich kolegów musiałem przerwać studia lekarskie, a Milenka nie dokończyła nauki w akademii muzycznej. Mięliśmy jednak wielką nadzieję, że przeżyjemy wojnę i będziemy mogli kontynuować nasze pasje. Nawet nie podejrzewaliśmy, jaki koszmar gotowała nam przyszłość. Przez jakiś czas dawaliśmy sobie radę. Mieszkaliśmy w jednej z krakowskich kamienic w śródmieściu. Milena straciła rodziców jeszcze przed wojną, a jej babcia zginęła w pierwszych dniach kampanii wrześniowej, podczas bombardowania. Nie miała nikogo prócz mnie. Na moich rodziców nie mogliśmy zbytnio liczyć. Ojciec był lekarzem i działał w konspiracji, lecząc rannych żołnierzy Armii Krajowej. Bał się, że w razie gdyby hitlerowcy wpadli na jego trop, cała rodzina będzie w niebezpieczeństwie. Dlatego ja i moje rodzeństwo musieliśmy opuścić dom rodzinny. Niestety, nawet rzadkie spotkania z rodzicami nie zdołały uchronić nas od tego, co nadeszło. 21 sierpnia 1943 roku do naszego mieszkania wtargnęło gestapo i po kilkudniowych przesłuchaniach zostaliśmy wysłani do Oświęcimia. Co stało się z rodzicami, nie wiem do dziś, nie udało mi się nawet odnaleźć miejsca spoczynku ich prochów. Choć sam dzień aresztowania pamiętam jak 85


przez mgłę, nigdy nie zapomnę nocy poprzedzającej to wydarzenie. Siedzieliśmy w salonie i słuchając odgłosów okupowanego miasta rozmawialiśmy o przyszłości. – Chciałabym stąd wyjechać – powiedziała w pewnym momencie Milena. – Dokąd? – zapytałem. – Nie wiem, ale nie mogłabym tu mieszkać na stałe. Zbyt wiele szczegółów przypomina mi rodziców i babcię. Chciałabym zacząć od nowa, z czystą kartą. – To miasto będzie kiedyś jak czysta karta, niedługo nie zostanie tu kamień na kamieniu – odparłem. Milenka odwróciła głowę w kierunku okna. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem. Niewysoka brunetka o zielonych oczach i smukłych, zadbanych dłoniach. Gdy patrzyła z nostalgią gdzieś w przestrzeń za szybą, w jej oczach migotało wątłe światło. – Wiesz, co mi się dziś śniło? – zapytałem, próbując odciągnąć ją od smutnych myśli. – We śnie widziałem piękny drewniany dom stojący nad jeziorem. Nie wiem, w jakim mieście i kraju, ale miejsce było idealne. Nad samym brzegiem rosła piękna płacząca wierzba. Chyba udało mi się przegonić czarne chmury zbierające się nad jej głową, bo spojrzała na mnie z zainteresowaniem. Po chwili kontynuowałem: – Wiesz, co myślę? To był nasz wspólny dom. Jestem tego pewien. Ja zostanę znanym lekarzem, a ciebie będą zapraszać na festiwale poświęcone Chopinowi. – Byłam tam razem z tobą, w tym domu nad jeziorem? – zapytała, a jej głos zawierał nutę niepokoju. – Nie widziałem cię, ale czułem twoją obecność obok – odpowiedziałem po chwili zastanowienia. – To dlaczego mam takie straszne przeczucie, że niedługo cię stracę? – powiedziała, a jej oczy zaszkliły się lekko. Pocałowałem ją i przytuliłem mocno. – Nie słuchaj mnie – powiedziała po krótkiej chwili ciszy. – Oczywiście, że będziemy mieć piękny dom nad jeziorem. Widzę, jak nasze dzieci biegają przy brzegu i puszczają latawce. 86

Po tych słowach wstała i podeszła do fortepianu, który stał samotnie na środku salonu. Milenka usiadła na stołeczku i położyła zgrabne, długie palce na klawiszach. Zaczęła grać, a ja oparłem się wygodniej o miękkie oparcie kanapy. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w muzykę. Utwór poznałem od razu: „Preludium e-moll”. Moja ukochana grała tę piękną, nostalgiczną melodię, ilekroć czuła się przygnębiona, zupełnie jakby instrument potrafił zabrać od niej smutek. Leżałem więc na kanapie w starej kamienicy, w okupowanym przez Niemców Krakowie i słuchałem Chopina w wykonaniu mojej narzeczonej, a od prawdziwej rzeczywistości oddzielała mnie granica grubości powiek. Naprawdę wierzyłem, że sen o domu nad jeziorem kiedyś się spełni. Mógłbym tak zasnąć, ale tę spokojną chwilę przerwał odgłos wystrzałów i ostre, przytłumione głosy niemieckich żołnierzy. Milena przerwała koncert i podeszła do mnie. Po chwili położyła się obok i przywarła całym ciałem do mojego. Tej nocy kochaliśmy się tak, jak gdyby miał to być nasz ostatni raz. Wydarzenia kolejnego dnia zacierają się w mojej pamięci, przykryte mgłą bólu i przerażenia. W oczach mam obraz Mileny wywlekanej z mieszkania przez żołnierzy gestapo. Nie wiem dokładnie, co było potem, bo gdy rzuciłem się jej na ratunek, jeden z oprawców uderzył mnie kolbą w głowę i straciłem przytomność. Świadomość wróciła do mnie dopiero w więziennej celi, gdy Niemcy rozpoczęli przesłuchania. Kaci w mundurach mieli chyba dobry dzień, bo nie męczyli mnie zbytnio. Wynik śledztwa i tak nie miał znaczenia. Mojego ojca przyłapano na gorącym uczynku, gdy po jednej z nieudanych akcji AK operował rannego żołnierza. Nie chciał wydać nikogo z wyżej postawionych członków ruchu oporu, więc w odwecie cała moja rodzina trafiła do hitlerowskich więzień. Odpowiadałem beznamiętnie na wszystkie pytania i nie próbowałem nawet pytać, co dzieje się z moją narzeczoną. Ona nie wiedziała prawie nic o sytuacji Rozwadowskich, więc prosiłem w duchu Boga, aby Niemcy uznali ją za nieprzydatną i wypuścili. PRZEMEK HYTROŚ


W końcu usłyszałem wyrok: zesłanie do obozu pracy. Lepsze to niż śmierć – pomyślałem. Słyszeliśmy wszyscy o niemieckich obozach koncentracyjnych, ale nikt nawet nie próbował sobie wyobrazić, czym były naprawdę. W ten oto sposób znalazłem się w drodze do jedynego miejsca na ziemi, do którego wchodziły miliony, a o własnych siłach wyszła zaledwie garstka. Jednak jadąc w zatłoczonym, dusznym wagonie towarowym, nie wiedziałem o tym, więc w mojej duszy tliła się nikła iskra nadziei. Z całej drogi zapamiętałem jedynie rozmowę z niewidomym Żydem, który siedział akurat blisko mnie. – Jesteś wierzący, chłopcze? – zapytał w pewnym momencie, patrząc wprost na mnie oczami zakrytymi bielmem. Przeszedł mnie dreszcz, bo miałem wrażenie, że jego wzrok prześwietla mnie na wylot. – Nie wiem, chyba tak – odpowiedziałem. – Kiedyś na pewno, ale Bóg opuścił ten kraj, a razem z nim odeszła moja wiara. – To nie Bóg nas opuścił, tylko ludzie bawią się w panów życia i śmierci. Jedyną Jego winą jest to, że dał człowiekowi wolną wolę. Czy myślisz, że byłbyś tu teraz, gdyby każdy chciał czynić tylko dobro? Ja wiem, że pożegnam się z życiem jeszcze dzisiejszego dnia, tak jak większość więźniów z tego wagonu. Widziałem to, choć jestem niewidomy od urodzenia. Ale ty przeżyjesz i opowiesz o tym, co tam zastaniesz. Będziesz dawał ludziom nadzieję, ale brzemię, które przyjdzie ci nieść, na zawsze pozostanie w twoim sercu. Po tych słowach starzec oparł głowę o ścianę i zamknął oczy. Mój żołądek zamienił się w kawał żelaza. Brednie starego człowieka – pomyślałem w duchu, ale mimo to chciałem wiedzieć, co dokładnie miał na myśli. Nie zdążyłem jednak zapytać, bo pociąg zatrzymał się i wygnano nas z wagonu w ostre światło poranka.

chańcami przez niemieckich żołnierzy. Widziałem szary dym przypominający rozpostartą drapieżnie dłoń, unoszący się nad drewnianymi i ceglanymi barakami, a do moich nozdrzy docierał dziwny, słodkawy zapach. W pewnym momencie zorientowałem się, że patrzę prosto w twarz jednego z wartowników. Mógłbym przysiąc, że zamiast oczu miał dwie czarne dziury jak tunele do piekła. Opuściłem głowę, bo uczucie wywołane tym spojrzeniem było nie do zniesienia, ale gdy ponownie podniosłem wzrok, hitlerowiec był już zwykłym człowiekiem. Stał z zaciętym wyrazem twarzy, a z jego postawy emanowała pogarda wobec ludzkiej rzeki przelewającej się obok. Nie miałem czasu się zastanawiać, czy to moja wyobraźnia zaczyna wariować, bo kilka mocnych pchnięć kolbą karabinu zmusiło mnie do przyśpieszenia kroku i pobiegłem w kierunku punktu selekcji. Jako młody, silny mężczyzna zostałem przydzielony do pracy przy budowie fabryki amunicji, a moje nazwisko zastąpiono cyfrą wytatuowaną na nadgarstku. Od tego dnia stałem się niczym innym niż numerem Trzy Tysiące Pięćdziesiąt Jeden. A potem był już tylko głód, apele, wyniszczająca praca i koszmarne noce w zimnych, zawszonych barakach mieszczących setki ludzi. Nie wiem, jak udawało mi się przeżyć. Ludzie dokoła padali niczym muchy. Byli mordowani przez hitlerowców i więźniów funkcyjnych albo umierali z braku pożywienia, z wyziębienia i chorób. Widziałem rzeczy, których nawet nie jestem w stanie opisać, a które prześladują mnie do dziś w sennych koszmarach. Ale tak jak sobie obiecałem, nie będę o tym opowiadał. Nie pamiętam dokładnie, ile dni czy miesięcy spędziłem w obozie, bo wszystkie zaczęły zlewać się w jedną, nieskończoną katorgę. Po pewnym czasie zacząłem wątpić, czy mam jakiekolwiek szanse opuścić to przeklęte miejsce.

Gdy tylko przekroczyłem słynną bramę oświęcimskiego obozu, zrozumiałem, co próbował powiedzieć mi mój kompan. To się czuło dokoła. Śmierć. Widziałem tłumy ludzi popędzane sztur-

Momentem zwrotnym stał się dzień, gdy na jednym z porannych apeli w tłumie więźniów zauważyłem znajomą twarz. Zaraz po powrocie z placu budowy, w tak zwanym „wolnym czasie”, przebiegłem przez pobliskie baraki i odszukałem

Tam, gdzie mieszkają anioły

87


tego, który tchnął we mnie iskierkę nadziei. Był to Waldek – mąż mojej siostry, który trafił do obozu z tego samego powodu co ja: przez powiązanie z rodziną Rozwadowskich. Gdy go znalazłem, siedział pod murem, paląc zdobycznego papierosa. Podszedłem powoli i położyłem rękę na jego ramieniu. Zasłonił się, jakby zaraz miał na niego spaść cios wymierzony kolbą karabinu. Gdy zobaczył moją twarz, zastygł na moment w bezruchu, bo chyba nie mógł sobie przypomnieć, kim jestem. – Tadek?! – powiedział po krótkiej chwili. – Tak, to ja. Zaraz muszę wracać. Powiedz mi, czy Ewa też tu jest? – Tak. Wysłali do obozów całe twoje rodzeństwo. Ewa trafiła do oddziału kobiecego. Nie pytaj mnie, gdzie wylądowali Olek i Jarek, bo nie wiem. Zrobiło mi się słabo, więc usiadłem obok Waldka i oparłem głowę o zimny mur. A więc spełniły się moje najgorsze obawy. Wiedziałem, że zaraz będę musiał zadać to jedno szczególne pytanie, ale nie miałem odwagi. – Masz jakieś wieści o Milenie? – zapytałem, gdy udało mi się w końcu zmusić struny głosowe do wydania dźwięku. – To ty nie wiesz? Ona tu jest. Trafiły z Ewą do tego samego transportu. Czasem udaje mi się podejść pod ogrodzenie i z nimi porozmawiać. Kolejne sekundy wbijały się w mój mózg niczym małe ostrza. Poczułem, że przechylam się do przodu i lecę twarzą w błoto. W ostatniej chwili udało mi się jednak podeprzeć, a z mojego gardła wyrwał się jęk. W następnym momencie zwymiotowałem resztkami czarnego, spleśniałego chleba. – Tadek, co ci jest?! – krzyknął Waldek. Nie podnosząc głowy, zacząłem szeptać bardziej do siebie niż do niego: – Boże, to nie może być prawda, to nie może być prawda. Tylko nie ona… proszę cię Boże. W końcu udało mi się otrząsnąć. Wstałem i powiedziałem drżącym głosem: – Przyjdę tu jutro o tej samej porze. Zaprowadzisz mnie pod blok kobiecy. – To nie będzie dla ciebie łatwe – powiedział. – Nie chcę cię oszukiwać, Tadek. Milena jest skrajnie wycieńczona i ma gruźlicę. Ewa robi, co może. 88

Przemyca dla niej jedzenie, ale… – Nie kończ – przerwałem mu. – Ja muszę ją zobaczyć. Odwróciłem się i poszedłem w stronę swojego baraku, a głos wyjącej syreny, nakazujący powrót do barłogów, wyrywał moje myśli i wtłaczał na ich miejsce czarną pustkę. Następny dzień ciągnął się niemiłosiernie. Nie mogłem się na niczym skupić, próbowałem tylko godnie przeżyć godziny morderczej pracy i modliłem się o siłę w starciu z kolejną próbą, która na mnie czekała. Jaka będzie moja reakcja? Czy zdołam spojrzeć jej w oczy? Jak dalej żyć, wiedząc, że ona tam cierpi, a ja nie mogę nic na to poradzić? Pytania bez odpowiedzi tłukły się po mojej głowie jak ćmy pozbawione źródła światła. Jednak gdy chwila spotkania nadeszła, zauważyłem, że uczucia wyciekają ze mnie niczym woda z dziurawego wiadra. Stojąc pod kolczastymi zasiekami, oddzielającymi obóz kobiecy od męskiego, nie czułem już nic. Nawet zapadnięte oczy i blade policzki mojej siostry, stojącej po drugiej stronie ogrodzenia, nie wywołały we mnie żadnej reakcji. – Cześć, braciszku – powiedziała Ewa, gdy podszedłem bliżej. Wyciągnąłem rękę i sięgając poprzez drut, pogładziłem delikatnie jej zmęczoną twarz. – Jak się trzymasz? – zapytałem. – Bywało lepiej... – odpowiedziała i spuściła wzrok. – Nie przypuszczałam, że doczekamy takich czasów. – Ja też nie, ale teraz nie zostało nam nic innego niż zaciskać zęby i wierzyć, że kiedyś to wszystko się skończy. – Ja nie wiem, czy dam radę. Widzisz, co dzieje się dokoła. Dlaczego oni to robią? Tu są tysiące niewinnych ludzi. – Wiem. Ale ktoś w końcu musi zareagować. – Kto? Rosja? Stalin zawarł sojusz z Hitlerem. A inni? Mają dość swoich problemów z okupantami albo udają, że obozy nie istnieją. Na ten argument nie miałem żadnej riposty. Wiedziałem, że to prawda. – Wiesz, po co tu przyszedłem? – zapytałem po PRZEMEK HYTROŚ


chwili milczenia. – Tak. Zaraz ją przyprowadzę – powiedziała, po czym odwróciła się i znikła gdzieś wśród ludzkiego tłumu migrującego między barakami a tym specyficznym placem odwiedzin. Mijały minuty. Usiadłem i opierając się plecami o kłujące zasieki, zapadłem w tępy letarg. Waldek stał niedaleko i palił papierosa. W pewnym momencie poczułem na szyi czyjeś dotknięcie. Zamknąłem oczy. Chciałem, aby ten moment trwał wiecznie, bo ogarnęło mnie uczucie ciepła i spokoju, jakiego nie doznałem, odkąd trafiłem do obozu. Dźwignąłem słabe ciało i spojrzałem przed siebie. Naprzeciw mnie stała Milenka. Była wychudzona, a ogoloną głowę zakryła przybrudzoną, szarą chustką. Nie widziałem jej przygaszonych oczu ani wystających kości policzkowych. Przed oczami miałem najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek znałem i dziękowałem Bogu, że mogę zobaczyć ją jeszcze raz. – Zabawne – powiedziałem. – Przez cały dzień wymyślałem przeróżne wersje tego, co chcę ci powiedzieć, a teraz mam pustkę w głowie. – Ja wszystko wiem, nie musisz nic mówić – powiedziała. – Obwiniasz się, ale niepotrzebnie. Twoi rodzice chcieli spełnić obowiązek wobec ojczyzny. Nie możemy mieć do nich żalu. Wiesz, że do końca chcieli nas bronić… – Nagły atak kaszlu zmusił ją do przerwania. Gdy udało się jej złapać oddech, kontynuowała: – Gdy umarli moi rodzice i babcia, myślałam, że jestem sama na świecie. Ale ty i twoja rodzina daliście mi nowy dom i teraz wiem, że miłość jest tam, gdzie są dobrzy ludzie. – Mogliśmy wyjechać, tak jak chciałaś. Wszystko byłoby inaczej i… – Tadeusz, podejdź bliżej – przerwała mi. Stanęliśmy tak blisko siebie, że widziałem iskierki światła odbijające się w jej nadmiernie rozszerzonych źrenicach. – Ja wiem, że będzie dobrze – zaczęła szeptać, a jej wzrok uciekał gdzieś w przestrzeń. – Ona przyszła do mnie i powiedziała, żebym się nie martwiła, bo niedługo to wszystko się skończy. – Kto do ciebie przyszedł, Milenko? – Poczułem, jak na plecach pojawia mi się zimny pot. Tam, gdzie mieszkają anioły

