WYWIADY Z LECHEM WAŁĘSĄ, ADAMEM STRZEMBOSZEM I RADOSŁAWEM SIKORSKIM
SZUKAJ AJ NEWSWEEKA KA Z KSIĄŻKĄ KĄ
47/2016 14-20.11.16 cena 6,90 zł 3 euro (w tym 8% VAT) Nr indeksu 36679X
www.newsweek.pl
ZIOBRO MUSI ODPOWIEDZIEĆ KONWENCJA PARTII ZIOBRY ZA PIENIĄDZE UNIJNE NA KONFERENCJĘ KLIMATYCZNĄ. WIELKIE WPŁATY RODZIN ZIOBRY I KURSKIEGO NA PARTIĘ
I_OKL_NW_47.indd 2
10.11.2016 22:14
CODZIENNIE NA BIEŻĄCO SPOJRZENIE Z KAŻDEJ PERSPEKTYWY
NAJCIEKAWSZE INFORMACJE TYLKO DLA CIEBIE
Szeroka baza źródeł zawiera ponad pół tysiąca polskojęzycznych tytułów.
Koniec z przekopywaniem się przez masę nieistotnych artykułów. Rubryka My News zawiera informacje wyselekcjonowane dokładnie według Twoich gustów.
OGLĄDASZ DOKŁADNIE TO, CO CHCESZ Tworząc swój profil, wybierasz spośród dziesiątek kategorii i podkategorii tematycznych. Możesz także zablokować źródła, z których nie chcesz korzystać.
TREŚCI NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI upday to nie tylko agregator wiadomości. Rubryka Top News zawiera starannie wyselekcjonowane, najświeższe artykuły. Za ich dobór odpowiada zespół doświadczonych dziennikarzy i redaktorów, którzy dla Ciebie śledzą najważniejsze wydarzenia ze świata sportu, kultury i polityki.
WYGODNY W UŻYTKOWANIU, GDZIEKOLWIEK JESTEŚ Aplikacja od razu wyświetla konkretne wiadomości – do następnej możemy przejść, przesuwając ekran.
upday.com/app
UPDAY 2cale.indd 2
10.11.2016 13:24
WSZYSTKO, CO CIĘ INTERESUJE, ZNAJDZIESZ W APLIKACJI UPDAY, DOSTĘPNEJ JUŻ NA URZĄDZENIACH MOBILNYCH SAMSUNG. Unikalne możliwości personalizacji upday sprawiają, że wszystkie najważniejsze dla nas wiadomości otrzymujemy w mgnieniu oka. Korzystanie z serwisów informacyjnych jeszcze nigdy nie było tak wygodne. WIELE OBLICZY BIZNESU
Inwestujesz w małe obiecujące firmy na rynku mobilnym? Zaznacz Giełda, Startupy, Smartfony i Tablety oraz Aplikacje – każdego dnia otrzymasz wszystkie najświeższe informacje. TWOJE ŻYCIE ZAMIAST LIFESTYLE’U
Jesteś miłośniczką gotowania, ale niekoniecznie pociąga Cię piłka nożna i sporty ekstremalne? Nie ma problemu! Skonfiguruj swojego updaya za pomocą paru kliknięć. Wszystkie najważniejsze informacje in i najlepsza n rozrywka ro w zasięgu Twojej ręki. T
UPDAY 2cale.indd 3
10.11.2016 13:24
1 4 - 2 0.1 1 . 2 01 6
/
NUMER 47
PERYSKOP
BIZNES
4 / Polska i świat
66 / Eksperymenty z ZUS Obniżając wiek emerytalny, PiS robi kosztowny ukłon tylko w stronę starszego elektoratu
TEMAT Z OKŁADKI 16 / Prawo i pieniądze
70 / Gadżety
Partyjny kongres za pieniądze europarlamentu. Setki tysięcy złotych w zleceniach dla kolegów. W międzynarodowym skandalu trop prowadzi do Zbigniewa Ziobry, Jacka Kurskiego i ich skarbnika
Dla ekscentryków
NAUKA 72 / Ratownicy małych serc Skonstruowali zastawkę, która będzie rosła wraz z dzieckiem
PO WYBORACH W USA
76 / Z bliska
24 / Politolog Iwan Krastew
Krokodyl różańcowy i żaby
Rok 2017 może być rokiem rewolucji na naszym kontynencie
78 / Prawda i fałsz
Wielu nowojorczyków jest przerażonych zwycięstwem Trumpa. Inni pocieszają się, że chodzi mu tylko o sławę
32 / Gospodarcze nadzieje Amerykanie wybrali prezydenta, który obiecał koniec strachu przed utratą pracy, oszczędności czy domu
35 / Radosław Sikorski Teraz nikt w Waszyngtonie nie będzie marudził o Trybunale Konstytucyjnym ani o rządach prawa – mówi były minister spraw zagranicznych
POLITYKA
Naukowcy udowodnili, że kłamstwo mamy we krwi
50
SPOŁECZEŃSTWO
MONIKA SZNAJDERMAN Od 20 lat prowadzi wydawnictwo Czarne, wydała kilkanaście książek męża Andrzeja Stasiuka. Dopiero teraz sama debiutuje w nim „Fałszerzami pieprzu”, historią swojej polsko-żydowskiej rodziny 24
ŚWIAT
38 / Lech Wałęsa O Trumpie, Kaczyńskim i patriotyzmie
42 / PiS słabosilne Pierwszy rok rządów Kaczyńskiego pokazał władzę wyjątkowo silną w gębie i wyjątkowo słabą w obliczu społecznych protestów
IWAN KRASTEW O TRUMPIE Wygrana Trumpa, o której dowiedzieliśmy się 9.11, bardzo przypomina zamachy z 11.9. Świat, który do tej pory znaliśmy, już nie istnieje – uważa znany politolog
SPOŁECZEŃSTWO 50 / Monika Sznajderman Z małej oficyny, która wydaje Stasiuka, zbudowała duże wydawnictwo
58 / Radny Jan Śpiewak Wykreował się na największego politycznego wroga prezydent stolicy
62 / Vincent V. Severski Szpieg napisał powieść z kluczem. Czy rosyjskie intrygi na najwyższych szczeblach władzy w Polsce to prawda?
2
O czym śpiewają wieloryby
KULTURA 86 / „Baśnie z 1001 bloku” Magda Miklasz zebrała opowieści i legendy krążące wśród mieszkańców nowohuckiego bloku. I zrobiła z nich spektakl. Premiera w Łaźni Nowej
92 / Cristian Mungiu Dlaczego jego wybitny, nagrodzony w Cannes „Egzamin” budzi w Rumunii taką wściekłość?
96 / Natalia Fiedorczuk Jej debiut literacki „Jak pokochać centra handlowe” to opowieść o depresyjnym macierzyństwie
FELIETONY 7 / Krzysztof Materna Prośba o badania i łaskę Bożą
46 / Prof. Adam Strzembosz Już słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami
82 / Język waleni
8 / Jerzy Mazgaj 46 POLITYKA
PIS RUSZA NA SĄDY Nie mam wątpliwości, że kolejny atak władzy zostanie wymierzony właśnie w sądownictwo – mówi prof. Adam Strzembosz, były prezes Sądu Najwyższego 72
NAUKA
KARDIOCHIRURDZY DZIECIĘCY Potrafią naprawić zastawkę serca jeszcze przed narodzinami dziecka. A teraz testują niezwykłą zastawkę, która ma rosnąć wraz z pacjentem
Portrait Château Moulin de la Bridane
55 / Zbigniew Hołdys Kit tanio sprzedam
56 / Marcin Meller Dopiero cztery
OKŁADKA: FOT. AREK MARKOWICZ/WPROST/PAP, MIKOŁAJ SARZYŃSKI, FOTOLIA FOT. ADAM GOLEC
28 / Smutek w Nowym Jorku
14-20.11.2016
002_NW_47.indd 2
11.11.2016 01:55
Aeroflot .indd 1
10.11.2016 13:18
Newsweek
Redaktor naczelny
Tomasz Lis
PO PROSTU
Terapia zbiorowa N
4
ci blakną. Do tego widzą, jak bogaci są jeszcze bogatsi. Mechanizm jest więc całkiem podobny do tego, jaki widzieliśmy w Polsce. Zwycięstwo nad kryzysem, gospodarczy wzrost i europeizacja, a jednocześnie poczucie milionów, że polskie marzenie nie będzie ich udziałem. Ci, którzy nie chcą, by Ameryka uległa izolacjonizmowi, podobnie jak ci, którzy nie chcą, by Polska uległa populizmowi i nacjonalizmowi, muszą te amerykańskie i polskie marzenia zredefiniować tak, by znowu mogły inspirować. W innym sezonie politycznym, w innym nastroju na świecie to, co się stało w Ameryce, byłoby czymś naturalnym. W ostatnich 100 latach tylko trzy razy, a w ostatnich 60 tylko raz, po dwóch kadencjach prezydenta z jednej partii wygrywał przedstawiciel tej samej partii. Inna sprawa, że mielibyśmy taką sytuację w ostatnich 16 latach jeszcze dwa razy, gdyby Al Gore i Hillary Clinton nie padli ofiarą równie tradycyjnego, co anachronicznego i perwersyjnego na swój sposób systemu wyborczego – zdobyli większość głosów i przegrali. No ale skoro Amerykanie akceptują taką deformację woli suwerena – ich problem. Tak czy owak, zmiana nie jest żadnym problemem. Problemem wywołującym u tak wielu po obu stronach Atlantyku odrazę albo palpitacje serca jest jej charakter. Grubiaństwo i często niskie emocje wspierane przez tzw. media społecznościowe,
Do znachora muszą iść także ci, którzy tego nie chcą. Ale cóż, taki już urok demokracji Putina i szefa FBI pokonały argumenty, racjonalizm i przewidywalność. Agentem „zapomnianych zwykłych ludzi” został miliarder, który współpracujących z nim zwykłych ludzi zawsze rozjeżdżał walcem, dbając tylko o swój zysk. Teraz zaś niebieskie kołnierzyki poparły go, choć otwarcie mówi, że zmniejszy podatki bogatym. No tak, kto powiedział, że odwiedziny u znachora wykluczają masochizm. Pozytywny w przypadku amerykańskich wyborów jest fakt, że młodzi ludzie masowo głosowali przeciw Trumpowi, podobnie jak w Wielkiej Brytanii przeciw Brexitowi. Takiego pocieszenia w Polsce nie mamy. Problem z decyzjami suwerena w Ameryce i w Polsce polega na tym, że do znachora muszą iść także ci, którzy tego nie chcą, bo znają skutki wizyty. Ale cóż, taki już urok demokracji. Terapia zawsze jest zbiorowa. Oby w całej swej nieskuteczności była przynajmniej otrzeźwiająca. N
FOT. MAREK SZCZEPAŃSKI
a świecie nastał czas politycznych znachorów. Być może narody mają tylko jeden sposób, by stwierdzić, że proponowana przez nich terapia nie tylko nie rozwiązuje problemów, ale je pogłębia. Muszą skorzystać z ich rad. Niedotrzymaną przez pozorny liberalny konsensus obietnicę – dzięki globalizacji i społecznemu postępowi wszystkim będzie lepiej – zastępuje częściowo słuszna diagnoza, całkowicie fałszywa recepta i równie gorzkie, co nieskuteczne lekarstwo. Ale, chcemy czy nie, musimy je połknąć. Wygrana Donalda Trumpa według wielu jest zwycięstwem zapomnianych ludzi. W części tak, choć pytanie brzmi, czy ci, którzy na Trumpa głosowali, byli bardziej zapomniani niż ci, którym Obama obiecał i zapewnił zdrowotne ubezpieczenia. Motywy głosowania na Trumpa są rozmaite. Ale najważniejsze wydają się dwa. Po pierwsze – pokazać środkowy palec znienawidzonym elitom. Po drugie – wykrzyczeć niechęć do imigrantów, muzułmanów, Afroamerykanów, gejów, a także kobiet. Osiem lat temu w uniesieniu komentowano zwycięstwo Obamy jako triumf tolerancji, otwartości i nadziei. W tym roku wygrała, jakkolwiek niezręcznie by to brzmiało, biała Ameryka w niebieskich kołnierzykach. Trump dostał zdecydowaną większość głosów białych. Także kobiet, dla których obojętne było burzenie jakiegoś szklanego sufitu, tak pobudzające wyobraźnię wykształconych Amerykanek. Rasa, co nie pocieszy pewnie środowisk kobiecych, okazała się ważniejsza niż płeć. Sam Obama narzucił jedną z interpretacji rezultatu tych wyborów. Miało to być referendum nad jego prezydenturą. Wynik znamy, choć jest on ciekawostką. Prezydent odchodzi z bardzo wysokimi notowaniami, ale Amerykanie jego politykę odrzucili. Prezydentura Obamy miała być symbolem siły amerykańskiego marzenia. I była – pewnej wersji tego marzenia. Zwycięstwo Trumpa wielu interpretuje jako zwycięstwo nihilizmu i osobisty triumf niedojrzałego narcyza popieranego przez wyborców roztytych fast foodami i zinfantylizowanych różnymi reality show. Z pewnością bardzo wielu było wśród nich rasistów, islamofobów i seksistów, ale nie należy sobie ułatwiać interpretacyjnego zadania. Złość jako motyw? Na pewno. Ale w równym stopniu desperacja ludzi, którzy masowo tracą wiarę w amerykańskie marzenie – takie, jakim było przez ponad sto lat. Ameryka wyszła z kryzysu, bezrobocie spadło poniżej pięciu procent, ale miliony głównie białych Amerykanów traktują globalizację i multikulturalizm jak przekleństwo. Wciąż jak mrówki pracują dla siebie i swych rodzin, ale widzą, że ich los się nie polepsza, realne dochody spadają, a perspektywy ich dzie14-20.11.2016
004_NW_47.indd 4
11.11.2016 01:45
wejnert meble.indd 1
10.11.2016 13:25
Newsweek
Peryskop Muzyka i poezja LEONARD COHEN (1934-2016)
Był dla nas więcej niż pieśniarzem
przeddzień śmierci Leonarda Cohena przypadkowo znalazłem na YouTube filmik; jest rok 1972, dobijający do czterdziestki Kanadyjczyk śpiewa jedną ze swych najpiękniejszych ballad „So Long, Marianne”. W pewnym momencie po policzkach zaczynają mu spływać łzy; po chwili przerywa piosenkę i kończy koncert. Kiedy zamieściłem to nagranie na Facebooku, pojawiły się komentarze. Ktoś napisał, że w czwartej minucie filmiku sam ledwo powstrzymał się od płaczu. Ktoś inny - że wedle źródeł artysta tego dnia nadużył rozmaitych substancji, stąd jego rozchwianie emocjonalne. A jeszcze ktoś inny, że dowiedział się o istnieniu Cohena 35 lat temu z mojego artykułu, do którego dołączyłem własne tłumaczenia jego wierszy. Komuś z moją metryką nie sposób żegnać Cohena, nie pisząc o sobie. Pierwszy raz usłyszałem go w radiu, mając 15 lat, w 1970 roku. To był cudowny „Bird on the Wire”. Po paru miesiącach znałem
W
6
już z 10 jego piosenek, ale gdy próbowałem je puszczać na licealnych prywatkach, słyszałem: „Wyłącz tego nudziarza!”. Zresztą w tym samym czasie na drugim końcu świata, w Australii, identyczne przygody miał Nick Cave, bezskutecznie szukający kogoś, kto podzielałby jego zachwyt dla kanadyjskiego barda. Na początku studiów poznałem R., który wielbił Cohena jak ja. Po pierwszym roku pojechał na saksy do Holandii i przywiózł stamtąd jego koncertówkę, która zaczęła intensywnie krążyć w naszym kręgu towarzyskim. A 40 lat później zadzwonił do mnie pewnego listopadowego ranka, by powiedzieć, że Cohen umarł i poprosić o to krótkie wspomnienie do „Newsweeka”. Bo R., tak jak ja, jest dziś jednym z jego redaktorów. Przypadek? Nie do końca. W Polsce lat 70. Cohen był dla wielu kimś więcej niż pieśniarzem; wokół niego tworzyła się wspólnota. Starszy o 10 lat od naszych rockowych idoli, gdy zaczął śpiewać, miał już w dorobku dwie powieści i kilka tomów wierszy. I miał ten swój znużony głos po-
tomka żydowskich emigrantów z Królestwa Kongresowego, wnuka tutejszego rabina. To dodawało słuchaniu Cohena posmaku ekskluzywności. Nie byliśmy jego fanami – byliśmy wyznawcami, słuchającymi go przeciw ówczesnemu popowemu mainstreamowi. Cohen był też jedną z naszych broni przeciwko urzędowemu optymizmowi epoki gierkowskiej, dowartościowywał nasz sceptycyzm i smutek. Może dlatego stał się w Polsce bardziej popularny niż we własnej ojczyźnie i w USA. Pożegnał się ze słuchaczami podobnie jak na początku tego roku David Bowie, wydając tuż przed śmiercią płytę „You Want It Darker”. Mówił w wywiadach, że jest przygotowany duchowo do śmierci. Ale czy my, jego dawni wyznawcy, jesteśmy na nią gotowi? Ta ostatnia płyta leży na moim biurku, wciąż nierozpakowana. Boję się, że gdy ją włączę, pożegnam na zawsze nie tylko Leonarda Cohena, ale i spory kawałek samego siebie. N Piotr Bratkowski
FOT. AFP/EAST NEWS, REUTERS/FORUM
Pożegnał się ze światem ostatnią płytą „You Want It Darker”. Miał 82 lata i mówił w wywiadach, że jest przygotowany duchowo do śmierci
14-20.11.2016
006_NW_47.indd 6
11.11.2016 18:11
Newsweek PERYSKOP
TYDZIEŃ Z... WIELE WSKAZUJE jednak na to, że rząd PiS świetnie się dogada z 45. prezydentem USA. Na wiele tematów mówią to samo, nawet jeśli robią to tylko na potrzeby kampanii. DARIUSZ ĆWIKLAK
Dobra zmiana w Ameryce MIESIĄC TEMU s z e f M S Z Wi t o l d Waszczykowski chwalił Donalda Trumpa za skuteczną kampanię. Śmiechom nie było końca. Ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
IMIGRACJA i dla Trumpa, i dla PiS to samo zło. Trump powtarzał, że przybysze z Meksyku to kryminaliści; Jarosław Kaczyński – że imigranci to nosiciele pasożytów. Nasi nie mieli aż takiej fantazji, żeby wznosić mur na granicy, ale stanęli murem przeciw relokacji imigrantów w Unii Europejskiej.
HASŁO „MAKE AMERICA GREAT AGAIN” to nic innego jak trawestacja „Polski w ruinie”. I tu widać przewagę PiS: w Ameryce część infrastruktury rzeczywiście wymaga remontu. W Polsce na „ruinach” często nie zdążyły jeszcze wyschnąć farba i beton.
I PIS, I TRUMP popłynęli na fali społeczDZIEŃ
PO
WYBORACH minister
Waszczykowski nie był już jednak pewien, czy hasła Trumpa z kampanii należy traktować serio, czy jako retorykę wyborczą. Słowem: czy on też sprzedawał bajki dla „ciemnego ludu”.
nego rozczarowania. U nas wmówiono ludziom, że to przez „salon”. Trump pokazywał palcem „waszyngtońskie elity.” I tu punkt dla USA: uczynić z milionera symbol walki z establishmentem to większy wyczyn niż z zawodowej partii
Krzysztof Materna OBSERWATORIUM
RYS. MATEUSZ KOŁEK (2)/FOT. MAREK SZCZEPAŃSKI, MARCIN KALIŃSKI
Prośba o badania i łaskę Bożą kolejnych wyborach zagłosuję na partię, która zagwarantuje mi w swoim programie wyborczym wprowadzenie obowiązkowych badań psychiatrycznych dla ubiegających się o stanowiska posłów i senatorów. Obserwacja życia politycznego codziennie dostarcza przykładów wymykających się racjonalnej ocenie zwykłego obywatela. Nie należy zastanawiać się nad wpisami posła Protasiewicza bez poważnej wiedzy medycznej. Można mu zrobić krzywdę, pisząc, że jest nienormalny i że powinien się leczyć, bo tak naprawdę pisanie o czyjejś poważnej chorobie jest co najmniej nieeleganckie. Poseł Protasiewicz już na swojej słynnej konferencji prasowej, w której wyjaśniał lotniskową krzywdę za granicą, dał znak, że potrzebuje pomocy, ale niestety nikt mu jej nie udzielił. Zachowania poli-
W
opozycyjnej zrobić prawie podziemnych buntowników.
SŁYNNE NAGRANIE obnażyło pogardę Trumpa dla kobiet – są dla niego obiektem zaspokajania własnych fantazji. PiS też traktuje je przedmiotowo: jako maszynki do rodzenia za wszelką cenę. Ciekawe, czy Trump też doczeka się czarnych protestów.
TRUMP POPIERAŁ SPISKOWE TEORIE takie jak ta, że amerykańscy muzułmanie w New Jersey cieszyli się po atakach na WTC (choć pokazywał zdjęcia z Bliskiego Wschodu), czy ta, że Barack Obama nie urodził się w USA, więc nie powinien być prezydentem. Ale kudy mu do PiS -owskich bredni o zamachu w Smoleńsku. Na szczęście już widać polsko-amerykański sojusz niedowiarków: prokurator Pasionek konieczność ekshumacji ofiar katastrofy uzasadniał tym, że „w Ameryce do dzisiaj się zastanawiają, czy Neil Armstrong faktycznie wylądował na Księżycu”.
JEDYNE, co może irytować rząd PiS u nowego prezydenta USA, to jego skrót PDT. Za bardzo kojarzy się z innym Donaldem.
tyków mogłyby być ich prywatną sprawą do momentu, kiedy nie uświadomimy sobie, że decydują o tym, w jakim żyjemy państwie. Jeżeli to, co robią, zagraża naszemu bezpieczeństwu, należy głośno mówić o czyjejś chorobie i kierować sprawę do specjalistów. W tym miejscu kończę troskę o nasze uniezależnienie się od chorych psychicznie i składam wyrazy podziękowania dla Senatu, który rok 2017 uczynił Rokiem Koronacji Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, Królowej Korony Polskiej, w 300. rocznicę tego wydarzenia. Dzięki naszym senatorom mogę się teraz zwrócić do Matki Boskiej z modlitwą i prośbą o łaskę oświecenia dla tych zakutych łbów senatorskich, które nie wiedzą, że Bolesław Leśmian był wielkim poetą. Jego poezja dała wielu Polakom szansę na kształtowanie piękna języka polskiego i edukację w tym zakresie. Matko Boża Przenajświętsza, oświeć 44 polskich senatorów, przypomnij im, że mimo koronacji na Królową Polski podobnie jak Leśmian jesteś żydowskiego pochodzenia. Niech przepraszają za swoje grzechy, a w ramach pokuty przeczytają ze zrozumieniem „Przygody Sindbada Żeglarza”. Niech zaproszą Marka Rymkiewicza na wykład o Leśmianie. Niech każdy jednego utworu Leśmiana nauczy się na pamięć. Niech w ramach obchodów Twojego roku wzbogacają swoje słownictwo i kulturę języka. Módl się za nimi. N
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
14-20.11.2016
007_NW_47.indd 7
7
10.11.2016 23:25
Newsweek PERYSKOP
MOJE WINA
20 LISTOPADA
Portrait Château Moulin de la Bridane
1820 R.
lifton Fadiman, cytowany już kiedyś przeze mnie amerykański dziennikarz, pisarz oraz entuzjasta win, twierdził, że „butelka wina wprost błaga, by się nią z kimś podzielić”. Dlatego zapewne, jak sam deklaruje, w życiu nie spotkał skąpego amatora tego trunku. Ostatnio miałem okazję degustować wino, które zrobiło na mnie wrażenie, więc w myśl tej zasady chciałbym się tym doświadczeniem z Państwem podzielić. Wino to nie tylko smak, ale również historia i filozofia, jakie stoją za każdą butelką. Wiedzą o tym doskonale spece od winnego marketingu. I czasami udaje się im zdumiewająco gładko spleść wszystkie wątki w jedną całość. Tak jest w wypadku rodzinnej firmy z Bordeaux – Maison Bouey. W tym roku twarze członków rodu patrzyły z reklamy na pasażerów przylatujących na lotnisko w Bordeaux. Senior Bouey oraz jego dwaj synowie obecnie zarządzający maison firmują jedno z ostatnich niezależnych przedsiębiorstw winnych w regionie. Solidnie zakorzenione w tradycji, ale będące w czołówce pod względem inwestycji i innowacji. Natomiast z etykietek jednej z ich linii win, Portraits, spoglądają na nas ich faktyczni twórcy – winemakerzy z poszczególnych châteaux. Wina Portraits reprezentują flagowe apelacje Bordeaux, a wśród nich oczywiście Haut-Médoc. To południowa część Médoc, na tzw. Lewym Brzegu, gdzie znajdują się między innymi słynne Margaux i Pauillac. Pomiędzy nimi leży Saint Laurent-Médoc, z której pochodzi wino Château Moulin de la Bridane. Château Moulin de la Bridane, kupaż cabernet sauvignon, cabernet franc i merlota, jest klasycznym bordoskim winem – pełnym, hojnym, o przyjemnej dojrzałości i zbalansowanym smaku. Szczodrze obdarowuje degustatora aromatami jeżyny i czarnej porzeczki. Można spokojnie przechowywać je kilka lat w chłodzie i mroku domowej piwniczki. Trunki Maison Bouey są bardzo pozytywnie oceniane przez prasę branżową, zdobywają też wysokie oceny w konkursach winiarskich. Entuzjazm podzielają również wielbiciele win z ponad 60 krajów na całym świecie. N
C
Jerzy Mazgaj, założyciel Delikatesów Alma. Miłośnik wina i dobrej kuchni
8
Gigantyczny kaszalot staranował brytyjski statek wielorybniczy Essex na środku Pacyfiku, wybijając w nim ogromną dziurę. Załoga dryfowała w szalupach przez trzy miesiące, rozbitkowie umierali z głodu i pragnienia. Z 20 osób ocalało 8, przeżyli dzięki temu, że zjedli 7 swoich towarzyszy. Ich los zainspirował Hermana Melville’a do napisania powieści „Moby Dick”
NOTOWANIA
SONDAŻ CZY NALEŻY ZWIĘKSZYĆ UPRAWNIENIA WŁADZ W ZAKRESIE INWIGILACJI OBYWATELI? NIE WIEM, TRUDNO POWIEDZIEĆ
18%
10%
TAK
72% NIE ŹRÓDŁO: SW RESEARCH DLA „NEWSWEEKA”. BADANIE PRZEPROWADZONE NA GRUPIE 800 POLAKÓW W WIEKU 16-64 LAT
TOTALNA INWIGILACJA? BLISKO TRZY CZWARTE POLAKÓW JEST PRZECIWNE ZWIĘKSZENIU UPRAWNIEŃ WŁADZ W ZAKRESIE INWIGILACJI OBYWATELI – POKAZAŁ
CRISTIANO RONALDO, portugalski piłkarz, który dzięki podpisaniu dożywotniej umowy z Nike ma zarobić miliard dolarów
JULIA PRZYŁĘBSKA, która wraz z innymi nominatami PiS zbojkotowała rozprawę Trybunału Konstytucyjnego, do którego prezesury jest przymierzana
SONDAŻ SW RESEARCH DLA „NEWSWEEKA”.
W zeszłym tygodniu „Dziennik Gazeta Prawna” podał, że Ministerstwo Sprawiedliwości przyznaje służbom (tylnymi drzwiami – w projekcie dotyczącym konfiskaty rozszerzonej) nowe, rozległe uprawnienia dotyczące zakładania podsłuchów, nagrywania prywatnych rozmów telefonicznych, kontrolowania e-maili czy śledzenia internetowej aktywności. Idą one dalej niż głośno oprotestowana ustawa inwigilacyjna. – Częściej przeciwko takim zmianom są respondenci powyżej 50 lat (79 proc.), z wykształceniem wyższym (76 proc.) oraz o zarobkach powyżej 5000 zł (82 proc.) – zwraca uwagę Piotr Zimolzak z agencji badawczej SW Research. Katarzynę Szymielewicz z Fundacji Panoptykon cieszy, że w opiniach na temat polityki bezpieczeństwa Polacy zachowują rozsądek i dystans, którego często brakuje politykom. – Na tle innych krajów UE uprawnienia polskich służb w zakresie inwigilacji już są bardzo szerokie, więc nic nie uzasadnia ich dalszego zwiększania – podkreśla Szymielewicz. Pasza
FOT. MATERIAŁY PRASOWE (2), DAMIAN BURZYKOWSKI/NEWSPIX.PL, VINCENT WEST/REUTERS/FORUM, ULLSTEIN/BILD/NEWSPIX.PL
Jerzy Mazgaj
KARTKA Z...
14-20.11.2016
008_NW_47.indd 8
10.11.2016 23:55
Newsweek PERYSKOP
Sztuka pomagania DOM DLA POGORZELCÓW
Nowe życie Społeczników ak przetrząsałem zgliszcza, to zastanawiałem się, gdzie to wszystko się podziało? – mówi Krzysztof Komornicki. To było prawie rok temu. Wraz z żoną stracili dorobek życia. Z płonącego budynku uciekali w piżamach. Na pomoc pogorzelcom rzuciła się cała okolica. – Jako gmina otworzyliśmy subkonto. Uzbierało się ponad 100 tys. zł. Ludzie chętnie wpłacali, bo Komorniccy zrobili dla regionu dużo dobrego – tłumaczy Renata Surma, burmistrz Bystrzycy Kłodzkiej. Po powodzi w 1997 roku Dorota Komornicka założyła Fundusz Lokalny Masywu Śnieżnika. Chodziła od firmy do firmy, prosiła o pieniądze. Przez 18 lat fundusz na zrea-
J
lizowanie kilkuset pomysłów mieszkańców i na pomoc biednym uczniom wydał ponad 6 mln zł. Dwa lata temu Dorota Komornicka została wyróżniona w konkursie Społecznik Roku tygodnika „Newsweek Polska”; w październiku odebrała w Brukseli Europejską Nagrodę Obywatelską. Komorniccy na razie mieszkają w wyremontowanej stodole tuż obok spalonego domu. Ale jest nadzieja, że Wigilię spędzą już w nowym. – Jak zaczęły się zbiórki, chciało mi się płakać. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, że branie jest znacznie trudniejsze niż dawanie – podsumowuje Komornicka. Ewelina Lis
FOT. ARCHIWUM PRYWATNE
Będzie prawie jak stary, tylko niższy. Nie ma jeszcze podłóg i mebli. Do nowego domu Komorniccy z dolnośląskich Wójtowic chcieliby się wprowadzić jeszcze przed Bożym Narodzeniem
REKLAMA
009_NW_47.indd 9
10.11.2016 23:56
Newsweek PERYSKOP WIETESZKA
MUZYKA
Brazylijska Sade
NEWSWEEK: Jest pani Brazylijką o portugalsko-hiszpańsko-francusko-indiańskich korzeniach. Na ile wpływa to na pani muzykę? IVE MENDES: Jak większość Brazylijczy-
ków jestem mieszańcem, a to czyni mnie wyjątkowo otwartą i skłonną do eksperymentów. A poza tym przekonałam się, że mam naturalną łatwość przechodzenia od bossa novy do smooth popu, drum & bassu, a nawet alternatywnego country, jestem w końcu córką farmera (śmiech). Mój głos sprawdza się w wielu stylach. To dar, bo nie używam jakiejś szczególnej techniki ani nie śpiewam zbyt wiele, nawet podczas prób. Pani śpiew jest wciąż porównywany z Sade. To panią cieszy czy irytuje?
– Dopiero słysząc te porównania, wsłuchałam się w Sade i podobieństwo zaskoczyło nawet mnie. Myślę, że wynika to z tego, że mamy zbliżoną skalę głosu i obydwie śpiewamy w sposób naturalny. Ale na płytach używam głosu zupełnie inaczej. Kiedyś starałam się nawet na siłę uciekać od podobieństwa do Sade, ale dojrzałam i już mi to nie przeszkadza. Pani koncert w Polsce zbiega się z premierą nowej płyty. Czym się ona różni od poprzedniej?
10
– Będzie zupełnie inna. „Bossa Romantica” to kolekcja utworów będących hołdem złożonym João Gilberto i jego żonie Astrud, którzy rozsławili bossa novę utworem „Dziewczyna z Ipanemy”. Właściwie jedynym wspólnym elementem z poprzednim albumem jest mój głos. Kluczową różnicą są aranżacje, przygotował je mój brytyjski przyjaciel Earl Okin, który jest w znacznej mierze Polakiem, bo troje jego dziadków pochodzi z Polski. Zresztą, wasz kraj od dawna mnie fascynuje, mam tu wiernych fanów i przyjaciół, dlatego premiera nowego albumu odbywa się w Polsce. Czuję szczególny sentyment do Polski, bo po stracie brata pierwsze koncerty dałam właśnie tu i zostałam tak gorąco przyjęta, że odzyskałam wiarę w siebie. Ma pani ulubionych polskich muzyków?
– To na utworach Chopina uczyłam się grać na fortepianie, a później grałam z wieloma polskimi muzykami, choćby Maćkiem Łyszkiewiczem. Wysoko cenię też Kayah, którą znam i podziwiam, także za świadomy sposób, w jaki prowadzi swoją karierę. Rozmawiał Paweł Szaniawski
SIĘ RZEKŁO Unia Europejska zmierza w bardzo złym kierunku. Tak naprawdę jest to mniej totalitarna forma ustroju komunistycznego Beata Gosiewska, eurodeputowana PiS
W obozie rządowym przygotowali już sobie wszystkie narzędzia potrzebne do sprawowania władzy totalitarnej Mateusz Kijowski, przewodniczący Komitetu Obrony Demokracji
SPROSTOWANIE W numerze 45/2016 w rozmowie z Krzesimirem Dębskim „Moje kresowe powołanie” omyłkowo podałam, w kontekście rzezi wołyńskiej, że zginęło na Wołyniu kilkanaście tysięcy Ukraińców. W rzeczywistości w latach 1943-1944 zginęło tam 2-3 tys. Ukraińców. 10-15 tys. to suma ukraińskich ofiar z lat 1943-1947 z terenów Wołynia, Galicji Wschodniej oraz dzisiejszego Podkarpacia i Lubelszczyzny. Przepraszam mojego rozmówcę i czytelników. Aleksandra Gumowska
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
Kiedyś starałam się uciekać od podobieństw do Sade, ale dojrzałam – mówi „Newsweekowi” Ive Mendes. Piosenkarka wystąpi 20 listopada w Teatrze Wielkim w Warszawie podczas BMW Jazz Club
14-20.11.2016
010_NW_47.indd 10
11.11.2016 00:54
LIDL.indd 1
10.11.2016 13:22
Newsweek PERYSKOP Newsweek HISTORIA
TAJEMNICA ZAGINIONYCH TAJEM
DZIECI C CA ARA MIKOŁAJA II ROMANOWA
12/2016 8,90 zł (w tym 8% VAT)
nr indeksu 27819X
ŻOŁNIERZE
:<./Ĕ&, : <./Ĕ&, MARCIN ZAREMBA
PARTYZANCI, RTYZANCI LEŚ LEŚNI, NIEZŁOMNI, BANDYCI − KIM BYLI?