– Numer Osiemnaście. Widziałam jej nadgarstek. Miała takie dobre, spokojne oczy. Powiedziała, że nie wolno mi stracić nadziei, bo wkrótce będę wolna. Zamarłem. Pierwsi więźniowie pojawili się w Oświęcimiu w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku. Od założenia tego obozu minęły trzy straszne lata i wydawało się mało prawdopodobne, aby ktoś z początkowych numerów przeżył tu tak długo. Postanowiłem jednak zachować te wątpliwości dla siebie i powiedziałem tylko: – Oczywiście, że będziesz wolna. Oboje będziemy. Pamiętasz mój sen?! Wszystko będzie dobrze... Nagły ryk syreny nie pozwolił mi dokończyć zdania. – Musimy iść, nie wiem, czy uda nam się przyjść jutro. Czasem nie wolno nam wychodzić z baraku – powiedziała Ewa i chwyciła Milenę pod ramię. Gdy odchodziły, moja ukochana odwróciła się, a z jej ust wyczytałem tylko jedno zdanie: „Kocham cię”. Dopiero wtedy poczułem, jak wzbiera we mnie potężna fala bólu i gdyby nie silna ręka Waldka, która pojawiła się na moim ramieniu, pewnie upadłbym na kolana i rozpłakał się jak małe dziecko. Gdy wracaliśmy, powiedziałem szwagrowi o mojej rozmowie z Mileną. – Numer Osiemnaście? – zapytał po chwili zadumy. – Słyszałem o nich. Więźniowie z wytatuowanymi numerami między Jeden a Trzydzieści. Pojawiają się w różnych miejscach obozu i dają ludziom złudną nadzieję. Nigdy żadnego nie widziałem, ale słyszałem, że kto ich spotka, po krótkim czasie umiera. Wiesz... tacy zwiastuni. To są bajania wywołane głodem, strachem i zmęczeniem. Nie zawracaj sobie tym głowy, teraz musisz ją wspierać, jest chora i wiele przeszła. Nie chcesz wiedzieć, co dzieje się w obozie kobiecym po zmroku. „…nie wolno mi stracić nadziei, bo wkrótce będę wolna”. Zadrżałem. Próbowałem odrzucić czarne przeczucia, które napływały do mojego serca, ale wiedziałem, że nadchodzi kolejna bezsenna noc. Na drugi dzień poszedłem pod blok kobiecy. Milena nie pojawiła się. Dostała krwotoku i umarła 89


tej nocy. Wraz z nią odeszło wszystko, co na tym poza zgliszczami i nie ma nikogo bliskiego? Po co się męczyć i walczyć przeciwko tak niszczycielskiej świecie miało dla mnie wartość. sile, dla której życie to proch strzepywany z buta prosto w piach? *** Odpowiedź była prosta: po to, aby pamiętać. Bo gdy wszystko faktycznie się skończy, czy Mijały dni i tygodnie, a ja czekałem na śmierć. Chciałem, żeby to wszystko się skończyło i gdyby ktokolwiek będzie mógł dać świadectwo prawdzie? nie Waldek, który podrzucał mi zdobyczne jedze- A czy przeżyje choć jeden człowiek, który wspomni nie i lekarstwa, pewnie nie doczekałbym dnia piękną, młodą dziewczynę, która umiała zagrać dowolny utwór skomponowany przez Fryderyka spisywania swoich wspomnień. Starałem się nie myśleć o Milenie, bo i tak nic Chopina? Po długich, bezsennych nocach, podczas któnie mogłem zmienić. Wiedziałem już, czemu nie pojawiła się w moim śnie o domu nad jeziorem. rych biłem się z własnymi myślami, postanowiłem Pozostało mi tylko czekać na to, co nieuchronne dołączyć do uciekinierów. Gdy powiedziałem i mieć nadzieję, że spotkam ją ponownie w innym, o tym Waldkowi, okazało się, że wszystko jest już lepszym świecie. Los miał jednak wobec mnie zaplanowane. – Przyjdą po ciebie około jedenastej w nocy. – odmienne plany. Szwagier przyszedł do mnie na dzień przed ucieczKtóregoś dnia przyszedł do mnie Waldek ką i przedstawił szczegóły akcji. – Idziecie we trójkę: Franek – żołnierz AK, ty i Paweł Melcarz i przedstawił pewną propozycję. – Armia Krajowa organizuje ucieczkę dla swo- z drugiego baraku. W innym sektorze obozu Niejego człowieka, który trafił do obozu – powiedział, mcy budują nowe baraki, więc potrzebują cieśli gdy stanęliśmy na uboczu. – Chcą zabrać jeszcze i budowniczych. Od dziś jesteś murarzem z Kradwie, może trzy osoby. Za drutami zasługi Rozwa- kowa. Wartownicy są przekupieni, więc nikt nie dowskich są dobrze znane, dlatego proponują nam będzie sprawdzał dokumentów zbyt skrupulatnie. miejsce wśród uciekinierów. Ja na pewno nie pójdę. Wsadzą was w ciężarówkę i wywiozą jakieś dziesięć kilometrów za miasto. Stamtąd dotrzecie do Nie zostawię tu Ewy samej, ale ty... – A po co miałbym uciekać? – przerwałem mu. konspirantów. – To pewne? Niemcy nas nie zdradzą? – – Część mojej rodziny nie żyje, a pozostali pewnie wkrótce rozwieją się wraz z dymem krematoriów. zapytałem. – W mieście działają różne organizacje pomaPodaj mi jeden powód, dla którego mógłbym gające więźniom. Do strażników przemawiają tylko chcieć opuścić obóz. – Jeżeli ty umrzesz, czy zostanie ktoś, kto będzie pieniądze, a tych udało się zgromadzić wyjątkowo pamiętał Milenę? – Popatrzył mi w oczy. Gdy dużo. Niemcy mają swoje rodziny. Nie każdy jest zobaczył, że zrobił na mnie wrażenie, kontynuował: tu z własnej woli. Zawsze znajdzie się ktoś, kto bę– Jeżeli nie dla rodziców, to zrób to dla niej. Lu- dzie chciał zarobić. Pomyśl sam, ile tysięcy ludzi dzie muszą wiedzieć, co się dzieje za tymi murami. przewija się przez te obozy. Nikt nie prowadzi Trzeba napisać do gazet, rządów państw, choćby do szczegółowej ewidencji i nieobecność trzech więsamego Boga. To się musi skończyć. Proszę cię, źniów, którzy zmarli z głodu gdzieś pod murem, nie wywoła awantury. przemyśl tę propozycję. Milczeliśmy przez chwilę, patrząc na zachód – Dobrze. Zastanowię się – odpowiedziałem. słońca, który oblewał obóz czerwonym światłem, nadając mu jeszcze bardziej upiorny wygląd. *** – Dobra... Wiem, że cokolwiek bym nie powiedział, i tak nie wyrazi to mojej wdzięczności Ucieczka. Jak żyć poza murami, gdzie nie istnieje już nic – odezwałem się w końcu, bo cisza robiła się nie90

PRZEMEK HYTROŚ


zręczna. – Proszę cię tylko, pożegnaj ode mnie Ewę i pamiętaj: musicie dać radę. Waldek nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się lekko, uścisnął moją dłoń, odwrócił i odszedł, a zimny wiatr targał połami jego podartego pasiaka. To był ostatni raz, kiedy go widziałem. *** Wszystko przebiegało dokładnie tak, jak przedstawił Waldek, za wyjątkiem jednego szczegółu. Gdy wartownicy przyszli do mojego baraku, wśród członków planowanej ucieczki był ktoś jeszcze. Dziwny, wysoki mężczyzna o jasnych, wyjątkowo niebieskich oczach. Nie widziałem go nigdy wcześniej, ale nie ulegało wątpliwości, że idzie razem z nami. W myślach nazwałem go Niebieskooki. – Kto to jest? – zapytałem Franka, gdy jechaliśmy skuleni w kącie ciężarówki. – Nie wiem, ale przyszedł do mnie wczoraj i powiedział, że należy do konspiracji i ma do wypełnienia wyjątkowo ważne zadanie – odpowiedział. – Uwierzyłeś mu? – Początkowo nie, ale zaczął sypać takimi informacjami, że zgłupiałem. Żaden cywil nie mógłby znać tylu tajnych szczegółów. Nie miałem podstaw, żeby mu odmówić, a na kontakt ze sztabem nie było już czasu. Spojrzałem na Niebieskookiego. Siedział obok Pawła i coś do niego mówił. Nie mogłem usłyszeć, o czym rozmawiali, ale w pewnym momencie chłopak schował twarz w dłoniach i chyba zaczął płakać. Widziałem, jak targają nim dreszcze. Wtedy Niebieskooki położył rękę na jego ramieniu i młodzieniec uspokoił się. Oparł głowę o ścianę, zamknął oczy, a na jego twarzy malował się wyraz ulgi. W tej scenie było coś dziwnie znajomego. Pamiętam, jak w dzieciństwie złamałem nogę i groziła mi operacja. Bolało mnie i bardzo się bałem. Wtedy przyszedł mój tata i powiedział, że wszystko będzie dobrze, bo mój anioł stróż czuwa nade mną. Pamiętam, że od razu zrobiło mi się Tam, gdzie mieszkają anioły

lepiej i strach odszedł. A teraz miałem nieodparte wrażenie, że podobna scena wydarzyła się właśnie między Pawłem a Niebieskookim. Chciałem podejść i porozmawiać z nimi, ale ciężarówka zatrzymała się nagle i usłyszeliśmy ostre, gardłowe głosy wartowników: – Aussteigen! Wysiadać! – Co jest? Zatrzymujemy się za wcześnie, coś jest nie tak – powiedział zaniepokojony Franek. Gdy opuściliśmy wnętrze ciężarówki, okazało się, że znajdujemy się na skraju niewielkiego sosnowego zagajnika. Żołnierze ustawili nas w rządku i kazali uklęknąć. – Jezus, Maria! – usłyszałem jęk Pawła i w tej samej chwili zrozumiałem, co się dzieje. Niemcy jednak zdradzili. – Co jest, kurwa?! Dostaliście pieniądze, punkt docelowy jest jakieś pięć kilometrów dalej! – zaczął krzyczeć Franek. – Halt die Klappe! Zamknij mordę, psie! – powiedział wartownik, po czym wyciągnął broń i od niechcenia wycelował w głowę Niebieskookiego. Po sekundzie pociągnął za spust. Więzień upadł bezwładnie na bok, podpierając się ręką, tak jakby kładł się do snu. Przez moment widziałem jego nadgarstek, a na nim wytatuowaną cyfrę: Dwadzieścia Jeden. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się, co widzę. Jeśli mam być szczery, było mi już wszystko jedno. – Ojcze nasz, któryś jest w niebie... – modlił się Paweł, który był następny w kolejce. – ...święć się imię Twoje... – szeptałem razem z nim. Jednak po chwili zacząłem układać swoją własną modlitwę: – Aniele Stróżu, jeśli to prawda, co mówią ludzie, że Bóg zgubił drogę do tego miejsca, do tego kraju, proszę cię, abyś choć ty mnie odnalazł i zaprowadził do Mileny. Boję się, że sam nie odnajdę drogi, bo nie wiem już, gdzie jest piekło, a gdzie niebo. Padł strzał i głos Pawła umilkł. Zamknąłem oczy, bo wiedziałem, że nadeszła moja kolej. Zacisnąłem mocno powieki. Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu. 91


Po chwili do moich uszu zaczęła dobiegać cicha muzyka. Ktoś grał „Preludium e-moll”. Wiedziałem, że to tylko majaki, ale im dźwięki stawały się głośniejsze, tym większy spokój wpływał do mojego serca. Gdzieś z zakurzonych kątów świadomości wydobyłem obraz ciemnego pokoju. Na środku stał fortepian, a przy nim kobieta. Wiedziałem, kto to jest. – Już do ciebie idę. Poczekaj jeszcze chwilę – powiedziałem cicho. Nagle widmowy pokój zniknął tak szybko jak się pojawił, a ja otworzyłem oczy. Pierwsze, co zobaczyłem, to lufa lugera wycelowana prosto w moje czoło. Przeniosłem wzrok na twarz oprawcy. Nie patrzył na mnie, lecz gdzieś w bok. Gdy podążyłem za jego wzrokiem – zamarłem. Kilka kroków od nas stał Niebieskooki. Bez śladu po kuli w czaszce, bez kropli krwi na twarzy i ubraniu. Żywy. Mocny rozbłysk światła zmusił mnie do ponownego zamknięcia oczu. Gdy je otworzyłem, na miejscu więźnia Dwadzieścia Jeden stała wysoka postać jarząca się białym światłem. Mógłbym przyMAGDALENA MIŃKO

92

siąc, że zza jej pleców wypływały dwa potężne języki ognia, które przypominały... skrzydła. Istota zaczęła zbliżać się do nas. Hitlerowiec patrzył na nią jak zahipnotyzowany, a jego twarz załamywała się, jakby miał się za chwilę rozpłakać. Gdy ogniste widmo znalazło się tuż obok nas, jedną rękę położyło na dłoni Niemca, kierując ją w dół, a drugą na jego ramieniu, zmuszając go do uklęknięcia. Żołnierz wybuchnął płaczem jak małe dziecko, upuścił broń i skulił się niczym embrion. Spojrzałem na drugiego wartownika. Stał z odchyloną do tyłu głową, a jego oczy wywracały się do środka czaszki, ukazując białka. Ręce zwisały wzdłuż ciała, a z otwartych ust ciekła strużka śliny. Popatrzyłem na Franka, który klęczał obok mnie. Był tak samo oniemiały jak ja. Gdy wróciłem wzrokiem w kierunku ognistej postaci, w jej miejscu znowu stał więzień numer Dwadzieścia Jeden. Pomimo otaczającej nas nocy, jego niebieskie oczy błyszczały jak jasne, bezchmurne niebo. – Moja misja została spełniona. Teraz muszę odejść – powiedział po chwili. – Jest nas coraz mniej, bo zło zalało świat, a ludzie mu wiwatują. Musicie jednak wiedzieć, że nie zostaliście sami. Powiedzcie to innym. Po tych słowach Niebieskooki odwrócił się i zniknął w mroku, pozostawiając nas samych na polance, gdzieś w lesie na obrzeżach Oświęcimia. Wstaliśmy z klęczek. Wartownik leżący przede mną usiadł i patrzył tępo przed siebie. Nagle podniósł pistolet, włożył go sobie do ust i pociągnął za spust. Drugi żołnierz odzyskał świadomość i przyglądał się rozgrywającej się przed nim scenie niczym widz oglądający sztukę, której nie rozumie. Najszybciej opanował się Franek. Wyciągnął lugera z drgającej jeszcze dłoni Niemca i wycelował w drugiego strażnika. Ten posłusznie podniósł ręce. – Bierz drugi pistolet i wiejemy – powiedział do mnie. – Ja nigdzie nie idę – odpowiedziałem. – Co?! Słuchaj, nie wiem, co się stało przed chwilą, ale drugiej takiej szansy nie będzie. Zaraz może się tu pojawić niemiecki patrol. – Ja wracam do obozu – powiedziałem. – Jeśli teraz z tobą pójdę, to czuję, że będę uciekał do końPRZEMEK HYTROŚ


ca życia. Poza tym ci wszyscy ludzie... oni muszą wiedzieć, że... – ... że nie zostali pozostawieni sami sobie? – dokończył Franek. – Tak. Ty uciekaj. Mów wszystkim, co dzieje się w obozie, świat musi wiedzieć. Mogliby zbombardować krematoria, zrobić cokolwiek. Ale ja wiem, że mam teraz dług do spłacenia i muszę wrócić. Franek patrzył na mnie przez długą chwilę, jakby szukał oznak utraty rozumu. – Dobra. Zrobisz, jak chcesz – odpowiedział w końcu i podszedł do Niemca. – Szybciej, ruszaj się! Odeszli w stronę ciężarówki. Słyszałem, jak rozmawiają po niemiecku, ale nie mogłem nic zrozumieć. Po chwili żołnierz AK wrócił do mnie, dał mi lugera i powiedział: – Odwiezie cię. Jakby się ktoś czepiał, powie, że jesteś więźniem specjalnym przenoszonym z Brzezinki. Nikt nie uwierzy, że wracasz do obozu na własne życzenie. Jeśli będzie coś kombinował – najpierw strzelaj, potem pytaj. Nie wiem, co ja wyprawiam, pozwalając ci wrócić, ale nie mamy już czasu na rozmyślanie. Będziesz działał w konspiracji i raportował nam o wszystkim. Po tych słowach uścisnął moją dłoń i zniknął między drzewami. Zostałem sam na sam z oszołomionym Niemcem, który sprawiał wrażenie nie mniej skonsternowanego ode mnie. Po chwili kazałem mu przynieść saperkę i zaczęliśmy kopać grób dla Pawła i wartownika. Nie odezwaliśmy się do siebie ani razu. Powrót przebiegł bez problemów, bo tak jak mówił Franek, nikt nawet nie pomyślał, że wracam do obozu z własnej woli. A potem dałem się ponownie wciągnąć w żelazne tryby obozowego życia. Ale od tego momentu coś się zmieniło. Nie żyłem już z dnia na dzień tylko po to, żeby czekać na śmierć. Byłem pewien, że drugi raz nie wyjdę stamtąd o własnych siłach, ale mimo to zacząłem zwracać uwagę na więźniów dokoła. Szukałem tych najsłabszych, którzy zostali całkiem sami i organizowałem dla nich jedzenie oraz lekarstwa. Odkryłem, że faktycznie nie byliśmy pozostawieni sami sobie. Wystarczyło pokręcić się tu Tam, gdzie mieszkają anioły

i tam, zasięgnąć języka, a okazało się, że w obozie działa całe podziemie współpracujące z licznymi organizacjami z zewnątrz. Pomagał nam wartownik, który przywiózł mnie do obozu. Taka próba odkupienia win. Próba przypłacona ofiarą, bo jego działania zostały odkryte i ukarane śmiercią. Podczas przesłuchań nie wydał jednak nikogo z konspirantów. Ja sam byłem wiele razy karany, zamykany w izolatkach i za każdym razem, gdy przestępowałem próg celi karnej myślałem, że oglądam słońce po raz ostatni. Myliłem się, bo jakimś cudem udawało mi się przetrwać. A potem, gdy Niemcy zaczęli przegrywać wojnę, byłem kilkakrotnie przenoszony do innych niemieckich obozów. Zdarzył się wtedy jeszcze jeden cud. Odnalazł mnie mój brat Jarek, dzięki któremu mogę tu dziś siedzieć i pisać te słowa. Byłem już wtedy skrajnie wycieńczony i gdyby nie to, że mnie nakarmił i wspierał silnym ramieniem, pewnie położyłbym się gdzieś w rowie i umarł. Po wyzwoleniu dowiedziałem się, że całe moje rodzeństwo przeżyło Holocaust. Nie wiedziałem, jak mam dziękować Bogu. Do dziś nie jestem pewien, co wydarzyło się w tym leśnym zagajniku. Nie wiem, czy doświadczyliśmy spotkania z aniołem, czy z istotą zrodzoną z bólu i gniewu wszystkich tych, którzy tracili życie w obozach. Dręczy mnie pytanie, dlaczego akurat mi udało się przetrwać. Teraz, po latach, wiem jednak jedno. Jeżeli ktoś szuka anioła i nie odnajdzie go we własnym sercu – nie odnajdzie go nigdzie.