ZWROT NA WSCHÓD Pierwsi Piastowie dążyli do unii z krajami Zachodu. Roman Kuźniar stawia tezę, że odejście od tej polityki i ekspansja ały na Wschód stały się przyczynami kolejnych klęsk Rzeczypospolitej
1$-(Ť'Ť&< = 3Ðâ12&< WIKINGOWIE
JAKSTRASZNI ZMIENILI HISTORIĘ POTOMKOWIE EUROPY ODYNA
SKŁADALI OFIARY Z LUDZI
PARTYZANCI CZY BANDYCI? Po zakończeniu II wojny światowej Polacy są w obozie zwycięzców, ale mało kto świętuje. M Marcin Zaremba tłumaczy, dlaczego część żołnierzy p podziemia nie złożyła broni po ogłoszeniu pokoju i odpowiada na pytanie, czy konflikt z lat 1944-1947 był rodzajem wojny domowej, czy raczej miał charakter walki z najeźdźcą
Grudniowy nuWYDANIE CYFROWE Historii” mer „Newsweeka „Newsweeka dostępne również w ofercie Historii” w sprzeoraz w wersji na tablety. daży od 17 listo1,99 euro 8 zł pada w cenie 8,90 zł. W ofercie promocyjnej roczna prenumerata (12 wydań w cenie 89 zł). Kontakt: prenumerata.axel@qg.com, www.literia.pl, tel.: 22 336 79 01
od 2001 roku Adres redakcji tygodnika: 02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 52. Kontakt z Czytelnikami: (22) 232 21 00 (w godzinach 8–16), faks (22) 232 55 26; www.newsweek.pl, redakcja@newsweek.pl Redaktor naczelny: Tomasz Lis / Zastępca redaktora naczelnego: Aleksandra Karasińska / Redaktor prowadzący: Łukasz Ramlau / Dyrektor artystyczna: Magdalena Mamajek-Mich / Sekretarz redakcji: Ryszard Holzer / Sekretariat redakcji: Małgorzata Kacprzak, Katarzyna Klejnocka, Lucyna Dyczkowska / Polska: Wojciech Cieśla, Rafał Kalukin, Michał Krzymowski, Marcin Meller, Aleksandra Pawlicka, Teresa Torańska, Paweł Szaniawski – PERYSKOP / Społeczeństwo: Renata Kim, renata.kim@newsweek.pl, Aleksandra Gumowska, Wojciech Staszewski, Anna Szulc, Małgorzata Święchowicz, Jacek Tomczuk / Świat: Jacek Pawlicki, jacek.pawlicki@newsweek.pl, Michał Kacewicz, Maciej Nowicki, Nowy Jork: Piotr Milewski, piotr.milewski@newsweek.pl / Biznes: Dariusz Ćwiklak, dariusz.cwiklak@newsweek.pl, Radosław Omachel, Marek Rabij, Miłosz Węglewski / Nauka: Dorota Romanowska, dorota.romanowska@newsweek.pl, Katarzyna Burda / Kultura: Piotr Bratkowski, piotr.bratkowski@newsweek.pl, Dawid Karpiuk, Karolina Pasternak, Joanna Ruszczyk, Małgorzata Sadowska / Wydanie cyfrowe: Marek Wójcik, marek.wojcik@ringieraxelspringer.pl, Józef Lubiński – redaktor prowadzący / Internet: Marta Ogórkiewicz (product manager newsweek.pl), Marta Ciastoch, Jakub Korus, Hubert Orzechowski, Łukasz Rogojsz, Paula Szewczyk, Marta Tomaszkiewicz, Mateusz Wojtalik / Foto: Rafał Pyznar, Tomasz Królik, Mikołaj Starzyński, Marek Szczepański / Studio graficzne: Grzegorz Brodowski, Urszula Gardy, Aleksandra Kuc, Michał Peas, Sylwia Urbańska / Asystent redaktora naczelnego: Krystian Durma, krystian.durma@ringieraxelspringer.pl / Korekta: Ewa Leszczyńska-Al-Khafagi, Agata Rytel, Iwona Trzaskoma Wydawca: RINGIER AXEL SPRINGER POLSKA Sp. z o.o., Członek Izby Wydawców Prasy i Związku Kontroli Dystrybucji Prasy, www.ringieraxelspringer.pl / Adres: ul. Domaniewska 52, 02-672 Warszawa, recepcja główna tel.: (22) 232 00 00, 232 00 01 / Prezes zarządu: Edyta Sadowska / Prezes honorowy: Wiesław Podkański / Dyrektor finansowy: Grzegorz Kania / Dyrektor HR: Monika Remiszewska / Dyrektor marketingu: Olga Korolec / Dyrektor zarządzający marką: Dariusz Zieliński / Dyrektor ds. projektów specjalnych: Joanna Chlebna / Reklama: Media Impact Polska Sp. z o.o., Mariusz Szynalik, mariusz.szynalik@mediaimpact.pl, tel. 22 232 01 25 / Marketing: Anna Więckowska / Menedżer wydawniczy: Bernadetta Byrska / PR korporacyjny: Agnieszka Odachowska / Księgowość: Katarzyna Fita (dyrektor) / Kolportaż: Rafał Kamiński (dyrektor) / Produkcja: Mariusz Gajda (dyrektor), Jarosław Sokołowski / Druk: Quad/Graphics Europe Sp. z o.o. / Prenumerata i zamówienia kolekcji: tel.: 22 336 79 01, 801 000 869, e-mail: prenumerata.axel@qg.com, www.newsweek.pl / Sprzedaż internetowa wydań archiwalnych, specjalnych i prenumeraty: www.kiosk.redakcja.pl / Reklamacje: tel.: 22 336 79 01, 801 000 869, e-mail: prenumerata.axel@qg.com / Prenumerata krajowa: Poczta Polska oraz Ruch SA na terenie całego kraju / Prenumerata zagraniczna: http://kiosk.redakcja.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo redagowania nadesłanych tekstów. Za treść ogłoszeń redakcja ponosi odpowiedzialność w granicach wskazanych w ust. 2 art. 42 ustawy Prawo prasowe. Zabroniona jest bezumowna sprzedaż czasopisma po cenie niższej od ceny detalicznej ustalonej przez wydawcę. Sprzedaż numerów aktualnych i archiwalnych po innej cenie jest nielegalna i grozi odpowiedzialnością karną. Newsweek magazine Published by Newsweek LLC, EDITORIAL STAFF: Editor in chief: Jim Impoco / Deputy Editor: Bob Roe / International Editor: Nicholas Wapshott / Managing Editor: Kira Bindrim BUSINESS STAFF: Chief Content Officer, IBT Media: Johnathan Davis / Chief Executive Officer, IBT Media: Etienne Uzac
12
FOT. BERNARD WALSH/LFI/PHOTOSHOT/EAST NEWS, ULLSTEIN BILD/NEWSPIX.PL, ARCHIWUM WCN.PL
WŚCIEKŁE WILKI Okrutni, bezwzględni i morderczo skuteczni wikingowie do dzisiaj rozpalają wyobraźnię. O tym, co zainspirowało scenarzystów serialu o wikingach, pisze Michał Kowalski
1$-(Ť'Ť&< = 3Ðâ12&< JAK ZMIENILI HISTORIĘ EUROPY
TAK POWSTAWAŁ NAZIZM Przy pomocy musztry, nadludzkiego wysiłku, kar cielesnych i bezwzględnej hierarchii tworzono człowieka ze stali, ale bez uczuć. Klaus Theweleit, autor kultowych „Męskich fantazji”, przekonuje, że źródeł narodowego socjalizmu trzeba szukać między innymi w modelu wychowania dzieci i upośledzonej pozycji kobiet w społeczeństwie
14-20.11.2016
012_NW_47.indd 12
10.11.2016 18:20
WYDANIE SPECJALNE
NEWSWEEK EXTRA PSYCHOLOGIA
128 STRO STRON ON
MAGAZYN JUŻ W SPRZEDAŻY Rodzina czy praca, co się bardziej opłaca newsweek.pl
013_NW_47_NW_PSYCHOLOGIA.indd 1
10.11.2016 20:34
Apart 2cale.indd 4
10.11.2016 13:19
Apart 2cale.indd 5
10.11.2016 13:19
Newsweek TEMAT Z OKŁADKI
P R AWO, S P R AW I E D L I WO Ś Ć I P I E N I Ą DZ E
KLIMAT ZIOBRY Partyjny kongres na tysiąc osób, który udaje konferencję o klimacie – za pieniądze europarlamentu. Setki tysięcy złotych w zleceniach dla kolegów. W międzynarodowym skandalu trop prowadzi do Zbigniewa Ziobry, Jacka Kurskiego i ich skarbnika TEKST
16
WOJCIECH CIEŚLA, MICH AŁ K R Z YMOW S K I ILUSTRACJA PIOTR CHAT KOWS K I
14-20.11.2016
016-023_NW_47.indd 16
11.11.2016 01:59
14-20.11.2016
016-023_NW_47.indd 17
17
11.11.2016 01:59
D
ania, wiosna 2016 r. Dwaj dziennikarze dzwonią do drzwi domu na przedmieściach Kopenhagi. Otwiera im mężczyzna. – Był pan na warsztatach MELD? Znaleźliśmy pańskie nazwisko na liście uczestników. – Pierwsze słyszę. Tak zaczyna się jeden z największych politycznych skandali w Danii. O co chodzi? O przekręty w Duńskiej Partii Ludowej, drugiej sile na krajowym podwórku. Partia ma też europosłów zrzeszonych w europejskiej partii MELD (Movement for a Europe of Liberties and Democracy, czyli Ruch na rzecz Europy Wolności i Demokracji). Dziennikarze odkrywają, że finansowany przez europarlament MELD wydał przeznaczone na unijne przedsięwzięcia fundusze na sympozja i warsztaty, które w rzeczywistości nigdy się nie odbyły. Zdefraudowane setki tysięcy euro poszły na kampanię Duńskiej Partii Ludowej. – To jeden z największych korupcyjnych skandali w Danii – uważa Peter Jeppesen, dziennikarz, który pisze o defraudacjach w MELD.
Śledztwo w tej sprawie wszczął OLAF, unijna agencja do spraw przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. „Newsweek” ujawnia polski wątek afery. Przez kilka lat frakcją MELD w Brukseli rządzili Jacek Włosowicz, dziś senator PiS, wtedy skarbnik Solidarnej Polski i prawa ręka jej przewodniczącego Zbigniewa Ziobry, oraz Jacek Kurski, obecnie szef TVP. Dzięki nim pieniądze z MELD szły do znajomych w Polsce, którzy następnie wpłacali duże darowizny na Solidarną Polskę. Partia Ziobry jest dziś częścią rządzącej koalicji z PiS i Polską Razem.
FILM, KTÓRY ZNIKA Odnaleźliśmy dokument, z którego wynika, że MELD zapłacił za zorganizowany w Polsce kongres klimatyczny na 800 osób. Wskazano w nim konkretne miejsce i datę: Kraków, 30 czerwca 2013 roku. Tyle że tego dnia w Krakowie nie odbył się żaden kongres poświęcony ochronie środowiska. W największej sali kina Kijów miała za to miejsce partyjna konwencja Solidarnej Polski pod hasłem „Nowe państwo, nowa konstytucja”. Na imprezie, wśród 1200 sympatyków, brylują Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski.
INFOGRAFIKA MICHAŁ BIENIEK; FOT. AREK MARKOWICZ/WPROST/PAP, GENEVIEVE EMGEZ/EAST NEWS, KRYSTIAN MAJ/FORUM
Newsweek TEMAT Z OKŁADKI PRAWO, SPRAWIEDLIWOŚĆ I PIENIĄDZE
KTO ILE WPŁACIŁ NA KONTO SOLIDARNEJ POLSKI
WPŁATY NA PARTIĘ „SOLIDARNA POLSKA”
Witold Ziobro
Patrycja Kotecka
Patrycja Kotecka
Brat
Żona
Żona
Witold Ziobro Brat
24 000 pln
25 000 pln
5 000 pln
25 000 pln
Zbigniew Ziobro 27 000 pln
ZBIGNIEW ZIOBRO I JEGO RODZINA Leszek Kotecki Leszek Kotecki
Patrycja Kotecka
Teść
Teść
Żona
12 000 pln
30 000 pln
8 000 pln
Jacek Włosowicz z żoną 42 000 pln 3 000 pln 2 000 pln
JACEK WŁOSOWICZ , RODZINA I OTOCZENIE
Anna Kurska Matka
JACEK KURSKI I JEGO RODZINA
Ma
25 000 pln
STYCZEŃ 2014 r. 18
14-20.11.2016
016-023_NW_47.indd 18
11.11.2016 01:59
U ich boku – goście specjalni; Paweł Kukiz i szef Solidarności Piotr Duda. Kto i ile zapłacił za konwencję w kinie Kijów? Co miała wspólnego z klimatem? Wysyłamy pytania do Solidarnej Polski, do prezesa Jacka Kurskiego, do Ministerstwa Sprawiedliwości i biura poselskiego Ziobry. Bez odpowiedzi. Pytamy byłego szefa MELD, obecnie senatora PiS Jacka Włosowicza. Odpisuje, że potrzebuje tygodnia, aby odnaleźć dokumenty. Czekając, studiujemy w Państwowej Komisji Wyborczej wyciągi z kont Solidarnej Polski. Po wynajmie krakowskiej sali, nagłośnieniu i autokarach dla działaczy nie ma śladu. Jakby konwencji w ogóle nie było. Szukamy programu konwencji, listy mówców. Może któryś jednak mówił coś o klimacie? Na jednym ze zdjęć wśród partyjnych transparentów, sztandarów i ścianek widać baner, który mówi: stop konwencji klimatycznej. W serwisie
Witold Ziobro obro n
Brat
6 000 pln
Jacek Włosowicz 20 000 pln 20 000 pln 5 000 pln
YouTube odnajdujemy klip z konwencji – rozmach w amerykańskim stylu, flagi, płomienna przemowa Ziobry o nowej konstytucji. Jedziemy do kina Kijów. – Konwencja partyjna? Nie pamiętam – uśmiecha się pracownica biura. – Było dużo znanych ludzi. Paweł Kukiz, Piotr Duda. – Tak, Kukiz! Teraz pamiętam. Latem. Duża impreza z cateringiem. Po pytaniach do Włosowicza i Ziobry filmik z konwencji znika z YouTube. Urywają się też ślady na partyjnej witrynie. Jest link „Nowe państwo, nowa konstytucja – relacja z konwencji o programie SP”, ale pusty w środku. Są tylko archiwalne zdjęcia na stronach trzech lokalnych kół partii. Przy nich anons: „Zapraszamy na Konwencję Solidarnej Polski, podczas której przedstawimy propozycję radykalnych zmian państwa – poparte projektem
PIENIĄDZE Z MELD SZŁY DO ZNAJOMYCH W POLSCE, KTÓRZY NASTĘPNIE WPŁACALI DUŻE DAROWIZNY NA SOLIDARNĄ POLSKĘ
Patrycja Kotecka
Wanda Kotecka
Patrycja Kotecka
Wanda Kotecka
Żona
Teściowa
Żona
Teściowa
Teść
10 000 pln
10 000 pln
10 000 pln
22 000 pln
25 200 pln
Zbigniew Ziobro 25 000 pln
Wanda Kotecka
Krystyna Ziobro
Krystyna Ziobro
Teściowa
Matka
Matka
Teściowa
20 000 pln
4 000 pln
20 000 pln
25 000 pln
Leszek Kotecki
Wanda Kotecka Zbigniew Ziobro 15 000 pln
Monika Włosowicz Żona
Jerzy Kurzątkowski
5 000 pln
Dostawał pieniądze z MELD
Matka (lat 72)
20 000 pln
28 000 pln
Anna Kurska Matka (partia zwróciła jej część pieniędzy)
Ludwika Włosowicz Jacek Włosowicz z żoną 10 000 pln
Jerzy Kurzątkowski
Wacław Rosicki
Dostawał pieniądze z MELD
Dostawał pieniądze z MELD
Ojciec (lat 77)
25 000 pln
15 000 pln
28 000 pln
Jacek Kurski 42 000 pln
Władysław Włosowicz
Zuzanna Kurska
Zuzanna Kurska
Córka
Córka
Córka
20 000 pln
10 586 pln
11 400 pln
WYBORY 2014 r.
GENEVIEVE EMGEZ/EAST NEWS, KRYSTIAN MAJ/FORUM
Newsweek TEMAT Z OKŁADKI
Zuzanna Kurska
40 000 pln
MAJ 2014 R. 14-20.11.2016
016-023_NW_47.indd 19
19
11.11.2016 01:59
Newsweek TEMAT Z OKŁADKI PRAWO, SPRAWIEDLIWOŚĆ I PIENIĄDZE
Nowej Konstytucji. (…) Konwencja planowana na ponad 1000 osób odbędzie się 30 czerwca br. w Krakowie”.
WŁADZA NIE DLA SYNEKUR Z niepublikowanego filmu, do którego dotarliśmy, trudno się zorientować, że w kinie Kijów odbywa się konferencja poświęcona polityce klimatycznej Unii. Na budynku zwisa czerwony baner z hasłem imprezy „Nowe państwo, nowa konstytucja”, a przed wejściem powiewają partyjne sztandary Solidarnej Polski. W oknach – plakaty wabiące wyborców: „Szybki sąd dla polityków”. Na nagraniu pod kino podjeżdża autokar z działaczami w odświętnych strojach. Dalej – poczęstunek w kuluarach i kadry z sali: wspólne odśpiewanie hymnu, propagandowe slajdy na telebimie i przemówienia liderów. Zbigniew Ziobro: – Chcemy władzy nie dla blichtru, nie dla synekur. Jacek Kurski: – Musi być otwarcie na większą obywatelskość, musi być większa rola referendum! Beata Kempa (wchodzi na scenę przy dźwiękach „Joyride” zespołu Roxette): – Bardzo się cieszę, że wszystkim udało się bezpiecznie dojechać, żebyśmy wspólnie podyskutowali o przyszłości dzieci w naszym kraju. Patryk Jaki: – Dlaczego jest tak, że lekarze uzależniają zrobienie operacji od łapówki? Dlaczego mieliśmy lekarzy, którzy sprzedawali organy za pieniądze? Paweł Kukiz: – Przyjechałem tu w wielkiej radości, że pojawia się kolejna siła, która mówi o jednomandatowych okręgach. Jedynym, który na tym nagraniu wspomina o pakiecie klimatycznym, jest szef Solidarności Piotr Duda. Po dosłownie dwóch zdaniach przechodzi jednak do podwyższenia wieku emerytalnego. Na koniec wszyscy łapią się za ręce i pląsają w rytm piosenki „We are the champions”. Za ich plecami stoi tablica z hasłami projektu konstytucji Solidarnej Polski: system prezydencki, likwidacja immunitetów, powszechne wybory prokuratora generalnego. O klimacie ani słowa.
europejskiej partii wystawiły w latach 2013-2014 polskie firmy. Głównie jednoosobowe firemki z Małopolski (tu rządzi Ziobro) i Świętokrzyskiego (to teren skarbnika Jacka Włosowicza). Wszystkie, co do jednej, powiązane z politykami Solidarnej Polski. Krakowska firma E-Komunikacja za przygotowanie 10 tysięcy długopisów inkasuje 11,5 tys. euro. Za przygotowanie konferencji klimatycznej – 15,5 tys. euro. Kto zlecał te usługi? Dlaczego długopis, w hurcie wart kilkadziesiąt groszy, kosztował niemal 5 zł? Jaką konferencję klimatyczną firma organizowała i gdzie? Czy tę z kina Kijów? Niestety, firma E-Komunikacja nie ma strony internetowej i nie da się z nią skontaktować. Ustalamy, że należy do Mariusza Badury, znajomego brata Zbigniewa Ziobry, Witolda. W 2012 r. Badura stał się bohaterem dziwnej sprawy – eksperci, którzy przygotowali analizy dotyczące Solidarnej Polski, nie dostali za nie pieniędzy. Badania zlecali Jacek Kurski i Witold Ziobro. Eksperci podpisali umowy nie z Solidarną Polską, ale z E-Komunikacją. Badura twierdził wtedy, że zamówił badania, które chciał… sprzedać partii Ziobry i Kurskiego. Za pracę nie zapłacił, bo była nierzetelna. Pytamy Badurę o zlecenia z MELD. Bez odpowiedzi. Z dokumentów wynika, że w roku 2013 jego spółka otrzymywała z partii Ziobry regularne wpłaty. Firma Studio 639 inkasuje prawie 46 tys. euro. To jednoosobowa działalność Jerzego Kurzątkowskiego, fotografa Solidarnej Polski (pracował m.in. przy kampaniach wyborczych). Kurzątkowski jest znajomym skarbnika Włosowicza. Jedziemy do siedziby jego firmy we wsi Nida na Kielecczyźnie. W pomalowanym na żółto, lekko zaniedbanym bliźniaku przyjmuje nas żona: – Jurek jest w pracy, w Warszawie. Sprawdzamy: Kurzątkowski to od niedawna etatowy fotograf państwowej Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Dzwonimy. – Za co pan dostał przelew z MELD? Co pan robił za prawie 200 tys. zł? – Wie pan, naprawdę nie pamiętam. To już kilka lat minęło. Mam firmę reklamową, to mogło być wydawanie jakichś książek, jakieś gadżety typu pendrive’y w dużych ilościach. Takie coś. – Dużo ma pan takich zleceń? – Nie, a w ogóle to zamykam tę firmę. Kurzątkowski obiecuje sprawdzić, za co dostawał olbrzymie przelewy. Potem przestaje odbierać telefon. Przysyła SMS, że nie dostał pieniędzy w euro, ale w złotówkach. Za co? Książki, pendrive’y, torby reklamowe, T-shirty „i pewnie coś jeszcze”. Czy ma jakieś potwierdzenie tego, że rzeczywiście wykonał te przedmioty? „No, teraz nie jestem tego w stanie sprawdzić”. W roku wyborów europejskich Kurzątkowski, beneficjent pieniędzy z MELD, wpłaca na konto Solidarnej Polski 25 i 20 tysięcy złotych.
DŁUGOPISOWE IMPERIUM Sprawdzamy: Solidarna Polska ma na koncie jedną konwencję klimatyczną za pieniądze MELD. Impreza odbyła się w 2012 r. w Katowicach. Ugrupowanie Ziobry ogłosiło wtedy, że zakłada stowarzyszenie „Stop pakietowi” (nigdy nie zostało zarejestrowane). Ciekawe: trzy dni po konwencji w kinie Kijów Ziobro znów pojawia się w Katowicach. Na konferencji prasowej mówi, że to Jarosław Kaczyński i Donald Tusk są odpowiedzialni za pakiet klimatyczny. Słucha go 30 osób. Początek listopada 2016 r. Skarbnik SP znów prosi o zwłokę. Czytamy kolejne dokumenty MELD – wykaz faktur, jakie 20
FOT. BAX LINDHARDT/EPA/PAP
PO PYTANIACH DO WŁOSOWICZA I ZIOBRY FILMIK Z KONWENCJI W KINIE KIJÓW ZNIKA Z YOUTUBE. URYWAJĄ SIĘ TEŻ ŚLADY NA PARTYJNEJ WITRYNIE
14-20.11.2016
016-023_NW_47.indd 20
11.11.2016 01:59
Morten Messerschmidt, polityk Duńskiej Partii Ludowej, europoseł. Na zdjęciu podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego, maj 2014 r.
Kolejny beneficjent przelewów z MELD to prawicowy think tank z Krakowa, Instytut Kościuszki. Wystawił MELD fakturę na 41 tys. euro. Jednym z założycieli instytutu jest Witold Ziobro. Wiceprezesem był Michał Krupiński – dziś szef PZU, w którego gabinecie przesiaduje Witold Ziobro.
Dwukrotnie pytamy instytut, co zrobił za pieniądze z MELD. Po sześciu dniach dostajemy e-mail, że zakres pytań jest tak szeroki, iż udzielenie odpowiedzi może być utrudnione – prezes instytutu jest za granicą, a poza tym informacje, o które prosi „Newsweek”, „są w dużej części objęte klauzulami poufności umownej, skarbowej i ochroną danych osobowych”. I kolejna firma związana z politykami SP – krakowska firemka WER. Jedno zlecenie z MELD na niemal 53 tys. euro (60 tysięcy długopisów), drugie na ponad 39 tys. euro. Razem to 92 tys. euro, czyli ok. 400 tys. zł. – Ile?! Przecież to wychodzi prawie euro za długopis! Ja podczas kampanii płaciłem 60 groszy za sztukę. Inne firmy proponowały 80 groszy, góra złotówkę, ale nie cztery złote! – dziwi się były działacz Solidarnej Polski. Liczymy: 120 kartonów z długopisami od WER Studio, do tego 20 kartonów z długopisami E-Komunikacji. Dlaczego międzynarodowa partia z Brukseli zamawia ponad tonę długopisów w drobnej poligrafii z Małopolski? I jeszcze słono przepłaca? Pukamy do siedziby WER Studio – to mieszkanie w kamienicy na krakowskim Podgórzu. Wacław Rosicki przyjmuje nas na klatce schodowej na bosaka. Szybko rozwiązuje zagadkę: Jacek Włosowicz, były eurodeputowany Solidarnej Polski i jej skarbnik, to jego kolega ze studiów. Za co była druga faktura? Rosicki nie może sobie przypomnieć. – Nie pamięta pan przelewu na prawie 40 tys. euro? Często ma pan tak sute zlecenia? – Trochę mam. – Należy pan do Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry? – Nie. – Czy wpłacał pan na kampanię Solidarnej? Przed przyjazdem do Krakowa przejrzeliśmy listę osób, które w 2014 roku zasilały konta Solidarnej Polski. Rosicki wpłacił 15 tys. zł.
REKLAMA
016-023_NW_47.indd 21
11.11.2016 01:59
Newsweek TEMAT Z OKŁADKI PRAWO, SPRAWIEDLIWOŚĆ I PIENIĄDZE
– Nie pamiętam – uśmiecha się Rosicki. – A ile kosztuje u pana jeden długopis reklamowy? W hurcie. – Od kilkunastu groszy do nawet kilku złotych. Zależy, czy plastikowy czy metalowy, nadruk sitem czy grawerowany. Rosicki mówi, że odszuka projekt długopisu i go podeśle. Nie podsyła.
Tadeusz Cymański: – Tak po ludzku jestem im wdzięczny. Na ich miejscu postąpiłbym tak samo. – Adama Ilarza było stać na dokonanie takich wpłat? – Myślę, że tak, był szefem mojego biura. – Dobrze mu pan płacił? – Nieźle, nieźle. Ale zawsze zgodnie z limitami.
TEŚCIOWA DAJE NA LIDERA
STUDENTKA WPŁACA 42 TYSIĄCE
Listopad 2011 roku. Jarosław Kaczyński staje przed posłami PiS i z rozbawieniem parafrazuje bolszewicką propagandę: – Czujne organa bezpieczeństwa partii i bohaterski komitet polityczny zapobiegły spiskowi, wyrzucając ze swoich szeregów gada Zbigniewa Ziobrę oraz dwa płazy, Jacka Kurskiego i Tadeusza Cymańskiego. Wyrzucenie trójki eurodeputowanych daje początek Solidarnej Polsce. Partia zabiega o wyborców Kaczyńskiego, ale nie ma struktur. Próbuje się ścigać na kosztowne kampanie i konwencje, ale nie ma milionów z państwowej kasy, budżet łata datkami od działaczy i ich rodzin. Przeglądamy listy wpłacających na partię z lat 2012-2014. Nie jest ich dużo, nazwiska mieszczą się na kilkunastu kartkach. Ale saldo partii wygląda zaskakująco dobrze. W roku 2014 dostaje aż 443 tys. zł darowizn, fundusz wyborczy pęcznieje do ponad 2 mln zł. Choć partia ma jakieś 5 procent poparcia, to darczyńcy nie szczędzą grosza. Przelewy idą w dziesiątki tysięcy złotych. Przyglądamy się tym przelewom. Bliscy Zbigniewa Ziobry w ciągu dwóch i pół roku przekazują Solidarnej aż 437 tys. zł. Brat Witold wpłaca 107 tys. w sześciu przelewach, mama Krystyna – 110 tys. w czterech ratach, a żona Patrycja – 81 tys. Ziobrze i jego strukturom najgoręcej kibicują jednak teściowie Wanda i Leszek Koteccy; przekazują 139 tys. Skąd państwo Koteccy biorą taką kwotę? – Moi rodzice oczywiście wpłacali swoje pieniądze. To nie studenci Palikota – zapewnia Patrycja Kotecka-Ziobro, nawiązując do historii sprzed siedmiu lat, kiedy to dziennikarze odkryli, że na kampanię Janusza Palikota z PO wpłacali bezrobotni studenci; prokuratura umorzyła w tej sprawie śledztwo. Rodzina Cymańskich łącznie wpłaca ponad 115 tys. zł. Żona Barbara, którą poseł wpisał przed laty do rejestru korzyści materialnych jako „gospodynię domową”, daje 44 tys. zł. A córki Magdalena i Marta – 61 tys. 10 tysięcy dokłada Henryk Cymański. – To wszystko moja rodzina – potwierdza poseł. – Mogło być tak, że córki wpłacały pana pieniądze? – Ja pomagałem im, a one pomogły mnie. To był dla nas dobry okres, więc były zainteresowane sukcesem Solidarnej Polski. A skąd wzięły takie kwoty? Nie wiem, może z pożyczki? Kciuki za europosła Cymańskiego trzymają też jego asystenci: Adam Ilarz (przekazuje 71 tys. zł) i Damian Dziura z żoną (47 tys. zł).
Na liście trafiamy też na bliskich Jacka Kurskiego. W latach 2012-2014 jego mama Anna przekazuje Solidarnej 65 tys. zł (część pieniędzy zostaje wpłacona niepoprawnie i partia musi je zwrócić), a syn Antoni – 15 tysięcy. Najhojniej wspiera ojca 20-letnia córka Zuzanna, która w tygodniu przed wyborami dokonuje trzech przelewów na 42 tys. zł. Skąd u studentki taka gotówka? To własne pieniądze czy może darowizna od ojca europarlamentarzysty? Zapytany Jacek Kurski milczy. Europoseł może też liczyć na współpracowników i znajomych. Przelewami na 35 tysięcy wspiera go asystentka Anna Połetek, a zaprzyjaźniona rodzina Pedryczów – Jarosław, Olgierd i Malina – wpłaca ok. 75 tys. zł. Z tego 32 tysiące pochodzą od 18-letniej Maliny (tu też partia musi zwrócić jeden przelew jako niepoprawny). Z kolei Jacka Włosowicza wspierają 70-letni rodzice, mieszkańcy kieleckiego blokowiska: dokonują dwóch identycznych wpłat na 28 tys. zł (SP musiała zwrócić jeden z przelewów). Na ruch Ziobry płacą też dwaj asystenci Włosowicza (120 tysięcy zł w dwa i pół roku), pracownik frakcji w europarlamencie z żoną (140 tys. zł) oraz trzyosobowa rodzina doradcy deputowanych Solidarnej (196 tys. zł). Czy to możliwe, żeby współpracownicy, znajomi i krewni polityków przelewali nie swoją gotówkę? Jacek Włosowicz odpisuje w końcu na nasze pytania. Zapewnia, że nie przekazywał rodzicom pieniędzy na wpłaty. Za przyjmowanie lewych darowizn, czyli takich, których nie zgłoszono w urzędzie skarbowym i nie opodatkowano, grozi cały wachlarz sankcji: od 20-procentowego podatku karnego po więzienie.
RZEKOME DOWODY SP NA TO, ŻE KONWENCJA DOTYCZYŁA ŚRODOWISKA, TO ZDJĘCIE ŚCIANKI „KLIMATYCZNEJ” I DWÓCH STOJAKÓW W HOLU KINA KIJÓW
22
SIEDEM ZDAŃ O KLIMACIE Ci, którzy mieli kontakt z MELD lub konwencją w kinie Kijów, po pytaniach „Newsweeka” milkną. Jerzy Kurzątkowski miał sprawdzić, na czym dokładnie zarobił ponad 200 tys. zł. Tak samo Wacław Rosicki. Nic z tego. Milczą Jacek Kurski, Zbigniew Ziobro i Mariusz Badura. Po sześciu dniach dostajemy e-mail od Jacka Włosowicza (z całym listem byłego szefa MELD można się zapoznać na stronie www.newsweek.pl). Dzisiejszy senator PiS podkreśla, że był „jedyną osobą odpowiedzialną za sprawy organizacyjno-finansowe związane z konferencją w Krakowie i w innych
14-20.11.2016
016-023_NW_47.indd 22
11.11.2016 02:00
Newsweek TEMAT Z OKŁADKI
miastach oraz współpracę z MELD” i straszy nas pozwem sądowym. Włosowicz przyznaje, że za konwencję Solidarnej Polski w kinie Kijów zapłacił MELD. Partyjny miting kosztował ok. 40 tys. euro. Były skarbnik Solidarnej utrzymuje, że wszystko jest w porządku, bo MELD zatwierdził tytuł określający zakres tematyczny programu konferencji – „Reforming European Union – Reforming Poland” (reformując UE – reformując Polskę). I zapewnia, że MELD zgodził się na zorganizowanie wydarzenia poświęconego polityce klimatycznej, reformie Unii i reformie Polski. Włosowicz w swoim liście wskazuje siedem niepełnych zdań, jakie poświęcono w wystąpieniach klimatowi. Przysyła rzekome dowody na to, że konwencja dotyczyła środowiska: to zdjęcie ścianki „klimatycznej” i dwóch stojaków w holu kina Kijów. Przykład na „klimatyczność” konwencji? Włosowicz cytuje słowa Kempy: „Przedwczoraj do mojego biura trafili młodzi ludzie, młodzi przedsiębiorcy. Padł zakład pracy, który zatrudniał blisko dwa tysiące osób. Dlatego że jego produkcję przeniesiono na Ukrainę, bo tam będzie tańszy prąd, dokładnie tak już działa pakiet klimatyczno-energetyczny”.
I KTO TU KŁAMIE? Włosowicz uważa, że konwencja w Krakowie to nie defraudacja – na dowód przysyła fragment audytu firmy Ernst & Young, który dotyczył finansów całego MELD. Zapewnia, że MELD nie miał żadnych wątpliwości w związku z konwencją w Krakowie. Nie wspomina, że w tym czasie był we władzach MELD i że do finansów Ruchu zastrzeżenia ma wspomniana unijna agencja do spraw przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. Dlaczego Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, zapraszając uczestników spotkania do kina Kijów, przedstawiała je jako swą konwencję partyjną? Senator PiS: „Określenia konferencja i konwencja były stosowane zamiennie. Ten ostatni termin wynikał z uproszczenia (…), ponieważ dziennikarze skupili się na relacjonowaniu propozycji zmian ustrojowych prezentowanych przez niektórych polityków Solidarnej Polski. Pomijali szerszy kontekst spotkania, w tym kwestie dotyczące polityki klimatycznej”. To odwracanie kota ogonem. Tuż przed krakowskim spotkaniem polityk SP Patryk Jaki, dziś zastępca Ziobry w Ministerstwie Sprawiedliwości, mówi w TVN24: – Konwencja (…) odbędzie się w stylu amerykańskim. Będzie dużo spotów, grafik, gra świateł i dynamiczna muzyka. (…) Tu nie wystarczy zamienić Kaczyńskiego na Tuska lub Tuska na Kaczyńskiego, przepychanki personalne nic nie zmieniają. Potrzeba zmian ustrojowych i Solidarna Polska przygotowała szereg takich propozycji. O klimacie – ani słowa. Włosowicza zawodzi pamięć w newralgicznych momentach. Jakie usługi MELD zamawiał w firmach WER Studio, Studio 639 i w Instytucie Kościuszki? „Nie jestem kompetentny, by na nie rzeczowo odpowiedzieć”.
016-023_NW_47.indd 23
Co stało się z dziesiątkami tysięcy długopisów? Rozdano je ludziom. Jakiś dowód, że w ogóle istniały? „Zdjęcie postaram się dosłać w najbliższych dniach”.
MAMY TEGO DOŚĆ Głównym podejrzanym w duńskiej aferze związanej z defraudacją pieniędzy z MELD jest jeden z byłych szefów tej europartii Morten Messerschmidt. Polityk Duńskiej Partii Ludowej jest też autorem słynnej frazy: „Mamy dość tego, że polskie ciężarówki wyjeżdżają z Danii wypakowane telewizorami skradzionymi z naszych domków letniskowych”. Messerschmidt zrezygnował już z szefowania delegacji partii duńskich populistów w europarlamencie. W wyniku postępowania ma zwrócić kilkaset tysięcy euro zdefraudowanych funduszy. Według agencji OLAF śledztwo w sprawie wyprowadzania pieniędzy z MELD potrwa ponad rok. N wojciech.ciesla@newsweek.pl michal.krzymowski@newsweek.pl Tekst powstał we współpracy z reporterami duńskiego dziennika „Ekstra Bladet”
REKLAMA
11.11.2016 02:00
PO WYBORACH W USA
JA K S I Ä&#x2DC; Z M I E N I E U R O PA
WIATR REWOLUCJI 24
14-20.11.2016
024-027_NW_47.indd 24
10.11.2016 23:43
FOT. JOE RAEDLE/EPA/PAP, 123RF, JOHN MACDOUGALL/AFP/EAST NEWS
Po zwycięstwie Trumpa partie populistyczne w Europie dojdą do wniosku, że wiatr historii wieje w ich żagle. Rok 2017 może być rokiem rewolucji na naszym kontynencie – mówi politolog I WAN KRASTEW ROZMAWIA
MAC I E J N OW I C K I 14-20.11.2016
024-027_NW_47.indd 25
25
10.11.2016 23:43
Newsweek PO WYBORACH W USA JAK SIĘ ZMIENI EUROPA
NEWSWEEK: Co dla świata oznacza wygrana Donalda Trumpa? IWAN KRASTEW: Epoka, która rozpoczęła się w 1989 r., dobie-
gła końca. Wtedy zadawaliśmy sobie pytanie: jaki kolejny kraj stanie się demokracją? Dziś pytanie brzmi: gdzie jeszcze władzę przejmą populiści. 27 lat temu upadł mur berliński, a jedną z najważniejszych propozycji kandydata Trumpa był projekt wybudowania wielkiego muru na granicy z Meksykiem. Podobnie jak w przypadku Brexitu pomylili się politycy, analitycy, specjaliści od sondaży. Establishment zupełnie stracił wyczucie, czego chce lud. Dla Europy wygrana Trumpa ma gigantyczne znaczenie. W ciągu ostatnich dziesięcioleci USA były największym zwolennikiem projektu europejskiego. Teraz już tak nie będzie. Trump opowiadał się za Brexitem. Czy jest choć trochę zainteresowany tym, czy UE przetrwa? To jest pytanie, na które nie znamy odpowiedzi. A konsekwencje dla Ameryki?
– Stany Zjednoczone były niekwestionowanym światowym mocarstwem numer 1. Dziś są zaledwie jednym z wielkich państw. Kiedyś zażartowałem, że aby dowiedzieć się, co zrobi Putin, wystarczy podsłuchać jego rozmowę z ministrem obrony Siergiejem Szojgu. Dziś, żeby wiedzieć, jaka naprawdę jest Ameryka, wystarczy obejrzeć parę odcinków serialu „House of Cards”. Są tam pokazani skorumpowani politycy, elity, które straciły kontakt z rzeczywistością. Widać też tam mnóstwo przejawów społecznego gniewu, który do niczego nie prowadzi. Dlaczego prezydentura Trumpa była dla nas czymś niewyobrażalnym? Przecież wkrótce polityk skrajnej prawicy może zostać prezydentem Austrii, a Marine Le Pen będzie walczyć o prezydenturę we Francji.
– Uważaliśmy, że tłumy mogą oszaleć wszędzie, ale nie w USA. Teraz mamy dowód, że to nieprawda. Zresztą zlekceważyliśmy wszystkie wskazówki. Przecież polityka w USA była już wcześniej niewiarygodnie spolaryzowana, a republikanie w szaleńczy sposób blokowali rządy Obamy w Kongresie. Dlaczego teraz Europa tak bardzo oburza się na Amerykę? Mam prostą hipotezę – Europejczycy są jak ludzie, którzy po paru głębszych są gotowi odwieźć swoich przyjaciół do domu, ale nigdy nie zaakceptują faktu że pilot samolotu wypił piwo. Bo w obu przypadkach konsekwencje są inne. I tak samo jest z Trumpem – populiści u władzy w jakimś małym czy średnim państwie to nie to samo co populiści u władzy w kraju będącym światową potęgą. Hillary Clinton była wyłącznie odwrotnością Trumpa?