PRZEMEK HYTROŚ

Urodzony w 1983 roku. Z wykształcenia inżynier środowiska, z zawodu handlowiec. Pierwsze próby w pisarskim rzemiośle zaowocowały debiutem w SFFiH (nr 64). Próbuje przelewać na papier wszystko to, co wykiełkowało w jego głowie przez lata zagłębiania się w przeróżne gatunki fantastyki. Niedawno zamienił szczęśliwy stan kawalerski na szczęśliwy stan małżeński. 93


JACEK ŁOSAK

Upał w Dębogrodzie Lato zawitało w okolicę Dębogrodu wcześniej niż się ktokolwiek spodziewał. Ludzie ledwo zdołali zabrać się za wiosenne porządki, ozimina rozpoczęła tryumfalny wzrost, na rzece pojawiły się kupieckie barki, a tu żar z piekła rodem począł lać się z nieba. Nawet na najwyższym piętrze wieży Czaromira nie było czuć choćby najdelikatniejszego podmuchu wiatru. Ani jedna kropelka życiodajnego deszczu nie spadła na spaloną słońcem ziemię od przeszło dwóch tygodni. Nic, co mogłoby wspomóc biedaków z grodu przy pucowaniu, wymiataniu i oporządzaniu domostw, nie zawitało w okolicę wraz z cholerycznym upałem. Jedynie muszyska całymi chmarami wylęgły się wraz z larwami innych gzów, komarów, os i całego tego skrzydlatego rodu, by umilić pracę i życie poczciwym mieszkańcom. Pod nieobecność palatyna, dworem i grodem zarządzał szambelan Gościwit, który od rana do wieczora musiał wysłuchiwać skarg ludności na lejący się z nieba żar. Ciągłe utyskiwania na wysychające studnie i obniżający się poziom wody w rzece przyprawiały szambelana o poważny ból głowy. Co rano stara Rzepicha przychodziła pod drzwi szambelana i łajała go za upał i nieróbstwo, podburzając przy tym przechodzących obok ludzi. Dodatkowo zaczęto coraz głośniej mówić o nawadnianiu pól wodą z rzeki. A to, choć pomysł dobry, niosłoby za sobą poważne uszczuplenie grodowego skarbu. Gościwit za nic w świecie nie mógł się zgodzić na wydanie pokaźnej sumy pieniędzy bez zgody palatyna, który po powrocie z wyprawy wojennej na pewno ukręciłby biednemu szambelanowi łeb. Na nic zdawały się tłumaczenia, że na pogodę nie ma rady, na nic były przemowy o cierpliwości i rychłym nadejściu deszczu. Wszyscy żądali efektów i pomocy władzy w ciężkich chwi94

lach. Gościwit przytłoczony zrzędliwością i upierdliwością poddanych uznał, że czas najwyższy uciec się do ostateczności. Zanim nastał świt, szambelan zerwał się z łoża. Przywdziawszy szybko koszulę, lekki kaftan i spodnie, uchylił drzwi, by wyjrzeć przed dom. Na szczęście gród jeszcze smacznie spał i jedynie dwóch wojów ze straży maszerowało wolno pogrążonymi w ciemności uliczkami. Gościwit nakrył głowę kapturem i ruszył spiesznym krokiem w stronę wieży Czaromira. Wiedział, że czarodziej rzadko sypia, więc uznał, że nocne odwiedziny mu nie przeszkodzą. Minąwszy dwór szambelan skręcił w wąską uliczkę koło domu kowala i przemknął szybko pod jasno oświetlonymi oknami piekarni. Siedziba Czaromira położona była blisko wschodniej bramy. Jako najwyższy, w dodatku kamienny, budynek w grodzie, z pięknymi rzeźbionymi drzwiami i oknami wychodzącymi na wszystkie strony świata, wieża robiła duże wrażenie. Na ostatnim piętrze jak zwykle migotało światło. Szambelan rozejrzał się po okolicy, przemknął przez otwartą przestrzeń przed budynkiem i skrył się w jego cieniu. Jeszcze raz zlustrował dokładnie uliczki i wały obronne, po czym zastukał lekko w drzwi. W odpowiedzi usłyszał skrzypnięcie uchylanego wejścia. – Wejdź Gościwicie, jestem na ostatnim piętrze. – Wydawało się, że głos dochodzi zza progu, lecz nikogo tam nie było. Pomimo ciepła, szambelan zadrżał. Nie lubił magii i wszystkiego, co wiązało się z czarami. Zebrał się jednak w sobie, wszedł do środka i rozpoczął wspinaczkę po krętych, kamiennych schodach wewnątrz okrągłej wieży. Po drodze mijał zamknięte drzwi, lecz nawet gdyby były uchylone, bałby się przez nie zajrzeć. O wieży JACEK ŁOSAK


Czaromira krążyły legendy. Mówiono, że z każdego pokoju można się dostać w różne magiczne miejsca, że za jednymi drzwiami przejście prowadzi do otchłani piekła, a przez inne sam Światowid przybywa w odwiedziny do czarodzieja. Szambelan był wystarczająco zdenerwowany, więc starał się za bardzo nie rozglądać po wieży i jej korytarzach. Od czasu do czasu rzucał jedynie okiem na piękne gobeliny zdobiące ściany. Na chwilę nawet przystanął przy jednym, przedstawiającym walkę Peruna ze smokiem. Wpatrzony w obraz pełen jaskrawych barw, na chwilę zapomniał o bożym świecie. – Prawda, że piękny? – zapytał Czaromir, obserwujący szambelana z najwyższego podestu. Wyrwany z zadumy Gościwit szybko pokonał ostatnie stopnie i pokłonił się lekko przed czarodziejem. – Witaj Czaromirze, wybacz, że kłopoczę cię o tak późnej porze, jednak sprawa jest najwyższej wagi. – Ależ mój drogi, nie kłopoczesz mnie wcale. Tak rzadko do mnie zaglądasz, że cieszę się z każdej wizyty, nawet nocnej. – Czarodziej wskazał ręką pokaźny, obity skórą fotel. – Usiądź proszę. Napijesz się czegoś? – Bardzo chętnie, dziękuję, może łyczek zimnego piwa. – Szambelan rozsiadł się wygodnie w fotelu, przetarł chustką lekko spoconą łysinę i wziąwszy głęboki wdech rozejrzał się po komnacie. Na wszystkich ścianach półki zastawione były najprzeróżniejszymi księgami, tajemniczymi przyrządami, flaszeczkami pełnymi kolorowych płynów, małymi woreczkami, zapewne pełnymi egzotycznych ingrediencji, oraz zwojami pergaminów. Pod jednym z okien stało pokaźne dębowe biurko z rozciągniętą na nim mapą, naprzeciwko foteli ustawiona była szafka wypełniona przednimi trunkami, a zaraz koło szafki mała beczułka pełna ciemnego piwa. Czaromir właśnie się nad nią pochylał i napełniał dwa metalowe kufle. Po zaczerpnięciu gorzkiego trunku uśmiechnął się do gościa, podał mu kufel i usiadł w fotelu naprzeciwko. Błękitna szata opadała wraz z magiem, idealnie dopasowując się do kształtu siedziska. Upał w Dębogrodzie

KAMIL D OLIK

Gościwit mógłby przysiąc, że układała się jeszcze długo po tym jak czarodziej przestał się ruszać. Dla ukojenia nerwów pociągnął długi łyk piwa i tak ochłodzony rozpoczął przemowę. – Zapewne domyśliłeś się, że nie przybyłem do ciebie z kurtuazyjną wizytą. Czaromir skinął głową, zanurzając przy tym brodę w kuflu wspartym na dość pokaźnym brzuchu. – O upale nie muszę ci opowiadać, gdyż sam go doświadczasz. – Szambelan wychylił do końca kufel piwa. – Cały z nim problem polega na tym, że ciągle trwa. Ludzie się skarżą i liczą na pomoc władzy; bo i studnie wysychają, i pola suche, a i rzekę coraz trudniej barką przepłynąć. A co władza może? Przecież nie zmienię im pogody, nie wybłagam u palatyna, by przysłał nam trochę chmur w workach. – Gościwit spuścił bezradnie głowę. – Cała nadzieja w twoich rękach, Czaromirze. – W moich rękach? – zapytał zdumiony mag. – Cóż to dla ciebie sprowadzić deszcz, wyczarować chmury, lub uprosić demony, by nam troszkę burzy sprowadziły. Czarodziej uniósł lekko brwi. – Dla mnie to ingerencja w naturalny porządek rzeczy, mój drogi szambelanie. Jak się ludziom upał nie podoba, niech się przeniosą tam, gdzie wieczny śnieg zalega. Czary to nie zabawa, a deszcz przyjdzie sam, prędzej czy później. – I ja im to mówiłem, ale to groch w ścianę. Bunt nam się szykuje, ot cały problem. 95


– Nie przesadzaj szambelanie, od upału można i udaru dostać, ale bunt z powodu słońca, tego jeszcze nie widziałem. – Ale tak jest, mój drogi Czaromirze – przekonywał dalej szambelan. – Przecież wiesz, że nie przyszedłbym do ciebie, gdyby nie ostateczność. Jak chcesz, mogę błagać, ale nie uchylaj się od pomocy. Czarodziej spoważniał. – Gościwicie, zarzucając mi uchylanie się od pomocy nie wskórasz zbyt wiele. – Wybacz złe słowa, czasami paplam co popadnie. Upał diabelny, to i człowiekowi na głowę pada. – Szambelan skruszony skurczył się w fotelu. – Ale pomoc jest niezbędna. Mogę oczywiście wyskrobać jakieś zaskórniaki ze skarbca, nie za wiele, jednak na sprowadzenie deszczu powinno wystarczyć. – Pomyliłeś mnie z Wilczomleczem, drogi szambelanie! – rzekł oburzony czarodziej. – Ja nie kupczę swoją magią na lewo i prawo. Jak przyjdzie czas, pomogę na pewno, jednak teraz nie zrobię tego. I żadne pieniądze mnie nie przekonają – powiedział Czaromir, po czym wstał i spiorunował wzrokiem szambelana. – Widzę, że skończyłeś już swoje piwo, nie zatrzymuję cię więc dłużej, bo na pewno jesteś śpiący. Gościwit chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak wystarczyło mu jedno spojrzenie na twarz czarodzieja, by zrozumieć, że wizyta definitywnie się zakończyła. Szambelan podziękował więc skromnie za poczęstunek i przepraszając wysmyknął się na schody. Gryzł się w duchu, że mógł rozegrać sprawę inaczej. Przeklinał oczywiście upór czarodzieja i jego oschłą reakcję na propozycję zapłaty, jednak ciągle kombinował, co by dalej począć. Bez deszczu może szybko pożegnać się ze spokojem w grodzie. Wydając pieniądze palatyna na nawadnianie pól może jeszcze szybciej pożegnać się z życiem. Pomysł z czarami nie wypalił, ale... Niespodziewanie zaświtał mu w głowie nowy plan. – Może ta wizyta nie była zupełną klapą – mruknął do siebie opuszczając wieżę. Czaromir z góry obserwował szambelana, który popędziwszy krętymi uliczkami wpadł do swej siedziby. Po chwili, w odzieniu zdatnym do dłuższej drogi i ze sztyletem przy pasie, pojawił się na 96

zewnątrz i podreptał w kierunku głównej bramy, gdzie został zatrzymany przez woja Drzemka. Przez dłuższą chwilę musiał go oczywiście namawiać do jej otwarcia. Drzemko słynął bowiem z pustej głowy i upartości godnej największego osła, a przebicie się przez jego mur zatwardziałych zasad było nie lada wyzwaniem. Zasada numer jeden przy pilnowaniu bramy brzmiała: Nigdy nie otwierać wrót przed wschodem słońca. Tymczasem słońce dopiero delikatnie muskało widnokrąg. Na szczęście szambelan miał w swoim arsenale przekonujących argumentów i te z zaostrzonym palem do nabijania ludzi, więc zanim słońce na dobre wzeszło, wydostał się z grodu przez uchyloną bramę. Jak tylko szambelan zniknął za wałem, obserwujący go z wieży Czaromir dopił swój kufel piwa i z głośnym westchnieniem umościł się w szerokim fotelu. Skoro uparty czarodziej nie chciał wesprzeć szambelana, trzeba się było zwrócić o pomoc do konkurencji, o której nieumyślnie wspomniał sam Czaromir. Gościwit zadowolony z siebie dreptał raźno w kierunku lasu. Wiedział, że Wilczomlecza będzie można łatwiej nakłonić do współpracy. Nie był wprawdzie przekonany, czy stary zielarz potrafi sprowadzać deszcz, ale uznał, że warto sprawdzić. Skoro ludzie ze wszystkimi bolączkami – począwszy od złamanej ręki, przez rwanie w boku i głowie, na ranach od włóczni kończąc – zwracali się do Wilczomlecza, to dlaczego by nie zapytać o coś tak prozaicznego jak sprowadzanie deszczu. Zielarz był nie tylko cyrulikiem, ale również wróżbitą, wytwarzał też magiczne eliksiry, rozmawiał ze zwierzętami i drzewami. Żył z dala od grodu, ale był w nim dobrze znany. Ludzie się go obawiali, ale też szanowali. Mieszkał w głębi lasu nad brzegiem jeziora, nieopodal bagna, na którym poszukiwał ziół i tajemniczych roślin. Rzadko bywał w grodzie, zazwyczaj to ludzie przychodzili do niego i zazwyczaj płacili za jego usługi. Na to właśnie liczył szambelan, na chciwość starego zielarza, który dla pieniędzy podejmował się każdego zadania, i który nie był równie pryncypialny jak Czaromir. Zanim szambelan zanurzył się w chłodnym cieniu lasu, słońce zdołało już całkowicie wzejść. JACEK ŁOSAK


Na szczęście nie przypiekało jeszcze zbyt mocno. Gościwit przyspieszył jednak kroku, by jak najszybciej znaleźć się pod ochronnym baldachimem dębowych liści. Odwrócił się jeszcze na moment i zlustrował wzgórze, na którym wznosił się gród. Z daleka dostrzegł, że główna brama została już otwarta, a dwóch rybaków niosło sieci w kierunku rzeki. Na wałach obronnych kilku wojów dokonywało porannego przeglądu, a na wieży bramnej można było dojrzeć potężnego Wojmistrza, który jak co rano lustrował okolicę. Gród z wolna budził się do życia. Za chwilę stara zrzęda Rzepicha zapewne zastuka do drzwi szambelana, by jak co rano utyskiwać na brak deszczu i na nieróbstwo władzy. Gościwit zadowolony, że nie ma go o poranku w grodzie, uśmiechnął się i zniknął w lesie. Słodka woń ziół i traw przeszła w delikatny zapach wysuszonej leśnej ściółki. Ptasie trele zastąpiła cisza, przerywana sporadycznie przez uderzenia dzięcioła. Znalezienie chaty Wilczomlecza nie należało do łatwych zadań. Nie prowadziła do niej żadna ścieżka, nie było żadnych punktów odniesienia, a sama chata porośnięta bluszczem i ukryta w krzewach nawet przy bliskim obejrzeniu wyglądała jak zwykły krzak. Gościwit skierował się nad jezioro, a potem idąc brzegiem rozglądał się za jakimś śladem. Na szczęście owady, które oblegały gród, w lesie zostawiły tyko resztki swojej armii, więc szambelan mógł spokojnie myszkować po okolicy. Chlupot ryb i kwakanie kaczek były jedynymi dźwiękami rozchodzącymi się w pobliżu jeziora. Miejscami intensywna, dusząca woń torfu i gnijącego mułu sprawiała, że ciężej się oddychało. Gościwit pocił się obficie i odczuwał ogromną ochotę na popływanie w jeziorze, jednak uznał, że dopóki nie wykona misji, nie ma co marzyć o przyjemnościach. Koło południa zrezygnowany padł na trawę i przeklinając szpetnie pod nosem pociągał zimną wodę z bukłaka. Nieznośna, świdrująca myśl o powrocie do grodu z pustymi rękami sprawiła, że szambelan zaczął fantazjować o niedźwiedziu, który mógłby pojawić się na brzegu jeziora i rozszarpać go na strzępy. Przynajmniej miałbym problem z głowy, pomyślał i wrzasnął na całe gardło: Upał w Dębogrodzie

– Wilczomleczu! Niestety na zawołania zareagowała jedynie czapla, która wyskoczywszy z szuwarów poderwała się do lotu. Ani niedźwiedź, ani tym bardziej stary zielarz nie zjawili się na brzegu jeziora. Zmarnowany Gościwit podniósł się z ziemi i rozebrawszy do naga wskoczył w chłodną toń wody. Skoro nie udało mu się odnaleźć Wilczomlecza, to zazna chociaż odrobiny radości z całej wyprawy. Przyjemnie letnia woda szybko usunęła ponure myśli z głowy szambelana, który co rusz dawał nura by porozglądać się pod powierzchnią. Po kolejnym wynurzeniu szambelan poczuł, że jest obserwowany. Spojrzał szybko na swoje rzeczy, jednak na brzegu nie było żywego ducha. Zanurzony po sam nos, zaczął wolno lustrować okolicę, gdy usłyszał delikatny chlupot za plecami. Obrócił się, jednak na powierzchni pozostały już tylko rozchodzące się kręgi. Gościwit zadrżał i zaczął wolno płynąć do brzegu. – Nie wychodź jeszcze, szambelanie. Kobiecy głos dochodzący zza pleców wstrzymał Gościwita. Obróciwszy się szambelan ujrzał alabastrową, szczupłą twarz o oczach błękitnych jak wiosenne niebo i włosach koloru letniego żyta, a spojrzeniu tak zimnym, że na sam widok przechodziły ciarki. – Brzegini – wydusił z siebie przerażony mężczyzna. – Wybacz... że naruszyłem granicę twego królestwa. Brzegini była władczynią rusałek; rzadko można KAMIL D OLIK

97


było ją spotkać, a jeszcze rzadziej o tym spotkaniu opowiedzieć. Zła sława rusałek zaciągających w toń jeziora głupich młodzieńców była niczym przy opowieściach o Pani Jeziora. Gościwit od małego był karmiony historiami o zabójczym spojrzeniu Brzegini, o jej magii i mocy drzemiącej w jej słowach. Nigdy oczywiście jej nie spotkał, jednak teraz był całkowicie pewien na kogo trafił. Nie dziwił się też zupełnie, że Pani Jeziora wie z kim rozmawia. – Nie obawiaj się szambelanie, nie zabiję cię... dzisiaj i wybaczę ci zniewagę jaką mi uczyniłeś zostawiając w jeziorze, to co zostawiłeś – powiedziała Pani Jeziora i spojrzała poniżej tafli wody na nagiego mężczyznę. – Pani... – szambelan drżał jak osika. Jednocześnie próbując zakryć się jedną ręką, drugą machał by nie utonąć. – Pani najłaskawsza, dziś taki upalny dzień, więc wypiłem sporo wody, a w jeziorze jak się pływa to i samo z człowieka wyjdzie, wybacz nietakt. – Zamilcz. – Brzegini opłynęła Gościwita i zza pleców szepnęła mu do ucha. – I nie zakrywaj się tak bardzo, bo nawet jak nie pływasz w zimnej wodzie, nie ma na co popatrzeć. Pomimo zimna Gościwit spalił raka. Poczuł się jak małe dziecko, z którego naśmiewają się rówieśnicy. Upokorzenie i strach sprawiły, że jeszcze mocniej zacisnął dłoń na swoim przyrodzeniu. Nie miał odwagi odezwać się ani słowem, czekał więc, próbując utrzymać się na powierzchni. – A teraz posłuchaj mnie uważnie. – Brzegini nadal szeptała wprost do ucha szambelana. – Dziś wyjdziesz z jeziora cały i zdrowy, lecz pewnego dnia, gdy nadejdzie odpowiedni czas, wezwę cię, byś oddał mi przysługę. Jeśli się nie zjawisz lub spróbujesz mnie oszukać, zabiję cię. – Brzegini zniknęła pod wodą, by po chwili wynurzyć się przed twarzą szambelana. – Możliwe, że nigdy nie odbiorę od ciebie długu, ale musisz mi obiecać, że w razie potrzeby zrobisz co ci każę. – Pani, ale jakże to... – Szambelan przełamał wreszcie strach i przemówił drżącym głosem. – Mam się zgodzić na oddanie przysługi, o której nic nie wiem. Jaką mam gwarancję, że nie będzie to coś strasznego? Jaką mam gwarancję, że za cenę 98

dzisiejszego spotkania nie będziesz chciała ode mnie czegoś, co sprawi, że na wieczność zostanę potępiony? – Nie masz żadnej gwarancji, szambelanie – odparła spokojnie rusałka. – Układ jednak jest uczciwy. Nie odbiorę ci dziś życia, w zamian biorąc jedynie obietnicę. Jeśli kiedyś będę chciała ją wyegzekwować, nadal będziesz miał wybór: oddać darowane życie, albo spełnić moje życzenie. – Brzegini uśmiechnęła się lodowato. – Dziś zyskujesz życie, nie tracąc zupełnie nic. – Czyli nie mam wyboru – burknął pod nosem szambelan. – Ależ masz. zambelan poczuł zimną dłoń zaciskającą się na łydce. Z przerażeniem spojrzał w oczy Brzegini, zanim został wciągnięty w głębinę. Nos i usta zalała mu woda, którą zachłysnął się od razu. Próbował kaszleć i szarpać się, jednak potężny uścisk nie zelżał nawet na moment. Bąble powietrza wydobywające się z ust przesłaniały mu widok, lecz już po chwili pochłonęła go całkowita ciemność, a zimno przeszyło go niczym sopel lodu. Szambelan ujrzał gród i siebie samego idącego ścieżką do lasu. Był taki cudowny poranek, słońce przygrzewało, a ptaki radośnie kwiliły w trawie. Piękna, złotowłosa dziewczyna stała na łące machając do Gościwita. Była ubrana jedynie w białą, rozchyloną koszulę, która więcej odkrywała niż pozostawiała wyobraźni. Szambelan ruszył biegiem, bo radosne dziewczę wyciągało ręce do objęcia i gdy już padali sobie w ramiona, szambelan potknął się i runął jak długi do zimnego strumienia. Nagle wszystko zniknęło i powróciła ciemność, dłoń puściła nogę, a szambelan dusząc się i tłukąc rękoma ruszył w stronę powierzchni. Po chwili powietrze na nowo wypełniło mu płuca, a serce poczęło radośniej bić w piersi. – Zgadzam się, zgadzam, zrozumiałem aluzję! – wykaszlał wraz z wodą, a gdy przetarł oczy, nie dostrzegł nigdzie Brzegini. Rozejrzał się dookoła, nadal łapczywie łykając powietrze, lecz na wodzie nie było śladu po Pani Jeziora. Wolno, lękając się kolejnego uchwytu na łydce, popłynął w stronę brzegu. Wygramoliwszy się na trawę, założył w pośpiechu ubranie i padł wyczerpany na ziemię. JACEK ŁOSAK


Oddychał głęboko próbując uspokoić myśli. Czy Brzegini faktycznie mu się objawiła, czy może zaczął tonąć, a reszta to wytwór jego fantazji? Skoro to ona kazała zaciągnąć go pod wodę, dlaczego potem nie było jej na powierzchni? Gościwit robił wszystko, by odrzucić od siebie myśl o prawdziwości zdarzenia i przysługi, na którą się zgodził. I kim była ta piękna dziewczyna, która rozkładając przed nim ramiona ukazała mu najwspanialsze widoki, jakie jego męskie oko kiedykolwiek oglądało? Szambelan miał mętlik w głowie. Z zadumy wyrwał go szmer w zaroślach. Zapewne niedźwiedź, pomyślał fatalistycznie Gościwit i zrezygnowany postanowił udać trupa. Przekręcił się na brzuch i oddychając płytko wyczekiwał obwąchania. Najpierw usłyszał jak tuż przy jego głowie pęka nadepnięta gałązka, potem poczuł, że dotyka go coś twardego, a następnie usłyszał głos: – To ty, szambelanie? Gościwit podniósł głowę, by spojrzeć prosto w oczy pochylonego nad nim, siwego jak śnieg staruszka. – Wilczomlecz! Chwała niech będzie Perunowi – zakrzyknął radośnie szambelan. Wreszcie coś dobrego się dziś wydarzyło. Biedny Gościwit myślał już, że ten dzień będzie zupełną katastrofą, a tu niespodziewanie stary zielarz sam pojawił się jakby wylazł spod ziemi. Najpierw nieudana próba rozmowy z Czaromirem, potem zupełna klapa leśnych poszukiwań, a na koniec jeszcze ta diabelna Brzegini i jej zimne jak sople lodu łapska, tego wszystkiego było zdecydowanie za dużo. Pojawienie się Wilczomlecza stało się dla udręczonego szambelana promykiem słońca podczas burzowego dnia. Na samo wspomnienie Pani Jeziora, Gościwit obejrzał się na zimną, czarną taflę wody i zadrżał lekko, po czym zapytał Wilczomlecza: – Czy widziałeś może kogoś w jeziorze? Jakąś piękną kobietę? Wilczomlecz wsparty na kiju spojrzał ze zdziwieniem na szambelana. – Myślisz, że jakbym widział jakąś pannę w jeziorze, to stałbym jeszcze na brzegu gadając o tym z tobą? – Staruszek parsknął śmiechem kaszląc przy tym koszmarnie. – Może i jestem stary, ale niektóre zioła potrafią czynić prawdziwe cuda. – Upał w Dębogrodzie

Roześmiał się jeszcze głośniej, puszczając oko do szambelana. – Wydawało mi się, że widziałem... że rozmawiałem... – Szambelan spojrzał raz jeszcze na gładką taflę jeziora i uznał, że lepiej będzie zachować dla siebie informację o spotkaniu z Brzeginią. – Nieważne. Szukałem ciebie, Wilczomleczu – powiedział wstając i otrzepując się z trawy. – A czegóż może chcieć od starego zielarza władza nasza najmilsza? – Sprawa jest poważna i wyzwanie duże – rozpoczął Gościwit. – Duże wyzwanie to i duży zarobek – wtrącił szybko Wilczomlecz. No i mam cię, pomyślał szambelan. Teraz powinno pójść jak z płatka. Stary zielarz sam przedstawił swoje priorytety, więc pierwszy etap misji został zwieńczony sukcesem. – Owszem, owszem, o to się nie martw. – Szambelan wskazał na sakiewkę przywieszoną przy pasie, po czym spojrzał raz jeszcze w stronę jeziora. – Przejdźmy się, mam dość tego miejsca i spacer dobrze mi zrobi. Mężczyźni zagłębili się w lesie, a gdy nie było już widać nawet najmniejszego skrawka wody, Gościwit opowiedział jak wygląda sytuacja w grodzie. Bardzo malowniczo zarysował przy tym narastający konflikt i cierpienia mieszkańców. Chciał najpierw szarpnąć za strunę współczucia w sercu staruszka, by potem przejść do negocjacji ceny. Na nieszczęście szambelana, Wilczomlecz nie był osobą współczującą i w nosie miał problemy mieszkańców grodu. Gdyby go obchodziło życie w obrębie wałów obronnych, już dawno przeniósłby się tam ze swojej samotni. Tymczasem staruszek uwielbiał ciszę i spokój. Ludzie go mierzili, więc za każdym razem bez skrupułów wyciągał od nich pieniądze. Czekając cierpliwie na zakończenie opowieści, w głębi duszy rachował złoto, które wydrze dziś z sakiewki szambelana. Gościwita porwała jednak własna historia i zaczął wymyślać coraz ciekawsze rzeczy; dokładnie opisywał biedne dzieci szukające o poranku choćby kropli rosy na trawie oraz ludzi, którzy wieszają się w stodołach, bo stracili całe swoje plony i nie mają z czego żyć. W końcu Wilczomlecz nie wytrzymał i przerwał to 99


bajanie: – Do brzegu, Gościwicie, do brzegu. Szambelan wyrwany z transu przez chwilę milczał szukając w głowie powodu, dla którego tu przybył. – A, tak, tak – powiedział zamyślony, drapiąc się po łysinie. – Deszcz, jest potrzebny deszcz. Chciałbym zatem prosić cię... w imieniu biednych mieszkańców grodu – dodał szybko. – Chciałbym cię prosić o pomoc w sprowadzeniu deszczu. – Dziesięć sztuk złota – odparł bez namysłu Wilczomlecz. – Co? – Dziesięć sztuk złota – powtórzył zielarz. – Zwariowałeś? Tyle złota to majątek! – Wydawało mi się, że zależy ci na mieszkańcach własnego grodu. – Nie łap mnie za słówka! – krzyknął zdenerwowany szambelan. – Dziesięć sztuk złota, dziesięć sztuk złota – powtarzał w kółko pod nosem, drepcząc po małej polance. – Skąd tak okrutna, zaporowa cena? – Sprowadzanie deszczu to nie usunięcie kurzajki – wyjaśnił spokojnie Wilczomlecz, wzruszając przy tym ramionami. – Musisz mieć odpowiednie ingrediencje: gałęzie badylaka, wysuszone oczy trytona, garść piachu z brzucha bagniaka, łzy nimfy i wiele innych. Staruszek podszedł do szambelana i spojrzawszy mu prosto w oczy mówił dalej: – Dodatkowo, jak chcesz deszczu, a nie jakiegoś siąpiącego kapuśniaka, musisz przywołać chmurniki, prawdziwie wielkie demony, a nie jakieś małe obłoczniki, które latają to tu, to tam. A przywołanie chmurnika, to wyzwanie, bo te diabły bardzo nie lubią jak się im coś każe. Musisz przeprowadzić odpowiedni rytuał, to trwa, czasami nawet całą noc. Ryzyko przy tym jest ogromne. Jeśli chmurnik wykryje kto go wezwał, może z łatwością zabić, więc pojawia się dodatkowy problem; uniknięcie spotkania. Jeśli więc chcesz abym sprowadził deszcz, musisz mi zapłacić dziesięć sztuk złota. Cena jest ostateczna i nie podlega negocjacji. Szambelan miał przy sobie tyle pieniędzy, jednak wychodził z grodu z nastawieniem, że zapłaci nie więcej jak trzy, no może pięć sztuk złota. Tyle 100

nie wzbudziłoby podejrzeń palatyna, który miał w zwyczaju dokładnie sprawdzać skarb po powrocie z każdej wyprawy i dokładnie wypytywać Gościwita o każdy wydatek. Godząc się na dziesięć sztuk, szambelan wiedział, że będzie musiał dołożyć drugą część z własnej kasy i bolało go to niemiłosiernie. W tym roku planował kupić konia. Odkładał na niego od dłuższego czasu i wreszcie, gdy uzbierał odpowiednią sumkę, miał stracić jej część na sprowadzanie deszczu. Wybór był trudny, lecz nerwowi ludzie z grodu mogli posunąć się dalej niż do słownych utarczek z władzą. Niestety nie czuli przed szambelanem należytego respektu, nad czym zarządca grodu bardzo ubolewał. Zawsze gdy tylko palatyn znikał za bramą grodu, Gościwit odnosił wrażenie, że ludzie się rozluźniają i traktują wyjazd władcy jak swoiste wakacje. Dodatkowo wszystkie swoje bolączki, o których bali się wspominać palatynowi, zaczynają zrzucać na głowę biednego szambelana. O, losie, pomyślał Gościwit i rozsznurował sakiewkę. Odliczył odpowiednią kwotę i przekazał ją Wilczomleczowi. – Dziękuję szambelanie, dziś w nocy będę mógł się zabrać za rytuał przywołania, lecz na sprowadzenie deszczu potrzebuję trzech dni. – Trzech dni? – Za dziesięć sztuk złota Gościwit spodziewał się efektów znacznie szybciej. – To jest magia, nie dojenie krowy. Nie wystarczy pociągnąć za cycka, żeby poleciało mleko. Trzeba się solidnie napracować, a jak już uda się sprowadzić chmurniki, trzeba je jeszcze nakłonić do przyciągnięcia z sobą deszczu. Roboty z tym deszczem od groma – powiedział Wilczomlecz i roześmiał się radośnie. – A teraz wracaj do grodu i daj mi zabrać się za pracę. Szambelan pożegnał się i ruszył w stronę grodu. Nie był z siebie zadowolony, jednak z każdym krokiem uświadamiał sobie, że jeszcze tylko trzy dni i wreszcie będzie mógł odpocząć. Pal licho złoto, pomyślał, będę miał święty spokój, a dodatkowo odtrąbię swój sukces w walce z pogodą, co może zmieni podejście mieszkańców do mojego urzędu. Radość na nowo zagościła w sercu szambelana i jedynie wspomnienie przygody z jeziora boleśnie kłuło jego świadomość. Jakiekolwiek próby wyparcia tej historii z pamięci kończyły się na niczym. JACEK ŁOSAK


A złowrogie słowa Brzegini tłukły się w głowie niczym młot kowalski. Zadowolony Wilczomlecz siedział na polance wsłuchując się w odgłosy lasu. Wsparty o stary, rozłożysty dąb, po którym biegały dwie zwinne wiewiórki, rozmyślał nad pieniędzmi, które dziś zarobił. Czyż to nie piękny dzień, gdy można od władzy wyciągnąć trochę złota? Zazwyczaj to ona pakuje swoje długie łapska w naszą kasę, w dodatku bez pytania. Dziś stary zielarz odrobił płacone przez lata podatki wraz z potężnym naddatkiem, który postanowił przeznaczyć na jakieś ciekawe przyjemności. Może wybierze się do jakiegoś dużego miasta, w którym roztrwoni w przyjemny sposób zawartość sakiewki, a może kupi sobie łódź. Tak, to całkiem dobry pomysł, ucieszył się staruszek. Nawet po podziale starczy na niezłą łajbę. – Widzę, że rozmarzyłeś się, Wilczomleczu. – Głos dochodził z szeleszczących krzaków, przez które od paru chwil ktoś usilnie się przebijał. – Owszem, udało mi się wyciągnąć więcej niż zaplanowaliśmy, więc marzę sobie i napawam się sukcesem. – Więcej? – zapytał zdziwiony Czaromir, wypluwając dwa liście, które utkwiły mu w ustach. Gdy wreszcie przecisnął swoje potężne brzuszysko przez ostatni krzak, padł wyczerpany na trawę i odetchnął głośno. – Nie łatwiej byłoby naokoło? – zapytał zielarz. – Nawet mnie nie denerwuj. Lepiej powiedz ile zgarnęliśmy. – Uznałem, że zagrywka z twoim świętym oburzeniem i odmową pomocy była bardzo dobra. No i Rzepicha sprawiła się wyśmienicie, dręcząc co dzień szambelana. Pomyślałem więc, że nie mając innego wyjścia, Gościwit zapłaci każdą cenę. Oczywiście w granicach rozsądku. Podniosłem więc stawkę do dziesięciu sztuk złota. Czaromir parsknął śmiechem. – Dziesięć sztuk złota. Niebywałe! Trzeba było

Upał w Dębogrodzie

wziąć dwanaście dla równego podziału. – Nie bądźmy pazerni, Czaromirze. Dziesięć sztuk, to i tak aż nadto jak na nasze potrzeby. – Racja, racja. Nie doceniłem cię, staruszku. – Czaromir pogratulował koledze ściskając silnie jego dłoń. – Co zrobimy z deszczem? – zapytał niespodziewanie Wilczomlecz. – Nic – odparł spokojnie czarodziej. – Wszystko wskazuje na to, że za dwa dni powinno padać. Poczekamy więc, a jeśli prognoza Rzepichy się nie sprawdzi, wtedy będziemy się martwić. Nie przejmuj się na zapas, w razie konieczności spróbuję sprowadzić trochę deszczu, ale nie sądzę, żeby była taka potrzeba. Rzepicha zna się na rzeczy, dokładnie wszystko sprawdziła. Cieszmy się więc sukcesem, mój drogi przyjacielu. Czaromir wyciągnął spod szaty butelkę wina i mrugnął zadowolony do Wilczomlecza, który na widok trunku od razu zapomniał o deszczu i innych błahostkach. Zadowoleni z siebie mężczyźni otworzyli butelkę i spędzili radosne południe w cieniu dębu, przy pierwszych od dwóch tygodni delikatnych, wręcz niemrawych podmuchach wiatru. Dwa dni później w całej okolicy lało jak z cebra.

JACEK ŁOSAK

Z wykształcenia politolog i dziennikarz, zawodowo zajmujący się doradztwem. Z zamiłowania biegacz i pochłaniacz książek wszelkich. Po uszy zakochany w dwóch pięknych kobietach: córeczce i żonie. Pisze, bo lubi. Publikuje z rzadka. Na łamach „Qfant” po raz pierwszy.

101


Duet Bruce&Kosmac po raz pierwszy w dwumiesięczniku Qfant. Humor, humor i jeszcze raz humor. Śmiech to zdrowie, a więc czemu nie mielibyśmy sprawić, aby nasi czytelnicy uśmiechnęli się chociaż na małą chwilę? Niech te stronice sprawią Wam frajdę, taka jest ich główna rola. Publikujemy na nich wyszukane obrazki, wzbudzające śmiech historyjki obrazkowe, dowcipy i wszystko z etykietką „fun”, ponieważ tak właśnie nazywa się ten dział. Zachęcamy tym samym wszystkich czytelników do nadsyłania swoich propozycji na naszą redakcyjną pocztę. Ślijcie, oceniajcie, a my najciekawsze propozycje będziemy publikować na tych stronach. Nie przedłużamy już i życzymy Wam miłej lektury oraz uśmiechu na ustach. Co znajdziecie w tym numerze? Wszystko co kosmate i humorzaste... Do zobaczenia już za dwa miesiące, a tymczasem niech dobry humor będzie z Wami! ZŁOTA MYŚL Zabawne jak mało ważna jest Twoja praca, gdy prosisz o podwyżkę, a jak niesamowicie niezbędna dla ludzkości, gdy prosisz o urlop...

102

BO GRUNT TO DIALOG <kreks> ale jestem brzydki <wojt> a ja jestem za gruby :( <noisy> nobody is perfect... <nobody> thx :) <xxx> A ja NA PEWNO nie będę mieć dwóch nazwisk, nazywam się Ewelina Ruchała a narzeczony Piotr Bosko. <sor> Odpowiedzi zaznaczajcie ptaszkiem. <glos z sali> A długopisem można? <Weedo> nie wiem czy przyjdzie, chyba umówił sie z jakas dupa <Anka> Ja mu dam dupy...! <Weedo> ... <tranc> Jak myślisz, co jest w dzisiejszych czasach większym problemem? Niewiedza czy obojętność? <mike> Nie wiem, nie obchodzi mnie to.