– Nie tylko. W kwestiach gospodarczych mamy w USA coś na kształt nowego konsensusu, zgodnie z którym wolny rynek jest niebezpieczny. To chyba najważniejsza rzecz, co do której Clinton i Trump się zgadzali. Oboje w kampanii podkreślali, że należy powstrzymać porozumienie TTIP (Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji). Zgadzali się, że musi być więcej publicznych inwestycji w infrastrukturę: drogi, mosty etc. I że w celu zmniejszenia nierówności społecznych nie wystarczy pomóc biednym – trzeba również uderzyć w najbogatszych. Polityczne wizje Ameryki Clinton i Trumpa kompletnie się rozeszły, takiej polaryzacji nigdy nie było. Ale 26
jeśli chodzi o kwestie gospodarcze, różniło ich o wiele mniej niż Obamę i Romneya. Z czego to wynika?
– To jest wielka zmiana, która zaszła w Ameryce. Stephen Holmes, filozof polityki, tłumaczy, że jeśli chcemy zrozumieć fenomen Trumpa, musimy wziąć pod uwagę fakt, że Amerykanie postrzegają teraz te same rzeczy odwrotnie: to, co niegdyś uważali za siłę USA, teraz jest dla nich wielką słabością. Globalizacja to już nie są nowe rynki dla amerykańskich produktów i technologii. Dziś kojarzy się ona przede wszystkim z utratą miejsc pracy, terroryzmem i imigracją. Jeśli spytamy kogoś spoza USA, z czym mu się kojarzą ostatnie lata, usłyszymy zapewne, że z amerykańską dominacją. Jeśli spyta pan o to Amerykanów, to usłyszy pan najpewniej, że był to okres, w którym Ameryka stała się największą ofiarą globalizacji. Globalizacja przypomina Republikę Weimarską w latach 30. XX wieku – nie ma żadnych obrońców. Są ludzie, którzy chcą ją powstrzymać, są tacy, którzy chcą ją solidnie ograniczyć, ale nikt nie jest za. Ci, którzy głosowali na Clinton, wcale nie bronili globalizacji. Nawet ona sama nie broniła własnego dorobku. Przedstawiała się raczej jako autorytet antypopulistyczny. I to się nie udało. Nie miała dobrego programu?
– Nie. Co więcej, nie rozwiązałaby żadnego zasadniczego problemu Ameryki. W kampanii próbowała jedynie manipulować strachem. Podczas tych wyborów w Ameryce nie było żadnej partii nadziei. Bo stronnictwo Trumpa też opierało się na lęku przed przyszłością. Napędzał je strach przed przyszłością, zmianami demograficznymi i technologicznymi. Zresztą ten sam strach jest głównym paliwem populistów w Europie. Nic dziwnego – z badań wynika, że w ciągu najbliższych 30 lat w Europie może zniknąć nawet 40 proc. miejsc pracy. To nie porządek postliberalny oferuje rozwiązanie naszych problemów, tylko porządek „postpracy”. Taki, który wprost wychodzi z założenia, że stałe zatrudnienie stanie się luksusem. Jaki będzie wpływ wygranej Trumpa na politykę w Europie? W przyszłym roku mamy wybory w dwóch najważniejszych państwach UE – we Francji i w Niemczech.
– Wszystkie partie populistyczne dojdą do wniosku, że wiatr historii im sprzyja. USA to centrum naszego świata. Jeśli więc Trump może wygrać wybory w USA, to dlaczego wyborów we Francji nie może wygrać pani Le Pen? I dlaczego radykalna prawica w Niemczech nie miałaby dalej rosnąć w siłę. 2017 to nie będzie zwyczajny rok, w którym przypada setna rocznica rewolucji bolszewickiej. To może być rok rewolucji w Europie. Co może się jeszcze zmienić w UE?
– Donald Trump jest przeciwnikiem interwencji militarnych. Ale jest zakochany w wojnach handlowych. Wyobraźmy sobie, co się stanie, jeśli Komisja Europejska zacznie wprowadzać rozwiązania regulujące dostęp amerykańskich korporacji do europejskiego rynku. Wówczas niemal na pewno wybuchnie kryzys, bo Trump uzna takie postępowanie za niedopuszczalne. A wojny handlowe są szczególnie niebezpieczne dla Europy, gdyż UE jest dziś przede wszystkim potęgą handlową.
14-20.11.2016
024-027_NW_47.indd 26
10.11.2016 23:43
Newsweek PO WYBORACH W USA
Co oznacza dla Europy Środkowej kwestionowanie aliansów militarnych przez Trumpa?
– Niektórzy twierdzą, że jego wątpliwości, czy należy zawsze bronić sprzymierzeńców, to otwarte zaproszenie dla Rosji. Ale nawet jeśli Trump nie zrealizuje swoich najgorszych zapowiedzi z czasów kampanii wyborczej, to poziom zaufania do Ameryki i tak dramatycznie spadnie. Nie będzie wiadomo, czego się spodziewać po takim sojuszniku. Nie zdziwi mnie, że np. Estończycy czy Łotysze zaczną zachowywać się bardzo nerwowo wobec Rosji. Napięcia mogą narastać powoli, ale zanim ta świadomość dotrze do prezydenta USA, sytuacja stanie się znacznie gorsza. Trump pewnie oskarży o to sprzymierzeńców Ameryki, ale poniesie za to odpowiedzialność. Amerykańska polityka w Europie Środkowej i Wschodniej przyczyniła się do stabilności i politycznego umiarkowania w państwach, których historia była z reguły bardzo burzliwa. Teraz to może zostać w szaleńczy sposób zakwestionowane. Jak blisko Putina chciałby być prezydent Trump?
Politycy PiS zapowiadają, że stosunki Polski z USA w erze Trumpa będą jeszcze lepsze niż dotychczas. I przypominają, że Obama zaczął swoją prezydenturę od rezygnacji z tarczy antyrakietowej w Polsce.
W TRUMPIE JEST WCIĄŻ DZIECKO, KTÓRE NIE CHCE DOROSNĄĆ, KTÓRE CHCE BYĆ W CENTRUM UWAGI, KTÓRE CHCE BAWIĆ SIĘ BOMBĄ ATOMOWĄ
– Nie kupuję teorii, zgodnie z którą to Rosjanie wygrali prezydenturę dla Trumpa. Zaważyło coś zupełnie innego. Trump za największych przeciwników uważa islam i Chiny. I dlatego doszedł do wniosku, że Rosja jest naturalnym sprzymierzeńcem USA. Jedyny problem polega na tym, że Rosja wcale nie zamierza stawać przeciwko Chinom po stronie USA. Myślę, że na początku Moskwa i Waszyngton dadzą do zrozumienia, że chcą się jakoś dogadać. I po jakimś czasie prezydent Trump poprosi Putina o coś, czego prezydent Rosji mu nie da. To będzie nieporozumienie natury osobistej. Ale w przypadku Trumpa relacje osobiste są ważne. To jest człowiek, który tak jak Putin czy Erdoğan przywiązuje do nich ogromną wagę. I pała chęcią zemsty, gdy czuje się niewystarczająco szanowany. Jest bardzo prawdopodobne, że za rok czy dwa Trump zmieni zdanie na temat Rosji. Na gorsze. Ale w tym czasie kraje takie jak Polska będą czuć się znacznie bardziej zagrożone niż teraz. Poprzednia amerykańska administracja starała się wywrzeć nacisk na Orbána czy Kaczyńskiego, by szanowali rządy prawa. Premier Węgier był jednym z niewielu, którzy wspierali Trumpa. Dostanie jakąś nagrodę? FOT. XMARCIN KALIŃSKI/PAP
i niechęć do zachodnich elit. Ale proputinowskie wypowiedzi Trumpa stanowią dla prezesa PiS spory problem. Nie sądzę też, żeby Kaczyński rozumiał Trumpa. Wbrew pozorom Trump jest produktem pokolenia 1968 r., tak jak Clinton. Nie mówię, że jest kryptohipisem. Ale jest w nim dziecko, które nie chce dorosnąć, które nieustannie chce być w centrum uwagi, które chce bawić się bombą atomową. Infantylizm Trumpa jest porażający. Kaczyński wywodzi się z zupełnie innej tradycji.
– Trump nie wierzy w eksport demokracji. Jego wizja świata ma charakter transakcyjny – opiera się na tym, co dane państwo ma do zaoferowania Ameryce. Oczywiście Orbán postrzega wygraną Trumpa jako wzmocnienie swojej pozycji w sytuacji, gdy na Węgrzech jego akcje trochę słabną. Kaczyński na pewno ma z Trumpem wiele wspólnego: choćby antyliberalne ciągoty
– Myślę, że przez pierwsze trzy miesiące każdy będzie wyobrażał sobie Trumpa swoich marzeń. Warszawa też chce widzieć w nim tylko to, co może być dla niej korzystne. Na przykład fakt, że Trump domaga się, aby wszystkie państwa członkowskie NATO łożyły co najmniej 2 proc. na obronność. A jeśli NATO będzie rosło w siłę, Rosji na pewno się to nie spodoba. PiS wie, że Trump chce uznania rosyjskiej strefy wpływów, co dla Polski byłoby bardzo niebezpieczne. Ale pewnie ma nadzieję, że traktując nowego prezydenta jak sojusznika, uczyni z niego sojusznika. Tyle że Trump interesuje się wyłącznie dużymi państwami. Czy Warszawa jest w stanie zrobić coś, żeby przyciągnąć jego uwagę? Raczej wątpię. Polski rząd ma solidne podstawy, żeby się obawiać nowego prezydenta USA. I to bez względu na to, jaką politykę będzie prowadził. Choćby z jednego powodu. Wygrana Trumpa, o której dowiedzieliśmy się 9.11, bardzo przypomina zamachy z 11.9. Świat, który do tej pory znaliśmy, już nie istnieje. A może Trump będzie choć trochę lepszym prezydentem, niż się spodziewamy?
– Trump jest w odwrotnej sytuacji niż Barack Obama. On wzbudzał na początku taki entuzjazm, że wielu spodziewało się, iż będzie chodził po wodzie. Trump nie budzi żadnych nadziei – wyjąwszy jego wyborców – więc nie jest w stanie świata rozczarować. Wszystko, co zrobi w miarę dobrze, będzie bardzo miłą niespodzianką. N Iwan Krastew (ur. 1965) jest bułgarskim politologiem, filozofem polityki. Od lat figuruje na listach najważniejszych intelektualistów świata. W Polsce wydano kilka jego książek, ostatnio „Demokrację nieufnych. Eseje polityczne” oraz „Demokrację: przepraszamy za usterki”
maciej.nowicki@newsweek.pl
14-20.11.2016
024-027_NW_47.indd 27
27
10.11.2016 23:43
PO WYBORACH W USA Mieszkańcy Nowego Jorku protestują przeciwko prezydentowi elektowi Donaldowi Trumpowi, 9 listopada 2016 r.
Nienawidzę jego pieprzonych flaków Naprawdę chce mi się płakać, kiedy myślę o jego rządach – mówi mi 22-letnia Laureen Bell. Wielu nowojorczyków jest przerażonych zwycięstwem Donalda Trumpa. Inni pocieszają się, że on jest jak dziecko i chodzi mu tylko o sławę TEKST 28
P IOTR MILEWSKI, NOWY JORK
FOT. JOE RAEDLE/EPA/PAP, 123RF, KENA BETAMCUR/AFP/EAST NEWS
SMUTEK W NOWYM JORKU
14-20.11.2016
028-031_NW_47.indd 28
10.11.2016 23:23
NEW YORKER WYNDHAM HOTEL, 11.30 Wyborczy wtorek był piękny, świeciło słońce. W środę górne piętra wieżowców Dolnego Manhattanu toną w chmurach. Pochmurne są też twarze zwolenników Hillary Clinton otaczających hotel New Yorker na rogu 8. Alei i 35. Ulicy. Clinton zamierzała świętować swój triumf w pobliskim Javits Center. Dziewięć godzin po ogłoszeniu przez sieci telewizyjne zwycięstwa Donalda Trumpa wygłosiła mowę w sali balowej swojego hotelu, uznała wyniki głosowania i pogratulowała zwycięzcy. Hillary pierwotnie wybrała Javits ze względu na szklany sufit symbolizujący niewidzialną barierę, która uniemożliwiała dotychczas kobietom pełnienie najwyższej funkcji w kraju. I sufit, i bariera mają się dobrze. Robotnicy zaczęli już demontować błękitną estradę w kształcie mapy Stanów Zjednoczonych oraz zawieszony w tle symbol kampanii: literę H ze wskazującą drogę ku lepszej przyszłości strzałką zamiast poprzecznej kreski. Być może pewną rolę w wyborze Javits odegrał też fakt, że największą halę wystawową Manhattanu chciał budować Donald Trump. W 1975 r., gdy kolej Pennsylvania Central ogłosiła plajtę, kupił część torowisk. Namówił władze miasta, by postawiły tam ośrodek konferencyjny. Uparł się jednak, że ma nosić imię jego ojca, i ratusz przydzielił kontrakt innej firmie. Jeśli Hillary chciała pokazać rywalowi figę, to nie udało się. Miliarder śmieje się ostatni. Przy głównym wejściu do hotelu na 8. Alei stoi kilkunastu policjantów, ale nie ma przesadnych środków bezpieczeństwa. W wieczór wyborczy władze miasta częściowo otoczyły Trump Tower przy 5. Alei i 57. Ulicy śmieciarkami z piaskiem na wypadek ataku terrorystów. Najwyraźniej o Hillary aż tak bardzo się nie martwią. W końcu nie obiecywała zakazu wjazdu do USA dla muzułmanów i wyrzucenia z kraju wszystkich obcych. – To były wybory tunelowe (subway election), a kandydatka metropolitalna miała rozwalić jankesa – żartuje, ale bez uśmiechu, 34-letni Ken w czerwonej
koszulce z literą H pod niebieską kurtką. Nawiązuje do rozgrywek tunelowych (subway series), czyli finałów ligi bejsbolowej, w których grają dwie drużyny nowojorskie Yankees (Jankesi) i Mets (Metropolitalni), zatem kibice mogą dojechać na wszystkie mecze metrem. W wyborach też po obu stronach barykady walczyli nowojorczycy, a ich sztaby – jak na warunki Wielkiego Jabłka – stały praktycznie obok siebie. Trump spędził noc z 8 na 9 listopada zaledwie 14 ulic od Javits Center w hotelu Midtown Hilton i tam przemówił do swoich zwolenników po wygranej. Hillary jest nowojorczanką słoikową. Urodziła się i wychowała w Park Ridge niedaleko Chicago, przez ponad 20 lat mieszkała w Arkansas,
Jestem lesbijką i Latynoską. Nie wiem, jak będą wyglądać następne cztery lata mojego życia Hannah Waliborg
gdzie jej mąż był gubernatorem, a kolejne osiem spędziła w Białym Domu. Clintonowie kupili dom na przedmieściach metropolii dopiero w 1999 r., bo uznali, że Hillary najłatwiej będzie wygrać wybory do Senatu w stanie Nowy Jork. Trump pochodzi z Queensu, mając 25 lat, przeprowadził się na Manhattan, ale nie polubiły go tam ani elity, ani zwykli zjadacze chleba. Nowojorczycy poznali magnata jak zły szeląg znacznie wcześniej niż reszta kraju. Już w latach 70. na okładkach lokalnych tabloidów „New York Post” i „Daily News” epatował swoim bogactwem, limuzynami, złotymi kranami w toaletach i seksualnymi ekscesami. Co charakterystyczne, centralna dzielnica Nowego Jorku była jedynym obwodem wyborczym stanu, w którym Trump przegrał prawybory.
8 listopada dostał na Manhattanie zaledwie 10 proc. głosów. Zwolennicy Hillary przed New Yorker Wyndham Hotel jeszcze nie odpięli znaczków wielkości dłoni z hasłami: „Hillary da radę”, „Miejsce kobiety jest w Białym Domu”, „Moje ciało mój wybór / Głosuję na Hillary”, „Razem silniejsi”, „Bill na pierwszą damę” i „Wredna wiedźma” (Trump nazwał tak rywalkę podczas trzeciej debaty prezydenckiej). Bez zaproszeń nie można wejść do środka, więc większość fanów ogląda przemówienie na smartfonach. Wielu ma łzy w oczach, niektóre panie rzewnie łkają. Drobna brunetka Hannah Waliborg przeprowadziła się w góry na północy stanu 17 lat temu, ale przyjechała do miasta już w przeddzień wyborów. Mieszka u znajomych na Williamsburgu. Poprzedniego dnia poszła pod Javits Center z transparentem, dziś zostawiła płachtę w domu. – Trump przez 18 miesięcy mówił, jak jest źle w naszym kraju, jak źli są geje, Latynosi, obrażał kobiety – oburza się Hannah. – A ja jestem i kobietą, i lesbijką, i Latynoską! Nie wiem, jak będą wyglądać następne cztery lata mojego życia. Moja partnerka miała raka piersi, ale wyleczyła się dzięki Obamacare. Tump mówi, że uchyli Obamacare pierwszego dnia. Nie stać nas na prywatne ubezpieczenie. Prowadzimy małą farmę, sprzedajemy warzywa sklepom z organiczną żywnością i na targu, jak jest ciepło. Byłyśmy szczęśliwe, teraz się boimy.
HELL’S KITCHEN, POPOŁUDNIE Kupuję hot doga z wózka przy 40. Ulicy. Koszernymi kiełbaskami handluje Pakistańczyk. – Przechlapane z tym Trumpem, co nie? – zagaduję po knajacku. – Już do mnie dzwoniła rodzina, że się boją, co będzie – ożywia się sprzedawca. – Pytali, czy mi nic nie grozi. A ja im na to: tu jest Nowy Jork i taki Trump to se dużo może. Zaraz się wyprowadzi do Waszyngtonu i też nic nie zrobi, bo mu nie pozwolą. Nie mówię, że jestem dziennikarzem, nie pytam o imię. Nawet cyniczni nowojorczycy występując w mediach, 14-20.11.2016
028-031_NW_47.indd 29
29
10.11.2016 23:24
Newsweek PO WYBORACH W USA SMUTEK W NOWYM JORKU
Hillary Clinton przed przemówieniem, jakie wygłosiła do zwolenników i sztabu wyborczego, Nowy Jork, 9 listopada 2016 r.
30
klyński”. – Nawet było zabawne, że te wszystkie ćwoki z Wisconsin, Michigan i gdzie tam jeszcze na niego głosowały, bo przecież wiadomo, że ma ich gdzieś, i leciał sobie równo – krzywi się ironicznie mój rozmówca. – Ale teraz będzie rządził przez cztery lata i rozwali gospodarkę. Chyba że wcześniej kojfnie. Sączący kuflowe piwo klient Raula Nick nie wygląda na maklera, który wyskoczył z biura na lunch. Siwe kędziory okalają nieogoloną twarz, spod brązowego szetlanda wygląda kołnierzyk koszu-
On zniszczył kulturę polityczną, a za dwa miesiące zacznie niszczyć kraj. Hitlera też początkowo uważano za błazna Mickey Doherty
MIDTOWN – EAST VILLAGE, PÓŹNE POPOŁUDNIE Zabrnąłem tak daleko na północ, że do Trump Tower decyduję się iść na piechotę. Przed siedzibą prezydenta elekta już posprzątane. Dzień wcześniej protestowali tu m.in. Lady Gaga, która wdrapała się na śmieciarkę z plakatem „Love Trumps Hate” (miłość bije nienawiść), i zespół meksykańskich mariachi. Z kolei w poniedziałek czterech mężczyzn tworzących grupę The Illuminator powiązaną z ruchem Okupuj Wall Street wyświetlało na ścianie gmachu antytrampowskie hasła w stylu czołówki „Gwiezdnych wojen”: „Źle się dzieje na lewicy / Aby wyrwać się ze szponów Dartha Trumpa, zaniepokojeni obywatele Republiki / Masowo popierają kontrowersyjną dynastię Clintonów / Darth Trump niesie śmierć i zniszczenie / Budowę międzygwiezdnego muru, prze-
FOT. CARLOS BARIA/REUTERS/FORUM
starają się mówić rzeczy mądre i wzniosłe, a ja chcę posłuchać, co im leży na sercu. I słyszę. – Trump może mnie pocałować w moją brązową dupę – do rozmowy włącza się Latynos w średnim wieku, noszący zamiast sportowej kurtki całkiem porządny garnitur. – Nie lubisz faceta? – udaję zdziwienie. – Nienawidzę jego pieprzonych flaków! – wymachuje pięścią. Z rogu Ósmej i Czterdziestej blisko jest do serca dzielnicy Hell’s Kitchen. Wchodzę do baru Rudy’s przy 9. Alei między 44. a 45. Ulicą. Rodzice Raula pochodzą z Portoryko, ale on przyszedł na świat w Greenwich Village i nie uważa się za Portorykańczyka ani nawet za Latynosa. Od blisko dwóch dekad polewa alkohol w różnych lokalach. Zna Wielkie Jabłko, a zwłaszcza nocne życie miasta, jak własną kieszeń. – Jestem po prostu nowojorczykiem – powiada. – Trump zresztą też. To barwna postać, część folkloru, nie bawi się w ceregiele, nie umie trzymać gęby na kłódkę, wali prosto z mostu. Według Raula magnat „w pewnym sensie potwierdził, że nie ma większego cwaniaka niż nowojorczyk, którzy potrafić sprzedać wsiochowi most Broo-
li barwy nieokreślonej. Nick okazuje się jednak ciekawym rozmówcą. – Trump to dupek, zgoda, ale nie mieszajmy polityki i moralności, bo polityka jest z natury amoralna – wywodzi. – Służy do zdobycia władzy, więc liczy się tylko to, czy jest skuteczna. Jedynym kryterium oceny polityka powinny być kwalifikacje. Dlatego właśnie mamy problem, bo Trump nie ma żadnych kwalifikacji. Jego zwolennicy, kierując się kryteriami moralnymi, że niby Clinton jest skorumpowana, wybrali faceta, który nie tylko jest niemoralny, ale jeszcze niekompetentny. Nick dopija budweisera i patrzy wyczekująco. Co mam robić? Stawiam. W zamian otrzymuję jeszcze garść mądrości, tym razem psychologicznych. – Trump w ogóle nie jest politykiem, bo bardziej chodziło mu o sławę niż rządzenie. Jeśli w ogóle chciał zostać prezydentem, a nie tylko zrobić sobie reklamę, to z takich samych powodów jak dziecko, które chce zostać królem: bo możesz rozkazywać i wszyscy cię słuchają, bo jesteś najważniejszy, bo wszyscy ci się kłaniają, bo wszystko ci wolno... – Nawet łapać kobiety za cipy! – podsumowuje Raul, cytując wypowiedź miliardera z taśmy ujawnionej przez „Washington Post”.
14-20.11.2016
028-031_NW_47.indd 30
11.11.2016 00:58
moc rasową oraz nieuchronną klęskę gospodarczą”. W środowe popołudnie na chodniku przed wejściem kręcą się turyści i paru policjantów. Są dwie ekipy telewizyjne, ale większość przechodniów zmierza w swoją stronę, nawet nie zerkając na budynek. Pod ścianą stoi tylko jakiś przeraźliwie chudy człowiek z zawieszoną na szyi tekturową tablicą zachęcającą do wspierania Partii Zielonych. Wysiadam z metra na stacji 2nd Avenue i zaglądam jeszcze do baru International przy rogu 1. Alei oraz 7. Ulicy. Tu piją piwo studenci New York University i ultraliberalnej New School for Social Research, bo jest tańsze niż koło uczelni kilkanaście ulic dalej. Prawie wszyscy rozmawiają o Trumpie i to bardzo serio. Tym razem przedstawiam się jako dziennikarz „Newsweeka”, a 22-letnia
Laureen Bell tłumaczy: – Ja się zwyczajnie boję. Jestem kobietą, mam przyjaciół gejów i muzułmanów. Martwię się o nich. Martwię się o kraj, o bezpieczeństwo, o środowisko. Trump chce wsadzać kobiety do więzienia za aborcję. Wymaże dekadę postępu, który osiągnęliśmy, zniszczy wszystko. Naprawdę chce mi się płakać, kiedy myślę o jego rządach. Dowiaduję się, że na godzinę 20 trockiści z Socialist Alternative zaplanowali marsz protestacyjny. Chcą przejść od Union Square (14. Ulica i Broadway) aż pod Trump Tower. Z kolei demonstracja zorganizowana przez antyrasistowską Answer Coalition odbędzie się o 17.30 na Columbus Circle, przy którym stoi Trump International Hotel & Tower. Nowojorskie telewizje pokazują graffiti „Zabiję cię, Trump” na szybie metra. Po-
licja nie ujęła „wandala” – jak określają sprawcę media. Koledzy Laureen są w nastrojach bardziej bojowych. – Nie wolno nam milczeć, musimy protestować – przekonuje Mickey Doherty. – Trump jest rasistą, szowinistą, seksistą, zacofańcem z innej epoki. Ma zapędy sprzeczne z istotą amerykańskiego etosu. Zniszczył kulturę polityczną, a za dwa miesiące zacznie niszczyć kraj. Hitlera też początkowo uważano za błazna. Trump nie ma takich możliwości jak Hitler. Ale ma taką samą mentalność. W wieczornym marszu wzięło udział co najmniej 5 tys. osób. Uliczne protesty odbywały się także w Chicago, Oakland i innych dużych miastach. Wygląda na to, że prędko się nie skończą. N piotr.milewski@newsweek.pl REKLAMA
028-031_NW_47.indd 31
10.11.2016 23:24
PO WYBORACH W USA
H
asło „Make America great again” przemówiło do wyobraźni blisko połowie głosujących obywateli USA. Tylko czy rzeczywiście Ameryka jest w ruinie?
OBAMA LECZY KACA PO KRYZYSIE
32
S TA T Y S T Y K I S O B I E , W Y B O R C Y S O B I E
Ameryka w ruinie? Jeśli spojrzeć na suche dane ekonomiczne, to kryzys w USA się skończył. Ale wyborcy jeszcze o nim nie zapomnieli. I dlatego wybrali prezydenta, który obiecał koniec strachu przed utratą pracy, oszczędności czy kupionego na kredyt domu TEKST
DAR I U SZ Ć W I K L AK
FOT. 123RF, JOE RAEDKE/EPA/PAP,JASON REED/REUTERS/FORUM
15 września 2008 roku 158-letni bank Lehman Brothers musiał złożyć wniosek o upadłość – aktywa warte 639 miliardów dolarów ledwo pokrywały 613 mld dol. długów. Padł ofiarą własnej pazerności i kłopotów na rynku kredytów hipotecznych. Przez lata banki lekką ręką udzielały ich każdemu, kto tylko potrafił się podpisać na wniosku o pożyczkę, ale bańka w końcu pękła i zabezpieczone hipotekami obligacje okazały się papierami bez wartości. Administracja prezydenta George’a Busha przez kilka dni wpompowała 229 mld dol. w niewypłacalne banki, ale w końcu powiedziała „stop”. Największe bankructwo w historii USA dało początek globalnemu kryzysowi finansowemu. Półtora miesiąca po jego wybuchu odbyły się wybory prezydenckie. Po dwóch kadencjach republikanina Busha juniora, naznaczonych zamachami z 11 września oraz wojnami w Afganistanie i Iraku, Amerykanie dali szansę czarnoskóremu demokracie, który powtarzał: „Yes, we can”. Dwie kadencje Baracka Obamy przebiegły pod znakiem ratowania gospodarki i sprzątania po kryzysie. Co odchodzący prezydent osiągnął? Jeśli spojrzeć na statystyki, Ameryka z kryzysu się otrząsnęła. Po krachu z 2008 r. bezrobocie wzrosło do 10 proc., ale już pod koniec 2010 r. zaczęło spadać i dziś wynosi ledwie 4,9 proc. Gospodarka była na minusie o niespełna 0,3 proc. w 2008 r. i o 2,7 proc. w 2009, ale od tego czasu rośnie o 1,5-2,5 proc. rocznie. Nawet ceny nieruchomości znów idą w górę. A jednak pół Ameryki uwierzyło, że kraj trzeba odbudować. – W statystykach wszystko jest w porządku, ale panuje poczucie, że szeroko rozumiane elity zawłaszczają ten sukces i trzeba się upomnieć o własny udział – mówi Janusz Reiter, były ambasador Polski w USA. 14-20.11.2016
032-034_NW_47.indd 32
11.11.2016 01:19
Barack Obama podczas otwarcia fabryki silników Daimlera w Redford w 2012 r. W Michigan demokraci wygrywali od 24 lat. Hillary Clinton straciła w tym stanie aż 16 głosów elektorskich
Properties, do której należy ów skrawek zieleni na rogu Liberty Street i Broadwayu. Okupacja potrwała niecałe dwa miesiące, po czym policja rozpędziła demonstrantów. Ale emocje rozpalone pokryzysową smutą tliły się dalej. KRAKSA W DETROIT
– Ameryka rozwija się tylko wtedy, gdy mamy silną i rosnącą klasę średnią, kiedy każdy może znaleźć pracę i opłacić z niej rachunki, kiedy ma opiekę zdrowotną, a na emeryturze może żyć z godnością i szacunkiem – mówił
W statystykach gospodarczych wszystko jest w porządku, ale zwykli Amerykanie mają poczucie, że elity zawłaszczają ten sukces i trzeba się upomnieć o własny udział Janusz Reiter, były ambasador Polski w USA
99 PROC. OBURZONYCH
Po trzech latach kryzysu okazało się, że pieniądze, którymi amerykański bank centralny próbuje rozkręcić gospodarkę, zwiększają głównie obroty giełd. A przeciętny John Smith nadal siedział na bezrobociu albo bał się, że straci pracę. 10 proc. zatrudnionych w pełnym wymiarze Amerykanów pracowało za grosze, 30 proc. bez ubezpieczenia zdrowotnego, a 40 proc. bez składek emerytalnych. W przypadku pracowników tymczasowych te wskaźniki były jeszcze gorsze. Economic Policy Institute szacował, że nierówności płacowe sięgnęły poziomów sprzed Wielkiej Depresji lat 30. XX wieku. Zarobki osób bez wykształcenia średniego spadły o więcej niż jedną piątą. Najbardziej wstrząsające były jednak dane majątkowe. Przysłowie mówi,
że zanim gruby schudnie, chudy może umrzeć. Kryzys finansowy trzepnął po kieszeni połowę najbiedniejszych amerykańskich rodzin i część klasy średniej. Za to najbogatsi kryzysu prawie nie odczuli – „górny” jeden procent wręcz się wzbogacił. W 2011 roku 400 najbogatszych ludzi w USA miało więcej majątku niż biedniejsza połowa narodu. Niewielezmieniłoto,żeczęśćmiliarderów, za namową Billa Gatesa i Warrena Buffetta, obiecała stopniowo rozdać swoje majątki na cele dobroczynne. We wrześniu 2011 roku kilkaset osób – wkurzonych pokryzysowym marazmem i niesprawiedliwością – zaczęło „okupację Wall Street”. Zebrali się – o ironio! – w parku Zuccottiego, nazwanym tak na cześć prezesa korporacji nieruchomościowej Brookfield Office
prezydent Obama w grudniu 2012 r. na otwarciu fabryki silników Daimlera w Redford w stanie Michigan. Kilka tygodni wcześniej w tamtejszym hrabstwie Wayne dostał największe poparcie w Michigan – ponad 73 proc. Mieszkańcy stanu dobrze pamiętali słowa Obamy z kampanii, że w kryzysie „nie pozwolił, by Detroit upadło”. Owszem – pierwszej pomocy umierającym koncernom Chrysler i General Motors udzielił w grudniu 2008 r. George Bush (dostały 17,6 mld dol.), ale to administracja Obamy pomogła je potem zrestrukturyzować. Chryslera kupił Fiat, a GM w 2010 r. wszedł na giełdę z ofertą publiczną za rekordowe 20 mld dol. Ale historia lubi płatać figle. Ponad pół roku po przemowie Obamy władze miasta Detroit złożyły wniosek o największą samorządową upadłość w historii USA. 14-20.11.2016
032-034_NW_47.indd 33
33
11.11.2016 01:19
Newsweek PO WYBORACH W USA STATYSTYKI SOBIE, WYBORCY SOBIE
Dawna stolica amerykańskiej motoryzacji nie była w stanie finansować nawet podstawowych usług dla obywateli. W Michigan demokraci wygrywali nieprzerwanie od 1992 r. Jeszcze w roku 2012 Obama zebrał tu 54,3 proc. głosów. W tym roku Hillary Clinton straciła 16 głosów elektorskich z tego stanu, bo o 1 pkt proc. więcej mieszkańców głosowało na Donalda Trumpa. Lapeer, Huron, Clare, Kalkaska, Shiawassee, Newaygo, Gladwin, Gratiot, Monroe – to nazwy tylko kilku hrabstw w Michigan, gdzie kandydat republikanów odebrał demokratom najwięcej głosów. Łączą je dwie rzeczy: po pierwsze, poza lokalnym muzeum, jarmarkiem czy więzieniem niewiele więcej można tam zobaczyć; po drugie – biali stanowią tu grubo ponad 90 proc. mieszkańców. Jak wynika z wyborczych sondaży, sukces zapewnili Trumpowi głównie biali wyborcy bez studiów wyższych właśnie stąd – z przemysłowego Midwestu, m.in. z Michigan. – Po latach niskiego i wykluczającego wzrostu widzimy, jak materializuje się polityka gniewu, której nie doceniały sondaże – skomentował w „Financial Times” Mohamed El-Erian, główny ekonomista towarzystwa ubezpieczeniowego Allianz. A Thomas Friedman z „New York Timesa” uzupełnia, że ów gniew mniej ma wspólnego z różnicami dochodowymi, a więcej z kulturą i utraconym poczuciem bezpieczeństwa: zmiany technologiczne zagroziły statusowi ekonomicznemu wielu białych z klasy średniej, a napływ imigrantów sprawił, że we własnym kraju przestali się czuć jak u siebie. Trump wstrzelił się w te nastroje i wskazał palcem winnego: elity z Waszyngtonu. Z sondażu Reuters/Ipsos w dniu wyborów wynika, że aż 75 proc. głosujących Amerykanów chce przywódcy, który „odzyska kraj będący w rękach bogatych i wpływowych” elit. Na ironię zakrawa, że rolę przywódcy antyestablishmentowego buntu odgrywa miliarder i celebryta. – Sukces Trumpa to po części zasługa nowych kanałów komunikacji i strachu elity – mówi Janusz Reiter. – Martwi mnie, że jeśli rzeczywiście zrobi to, co zapowiadał, walcząc o głosy rozczarowanych ludzi, to wcale im nie pomoże. 34
KIM PAN JEST, PANIE TRUMP?
– Zrewitalizujemy centra miast, wyremontujemy drogi, mosty, tunele, lotniska, szkoły i szpitale. Odbudujemy infrastrukturę, by stała się najlepsza na świecie i zatrudnimy do tego miliony ludzi. Podwoimy wzrost i będziemy mieli najsilniejszą gospodarkę na świecie – obiecywał Donald Trump w pierwszym przemówieniu po wyborach. – Mamy wielki plan gospodarczy. Z tym dwukrotnym wzrostem Trump przesadził, ale infrastruktura w USA rzeczywiście pamięta lepsze czasy. Publiczne wydatki na jej remont mają szansę rozkręcić gospodarkę. Gorzej, że wiele innych pomysłów Trumpa to przepis na katastrofę. Choćby zapowiedź izolacjonizmu handlowego. Nowych traktatów handlowych raczej nie będzie, a ze starych (np. z Kanadą i Meksykiem) Trump chciałby się wycofać. Do
Wyborczy sukces zapewnili Trumpowi przede wszystkim biali wyborcy bez studiów wyższych ze zubożałych stanów przemysłowego Midwestu
tego zaporowe cła na importowane towary. „Jeśli do tego dojdzie, to szkody będą ogromne. W samych Niemczech 1,5 mln miejsc pracy zależy od handlu z USA” – ostrzega Clemens Fuest, prezes niemieckiego instytutu ekonomicznego Ifo. Think tank Capital Economics alarmował zaś we wrześniu, że zapowiadane 45-procentowe cła na towary z Chin mogłyby zmniejszyć wzrost gospodarki tego kraju nawet o 3 pkt proc. A gdyby zatarł się chiński silnik, to cały świat mógłby zapaść się w grząskich piaskach. – Jeśli świat pogrąży się w narodowych egoizmach, to Polska nie ma szans wygrać – kwituje Janusz Reiter. W kampanii Trump obiecywał budowę muru na granicy z Meksykiem, by po-
wstrzymać nielegalną imigrację z tego kraju. Mówił, że imigranci odbierają pracę białym Amerykanom i najlepiej byłoby się ich w ogóle pozbyć. Że Ameryka to kraj zbudowany przez imigrantów? Że sama żona Trumpa to imigrantka ze Słowenii? Niejedyna to niekonsekwencja w słowach Trumpa, którą wyborcy zupełnie się nie przejęli. Przejęli się za to ekonomiści, bo wyrugowanie imigrantów oznaczałoby z jednej strony brak taniej siły roboczej w rolnictwie czy przy innych prostych pracach, z drugiej zaś – odcięcie dopływu świeżych talentów, dzięki którym rozwija się nauka i powstają nowoczesne technologie. Dzięki imigrantom kwitnie Dolina Krzemowa. Dwaj imigranci z Indii kierują dziś Google i Microsoftem. Prezes eBaya Devin Wenig już po wyborach wystosował list do swoich pracowników: „eBaya założył imigrant [Pierre Omidyar, z pochodzenia Irańczyk – przyp. red.]. Różnorodność to jedna z najcenniejszych rzeczy, jakie mamy”. A jednak Trump ma też poparcie wśród imigrantów – i to nie byle jakich. Urodzony we Frankfurcie nad Menem Peter Thiel wraz z Elonem Muskiem (tym od elektrycznych aut Tesla i rakiet kosmicznych Space X) założył serwis płatności PayPal, który korzystnie sprzedał. Dziś zasiada w radzie nadzorczej Facebooka. Jest jednym z nielicznych, za to z pewnością najgorętszym zwolennikiem Trumpa w Dolinie Krzemowej. Na niedawnym spotkaniu z dziennikarzami mówił: – Media zawsze biorą Trumpa dosłownie, choć nigdy serio. Tymczasem wielu jego wyborców traktuje go serio, ale nie dosłownie. Gdy słyszą o murze na granicy z Meksykiem, nie zastanawiają się, czy będzie taki jak Wielki Mur Chiński, tylko słyszą, że będziemy mieli rozsądniejszą politykę imigracyjną. – W kampanii pada wiele radykalnych stwierdzeń, ale potem przychodzi czas rządzenia i sprawy zaczynają wyglądać inaczej – pociesza się Marcin Zaborowski, wiceprezes Center for European Policy Analysis. Cóż – różnie z tym bywa. Dobrze o tym w Polsce wiemy. N dariusz.cwiklak@newsweek.pl
14-20.11.2016
032-034_NW_47.indd 34
11.11.2016 01:19
PO WYBORACH W USA
CO TO Z N AC Z Y D L A P O L S K I
REPR. ADAM CIERESZKO
Trump show będzie trwał Rząd PiS cieszy się z wyboru Donalda Trumpa, bo teraz – hulaj dusza, piekła nie ma – można dokręcać śrubę. Nikt w Waszyngtonie nie będzie marudził o Trybunale Konstytucyjnym ani o rządach prawa – mówi były minister spraw zagranicznych RADOSŁAW SIKORSKI ROZMAWIA
JACEK PAWLICKI ILUSTRACJA T H E K R AS N AL S W H I E L K I K R AS N AL 14-20.11.2016
035-037_NW_47.indd 35
35
10.11.2016 20:45
Newsweek PO WYBORACH W USA CO TO ZNACZY DLA POLSKI
NEWSWEEK: Będzie druga Jałta? RADOSŁAW SIKORSKI: Będzie pró-
Jeśli faktyczna nieprzewidywalność, to co?
ba porozumienia między Stanami Zjednoczonymi a Rosją. I przy tym dojdzie do negocjacji interesów obu stron. Dla USA jak zwykle najważniejszy jest Bliski Wschód, a dla Rosji Ukraina i tarcza antyrakietowa.