QFUN


AUTENTYKI, CZYLI I TAK POMYŚLISZ, ŻE KTOŚ TO WYMYŚLIŁ :) Mojej siostry koleżanka pracuje w Biedronce. Od niedawna, ale niektóre rzeczy już jej weszły w nawyk ;) Opowiadała na przykład, jak wracając z pracy po długim dniu, weszła do sklepu, żeby zrobić PAMIĘTACIE TE PRAWIE STARE PRAWIE DOBRE CZASY, drobne zakupy. Można sobie tylko wyobrazić minę GDY QFANTOWY POKÓJ NA P OLCHACIE TĘTNIŁ ŻYCIEM? sprzedawcy, gdy odchodząc od kasy powiedziała: - Dziękuję bardzo. Zapraszam ponownie. CO SIĘ WTEDY DZIAŁO… Innym razem robiła zakupy w Biedronce (ale akilam: Ostatnio na dyskotece, kolega chciał oddać innej, niż ta, w której pracuje). Wszystko szło szampan za stanik i majtki, ale nikt się nie zgłosił sprawnie, ale kasjerka nie mogła znaleźć bułek na akilam: pewnie z braku bielizny :) tablicy z kodami. Zawołała więc do koleżanki: - Kaśka! Jak są bułki zwykłe? misia: <wypina dumnie pierś> Tu należy zaznaczyć, że były czynne dwie kasy: Breix: tylko jedną? ;) pierwsza i ostatnia, oddalone od siebie kilkanaście Paker: Robimy listę żyjących zagranicznych metrów, więc druga kasjerka jej zwyczajnie nie usłyszała. Koleżanka pospieszyła z pomocą: pisarzy! - Te dwie mają kod 054, a te tutaj 483. Xoko: Szekspir William! Na to kasjerka najpierw ze zdziwieniem Paker: On nie spełnia minimum jednego z ww. w oczach, które zmieniło się chwilę później w pakryterii... nikę wyszeptała: Xoko: No tak, to "sz" brzmiało mi podejrzanie. - O Boże! Kontrola! Rico: kobitki mnie lubią :) * Okorm: jasne, jak psy dziada w ciasnej ulicy Okorm: szczególnie gdy im komplemencisz typu "babsztyl" Rico: ee cicho :P Bobo: no ja nie wiem jak mam bloga na tym *** zakładać jak tam same reklamy Robcio: hehe :P to dobrze ze nie założylem... Bobo: o, teraz naga belluci sie przewja Robcio: hm, wiesz co? zawsze chciałem mieć bloga :) Gips: z/w czajnik dzwoni Akimam: Co to znaczy to „jak akimam przyjdzie to będzie chlanie :D”? Xauf: O_O A nic, nic… Akimam: Aha. No to zdrowie! :D QFUN

103


Mama dzwoni z reklamacją do obsługi. Obsługa: Dzień dobry, w czym problem? Mama: Internet nam od tygodnia nie działa! O: Czy mogę rozmawiać z właścicielem? Pan Szymon W. jest obecny? [telefon zapisany jest na ojca, mimo iż to już nieaktualne; jakoś nigdy nie mamy czasu tego zmienić] M: Właściciel nie żyje. O: Aha... ale ja chciałbym jednak rozmawiać z właścicielem. M: Właściciel nie żyje! O: Dobrze, zatem przyjmijmy, że w tej chwili pani jest właścicielką. M: Niech tak będzie. Ja jestem właścicielką. O: Przecież pani powiedziała, że właściciel nie żyje!

opłatą. K: Nie będę drugi raz płacić, niech mi pan zrobi za darmo, albo pieniądze odda! J: Czy ja mówię po chińsku? Niech sobie pani idzie tam, gdzie pani robiła! K: Niechże mi pan odda pieniądze, albo nowe zrobi, mi się nie chce, ja stara jestem zbyt żeby na drugi koniec miasta chodzić, a wy się już między sobą rozliczycie! J: To już jest kpina... Proszę wyjść i mnie nie denerwować! K: (wychodząc, smutnym tonem) Wszędzie tylko oszukaństwo i wyzysk... każdy by tylko zarobić na starym chciał...

* Prowadzę sklep, gdzie dorabiam również klucze. Pewnego dnia przyszła do mnie starsza pani twierdząc, że źle jej dorobiłem zestaw kluczy. Nie kojarzyłem jej, ale ciężko każdego klienta spamiętać, paragonu nie miała, ale żeby nie robić problemów poprosiłem ją, aby pokazała mi w czym rzecz. Dała mi do ręki pęk trzech kluczy. Każdy z nich miał na główce odlane logo konkurencji wraz z adresem zakładu (na popularnych typach kluczy często się tak zdarza). J: Droga pani, pani tych kluczy nie dorabiała u mnie. K: U pana! U pana! A gdzie niby indziej? J: W zakładzie po drugiej stronie miasta, na ul. Piekielnej. K: Przecież wiem, gdzie robiłam. J: Proszę zauważyć, co jest odlane na kluczu, nazwa tamtego zakładu i adres. K: A no tak, ale ja je u pana robiłam. J: Jakoś dziwnie się składa, że nie sprzedaję kluczy z logo konkurencji. K: Ale ja je u pana robiłam! J: Niech pani ze mnie nie robi idioty! K: Co za różnica gdzie robiłam? Dorabianie kluczy to dorabianie kluczy! ŹRODŁA: J: Może dla pani to nie sprawia różnicy, ale dla www.bash.org.pl www.piekielni.pl mnie tak, bo ja zapłaty za nie nie otrzymałem, więc www.demotywatory.pl www.kaktusek.pl nie będę za nie odpowiadał. Mogę zrobić nowe za www.garfield.org.pl 104

QFUN


RZECZ O WESOŁYCH „ KFIATKACH” Cztery pamiętam wyjątkowo dokładnie, dwa mojej produkcji i dwa produkcji RPGracza. Wykwitły dawno temu, ale wciąż mnie bawią. „Kfiatki” mniejszego kalibru to te RPG-owe. Miłośnicy gier fabularnych, gdyby ich tak skrzyknąć i poprosić o uwiecznienie na piśmie zapamiętanych wpadek, mogliby zapewne sprokurować niemałe tomiszcze z humorem z (ob)sesji. Oto próbka: – Wampir Mroczne W(i)eki: kolega wcielający się w rycerskiego Ventrue wdrapuje się po schodach ponurego wieżyszcza, będącego jednocześnie legowiskiem groźnego gargulca. W wieży jest ciemno, że oko wykol, toteż Ventrue, parafrazując: „usiłuje wymacać jedną ręką przestrzeń przed sobą, dotykając drugą chropowatej ściany, by utrzymać równowagę. Aha, i jedną rękę kładzie jeszcze na głowicy miecza, tak na wszelki wypadek”. Dlatego tak miło wspominam sesje RPG – bohater mógł sobie wyhodować trzecią rękę, jeśli tylko zaszła potrzeba. – Ta sama sesja, lecz nieco wcześniej, kiedy gargulec zaatakował szlachetnego Ventrue i jego natchnioną towarzyszkę Toreadorkę. Akcja w tym momencie nabrała tempa i gracze zostali zmuszeni do podejmowania szybkich decyzji. Konie ich bohaterów zaraz miały wpaść w panikę i zwiać. Pomysłowy Ventrue chciał dodatkowego zamieszania, chciał skomplikować sytuację. "Nie będę zastanawiał się zbyt długo" – mówi. „Nie ma na to czasu” – zgadzam się. – „Gargulec się zbliża, konie zaraz zerwą się do ucieczki. Wiesz, że nawet jeśli uda wam się go pokonać, zostaniecie na tym pustkowiu bez wierzchowców. A jeśli któreś zostanie ranne? Co robicie?” „Działam szybko” – mówi Ventrue. – „Jest zbyt mało czasu. Trzeba uciekać. Sięgam po wodze, nie patrzę, czyje. Przypadkowo Toreadorki. Więc dosiadam jej i jadę... Znaczy jej KONIA i...” – i w tym momencie spada misternie budowane napięcie. Zdarzyło się nie raz, ale ten jeden pamiętam wyjątkowo wyraziście. Inne dwa kfiatki są moje własne, prozatorskie, wyhodowane tak dawno temu, że najstarsi Sumerowie nie pamiętają. Jest ich obecnie niewiele, ale od lat pielęgnuję specjalny plik „Wpadziochy” z nadzieją, że kiedyś ich zbiór się rozrośnie. QFUN

– Wpadziocha z zawieszonego projektu, który miał być antyutopią. Zwyrodniały stróż moralności i porządku był świadkiem tego, jak obwieś w spodniach z krokiem między kolanami obrabia babcię. Wpadziocha szła dokładnie tak: „Cóż, wyplułem gumę do żucia do kosza na śmieci, coby się przypadkiem nią nie zachłysnąć i pobiegłem za gałganem w opuszczonych do kolan portkach.” – Druga wpadziocha dotyczy projektu jak najbardziej aktualnego, ale można już rzec, że bardzo wiekowego (będzie się już rozwijał ok. 11 lat). Oto jest: „Tasław ścisnął rękojeść broni, oczy zapłonęły gorączkowym blaskiem, całe ciało stężało, szykując się do odparcia natarcia”. Być może dlatego nie doszło jeszcze do mariażu prozy z poezją. Wiem, że ja w tym momencie przegoniłam wenę histerycznym śmiechem z... siebie samej. Niech tedy nikt nie mówi, że nauka na własnych błędach (a, cudzych zresztą też), nie może być przyjemna. Nadesłała: Zeter Zelke Za nadesłany materiał prześlemy Czytelniczce upominek książkowy. Chcesz współtworzyć Qfun? Pisz na faux@qfant.pl !

105


POLECANKI PETER V. BRETT „Pustynna Włócznia. Księga I”

nie chwal dnia przed zmrokiem, posługując się hasłami z górnej półki, bo potem może zabraknąć ci skali. Zamykam księgę pierwszą dru-giego tomu cyklu o demonach i myślę: brak mi słów! Jaki masz cel w życiu? Chcę zabijać alagai! A jak umrzesz? W szponach alagai! Dal’Sharum nie umierają w łóżkach ze starości! Nie padają ofiarą słabości bądź głodu! Dal`Sharum giną w bitwie, walczą, póki nie zasłużą na raj. Sto tysięcy ludzi walczących ramię w ramię liczy się o wiele więcej niż sto milionów kulących się ze strachu.

Wydawnictwo: Fabryka Słów Przekład: Marcin Mortka Seria: Cykl o demonach, tom II, księga I Liczba stron: 520 Kiedy zamknęłam księgę pierwszą „Malowanego człowieka” – pierwszego tomu cyklu o demonach – pomyślałam: rewelacja! Kiedy zamknęłam księgę drugą, jedyne słowo, jakie cisnęło się na usta, to: fenomenalne! Teraz żałuję. Jak mawiają, nie chwal dnia przed zachodem słońca. Ja natomiast powiem: 106

Księga pierwsza „Pustynnej Włóczni" miażdży. Dzieje Zakątku Wybawiciela i trójki bohaterów: Arlena, Leeshy i Rojera odchodzą w cień. Mamy okazję spotkać ich dopiero pod koniec książki. Przez większość stron przetacza się natomiast historia Ahmanna Jardira. Przetacza się, i to z łomotem. Co ciekawe, w poprzednim tomie Jardir jawił się nam jako postać niehonorowa i podła, a jego czyny budziły w czytelniku czystą, niczym nie zmąconą nienawiść. Na kartach „Pustynnej Włóczni" to spojrzenie się zmienia i naraz ulegamy czarowi (!) tego bohatera. Kiedy Jardir – pozostający początkowo w głębokiej przyjaźni z Arlenem – dopuszcza się zdrady, obu mężczyzn zaczyna dzielić przepaść. Co więcej, jeden przez ludność, a drugi samozwańczo – ogłoszony zostaje Wybawicielem. Można zatem spodziewać się, iż w przyszłości dojdzie do konfrontacji tej dwójki. Jednak jeszcze nie teraz. Teraz obserwujemy, jak w świecie Petera V. Bretta rodzi się nowy bohater. I, szczerze mówiąc, dla tej postaci mam nieco więcej uznania. Podczas, gdy niemal ze strony na stronę Arlen – Malowany człowiek – dzięki wojennym runom stał się niezniszczalną maszyną niosącą śmierć otchłańcom, tracąc sporo w moich oczach, bo jednak zbyt gładko to poszło; Jardir POLECANKI


własnym potem i krwią, szczebel po szczeblu, wydarł sobie miejsce w krasjańskiej armii.... Cofamy się w czasie, by wraz z Jardirem przejść przez życie od momentu, gdy jako dziecko, siłą zaciągnięty został w szeregi nie'Sharum, już nie chłopców, lecz jeszcze nie wojowników, aż po chwilę, kiedy jako Shar'Dama Ka – Wybawiciel – staje na czele Krasji, by poprowadzić jej armię przeciwko alagai (otchłańcom), w świętej wojnie ku chwale Everama. To opowieść brutalna, żywa i piekielnie wciągająca. Bije z niej zupełnie inny, egzotyczny klimat, jaki konkretnie – starczy spojrzeć na okładkę. Krasjanie żyją tylko jednym: walką z alagai, a śmierć poniesiona na polu bitwy uznawana jest za honor najwyższy i tylko taka otwiera bramy raju. Autor stworzył uniwersum w sposób mistrzowski. Próżno szukać w „Pustynnej Włóczni" częstych w fantasy kolorów, takich, że Walt Disney byłby dumny. Świat Bretta to świat mrocz-

ny, brutalny i przerażający, choć barwny jak najbardziej. Ponarzekałam na poprzednie księgi, w których mieliśmy albo porządną warstwę psychologiczną, albo fabułę przebiegającą z rozmachem, kiedy to autor skupiał się głównie na akcji. Teraz otrzymujemy jedno i drugie. Diabelnie dobrą historię, opowiedzianą w sposób zajmujący. „Pustynną Włócznię" dosłownie się pożera, i to z szeroko otwartymi ustami – nieelegancko, lecz co poradzić. Nie sposób odmówić autorowi talentu, bo chociaż w wykorzystywaniu utartych schematów Peter V. Brett zupełnie sobie nie przeszkadza, to potrafi tak skutecznie nimi zakręcić, że fabuła wciska w fotel. Z księgi na księgę fantasy Bretta staje się coraz lepsza. Cóż mam powiedzieć – brak mi słów! Ewelina Kozik

CHUCK PALAHNIUK „Pigmej” Wydawnictwo: Niebieska Studnia ISBN: 978-83-60979-20-4 Stron: 285 Data wydania: 19 maja 2011 Oprawa: miękka Przyznam bez bicia, że twórczość Palahniuka znam szczątkowo. Niemniej, już opowiadanie „Flaki” przeczytane w oryginale, soczysty fragment „Niewidzialnych potworów”, a także film nakręcony na podstawie jego powieści „Fight Club” zdołały wzbudzić moje zainteresowanie tym obrazoburczym, odważnym pisarzem – gościem, który nie boi się wytykać błędów i grzechów spaczonego złem, głupotą i lenistwem amerykańskiego społeczeństwa. Przeznaczenie dłuższego wieczoru na lekturę jego najnowszej powieści „Pigmej” wydało mi się więc rzeczą oczywistą i podniecającą. Czy moje dość spore oczekiwania co do świeżego wytworu tego owianego legendą brutalnego satyryka i prześmiewcy spotkały miłe zaspokojenie? Nie do końca. POLECANKI

107


Zacznijmy od realiów „Pigmeja”. Wymiana międzynarodowa to pretekst dający możliwość realizacji morderczej operacji „Chaos”. Wytrenowani, wyselekcjonowani, indoktrynowani trzynastoletni agenci przybywają do Stanów Zjednoczonych, niosąc za sobą podstęp, śmierć i pełne oddanie swej totalitarnej ojczyźnie. Zniszczenie zepsutego kapitalizmu jest priorytetem, nic więc dziwnego, że wszyscy posiadają ponadprzeciętne (ale takie same, nie można się wyróżniać!) umiejętności. Mordercze sztuki walki, znajomość chemii, geografii, polityki oraz cytatów znamienitych, mądrych i altruistycznych wodzów jak Hitler, Stalin, Mao Tse-tung to podstawa skutecznego działania na terytorium wroga. Rodzina Goszcząca: Krowi Ojciec Goszczący, Kurza Matka Goszcząca, Świński-Psi Brat Goszczący, Kocia Siostra Goszcząca, przyjmują pod swój dach Tajnego Ja – Agenta, bohatera powieści. Silna nienawiść do narodu amerykańskiego tkwi głęboko zakorzeniona w umyśle Pigmeja. Każda strona książki pluje słowami pogardy, niesmaku, i za pomocą wymyślnych karykatur oraz metafor przedstawia USA jako źródło wszelkiej zgnilizny, sodomii i zepsucia. Muszę przyznać – opisy i świadectwa poglądów tytułowego Pigmeja to prawdziwa kakofonia pisarskich wygibasów i przyjemnych dla czytelnika, zabawnych potworków. Palahniuk to mistrz brutalnej, prawdziwej i nierzadko obrzydliwej satyry. Z perspektywy Agenta widzimy świat wypaczony do granic. Świat, w którym matka, niczym rozedrgana kotka w rui, przeczesuje pokój córki w poszukiwaniu dobrych baterii do wibratora i ostatecznie zabiera wszystkie znalezione akumulatorki, łącznie z tymi z alarmu przeciw gwałcicielom. Choć tekst, który wyszedł spod pióra Palahniuka, jest pierwszorzędnie śmieszny i obleśny, ma na celu także pobudzenie do myślenia. Niestety, we mnie wzbudził tylko refleksje rodzaju: „czy to społeczeństwo jest faktycznie tak popier… zepsute?” Trzynastoletni Pigmej to zabójca, szpieg, terrorysta (ups, bojownik o „wolność”!), a nawet gwałciciel i młody naukowiec. Akcja, koncentrująca się wokół operacji „Chaos”, to szereg nieprawdopodobnych i wyssanych z palca zdarzeń, które… jak najbardziej przekonują. Wykreowana przez Palah108

niuka rzeczywistość przybrała określone barwy i znajduje się w ściśle zdefiniowanych ramach absurdu, poza które autor się nie wychyla. I bardzo dobrze! Dzięki temu otrzymujemy rzecz dość ograniczoną, za to wiarygodną, łatwo przyswajalną i z pewnością bardziej rozrywkową niż „Fight Club”. Jak wygląda cała powieść? Jest urzekająca? Czy perypetie młodego Tajnego Ja – Agenta z socjalistycznego, totalitarnego kraju wciągają, bawią i poruszają (i obrzydzają, bo to też ważne)? Oczywiście, autor posiadł zdolność miłego łechtania brzydkim, ale nie wulgarnym słownictwem, które poprzez dziwne zawirowania i chrupiąco wysmażone metafory skutecznie dociera do ośrodków przyjemności znudzonego wszelaką poprawnością czytelnika. Niemniej, brakowało mi w „Pigmeju” jakiegoś pazura, czegoś nieprzeciętnego, co mogłoby do szczętu oburzyć i wzbudzić jakieś głębsze emocje. Owszem, w książce można znaleźć mocne fragmenty, ale te policzyć da się na palcach jednej ręki. No, w porywach może dwóch. To nie wystarcza. Czytając „Pigmeja” czułem się, jakbym jadł lizaka przez papierek. Warstwa karykaturalna amerykańskiego społeczeństwa śmieszy, ale jest tak oczywista, że ani nie szokuje, ani nie smuci. Do tego akcja, składająca się z mniejszych lub większych „starć z kapitalizmem”, oparta została na ciągu zdarzeń, którego koniec bardzo łatwo przewidzieć. Paradoksalnie, to właśnie ta prostota była dla mnie zaskoczeniem – liczyłem na coś bardziej wyrafinowanego. Zostałem zaskoczony. Czy to źle? Podsumowując, muszę przyznać, że „Pigmej” nie powalił mnie na kolana. Nie jest to w żadnym razie powieść zła, o nie! Lektura wyśmiewająca indoktrynację, ukazująca ludzkie wady (a amerykańskie grzeszki szczególnie) i dająca proste rozwiązanie problemu (eksterminacja milionów istnień pod postacią operacji „Chaos”!) to rzecz pożądana i ciekawa dla współczesnego, znudzonego grzecznymi książeczkami czytelnika. Pomimo przewidywalności i paru dość naiwnych momentów, giętkie, luźne i bezpośrednie pisarstwo Palahniuka zasługuje na najwyższe uznanie – autor przy użyciu paru celnych słów potrafi opisać nie tylko własne zdanie, ale także wydobyć głębokie POLECANKI


sedno problemów toczących nasz gatunek niczym rak. Styl biologiczny, anatomiczny, szczegółowy i naturalistyczny – Palahniuk w pełnej krasie. Na zachętę cytacik, akcja podczas szkolnej dyskoteki: Brat Goszczący mówi: - Bar mleczny… airbagi… kamizelki ratunkowe… - Ociera o siebie palce, by ślizgając, wydać szybki dźwięk, pstryk-pop, dopasowany do rytmu muzyki tańca godowego. Niektórzy uczniowie płci męskiej podchodzą do kobiet, proszą o wspólny taniec, by pokazać, że stanowią odpowiednich partnerów do reprodukcji. Tańczą szybko, by zademonstrować, że nie są kalekami i nie mają genetycznych defektów do przekazania potomstwu. Demonstrują skoordynowane, pełne witalności ruchy, by zapewnić, że mogą zabezpieczyć kobietę podczas okresu ciąży. Zabezpieczyć

kolejnych potomków, aż dojrzeją. Kobiety popisują się skórą i włosami, by ukazać się jako zdatne do życia, środowisko dla zapłodnionego jaja, malują twarz, by wyglądała jak najbardziej symetrycznie. Prawdopodobnie wydadzą na świat dużo żywych dzieci. (…) Stopy Tajnego Ja ustawiają się tak, by zaprezentować jak najlepszy wizerunek przed potencjalnym partnerem, kobietą rasy mongoloidalnej, o krótkiej czaszce, niewielkich nozdrzach i wystających kościach jarzmowych. Agent układa usta w przyjazny uśmiech, i żeby zagłuszyć dźwięk muzyki, mówi głosem jak trąba: - Szanowne potencjalne naczynie reprodukcyjne, proszę o zezwolenie na rozpoczęcie gry wstępnej przed stosunkiem genitalnym…