– To będzie jazda bez trzymanki... Od prezydenckiego rozkazu do odpalenia rakiet międzykontynentalnych są cztery minuty...
– Bez przesady, nikt nie zacznie wojny atomowej dla kaprysu, ale nieprzewidywalność w relacjach międzynarodowych ma swoje konsekwencje. Sojusznicy dwa razy się zastanowią, nim poprą kolejną inicjatywę amerykańską. Tym bardziej że na paru z tych inicjatyw mocno się sparzyli, np. na wojnie w Iraku czy tajnych przesłuchaniach członków al-Kaidy.
Spokój w Syrii za zaprzestanie budowy tarczy antyrakietowej i uznanie rosyjskiej aneksji Krymu?
– Donald Trump mówił wręcz o sojuszu – wraz z Rosją – z prezydentem al-Asadem w Syrii, przeciwko islamistom. Być może zbieżność interesów amerykańskich z Rosją okaże się większa, niż nam się wydaje.
Bliski Trumpowi Newt Gingrich powiada, że nikt nie będzie ryzykował wojny nuklearnej o Estonię, bo to przedmieścia Petersburga...
– Nie stawiam tezy, że odpuszczą. Mówię tylko, że prezydent Putin zgłosi taki postulat. Trudno przewidzieć, jaka będzie decyzja nowej administracji w tej kwestii. Co dalej z gwarancjami sojuszniczymi Ameryki w ramach NATO? Brytyjski politolog Marc Leonard, szef think tanku ECFR, twierdzi, że po tym, co Trump opowiadał w kampanii wyborczej, te gwarancje nie są już solidne...
– W miarę gdy kandydat staje się prezydentem elektem, a później prezydentem, uczy się, że Stany Zjednoczone są nie tylko księgowym i protektorem NATO, lecz także wielkim beneficjentem. I że naruszenie systemu sojuszy, a co za tym idzie podważenie wiarygodności USA, miałoby globalne konsekwencje dla pozycji tego kraju i jego interesów gospodarczych. W gronie osób, o których mówi się, że będą w administracji Trumpa, są także ludzie doświadczeni. Będą uświadamiać prezydentowi elektowi konsekwencje pomysłów z kampanii wyborczej. Niestety, Donald Trump ma izolacjonistyczny instynkt – nie podziela wizji Stanów Zjednoczonych jako lidera wolnego świata i patrona globalnego ładu demokratycznego. Jest po prostu nacjonalistycznym przywódcą swojego kraju. To oczywiście może się zmienić, 36
Mam wrażenie, że polską politykę zagraniczną prowadzi minister Macierewicz. Stosunki z Francją – to jego domena, podobnie jak relacje z USA i po części z Rosją
choć w wieku 70 lat niełatwo zmienia się wyrobione poglądy. Były szef szwedzkiej dyplomacji Carl Bild mówił, że doktryną Trumpa jest nieprzewidywalność. Nieprzewidywalność Reagana była OK, bo Sowieci mieli przed nim respekt. Ale czy w wypadku Trumpa nie jest odwrotnie? Będzie nieprzewidywalny, ale dla sojuszników?
– Dla przywódcy supermocarstwa reputacja bycia nieprzewidywalnym jest atutem, który ułatwia rozgrywki zarówno z sojusznikami, jak i z rywalami. Pytanie, czy w wypadku Trumpa jest to tylko taktyka, czy faktyczna nieprzewidywalność.
– W sensie geograficznym trudno temu zaprzeczyć... Znam Newta, ma bardzo żywy umysł. Z własnego doświadczenia wiem, że w kampanii czasami powie się o jedno słowo za dużo. Polski rząd spodziewa się dobrych relacji z nowym prezydentem. Swój optymizm opiera na tym, co Trump powiedział we wrześniu na spotkaniu z Polonią: „Nie martwcie się, ja was obronię”.
– To samo mówił Franklin Delano Roosevelt w 1944 roku. Spotkał się wówczas z liderami Polonii amerykańskiej, zapewnił ich nie tylko o tym, że Polska będzie niepodległa, lecz także że zachowa przedwojenne granice. Ówczesny szef Kongresu Polonii Amerykańskiej Karol Rozmarek po kilkuminutowej rozmowie z Rooseveltem wezwał Polonię do głosowania na niego. A wówczas te głosy bardzo się liczyły, bo Polonia była u szczytu wpływów. Dziś wiemy, że wcześniej, bo w grudniu 1943 r., Roosevelt obiecał w Teheranie Stalinowi jedną trzecią Polski. Zatem polska naiwność wobec amerykańskich liderów ma głębokie korzenie. Wierzy pan, że Trump zniesie wizy dwa tygodnie po zaprzysiężeniu, co też obiecał na spotkaniu z Polonią?
– Zostały jeszcze dwa miesiące, ale zdaje się, że wygram z ambasadorem Ryszardem Schnepfem, który był przekonany, że prezydent Obama dotrzyma równie kategorycznej obietnicy zniesienia wiz
FOT. KRZYSZTOF DUBIEL
Czy w imię dobrych relacji z Rosją Amerykanie odpuszczą budowę tarczy antyrakietowej?
14-20.11.2016
035-037_NW_47.indd 36
10.11.2016 20:45
Newsweek PO WYBORACH W USA
do końca swojej kadencji. Założyłem się o dużą wódkę, że jej nie dotrzyma. Zresztą sprawa wiz jest trzeciorzędna. Ruch bezwizowy nie jest tym, czym był kiedyś, bo oznacza płatną prerejestrację w internecie, która może być odrzucona za każdym razem. A wizę otrzymuje się na 10 lat i rejestrowanie się nie jest już konieczne. Powiada pan, że ponieważ nowy prezydent USA jest zwolennikiem izolacjonizmu, to rząd PiS powinien przestawić wajchę w polityce zagranicznej i powrócić do głównego nurtu UE. Czy to możliwe?
– Rozumiem, że na razie rząd cieszy się z wyboru Trumpa, bo nikt w Waszyngtonie nie będzie już marudził o Trybunale Konstytucyjnym i o rządach prawa. A stanowisko Stanów Zjednoczonych było jedynym czynnikiem branym na poważnie przez kolegów z PiS. Więc teraz – hulaj dusza, piekła nie ma – można jeszcze dokręcić śrubę. W pewnym sensie to zrozumiałe, bo każdy kraj jest sam odpowiedzialny za stan swojej demokracji. Tylko że do tej pory sądziliśmy, że jesteśmy częścią Zachodu i rodziny państw demokratycznych, które po przyjacielsku zwracają sobie uwagę. Świat, w którym trzymanie demokratycznych standardów będzie nikomu niepotrzebnym balastem, jest światem Thomasa Hobbesa [angielski filozof z XVII w.; zakładał, że człowiek jest z natury egoistą – przyp. red.]; światem prawa pięści. A kraj taki jak Polska, mający mniej więcej 1 proc. globalnego handlu i usytuowany na krawędzi wolnego świata, na tym na pewno nie skorzysta. Polsce zawsze zależało, by wolność, suwerenność i bezpieczeństwo mniejszych krajów osadzać w ryzach reguł prawa międzynarodowego i pewnych zasad. Dlatego radość niektórych z tego, że w Polsce można niszczyć rządy prawa bez wstydu i zwracania uwagi przez sojuszników, jest krótkowzroczna. Słucham retoryki kolegów z PiS, że polityka zagraniczna to twarda gra, a nie poklepywanie się po plecach, co należy rozumieć: „reputacja nie ma znaczenia, ważne są interesy”. Umówmy się, że lepiej mieć dobrą reputację niż złą. Tym-
czasem dziś mamy gorszą reputację, ale korzyści na razie nie widzę.
doświadczenia w dyplomacji, chyba jeszcze nie objął placówki...
Są szkody. Ministrowie obrony Francji i Niemiec piszą do Macierewicza, że swoim zachowaniem Polska osłabia europejską politykę obronną. A na tej powinno nam zależeć ze względu na poglądy Trumpa na NATO...
– Złożył listy uwierzytelniające, tyle że na ręce szefa protokołu Departamentu Stanu. To chyba pewien symbol, bo były czasy, gdy ambasadorowie RP składali listy uwierzytelniające na ręce prezydenta Stanów Zjednoczonych, a nie cztery szczeble niżej.
– To my zaproponowaliśmy wspólną politykę obronną tzw. Listem Pięciu – Polski, Niemiec, Francji, Hiszpanii i Włoch – wystosowanym podczas polskiej prezydencji w UE. Pomysł zrodził się podczas nieformalnych konsultacji polsko-francuskich u mnie na wsi w Chobielinie. Proces został powstrzymany przez Brytyjczyków; teraz nie mogą już tego blokować. A izolacjonizm Trumpa oznacza, że Europa zyskała jeszcze jeden powód do budowania własnej tożsamości obronnej. Tyle że Polska nie tylko nie jest już tu liderem, ale nie wiadomo, czy w ogóle będzie taką politykę współtworzyła. Tymczasem bycie liderem procesu oznacza, że można sterować jego warunkami. Przy ustalaniu zasad wspólnej polityki bezpieczeństwa przesądzone zostaną tak kluczowe kwestie jak finansowanie operacji i dowództw, sposób dokonywania zakupów sprzętu, logistyka, zasady użycia sił, itd. Za 5-10 lat te ustalenia będą miały bardzo konkretne skutki. Albo będziemy to kształtować tak, by państwa frontowe miały z tego korzyść, albo nie. Może się okazać, że wspólna polityka obronna UE będzie de facto przedłużeniem francuskiej polityki wobec byłych kolonii w Afryce. Można mieć zastrzeżenia do polityki obronnej Macierewicza, ale polityka zagraniczna Waszczykowskiego w ogóle chyba nie istnieje...
– Mam wrażenie, że polską politykę zagraniczną prowadzi minister Macierewicz. Stosunki z Francją – to jego domena, podobnie jak relacje z USA i po części z Rosją. Nie lekceważyłbym wpływów na politykę zagraniczną tego akurat mojego zastępcy... Minister Waszczykowski przyznał się do wpadki, mówiąc, że nie ma nikogo w otoczeniu Trumpa. A nowy ambasador polski w Waszyngtonie Piotr Wilczek, literaturoznawca bez żadnego
Jak będą wyglądały pierwsze miesiące nowego prezydenta: chaos, wpadki czy nieustanne show?
– Wyborcy kupili wyobrażenie, że miliarder, który zarabiał na opartych na zwolnieniach podatkowych inwestycjach w Nowym Jorku, jest młotem na amerykańskie elity i establishment. Sądzę, że Trump będzie próbował podtrzymać tę narrację; spodziewam się różnych pokazówek. Taki nowy maccartyzm, tyle że wymierzony w elity, a nie w domniemanych komunistów?
– Wydaje mi się, że Donald Trump wygrał dlatego, że prowadził politykę w duchu reality show. Nie ma więc powodów, by odstępować od zwycięskiej formuły. Czy przy uchu Trumpa znajdzie się ktoś, kto będzie znał się na Polsce i naszym regionie? Brak takiej osoby przy uchu Obamy był problemem...
– Mówi się o Gingrichu, który zna region i ma żonę Polkę. Polską wrażliwość w dziedzinie bezpieczeństwa rozumie Stephen Hadley – człowiek poważny, były szef Rady Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Bushu, z którym prowadziliśmy negocjacje w sprawie tarczy antyrakietowej. Dziś przyznaje, że Polska twardo broniła wtedy swoich interesów. Donald Tusk pogratulował wyboru Trumpowi i zaprosił go na szczyt UE – USA, by omówić ważne kwestie wzajemnej współpracy. Myśli pan, że jeśli w 2017 r. prezydent Trump wybierze się na taki szczyt do Brukseli, to przy okazji odwiedzi też Polskę?
– Zdziwiłbym się, ale nie wykluczałbym tego, bo ideowo Polska PiS współgra teraz bardziej z Ameryką. Fala prawicowego populizmu zaczęła się u nas i oby także u nas się skończyła. N jacek.pawlicki@newsweek.pl
14-20.11.2016
035-037_NW_47.indd 37
37
10.11.2016 20:46
Newsweek POLITYKA
WA Ł Ę S A O T R U M P I E , K AC Z Y Ń S K I M I PAT R I OTAC H
ZIMNY PRYSZNIC Trump czy Kaczyński wygrali, bo wyłapali słabości demokracji – uważa LECH WAŁĘSA ROZMAWIA
ALEKSANDRA PAWLICKA, ZDJĘCIE MAR E K SZC Z E PAŃ S K I
NEWSWEEK: Co się stało w USA? LECH WAŁĘSA: To samo co u nas. To nie Trump wygrał, ale prze-
grała Clintonowa. W całym zachodnim świecie przegrywa układ, establishment. Ludzie mają dość takiej demokracji, takiego kapitalizmu, który robi ich w konia. Wolałby pan, żeby wygrała Hillary Clinton?
– Wolałbym dla spokoju na świecie, ale dla poruszenia świata lepszy jest Trump. Kaczyński był wstrząsem w Polsce, Boris Johnson w Wielkiej Brytanii – załatwił swoim rodakom Brexit i umył ręce, a z Trumpem będzie musiał się zmagać cały świat. To może być wreszcie zimny prysznic. Bo jeśli Trump będzie nieodpowiedzialny, to trzeba będzie zabezpieczyć przed nim demokrację. W jaki sposób?
– Trump czy Kaczyński zdarzyli się po to, żeby wskazać, co trzeba w demokracji naprawić. Wygrali, bo wyłapali jej słabości. Odrobili lekcję, której myśmy nie odrobili. Teraz pozostaje znaleźć sposób na pokonanie tych słabości, które ludziom pokroju Kaczyńskiego pozwoliły wygrać. To jednak nie jest proste.
– A kto mówi, że jest proste? Trzeba jednak ponosić konsekwencje swoich czynów. Kaczyńskiemu i Trumpowi udało się dlatego, że zlekceważyliśmy demokrację. Pozwoliliśmy jej się psuć, więc mamy. Pierwszy przykład z brzegu: wybieramy prezydenta Europy i dopiero później zastanawiamy się, po co? Co on ma robić? I dochodzimy do wniosku, że najlepiej, jakby nie robił nic. No nie, to jest postawienie wszystkiego na głowie. Dlatego teraz z tej głowy trzeba z powrotem postawić demokrację na nogi. 38
Trump z Kaczyńskim postawią demokrację na nogi?
– Nie oni, ale ich wybór, który zmusza do wydyskutowania, wykłócenia rozwiązań, które na nowo zabezpieczą rozwój świata. Odrzuciliśmy chrześcijaństwo, odrzuciliśmy wielkie idee komunizmu i kapitalizmu, już nie wiemy, co to prawica, co lewica. Nie mamy wspólnego fundamentu, a na niczym trudno budować. Trzeba więc ten fundament na nowo wymyślić. Jakieś nowe dziesięć laickich przykazań, które będą spoiwem demokratycznego świata. Trzeba na nowo określić, czym jest demokracja?
– Zastanawiając się, jak zmierzyć i zważyć demokrację, żeby wiedzieć, gdzie wymaga naprawy, wymyśliłem wzór Lecha Wałęsy na demokrację. Według tego wzoru mierzy się ją w trzech dziedzinach: po pierwsze, prawo i konstytucja – czy pozwalają działać obywatelom. Po drugie, czy obywatele z tego potrafią korzystać, czyli czy chodzą na wybory. I po trzecie wreszcie, jaka jest dojrzałość społeczeństwa do walki o swoje prawa, do przeciwstawiania się władzy. I jak wygląda ocena naszej demokracji według tego wzoru?
NAJWIĘKSZYM ZAGROŻENIEM DLA KACZYŃSKIEGO JEST NARÓD. TEN SAM, KTÓRY DAŁ MU WŁADZĘ, MOŻE WYWIEŹĆ GO NA TACZKACH Z NOWOGRODZKIEJ
– Pierwszy rozdział: OK, prawo działa, nawet ja byłem prezydentem, każdy może, przynajmniej na razie. Drugi rozdział: tu jest już kiepsko, frekwencja wyborcza stale poniżej 50 proc. I trzecia dziedzina: to już dramat, bo tych, co są gotowi postawić się władzy, zawalczyć, jest góra 5 proc., reszta ma to wszystko gdzieś. Nawet w największych marszach KOD bierze udział 2 proc. dorosłych Polaków. Gdy teraz to wszystko zsumować, te trzy części, to mamy: 30 proc. plus 15 proc. plus 5 proc., czyli w porywach 50 proc. demokracji. To tak jakby człowiek
14-20.11.2016
038-041_NW_47.indd 38
10.11.2016 21:19
FOT. XXXXXXXXXXXXX
14-20.11.2016
038-041_NW_47.indd 39
39
10.11.2016 21:19
Newsweek POLITYKA WAŁĘSA O TRUMPIE, KACZYŃSKIM I PATRIOTACH
miał chodzić na jednej nodze. Jak więc z tą demokracją może być dobrze? Demokracja zdycha?
– Zdycha, nie zdycha... Musi pozdychać, żeby przeżyć. Teraz jest w dołku, w kryzysie, ale dzięki wyborom takich facetów jak np. Kaczyński osiąga dno, żeby się było od czego odbić. Bo dopiero dziś widać, jak nieskuteczne jest prawo w tej demokracji. Jak pozwala na podjazdy, nieuczciwość, kopanie, wręcz oszustwo. Dopóki będzie złe prawo, dopóki banda łobuzów i hochsztaplerów będzie mogła z niego korzystać, dopóty z demokracją będzie źle. Źle funkcjonująca demokracja to pożywka dla populistów?
– Dowód mamy po obu stronach oceanu. Oczywiście demokracja to walka, wojna każdego z każdym, ale uwaga! – w żelaznych ramach prawa. Mnie też przeszkadzał Trybunał Konstytucyjny, tylko że ja jestem demokratą. Chciałem zrobić to, co Kaczyński, ale nie łamiąc prawa. Falandysz je falandyzował, ja słałem do parlamentu dekrety, Adaś Michnik nazywał mnie dyktatorem, tylko że my granic prawa nie przekraczaliśmy. A ci teraz, pamiętając, jak byłem nieskuteczny, postanowili się nie patyczkować. I muszę przyznać, że facet z Nowogrodzkiej, który podejmuje najważniejsze decyzje w tym kraju, jest w tym naprawdę dobry, chociaż w złym kierunku. Jest skuteczny?
– Nikomu nie udało się dostać wszystkiego tak jak jemu. Nawet mnie. Co jest celem Jarosława Kaczyńskiego?
Obawia się pan rozlewu krwi na ulicach?
– Obawiam się, że nie jest to wykluczone. Kaczyński, Ziobro, Macierewicz to są ludzie nieodpowiedzialni, ludzie chorzy. Gotowi na wszytko. Po to przecież budują tę swoją armię. To nie jest żadna obrona terytorialna, tylko obrona PiS. Oczywiście zrobią to po swojemu, spowodują bijatyki między nami, wyślą do akcji gówniarzy, co to nazywają ich narodowcami, a w rzeczywistości to psy gończe obecnej władzy wypuszczone na polowanie na demokrację. Czy nasz prezydent jest gwarantem bezpieczeństwa kraju, jak zakłada konstytucja?
– Nasz prezydent to nie wiem, czy wytrwa do końca kadencji. Rozda, co ma rozdać i widelcami go zadźgają. Głowę państwa?
– E tam, głowę. Kim jest Andrzej Duda?
– Głowa państwa musi coś sobą reprezentować, a on nic nie reprezentuje i to jest nasz narodowy dramat. Gdyby podejmował nawet złe, ale jakiekolwiek działanie, to byłoby przynajmniej wiadomo, w co gra. Natomiast prezydent, którego działalność sprowadza się do nocnego buszowania w internecie, jest nieszczęściem, ale cóż – w demokracji zdarzają się nieszczęścia. Właśnie po to, żeby wyciągać wnioski i naprawiać demokrację.
CELEM JAROSŁAWA KACZYŃSKIEGO JEST UŚMIERZENIE BÓLU, JAKI WYWOŁUJE W NIM POCZUCIE WINY ZA KATASTROFĘ SMOLEŃSKĄ
– Uśmierzenie bólu, jaki wywołuje poczucie winy za katastrofę smoleńską. To jest główny i chyba jedyny motor działalności Kaczyńskiego. Przecież to była jego decyzja, aby rozpocząć kampanię prezydencką brata w Smoleńsku, zabrać na pokład samolotu całą armię ludzi. Po to, żeby było z przytupem. To była wielka nieodpowiedzialność. Dlatego teraz za wszelką cenę chce się tą winą podzielić z innymi. Znaleźć coś, obojętne co, żeby można było zrzucić z siebie trochę tej odpowiedzialności. Odegrać się za Smoleńsk. Po to są ekshumacje?
– Przymusowe ekshumacje to czyste wariactwo. Może należałoby zapytać podatników, czy chcą, aby władza wydawała na takie działania ich pieniądze? Tyle że Kaczyński nie cofnie się przed niczym, bo mając tak obciążone sumienie, można albo zwariować, albo popełnić samobójstwo, albo próbować je zagłuszać, narzucając innym swoją wersję historii.
Jak pan ocenia premier Szydło?
– To dobry demagog. Ładnie mówi. Ładnie?
– Mnie się nie podoba, ale ludziom nierozumiejącym polityki, którzy słyszą tylko to, co chcą słyszeć, może się podobać. Bo skąd PiS miałoby te 30 procent? Z tych gadułek pani Szydło i z rozdawania nie swojego. Poparcie dla PiS to kwestia przekupstwa wyborców?
– W części zapewne tak. Dla innych to możliwość rewanżu. A wszystko zanurzone w sosie fałszywej dumy narodowej. Dla jednych cymes, ale dla mnie niestrawne. Pan się czuje prawdziwym Polakiem?
– Tak. Z dziada pradziada, ale ja jestem Polakiem, który się rozwija. Za czasów moich rodziców patriotyzmem było bić Niemca, bić Sowieta, a dziś patriotyzmem jest kochać Niemca, kochać Sowieta. Patriotyzmy się zmieniają wraz ze zmianą czasów, w których żyjemy i ktoś, kto naprawdę kocha swoją ojczyznę, potrafi tę zmianę dostrzec i zrozumieć. Daleko nowoczesnemu patriocie Lechowi Wałęsie do PiS-owskiego wzorca prawdziwego Polaka.
Dzięki zdobytej władzy Kaczyński może zmienić ordynację i rządzić przez kilka kadencji.
– Da pani spokój. Patriotyzm PiS to jest średniowiecze. Dzisiejszy Polak patriota to Polak Europejczyk.
– Nie sądzę. Największym zagrożeniem dla Kaczyńskiego jest naród. Ten sam, który dał mu władzę, może wywieźć go na taczkach z Nowogrodzkiej. Podziwiam skuteczność tego polityka, ale nie chciałbym być w jego skórze.
Co pan rozumie przez średniowiecze?
40
– Wstecznictwo. Patriotą nie jest ktoś, kto podważa autorytet naszego kraju, na który tak ciężko pracowaliśmy. Kto cofa nas do mroków żelaznej kurtyny, gdy o Polsce mówiono na świecie źle.
14-20.11.2016
038-041_NW_47.indd 40
10.11.2016 21:19
REKLAMA
Kaczyński nie jest patriotą?
– Jest, ale w średniowiecznym, niedemokratycznym rozumieniu tego pojęcia. Które PiS próbuje narzucić w szkole, w publicznych mediach, w czasie obchodów 11 Listopada.
– Niech próbuje. Wałęsie na pewno nie narzuci. I paru innym Polakom też nie. Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy. Próbują zawłaszczyć patriotyzm?
– Hymn, flagę, święta narodowe, ale mam nadzieję, że naprawdę prawdziwi patrioci tym malowanym wybiją z głowy ich kiepski patriotyzm. Pan powiesił flagę przed domem 11 Listopada?
– U mnie na Polanki zawsze wisi flaga. Polska i europejska. A w marszu obrońców demokracji brał pan udział?
– Święto Niepodległości świętuję po bożemu. Na mszy. Już się nachodziłem na demonstracje. Już mam to w życiorysie. Teraz niech młodzi uczą się przemawiać. Wezmę udział dopiero wtedy, gdy będzie decydująca rozgrywka. A może jej nie będzie? Nie wiadomo, jednak jeśli się wydarzy, to wtedy Lecha Wałęsy nie zabraknie. Co rozumie pan przez decydującą rozgrywkę?
– Gdybym dzisiaj ją zaproponował, to byłoby powstanie warszawskie – pięknie walczyli, ale polegli. A ja tego nie znoszę i w związku z tym nie mogę tego dziś zaproponować, ale mogę przygotowywać rodaków. Dlatego nie siedzę na rybkach czy grzybkach, tylko zasuwam po kraju. Nie o karierę przecież gram ani nie o pieniądze, tylko widzę, jak ten kraj nam psują i uważam, że nie można im na to pozwolić. Nie można dać przyzwolenia na to, żeby decydujący głos należał do ludzi, którzy pozwalają władzy myśleć, że może wszystko. Dlatego rozpoczął pan współpracę z PO i w towarzystwie Grzegorza Schetyny spotyka się z Polakami w różnych miastach?
– Chciałem się przekonać, jaki jest stan kraju. Jaka jest świadomość obywateli. Dyskusja, walka na argumenty – to też jest szkolenie obywatelskie. Miałem nadzieję, że zrobią to KOD-owcy, ale jeśli nie zrobią, to będę musiał ja. Jestem w stanie rozwalić to, co jest dziś w Polsce, w dziesięć dni, tylko komu oddam potem władzę? Ja na jej sprawowanie jestem już za stary. Nie ma komu oddać?
– Oczywiście, że nie ma. Ci generałowie i ci przywódcy partyjni nie potrafią dziś myśleć państwowo. Może dorosną? Schetynę traktuje pan więc instrumentalnie, skoro uważa pan, że szef PO nie nadaje się, by przekazać mu władzę.
– Zaraz, zaraz. To jest partia, która ma struktury i pieniądze. Na działalność, na kampanię wyborczą, na walkę. Na razie nie nadaje się do przejęcia władzy, ale jest najsilniejszą partią opozycyjną i z tego punktu widzenia, a wcale nie dlatego, że mi się bardzo podoba, uważam, że należy ją wspierać. Platforma może odebrać władzę PiS?
– Nie jestem teoretykiem, nie mam wykształcenia. Niech inni to wymyślają. Ja jestem tylko byłym prezydentem, który próbuje coś tu jeszcze uporządkować. N aleksandra.pawlicka@newsweek.pl
038-041_NW_47.indd 41
10.11.2016 21:20
Newsweek POLITYKA
PIS SŁABOSILNY
Władza kupuje wyborców Pierwszy rok rządów Kaczyńskiego pokazał władzę wyjątkowo silną w gębie i wyjątkowo słabą w obliczu społecznych protestów CEZA RY MICHALSKI ILUSTRACJA JACEK GAWŁOWSKI
FOT. XXXXXXXXXXXXX
TEKST
42
14-20.11.2016
042-044_NW_47.indd 42
10.11.2016 21:35
C
ztery tysiące złotych za urodzenie ciężko okaleczonego lub umierającego dziecka, powrót do wypłacania służbom mundurowym stu procent pensji na chorobowym, kolejne trzy miliony złotych na szkołę Rydzyka (tym razem z budżetu Ministerstwa Sprawiedliwości), następny zakup milionów ton węgla z kopalnianych hałd na „rezerwy strategiczne państwa”. I tak dalej... Pomysł Kaczyńskiego na sprawowanie władzy polega na przekupywaniu silnych grup społecznych, aby nie przeszkadzały mu w realizowaniu jego prawdziwych priorytetów. Czyli w niszczeniu liberalnych ograniczeń władzy, łamaniu Trybunału Konstytucyjnego, przejmowaniu aparatu sprawiedliwości, ograniczaniu niezawisłości sędziów, poszerzaniu rewolucji kadrowej. Ta metoda sprawowania władzy cofa nas do chaosu schyłkowego PRL, gdzie każdą podwyżkę, każdą reformę (lub jej odwołanie, odroczenie, rozmycie) można było wywalczyć protestami na ulicy albo lobbingiem u działaczy partyjnych.
FOT. XXXXXXXXXXXXX
SIŁA I SŁABOŚĆ POPULIZMU
Z jednej strony ta władza wydaje się wyjątkowo silna. Po raz pierwszy od 1989 r. jeden polityczny obóz ma samodzielną większość w parlamencie. Trwa atak na wszystkie instytucje ograniczające władzę partyjnego lidera, czyli na Trybunał Konstytucyjny, NIK, media publiczne i prywatne, samorządy. Jest najgłębsza w dziejach III RP rewolucja
kadrowa, czyli czystki i nominacje zupełnie obojętne na kryterium kompetencji czy nawet na śmieszność. Jest traktowanie już nie tylko całego aparatu partyjnego, lecz także własnych rodzin, rodzin swoich znajomych, a nawet przypadkowych kolegów i koleżanek z podstawówki jako rezerwy kadrowej do obsadzania spółek skarbu państwa i najwyższych urzędów państwowych. Do tego dochodzi użycie prawicowego hejtu internetowego (i jego autorów) jako języka (i kadr) nowej władzy. Z drugiej jednak strony prawdziwym testem siły każdej władzy jest to, jak reaguje na kryzysy. I kiedy obserwujemy, jak z kryzysami radziła sobie władza PiS w pierwszym roku po wyborach, pojawia się obraz najsłabszego rządu w dziejach III RP. Rządu, który gasi każdy pożar sypaniem pieniędzy, cofaniem, odwlekaniem lub rozwadnianiem decyzji, obietnic i reform. Władza populistyczna to w istocie władza najsłabsza, korumpuje, zamiast rządzić, i ustępuje, jeśli pojawia się wystarczająco silny protest lub lobbystyczny nacisk.
Czy da się przekupić wszystkich, którzy zgłaszają roszczenia i są w stanie zorganizować protesty ryzykowne dla wizerunku władzy silnej i kochanej przez lud?
Wielu narzekało na osiem lat rządów Platformy. Że przesypia, unika reform, opóźnia decyzje i działania. Także SLD dwa razy dochodził do władzy pod hasłem zatrzymania reform. Jednak zarówno PO, jak i SLD miały swój pakiet działań ryzykownych, a potrzebnych państwu i społeczeństwu. PO przeprowadziła reformę bardzo kosztowną politycznie, ale konieczną dla przetrwania powszechnego systemu emerytalnego. SLD obniżył
CIT, przeprowadził też wiele zmian koniecznych dla naszego przyjęcia do Unii. Nie zniszczył konsensusu wokół podstawowych reform okresu transformacji, mimo że takie były oczekiwania części wyborców. Sojusz firmował nawet politycznie ryzykowny program Jerzego Hausnera, który np. by naprawić finanse państwa, już dekadę temu zakładał podniesienie wieku emerytalnego. Nawet PiS w czasie swoich pierwszych rządów stać było na działania w rodzaju reform Zyty Gilowskiej (obniżenie stawek podatkowych PIT, zmniejszenie klina podatkowego w obszarze kosztów pracy). Większa była też ostrożność w finansowaniu polityki rodzinnej, gdzie PiS dawało się przelicytowywać LPR. Jednak teraz Jarosław Kaczyński postawił na niemający precedensu w historii III RP populizm. Wszystkie zasoby państwa – traktowanego przez niego jako państwo podbite, które można po prostu eksploatować – używane są do kupowania poparcia większych grup społecznych. JAK SIĘ KUPUJE MILCZENIE
Czy da się przekupić wszystkich, którzy zgłaszają roszczenia i są w stanie zorganizować protesty ryzykowne dla wizerunku władzy silnej i kochanej przez lud? PiS natrafiło na pierwsze twarde sprzeczności władzy. Nie umie sobie z nimi poradzić. Prawicowi mizogini kontra walczące o emancypację kobiety, górnicy żądający nieprzerwanej pomocy państwa kontra klasa średnia płacąca podatki, frankowicze czy banki... Na kogoś trzeba postawić, coś trzeba wybrać. Nie da się skorumpować wszystkich stron wszystkich sporów jednocześnie. Próba takiej korupcji prowadzi do nieuchronnego bankructwa państwa i pokazuje faktyczną słabość populistycznej władzy, choćby nie wiadomo, jak głośno tupała. Ulubioną strategię radzenia sobie przez Kaczyńskiego z protestami i kryzysami można przedstawić na przykładzie pierwszych po zdobyciu władzy przez PiS protestów górniczych i nacisków Solidarności na lokalnych działaczy Prawa i Sprawiedliwości ze Śląska. Efektem były dodatkowe pieniądze dla kopalń ze spółek energetycznych. Te 14-20.11.2016
042-044_NW_47.indd 43
43
10.11.2016 21:35
Newsweek POLITYKA PIS SŁABOSILNY
ostatnie zapłaciły za to spadkiem swojej giełdowej wyceny, a to oznacza straty dla prywatnych posiadaczy akcji, ale przede wszystkim straty dla OFE i skarbu państwa. Rząd przeprowadził także co najmniej dwa gigantyczne zakupy węgla zalegającego na hałdach polskich kopalń. Oficjalnie – „na zwiększenie rezerw strategicznych państwa”, w rzeczywistości – na zmniejszenie deficytu kopalń. Zapytani w Sejmie o kolejną taką interwencję przedstawiciele Ministerstwa Energetyki zasłonili się klauzulą tajności. Wzrasta ryzyko zakwestionowania przez Komisję Europejską wszystkich tych głupich i krótkowzrocznych działań jako niedozwolonej pomocy publicznej. Tym bardziej że gigantycznym transferom budżetowej gotówki towarzyszy nadwątlenie i tak już wątłego programu wygaszania kopalń. Także po pierwszej dużej manifestacji pracowników służby zdrowia w Warszawie minister zdrowia natychmiast obiecał podwyżki – bez pomysłu ich sfinansowania. Wakacyjny protest pracowników służby celnej spowodował z kolei odroczenie startu priorytetowej PiS-owskiej „reformy”, czyli połączenia i pełnego scentralizowania wszystkich służb fiskalnych państwa. To zmiana dla nowej władzy kluczowa, gdyż miała (ponoć) zagwarantować dziesiątki miliardów złotych na rozdawnictwo socjalne poprzez likwidację luki podatkowej, której wielkość politycy PiS szacują bardzo różnie, w zależności od rosnących potrzeb budżetu. Zderzenie rozbudzonych wyborczymi obietnicami nadziei frankowiczów z ryzykiem destabilizacji polskiego sektora bankowego zaowocowało chaotycznymi i niezbornymi deklaracjami rządu, prezydenta i Kaczyńskiego. Słuchaliśmy nowych obietnic, widzieliśmy projekty niezadowalające nikogo. W końcu PiS postanowiło w Sejmie pracować nad wszystkimi projektami jednocześnie, co pozwala odroczyć decyzję. Wreszcie czarny protest kobiet spowodował zwrot PiS o 180 stopni. Jeszcze we wrześniu 2015 roku posłowie tej partii zgodnie poparli prace w sejmowych 44
komisjach nad całkowitym zakazem aborcji. Po czarnym proteście Kaczyński i większość posłów PiS całkowity zakaz aborcji po prostu wyrzucili z Sejmu. Żeby zaś zamknąć usta Kościołowi, szybko przeprowadzono przez Sejm „wynagrodzenie” w wysokości 4 tysięcy złotych za urodzenie dziecka niepełnosprawnego czy faktycznie skazanego na śmierć. Pojawił się także pomysł płacenia kolejnych 4 tysięcy za urodzenie dziecka będącego owocem gwałtu.