Jacek Orlicz

MACIEJ PAROWSKI, JACEK RODEK „Funky Koval: Sam przeciw wszystkim” Data wydania: 9 czerwca 2011 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rysunki: Bogusław Polch Seria: Funky Koval - Wyd.Kol., Funky Koval Oprawa: miękka Format: 215 x 290 mm Stron: 50 Cena: 21,9 zł ISBN: 978-83-7648-735-9 Po udanej operacji na DB-4, Funky wraz z członkami agencji Universs wraca na Ziemię. Jako rasowy macho, oczekuje powitania godnego bohatera. Tymczasem rząd stara się zatuszować całą sprawę, a osoby w nią zamieszane znikają w tajemniczych okolicznościach. Funky postanawia wycofać się na jakiś czas i wraz z Brendą zatrzymuje się w willi jej ciotki. Jednak wybudzony w środku nocy telefonem znów musi uciekać, pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza. Za Kovalem zostają rozesłane listy gończe, Brenda, ciężko ranna i w stanie śpiączki, leży w klinice, a Universs, bezsilna, pogrąża się w administracyjnym chaosie. POLECANKI

109


Upokorzony i pozbawiony wsparcia Koval wytacza wojnę Stellar Fox. Czy jednak działając poza prawem ma szansę pokonać organizację, w której szeregach, prócz skorumpowanych polityków i funkcjonariuszy, znajdują się przybysze z innego systemu gwiezdnego, potrafiący naginać rzeczywistość do własnej woli? „Sam przeciw wszystkim” to album znacznie bardziej atrakcyjny zarówno od strony fabularnej, jak i wizualnej. Już od pierwszej strony uwagę czytelnika zwraca nietuzinkowe kadrowanie i komponowanie poszczególnych scen. Swobodna kreska Bogusława Polcha rysuje świat wyjątkowo barwny i złożony. Miesza modę, stroje, fryzury i kolorystykę wprost z lat 80. z futurystyczną technologią. Trudno oderwać wzrok od tętniących kolorami i szczegółami obrazków, które nie tyle ilustrują fabułę, co stanowią komentarz do niej. Niektóre z nich to prawdziwe cudeńka, jak na przykład całostronicowe kompozycje przedstawiające międzyplanetarny dryf. Zaskakujący okaże się także zwrot akcji. Sprawa prowadzona przez Kovala z drobnej afery urośnie do rangi międzygalaktycznego spisku, w który zamieszani są najwyżsi urzędnicy ziemscy oraz dostojnicy cywilizacji obcych. Niebagatelną rolę przyjdzie odegrać w tej części serii Drollom. Pojawienie się tych podobnych do świerszczy istot w śmiesznych goglach okaże się najtrudniejszym z egzaminów, jakim została do tej pory poddana

ludzkość, zaś jego wyniki zadecydują o losie naszego gatunku. W drugim wydaniu spostrzegawczy czytelnik odnajdzie wiele odniesień do rzeczywistości lat 80., w których powstawał komiks. Od niepozornych napisów na murach, odnoszących się do socrealistycznych haseł, po wizerunki ówczesnych polityków. Prócz kolejnej części przygód Funky'ego Kovala, w albumie znajdziecie dwa dodatki. „Jak to się robi z grafikami” wprowadzi czytelnika w etapy powstawania komiksu od szkicu, przez rysunek konturowy aż po wprowadzanie koloru. Drugim dodatkiem są dwie plansze „Nie do zobaczenia w komiksie”, powstałe na zamówienie wydawnictwa w latach 90. Niedosyt pozostawia sposób ich podania. Zamieszczone na wewnętrznych stronach komiksu wydają się wciśnięte do wydania. Tymczasem projekty graficzne Bogusława Plocha aż proszą się, by każdemu z nich poświecić osobne miejsce. Na zakończenie mogę jeszcze dodać, że komiksem będą mogli nacieszyć oczy nie tylko fani Kovala, ale także miłośnicy jego pięknych towarzyszek przewijających się w poprzedniej części. Mowa tu oczywiście o (dosłownie) zwalającej mężczyzn z nóg Brendzie Lear oraz zjawiskowej Miss Universs, Lilly Rye. Magdalena Mińko

ANDRZEJ PILIPIUK „Wampir z M-3” Data wydania: styczeń 2011 Wydawnictwo: Fabryka Słów Ilość stron: 336 ISBN: 978-83-7574-223-7 Andrzej Pilipiuk, autor „Kronik Jakuba Wędrowycza”, „Kuzynek” i „Dzienników norweskich” postanowił zabrać się za… powieść o wampirach! Świat się wali – pomyślałam, gdy pojawiły się pierwsze zapowiedzi. Jednak kiedy sięgnęłam po książkę, nic takiego się nie stało. Domek mój, budowany już bez azbestu, ciągle stoi, a ja siedzę 110

POLECANKI


sobie w ogródku, sączę mrożoną herbatę i delektuję się lekturą. A przynajmniej staram się to robić. Od początku wszystkie znaki na ziemi i niebie zapowiadały, że mam się spodziewać satyry i parodii „Zmierzchu” i innych wampirycznych tworów, wychodzących z drukarni, jak związane chustki z kapelusza magika – ciągiem i nieskończenie. Nie to jednak dostałam. Książka, a raczej zbiór dziewięciu opowiadań z grupą tych samych bohaterów i miejscem akcji, skupionym na warszawskiej Pradze początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, opowiada historię wampirów i innych bytów nekrobiotycznych, zamieszkujących stolicę. Jest Gośka – samobójczyni z miłości, wampir z urodzenia (albo raczej z genów) – zakochana w Limahlu, tureckich jaskrawych chustkach i dżinsach z Peweksu nastolatka, która próbuje przystosować się do życia po życiu w czasach PRL-u. Marek – Wieczny Robol wyrabiający 300% normy, który naraził się ZUS-owi i Igor – zatwardziały komunista, któremu brakuje pewności siebie. Pojawia się również hrabia Prut, muzealnik Tomasz, wilkołak Greg i zmumifikowany kapłan Hefi – dla przyjaciół Heniek oraz kilka mniej ważnych postaci drugoplanowych. I w zasadzie taka charakterystyka bohaterów wystarczy. Nie ma w nich nic więcej, co można by opisać szerzej, potem zaczynają się już przygody. Czytelnikom, którzy nie pamiętają czasów poprzedniego ustroju, przedstawiana absurdalność miliona niby zwykłych sytuacji, które zaistnieć mogły tylko w PRL-u, na pewno wyda się śmieszna. I chociaż z kosmosu wzięte interpretacje prawa i paragrafy na wszystko mogą się przydarzyć obecnie, to jednak w dzisiejszych czasach nie kupimy informacji za papier toaletowy, a biedna, wyschnięta mumia dostałaby ataku duszności na widok

POLECANKI

ilości i rodzajów oliw na półkach supermarketów. Starcia ze Służbą Bezpieczeństwa, poszukiwania biblii wampirów, obalanie mitów i legend miejskich oraz opieka nad mumiami z odzysku to główne zajęcie warszawskiej ferajny wampirów – i to było czasem zabawne. „Wampir z M-3” jest przygodówką i relacją, jak radzili sobie żywi i umarli w czasach, gdy na półkach sklepowych stał tylko ocet (chociaż nawet ja tego nie pamiętam z nudnego wystawania z mamą w kolejkach). Niby powinno być super zabawnie – wampiry w PRL-u, materialiści-komuniści na tropie zjawisk paranormalnych, ZUS obawiający się wiecznego pracownika i Czarna Wołga w starciu z pogromcami mitów – jednak nawet, jeśli zdarzyło mi się uśmiechnąć pod nosem w trakcie czytania, spodziewałam się czegoś mniej ordynarnego w kwestii humoru, bardziej rozbudowanego fabularnie i głębszego – jeśli chodzi o bohaterów. Widać powieści pana Pilipiuka nie należą do prezentujących humor, który mnie bawi – ten swojsko-chłopski klimat przaśnej ferajny po prostu do mnie nie przemawia. Zapewne dlatego nie sięgnęłam dotychczas po serię z bimbrownikiem egzorcystą (który notabene pojawił się i w „Wampirze z M-3”, wszak niewymieniony z nazwiska, ale nie sposób go pomylić z kimś innym) w roli głównej. Kole również pewne potraktowanie książki lekką ręką. Im dalej w las, tym jakość opowiadań zdaje się spadać, jakby pisana była na szybko i zabrakło czasu na doszlifowanie. Może dlatego też całość okazała się męcząca i wcale nielekkostrawna. Za to okładka przyciągnęła oko natychmiast i była drugim powodem sięgnięcia po „Wampira…” –nie sposób przejść obok niej obojętnie. Beata Tomaszewska

111


TOM CLANCY „Suma wszystkich strachów”

Data wydania: 2011 Wydawnictwo: Buchmann ISBN: 978-83-7670-162-2 Strony: 800 Oprawa: twarda Poprzednią przygodę z twórczością Toma Clancy’ego (przy okazji recenzowania powieści „Bez skrupułów”) wspominam miło po dziś dzień. Wciąż sięgam po książkę, kiedy czas na to pozwala, ponieważ jest to sensacja najwyższej próby, dostarczająca nie lada emocji. Nie powinno więc dziwić, że gdy – całkiem niedawno – ujrzałem w jednej z lokalnych księgarni nowe wydanie kolejnych przygód Jacka Ryana, czym prędzej zamówiłem egzemplarz do recenzji. Opasłe tomisko w twardej oprawie (ozdobionej efektowną grafiką) dotarło do mnie niedługo potem i sprawiło, że po raz kolejny przepadłem na długie godziny w świecie wykreowanym przez pisarza. Na początek wspomnę o tym, że „Suma wszystkich strachów” nie jest bezpośrednią kontynuacją 112

„Bez skrupułów”. Według znalezionych w internecie informacji, stanowi ona siódmą pozycję w całym cyklu o przygodach Jacka Ryana (wcześniejsze to chociażby „Czas patriotów” czy słynne „Polowanie na Czerwony Październik”). Nie ma jednak obaw, że nieznajomość poprzednich powieści uniemożliwi czerpanie przyjemności z lektury „Sumy”. Mi przynajmniej nie przeszkodziła w tym, mimo iż odniesienia do nich jak najbardziej się pojawiają. Człowiek to stworzenie wielce gapowate. I, jako takie, lubi sobie czasem coś zgubić. Pół biedy, jeśli zapodzieje mało istotny przedmiot, choćby parasolkę (przyznać się, kto i ile razy zostawił takie ustrojstwo w pociągu lub innym środku publicznego transportu?) czy inne rękawiczki. Gorzej, jeśli straci ważny dokument albo portfel z pobraną przed chwilą wypłatą. A co, jeśli zgubą okazałaby się rzecz, która może doprowadzić do zachwiania równowagi między całymi narodami? Ot, dajmy na to, najprawdziwsza głowica jądrowa? Stop, już nawet nie musicie się domyślać! Wystarczy sięgnąć po „Sumę wszystkich strachów” i przekonać się na własne oczy, ponieważ autor rozpoczyna powieść właśnie od zgubienia głowicy jądrowej podczas wojskowej operacji na Wzgórzach Golan. Napięcie wywołane przez trzęsienie ziemi jest niebotyczne, a dalej… dalej jest jeszcze lepiej! Fabuła „Sumy wszystkich strachów” jest wielowątkowa, nieprzewidywalna i niezwykle wciągająca. Tak na dobrą sprawę pomysły, z których została utkana, spokojnie starczyłyby na 2-3 osobne powieści. Tom Clancy zgromadził je jednak w jednym tomie, na dodatek w taki sposób, że znakomicie ze sobą współgrają. Oprócz wspomnianego wątku przewodniego z zagubioną bombą, mamy tu do czynienia między innymi z próbami zaprowadzenia pokoju na Bliskim Wschodzie czy też fragmentami dotyczącymi bezpośrednio osoby głównego bohatera, Jacka Ryana. Dzieje się sporo, napięcie dawkowane jest w umiejętny sposób, stopniowo, dzięki czemu czytelnik wciąż ma ochotę zobaczyć, co wydarzy się na kolejnych stronach. Tekst skrojony jest przejrzyście i nie ma obaw, że czytelnik poczuje się zagubiony w tym gąszczu wątków, napomknięć, wydarzeń. Znać tu umysł POLECANKI


i dłoń pisarskiego mistrza. Również jeśli chodzi o konstrukcję poszczególnych postaci. Podobnie jak w „Bez skrupułów”, są one pełne życia, wyraziste, obdarzone indywidualną historią i motywacjami. Pierwszorzędna robota. Wydanie, z jakim mamy do czynienia w ramach projektu „Fabryka Sensacji”, jest wysokiej jakości. Wspomniałem już o twardej oprawie i znakomitej grafice widniejącej na okładce (widmowa czaszka na froncie, znak nuklearnego zagrożenia z tyłu, efektownie błyszczące elementy). Także jeśli chodzi o korektę i edycję tekstu, nie ma się czego doczepić.

Klasa sama w sobie. Cóż mogę powiedzieć na koniec? Jeśli szukasz świetnej powieści sensacyjnej, która pochłonie cię na długie godziny i zawładnie twoją wyobraźnią, w te pędy gnaj do księgarni po egzemplarz „Sumy wszystkich strachów” (jeśli jeszcze nie posiadasz jej w swojej kolekcji). A ja, z nie mniejszą chęcią, zabieram się za kolejny tom sagi, zatytułowany „Dług honorowy”.

LEWIS CARROLL „Alicja w Krainie Czarów”

Czy jest ktoś, kto do tej pory nie zna historii dziewczynki, która przez króliczą norę dostała się do Krainy Czarów? Niesłabnąca popularność powieści, kolejne dodruki oraz liczne adaptacje mówią w tym wypadku same za siebie. A jednak, po latach Kraina Czarów, choć, przemierzona przeze mnie na wiele sposobów, nadal zaskakuje. A wszystko to za sprawą wydawnictwa Buchmann, które wydając przygody Alicji w nowym tłumaczeniu Krzysztofa Dworaka nie zapomniało o stronie wizualnej. Tak, oczywiście, dobra literatura nie potrzebuje być przybierana krzykliwymi obrazkami, by dowieść swojej wartości. Jednak, naprawdę dobra literatura nie tylko zasługuje na piękna oprawę, ale i inspiruje artystów do jej stworzenia. Chciałabym też wierzyć, że na nowe wydanie wpływ miała sama bohaterka, która zaglądając przez ramię starszej siostrze pogrążonej w lekturze, dziwi się: „Po co w ogóle są książki bez obrazków czy rozmów?”. Ponadto, ilustracja, to coś więcej niż tylko przeniesienie słów na obrazy. Praca Roberta Ingpena, jak i innych artystów podejmujących tematykę Krainy Czarów, dowodzi, że ilustracja otwiera nowe drogi interpretacji świata opisanego przez Lewisa Carrolla. Większość czytelników, z pewnością, miała okazję zetknąć się z klasycznymi sztychami Johna Tenniela, który jako pierwszy miał okazję zilustrować przygody Alicji w Krainie Czarów i Po drugiej stronie lustra. Nieco groteskowe w wymowie (wszak Tenniel po dziś dzień uchodzi za czołowego angielskiego karykaturzystę), od dziecka budziły

Data wydania: 2010 Wydawnictwo: Buchmann ISBN: 978-83-7670-090-8 Liczba stron: 191 Wymiary: 19,9 x 24,2 cm Okładka: twarda Tłumaczenie: Krzysztof Dworak POLECANKI

Kamil Dolik

113


we mnie niepokój. Bardziej skupiają się na wykazaniu absurdalności Krainy Czarów w odniesieniu do rzeczywistości, z której przybyła Alicja. Patrząc na grafiki Tenniela, czytelnik wciąż pozostaje na zewnątrz, a prezentowany w nich świat widziany jest przez pryzmat króliczej nory, wąskiej i zacienionej. Ilustracje Ingpena przenoszą czytelnika w głąb. Rozdział pierwszy otwiera sielska panorama parku, gdzie skulone na brzegu jeziora majaczą postacie Alicji i jej starszej siostry. Nietrudno uwierzyć, że w morzu zieleni, gdzie zacierają się kontury rzeczywistości, naprawdę znajdowało się przejście do baśniowej krainy. Na kolejnych stronach obrazy przybliżają się do widza. Trochę jak w obiektywie kamery filmowej, widzimy spadającą Alicję, spoglądamy za drepczącym w miejscu Białym Królikiem. Ingpen unika dosłowności, wskutek czego interpretacja niektórych scen zdumiewa pomysłowością. Zwróćcie tylko uwagę, w jaki sposób ukazuje zmieniającą rozmiary Alicję i jej otoczenie po połknięciu czegoś nieroztropnie przez dziewczynkę. Zmienia się nie tylko ona, ale i otaczająca ją rzeczywistość. Kraina Czarów nie jest konstrukcją, w której ramy wchodząc trzeba się jednoznacznie podporządkować. To żywy organizm. Styl Ingpena zdaje się realistyczny do granic. Na kocim pyszczku można policzyć każdy włosek, ptasie pióra szeleszczą, a trawy poruszają miarowo podmuchy wiatru. Jednak, widz nie ma wątpliwości, że znajduje się w prawdziwej Krainie Czarów, a to za sprawą poetyckiego wyrazu kolorystycznych kompozycji artysty. To, co jeszcze urzeka mnie w pracach Roberta Ingpena, to jego wyobrażenie Alicji. Od dłuższego czasu mam wrażenie, że mało kto już zastanawia się, jak mogłaby wyglądać bohaterka powieści Carrolla, o której tłumacz, Maciej Słomczyński powiedział : „jest to zapewne jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”. Wraz z powstaniem