Jarosław Kaczyński kupuje doraźny spokój za cenę społecznego i gospodarczego chaosu
Protesty nauczycieli, rodziców i samorządowców przeciwko likwidacji gimnazjów – szczególnie odkąd towarzyszą im lobbystyczne naciski Kościoła broniącego gimnazjów katolickich – poskutkowały niezdarnymi deklaracjami polityków PiS. Rząd natychmiast zaoferował podwyżki dla nauczycieli i obiecał utrzymanie zatrudnienia ( jak zwykle bez jakiejkolwiek gwarancji finansowania tych wszystkich obietnic). Jeśli sprzeciw nauczycieli i rodziców przybierze rozmiary czarnego protestu, to Kaczyński ogłosi planowy odwrót; już widać przygotowania. Rosnące niezadowolenie wojska i policji z działań politycznych szefów także jest gaszone podwyżkami i przeprowadzanymi na bezprecedensową skalę awansami. Padła deklaracja wycofania się z projektów reformy emerytur mundurowych. W konsekwencji jeszcze większa niż dotąd część budżetu MSW i MON trafi nie na inwestycje w nowy sprzęt i broń, ale na fundusz płac. Taki wybór spowoduje spadek zdolności obronnych państwa. WŁADZA JAK ZA GIERKA
Morał z tej populistycznej pedagogiki jest dla społeczeństwa fatalny.
Kaczyński znów bowiem wpaja Polakom zasadę obowiązującą w upadającym PRL, w czasach Jaroszewicza, Babiucha i kolejnych premierów zderzaków epoki Jaruzelskiego. Można by ją ująć tak: „Nie ruszajcie naszych nominatów, ale jeśli mocniej kopniecie w rząd, rząd sypnie groszem, nawet jeśli go nie ma”. Przypomina to również sytuację pierwszych rządów III RP, które wciąż znajdowały się pod naciskiem przyjeżdżających do Warszawy górników czy rolników wyjeżdżających ciągnikami na drogi. Z pozoru wyjątkowo silny i bezgranicznie asertywny (w gębie) Jarosław Kaczyński uczy Polaków, że wystarczy ostrzejszy nacisk – na ulicach, w zakładach, poprzez nieformalne lobby związkowe docierające do lokalnych lub resortowych działaczy PiS. A wówczas niewygodne dla danego środowiska decyzje zostaną zablokowane, a koszty zmian pokryte z nawiązką deszczem budżetowych pieniędzy. Taka władza staje się totalną wydmuszką. Jarosław Kaczyński wie doskonale, że kupuje w ten sposób doraźny spokój za cenę społecznego i gospodarczego chaosu. Jeśli uważa tę strategię za efektywną, to tylko dlatego, że wierzy, iż to chaos okresu przejściowego. Liczy, że gdy już przeprowadzi do końca kadrową rewolucję (szczególnie w policji i wojsku) oraz zniszczy prawne i instytucjonalne ograniczenia dla swej władzy, przerażeni przedsiębiorcy dostarczą rządowi pieniędzy – nawet za cenę upadku wielu „niepisowskich” biznesów. Nadzieje na pełne podporządkowanie sobie społeczeństwa i gospodarki towarzyszą wszystkim populistycznym liderom. Jednak nawet posiadanie pól naftowych ( jak pokazuje przykład Wenezueli) nie gwarantuje, że taka strategia na dłuższą metę się powiedzie. Bardziej prawdopodobne jest, że po rządach Kaczyńskiego pozostanie chaos niż silna peryferyjna dyktatura. Polskie państwo stanie się jeszcze słabsze niż jest, a polskie społeczeństwo nieporównanie bardziej zanarchizowane. N Cezary Michalski
14-20.11.2016
042-044_NW_47.indd 44
10.11.2016 21:35
Newsweek NOWOŚCI I TRENDY REKLAMA
Zdrowie na zimę
Wsparcie rozwoju Tech Invest Group SA to spółka, która inwestuje w akcje i udziały perspektywicznych podmiotów, w szczególności z segmentu nowych technologii, a następnie czynnie wspiera ich rozwój. W najbliższym czasie spółka (wraz z dwoma partnerami) ma otrzymać z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju dofinansowanie w ramach programu Bridge Alfa w kwocie 24 mln zł, które zostaną przeznaczone na kolejne inwestycje w projekty technologiczne i naukowe. W portfelu TIG znajdziemy T-Bull SA – jednego z czołowych producentów gier mobilnych, czy SatRevolution – pierwszą polską firmę specjalizującą się w projektowaniu i masowej produkcji sztucznych satelitów.
Dbaj o zdrowie i urodę
Więcej na stronie: www.tigsa.pl
Więcej na stronie: www.mito-pharma.pl
Zdrowe jest piękne
Lotnicza klasyka y
Piękno, które widzimy gołym okiem, czyli zadbana, gładka, odmłodzona i sprężysta skóra, to dopiero początek. O tym, czy faktycznie wyglądamy i czujemy się dobrze, stanowi również nasza kondycja, w tym stan układu kostnego i stawów. Dlatego warto wypróbować suplement diety Colahial. Łączy on kolagen z kwasem hialuronowym. Stanowi więc naturalne źródło substancji budulcowych układu Wsparcie kostnego, skóry, a także stawów, więzadeł i ścięgien. dla skóry Dzięki temu wzmacnia strukturę skóry, odżywia ją i kości i odmładza, m.in. wygładzając zmarszczki. Pozyywnie wpływa też na szkielet układu kostnego tywnie i uzupełnia niedobory kolagenu w strukturze rzestrzennej kości oraz stawów. Do nabycia przestrzennej w aptekach i sklepach zielarskich.
y And Breitling Transocean Day ązuje do Date bezpośrednio nawiązuje ansoryginalnego modelu Transenne ocean, który światło dzienne e ujrzał w 1958 r. – w czasie pierwszego boomu na międzykontynentalne rejsy lotnicze. Stylistyka tego modelu przywołuje czasy, kiedy latanie było wyznacznikiem luksusu. Klasycznie elegancka stalowa koperta kryje automatyczny mechanizm, kaliber Breitling 45 o 42-godzinnej rezerwie towchodu, wzbogacony o datownik, sekundnik i wskaźnik dnia iona tygodnia. Całość uzupełniona jest o gustowny skórzany pasek.
Więcej na stronie: www.gorvita.com.pl
045_NW_47_NIT POZNAN.indd 1
FOT. MATERIA MATERIAŁY PRASOWE
Notowana na NewConnect
Mitoceutyk B-Kompleks MSE jest idealnym wyborem każdej zabieganej kobiety. Połączenie witamin z grupy B, biotyny, kwasu pantotenowego i foliowego przyczynia się do poprawy kondycji włosów i cery, obniżenia poziomu znużenia i zmęczenia, łagodzi napięcie nerwowe, poprawia nastrój oraz wspomaga prawidłowe funkcjonowanie układu odpornościowego. Teraz ze specjalnym kodem otrzymasz na produkt 5% rabatu. W koszyku zamówień na stronie www.mito-pharma.pl wpisz Witaminy-B. Kod jest ważny w dniach 14–28.11.2016 r.
Powrót legendy
Więcej na stronie: www.apart.pl
10.11.2016 20:35
Newsweek POLITYKA
Adam Strzembosz (ur. 1930) jest Sędzią w stanie spoczynku i profesorem prawa. Był delegatem na I zjazd Solidarności w 1981 r. i uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu. W rządzie Tadeusza Mazowieckiego wiceminister sprawiedliwości. Prezes Sądu Najwyższego i Trybunału Stanu (1990-1998). W 1995 r. kandydował na prezydenta z poparciem kilku prawicowych partii, ale pod koniec kampanii się wycofał. Kawaler Orderu Orła Białego
46
14-20.11.2016
046-049_NW_47.indd 46
10.11.2016 19:50
O P R AW I E I O S P R AW I E D L I W O Ś C I
PiS rusza na sądy Już słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania do nich. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami – mówi PROF. ADAM STRZEMBOSZ, były prezes Sądu Najwyższego ROZMAWIA RAFAŁ
NEWSWEEK: Według polskiego rządu Komisja Europejska przyjęła „nieuprawnioną tezę o zasadniczej roli Trybunału Konstytucyjnego w zapewnieniu praworządności w Polsce”. ADAM STRZEMBOSZ: Jeżeli przyjmie-
my, że Trybunał Konstytucyjny nie odgrywa zasadniczej roli w państwie praworządnym, to nic nie stanie na przeszkodzie, aby powrócić do konstytucji stalinowskiej z 1952 r. Była bardzo demokratyczna, jeśli chodzi o zapisane gwarancje, tyle że za powoływanie się na nią można było dostać milicyjną pałką. Oczywiście nie porównuję obecnej Polski do PRL – mówię tylko, że bez Trybunału nie ma mowy o praworządności. Po co PiS politycznie kosztowna wojna z Trybunałem?
– To jest dążenie do zmiany treści pojęcia „praworządność”. Do tej pory zawierało gwarancje poszanowania wszelkiego rodzaju mniejszości, a teraz ma chodzić o to, aby większość mogła wszystko bądź prawie wszystko. I to władza ma decydować, której mniejszości jakie prawa mają się należeć. Może taka praworządność – jeśli opiera się czystych intencjach władzy – ma jakiś sens?
– Główne zasady działania prawa zostały opracowane jeszcze w starożytności. Choćby lex retro non agit – prawo nie działa wstecz. W stanie
KALUKIN ZDJĘCIE MAR E K SZC Z E PAŃ S K I
wojennym zarzucono tę regułę i skazywano za czyny, które stały się karalne na podstawie nowo wprowadzonych i nieprawidłowo opublikowanych przepisów. Gdy w 1990 r. zostałem prezesem Sądu Najwyższego, wszystkie te wyroki zostały uchylone w trybie rewizji nadzwyczajnej. Nie było sensu ich analizować, skoro opierały się na złamaniu elementarnej zasady praworządności. To odpowiedź na pytanie o naturę obecnego systemu. Jeżeli odchodzi od elementarnych zasad praworządności, to poszukiwanie dla niego uzasadnień mija się z sensem. Trybunał Konstytucyjny desperacko walczył o niezależność, ale wcześniej czy później nominaci PiS i tak zdobędą nad nim kontrolę.
– Tym większe będzie znaczenie sądów powszechnych. Nie mam zresztą wątpliwości, że kolejny atak władzy zostanie wymierzony właśnie w sądownictwo. Już słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania do nich. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami. Sędziowie faktycznie nie cieszą się nadzwyczajnym mirem w społeczeństwie.
– Bo społeczeństwo nie zna prawdziwego obrazu. Przywołuje się badanie, w którym zaufanie do sądów wyniosło 27 proc. A wie pan, jaka część spośród deklarujących negatywne zdanie miała osobisty, choćby jednorazowy kontakt
z sądem? Zaledwie 24 procent! Krytyczną opinię o sądach, na którą powołują się rządzący, w głównej mierze kształtują więc media. Niestety, te opinie są urabiane – z setek tysięcy spraw informuje się co najwyżej o kilkudziesięciu. Przeważnie ciekawe są te, w których sąd zrobił coś kompromitującego. Takie sprawy też się zdarzają. Ale czy właśnie one powinny decydować o wizerunku polskiego sądownictwa? Nie ma więc problemów?
– Oczywiście, że są. Co roku do sądów wpływa mniej więcej 15 milionów spraw. 2,5 mln rozstrzyga tzw. sąd elektroniczny w Lublinie, zostaje więc ponad 12 mln spraw. A sędziów jest niecałe 10 tysięcy. Na każdego wypada ok. 1250 spraw rocznie. Każdego dnia pięć spraw?
– I proszę jeszcze pamiętać o urlopach i zwolnieniach lekarskich! Choć obciążenie sędziów nieco zmniejszają referendarze sądowi orzekający w sprawach hipotecznych i rejestrowych. Średnia wszystkiego nam jednak nie powie. W sądach okręgowych i apelacyjnych sądzi się przecież znacznie mniej spraw niż w rejonowych. Za to o wiele poważniejszych. I nie mówię o zabójstwach, bo akurat te sprawy są zazwyczaj stosunkowo proste. Czego nie można już powiedzieć o większości spraw gospodarczych. Do sądów rejonowych trafiają z kolei sprawy prostsze – tyle że jest ich
14-20.11.2016
046-049_NW_47.indd 47
47
10.11.2016 19:50
Newsweek POLITYKA O PRAWIE I O SPRAWIEDLIWOŚCI
znacznie więcej. Podobno w wydziałach karnych na rozpatrzenie jednej sprawy musi wystarczyć średnio 15 minut. To oczywiście nie jest możliwe, więc ośmiogodzinny dzień pracy sędziego jest fikcją. Jak sobie taki sędzia z tym radzi?
– Otóż nie radzi! W warszawskich sądach rejonowych przeprowadzono niedawno badania psychologiczne. Poziom stresu jest tak wysoki, że gdyby chodziło o policjantów, to nie zostaliby oni dopuszczeni do służby. Polski sędzia przez cały czas jest napięty. Z tego powodu popędza świadków i strony. Bezceremonialnie przerywa, gdy na sali sądowej mówi się nie na temat albo powtarza złożone wcześniej zeznania. Słyszymy potem, że sędzia był wyniosły albo niegrzeczny i taka opinia idzie w Polskę. Główny powód to stres. Co z tym zrobić? Dopuścić więcej sędziów do orzekania?
– Są tańsze sposoby. Jeśli w referacie warszawskiego sądu rejonowego przykładowo jest 300 spraw, to już w białostockim – raptem 50. Trudno się więc dziwić, że sędziowie nie chcą sądzić w stolicy; tu jest największe obciążenie sprawami, a do tego najwyższe koszty życia – zwłaszcza wynajęcia mieszkania. Można by temu trochę zaradzić, wprowadzając, jak przed wojną, dodatki mieszkaniowe dla stołecznych sędziów. Albo upowszechnić rozwiązania stosowane przez Sąd Najwyższy, który po prostu kupił pulę mieszkań. Inny pomysł to funkcjonujące przed wojną w niektórych częściach kraju tzw. sądy pokoju, powołane do osądzania drobnych spraw. Same korzyści: sąd jest bliżej obywatela, nie trzeba tak długo czekać na osądzenie prostej sprawy, jest taniej. Bo sędziowie pokoju pracują społecznie, tylko za ryczałt. Mamy przecież tysiące prawników pracujących poza zawodem. Szkoda ich nie wykorzystać. Inny przykład, z którym zetknąłem się we Francji: powód skarży sąsiada, że ten na swojej posesji generuje smród. Co robi sędzia? Zamiast powoływać świadków, jedzie na miejsce, pociąga nosem i wydaje wyrok. U nas tak się nie da?
– Nie mamy podstaw prawnych, dopiero trzeba je stworzyć. Niestety, sygnały z Ministerstwa Sprawiedliwości wska48
zują na zupełnie inny kierunek zmian. Dosyć przerażający. Słyszymy, że zostać mają tylko dwa szczeble: sądy okręgowe i apelacyjne. W miejsce obecnych sądów rejonowych powstaną zaś wydziały zamiejscowe sądów okręgowych. Tym samym otworzy się możliwość przesuwania sędziów z sądu do sądu – na wielką, wręcz nieograniczoną skalę! Daje to administracji niesłychaną władzę nad sądownictwem.
Już w II RP wykorzystywano reorganizacje systemu sądowniczego do usuwania niewygodnych sędziów. Teraz też tak będzie
W jaki sposób?
– Proszę sobie wyobrazić, że sędzia w Otwocku czymś się naraził. To przeniesiemy go do Wołomina i będzie miał w jedną stronę dwie godziny jazdy do pracy. W ten sposób można wywierać naciski na każdego. Już w II RP wykorzystywano reorganizacje systemu sądowniczego do usuwania niewygodnych sędziów. Teraz też tak będzie i minister sprawiedliwości nawet nie pobrudzi sobie rąk. Wszystko za niego zrobią prezesi sądów. Nie mam bowiem wątpliwości, że nowa ustawa umożliwi powołanie tak uległych prezesów, jak to tylko możliwe. Czy władza jest w stanie zbudować własny korpus dyspozycyjnych sędziów?
– Jestem realistą. Jeśli pojawi się zapotrzebowanie na nowych prezesów sądów, z pewnością znajdzie się niejeden ambitny. Tak już się zresztą dzieje. Znam przypadek rozmowy sędziego z prezesem sądu o tym, jaki powinien zapaść wyrok w pewnym procesie politycznym. Wzywam sędziów, którym przydarzy się coś podobnego, aby zawiadamiali prokuratora!
I tak umorzy postępowanie...
– Ale sprawie można nadać rozgłos. To jedyny bicz na takie praktyki. Czy sędziowie dadzą się podzielić?
– Próbuje się ich rozgrywać. Tych z sądów rejonowych nastrajać przeciwko tym z okręgowych. Bo są bardziej obciążeni, a w obecnym systemie możliwości awansu są w dużej mierze zablokowane. Po 1989 roku jedna grupa błyskawicznie awansowała i do dziś trzyma swe miejsca, a przecież w sądach do tej pory nie obowiązywała zasada wahadła politycznych nominacji, co czasem pozwala rozładowywać frustracje. I obietnica awansu wystarczy, aby wyrzec się zawodowego etosu?
– Pamiętam swoją rozmowę z początku lat 70. z ówczesnym prezesem sądu wojewódzkiego w Warszawie. Powiedział: „Gdyby wszyscy sędziowie potrafili odmawiać władzy, to ja bym już wiedział, jak nas bronić przed naciskami”. Miał rację. Sam potrafiłem odmawiać, ale władzom wystarczał choćby jeden dyspozycyjny sędzia na wydział, do którego trafiały sprawy o politycznym znaczeniu. Za komuny. Uważa pan, że dzisiejsi sędziowie – elita przeważnie wykształcona już w wolnym kraju – będą powielać stare wzorce?
– W stanie wojennym blisko 43 procent politycznych spraw rozpatrywanych przez Sąd Wojewódzki w Warszawie zakończyło się w pierwszej instancji uniewinnieniem. A tam, gdzie zapadały wyroki skazujące, przeważnie był głos votum separatum. W naprawdę ciężkich warunkach ujawniło się więc bardzo wielu ludzi z charakterem. A czy teraz będzie tak samo? Nie wiem. Trudno mi jednak zakładać, że w 10-tysięcznej grupie zawodowej wszyscy zachowają odpowiednio wysoki poziom etyczny. Bo, podkreślam, władza nie musi łamać większości – tych ważnych z jej punktu widzenia spraw nie ma aż tak wiele. Chyba że chodzi o to, aby dowolny poseł PiS mógł dzwonić do sądu w prywatnej sprawie dotyczącej np. zięcia. Tego się jednak nie spodziewam. Jak się pan czuł w rozmowie z Ewą Stankiewicz w TV Republika, gdy brutalnie oskarżyła pana o zablokowanie rozliczeń
14-20.11.2016
046-049_NW_47.indd 48
10.11.2016 19:50
Newsweek POLITYKA
w sądownictwie i chronienie zbrodniarzy w togach?
– Byłem zaskoczony. Nie odmawiam wypowiedzi żadnym mediom, bo nie chcę być posądzany o stronniczość. Zresztą już wcześniej byłem gościem tej stacji. Dziennikarka prowadząca wtedy rozmowę też była niegrzeczna i próbowała dowieść, że sądy nie oczyściły się po upadku komunizmu. Przypomniałem wtedy, że w warszawskich sądach były dwie osoby, które środowisko uważało za symbol stanu wojennego. Jedna z nich to Andrzej Kryże – w latach 80. tak znienawidzony, że nikt nie chciał siedzieć z nim w pokoju; a po latach został wiceministrem sprawiedliwości w rządzie PiS. Prowadząca próbowała mnie uciszyć. Mówiła: „Tak, ja wiem”. Ona wie, ale czy widzowie też wiedzą?
nie mogło być inaczej przy braku głębszej analizy orzecznictwa, na co państwo nigdy się nie zdobyło. Dziś jest już za późno. Jeżeli w najbliższej przyszłości Trybunał Konstytucyjny zostanie sprowadzony do roli atrapy, sądy staną się podstawo-
wą strukturą chroniącą prawa człowieka i obywatela. Usprawniajmy ich działalność, ale przede wszystkim brońmy przed uzależnieniem od władzy wykonawczej. N rafal.kalukin@newsweek.pl REKLAMA
Pańskie słowa sprzed lat o tym, że „sądy oczyszczą się same”, w prawicowych mediach powracają jako szyderstwo. A przy okazji jako uzasadnienie do zmian w sądownictwie.
– A kto niby miał wtedy oczyszczać? Kto miał weryfikować sędziów po 1989 roku? Adwokaci? Co by powiedziano, gdyby adwokat negatywnie zweryfikował sędziego, u którego wcześniej przegrał sprawę? Nie istniał zbiorowy mechanizm weryfikacji, mogły być tylko indywidualne postępowania dyscyplinarne za uchybienie niezawisłości sędziowskiej w PRL. Sam je przeforsowałem. Proponowałem, aby najpierw zebrać z każdego okręgu wszystkie sprawy o charakterze politycznym i przeprowadzić analizę, kto jak sądził. Jeżeli w podobnej sprawie jeden sędzia dał trzy lata, a drugi – pół roku w zawieszeniu, to coś już mówiło. Ale okazało się, że to nie takie proste. Pamiętam sędziego, który orzekł cztery lata więzienia, a przed sądem dyscyplinarnym bronił się, że mógł przecież orzec dożywocie. I co z nim zrobić? Wyliczać normy łagodnego wyroku, odnosząc je procentowo do najsurowszego orzeczonego wyroku? Tylko że jak sędzia wydał zbyt łagodny wyrok, to więcej politycznych spraw nie dostawał. Gdyby ujawniono grupę sędziów preferowanych przez ówczesne władze, wyniki postępowań dyscyplinarnych byłyby całkiem inne. Postępowania dyscyplinarne niestety dały mizerne efekty. Ale chyba
046-049_NW_47.indd 49
10.11.2016 19:50
50
FOT. XXXXXXXXXXXXX
Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk w swoim domu w WoÅ&#x201A;owcu
14-20.11.2016
050-054_NW_47.indd 50
10.11.2016 21:03
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO
MONIKI SZNAJDERMAN HISTORIA RODZINNA
FOT. ADAM GOLEC
Z DWORU, Z CHEDERU I Z WOŁOWCA Wydawnictwo Czarne prowadzi od 20 lat. Dopiero teraz sama debiutuje w nim „Fałszerzami pieprzu”, historią swojej polsko-żydowskiej rodziny TEKST
JACEK TOMCZUK 14-20.11.2016
050-054_NW_47.indd 51
51
10.11.2016 21:03
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO MONIKI SZNAJDERMAN HISTORIA RODZINNA
Monika Sznajderman Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna Czarne
S
iądziesz z nami? – Monika Sznajderman pyta Andrzeja Stasiuka. Właśnie skończyliśmy kolację, sprzątamy ze stołu i zaczynamy wywiad. – Skąd, już wychodzę. Muszę się przyzwyczaić, że w domu wyrosła mi gwiazda. Teraz to ty udzielasz wywiadów, a nie ja – droczy się pisarz. Zjada resztki kolacji z patelni i idzie pisać felieton. Sznajderman od 20 lat prowadzi Czarne, wydała już kilkanaście książek męża, ale „Fałszerze pieprzu” to jej debiut we własnym wydawnictwie. – Dla większości ludzi Czarne to Andrzej Stasiuk. Ale to pozory. Tak naprawdę za całym tym biznesem stoi Monika. To ona zbudowała firmę, która wydaje ponad 100 tytułów rocznie i kształtuje gusta czytelnicze ambitnych Polaków – mówi Roman Kurkiewicz, publicysta i przyjaciel pary. A teraz Monika Sznajderman pokazała, że ma instynkt nie tylko bizneswoman, lecz także reporterki. „Fałszerze pieprzu” to fascynująca opowieść o jej polsko-żydowskiej rodzinie. – Myślałam o tej książce 10 lat, a pisałam pięć. Miałam mnóstwo wątpliwości, czy nikogo nią nie krzywdzę – zaczyna naszą rozmowę.
DZIEWCZYNKA Z DOBREGO DOMU Milczenie ojca, znanego warszawskiego lekarza. To zapamiętała z rodzinnego domu w warszawskim Śródmieściu. Jak nazywali się jego dziadkowie? Czy miał rodzeństwo? Jak spędził wojnę? Co oznaczają wytatuowane cyfry na przedramieniu? Pytania pozostawały bez odpowiedzi. Z czasem przestała je zadawać. O tym, co przeżył w Majdanku i Auschwitz, dowie się z jego powojennych wspomnień opublikowanych w książce „Dzieci Holocaustu mówią” i z rozmowy z Barbarą Engelking. – Jako dziecko wiedziałam, że jest Żydem, ale to słowo z niczym mi się nie kojarzyło, nie miało żadnego zaczepienia w konkrecie – wspomina Sznajderman. Nie chodziła do żydowskiej szkoły, synagogi, na cmentarz; w domu nie rozmawiano o przeszłości. – Kiedyś tylko tata rzucił, że jego ojciec przyjechał studiować medycynę z Radomia do Warszawy i zmienił imię z Icka na Ignacego – mówi Monika Sznajderman. – Całe życie czułam, że pytania o przeszłość nie są bezkarne i obojętne. Wiedziałam tylko, że jakaś rodzina ojca mieszka w Australii, wyjechała tam po I wojnie światowej. Uważałam, że Australia, skąd przybywali nasi krewni, to część Polski. Jakaś jej daleka zamorska kolonia. Ta egzotyczna zbitka pojęć i obrazów – Australia, Żydzi, busz, kangury i koala – towarzyszyła mi przez całe dzieciństwo. Ale nie brakowało jej opowieści o historii, bo dom i życie Moniki wypełniała rodzina matki. – To była barwna ziemiańska rodzina. Pradziadek wyjechał pod koniec XIX wieku do Moskwy, gdzie zrobił karierę, został dyrektorem wielkiego przedsiębiorstwa. Jego syn, Bohdan Lachert, był sławnym architektem, budował m.in. warszawski Muranów. Drugi syn, Zygmunt, siedział po wojnie w więzieniu z karą dożywocia, oczywiście za politykę. Potem został profesorem w SGGW, trzeci zaś był wolnym duchem i zabytkowymi autami jeździł po Polsce – mówi Sznajderman. Wojnę w tej rodzinie przeżyli wszyscy. Celebrowali spotkania: wielkie 52
wigilie, bujne życie towarzyskie, brydże. Co rusz ktoś się rozwodził... Wielki wpływ na Monikę miała babcia. Uczyła angielskiego, na lekcje przychodzili Kalina Jędrusik, Krzysztof Knittel i Jerzy Maksymiuk. – To była dama – wspomina Sznajderman. – Srebrna i porcelanowa zastawa, przedwojenna fifka do papierosów, w pokojach obrazy i meble z utraconych majątków. No i to celebrowanie straty, że kiedyś to mieliśmy, było lepiej... Za nic w świecie nie chciała się zgodzić na siermiężność komunizmu. Babcia urodzona jeszcze w carskiej Moskwie miała znajomych wśród białych Rosjan rozrzuconych po Europie, którzy w tym siermiężnym komunizmie przysyłali jej paczki. – Byłam niejadkiem, a na naszym stole pojawiały się potrawy, o których nie słyszano w Polsce Gomułki – wspomina pisarka. – Zapamiętałam tylko najbardziej znienawidzone, nad którymi spędziłam w męce najwięcej czasu: filet z karmazyna z kaparami w sosie beszamelowym, móżdżki w kokilkach, pieczone banany, jakieś wymyślne zapiekanki ze szparagami i cykorią. Byłam pewna, że tak się je w każdym domu. Pamięta też, że mówiło się o patriotyzmie, ale bez wielkich słów. Była typową dziewczynką z dobrego domu. Rodzice – lekarze pracujący naukowo, babcia ucząca przedwojennej kindersztuby, lekcje baletu. – Chodziłam do szkoły podstawowej im. Wandy Wasilewskiej, ale rodzice nigdy nie pozwolili mi zakładać tandetnego nylonowego fartuszka. Babcia z zagranicznych paczek wyciągała angielską wełnę, jedwabną podszewkę, szłyśmy do krawca, który szył mundurek na miarę. Odstawałam od innych, tym bardziej że w szkole miałam gitowców z Powiśla: towarzystwo potrafiło zdemolować klasę i nauczyciele musieli wzywać milicję. Długo nie mogłam wychodzić na podwórko. Jeszcze bym zwisała na trzepaku, a tego rodzice by nie znieśli. Tęskniłam do pozaciąganych rajstop, plisowanej spódniczki, pajdy chleba z cukrem – śmieje się.
DWIE RODZINY Kilkanaście lat temu do jej ojca przyszła z Ameryki przesyłka: listy i zdjęcia, jakie wysyłała jego matka do kuzynki w latach 30. – Ojciec bardzo to przeżył, jakby wróciło do niego jakieś zapomniane życie – mówi Sznajderman. – Rozkładaliśmy zdjęcia i w ciszy je oglądaliśmy. Przyznał, że nic nie pamięta – ani z dzieciństwa, ani z czasu wojny. Biała plama. Potem przeczytałam, że to reakcja obronna organizmu. Żeby móc dalej żyć po traumie Zagłady, trzeba zapomnieć o tym, co było przedtem. Z czasem jednak, oglądając zdjęcia, zaczęłam pytać, a on opowiadał. Dowiedziałam się, że jego rodzice się rozwiedli, tak samo jak rodzice mojej mamy, i dlatego słabo znał ojca, a jeszcze słabiej jego radomską rodzinę. Opowiedział, jak jego matka Amelia zginęła 3 lipca 1941 roku w pogromie w Złoczowie na dzisiejszej Ukrainie. Miała wówczas 37 lat. Jak ojciec ze swoim młodszym bratem Alusiem w sierpniu 1942 roku poszli na Umschlagplatz i pojechali do Treblinki, a on sam trafił do obozu pracy. – Zrozumiałam, że cała ta opowieść o moim ziemiańskim pochodzeniu to tylko pół prawdy, bo tyle samo mam ze dworu, co z pensjonatu w podwarszawskim Miedzeszynie i prowincjonalnych żydowskich jatek, chederów, sklepików – wspomina Mo-
14-20.11.2016
050-054_NW_47.indd 52
10.11.2016 21:03
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO
nika Sznajderman. – Że jestem nie tylko z Warszawy, lecz także z tego niezauważanego, tyle razy przeze mnie mijanego Radomia, gdzie równo 100 lat przed moimi narodzinami przyszli na świat moja prababka Fajga Flamenbaum, która była córką Mordki Motka i Sury Ity z domu Werber, i mój pradziadek Izrael Moszek Sznajderman, syn Chaima Jankiela i Estery z domu Blat. Słuchając, starała się zrozumieć, co przeżył w Majdanku, Auschwitz i obozach w Niemczech, gdzie zastało go wyzwolenie. Czym był dla niego sierociniec żydowski pod Warszawą. Zaczęła spisywać historię jego rodziny. – Ale z czasem zdałam sobie sprawę, że ta historia nie będzie pełna i prawdziwa, jeżeli nie opowiem, co robili w tym czasie członkowie mojej polskiej rodziny – mówi. Zaczęła sprawdzać. Okazało się, że kiedy ginęła jej żydowska babka, polscy przodkowie wiedli spokojne życie w majątkach na Lubelszczyźnie. A przed wojną jak to ziemiaństwo – gospodarzyli, hodowali konie, które wystawiali na wyścigach, urządzali bale i grali w brydża, jeździli na pikniki, działali charytatywnie. Ale też wspierali antysemickie Stronnictwo Narodowe, a nawet bywali jego prominentnymi członkami. – Zrozumiałam, że w mojej rodzinie odbija się historia tego kraju – mówi. – Że to, co piszę, jest nie tylko rodzajem świadectwa,
upominaniem się o pamięć po moich żydowskich bliskich, którzy nawet nie mają grobów, ale też przyczynkiem do opowieści o polskim antysemityzmie, gdzie obojętność na żydowski los była najlepszym z uczuć. Bo powszechne były te gorsze: nienawiść, zadowolenie i mściwa satysfakcja wobec tego, co przydarzyło się Żydom. A także chłodne polityczne plany „odżydzenia” kraju. To one były pożywką dla pogromów, dla wojennego i powojennego okrucieństwa Polaków wobec żydowskich sąsiadów. Chciałam napisać o naszej odpowiedzialności za żydowski los. Nie o czynach, lecz o słowach, które też potrafią zabijać. Nie o stodole w Jedwabnem, lecz o rzadziej opisywanej strefie obojętności, która też nie bywa niewinna. Do tej pory mierzę się z pytaniem, czy moi przodkowie – polscy ziemianie – mogli czuć i zachować się inaczej? Czy mogli być bardziej odporni na pokusy nacjonalizmu? Z tych pytań powstali „Fałszerze pieprzu”. Miała dwójkę dzieci, lekarza za męża, perspektywę na karierę naukową i dom w Beskidzie Niskim. To właśnie tam pod koniec lat 80. poznała Andrzeja Stasiuka, wówczas nieznanego nikomu pisarza, świeżo po więzieniu, gdzie spędził półtora roku za odmowę służby wojskowej. Napisał w nim debiutanckie „Mury Hebronu”. – Zamieszkali w prostej chacie na końcu doliny, gdzie kiedyś REKLAMA
050-054_NW_47.indd 53
10.11.2016 21:03
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO MONIKI SZNAJDERMAN HISTORIA RODZINNA
była łemkowska wieś Czarne. Do autobusu szło się osiem kilometrów – wspomina Roman Kurkiewicz. – Bez prądu, wody. Biednie było u nich, pamiętam, że jak się przyjeżdżało, to zamiast prezentów przywoziło się jedzenie. Kolejną książkę „Opowieści galicyjskie” Andrzej zadedykował okolicznym sklepikarzom, którzy dawali im na kredyt. Utrzymywali się z tego, co Stasiuk zarobił jako stróż w cerkwi, którą otwierał turystom. Ale chętnych wielu nie było, bo w okolicy mieszkali sami wypalacze węgla drzewnego i leśni robotnicy. – Nie miałem wrażenia, że Monika tam się męczy, wręcz przeciwnie – wspomina Kurkiewicz. – Chciała tego. On mruk, ona niewiele bardziej rozmowna. Odzywała się rzadko, ale celnie. Zresztą miała niezłą harówę: przynieść wodę, wyczyścić lampy naftowe, nagrzać sagan wody do kąpieli dzieciom. Czy brakowało jej wielkomiejskiego życia? Wzrusza ramionami i opowiada, że zawsze lubiła chodzić do kina. W Czarnem ich sąsiadami byli pracownicy leśni, którzy mieszkali w hotelu robotniczym. Zaczęła do nich chodzić i oglądać z nimi na wideo filmy katastroficzne, horrory... Dzisiaj Sznajderman nie chce wracać do tamtych czasów. – To osobiste sprawy – ucina.
biliśmy się telefonu komórkowego. Ważył chyba z 20 kilogramów i rozgrzewał się do nieprzytomności po pięciu minutach rozmowy. Konkretna – tak mówią o niej autorzy Czarnego. – Zadaje trzy kluczowe pytania – śmieje się reporter Filip Springer. – Co, na kiedy i za ile? Jeżeli pisarz wie, jaką chce napisać książkę, kiedy dostarczy tekst i jakiego oczekuje honorarium, to rozmowa idzie gładko. Nie znosi kręcenia, gier, podchodów w rodzaju: a u innego wydawcy zarobiłbym więcej. Wtedy urywa rozmowę. – Ile chcesz zaliczki? To zdanie kojarzy mi się z Moniką – mówi Mariusz Szczygieł, reporter przez lata współpracujący z wydawnictwem Czarne. – Z nią nie ma długich spotkań, lubi szybko załatwiać sprawy, nawet poplotkować się z nią nie da. Najdłuższe spotkanie trwało chyba 30 minut. Dziś Sznajderman zatrudnia w sumie w wydawnictwie ponad 20 osób. Centrum dowodzenia znajduje się w Wołowcu, w domu z widokiem na góry, gdzie mieszka z Andrzejem Stasiukiem. Tam siada co rano w szlafroku przy komputerze, by odpowiedzieć na 200-300 e-maili. W oddalonych o 20 km Gorlicach znajduje się sekretariat, w Warszawie – dział promocji. Księgowość i studio graficzne – w Krakowie. Zaufani redaktorzy mieszkają w Zgierzu. To oni dokonują wstępnej selekcji tekstów. Sznajderman stara się czytać wszystko, CO TO JEST FAKTURA ale przyznaje, że przy 100 tytułach rocz„W połowie lat 90. Andrzej stracił nie jest to niemożliwe. – Ma specyficzną etat opiekuna cerkwi, która była pometodę, którą wypracowała, mieszkając przez lata z Andrzejem na odludziu – śmiezostałością po wsi Czarne. To był dla nas ROMAN KURKIEWICZ, PUBLICYSTA, PRZYJACIEL je się Roman Kurkiewicz. Ponieważ byli cios, utrata źródła utrzymania. W chacie MONIKI SZNAJDERMAN I ANDRZEJA STASIUKA pozbawieni dostępu do telewizji czy prasy, bez prądu, przy lampach naftowych, napikontakt ze światem mieli głównie przez znajomych, którzy przysałam doktorat, publikowałam pojedyncze artykuły w pismach jeżdżali i opowiadali, co się dzieje. Monika chłonęła ich opinie naukowych, ale z tego nie dało się wyżyć – wspominała w jednym i wyrabiała sobie własne zdanie. – Podobnie prowadzi wydawniz wywiadów Sznajderman. – Nie zamierzaliśmy zakładać wyctwo – mówi Kurkiewicz. – Ma sieć zaufanych recenzentów, redawnictwa, ale ponieważ Andrzej napisał właśnie książkę »Przez daktorów, którzy jej doradzają, ale decyzje podejmuje ona. To rzekę«, kolega podpowiedział nam, byśmy sami ją wydali”. oddalenie od Warszawy daje jej świetny dystans, nie uczestniczy Nazwę Czarne wymyślił Roman Kurkiewicz. Mówi, że wydaww żadnych grach, nie poddaje się modom. nictwo założyli we dwóch ze Stasiukiem, a Monika dołączyła – Monika z małej oficyny, która wydaje Stasiuka, zbudowała później. Nie mieli o niczym pojęcia – ani co to jest skład, ani skąd duże wydawnictwo, które wydaje Stasiuka i 100 innych autorów wziąć drukarnię. Nie wiedzieli, co to jest faktura ani jak się sprze– dodaje Filip Springer. – Najpierw wydawała prozę środkowodaje książki. Podział obowiązków był jasny. Stasiuk miał pisać, europejską. Kiedy czytelnicy tym się zmęczyli, jako pierwsza doSznajderman zajęła się całą resztą, a Kurkiewiczowi podziękostrzegła dużą grupę czytelników, którzy ufają reportażowi. Teraz wała. – Po prostu zadzwoniła i zaproponowała, żebym zrezygnotą modę konsumują inni wydawcy. wał. Nie miałem nic do gadania – wspomina kwaśno Kurkiewicz. – Wtedy poczułem jej silny charakter. Bardzo lubi podróżować, ale już nie ma na to czasu. Kiedy Sta„Przez rzekę” okazało się przebojem. – Długi czas to ja robiłam siuk wybiera się w daleką podróż samochodem, ona dociera na miejsce samolotem. Gdy Swietłana Aleksijewicz dostała Nobla, redakcję książek, choć kompletnie się na tym nie znałam – wspozaprosiła swoją polską wydawczynię na ceremonię wręczenia namina pisarka. – Z czasem przeprowadziliśmy się do domu z prągrody do Sztokholmu. – To marzenie każdego wydawcy – mówi dem, gdzie miałam swój pierwszy komputer. Uczyłam się na nim przyjaciel Sznajderman. – Monika obdzwoniła znajomych, hampisać. Nie mieliśmy telefonu, ale w pobliżu była budka telefoletyzowała, czy jechać, czy nie. Narzekała, że połączenia słabe... niczna, która służyła mi za biuro i telefon służbowy. Czasami ktoś W końcu nie pojechała. Ciekawe dlaczego? N dzwonił pod ten numer, ktoś inny, przechodząc obok poczty, odbierał i potem biegł do mnie przez cmentarz, wołając mnie do jacek.tomczuk@newsweek.pl telefonu. Długo udawałam, że mam poważne biuro. Później doro-
TO ONA ZBUDOWAŁA FIRMĘ, KTÓRA WYDAJE PONAD 100 TYTUŁÓW ROCZNIE
54
14-20.11.2016
050-054_NW_47.indd 54
10.11.2016 21:03
Newsweek FELIETON
MÓJ ŚWIAT
Zbigniew Hołdys
Kit tanio sprzedam o innego mówi się w kampanii wyborczej, a co innego robi po wyborze” – stwierdza z niewinnym uśmiechem pan Magierowski. Moja żona wybucha śmiechem prawdziwym, a jej śmiech zaraża mnie i śmiejemy się teraz we dwójkę, czyli z Magierowskim we trójkę. Wcześniej parokrotnie tymi słowami wyjaśniał zachowanie pana Dudy. Ale nie będę z niego kpił. Coś mi bowiem nie dało spokoju. Tak jawne przyznanie się do oszustwa wyborczego – owszem, nieformalnego, bo nikt przecież głosów nie sfałszował ani ich krzywo nie policzył, ale przyjęcie za oczywistą oczywistość, że obietnice wyborcze są kłamstwem, kitem wyssanym z palca, wywiedzeniem „ciemnego ludu” w szczere pole – zmusiło mnie do zastanowienia. Jeszcze niedawno politycy obiecywali rzeczy, które wyglądały realnie i wydaje się, że robili to szczerze, bo tak im wychodziło z prognoz i analiz, wyliczeń i dostępnych danych, i jeśli ich potem nie realizowali, to dlatego, że dopiero po wyborze zderzali się z nowymi danymi, zawartymi umowami i sojuszami, które krępowały ręce. Ale kiedy Wałęsa obiecywał każdemu po 100 milionów starych złotych, czuć było na kilometr, że to humbug; także Kwaśniewski każdemu młodemu małżeństwu nowe mieszkanie rzucił, jakby to był papierek od cukierka – obaj wiedzieli, że to kit, bo przecież nie mieli takich uprawnień jako prezydenci, by obiecywać tego typu rzeczy. Prezydent nie ma w katalogu uprawnień takich możliwości – ani nie zawiaduje państwową kasą, ani nie buduje mieszkań. Jednak tym razem chodzi o co innego. Weszliśmy w nową epokę, w której demokracja przeżywa wielki „fuck up”. Co i rusz dostaje ścierką w twarz, staje się kpiną samą z siebie, jest reality show z wybieraniem Gulczasa w miejsce Mazowieckiego, jeden do jednego kalką internetu w realu. Człowiek mówi: „Nigdy na oczy nie widziałem Putina, nigdy z nim nie rozmawiałem”, a potem mówi: „Oczywiście, znam Putina doskonale, świetnie nam się rozmawiało” – i ludzie nie reagują, bawi ich to i lubią gościa jeszcze bardziej. Krzyk: „Wybieramy go!” i pędzą do urn. Pięć lat temu ów kandydat napisał w internecie: „Większość Amerykanów to banda jebanych idiotów” i wiedząc o tym, Amerykanie zechcieli go na prezydenta. Demokracja zakładała zbiorową mądrość ludu przy podejmowaniu decyzji. Wspólną, rozważnie podjętą decyzję. Rozumną. W praktyce oznaczała, że ktoś, kto nie ma pojęcia o finansach, ma tak samo ważny głos jak ten,
co jest w tej dziedzinie laureatem Nobla. Dwóch analfabetów przegłosuje noblistę, choćby wrzeszczał wniebogłosy, że to zrujnuje państwo. Tak zbiorowa mądrość staje się zbiorową głupotą narodu. Kiedyś społeczeństwa były rolowane skrycie, kłamstwa były tuszowane, ciemne sprawki czyniono niewidzialnymi. Dziś narody są w kampaniach jawnie robione w konia i mało tego: są o tym uprzedzane. Wykłada się foldery z mętnymi dokonaniami kandydatów, które niedawno dyskwalifikowały ludzi idących do polityki, a teraz dają im dodatkowe punkty. Ten kradł, bankrutował, tamten gwałcił własną żonę, ten nie płacił podatków, znieważał kobiety, pokazywał fiutka na Instagramie, tamta zatrudniała ludzi na czarno, a ta nie miała żadnych e-maili na lewym serwerze, no, może trochę, no jakieś pół miliona, nie, nie były tajne, to znaczy może były, ale potem. Skoń-
RYS. MATEUSZ KOŁEK/FOT. MARCIN KALIŃSKI
C
Dwóch analfabetów przegłosuje noblistę, więc zbiorowa mądrość staje się zbiorową głupotą narodu czyła się szarmancja i w miejsce „nie zgadzam się” leci „jesteście idiotami”, „wypadek” staje się „zamachem”, „500 zł dla każdego” staje się „dla co drugiego”, a „obniżymy podatki” staje się „podnosimy je”, bo przecież kampania to co innego niż real. Dziś narody dokonują wyboru w oparciu o pewność, że wybierają lepszego kłamcę i kiciarza, większego chama (chamstwo jest widowiskowe i imponuje) i pełną świadomość, że wiedza z internetu jest równie kłamliwa, poprzekręcana, celowo oszczercza. Bo przecież to tylko zabawa w wybory – wybieramy Gulczasa albo Brexit (ale jaja), albo mordercę Duterte (ten dotrzymał słowa, morduje niewinnych ludzi tak, jak obiecał). I o tym mówi Magierowski, który legalizuje ów trend, czyni go jawnym i oczywistym standardem. Idą nowe czasy, polityka to teraz coś innego, niż było kiedyś, to już nie jest misja ze śladami pozorów, to teraz jawny przewał, mistyfikacja rodem z Pudelka. Wybieramy miss, która jest na kilogramach botoksu i ma zasłoniętą twarz, bo może nie jest kobietą. I żeby się potem nikt nie zdziwił, że jak polityk obieca Wam milion samochodów na prąd w 10 lat, choć cała światowa produkcja Tesli to 200 tys. rocznie, to przecież jasne było, że to tylko trik wyborczy, i teraz odwalcie się, kupcie sobie matchboxa. N
Zbigniew Hołdys jest muzykiem, kompozytorem i dziennikarzem. Był liderem grupy Perfect
14-20.11.2016
055_NW_47.indd 55
55
10.11.2016 20:46
Newsweek FELIETON
MELLINA
Marcin Meller
Dopiero cztery D
emocje? Nie pozwolą na pogrążenie się Stanów w niebezpiecznym, choćby dla nas, Polaków, izolacjonizmie? Być może i oby. Być może się mylę, ale moje poczucie jest właśnie takie. A subiektywne uczucia to podstawa percepcji rzeczywistości. Mój ulubiony mesjasz wykluczonych, skrzywdzonych i poniżonych, czyli Paweł Kukiz, sam nigdy wykluczony, skrzywdzony ani poniżony nie był, co więcej, nawet gdybyście zajęli się takimi przyziemnościami jak stan materialnego posiadania, który osiągnął w III RP, to daj Boże, sam bym się z nim chętnie zamienił na ułamek tego, co ma. A jednak nie dość, że krucjatę subiektywnie wykluczonych, skrzywdzonych i poniżonych skutecznie poprowadził, to, zdaje się, na serio uważa, że każde z tych kryteriów do niego pasuje. Nic nowego pod słońcem. Feliks Dzierżyński z biedoty uciśnionej nie pochodził.
Po wyborze Obamy to bracia z PiS ubolewali, że oto kończy się cywilizacja białego człowieka Co gorsza, dobra zmiana dotknęła USA, które w moim subiektywnym rozumieniu świata były potencjalnie ostatnią instancją liberalno-demokratycznego porządku na szeroko rozumianym Zachodzie. Do którego od zawsze chciałem przynależeć i wydawało mi się, że stało się tak po upadku komunizmu w 1989 roku. Czyli: jakiekolwiek by szaleństwa zaczynały trawić odległe części globu czy mojego kraju, to zawsze pozostaje twierdza Ameryka, obietnica minimum racjonalizmu i przewidywalności. Wraz z wyborem Trumpa wszystko staje się w zły sposób możliwe. Drodzy i umiłowani liberalni bracia! Jeżeli w ogólnym poczuciu wściekłości i irytacji odczuwacie coś na kształt złośliwej satysfakcji, że oto nie tylko Wy, nad Wisłą, musicie cierpieć za sprawą barokowo rozbuchanej psychiki paru gości, bo i Amerykanie będą mieli swój ubaw, to nie cieszcie się zbyt szybko. Większość wyborców poniżej 40. roku życia, a zwłaszcza poniżej trzydziestki, głosowała na Clinton, a w zasadzie przeciw Trumpowi. Podobnie było w Wielkiej Brytanii: młodzi byli przeciw Brexitowi, za Unią. Czyli nasi ukochani bracia Amerykanie mogą pomarańczowego prezydenta przecierpieć, są przesłanki, że w przyszłości będzie lepiej. A u nas na odwrót. Najbardziej narodowo-dobro-zmianowo wzdęci są młodzi. Więc jeszcze pocierpimy, drodzy i umiłowani. N
Marcin Meller jest dziennikarzem, prowadzi „Dzień dobry TVN” oraz „Drugie śniadanie mistrzów” w TVN24
56
RYS. MATEUSZ KOŁEK/FOT. MARCIN KALIŃSKI
rodzy i umiłowani liberalni bracia w klęsce! Nie pękajcie i nie upadajcie na duchu! Zwycięstwo Trumpa to dopiero czwarty z rzędu cios w czaszkę, jaki przyszło nam zainkasować, licząc polskie wybory prezydenckie i parlamentarne 2015 oraz Brexit. Cóż to jest, pytam się ja Was? Nasi ukochani bracia z PiS tylko na domowym gruncie musieli odcierpieć siedem paskudnych nokautów, o emocjonalnych przykrościach zagranicznych nie wspominając. Przypomnijcie sobie, jak cierpieli, że kończy się cywilizacja białego człowieka, kiedy Amerykanie wybrali czarnego. Więc my musimy dać sobie radę z pomarańczowym. A pomyśleliście, jak nasi ukochani bracia z PiS cierpieli, kiedy Kanada wybierała Justina Trudeau? Powiecie: a co im przeszkadzał Obama czy Trudeau? No przeszkadzał jeden z drugim, emocjonalnie przeszkadzał, jak kamyk w bucie uwierał, szkodził arcypolskiej duszy, psuł narodowy dobrostan, w dodatku jeden z nich kolorystycznie nie wpisywał się w tradycyjne pojmowanie porządku świata. Teraz więc cierpimy my. I to subiektywne poczucie cierpienia jest bardzo istotne. Zwycięstwo Trumpa można przyjmować z bólem i niepokojem z wielu powodów. Dla mnie akurat najbardziej złowieszcze są jego wypowiedzi podważające sens istnienia NATO, zobowiązań sojuszniczych, nieskrywana fascynacja Putinem, głosy z jego najbliższego otoczenia – i to wygłaszane publicznie i pod nazwiskiem – że kraje bałtyckie to de facto przedmieścia Petersburga, więc nie należy zbyt nachalnie myśleć o ich obronie. Myśl o tym, że na czele supermocarstwa staje osobnik infantylny i emocjonalnie niezrównoważony, również nie poprawia samopoczucia. Podobnie jak świadomość, że oto świat powinien się modlić za sprawność mechanizmów zabezpieczających amerykański system polityczny przed nieprzewidywalnym. Ale są jeszcze uczucia bardziej abstrakcyjne. Nasi ukochani bracia z PiS ubolewali po wyborze Baracka Obamy, że oto kończy się cywilizacja białego człowieka, a ten nowy wyłaniający się świat wydawał im się groźny i niepewny. No i teraz, umiłowani liberalni bracia, przyszło na nas. Świat z pomarańczowym prezydentem wydaje mi się dużo mniej bezpiecznym miejscem do życia i planowania przyszłości, niż był jeszcze kilka dni temu. Mogę się mylić? Mogę. Okaże się niegroźny? Republikańskie wygi z otoczenia elekta schłodzą trumpowe putinofilskie
14-20.11.2016
056_NW_47.indd 56
10.11.2016 23:15
KONGRES POLSKIEGO KAPITALU.indd 1
10.11.2016 13:22
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO
Jan Śpiewak podczas nadzwyczajnej sesji Rady Miasta zwołanej na wniosek prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, poświęconej reprywatyzacji, Warszawa, 1 września 2016 r.
A M B I C J E J A N A Ś P I E WA K A
Przeciwnicy mówią o nim, że to „cyngiel PiS”, polityk przebrany za społecznika. On sam mówi, że chce być burmistrzem warszawskiego Śródmieścia. Radny Jan Śpiewak wykreował się na największego politycznego wroga prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz TEKST 58
WOJ C I EC H STASZ E W S K I
FOT. GRAŻYNA MYŚLIŃSKA/FORUM
Kukiz dla bogatych
14-20.11.2016
058-060_NW_47.indd 58
10.11.2016 18:22
P
ierwszy wchodzi Kapitan Wrona, kundel, mieszaniec gończego polskiego. Kelner przynosi mu miskę z wodą, a Janek Śpiewak opowiada, że wybiera zawsze lokale przyjazne psom. No, i w okolicy placu Zbawiciela, bo to jego „salon”. Pytam o niedawną wieść, że Janek i jego stowarzyszenie Miasto Jest Nasze mają kolejny proces. Wytoczył go Jacek Kotas, którego Śpiewak umieścił na Mapie Prywatyzacji 2.0 – schemacie powiązań ludzi zajmujących się reprywatyzacją w Warszawie. – To nie pierwszy proces – mówi Śpiewak z dumą. – Po przegraniu w pierwszej instancji z handlarzem roszczeń Maciejem Marcinkowskim czułem się jak w matriksie. Ale sąd w drugiej instancji uznał, że działaliśmy w interesie publicznym, a dziś Marcinkowskim interesuje się prokuratura. MJN w odpowiedzi rozesłał informacje, że Kotas jako prezes spółki Radius miał powiązania z rosyjską mafią. Do tego w rządzie Jarosława Kaczyńskiego był wiceministrem, a dziś jako szef Narodowego Centrum Studiów Strategicznych tworzy dla MON koncepcję obrony terytorialnej. Chyba więc trudno się zgodzić z Hanną Gronkiewicz-Waltz, że Śpiewak to „cyngiel PiS”. Prezydent Warszawy tak nazwała go w sierpniu, gdy oskarżeniami związanymi z warszawską reprywatyzacją omal nie doprowadził do jej dymisji. Ale co to za cyngiel PiS, któremu człowiek PiS wytacza proces? Może raczej samotny wilk – skonfliktowany ze wszystkimi? W 2014 r. prasową zapowiedzią „Chcę być burmistrzem Śródmieścia za cztery lata” wystawił się na cel wszystkich wielkich partii. Każda traktuje go jak konkurenta.
MIĘDZY PO A PIS
Do polityki wprowadza go w 2006 r. ojciec, Paweł Śpiewak, wtedy poseł PO. Janek zostaje wolontariuszem w sztabie wyborczym Hanny Gronkiewicz-Waltz. – Nie było w nim tej bufonady co teraz. Nie zachowywał się, jakby był namaszczony przez Boga – wspomina młody działacz Platformy Obywatelskiej. A jego bardziej doświadczony kolega dodaje: – Młody, cichy, miły, w za dużym czarnym T-shircie. Bez tego ADHD, które ma dziś.
Cztery lata później obu Śpiewakom przechodzi fascynacja PO. Ojciec porzuca politykę, a syn trafia do sztabu wyborczego jego kolegi, Czesława Bieleckiego, którego kandydaturę na stanowisko prezydenta Warszawy wysuwa PiS. – Miał podobną jak Bielecki twardość w ocenach, manichejskie, czarno-białe widzenie świata. Marzeniem młodego Śpiewaka było wtedy zostać rzecznikiem prasowym ratusza – opowiada młody działacz PO. Działa w gminie żydowskiej, w 2011 r. kandyduje na przewodniczącego. Wydaje się, że w głosowaniu przewidzianym na koniec walnego zgromadzenia zdobędzie większość. – Ale przegrałem,
Po ostatnich wyborach Śpiewak był tak pewny, że dostanie stanowisko wiceburmistrza Śródmieścia, że biegał po korytarzu i krzyczał do urzędników, że ich pozwalnia działacz PO
przeciwnicy wystawili urnę przed prezentacją kandydatów. I starsi ludzie, którzy nie dosiedzieliby pewnie do końca, głosowali na tych, których znali, a nie na młodego – opowiada Śpiewak. – Po ostatnich wyborach, kiedy został radnym, był tak pewny, że dostanie stanowisko wiceburmistrza Śródmieścia, że biegał po korytarzu i krzyczał do urzędników, że ich pozwalnia – opowiada doświadczony działacz PO. Śpiewak potwierdza, że domagał się zwolnienia „najbardziej skompromitowanych” pracowników. W radzie Śródmieścia znalazło się 11 radnych PO, 10 radnych PiS i czworo z listy MJN. Żadna z partii nie może rządzić bez zawiązania koalicji ze
stowarzyszeniem. Ale zanim do tego dojdzie, trójka radnych wprowadzonych przez Śpiewaka dogaduje się za jego plecami z PO. – Byliśmy nowi, nie chcieliśmy brać stanowiska burmistrza, uważaliśmy, że najpierw trzeba się nauczyć rządzenia miastem – wyjaśnia radny Michał Sas. – A Janek chciał od razu być burmistrzem. On ma duże ambicje, chce szybko wejść do dużej polityki, zostać posłem. Po półtora roku radni MJN robią woltę i tworzą większość z PiS w zamian za nominacje w zarządzie dzielnicy. A Śpiewak w obu układach pozostaje na lodzie. – Może nie jest cynglem PiS – mówi młody działacz PO – ale płynie na fali, którą PiS steruje. Tylko że daleko nie dopłynie, bo skoro ograło go trzech niedoświadczonych radnych, to czy można wierzyć, że nie ogra go PiS? Działaczka ruchów miejskich: – Stowarzyszenie jest zorganizowane jak partia wodzowska, we władzach nie ma kobiet; to, że do rady dzielnicy głosami lewicowego elektoratu wprowadził ludzi, którym po drodze z PiS, to też jego wybór. Dobrze, że rozkręcił aferę reprywatyzacyjną, tylko dlaczego dostaje się w niej jedynie PO, a PiS wcale? Kto mu podrzuca materiały? Z kim rozmawia Śpiewak? W lecie był widziany przy stoliku kawiarnianym z posłem PiS Maksem Kraczkowskim i prawicowym dziennikarzem Piotrem Nisztorem. Głośno dyskutowali, jak dowalić Hannie Gronkiewicz-Waltz. Teraz podobno pertraktuje z Nowoczesną, ale posłanka tej partii Joanna Scheuring-Wielgus zapewnia, że to nieprawda. MIESZKANIE DLA MAMY
Doświadczony działacz PO wyciąga kwity na Śpiewaka. Dotyczą dwóch mieszkań, przy ul. Stalowej i Litewskiej. – Mieszkanie przy Stalowej Śpiewak kupił od kogoś, kto odzyskał kamienicę. Potem je szybko odsprzedał – mówi działacz. A działaczka ruchów miejskich dodaje: – To mieszkanie ktoś wcześniej sczyścił z lokatorów komunalnych. Tu wychodzą jego podwójne standardy, bo innych w takiej sytuacji potępia w czambuł. Mieszkanie przy ul. Litewskiej, w którym formalnie mieści się siedziba 14-20.11.2016
058-060_NW_47.indd 59
59
10.11.2016 18:22
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO AMBICJE JANA ŚPIEWAKA
stowarzyszenia MJN, matka Śpiewaka wykupiła w 2002 r. (za prezydentury Lecha Kaczyńskiego) z 80-proc. bonifikatą. Zapłaciła 57 tys. zł. Podobne mieszkanie w tym samym budynku jest teraz wystawione za milion. – Mama wykupiła to mieszkanie, tak jak tysiące ludzi w tym mieście. A jeśli ktoś nie wiedział o takiej możliwości albo nie miał pieniędzy i nie wykupił, to jest stratny. Takie było prawo i to bardzo źle – przyznaje Janek. Mama Helena jest najważniejsza. Janka nie ukształtowały kapele rockowe ani sport. Ukształtowała go legenda rodzinna, zaczynająca się od babci, która przed wojną była komunistką. Siedziała w więzieniu, miała męża i dziecko, ale nie przeżyli wojny. Po wojnie spotkała dziadka, był syjonistą, nauczycielem wf. w gimnazjum hebrajskim. Jego żona i dwójka dzieci zginęli w Holokauście. – Był szefem Żydowskiego Instytutu Historycznego, w 1968 r. zażądali, żeby potępił Izrael za inwazję na Egipt, a kiedy odmówił, wywalili go i został murarzem – opowiada Janek. – Mama angażowała się społecznie, była jedną z pierwszych przewodniczących Gminy Żydowskiej w Warszawie. Po niej mam niezgodę na sprawiedliwość, żydowską wrażliwość na krzywdę słabszych. O ojcu, Pawle Śpiewaku, mówi krótko: – Dziecko dwójki poetów, historyk idei, teoretyk polityki, który w końcu sam do niej wszedł. Najważniejsze, że nikt mnie nie postrzega jako „syna swojego ojca”. Kończy słynne społeczne liceum na Bednarskiej. Nazywają ich „komórkowcami”, bo rocznik Śpiewaka to pierwszy, w którym wszyscy mają telefony komórkowe. Snobują się na książki i na działanie. Kolega Janka z klasy organizuje happening wymierzony w Krzysztofa Bosaka z Młodzieży Wszechpolskiej – wszyscy przychodzą na bosaka. A kiedy do szkoły trafia córka wywodzącego się z PZPR prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – cała szkoła przychodzi ze znaczkami Solidarności. SQUAT NA JAZDOWIE
Miejskim opozycjonistą Jan Śpiewak zostaje w Stanach i w Ogrodzie Krasińskich. Najpierw, w 2007 r., jest stypendium w USA. Wygrywa konkurs na esej 60
fundacji Humanity in Action i jedzie do Nowego Jorku oraz San Francisco. – Tam zobaczyłem pierwsze hipsterskie knajpy i zrozumiałem, co to jest gentryfikacja. Jak dzikie miasto jest kolonizowane przez wyższą klasę średnią – opowiada. Wie już, co trzeba zmienić w mieście: zwężać ulice i poszerzać chodniki; budować place dla ludzi, a nie dla aut. Zostaje żywym manifestem hipsterskiej polityki lokalnej. Sojuszników znajduje w 2013 roku przed referendum w sprawie odwołania
Dobrze, że rozkręcił aferę reprywatyzacyjną, tylko dlaczego dostaje się w niej tylko PO, a PiS wcale? Kto mu podrzuca materiały? działaczka ruchów miejskich
Hanny Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska prezydenta Warszawy. Głośno robi się wokół planów likwidacji powojennego zabytku: osiedla Jazdów. Burmistrz Śródmieścia chce je wyburzyć. Przed coroczną Nocą Muzeów Śpiewak z kumplami występują o udostępnienie kluczy do domków, żeby można je było zwiedzać. – Dali nam te klucze, bo ratusz wtedy nie chciał otwierać nowego frontu z grupką hipsterów ze Zbawiksa. A my jak tam weszliśmy, to już nie wyszliśmy. Squatowaliśmy te domki do skutku – mówi. Właśnie w jednym z tych domków zakładają ruch Miasto Jest Nasze, potem przekształcą go w stowarzyszenie. Szybko wyrasta im pierwszy poligon: remont Ogrodu Krasińskich. – Urządzali pogrzeb sowy, chociaż potem ornitolodzy mówili, że to nie mogła być sowa z tego ogrodu. Albo palenie zniczy na pniach wyciętych drzew. Nauczyli się przyciągać media. Dostawali od nich duży kredyt zaufania, bo zawsze przedstawiali się jako społecznicy. A to politycy
w szatach społeczników – mówi Marcin Wojciechowski z Fundacji Przestrzeni Publicznej M20. – Jeżeli organizacja pozarządowa działa po to, żeby dojść do władzy, to nie jest organizacją pozarządową, tylko zakamuflowaną partią. A Śpiewak na to: – Nigdy nie udawaliśmy, że nie robimy polityki. Odcinamy się za to od partyjniactwa. KUKIZ DLA BOGATYCH
W lutym na stanowisko mazowieckiego konserwatora ochrony zabytków została powołana kojarzona z PiS Barbara Jezierska. Wiadomo, jakie ma zadanie – zadbać o to, żeby nikt nie przeszkodził planom upamiętnienia Marii i Lecha Kaczyńskich na Krakowskim Przedmieściu. Jan Śpiewak znalazł się w Wojewódzkiej Radzie Ochrony Zabytków. – To dla mnie wyróżnienie i kolejna platforma walki o lepszą Warszawę. Funkcja jest społeczna i bezpłatna. I na pewno nie zagłosowałbym za pomnikiem smoleńskim przed pałacem – Śpiewak mruga porozumiewawczo. Zapewnia, że o tym, iż ma być członkiem komisji weryfikacyjnej w sprawie reprywatyzacji przy ministrze sprawiedliwości, dowiedział się z mediów. Ale nie mówi, czy to prawda, czy nie; może sam nie wie? Młody działacz PO: – On sprytnie rozgrywa dualizm PiS/PO. Zdefiniował miastopogląd, ogląd spraw ważnych dla mieszkańców. W opozycji wobec polityków, którzy kłócą się o sprawy światopoglądowe, a po cichu robią geszefty. Jemu chodzi o rządzenie miastem, ale nie dla korzyści finansowych. Władza to dla niego raczej aspiracja, a może obsesja. – Chcę być burmistrzem Śródmieścia za dwa lata. Wiem, że polityka to domena rzeczy możliwych, ale nie damy się zapisać do żadnego obozu. Jesteśmy watchdogiem. A ja... – śmieje się Śpiewak, wychodząc z kawiarni – jestem Kukizem dla bogatych. Łączy nas to, że jesteśmy antyestablishmentowi. Nasi zwolennicy to głównie 20-30-latki. Często się spotykamy na placu Zbawiciela i jesteśmy tak samo zmęczeni elitami. Ale tutaj podobieństwa się kończą. N wojciech.staszewski@newsweek.pl
14-20.11.2016
058-060_NW_47.indd 60
10.11.2016 18:23
4990
6999
oprawa twarda
oprawa twarda
Szczepan Twardoch Król
Jamie Oliver Gotuj zdrowo dla całej rodziny
Wydawnictwo Literackie
Wydawnictwo Insignis
7990
19,99
pakiet
29,99
cena regularna
Patryk Vega Pakiet policyjny: Złe psy. W imię zasad/Złe psy. Po ciemnej stronie mocy/ Niebezpieczne kobiety
33% oszczędzasz
Angry Birds. Film
Wydawnictwo Otwarte
7499
4999
5299
3999
edycja deluxe
4290
edycja deluxe
Sting 57th & 9th
061_NW_47_EMPIK.indd 1
T.Love T.Love
tylko w empiku do 22.11.2016 Gra planszowa
Kalendarz 2017
Pan tu nie stał! Cinkciarz
Paulo Coelho. Przyjaźń
10.11.2016 20:37
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO
S Z P I E G O S T W O , P O L I T Y K A I L I T E R AT U R A
Kreml gra w Warszawie Vincent V. Severski – pisarz i szpieg – napisał powieść z kluczem. Jak tym kluczem przekręcić, to wychodzą rosyjskie intrygi na najwyższych szczeblach władzy w Polsce TEKST
WOJCIECH STASZEWSKI
V
incent przyjechał na spotkanie metrem. Nawykowo sprawdził, czy nie ma ogona, tłumacząc sobie, że szuka w wagonie znajomych. Na miejscu był pięć minut przed czasem, usiadł przy ulubionym stoliku, przy którym spotykał się ze znajomymi z wywiadu. Mieli zasadę, że tego pubu nigdy nie wykorzystywali do pracy operacyjnej, to było ich prywatne miejsce, tutaj Vincent urządzał przed dziewięciu laty swoje pożegnanie dla przyjaciół. Gdy podeszła młoda kelnerka, zamówił u niej piwo Paulaner w wysokiej szklance z delikatną pianką na wierzchu. Zdjął okulary o charakterystycznym kształcie – zbliżonym do owalnego – i spokojnie czekał na swojego rozmówcę, któremu miał opowiedzieć o wydanej właśnie czwartej części swej epopei o szpiegu Konradzie Wolskim i ludziach z Wydziału Q. Gdybym na ten artykuł miał 400 stron (tyle liczy najnowsza powieść Severskiego „Nieustraszeni”), mógłbym opisywać życie i książki Włodzimierza Sokołowskiego w stylu jego prozy. Nie mam, więc od razu przechodzę do sedna: – Napisał pan powieść z kluczem o rosyjskich intrygach na najwyższym szczeblu władzy w Polsce. Czy uważa pan, że Antoni Macierewicz jest rosyjskim agentem?
PRL
Ula to niesamowita laska – tak pamięta i tak dziś opowiada Włodzimierz. Studiuje prawo, dwa lata niżej od niego. W ramach Studenckich Hufców Pracy podaje palta w szatni wydziałowej. Na 62
IV roku biorą ślub. Włodek jest pracowity, już w liceum był listonoszem (w Krakowie, do dziś pamięta, jak dostarczał przesyłkę poleconą do rąk własnych kardynałowi Karolowi Wojtyle), jeździł w wakacje na hufce pracy do NRD. Ale nie chce być prawnikiem, nudzi go ten zawód. Wuj, który jest lekarzem w szpitalu MSW, proponuje: – Załatwię ci pracę w resorcie. Z radością idzie do szkoły wywiadu w Starych Kiejkutach. Tam zastaje go stan wojenny. Rekruci przeczuwali, że coś się dzieje, bo wydano im długą broń z ostrą amunicją. Ale 13 grudnia, po wysłuchaniu przemówienia gen. Jaruzelskiego, dostają tylko łopaty i mają odśnieżyć teren. Do PZPR przyjmują go w 1983 r. i to z trudem, bo jest... zbyt gorliwym komunistą. „Maoistą i trockistą” – jak dziś mówi. W podaniu o przyjęcie do partii w rubryce „postaci, które są dla was ideałami” wpisuje Che Guevarę. Sekretarz patrzy na ankietę i mówi: – Wypełnij jeszcze raz i wpisz Feliksa Dzierżyńskiego. – W latach 80. prowadziłem rozpoznanie czterech oficerów służb zachodnich, którzy prowadzili agenturę w opozycji demokratycznej – mówi Włodzimierz. – W pewnym momencie zauważyliśmy, że Jaruzelski przyjmuje łagodny kurs, mieliśmy się dowiedzieć, gdzie jest Zbigniew Bujak, ale go nie zatrzymywać. Aleksander Makowski, były oficer wywiadu, dziś także pisarz: – Był moim podwładnym, jednym z najinteligentniejszych oficerów. O akcjach nie mogę opowiadać, ale pamiętam, jak bodaj w 1987 r. jeden z kolegów upił się na mieście i zgubił wszystkie klucze z tymi do służbowej
szafy włącznie. Powiedziałem chłopakom, że daję im trzy dni na znalezienie, a potem muszę o tym zameldować. I na trzeci dzień Włodek przyniósł te klucze. Jak je znalazł w takim mieście jak Warszawa – nie wiem. W 1988 r. po ośmiomiesięcznym kursie języka szwedzkiego Sokołowski zostaje wysłany do polskiej ambasady w Sztokholmie jako oficer wywiadu pod przykryciem attaché prasowego. Nie jest zadowolony, bo wolałby jechać do USA i „bić się z Amerykanami”. W Sztokholmie spotyka się z dziennikarzami, między innymi poznaje Stiega Larssona, który w przyszłości napisze bestsellerową serię „Millennium”. – Nie było nas wtedy na nic stać, nawet na McDonalda. Chleb piekliśmy w domu, jedzenie przywoziliśmy z Polski – opowiada Vincent. – A w 1989 r. wszystkich oficerów odwołali do Polski poza mną. Byłem trochę w zawieszeniu, więc założyliśmy z kumplem firmę turystyczną, mieliśmy busiki. Aż dostałem telegram z Warszawy, że UOP mnie zweryfikował pozytywnie i mogę wracać do wywiadu. Porozmawiałem z żoną i postanowiłem wrócić do ciekawszego życia. SZWECJA
– Jest chodziarzem. Został mu taki nawyk ze szpiegowskich czasów, że wykonuje ciągle trasy sprawdzeniowe. Gdy mnie oprowadzał po Sztokholmie, Helsinkach, to nie jeździliśmy komunikacją, tylko cały czas chodziliśmy – opowiada zaprzyjaźniony z Severskim dziennikarz OKO.press Jakub Stachowiak. – Ma przy tym niesamowitą pamięć, opowiada: „tu
14-20.11.2016
062-065_NW_47.indd 62
10.11.2016 23:28
FOT. MAGDA KUC
Raz prowadziłem sprawę, którą co tydzień referowano prezydentowi USA. I byłem w osobistym kontakcie z prezydentem RP, który musiał podejmować decyzje w tej sprawiee
14-20.11.2016
062-065_NW_47.indd 63
63
10.11.2016 23:21
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO SZPIEGOSTWO, POLITYKA I LITERATURA
Vincent V. Severski Niepokorni Czarna Owca
w 1994 roku jadłem rybę, tu kupiłem nóż, a tu czytałem taką a taką gazetę”. Wakacje spędza na północy – na Gotlandii, a jeszcze chętniej na pełnych fiordów norweskich Lofotach. Do ciepłych krajów prywatnie nie jeździ. – Woli chłód niż upał – dodaje Stachowiak. Na stałe Vincent osiada w Szwecji. Pracuje jako oficer polskiego wywiadu pod różnymi nazwiskami i w różnych rejonach świata; w jego książkach pojawiają się Skandynawia, Rosja, Bliski Wschód. – O szczegółach nie mogę mówić, ale raz prowadziłem sprawę, która była jedną z trzech spraw referowanych co tydzień prezydentowi Stanów Zjednoczonych. I byłem w osobistym kontakcie z prezydentem RP, który musiał podejmować decyzje w tej sprawie. To były, powiedzmy, okolice „Niewiernych” – mówi Severski. Szybko sprawdzam – akcja trzeciej części cyklu rozgrywa się m.in. w Iranie. – Bywa, że ludzie giną wskutek naszej pracy. Proszę sobie wyobrazić, że mój agent albo oficer prowadzi obserwację wywiadowczą w trudnym terenie. I widzi, że jest przygotowywana zasadzka na konwój ONZ. Jesteśmy w bezpośredniej łączności – tłumaczy Vincent. – Mam 15 minut na decyzję. To co? Mam dzwonić do Amerykanów i powiedzieć im, żeby tylko działali tak, by nikomu nic się nie stało? Czy wysłać tam dron, który porozwala tych ludzi w krzakach? W dobie dzisiejszej łączności widzi się potem, co zrobił ten dron i to nie jest przyjemny widok. Severski spowiada się: – Skrzywdziłem wielu ludzi. I nie mam z tym problemu, nic mi się nie śni po nocach. Działamy w stanie wyższej konieczności, obrony koniecznej. Bierzemy na siebie różne gówna, by ochronić społeczeństwo. A nie mamy ani psychologa, ani kapelana. Chociaż kapelana chcieli nam wstawić za poprzednich rządów PiS. Tylko kto poszedłby do spowiedzi? Jednak w Szwecji raz czuje się tak fatalnie, że idzie do lekarza. – Tu na Vasastan jest sklepik z żołnierzykami do malowania. Pan kupi sobie zestaw i codziennie dwie godziny maluje je dokładnie według wzoru – mówi doktor. – Za pierwszym razem mi nic nie wyszło, bo głową byłem gdzie indziej. Potem 64
się nauczyłem skupiać, najbardziej lubiłem żołnierzyki napoleońskie, bo były najtrudniejsze. Do dziś mam ich ze 40. Żona i syn wiedzieli, że kiedy maluję, to jest mój czas. Pomogło. – Jest zakochany w synu – opowiada znajomy Severskiego. Zapytany o niego wprost się rozaniela: – Do niedawna Juliusz był najmłodszym instruktorem pilotażu w całej Szwecji. I to uczył latać nie na awionetkach, lecz na samolotach komunikacyjnych! Dobry samochód wydałem na modele, które w dzieciństwie porozbijał. Ale on tak miał od małego, nie spał z misiem, tylko z samolocikiem w ręku. W latach 90. wrócili całą rodziną do Polski. Ale po roku znów wyjechali do Szwecji: – Gdyby to Juliusz miał problem ze szkołą, tobyśmy zostali. Ale szkoła miała problem z nim, wychowawczyni
Dla mnie Severski jest polskim Ludlumem albo Follettem Jerzy Ciszewski, guru public relations i miłośnik literatury sensacyjnej
się skarżyła, że dziecko ciągle pyta i to bez podniesienia ręki. Bo tak było w Szwecji. Teraz syn ma 32 lata i nową pracę. – Ale nie poszedł do wywiadu, nie chciał iść w moje ślady – zaznacza Severski. Jego ojciec chciał, żeby syn został lekarzem. A kiedy ten powiedział mu, że mdleje na widok krwi, dał się przekonać do weterynarii. W końcu za namową siostry Włodek trafił na studia prawnicze. – Kurwa
mać! Przecież to żaden zawód! – wybuchnął ojciec, gdy się dowiedział. Ojciec był chemikiem, kształcił się w Moskwie, pracował w wojsku. – Ćwiczył mnie jak rekruta – wspomina Severski. – Mycie podłogi szczotką ryżową, o 5.30 wspólna gimnastyka z Polskim Radiem, siedzenie z książkami pod pachami, żeby nie rozpychać się łokciami. Dzieci wychowywała matka. Była maszynistką w jednostce wojskowej, dorabiała szyciem. Ojciec ciągle wyjeżdżał, ale przywoził z tych wyjazdów skarby: pięknie wydane rosyjskie książki. – Włodek był zakochany w rosyjskiej literaturze romantycznej. I to w czasach, kiedy myśmy książki do rosyjskiego wyrzucali do kosza zaraz po otrzymaniu cenzurki – wspomina Anna Gładki-Ekiert, koleżanka z liceum. Rozmach i sympatia, z jaką opisuje Rosję, to wyróżnik książek Severskiego. Jego pseudonim to angielska wersja jednego z jego szpiegowskich nazwisk: Siewierski. Fabuła najnowszej książki rozpoczyna się od wydobycia z Rosji oficera wywiadu Michaiła Popowskiego. Severski mówi, że dużo bardziej się z nim utożsamia niż ze swoim książkowym alter ego Konradem Wolskim. A największym zaskoczeniem jest dla niego, jak czytelnicy odbierają postać Jagana. To czarny charakter, zabójca ze specnazu, Wielkorus. Jednak ludziom się spodobał, zwłaszcza młodzieży. Archetypem Jagana był weteran z Afganistanu, którego Severski poznał gdzieś w świecie. – Opowiadał, że był ciężko ranny, siedział pod podłogą w niewoli u mudżahedinów, dręczyły go dzieci. Jak go pierwszy raz zobaczyłem w fotelu, to spał z otwartymi oczami. Myślałem, że dostał zapaści. Nie nosił zegarka, a zawsze był na czas – wylicza Severski podobieństwa znajomego do książkowego Jagana. – Był w specnazie, wyrzucili ich w górach, mieli zlikwidować oddział mudżahedinów, który blokował wejście do doliny. Mieli noże, podrzynali im gardła i on mi opowiadał, że łapie w ciemności jednego, już mu trzyma nóż na gardle, a czuje, że facet nie ma zarostu. Okazało się, że to Amerykanin, więc go wzięli do niewoli. I on się śmiał: „Włodek, pierwszy raz dostałem order za to, że kogoś nie zabiłem”.