114

animacji Disneya klasyfikacja zdawała się zawężać zdecydowanie w kierunku fantastycznej opowiastki na dobranoc. Pozostałe interpretacje (przynajmniej te funkcjonujące w kulturze masowej) powielały ten schemat, lub za wszelką cenę starały się z tym wizerunkiem zerwać. A ponieważ to, co infantylne jest jasne, pluszowe i kolorowe, zaczęły powstawać dla kontarstu coraz bardziej przerażające i mroczne wizje Krainy Czarów. I tak popadając z jednej skrajności w drugą, na okładkach książek i komiksów, pudełkach z grami komputerowymi i billboardach obok roześmianych lolitek straszą dręczone koszmarami katatoniczki. Ingpen wraca do wyobrażenia Alicji, jako dziewczynki o pucułowatej buzi, zadartym nosku i burzy rdzawych włosów zebranych cienką opaską. Jest to z pewnością ukłon w stronę młodszego czytelnika. Nie cechuje go jednak doczepiana (nie zawsze słusznie) literaturze dziecięcej łatka naiwności i bylejakości. By zwrócić uwagę widza ilustrator nie musi uciekać w psychodelię. Wystarczy, że wzbudzi zachwyt, a spoglądające z kart powieści oczy małej „łobuzicy”, trochę rozkapryszonej, ale sprytnej dziewczynki sprawią, że łatwiej będzie uwierzyć czytelnikowi w jej nieprawdopodobną przygodę. Nie twierdzę, bynajmniej, że zaproponowany przez Roberta Ingpena obraz Krainy Czarów, jest jedynym właściwym, lub wyczerpującym problematykę powieści. Wręcz przeciwnie. Jednak Buchmannowskie wydanie Alicji, mimo że nie stara się odkrywać niuansów, z całą pewnością zachwyca. To prawdziwy rarytas dla kolekcjonerów i miłośników historii rodem z Krainy Czarów. Nawet, jeśli w Waszym posiadaniu znalazło się jakieś wcześniejsze wydanie powieści, zapewniam, że po obejrzeniu kilku pierwszych stron zapragniecie, by książka wróciła z Wami do domu z księgarni i już nigdy nie opuszczała bibliotecznej półki. Magdalena Mińko

POLECANKI


PHILIP K. D ICK „Ubik”

Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 2011 Tytuł oryginału: Ubik Przekład: Michał Ronikier Oprawa: płótnpodobna z obwolutą ISBN: 978-83-7510-523-0 Liczba stron: 304 Cena: 45,90 zł I oto stanęłam przed zadaniem prawie niemożliwym. Mam napisać recenzję powieści, której nie czyta się za darmo, bo kiedy ty ją pochłaniasz, ona powoli pochłania zawartość twojej czaszki i pozostawia Cię w końcu bez mózgu. Proces to odwracalny, ale kilka dni w stanie zbliżonym do zombie spędzić trzeba. Dlatego też do recenzji zabieram się tak późno, mimo że książkę połknęłam już dawno temu. Ale gdybym od razu próbowała pisać, wyszedłby mi bełkot pacjenta szpitala psychiatrycznego. Już mi się polepszyło, chociaż i tak nie jestem pewna, czy wszystkie połączenia między neuronami zdążyły się zregenerować… POLECANKI

Cóż to pan, panie Dick, robi z tymi biednymi czytelnikami? Prawie 30 lat już pan nie żyje, a dalej podważa genialność innych pisarzy, bo jeśli tylko ktoś po pana powieści sięga, zaczyna machać z rezygnacją na wszystkich innych… Zastanawiałam się, do kogo zaadresować tę recenzję. Jakby nie patrzeć, Dick jest popularnym pisarzem i wielu rekomendacji nie potrzebuje. Fani fantastyki albo doskonale go znają, albo tak często spotkali się z jego nazwiskiem, że na pewno wkrótce po niego sięgną, by sprawdzić, o co ten szał. Gorzej wygląda sytuacja w przypadku tych wszystkich zabarykadowanych w gatunkowych klatkach, którzy unikają science fiction jak ognia, bo to „bzdurne historyjki o robotach i strzelaninach w kosmosie”. Każdy z fanów Dicka uśmiecha się teraz pod nosem, ubolewając nad losem tych biednych głuptasków, którzy dobrowolnie skazują się na nieznajomość prawdziwej czytelniczej uczty – niczym małe dziecko, które odmawia jedzenia każdego mięsa, bo mu wątróbka nie smakuje. Znak „równa się” między Dickiem a science fiction nie jest do końca wyraźny, bywa nawet trochę pofalowany, niczym inny matematyczny znak „w przybliżeniu”. A jeśli chodzi o „Ubika”, to jest już całkiem nieostry. Science w „Ubiku” powinno mieć raczej prefiks „para-”, ponieważ tymi futurologicznymi nowinkami, które określają literaturę SF nie są latające samochody i wystrzałowe statki kosmiczne (aczkolwiek bohaterowie mają możliwość latania do odległych galaktyk, a w mieszkaniach posiadają gadające automaty do wszystkiego, wykonujące swoje obowiązki za opłatą). W tym wypadku jest to tylko to, co związane ze zdolnościami umysłowymi człowieka i jego duszą. Pierwszą taką nowinką jest to, że ludzie nie do końca umierają. Jeżeli po śmierci umieścimy ciało w odpowiednio niskiej temperaturze i włożymy w specjalnie do tego skonstruowany pojemnik, możemy utrzymywać przez jakiś czas tę osobę w stanie półżycia i komunikować się z nią. W tym celu zakładane są tzw. moratoria. Drugą z nowinek jest istnienie organizacji, które skupiają osoby posiadające zdolności parapsychiczne. Jasnowidzenie, telepatia, prekognicja, psychokineza – wszystko mile widziane. Osoby takie wynajmowane są z or115


ganizacji najczęściej w celach politycznych. Po drugiej stronie barykady są instytucje zapobiegawcze – skupiające osoby o zdolnościach antypsi. Jeżeli przeczuwasz, że w Twojej firmie może znajdować się jakiś jasnowidz, próbujący zobaczyć twoją przyszłość, instytucja zapobiegawcza z przyjemnością zbada sprawę i zlikwiduje natręta, redukując jego zdolności umysłowe także za pomocą umysłu. Science? Nie tak bardzo. W takim świecie toczy się fabuła „Ubika”. Jej znajomość przed sięgnięciem po książkę jest nieistotna. I tak nikomu nic nie powie, bo po zawiązaniu akcji jest mnóstwo zakrętów i zwrotów, i nikt nie jest w stanie przejrzeć, dokąd to wszystko zmierza. Ale gwoli formalności zdradzę tyle, że grupa inercjałów z instytucji zapobiegawczej Runcitera dostaje zlecenie zlikwidowania parapsychicznego szpiega na Lunie. Na miejscu okazuje się, że to pułapka. Wybucha bomba i zabija jednego z członków ekipy. Po tym incydencie bohaterowie nie mogą zorientować się w otaczającej rzeczywistości, która zaczyna zatracać swoją materię. Otrzymują wiadomości od zmarłego, a niektórzy sami zaczynają umierać. A może jest na odwrót? Może to on żyje, a oni są martwi? To jest to. Dick w najlepszej formie, bawiący się zagadnieniem realności i nierealności świata, odbioru rzeczywistości przez świadomość człowieka.

Łączący fantastykę z wątkami metafizycznymi i teologicznymi. I doskonale mieszający czytelnikowi w głowie. Kiedy już myślimy, że wszystko powoli zaczyna nam się układać, że bohaterowie powoli rozumieją, co się z nimi dzieje, wszystko okazuje się fałszywym tropem. Kiedy już sądzimy, że znamy winowajcę, a winowajca to potwierdza… okazuje się, że sam tkwi w błędzie. Domysły i kłam-stwa, podejrzenia i ślepe uliczki. Nowe tezy bohaterów, na które czytelnik reaguje: „Tak, to musi być to!”, po chwili są zbijane przez kolejne. Cała powieść to jedna wielka zagadka, a rozwiązanie nie przynosi satysfakcji. Powieść jako całość satysfakcję niesie, ale samo zakończenie wprowadza raczej w ciężki, poważny, towarzyszący trudnym przemyśleniom nastrój – daleko mu do rozrywkowego. Nie pozwala obojętnie zamknąć książki i przejść bezrefleksyjnie do codziennego życia. I nie pozwala żyć bez Dicka. P.S. Nowa edycja „Ubika” wydawnictwa Rebis jest przecudna. Książkę połyka się wzrokiem, a okładkę można zagłaskać na przysłowiową śmierć. Do tego fantastyczne ilustracje Wojciecha Siudmaka. Nic tylko postawić za pancerną gablotką z alarmem. ;) Katarzyna Tatomir

RICHARD P. FEYNMAN „Pan raczy żartować, panie Feynman!” Data wydania: 16.01.2007 Wydawnictwo: Znak ISBN: 83-240-0776-9 Stron: 350 Wymiary: 145x205 mm Kocham książki, które poprawiają humor. Uwielbiam takie, co to trzymają w luźnym napięciu (wyobraźcie to sobie!) i nie chcą puścić czytelnika za żadne skarby. Siedzisz sobie w kuchni, niby to popijając herbatę i ani się obejrzysz, gdy trzymana w ręku, zbita i sklejona kupka papieru, zacznie cię zachwycać, podniecać i wprawiać w najlepszą z możliwych, bo intelektualną, ekstazę. Że niby 116

POLECANKI


przesadzam? Że nie ma takich książek, a zbiór anegdotek znanego fizyka nie może być ciekawy? Raczysz żartować! Ufam, że Richarda Feynmana nie trzeba nikomu przedstawiać. Fizyk, noblista, człowiek kochający myśleć i bawić się dosłownie wszystkim. Nic dziwnego więc, że już jako mały dzieciak naprawiał radia w całym mieście, uczył się zaawansowanej matematyki z nadprogramowego podręcznika, a nawet prowadził własne, poważne jak na ten wiek, laboratorium. Lata dwudzieste i trzydzieste były dla Feynmana znakomitym, bo amerykańskim i naprawdę inspirującym początkiem drogi ku chwale i sławie jednego z najlepszych fizyków świata. Głównym, a może nawet jedynym motorem działania Feynmana zdaje się być ciekawość i prawdziwa, dziecięca radość z odkrywania „jak rzeczy działają”. Badanie, eksperymentowanie i odkrywanie tajemnic to najlepsza, zdrowa motywacja, by rozwijać umysł i czerpać przyjemność z myślenia, a przy tym wszystkim być genialnym naukowcem. Niepohamowana żądza poznawania świata sprawia, że status człowieka nauki pojawia się jakby… przypadkiem. Przemądrzały, oryginalny i szalenie bezpośredni Feynman charakteryzował się nieodpartą chęcią udowadniania innym swoich racji... „Często stawałem przed problemem, jak zademonstrować kolegom coś, w co nie wierzyli. Kiedyś na przykład spieraliśmy się, czy mocz wypływa z człowieka pod działaniem siły ciążenia. Żeby im udowodnić, że tak nie jest, musiałem się wysikać, stojąc na głowie. Albo kiedyś ktoś stwierdził, że jeśli zażyjesz aspirynę i wypijesz colę, natychmiast stracisz przytomność. Powiedziałem, że moim zdaniem to duża brednia i zaproponowałem, że wezmę aspirynę razem z colą. Zaczęła się kłótnia, czy trzeba zażyć aspirynę przed wypiciem coli, tuż po wypiciu coli, czy też rozpuszczoną w coli. Wziąłem więc sześć aspiryn i wypiłem trzy cole. Najpierw zażyłem dwie aspiryny i popiłem colą, potem rozpuściłem dwie aspiryny w coli, potem wypiłem colę i zażyłem dwie aspiryny. Wszyscy ci durnie, którzy wierzyli w piorunujący efekt zestawu, cały czas stali wokół mnie i czekali, aż zemdleję. Ale nic się nie stało. Pamiętam, co prawda, że nie mogłem w nocy spać, więc wstałem i wymyśliłem trochę równań do POLECANKI

funkcji Riemanna-Zety”. Zbiory anegdot i historyjek z życia sławnych postaci są nudne i sztampowe. Wiele autobiografii, wspomnień i wywiadów razi sztucznością i nadęciem. Sięgając po „Pan raczy żartować…” nie miałem zbyt wielkich nadziei – ba, nawet nie wiedziałem, kim tak naprawdę Richard Feynman był! Coś słyszałem o jego wykładach, o oryginalności i barwnym życiu, ale bynajmniej nie spodziewałem się, że postać tego człowieka okaże się tak fascynująca, ciekawa i – cholera, muszę to powiedzieć – inspirująca! Spisane w luźnej formie, mniej więcej chronologicznie ułożone wspomnienia Feynmana są lekturą przyjemną, zabawną, choć momentami niewiarygodną. Aż trudno uwierzyć, że jeden człowiek może przeżyć tak dużo niesamowitych zdarzeń, nieustannie posiadać dobry humor i wciąż bawić się otaczającą go rzeczywistością (a nawet samym sobą, jakkolwiek to brzmi). Feynman wcale nie był zblazowanym naukowcem, który siedzi przy biurku lub stoi przy katedrze i wygłasza nudne teorie. Wręcz przeciwnie – wykłady prowadził z pasją i kochał nauczać. Ale prawdziwe życie Feynmana to nie tylko przekazywanie wiedzy innym, to także wiele eksperymentów i doświadczeń, niekoniecznie związanych z czysto akademicką nauką. Jakkolwiek fizyka wydawała mu się fascynująca, Feynman potrafił wykrzesać ze swojego życia dużo więcej. Nie na darmo podrywał dziewczyny w barach, na uczelni, a nawet w Vegas, odwiedzał restauracje topless i… długimi godzinami obserwował mrówki. Wszystko go ciekawiło: od kontaktów i gier z ludźmi, tajemnic snu, halucynacji i świadomości, przez udowadnianie innym swoich racji (i to w jakże pięknym stylu!), aż po sztukę i rysowanie portretów nagich kobiet. Wcześnie zaczął, dlatego był taki dobry – powiedzą niektórzy. I tak, będzie to prawda – Feynman zajmował się trudnymi, naukowymi kwestiami już w wieku dwudziestu kilku lat, dzięki czemu został zauważony, doceniony przez rząd i rozpoczął pracę w tajnym projekcie Manhattan. Wspomnienia z pracy w ukrytym ośrodku wojskowym w Los Alamos, Feynman opisuje z gracją, ciekawie i ze znakomitym humorem. Prze117


konujemy się, że pomyłki i zabawne sytuacje, nawet w tak poważnym miejscu, nie zdarzały się sporadycznie i były dużą częścią naukowej atmosfery. Choć cała książka jest zachwycająca, to właśnie wspomnienia Feynmana, odnoszące się do projektu Manhattan, polubiłem najbardziej. Szczególnie jedną, konkretną rzecz… Mianowicie, genialny fizyk od zawsze interesował się pokonywaniem barier i wkradaniem się tam, gdzie nie powinien, co doprowadzało do wielu zabawnych sytuacji. Otwieranie zamków – samo w sobie – nie wydaje się jakoś specjalnie ekscytujące, ale wyobraźcie sobie znudzonego i ciekawego świata Feynmana, badającego i rozłupującego wszystkie wokół zamki, w twierdzy, jaką było miasteczko Los Alamos. Projekt Manhattan w toku – Stany Zjednoczone budują bombę atomową, fizycy, inżynierowie i technicy uwijają się jak w ukropie, a Feynman… włamuje się do biurek, sejfów i zamykanych na szyfr segregatorów w całym ośrodku. Choć brzmi to nad wyraz nieprawdopodobnie i aż dziw bierze, że fizykowi wszystkie podobne wybryki uszły płazem, to nie sposób nie uśmiechnąć się pod nosem (albo wąsem). Niepohamowana potrzeba kombinowania i ciągłe szukanie wyzwań to najczystsza forma ciekawości, która fascynuje i cieszy. Spotkania Richarda Feynmana z wieloma zacnymi postaciami świata nauki (Albert Einstein, Niels Bohr, Oppenheimer) opisane są ciekawie i odsłaniają tę stronę życia sławnych naukowców, o której się nie mówi. Gigantyczne umysły to okazy znakomitych ludzi, nie tylko szybko rozwiązujących „zadania matematyczne”, ale też żyjących na wyższym poziomie świadomości, żartujących i bawiących się niczym małe dzieci, ale też podej-

118

mujących ważne i istotne decyzje. Wspomnienia wielkiego fizyka bawią, uczą i pozwalają docenić świat nauki od tej strony, na którą zwykle nie spoglądamy, gdy widzimy podręcznik do fizyki Zbiór anegdot i ciekawostek w drobnych kroczkach odsłania przed nami świat niezwykły, barwny i zaskakująco zabawny oraz pełen życia. Ciekawe są poglądy Feynmana na naukę i poznawanie świata. Autor-bohater w skuteczny sposób przekonuje o prawdziwej wartości ciekawości i dziecięcego podejścia do rzeczywistości, chociaż nie czyni tego bezpośrednio. Nie warto zastanawiać się nad „rozwojem”, trzeba po prostu kochać myśleć. Należy szukać wyzwań, barier i uparcie je pokonywać. Na uwagę zasługuje też pasja, z jaką Feynman przekonywał o problemach w systemie edukacji USA (a także w Brazylii, którą chętnie odwiedzał) i o marnym poziomie większości podręczników. Uderzające jest, że przecież to, co fizyk postulował wiele lat temu, dzieje się dzisiaj w Polsce! Wydaje się, że Feynman nie był geniuszem w mistycznym i stereotypowym tego słowa znaczeniu, a po prostu był niezmiernie ciekaw świata – bawił się i nie krępował zbędnymi schematami. Ścieżki nauki najlepszych naukowców i ogólnie – rozwój młodych umysłów, które w przyszłości stają się najlepszymi z najlepszych, to niezmiernie ciekawa kwestia, o której tak mało można znaleźć rzetelnych i przystępnych informacji. „Pan raczy żartować, panie Feynman!” to książka nietypowa, pod wieloma względami wybitna, ale przede wszystkim inspirująca do własnych poszukiwań. Polecam! Jacek Orlicz