14-20.11.2016
062-065_NW_47.indd 64
10.11.2016 23:21
Newsweek SPOŁECZEŃSTWO
RAK
– Panie Włodzimierzu, są pana wyniki, niech pan pilnie do mnie przyjedzie – dzwoni lekarz. Severski odchodzi właśnie z pracy w wywiadzie, robi badania kontrolne. Dostaje wyrok: rak krtani. – Lekarz powiedział, żebym użył wszystkich kontaktów i jak najszybciej poszedł na operację. Ale ja żadnych kontaktów nie miałem, więc pojechałem prosto do Centrum Onkologii. Przyjęli mnie jeszcze tego samego dnia, a za półtora tygodnia lekarz wziął mnie na operację. Wyciął jedną strunę głosową, dlatego mówię tak niskim głosem. I nie jestem w stanie głośniej krzyknąć, bo wychodzi pisk. Po operacji przez rok nie mówi, ćwiczy z logopedą. Jeszcze z maską i kompresorem wspomagającym oddychanie pisze książkę, która staje się bestsellerem. Do dziś sprzedało się 271 tys. egzemplarzy
trzech pierwszych książek Severskiego, a telewizja nc+ zakupiła właśnie prawo do całości i chce nakręcić serial. W Agencji Wywiadu też go czytają. Zwłaszcza że bohaterowie mają swoje pierwowzory wśród współpracowników Włodzimierza. Książkowa Sara jeszcze kilka lat temu pracowała w agencji i to na wysokim stanowisku. W toalecie pojawiał się napis: „Przyjdzie Sara i was wszystkich powypierdala!”. – Dla mnie jest polskim Ludlumem albo Follettem – ocenia Jerzy Ciszewski, guru public relations i miłośnik literatury sensacyjnej. Gdy go pytam, co sądzi o tej książkowej rosyjskiej intrydze na szczytach władzy w Polsce, wzrusza ramionami: – Trudno stwierdzić, czy to teoria autora, czy zabieg marketingowy wykorzystujący teorię popularną w społeczeństwie.
AGENT
– To nie jest powieść z kluczem, najwyżej z kluczykiem. Nie odwzorowuję sytuacji politycznej jeden do jednego, bo wtedy książka szybko straciłaby aktualność – opowiada Severski. – Ale wiem, że jeśli ja stworzę jakiś twór operacyjny albo literacki, to on już dawno temu powstał w Jasieniewie, czyli w siedzibie rosyjskiego wywiadu SWR. Co nie znaczy, że został zrealizowany. Czasem lepiej nie werbować kogoś wprost, bo może propozycja współpracy spowodowałaby wycofanie się. Lepiej zrobić z kogoś fantom, który działa na rzecz obcego mocarstwa, ale na zasadzie: „ty wiesz o co chodzi, my coś na ciebie mamy i nie przeszkadzamy sobie nawzajem”. Albo zwerbować jego sekretarza, ukryć agenta w cieniu. N wojciech.staszewski@newsweek.pl REKLAMA
LIFETRAMP Âþ<&,( 1$ 35 %ò NIEDZIELA, 12:30
062-065_NW_47.indd 65
10.11.2016 23:21
Newsweek BIZNES
ZANIM ZBANKRUTUJE ZUS
NABRANI NA EMERYTURY Obniżając wiek emerytalny, PiS robi kosztowny ukłon w stronę starszych. Ale przy okazji uświadamia młodszym, że odprowadzanie składek do ZUS nie ma dla nich większego sensu TEKST
66
RADOSŁAW OMACHEL ILUSTRACJA P R Z E ME K KOTYŃ S K I
14-20.11.2016
066-069_NW_47.indd 66
10.11.2016 21:11
W
iek emerytalny, ledwie co podwyższony do 67 lat, wkrótce znów się zmieni. Politycy rządowego zaplecza, wspierani przez poważnych ekonomistów, nawołują do wydłużenia czasu pracy do 69 albo i 73 lat. Gdzie? W Niemczech. Nasi sąsiedzi mają potężną nadwyżkę budżetową i stać ich na sowite podwyżki świadczeń, ale niemiecka gospodarka potrzebuje ludzi do pracy. Także tych z wieloletnim doświadczeniem. Prognozy demograficzne są nieubłagane: liczba emerytów rośnie lawinowo i jeśli dziś Herr Schmidt dostaje po odejściu z pracy świadczenie równe prawie połowie ostatniej pensji, to za kilkanaście lat ten współczynnik spadnie w okolice 40 proc. W Polsce obowiązują te same zasady ekonomii co za Odrą. Ale logika polityczna jest zupełnie inna.
ĆWIERĆ MILIONA EMERYTÓW W tym tygodniu w Sejmie odbędzie się drugie czytanie prezydenckiego projektu obniżki wieku emerytalnego. Ustawa ma przejść przez parlament jak burza, podpis prezydenta jest potrzebny jeszcze w tym roku. – Tak, by ZUS miał czas przygotować się do nowych przepisów, które wejdą w życie w październiku 2017 roku – mówi Jan Mosiński, poseł PiS, który pilotuje prezydencki projekt w Sejmie. W myśl nowych przepisów prawo do przechodzenia (pod pewnymi warunkami) na wcześniejsze emerytury w wieku 50 (kobiety) i 60 lat (mężczyźni) stracą rolnicy. Zmienią się także zasady przechodzenia w stan spoczynku prokuratorów. – Dotąd prokurator, który osiągnął wiek emerytalny, mógł kontynuować pracę, jeśli przedstawił pozytywne wyniki badań lekarskich. Teraz będzie jeszcze potrzebował zgody prokuratora generalnego – tłumaczy posłanka Nowoczesnej Joanna Augustynowska. Ta zmiana ma być batem na niepokornych. Ale kluczową zmianą, zapowiedzianą przez Andrzeja Dudę jeszcze w kampanii wyborczej, jest obniżka wieku emerytalnego. Kobiety będą mogły odejść z rynku pracy po skończeniu 60 lat. Mężczyźni – o pięć lat później. To przekreślenie reformy PO-PSL sprzed 14-20.11.2016
066-069_NW_47.indd 67
67
10.11.2016 21:12
Newsweek BIZNES ZANIM ZBANKRUTUJE ZUS
obniżenie wieku emerytalnego, ale też likwidację obowiązku dwóch lat, przewidującej stopniowe podnoszenie emerytalnej szkolnego dla sześciolatków, na dłuższą metę osłabi wzrost poprzeczki do 67 lat. W trakcie prac nad prezydenckim progospodarczy – ostrzegają ekonomiści. jektem partia Kukiz15 zgłosiła poprawkę uzależniającą praAle majstrowanie przy emeryturach będzie miało także wo do przejścia na emeryturę od stażu pracy (35 lat dla kobiet efekty społeczne. Nie do końca takie, na i 40 lat dla mężczyzn – o taki warunek zajakie liczą autorzy reformy. biegały też związki zawodowe), ale zdominowana przez PiS podkomisja pomysł odrzuciła. DRUGA KANADA Skrócenie długości pracy oznacza, że – Jestem zwolennikiem modelu kanaświadczenia emerytów będą niższe, ale jak dyjskiego, w którym państwo gwarantuje wynika z ankiety CBOS, 84 proc. Polaków wypłatę godnej, równej emerytury – mótakie rozwiązanie popiera. – Zdecydowawił wiosną wicepremier Mateusz Morana większość osób, które nabędą uprawwiecki. I nie jest to w PiS odosobnione nienia emerytalne, natychmiast z nich stanowisko. Podobną opinię wygłosił nieskorzysta – prognozuje dr Łukasz Wacdawno poseł tej partii Piotr Uściński (ten ławik z katedry zarządzania na Akademii od propozycji 4 tys. zł za donoszenie ciąGórniczo-Hutniczej, ekspert ds. emerytur. ży z gwałtu). A to oznacza, że za rok na emeryturę przejIdea systemu emerytur obywatelskich, dzie mniej więcej ćwierć miliona obywateumownie zwanego modelem kanadyjskim li. – Dzięki spełnieniu swej obietnicy PiS (stosowany jest też przez kilka innych DR ŁUKASZ WACŁAWIK, EKONOMISTA, EKSPERT DS. EMERYTUR krajów anglosaskich, ale także Szwajcazyska kilka punktów w sondażach, ale parrię), polega na tym, że państwo wypłaca tia Jarosława Kaczyńskiego chyba nie dowszystkim uprawnionym obywatelom ficenia społecznych skutków tej reformy nansowaną z podatków niską, ale równą – dodaje Wacławik. I nie chodzi wyłącznie emeryturę. o koszty finansowe, choć te będą ogromne. W Kanadzie jest to ekwiwalent 13 proc. średniego wynagrodzenia (co w Polsce PIENIĄDZE MUSZĄ BYĆ oznaczałoby dziś około 533 zł). Państwowa emerytura ledPolska w przeciwieństwie do Niemiec nie ma nadwyżki buwie tam wystarczy, by przeżyć od pierwszego do pierwszego. dżetowej. W przyszłym roku deficyt w kasie państwa ma sięgWszyscy, którzy na starość oczekują czegoś więcej niż ciepłej nąć 60 mld zł. Aż 44 mld zł to skutek dofinansowania z budżetu wody w kranie i dachu nad głową, oszczędzają dodatkowo na Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, z którego wypłacane są własną rękę. świadczenia. Bez budżetowej dotacji fundusz już dawno stałWiosną, niedługo po wspomnianej deklaracji Morawieckieby się niewypłacalny, bo składki do ZUS to za mało. go, w ZUS ruszył cykl debat eksperckich, które miały przyTymczasem Ministerstwo Finansów ostrożnie prognozuje, nieść pomysły na to, jak uratować system emerytalny przed że spadek wpływów ze składek (ćwierć miliona odchodzących bankructwem. – Obniżenie wieku emerytalnego to ukłon na emeryturę przestanie je płacić) i wzrost wydatków (ćwierć w stronę starszego pokolenia, które ciężko pracowało w czamiliona emerytów przybędzie) oznacza łączne zwiększenie sach PRL – mówi Jan Mosiński. – Ale wiadomo, że oczekiwany dziury w FUS o 8 miliardów zł w pierwszym roku od obniżeczas życia Polaków stopniowo się wydłuża i system emerytalnia wieku emerytalnego. Potem koszty będą lawinowo rosnąć. ny nie może zostać na ten trend niewzruszony – przyznaje. Nawet autorzy prezydenckiego projektu przewidują, że w ciąEfektem debat jest firmowana przez ZUS 200-stronicowa gu pierwszych czterech lat wyniosą 40 mld zł. biała księga z zaleceniami systemowych rozwiązań. To między Poseł Jan Mosiński przyznaje, że zmiana będzie kosztowna, ale zapewnia, że ryzyka niewypłacalności systemu nie ma. innymi odebranie prawa do pobierania emerytury osobom, – Pieniądze na wypłatę emerytur będą. Bo muszą być – ucina które odprowadzały składki krócej niż przez 15/20 lat (kow rozmowie z „Newsweekiem”. Robert Gwiazdowski, prezybiety/mężczyźni). Mieliby jedynie dostać z ZUS jednorazową dent Centrum im. Adama Smitha i były szef rady nadzorczej premię. Pozostali mieliby otrzymać równą emeryturę w wysoZUS, wzrusza na to ramionami: – Jeśli PiS będzie rządziło drukości tysiąca złotych. Najwięcej zyskaliby słabiej zarabiający gą kadencję, to będzie musiało przywrócić wyższy wiek emei płacący składki nieregularnie – kosztem tych, którzy mieli rytalny. Nie będzie innego wyjścia, bo na wypłatę świadczeń wysokie dochody i regularnie płacili wysokie składki. zabraknie pieniędzy. Żeby na emeryturze nie tylko przeżyć, ale i pożyć, ZUS radzi Liczba rąk do pracy decyduje też o potencjale gospodarzawczasu oszczędzać w planowanych przez ekipę Morawieczym. Bezrobocie w Polsce jest niskie, nieznacznie przekracza ckiego Zakładowych Programach Kapitałowych. Pracownik 8 proc. (według metodologii GUS), a w wielu branżach zaczymógłby płacić składkę w wysokości 2 proc. pensji brutto, do na brakować pracowników. Zmniejszenie podaży pracy przez której pracodawca dorzucałby kolejne 1,5 proc. Chętni mieli-
SKRÓCENIE DŁUGOŚCI PRACY OZNACZA, ŻE ŚWIADCZENIA EMERYTÓW BĘDĄ NIŻSZE, ALE WIĘKSZOŚĆ POLAKÓW POPIERA TAKIE ROZWIĄZANIE
68
14-20.11.2016
066-069_NW_47.indd 68
10.11.2016 21:12
Newsweek BIZNES
by jeszcze dodatkowo odkładać na emeryturę w prywatnych instytucjach finansowych. – Czeka nas poważna dyskusja na temat zmian w systemie emerytalnym i to jeszcze w tej kadencji Sejmu – komentuje Jan Mosiński. Ale nawet jeśli PiS nie zdecyduje się na wprowadzenie modelu kanadyjskiego w czystej formie (różne składki, równa emerytura), to pod pewnymi względami polski system emerytalny już taki przypomina.
nik fizyczny w fabryce 150 tys. zł. Bo i tak koniec końców wszyscy trzej dostaną prawie taką samą emeryturę – mówi Łukasz Wacławik. – Istnieje więc realna groźba, że ludzie zrozumieją, że płacenie składek do ZUS nie ma większego sensu i zaczną się od tego obowiązku migać. Prawdę mówiąc, już się migają. A to przyspiesza finansową erozję systemu emerytalnego powodowaną zmianami demograficznymi. Dzieci w wieku do lat 18 jest dziś w Polsce 7,2 mln. To ta grupa w ciągu najbliższych dwóch dekad wejdzie na rynek pracy i ze swoich składek będzie finansować EMERYTALNA ILUZJA wypłatę świadczeń emerytalnych. Szkopuł Dzisiejsi 30-40-latkowie rozpoczynaw tym, że osób w wieku 44-64 lata jest prawie li pracę z przekonaniem, że odprowadza10 mln. Składki płacone przez wchodzących nie składek do ZUS to rodzaj inwestycji. Że na rynek pracy trzeba będzie więc podzielić im więcej się odłoży za młodu, tym wyższy na większą liczbę emerytów. – W przyszłości będzie standard życia na starość. Tyle że trzeba będzie albo podnieść składki emeryto nieprawda. Po pierwsze, w ZUS nic nie talne, albo znacząco obniżyć i tak niskie emeoszczędzamy – otrzymane składki FUS rytury – mówi posłanka Nowoczesnej Joanna natychmiast wydaje na wypłacane emeAugustynowska. rytury. Po drugie, obniżenie wieku emeryROBERT GWIAZDOWSKI, Tym bardziej że PiS na potęgę zadłuża dziś talnego przez PiS obnaży wkrótce smutną PREZYDENT CENTRUM IM. ADAMA SMITHA państwo, aby realizować inne swoje wyborprawdę o tym, że wiara w to, że rzetelne I BYŁY SZEF RADY NADZORCZEJ ZUS cze obietnice. W ciągu ostatniego roku nazasilanie ZUS naszymi składkami ma sens, sze zadłużenie zwiększyło się o rekordowe była jedynie iluzją. 72 miliardy złotych. Kiedyś te pieniądze W marcu 2017 roku emerytura minimaltrzeba będzie spłacić. W pogrążonej kryzyna – która dziś wynosi 882 zł – wzrośnie sie finansowym Grecji to państwowy fundo tysiąca. Zbieżność tej podwyżki w czadusz ubezpieczeń społecznych jest dziś sie z planowanym obniżeniem wieku emenajwiększym źródłem oszczędności budżetowych. Grecy rozrytalnego nie jest przypadkowa, bo z kalkulacji ZUS wynika, że dęty system emerytalny odchudzali już kilkakrotnie, ostatnio świadczenia kobiet odchodzących na emeryturę w wieku 60 lat świadczenia obcięto o kilkanaście procent w sierpniu. będą śmiesznie niskie. Co czwarta będzie otrzymywać emeryOczywistym rozwiązaniem problemu jest podniesienie wieturę minimalną. A w 2030 roku średnie świadczenie dla kobieku emerytalnego. Tak jak to zrobił poprzedni rząd. I tak jak to ty będzie wynosić niecałe 1500 zł. robią kraje skandynawskie czy Niemcy. Tyle że tam w wybo– Ludzie szybko zorientują się, że państwowe emerytury są rach nikt nie obiecywał gruszek na wierzbie. N niskie albo bardzo niskie. I nie ma większej różnicy, czy ktoś pół życia przebąblował na fuchach na czarno, czy jako rolnik radoslaw.omachel@newsweek.pl uzbierał na koncie emerytalnym 20 tys. zł, czy jako pracow-
JEŚLI PIS BĘDZIE RZĄDZIŁO DRUGĄ KADENCJĘ, TO BĘDZIE MUSIAŁO PRZYWRÓCIĆ WYŻSZY WIEK EMERYTALNY. INACZEJ NA WYPŁATĘ ŚWIADCZEŃ ZABRAKNIE PIENIĘDZY
REKLAMA
066-069_NW_47.indd 69
11.11.2016 00:56
Newsweek
GADŻETY
EKSCENTRYCZNE
Z fantazją Czy wszystko musi być poważne i praktyczne? Twórcom gadżetów na pewno nie brakuje fantazji
WALIZKA DO JEŻDŻENIA W Współczesne lotniska to ogromne przestrzenie, które trzeba pokonywać na piechotę. Czasem trafiają się ruchome chodniki, ale nie wszędzie. Spółka Modobag zebrała w serwisie crowdfundingowym Indiegogo 397 tys. dol. na uruchomienie produkcji jeżdżących walizek. Walizka ma w wymiary bagażu podręcznego, składaną rączkę, hamulec i elektryczny napęd. Siadamy i mkniemy z szybkością nawet 12 km/h. Cena: 1095 dol. http://modobag.com
PODŚWIETLANY SEDES Wstajesz w nocy za potrzebą i masz dylemat: zapalić światło, które razi w oczy, czy próbować wcelować w muszlę po ciemku? Problem można rozwiązać tanim kosztem: wystarczy zamontować iluminację sedesu z czujnikiem ruchu. Muszla łagodnie rozbłyśnie, kiedy pojawisz się w łazience. Cena: 14,95 dol. http://illumibowl.com
DŁUGOPIS Z MIARKĄ
Cena: 149 dol. www.instrumments.com
DRUKARKA DO NALEŚNIKÓW Smażenie naleśników może być sztuką. Zwłaszcza kiedy do tej pracy zaprzęgnie się robota. Pancakebot to coś w rodzaju drukarki 3D, która na patelni precyzyjnie przetworzy na naleśnik dowolny obraz z komputera. Smacznego! Cena: 299,99 dol. www.pancakebot.com
PŁYN PRZEWODZĄCY DO RĘKAWICZEK TOSTER DO SELFIE Każdy narcyz zakocha się w produkcie firmy Vermont Novelty Toaster Corporation – wystarczy wysłać swoje selfie i 70 dolarów, by otrzymać toster ze specjalną wkładką pozwalającą co rano wypalić swoją podobiznę na tostach. Dla osób religijnych jest też wersja wypalająca podobiznę Jezusa. Cena: 69 dol. www.hammacher.com/Product/87141
70
Od kiedy smartfony zdominowały nasze życie, powszechne stały się rękawiczki z przewodzącymi palcami. Ale pewnie każdy ma jakieś ulubione rękawiczki „starego typu”. Można je przerobić na model przewodzący za pomocą specjalnego bezbarwnego lakieru – wystarczy pomalować końcówki palców i gotowe. Cena: 14,95 dol. www.nanotips.com
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
Owszem, są linijki, miarki techniczne i krawieckie centymetry. Ale czy to znaczy, że świat nie potrzebuje kolejnego narzędzia do mierzenia? InstruMMent 01 to skrzyżowanie długopisu z miarką. Za mierzenie odpowiedzialna jest gumowana rolka na końcu narzędzia, poruszająca się z dokładnością do 0,1 mm. Laserowy wskaźnik pomaga w ustalaniu położenia. Oczywiście urządzenie komunikuje się bezprzewodowo ze smartfonem i specjalną aplikacją.
14-20.11.2016
070_NW_47.indd 70
10.11.2016 23:29
Cityboard.indd 1
10.11.2016 13:21
NAUKA
Newsweek
KARDIOCHIRURGIA DZIECIĘCA
RATOWNICY NAJMNIEJSZYCH SERC Potrafią naprawić zastawkę serca jeszcze przed narodzinami dziecka. A teraz testują niezwykłą zastawkę, która ma rosnąć wraz z pacjentem. Jeśli to się uda, ośmioletnia Zosia uniknie kolejnych operacji
M
DOR OTA R OMAN OW S KA
aleńka sala pełna książek dla dzieci i gier planszowych. W rogu dziecięcy stolik i krzesełka. Ośmioletnia Zosia z Lubania nie zwraca uwagi ani na przechodzących lekarzy, ani na pielęgniarki. Pochłonięta jest układaniem puzzli. Na rozmowę szkoda jej czasu. Za dużo straciła go już w szpitalach, leżąc niemal bez ruchu podłączona do tajemniczych urządzeń. Ma wrodzoną wadę serca – nieprawidłowo wykształciły się zastawka płucna i połączenie między prawą a lewą komorą, a także ma niewłaściwie ułożone naczynia krwionośne. To wszystko powoduje, że organizmowi wciąż brakuje tlenu. W Klinice Kardiochirurgii Dziecięcej Uniwersyteckiego Szpitala w Krakowie-Prokocimiu jest po raz pierwszy. Budzi jednak wyjątkowe zainteresowanie, bo jest drugim dzieckiem w Polsce, a ósmym na świecie, któremu wszczepiono tzw. biodegradowalną zastawkę serca. Maleńka część, wielkości kilku milimetrów, wykonana została z polimerów. Sztuczny materiał będzie stanowił szkielet, który porośnie własną tkanką dziecka. Lekarze mają na72
dzieję, że zastawka będzie więc rosła wraz z dziewczynką. Tak przynajmniej wynika z badań na zwierzętach. Jak polimer zachowa się w organizmie człowieka? Tego nikt jeszcze nie wie. Rodzice Zosi uznali jednak, że warto spróbować. – Dowiedzieliśmy się, że ryzyko operacji będzie takie samo jak przy tradycyjnym zabiegu wymiany zastawki, a jeśli nowa metoda się sprawdzi, to Zosia uniknie kolejnego zabiegu – mówi mama pacjentki. Gdyby nie propozycja krakowskich lekarzy, dziewczynce wszczepiono by zastawkę pochodzącą od osoby zmarłej albo od zwierząt. Świetnie spełniłaby swoje zadanie, miałaby tylko jedną istotną wadę: nie rosłaby z pacjentką. Dlatego po kilku latach konieczne byłyby kolejne operacje. Zosia ma w ogóle dużo szczęścia w życiu. Przypadek lub wyjątkowa czujność rodziców sprawiły, że żyje. Przyszła na świat jako okaz zdrowia i nikt nie podejrzewał, że może być ciężko chora. Dopiero w domu okazało się, że dziwnie oddycha i zaczyna sinieć. Szybko wróciły z mamą do szpitala, gdzie lekarze wykryli wadę serca. Pierwszą operację Zosia przeszła dwa tygodnie po narodzinach, drugą w 15. miesiącu życia. Bez tak wczesnych operacji byłaby skazana na śmierć.
FOT. MEDI-MATION/SCIENCE PHOTO LIBRARY/EAST NEWS
TEKST
14-20.11.2016
072-075_NW_47.indd 72
10.11.2016 23:16
14-20.11.2016
072-075_NW_47.indd 73
73
10.11.2016 23:16
Newsweek NAUKA KARDIOCHIRURGIA DZIECIĘCA
NOWA NADZIEJA Zastawka, którą przed kilkoma tygodniami dostała Zosia, to początek zmian w kardiochirurgii. Naukowcy pracują nad kolejnymi biodegradowalnymi częściami zamiennymi. Właśnie w laboratorium dr. Roberta Tranquillo z University of Minnesota stworzono syntetyczne naczynia krwionośne. – Zastąpią one nieprawidłowo wykształcone lub wypełnią miejsca, w których tętnice lub żyły w ogóle nie powstały. Ale co najważniejsze, dzieci z wadami serca będą operowane raz, bo naczynia urosną wraz z nimi – mówi dr Tranquillo. Dodaje, że niekiedy dziecko przechodzi pięć operacji na otwartym sercu, podczas których ma wymieniane naczynia krwionośne na coraz większe. Nowe naczynia powstały z żelowej substancji, na której naukowcy umieścili fibroblasty. Są to komórki naszego organizmu produkujące kolagen, który zapewnia skórze elastyczność. Substancję żelową nałożyli na niewielki szkielet w kształcie tętnic oraz żył i przenieśli do bioreaktora, w którym komórki mogły się namnażać – było tam ciepło i nie brakowało substancji odżywczych. Potem ze szkieletu usunięto żywe komórki fibroblastów. Chodziło o to, by nie doszło do reakcji odrzucenia implantu. Tak przygotowane syntetyczne naczynia dostały zwierzęta. Badanie ultrasonograficzne przeprowadzone 50 tygodni po operacji wykazało, że sztuczne naczynia rosły w takim samym tempie jak zdrowe elementy układu krążenia. – Wszystko wskazuje, że u ludzi też będą rosły jak zdrowe naczynia – zapewnia Tranquillo. Trudno dziś przewidzieć, kiedy takie biodegradowalne części zamienne będą na co dzień wszczepiane dzieciom z wadami serca. Na razie wyhodowane w laboratorium naczynia dostają dorośli. Jedną z takich nowatorskich operacji przeprowadzili przed kilkoma miesiącami lekarze z Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu. Chory dostał sztuczne naczynie krwionośne, które opracowali naukowcy z uniwersytetów Yale i Duke w USA. Uczeni najpierw umieścili komórki macierzyste pobrane od zmarłego na biodegradowalnym rusztowaniu, które ma taki sam kształt jak naczynia krwionośne. Potem kilka tygodni trzymali je w specjalnym pojemniku, w którym przepływał płyn z substancjami odżywczymi. Komórki się namnożyły i wytworzyły kolagenowe włókna, które wypełniły wszystkie przestrzenie rusztowania. Wtedy zostały usunięte. Pozostał jedynie kolagenowy stelaż, który został wszczepiony choremu. Teraz jego własne komórki zasiedlają wszczepioną część. U dorosłych takie biodegradowalne naczynia krwionośne będą wszczepiane tam, gdzie ich własne zostały zniszczone lub zatkane, np. przez miażdżycę. U dzieci mają dużo trudniejsze zadanie – muszą nie tylko stać się integralną częścią ich organizmu, ale także rosnąć w takim tempie jak naturalne tkanki. Jednak lekarze i rodzice małych pacjentów wiążą z nimi ogromne nadzieje, bo każdej operacji towarzyszy ryzyko powikłań i może
skończyć się śmiercią dziecka. A maluchy z najcięższymi wadami przechodzą aż trzy takie zabiegi i to zaledwie w pierwszych dwóch-trzech latach życia.
ŻYCIE W SZPITALU Tak jak Antek, syn Ewy Michalskiej, u którego lekarze w 13. tygodniu ciąży wykryli zespół niedorozwoju lewego serca – jego serce ma tylko jedną komorę zamiast dwóch. Nie jest więc w stanie tłoczyć krwi do wszystkich zakamarków ciała. Dziecku brakuje tlenu, dusi się, jest osłabione. Bez operacji może umrzeć nawet kilka dni po narodzinach. Jeszcze kilkanaście lat temu wady te były uznawane na świecie za śmiertelne. Antek, który dziś ma prawie osiem lat, już jest po trzech poważnych operacjach na otwartym sercu oraz wielu tygodniach spędzonych w szpitalach. – Jest świadomy swojej wady i być może z tego powodu oraz tego, co przeszedł, jest bardziej dojrzały niż jego rówieśnicy. Najlepiej czuje się z dorosłymi i kolegami starszego brata, jedenastoletniego Franka. Dla mnie jest świetnym kompanem do rozmowy. Jest tylko mniej sprawny fizycznie niż jego koledzy – przyznaje mama Antka. Szybko się męczy, nie może długo spacerować. – Z Frankiem potrafiliśmy wędrować całe dnie po Starówce. Antek nie daje rady – mówi Ewa. Zapewnia jednak, że nie trzymają młodszego syna pod kloszem. – Na WF ćwiczy. Nie wykonuje tylko ćwiczeń wymagających dużego wysiłku. Codziennie chodzimy na spacery, dwa kilometry po lesie, od niedawna z psem. Spacerowaliśmy także tuż po zabiegu, kiedy Antek miał jeszcze podłączone dwie pompy dozujące leki. Wszystko to kładliśmy na wózek i chodziliśmy po szpitalnym korytarzu – mówi Ewa. Ruch jest bowiem najlepszym lekarstwem dla serca – poprawia jego wydolność. Dzięki codziennej dawce ruchu poprawia się samopoczucie dziecka, a co za tym idzie, również odporność. Antek chodzi do szkoły. – Jest inteligentny, niezwykle obowiązkowy i odpowiedzialny. Lekcje odrabia od razu po powrocie do domu. Nie chce nawet trochę odpocząć, pobawić się – opowiada Ewa Michalska. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie powikłanie, które sprawiło, że musiał zostać poddany, już kolejny raz, inwazyjnemu zabiegowi cewnikowania serca. Lekarze przez skórę wkłuwają się do tętnicy i wprowadzają do niej cienką rurkę, która naczyniem dostaje się do jamy serca. U Antka zabieg ten trwał pięć godzin. Był szalenie skomplikowany. Lekarze w Polsce wykonali go po raz pierwszy. Operacje u małych dzieci z wadami serca są bardzo ryzykowne, bo serce noworodka jest maleńkie. Ma zaledwie 2-3 cm, wielkością przypomina więc piłeczkę pingpongową. Niezwykle cienkie są też jego naczynia krwionośne – aorta, największa tętnica, ma zaledwie 2 mm średnicy. Lekarze mają też mało czasu. Muszą operować szybko, by nie doszło do niedotlenienia, zwłaszcza mózgu. Cała operacja trwa dwie, trzy godziny, ale najważniejsza jej część, zabieg na samym sercu, który wymaga od chirurgów maksymal-
OPERACJE U NOWORODKA SĄ BARDZO RYZYKOWNE, BO JEGO SERCE MA 2-3 CM, WIELKOŚCIĄ PRZYPOMINA PIŁECZKĘ PINGPONGOWĄ
74
14-20.11.2016
072-075_NW_47.indd 74
11.11.2016 00:57
Newsweek NAUKA
nego skupienia – tylko pół godziny. Mieliby go jeszcze mniej, gdyby nie nowatorskie rozwiązanie. Na czas zabiegu dziecko znajduje się w zimnej sali, na lodowatym materacu, a jego krew przepływa przez urządzenie chłodzące. W ten sposób ciało zostaje schłodzone do temperatury 12-13 stopni C. W takim chłodzie organizm pracuje na zwolnionych obrotach. Dzięki temu potrzebuje mniej niż zwykle tlenu, którego operowane serce nie jest w stanie dostarczyć.
W ŁONIE MAMY Niektóre wady lekarze próbują naprawić, gdy dziecko jest jeszcze w łonie mamy. Może to uchronić maluszka przed kolejnymi zabiegami. Operacje prenatalne można przeprowadzić około 20. tygodnia ciąży, kiedy serce jest już wykształcone, a jeszcze nie zostało zasłonięte przez płuca. Wstępną diagnozę lekarze są w stanie postawić już w 11. tygodniu życia płodowego, kiedy wyraźnie widać budowę serca i typowy jego podział na cztery części: dwie komory i dwa przedsionki. Podczas operacji 15-centymetrową igłą lekarze przebijają skórę brzucha mamy i jej macicę, potem klatkę piersiową dziecka i docierają do serca. Wtedy do środka igły wkładają balonik, któ-
ry wypełnia się płynem. Balonik się powiększa i tym samym rozszerzona zostaje zbyt wąska zastawka, która ma średnicę około 2,5 mm. Dzięki temu krew może łatwiej wpływać do serca lub z niego wypływać. Proste? Ale tylko pozornie. Bo takie operacje można przeprowadzić jedynie wówczas, gdy dziecko leży na plecach z klatką piersiową z przodu brzucha mamy. A jak powiedzieć dziecku, by się tak ułożyło? Dlatego położna wykonuje z pacjentką określone ćwiczenia. Gdy jednak to nie pomaga, zabieg zostaje odłożony. – Uważa się, że jeśli zastawka zostanie naprawiona, to jest szansa, że całe serce będzie się lepiej rozwijało. Uszkodzona zastawka mogłaby bowiem blokować jego rozwój – mówi dr hab. Tomasz Mroczek z Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum. Dzięki temu kolejne operacje nie byłyby potrzebne. – Jednak nie zawsze to się sprawdza – zastrzega dr Mroczek. Bywa, że mimo zabiegu serce nie rozwija się prawidłowo i po narodzinach potrzebna jest kolejna operacja. Bywa też i tak, że na tym jednym zabiegu się kończy. Ku radości zarówno lekarzy, jak i rodziców. N dorota.romanowska@newsweek.pl REKLAMA
NEWSWEEK EXTRA ZDROWIE 100% EKSPERCKIEJ WIEDZY O ZDROWIU 128 STRON
MAGAZYN JUŻ W SPRZEDAŻY newsweek.pl
072-075_NW_47.indd 75
10.11.2016 23:17
NAUKA
Newsweek
76
Z BLISKA
14-20.11.2016
076-077_NW_47.indd 76
10.11.2016 18:21
PASAŻEROWIE NA GAPĘ
FOT. TANTO YENSEN/MEDIADRUMWORLD.COM/BULLS
Jest jednym z najgroźniejszych drapieżników na Ziemi. Co zatem sprawiło, że pięć żab beztrosko wdrapuje się na grzbiet młodego krokodyla różańcowego z indonezyjskiej wyspy Jawa? Naukowcy przypuszczają, że zapewne wzięły nieruchomo leżącego gada za kamień lub inny wystający element, a na takim łatwiej się wygrzewać. Żaby podobnie jak krokodyle należą do zwierząt zmiennocieplnych. To oznacza, że ich organizm wytwarza niewiele ciepła. By podnieść temperaturę ciała, muszą korzystać z zewnętrznych źródeł ciepła. Ale dlaczego krokodylowi nie przeszkadzają baraszkujące na jego grzebiecie żaby? Powodów może być kilka. Przede wszystkim krokodyle różańcowe są wyjątkowo ospałe. Polują, gdy są głodne, a bez jedzenia mogą przeżyć miesiąc i dłużej. Najchętniej przebywają w wodzie, także słonej. Na ląd wychodzą z rzadka, ale raczej nie po to, by polować, lecz aby wygrzewać się na słońcu. A na łowy najchętniej udają się nocą.