POLECANKI


TAD WILLIAMS „Wieża Zielonego Anioła”, tom 2

Wydawnictwo: Rebis Data wydania: 2011 Przekład: Paweł Kruk Ilość stron: 744 Rok wydania: 2011 Wydawnictwo: Rebis Wymiary: 15.0 x 22.5 cm ISBN: 9788375105636 Książki można czytać na wiele sposobów. Skrycie: pod ławką w szkole. Surwiwalowo: gdy idziemy ulicą i wpadamy na wszystkie lampy po drodze, okazjonalnie zbaczając na jezdnię. Niecierpliwie: przeskakując co chwilę o kilkanaście stron. Wstydliwie: okładając książkę w papier, żeby nikt – broń Boże – nie widział, jaki ma tytuł. Szpanersko: ustawiając ją pionowo na stoliku przed sobą, żeby temu, kto przechodzi obok, ten tytuł przypadkiem nie umknął. Książki czytane w ostatni sposób zdarzają się dosyć rzadko, więc przy okazji tej recenzji, POLECANKI

mam szczególną przyjemność polecić wam właśnie taką powieść. Możecie się nią bez obawy chwalić wszem i wobec. Ba, nawet powinniście! Zresztą, wszystkie moje zachęty staną się zbędne, gdy poznacie jej tytuł. Uwaga, mówię: „Wieża Zielonego Anioła”, tom drugi. Ostatnia część serii Tada Williamsa, zatytułowanej „Pamięć, Smutek i Cierń”. Jesteście podekscytowani? To dobrze! Simon wraz z księżniczką Miriamele zmierzają w kierunku Hayholt, prosto (dosłownie i w przenośni) w paszczę smoka. Dawno pozostawili za sobą swoich sprzymierzeńców i znaleźli się na nieprzyjaznych ziemiach, wyludnionych przez Eliasa i Nornów. Brat króla, Josua, również ma zamiar ruszyć w stronę stolicy, jednak najpierw musi przebić się przez wrogie, sprzymierzone wojska, zagradzające mu drogę. Gorzka będzie nauka o tym, że zwycięstwo może być największą porażką, gdy nie zna się jego ceny. Towarzyszący Eolairowi pod Naglimundem Sithowie, jako pierwsi czują nadchodzące zmiany, dalekie wołanie mocy, która drzemie pod zamkiem Eliasa. Wszystkie drogi prowadzą do Hayholt, miejsca, gdzie rozegra się ostateczna bitwa o losy Osten Ard. Bitwa na magię i miecze, pod niestrudzonym okiem czerwonej Gwiazdy Zdobywcy, wieszczącej koniec ery i zagładę starego porządku. Już na samym początku mówię prosto z mostu: nie nastawiajcie się w żaden sposób, co do zakończenia książki. Ani na happy end, ani na łzy rozpaczy (co wrażliwsi będą płakać i tak). Tad Williams jest pisarzem nietuzinkowym i zaskakującym, a w ostatniej części serii ukazuje cały swój kunszt w tworzeniu fabuły. Wasi ulubieni bohaterowie zginą, chociaż przeżyją. Największa w historii Osten Ard armia wygra, chociaż poniesie porażkę. Będziecie opłakiwać swoich wrogów i złorzeczyć sprzymierzeńcom. „Wieża Zielonego Anioła” będzie trzymać Was w napięciu do ostatniego momentu. Mimo to, w książce znajdą się też logiczne zakończenia wielu wątków. Jeśli przez poprzednie tomy cierpliwie zbieraliście wskazówki, które powoli układały się w Waszych głowach w całość, teraz z radością stwierdzicie, że w wielu przypadkach mieliście rację. Williams daje swoim czytelnikom satysfakcję samodzielnego rozwi119


kłania niektórych zagadek i tylko potwierdza je na ostatnich stronach powieści. Chociaż „Wieża…” stanowi zakończenie cyklu, przez dłuższy czas w ogóle tego nie czuć. Gdy już wydaje się, że autor nie zdoła domknąć wszystkich wątków na tak ograniczonej przestrzeni, wszystkie elementy składają się w całość, idealnie działającą maszynerię, która pędzi ku zakończeniu. Ponadto, Williams ma rzadką umiejętność: jego opowieść nie jest „prawdopodobna” ani „realistyczna”, ona po prostu „jest”. Każdy jej element odzwierciedla prawdziwy świat, książka jest jednocześnie chaotyczna i logiczna, zaskakuje nas w najmniej oczekiwanym miejscu, ale kiedy indziej akcja toczy się boleśnie blisko naszych najmroczniejszych przypuszczeń. Tad Williams nie stworzył Osten Ard i istot tam żyjących: wydaje się, że po prostu usiadł i opisał to, co widział na własne oczy. A widział nie jak Tolkien – elegancką legendę sprzed wieków, ale pełne krwi i potu, choć wciąż piękne – życie. Gdybym miała w dwóch słowach opisać, o czym jest drugi tom „Wieży…”, odpowiedziałabym: o walce i współczuciu. Walce Inelukiego i Utuk’ku o władzę i powrót na ziemię; oczywiście także o oporze zjednoczonych ludów Osten Ard przeciwko tej upiornej dwójce. Ale także w wielu wypadkach o bardzo cichej, prywatnej walce. Bohaterowie zmagają się sami ze sobą, z mocami, które zawładnęły ich ciałami, z przeszłością, która rzuca długi cień na ich życie. Camaris, Simon, Elias, Cadrach,

120

Miriamele, Maegwin – w książce nie ma chyba osoby, która nie byłaby zmuszona stanąć naprzeciw swojej ciemnej strony. Nie wszyscy wygrywają. Sama walka i świadomość jej przyczyn mogą jednak dać odkupienie. Drugim elementem, który pojawia się przez całą „Wieżę…” jest współczucie lub jego brak. I to nie tylko współczucie wobec tych, którzy nie mogą się bronić, ale przede wszystkich skierowane do tych, którzy walczą najciężej, nie w swojej sprawie, niesprawiedliwie. Współczucie wobec zrujnowanych nienawiścią i przeszłością istot, absolutne, nawet w momencie śmierci z ich rąk. Myślę, że nie tylko bohaterowie cyklu dorastali w miarę upływu czasu: Williams dał tę szansę także swoim czytelnikom. Stworzył przestrzeń na przemyślenia i wyciąganie wniosków. „Wieża…” to książka dla ludzi myślących i czujących w równym stopniu. Ostatni tom „Pamięci, Smutku i Ciernia” to wspaniała powieść, godne zakończenie dla tej monumentalnej serii. Jej fani znajdą tu wszystko to, za co pokochali prozę Williamsa: magię, grozę i chwytających za serce bohaterów. Jedyny minus stanowi fakt, że to już koniec, nie poznamy dalszych losów mieszkańców Osten Ard. Na pocieszenie pozostaje możliwość powracania do innych części powieści. Gorąco polecam zarówno całą serię, jak i jej ostatni tom! Maryla Kowalska

POLECANKI


PAWEŁ MATUSZEK „Kamienna Ćma”

Wydawnictwo: MAG Data wydania: 8 lipca 2011 ISBN: 978-83-7480-217-8 Oprawa: twarda Format: 135x202 Liczba stron: 208 Do debiutanckiej powieści Pawła Matuszka podchodziłem dosyć sceptycznie, ale któż nie dałby się uwieść tak pięknej okładce oraz obietnicy debiutu na miarę światowej fantastyki? Skusiłem się, kiedy tylko przedpremierowy egzemplarz „Kamiennej Ćmy” trafił w moje ręce, od razu wziąłem go pod lupę. Czego się dopatrzyłem? Już na pierwszy rzut oka można uznać, że jest ona dziełem niezwykłym zarówno pod względem formy, jak i treści. Charakterystyczne czcionki, piękne ilustracje tworzące osobną rysowaną bajkę, a do tego epicka opowieść. Przejdźmy jednak do fabuły, później wspomnę o idei Lopterus Press i o tym, jakie reelekcje we mnie wzbudziła. Gdzieś, na planecie zwanej Usimą, wznosi się jedyna działająca wieża strażnicza, w której mieszka Beddeos razem ze swoim mechanicznym POLECANKI

pomocnikiem Tyfonem – sympatyczną maszyną. Beddeos nie wie, jak trafił do wieży, nie pamięta nic sprzed zesłania na banicję. Wiedzie spokojne życie (to chyba trochę przesadne stwierdzenie biorąc pod uwagę niezwykłość samej planety), a jego jedynym zajęciem jest wydawanie podróżnym glejtów i wody. Pewnego dnia, Beddeos spotyka Hortę – przedstawiciela Małych Ludzi i wtedy wszystko się zmienia. Z początku niechętnie, a później z coraz większym zainteresowaniem, zagłębia się we własną historię. Powoli odkrywa, że w swoim poprzednim życiu był kimś zupełnie innym, miał rodzinę… Jego świadomość zaczyna ulegać zmianie. Stopniowo w jego życiu zaczyna się wszystko układać, odnajduje ważne dla siebie wartości, a jednak nie jest do końca usatysfakcjonowany. Wyrusza w drogę, pragnie dotrzeć do ostatecznej prawdy i pomóc ludziom, którzy z niewiadomych przyczyn utknęli w miejscu. Porusza się Ścieżką Przeskoku, aby dotrzeć do Kamiennej Ćmy (trudno zdefiniować, czym dokładnie jest, każdy musi namalować w wyobraźni jej portret na swoje podobieństwo i odkryć tajemnicę trzepotu skrzydeł), choć nie jest to zadanie łatwe. Aby tam dojść należy pokonać samego siebie, zmienić perspektywę, z jakiej dotąd patrzyło się na świat i zacząć widzieć sercem. Bohaterowie powieści są jak kameleony – zmieniają się w zależności od sytuacji. Sam Beddeos jest skomplikowaną postacią, która wciąż zmuszona jest szukać własnego ja. Mamy do czynienia także z zaginionymi rasami, ciekawymi istotami takimi jak np. Mali Ludzie czy trutle. Jednak, to nie o wokół fantastycznych istot osnuta jest intryga, a ludzi, dla których najwyraźniej nie ma już miejsca na Usimie. Każdy z nich odmiennie podchodzi do tej sprawy. Jedni robią wszystko, aby w końcu opuścić planetę i poszybować w ciemną otchłań, a inni wręcz przeciwnie - chcą za wszelką cenę powstrzymać uciekinierów. Ich sposób postrzegania świata jest różny. Co może zmienić ich nastawienie do świata? Myślę, że jedynie trzepot Kamiennej Ćmy, która każe za sobą podążać. Osobny akapit warto poświęcić formie powieści. Otóż, koncepcja Lopterus Press zakłada, że książka jest artefaktem przemawiającym do czytelnika nie 121


tylko treścią, ale także wyglądem. Nie chodzi tu jednak o specjalne, ozdobne kroje czcionek, opowieść naszpikowaną ilustracjami, które nie wnoszą nic do całości. Te elementy mają stanowić jej integralną część. Przyznaję, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z podobnym dziełem. Jakie są moje wrażenia? Otóż, charakterystyczne czcionki obrazują, jak kształtuje się percepcja Beddeosa. Dla mnie, jest to element, dzięki któremu mogę bardziej zagłębić się w opowieść, poczuć mechaniczną mowę jednego z bohaterów, czy też artystyczne piękno porozumiewającego się z postacią artefaktu. Ten zabieg wcale nie przeszkadza, ale jeszcze zwiększa oddziaływanie książki na wyobraźnię czytelnika. Tak samo jest z pięknymi ilustracjami autorstwa Irka Koniora. „Kamienna Ćma” oprócz epickiej opowieści o Beddeosie zawiera inną opowieść w formie bajki dla dzieci. Kształtuje ona świadomość naszego bohatera, pomaga mu zrozumieć tajemnice, których wcześniej nie mógł rozwikłać. Jednak przede wszystkim, umożliwia czytelnikowi wejście w klimat opowieści i poczucie atmosfery panującej na tajemniczej planecie. Uważam, że Lopterus Press jest koncepcją jak najbardziej poprawną i sprawdza się bardzo dobrze. Czekam na więcej historii spod tego szyldu. Język powieści jest barwny, brak w nim jakiejkolwiek oschłości. Można delektować się każdym zdaniem. Autor bawi się gatunkami i tak naprawdę trudno wrzucić tę historię do jakiejkolwiek szufladki. Z jednej strony jest to powieść fantasy ze skomplikowanymi artefaktami, złożonym światem, fantastycznymi istotami, a z drugiej opowieść science fiction z tajemniczą planetą Usimą oraz całą masą innych złożoności na niej

122

występujących, ale zawiera także filozoficzną puentę, oraz gorzkie rozważania głównego bohatera na temat życia, samoświadomości, perspektywy, z jakiej patrzymy na świat. Autor nie wyjaśnia wszystkich tajemnic, tak więc nie możemy do końca poznać rzeczywistości, ani praw nią rządzących. To opowieść o metamorfozie głównego bohatera, o tym, jak niekiedy kąt, pod jakim patrzymy na świat może fałszować obraz rzeczywistości, czy o świadomości, która kształtuje się czasem wbrew prawdzie, ale według przyzwyczajeń i przywiązań. Jednak przede wszystkim „Kamienna Ćma” jest historią o dążeniu ku prawdzie, sprawiedliwości, jak również o poznaniu samego siebie, co może być zaskakująco skomplikowane. Reasumując, „Kamienna Ćma” to powieść zrywająca ze wszelkimi schematami, eksperymentalna pod względem formy, jak również zawierająca niezwykłą opowieść, która powinna zadowolić każdego degustatora smakowitości fantastycznych. Niesztampowa fabuła, powoli płynąca akcja oraz kunszt literacki autora sprawiają, że jest to warta polecenia historia, która wymaga głębszego zastanowienia. Klimat powieści także można odczuć i nawet po kilku dniach od przeczytania będziemy ją wspominać z uśmiechem. „Kamienna Ćma” to udany debiut obiecującego autora. Mam nadzieję, że kolejne książki Pawła Matuszka będą jeszcze lepsze i wespną się na szczyty fantazji. Serdecznie polecam wszystkim miłośnikom niebanalnych opowieści z gatunku szeroko pojmowanej fantastyki. Naprawdę warto! Nelliusz Frącek

POLECANKI


O QFANCIE Sukces ma wielu ojców, w tym przypadku nie tylko ojców, lecz także wiele matek. Qfant powołało do życia kilka osób – rzuciło ideę, którą zarazili wielu ludzi. Jednak nie tylko tych kilka osób sprawiło, że czasopismo Qfant wciąż istnieje i ma się bardzo dobrze. Wszystko jest zasługą naszej redakcyjnej rodzinki. I choć ojcuję tej rodzince zaledwie od marca tego roku, jestem pod wielkim wrażeniem umiejętności i zapału moich redakcyjnych kolegów i koleżanek. Dlatego przykro mi, że niektóre osoby patrzą na nas przez pryzmat kilku nieudanych pomysłów poprzedniego zarządu, nie przyjmując do wiadomości zmian, które zaszły od początku tego roku. Zwłaszcza zmian osobowych i w kierunku rozwoju. Jesteśmy czasopismem nowym (mimo dwóch lat istnienia), stworzonym przez hobbystów, którzy w pewnej części nigdy wcześniej nie mieli nic wspólnego z prawdziwym pismem literackim i dopiero tutaj nabierają doświadczenia. Stale się uczymy, popełniamy przy tym błędy, ale to rzecz ludzka. Ważne, że potrafimy się do nich przyznać. Powoli stajemy się godnymi następcami doświadczonych redaktorów pism o podobnym profilu. Niebawem Qfant przejdzie zmiany wizualne, otrzyma całkiem nowy portal, który będzie pozbawiony wad aktualnego i wzbogacony zostanie o wiele nowych funkcji. Jedną ze zmian – szczególnie ważną dla mnie – będzie podstrona, na której będzie wymieniona każda osoba z redakcji. Każdy komu zawdzięczamy istnienie, a mam na myśli: Jacek Skowroński, Anna Perzyńska, Agnieszka Hałas, Paulina Koźbiał, Agnieszka Łobik-Przejsz, Iga Pączek, Bożena Pierga, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek, Magdalena Mińko, Kama Bubicz, Kamil Dolik, Ernest Dziedzic, Kornel Kwieciński, Radosław Respond, Piotr Szot, Krzysztof Trzaska, Konstanty Wolny, Barbara Wyrowińska, Jarosław Makowiecki, Agnieszka Bierzanowska, Marta Drozdek, Nelliusz Frącek, Kornel Kwieciński, Michał Olejarski, Justyna Pindor, Łukasz Szatkowski, Maryla Kowalska, Natalia Bilska, Marta Drozdek, Grzegorz Gajek, Iza Grzelak-Barczewska, Kinga Jakubowska, Dorota Jundziłł, Klara Korwin-Piotrkowska, Ewelina Kozik, Joanna Kubica, Maciej Lewandowski, Jarosław Makowiecki, Lucyna Markowska, Olga Michalik, Jacek Orlicz, Konrad Staszewski, Joanna Świderska, Anna Thol, Beata Tomaszewska, Dawid Wiktorski, Katarzyna Zalecka, Marta Konopko, Kamil Dolik, Oscar Jach, Łukasz Kuc, Michał Stonawski, Maciej Niezabitowski, Anna Sitko, Franciszek Zgliński, Dariusz Barczewski, Michał Chudoliński, Kornel Grunwald, Ewa Szumowicz, Anna Wołosiak-Tomaszewska Bez tych osób nie wyobrażam sobie Qfantu. Tych i wielu więcej. Działamy dla literatury, wspierając ją tak, jak potrafimy – na łamach naszego pisma oraz portalu. I będziemy tak robić dopóty, dopóki starczy nam sił. A tych mamy wiele, co zresztą widać po tym, że niektóre osoby działają w kilku działach w Qfancie. To dzięki Wam – Czytelnikom – mają siły i chęci do tego. Naszym celem jest stać się najlepszym pismem literackim w Polsce i ten cel osiągniemy. Nie przeszkodzi nam w tym nikt.

Redaktor Naczelny czasopisma Qfant Piotr Dresler O QFANCIE

123


QFANT ZARZĄD REDAKTOR NACZELNY: Piotr Dresler / piotrdresler@qfant.pl / Z- CA REDAKTORA NACZELNEGO: Jacek Skowroński / jacek.skowronski7@gmail.com / Z- CA REDAKTORA NACZELNEGO: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl / Z- CA REDAKTORA NACZELNEGO: Michał Stonawski / mstonawski@gmail.com / SEKRETARZ REDAKCJI: Jarosław Makowiecki / faux@qfant.pl / DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ KIEROWNIK DZIAŁU: Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY KIEROWNIK DZIAŁU: Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY KIEROWNIK DZIAŁU: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / KIEROWNIK DZIAŁU RECENZJI: Katarzyna Tatomir / katarzynatatomir@qfant / DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI KIEROWNIK DZIAŁU: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / DZIAŁ MARKETINGOWY KIEROWNIK DZIAŁU: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl /; Michał Stonawski / mstonawski@gmail.com / SKŁAD WERSJI PDF: Agata Sienkiewicz SKŁAD WERSJI WWW: Jarosław Makowiecki PROJEKT OKŁADKI: Konstanty Wolny & Agata Sienkiewicz ILUSTRACJA NA OKŁADCE: Konstanty Wolny ILUSTRACJE: Kama Bubicz, Kamil Dolik, Kornel Kwieciński, Magdalena Mińko, Krzysztof Trzaska, Barbara Wyrowińska REDAKCJA JĘZYKOWA: Agnieszka Hałas, Paulina Koźbiał, Iga Pączek, Bożena Pierga, Agnieszka Łobik-Przejsz, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

124

STOPKA REDAKCYJNA


126


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.