14-20.11.2016
076-077_NW_47.indd 77
77
10.11.2016 18:21
NAUKA
Newsweek
SZCZEROŚĆ KONTRA FAŁSZ
Cała prawda o kłamstwie Kłamanie przychodzi nam równie łatwo jak mówienie prawdy. Dlatego tak trudno wykryć oszusta. A do tego okazuje się, że kłamstwo mamy we krwi TEKST 78
D OROTA R OMANOWSKA, ILUSTRACJA ADAM WÓJ C I C K I 14-20.11.2016
078-080_NW_47.indd 78
10.11.2016 19:01
W
yrzuty sumienia, uporczywie nawracające myśli. Za pierwszym razem jest ciężko, ale z każdym kolejnym kłamstwem moralne dylematy znikają, a oszukiwanie staje się równie proste jak mówienie prawdy. – Mózg przyzwyczaja się do kłamania, tak samo jak z czasem nie robią na nas wrażenia obrazy pełne przemocy – twierdzi dr Tali Sharot z University College London. Wraz z dr. Neilem Garrettem dowiodła tego, przeprowadzając eksperyment – badani mieli ocenić, ile monet znajduje się w słoiku, a informacje na ten temat przekazać drugiej osobie. Kiedy szacowana kwota była bliska prawdy, nagrodę dostawały obie osoby – szacujący i jego partner. Kiedy jednak liczący pieniądze zorientowali się, że więcej korzyści odniosą, gdy podadzą nieprawidłową odpowiedź, zaczynali kłamać. Za pomocą rezonansu magnetycznego cały czas rejestrowano pracę ich mózgu, a potem uczeni przystąpili do analizy uzyskanych danych. Szczególnie interesowały ich zmiany, jakie zachodziły w mózgu podczas trwania eksperymentu. Zauważyli, że na początku wyjątkowo aktywne było ciało migdałowate, które analizuje i ocenia emocje. To ono stoi na straży naszej prawdomówności i gdy zaczynamy kłamać, uruchamia mechanizmy budzące w nas niepokój. Jednak każde kolejne oszustwo, które przynosiło korzyść grającemu, osłabiało pracę ciała migdałowatego. Kłamstwo powszedniało. Do podobnych wniosków doszła dr Justyna Sarzyńska, psycholog poznawczy z Uniwersytetu SWPS, którą zafascynowała natura kłamstwa. Badania nad specyfiką oszukującego mózgu rozpoczęła wraz z zespołem ponad trzy lata temu, tuż po studiach magisterskich (psychologia na Uniwersytecie Jagiellońskim), jeszcze jako doktorantka. Mogła je przeprowadzić dzięki dotacji Narodowego Centrum Nauki, którą otrzymała w konkursie dla osób rozpoczynających karierę naukową. W ubiegłym roku opublikowała wstępne wyniki swoich
eksperymentów. Teraz wnikliwie przelicza i analizuje kolejne dane. I wciąż dochodzi do zaskakujących wniosków. Właśnie obaliła kilka mitów. Okazało się, że mówienie prawdy nie zawsze odbywa się automatycznie, jak dotychczas sądzono. I że niektórym ludziom kłamstwo przychodzi łatwiej niż szczere wyznania. We wcześniejszych badaniach inni uczeni wykazali natomiast, że dobry kłamca jest elokwentny, mówi szybko i płynnie i wcale nie traci czasu na szukanie słów. Że posługuje się przy tym wyjątkowo barwnym językiem, w jego opowieściach dużo jest przymiotników, ale zupełnie brakuje w nich zaimków osobowych, np. ja. Wciąż jednak nie wiadomo, jak rozpoznać oszusta. POD KONTROLĄ
Badania nad kłamstwem, powszechną ludzką przypadłością, prowadzone są co prawda od dawien dawna, ale intensywny ich rozwój nastąpił dopiero na początku XXI wieku, kiedy upowszechniły się metody neuroobrazowania. Pozwalają one zobaczyć, jak pracuje mózg, kiedy badani wykonują określone czynności. Zaobserwowano wówczas, że jest on dużo bardziej aktywny podczas kłamania niż mówienia prawdy. Oszukiwanie miało bowiem uruchamiać w mózgu niemal wszyst-
Mózg przyzwyczaja się do kłamania, tak samo jak z czasem nie robią na nas wrażenia obrazy pełne przemocy
kie jego ośrodki. Szczególnie intensywnie miała pracować kora przedczołowa, która zajmuje się racjonalnym myśleniem i hamuje spontaniczne, emocjonalne reakcje. Uznano zatem, że kłamca musi się stale kontrolować, by jego odpowiedź była spójna i logiczna. A to zmusza mózg do zdecydowanie większego wysiłku niż podczas mówienia prawdy i czer-
pania z zasobów danych zgromadzonych w różnych ośrodkach. Zajmuje to też więcej czasu niż prawdomówność. To sprawia, że kłamca musi dłużej zastanawiać się nad odpowiedzią niż osoba, która mówi szczerze. Dopiero pięć lat temu dr Bruno Verschuere z uniwersytetu w Gandawie wykazał, że wcale tak nie jest. Mózg intensywnie pracuje jedynie wówczas, gdy ludzie kłamią po raz pierwszy lub robią to sporadycznie. Gdy oszukują często, mijanie się z prawdą łatwo im przychodzi. Uczony poprosił trzy grupy studentów, by opisali swoje codzienne zajęcia. Następnego dnia postawił przed nimi to samo zadanie, ale jedna grupa miała mówić prawdę, druga kłamać, natomiast trzecia – na jedne pytania odpowiadać szczerze, a na inne – łgarstwami. Okazało się, że osoby, które poproszono, by kłamały, szybko nabrały wprawy – fałszywych odpowiedzi udzielały równie łatwo co prawdziwych. A ich mózg był równie mało aktywny jak mówiących prawdę. NA RANDCE
Wnioski z tego badania udało się potwierdzić w kolejnych doświadczeniach, ale sposób jego przeprowadzenia budził wątpliwości. Zrealizowano je bowiem w całkowicie sztucznych warunkach. – Badania, w których naukowcy mówią uczestnikom eksperymentu, jak mają się zachować, którzy i kiedy mają oszukiwać, a którzy mówić prawdę, są obarczone błędem – mówi dr Sarzyńska. – Nam zaś chodziło o to, by dać badanym wybór, by dać im szansę skłamać, jeśli uznają, że to im się opłaca – dodaje uczona. Uznała, że idealne warunki do oszukiwania można stworzyć podczas randki. – Wtedy ludzie chcą się często pokazać z jak najlepszej strony – mówi dr Sarzyńska. Zaprosiła więc do badania 80 osób, które miały tak prowadzić rozmowy, by kolejni wirtualni rozmówcy chcieli umówić się z nimi na randkę. – Nic więcej im nie mówiliśmy. Nie chodziło nam bowiem o to, by badani robili wrażenie na drugiej osobie czy wydali się jej ludźmi wyjątkowymi. To oni mieli 14-20.11.2016
078-080_NW_47.indd 79
79
10.11.2016 19:01
Newsweek NAUKA SZCZEROŚĆ KONTRA FAŁSZ O kłamstwie słuchaj w „Dzień dobry bardzo”, poranku Radia ZET, we wtorek 15 listopada
podjąć decyzję, czy warto kłamać, czy nie – tłumaczy uczona. Eksperyment polegał na tym, że najpierw jego uczestnicy wypełniali ankietę, w której znajdowały się podstawowe pytania dotyczące religii, światopoglądu, osobowości i wyglądu, np.: czy w każdą niedzielę chodzisz do kościoła oraz czy sobotnie wieczory najchętniej spędzasz z książką na kanapie. Dzięki temu w drugiej części badania uczeni wiedzieli, kiedy ochotnicy mijają się z prawdą, a kiedy nie. W drugiej części eksperymentu uczestnicy odpowiadali na niektóre pytania z ankiety. Po każdym pytaniu wyświetlana była informacja, co na ten temat sądzi osoba po drugiej stronie ekranu. Ochotnicy mogli odpowiedzieć na nie zgodnie ze swoimi odczuciami, ale to oznaczało, że mogą nie zdobyć sympatii u pytającego albo zdecydować się na mniejsze lub większe kłamstwo, koloryzując rzeczywistość, byle tylko zyskać w jego oczach. Za pomocą rezonansu magnetycznego, czyli wykorzystując to samo narzędzie, którego użyli amerykańscy naukowcy, dr Sarzyńska sprawdzała, co dzieje się w mózgach uczestników eksperymentu. WE KRWI
Okazało się, że osobom biorącym udział w badaniu kłamstwo zazwyczaj przychodziło wyjątkowo łatwo. Aktywność ich mózgu nie zmieniała się, gdy udzielali nieszczerej odpowiedzi. – Zaskoczyło nas jednak to, że gdy taki notoryczny kłamca miał powiedzieć prawdę, wiedząc, że nie spodoba się ona rozmówcy, wkładał w to dużo wysiłku – opowiada dr Sarzyńska. Jego mózg zachowywał się wtedy tak jak mózg osoby, która zazwyczaj mówi prawdę i której raz przyszło skłamać. Oznacza to, że nie tyle kłamstwo zmusza mózg do intensywnej pracy, lecz zmiana strategii, jaką dotychczas stosowaliśmy. Gdy bowiem muszą oszukiwać ludzie, którzy zazwyczaj mówią prawdę, kłamstwo sporo ich kosztuje. – Zaskoczyło nas także to, jak często ludzie kłamią. Mijają się z prawdą nawet wtedy, gdy oszukiwanie innych nie przynosi im specjalnych korzyści, tak 80
DLA KORZYŚCI
Zaskoczyło nas, jak często ludzie kłamią. Robią to nawet wtedy, gdy oszukiwanie innych nie przynosi im specjalnych korzyści – mówi dr Justyna Sarzyńska, która bada naturę kłamstwa
jak w naszym badaniu – mówi dr Sarzyńska. Czyżbyśmy kłamstwo mieli we krwi? Wiele na to wskazuje. Gdybyśmy zawsze mówili prawdę, życie wśród ludzi byłoby straszne. – Proszę sobie wyobrazić koleżankę z nową fryzurą, która chce poznać pani zdanie, a pani prosto z mostu – zgodnie z prawdą – mówi, że jest okropna. Koleżanka ma zepsuty dzień, a pani też zapewne zrobi się nieswojo. Konwencja mówienia miłych, choć nie zawsze prawdziwych rzeczy obowiązuje zwłaszcza na randkach. Gdybyśmy na pierwszym takim spotkaniu powiedzieli tej drugiej osobie: „Jak się koszmarnie ubrałaś/ubrałeś”, to niemal pewne jest, że widzimy ją ostatni raz – wyjaśnia dr Sarzyńska. Dlatego też ogromne trudności w nawiązaniu relacji z innymi ludźmi mają osoby dotknięte zespołem Aspergera. One bowiem nie potrafią kłamać. Mówią prawdę nawet wtedy, gdy nikt ich nie pyta o zdanie. Sprawiają tym taką przykrość ludziom, że ci się od nich odwracają.
– Drobne kłamstewka pozwalają nam utrzymać dobre relacje z innymi ludźmi. I nie jest to kwestia wyłącznie dobrego wychowania. Kłamstwo wydaje się występować w wielu kulturach. Prawdopodobnie ludzie kłamali od zawsze. Dowodów na to co prawda nie mamy, ale wystarczy przejrzeć literaturę, a tam łgarzy nie brakuje – mówi dr Sarzyńska. Dzięki kłamstwu unikamy kary lub mamy szansę zdobyć nagrodę. Stajemy się też bardziej kreatywni – dodają Francesca Gino z Harvard Business School i Scott Wiltermuth z Marshall School of Business w University of Southern California, którzy od kilku lat badają związki między twórczością a kłamstwem. W jednym z eksperymentów badane przez nich osoby miały rozwiązać proste zadania matematyczne. W zależności od uzyskanych wyników czekała je nagroda. Uczonych nie interesowała jednak liczba prawidłowych rozwiązań. Chcieli wiedzieć, jak badani sami oceniają swoją pracę. Potem ochotnicy zostali poddani testowi odległych skojarzeń – dostawali zestawy trzech słów i mieli podać jeden wyraz, który pasowałby do wymienionych w danej grupie, np. dla trójki: chodnik – odtwarzacz – blok, odpowiedź brzmi: płyta, a dla kariera – malarz – strych, odpowiedzią może być drabina. Analiza wyników nie pozostawiała wątpliwości: osoby, które oszukiwały w pierwszej części eksperymentu i twierdziły, że świetnie rozwiązały matematyczne zadania, choć wcale nie była to prawda, wypadały zdecydowanie lepiej w teście odległych skojarzeń. Może wygrywali, bo byli bardziej inteligentni niż reszta. Dr Sarzyńska w swoim badaniu wykazała, że częściej mijają się z prawdą osoby inteligentne i ekstrawertycy. – Może mają więcej kontaktów z ludźmi i tym samym więcej okazji, by nabrać wprawy w skutecznym oszukiwaniu? – zastanawia się uczona. Wątpliwości jest wiele, a pewne tylko jedno: przed naukowcami jeszcze daleka droga, by zrozumieć naturę kłamstwa. N dorota.romanowska@newsweek.pl
14-20.11.2016
078-080_NW_47.indd 80
10.11.2016 19:01
/Tylkohity
UIP_Sprzymierzeni.indd 1
Sprzymierzeni-Film.pl
#SprzymierzeniďŹ lm
10.11.2016 13:23
NAU NA N NAUKA AU A UK KA A
Ne N Newsweek ew ws swe wee ek k
JĘZYK NADTYTUŁ NAD NA N AD A DT TYT TY YT Y TU UŁ Ł WALENI
K
GPS W WODZIE
Na przykład o tym, gdzie się aktualnie znajdują, dowodzi badanie dr. Mooneya. Badacze mogli „usłyszeć” te komunikaty humbaków dzięki zastosowaniu aparatury mierzącej dwa rodzaje sygnałów. Jedne z nich to klasyczna fala dźwiękowa, która oddziałuje na błonę bębenkową za pomocą zmian ciśnienia w powietrzu czy – jak w przypadku humbaków – w wodzie. To ta sama fala dźwiękowa, którą słyszymy dzięki naszym uszom. Jednak naukowcy użyli również aparatów do pomiaru wibracji cząstek w wodzie w czasie rozchodzenia się w niej fali dźwiękowej. I to właśnie ten rodzaj komunikatu niósł się tak daleko. – Sądziliśmy, że wibracje cząstek wody w trakcie śpiewu humbaka będą się pojawiały tylko kilka metrów od jego ciała. Okazało się jednak, że choć odpływaliśmy coraz dalej i dalej od zwie82
O czym śpiewają wieloryby Dla człowieka dźwięki wydawane przez wieloryba brzmią jak zawodzenie i pojękiwanie. Ale ten śpiew jest skomplikowaną mową, którą dopiero zaczynamy poznawać TEKST
KATAR Z YN A BU R DA
FOT. GABRIEL BARATHIEU/MEDIADRUMWORLD.COM/BULLS
iedy naukowcy z Wood Hole Oceanographic Institution rozpoczęli kolejny nasłuch wiel o r y b ów h u m b a ków u wybrzeży hawajskiej wyspy Maui, odkryli coś zaskakującego. Wśród dźwięków wydawanych przez te zwierzęta znaleźli dodatkową, niesłyszalną dla nas falę, która może nieść się setki metrów, a nawet kilometrów przez wodę. O wiele dalej, niż dotychczas sądzono. – To może być sposób wielorybów na odnalezienie towarzyszy na otwartym oceanie – twierdzi autor tego odkrycia, dr Alan Mooney, w artykule w internetowym wydaniu naukowego pisma „Biology Letters”. Tajemnicze pieśni, śpiewane przez całe stada humbaków przez 20-25 minut, uznawane są za jedne z najbardziej zadziwiających dźwięków, jakie wydają zwierzęta na naszej planecie. Ale są też – jak właśnie odkryto – jednym z najbardziej niezawodnych systemów komunikacji na wielkie odległości. O czym zatem śpiewają wieloryby?
14-20.11.2016
082-084_NW_47.indd 82
10.11.2016 21:09
Mikrofony zarejestrowały istną symfonię w wykonaniu wielorybów. Przez pięć miesięcy zwierzęta śpiewały praktycznie bez przerwy. Naukowcom udało się wyodrębnić około 60 unikalnych pieśni
rzęcia, wibracje pozostawały silne i głośne – opowiada dr Mooney. Aby wytłumaczyć, czym różnią się te dwa rodzaje dźwięków, naukowcy obrazowo porównują to do sytuacji, kiedy stajemy przy samochodzie, w którym bardzo głośno gra muzyka. – Słyszymy wtedy samą muzykę, docierającą do naszych błon bębenkowych w uszach, ale i czujemy, jak nasze ciało wibruje, zwłaszcza w rytm basów. Ten drugi rodzaj dźwięków, za pomocą których porozumiewają się humbaki, to właśnie nieznana wcześniej autostrada informacji, które przesyłają sobie nawzajem – tłumaczy dr Mooney. Po co humbakom taki dodatkowy sposób komunikowania się? Wynika to z ich stylu życia. W przeciwieństwie do delfinów czy orek humbaki to zwierzęta samotne, które przez większą część życia w pojedynkę przemierzają tysiące kilometrów w oceanach od Antarktydy po Alaskę. Łączą się w większe grupy tylko latem, w cza-
sie wspólnego żerowania i godów. Nawet tak gigantycznym zwierzętom (największy zmierzony humbak miał 27 metrów długości i ważył prawie 100 ton) nie jest łatwo odnaleźć się w bezmiarze wód. Dlatego musiały wytworzyć system komunikacji, dzięki któremu mogłyby odnaleźć partnera albo towarzyszy na letnie miesiące wspólnych polowań. Prawdopodobnie zazwyczaj wystarczają im same dźwięki pieśni, które też niosą się po wodzie przez dziesiątki kilometrów. Jednak dziś ten drugi, wibracyjny rodzaj komunikacji może bardzo zyskiwać na znaczeniu. – Człowiek powoduje coraz więcej hałasu w oceanach. Silniki statków czy platformy wiertnicze generują fale dźwiękowe o niskich częstotliwościach, których my nie słyszymy, a humbakom mogą zagłuszać ich pieśni. Dzięki wibracjom wyczuwanym nie przez uszy, ale przez skórę zwierzęta mogą usłyszeć się nawzajem – tłumaczy dr Mooney.
PREHISTORYCZNE UCHO
Dzisiaj wiadomo też, że wieloryby wydają nie tylko bardzo niskie dźwięki, lecz także wysokie ultradźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha. Specyficzna budowa ich narządu słuchu sprawia, że słyszą pod wodą. – Człowiek też słyszy, kiedy ma zanurzoną głowę, ale nasze ucho, przyzwyczajone do odbierania fal dźwiękowych z powietrza pod wodą, nie jest w stanie ocenić kierunku, z którego nadchodzi dźwięk. Słyszy go też bardzo niewyraźnie – tłumaczy dr Maya Yamato, badaczka wielorybów, w rozmowie z „National Geographic”. W uchu wieloryba części kostne, odpowiadające za przekazywanie fali dźwiękowej do mózgu, nie są przymocowane do czaszki, ale luźno „pływają” – to zdaniem naukowców pozwala lepiej zlokalizować dźwięk. Dodatkowo dźwięk, zanim dojdzie do ich uszu, przechodzi przez specjalne, tłuszczowe otoczki wokół szczęk. – Dzięki nim wieloryby 14-20.11.2016
082-084_NW_47.indd 83
83
10.11.2016 21:09
Newsweek NAUKA JĘZYK WALENI
mogą odebrać bardzo szeroki zakres dźwięków – tłumacz dr Yamato. Wieloryby od bardzo dawna są przystosowane do sprawnej podwodnej komunikacji. Dowiedli tego naukowcy ze Smithsonian National Museum of Natural History w Waszyngtonie, którzy zbadali i prześwietlili za pomocą tomografii komputerowej szczątki czaszek najstarszych znanych przodków wielorybów. Okazało się, że zmiany, które umożliwiają wielorybom wydawanie wysokich dźwięków i słyszenie śpiewu swoich krewniaków, zaszły szybko po tym, jak ich przodkowie porzucili lądowy tryb życia i zeszli z powrotem do mórz. Stało się to około 27 milionów lat temu. PTAK TO CZY RYBA?
Wieloryby miały więc prawie 30 milionów lat, by wytworzyć i dopracować swój system porozumiewania się w oceanicznych toniach. Dla porównania, człowiek zaczął się posługiwać mową zaledwie 100 tys. lat temu. Nic więc dziwnego, że przez tak długi czas obdarzone wysoką inteligencją zwierzęta wytworzyły język, który dziś jest uznawany za jeden z najbardziej zaawansowanych na świecie. Taką skomplikowaną, choć zupełnie niezrozumiałą jeszcze dla nas mową posługują się nie tylko humbaki, ale także długowieczne i bardzo rzadkie wieloryby grenlandzkie. Zwierzęta te, dożywające nawet 200 lat, podsłuchiwała niedawno przez rok za pomocą dwóch podwodnych mikrofonów dr Kate Stafford, oceanograf z University of Washington. Spodziewała się usłyszeć kilka chrząknięć czy gwizdów, a tymczasem mikrofony zarejestrowały istną symfonię w wykonaniu wielorybów. Przez pięć miesięcy zwierzęta śpiewały praktycznie bez przerwy. Naukowcom udało się wyodrębnić około 60 unikalnych pieśni, a pojedyncze osobniki wydawały tyle różnych dźwięków, że ich repertuar można przyrównać do ptaków śpiewających. To niejedyne podobieństwo do ptaków, twierdzi dr Ryuji Suzuki z Howard Hughes Medical Institute. Śpiewają84
ce wieloryby jako jedyne zwierzęta, oprócz ludzi i niektórych gatunków ptaków, wytworzyły w swoim języku złożone formy gramatyczne. Naukowiec doszedł do tego wniosku po przeprowadzeniu komputerowej analizy dźwięków, które wydają te zwierzęta. Okazało się, że ich struktura przypomina ludzką mowę, w której wypowiedź podzielona jest na zdania, a one z kolei na poszczególne słowa. Co ciekawe, większym stopniem złożoności charakteryzowały się pieśni krótkie, a te najdłuższe, półgodzinne, były śpiewane prostszym językiem. Tak jakby wieloryby wiedziały, że mają dużo czasu i nie muszą się streszczać. Jak podkreśla dr Suzuki, wszystkie te
Orki są w stanie przyswoić sobie język delfinów i naśladować gwizdy swoich mniejszych krewniaków
odkrycia dotyczą tylko struktury języka, a nie znaczenia, jakie ze sobą niosą wielorybie głosy. – Wciąż nie mamy pojęcia, o czym one śpiewają – przyznał w 2006 roku dr Suzuki w piśmie „New Scientist”. SPECJALIŚCI OD LUDZKIEJ MOWY
Od tamtej pory udało się jednak co nieco dowiedzieć, bo wielorybie pieśni fascynują naukowców nie mniej niż zwykłych ludzi, którzy wykorzystują ich nagrania np. do medytacji. Przeciągłe dźwięki pieśni analizują m.in. badacze australijscy w ramach projektu Humpback Acoustic Research Collaboration (HARC). Przez trzy lata nagrywali oni nawoływania tych zwierząt, a następnie poszukiwali występujących w nich prawidłowości. Udało im się zidentyfikować co najmniej 34 dźwięki odpowiadające ludzkim słowom. – Niemal na pewno wiemy już, jakimi dźwię-
kami przywołują się samce, gdy walczą o samicę, i jak samica woła swoje młode – twierdzi dr Rebecca Dunlop z University of Queensland. To zawołanie pojawiało się w podobnych sytuacjach jak w naszym świecie, kiedy matka woła swoje dziecko: synu, natychmiast do domu! – To niezwykłe, że zwierzęta, które przed milionami lat przystosowały się do tak diametralnie innych warunków niż nasze, wciąż posługują się systemem komunikacji, który ma takie same podwaliny jak ludzki język – zdumiewa się dr Dunlop. Nic więc dziwnego, że wieloryby mają zadziwiającą zdolność uczenia się innych języków. Na przykład orki posługują się własnym skomplikowanym językiem złożonym z gwizdów, kląskań i ultradźwięków, które mają różne cechy w zależności od regionu, jaki zamieszkują. Naukowcy porównują to do dialektów obecnych w ludzkim języku. Orki nie tylko potrafią uczyć się dialektów innych grup, lecz także są w stanie przyswoić sobie język delfinów. Jak dowiedli badacze z Hubbs-SeaWorld Research Institute w Kalifornii, orki tak skutecznie naśladują gwizdy swoich mniejszych krewniaków, że potrafią zmylić niegłupie przecież delfiny butlonose – bo z ich udziałem prowadzone były eksperymenty. Nic chyba jednak nie przebije eksperymentu prowadzoneg o w NASA z udziałem samca walenia białego, dziewięciolatka o imieniu Noc. Badacze długo z nim rozmawiali i próbowali uczyć go wydawania dźwięków ludzkiego języka. Wreszcie Noc na widok ludzi zaczął wydawać dziwne dźwięki – nie dało się zrozumieć, co mówi zwierzę, ale wokalizacja i charakterystyczne, trzysekundowe przerwy pomiędzy odgłosami dowodziły, że waleń usiłował przemówić w ludzkim języku. Nie umiał naśladować głosek, ale melodię mowy człowieka imitował bez problemu. Czy to oznacza, że kiedyś dogadamy się z najinteligentniejszymi – oprócz nas – mieszkańcami ziemi? N katarzyna.burda@newsweek.pl
14-20.11.2016
082-084_NW_47.indd 84
10.11.2016 21:09
Newsweek CRISTIAN MUNGIU: C „ „Egzamin” to nowy film najważniejszego reżysera n postsowieckiej Europy p – czytaj s. 92
WYSTAWA / KSIĄŻKA / KINO / MUZYKA / TEATR
Depresja jako metafora
FOT. HENRY GARFUNKEL/REDUX/EAST NEWS, LEEMAGE/EAST NEWS
David Foster Wallace: jego twórczość to płomienna obrona prawa do rozpaczy – czytaj s. 100
POZA TYM BAŚNIE Z NOWEJ HUTY
+ PREMIERY TYGODNIA
14-20.11.2016
085_NW_47.indd 85
85
10.11.2016 23:57
KULTURA
Newsweek
Magda Miklasz, reżyserka teatralna,
na swoim osiedlu Dywizjonu 303 w Nowej Hucie, Kraków, 8 listopada 2016 r.
86
14-20.11.2016
086-089_NW_47.indd 86
11.11.2016 01:15
BAŚNIE Z NOWEJ HUTY
DUMNE HUTASY Z DYWIZJONU Piłkarz, który miał złotego poloneza. Perkusista, który zgubił perkusję, i tajemniczy staruszek, który wyskoczył przez okno. Magda Miklasz zebrała opowieści mieszkańców jednego nowohuckiego bloku. I zrobiła z nich spektakl „Baśnie z 1001 bloku”. Premiera w teatrze Łaźnia Nowa 18 listopada TEKST
DAW I D KAR P I U K , ZDJĘCIA BARTOSZ SIEDLIK
W
bloku, na siódmym, mieszkał dziwny pan. Siwy cały i stary. Dzieci się go trochę bały, a trochę były ciekawe. Podobno gadał do siebie, a nocami tłukł w kaloryfery. Cały blok nie mógł spać. Wszyscy się nawzajem podejrzewali. W końcu ktoś zadzwonił po policję, a może to jeszcze milicja była? Chodzili po mieszkaniach, sprawdzali. I jak do niego przyszli, to walenie ucichło. Pani Lidia z drugiego piętra mówi, że skoczył z dachu. Pan Remigiusz pamięta, że nie z dachu, tylko od sąsiadów z 10. Poszedł niby w odwiedziny, a jak mu sąsiad robił w kuchni herbatę, to on wtedy wyskoczył. Ktoś widział, jak leci, a ktoś tylko słyszał. Ktoś mówił, że wyskoczył, bo już nie mógł wytrzymać. Z tego niewytrzymywania walił w rury po nocach. Magda Miklasz, która chodziła wtedy do muzycznej podstawówki, miała włosy do pasa i wszędzie nosiła ze sobą skrzypce. A profesor w szkole opowiadał dzieciom, że był taki pan, co bardzo chciał latać. I Magda tak go sobie wyobraziła. Że on latał.
14-20.11.2016
086-089_NW_47.indd 87
87
11.11.2016 01:15
Newsweek KULTURA BAŚNIE Z NOWEJ HUTY
Lidia Hostyńska, emerytowana nauczycielka, mieszkanka bloku nr 19, Kraków, 10 listopada 2016 r.
D
awno, dawno temu, za górami, za lasami była sobie wielka płyta. Szara, brzydka i nieotynkowana. Zbudowana pośrodku niczego, na obrzeżach krakowskiej Nowej Huty, na przełomie lat 70. i 80. Osiedle Dywizjonu 303. Jak ktoś się tu przenosił ze starej Huty, to mu było trochę żal. A jak z Krakowa, to jeszcze gorzej. No ale mieszkania były nowe i wcale nie takie małe. Reżyserka Magda Miklasz spędziła tu całe dzieciństwo. Ostatnio wróciła, by wspólnie z mieszkańcami przypomnieć stare blokowe opowieści. Powstanie z nich spektakl „Baśnie z 1001 bloku”. Premiera 18 listopada w Łaźni Nowej. Mieszkańcy się raczej cieszą. Ciekawi ich to. Większość mieszka tu od początku, czyli od ponad 30 lat. – Mieszkałam na szóstym piętrze – mówi Miklasz i wyciąga dłoń, żeby pokazać okno. Dziś wielka płyta nie jest już ani szara, ani bura, tylko ocieplona i z różową elewacją. – Z balkonu widać było wielkie nic. I Tatry w oddali. Miałam w mieszkaniu prawdziwy fortepian, sąsiadka niżej też. Na każdym piętrze ktoś na czymś grał, fortepian, skrzypce, flet. A na 10. był facet, co grał na perkusji. Jak zaczynał grać, w całym bloku było trzęsienie ziemi. Mijają nas starsi panowie opatuleni w za duże kurtki i z zaróżowionymi nosami. – Chu, chu, idzie dobra zmiana – zagaja jeden przyjaźnie. – O, pan fotograf. To przepraszam. – Na siódmym piętrze mieszkała pani, o której wszyscy mówili, że jest zielarką – opowiada Miklasz. – Czyli dla dzieciaków – czarownicą. Każdy był ciekawy, co trzyma w mieszkaniu. Podobno miała dużo ziół. I książek. I dziwnych rzeczy. Było też trochę ludzi, którzy przyjechali z Krakowa, mieli poczucie, że obniżyli poziom. Robili wszystko, żeby stworzyć wrażenie, że nie mieszkają w bloku. Niektórzy nie chcieli, żeby ich dzieci bawiły się z tutejszymi. Trzymali w mieszkaniach stare kredensy. Jak się wyjrzało przez okno, to wydawało się, że do tego Krakowa jest tak strasznie daleko.
P
ani Lidia Hostyńska z drugiego piętra dostała mieszkanie z książeczki: 65 metrów, 3 pokoje, balkon z widokiem na podwórko. Czekała 16 lat, dostała, odebrała, ale tak się złożyło, że zaraz wzięła córkę i pojechała do Chicago. Córka miała dwa lata, był rok 1986. – Ameryka? Wtedy? Abstrakcja – śmieje się pani Lidia. Emerytka, ale nie wygląda. Konkretna, z mocnym nauczycielskim głosem – 20 lat w szkole uczyła angielskiego. – Mieszkałam, pracowałam, zarabiałam, wydawałam i jeszcze mi zostawało w tej Ameryce. Bajka! Dziecko można było ubrać, obkupić – wspomina. Dziś Ameryka nie robi wrażenia. Córka pani Lidii jest właśnie na urlopie w Japonii. Blok to była wtedy goła płyta bez elewacji, a dookoła tylko błoto i pustka. Pierwsi lokatorzy mówili na to „krajobraz księżycowy” i kręcili nosami, że brzydko. – Któregoś razu cholewy w tym błocie zgubiłam, jak szłam do sklepu – opowiada pani Lidia. – Nie było ulic, szło się prosto na górę, do Bora-Komorowskiego, to znaczy teraz to jest Bora-Komorowskiego, bo wtedy to była jakaś aleja, wiadomo – jak to w Hucie. Skład lokatorski był, tłumaczy pani Lidia, dość elitarny. Mieszkał tu ordynator, mieszkał rektor politechniki. Artyści mieszkali, muzycy. I tacy mniej przebojowi też. – Po czterech latach wróciłyśmy z tej Ameryki – wspomina pani Lidia. – Akurat krajobraz księżycowy zniknął, pojawiły się równe 88
trawniki i ścieżki między blokami. Córka była atrakcją dla innych dzieci. No, że z Ameryki. – Była bardzo amerykańska – wspomina tę swoją równolatkę Magda Miklasz. – Jak miała urodziny, to zapraszała wszystkich na tort. Miała dużo zabawek, wszystkie te kucyki Pony, te lalki. Jeździła na rowerku i wołała do wszystkich: „You are stupid”. Opowiadała mi ostatnio, że dzieci jej ciągle kradły zabawki.
R
emigiusz Gawlik mieszkał na dziewiątym piętrze bloku od 1983 r., czyli odkąd skończył cztery lata. Syn wspomnianego rektora. Dziś – wykładowca Uniwersytetu Ekonomicznego. Kiedyś, w czasach szkolnych, metalowiec. – Ludzie mieszkają dziś między podobnymi sobie – mówi. – Podobnie się zarabia, podobny ma się status. A w bloku było wszystko wymieszane. Mój ojciec był rektorem. A obok mieszkała babcia wychowująca wnuki łobuziaki. Trzęśli całą okolicą. Bardzo zresztą mili byli, dzięki nim nigdy się nie bałem na osiedlu. Z kolei rodzina Magdy to byli artyści, tacy hipisi. Ojciec Magdy miał długie włosy. Jak robili imprezę u siebie na szóstym, to u mnie na dziewiątym można było siekierę wieszać w powietrzu. Od dymu papierosowego. No i był słynny perkusista. Zbierał na perkusję parę lat, bo rodzina raczej nie miała co chować w materac. No i ledwo uzbierał, to na którejś imprezie perkusja wyleciała przez balkon. Chodził potem do sąsiada z parteru zawstydzony i pytał, czy jej nie znalazł. Może się coś z niej ostało. – Każdy to pamięta inaczej – mówi Magda Miklasz. Te różne pamięci próbuje w swoim spektaklu zbadać. W 1990 r. osiedle Dywizjonu oddzielono od Nowej Huty, bo urzędnicy zrobili nowy podział administracyjny Krakowa. Teraz to ani Huta, ani Kraków, tylko Czyżyny. – Jesteśmy na obrzeżach – tłumaczy pan Remigiusz. – Niby bliżej miasta, ale mentalnie jesteśmy hutasy. Do dzisiaj mówi się u nas, że się jedzie do Krakowa, jak ktoś się wybiera do centrum. Podział podtrzymują przede wszystkim stare krakowskie rodziny. Matka mojego profesora była lekarką. Przenieśli ją do szpitala do Huty. Trochę się czuła jak na zesłaniu, a trochę jak jakaś Siłaczka.
14-20.11.2016
086-089_NW_47.indd 88
11.11.2016 01:15
Newsweek KULTURA
– Typowy krakus do Huty nie chce przyjeżdżać, bo to dla niego obraza – potwierdza pani Lidia. Zanim została nauczycielką, 15 lat pracowała w Hucie im. Lenina. Z wykształcenia inżynier metalurg. Mówi o sobie: twarda baba. – Jak tu któryś krakus dostał mieszkanie, to cierpiał. Była jedna lokatorka krakuska, nigdy się tu nie odnalazła. Przy każdej okazji mówiła, że ona z Krakowa. Znam krakusów, którzy do tej pory nie byli w Hucie. I nie przyjadą, bo to Huta. Stara Nowa Huta to niemal w całości element napływowy. Osiedlali się tu ci, co byli potrzebni do pracy w kombinacie. – Prości ludzie, często ze wsi – mówi pani Lidia. – Widać to po nich zwłaszcza teraz, jak się zestarzeli. Mnie się ta stara Nowa Huta zawsze bardzo podobała. Mieszkałam 200 metrów od placu Centralnego. Wszystko było pod ręką. I ludzie bardzo mili, każdy był z innego końca Polski, każdy chciał się pokazać z dobrej strony. Spodnie szyłam u krawca, u którego wszystkie gangi zamawiały dżinsy, więc wiedziałam, kto jest kto. No i życie towarzyskie kwitło. Ludzie się spotykali, więcej się piło. A dzisiaj? Kto dziś wie, kiedy jest Stanisława albo Jana? A wtedy nie trzeba było wiedzieć, poznawało się po gromkich „Sto lat” płynących z okien.
M
iędzy blokami, w sercu Dywizjonu, stoi pięćdziesiątka dwójka, czyli Szkoła Podstawowa im. Marii Dąbrowskiej. Na murze mijamy napis: „Bednarz, won z Wisły”. To z czasów konfliktu kibiców z władzami Wisły sprzed dwóch lat. Z kibicami sytuacja jest tu nieco skomplikowana, bo podobno oficjalnie Dywizjon kibicuje Wiśle, sąsiednie Osiedle 2. Pułku Lotniczego – Cracovii, a w całej Hucie rządzi Hutnik. Na osiedlu Dywizjonu mieszkała zresztą legenda Hutnika Mirosław Waligóra, napastnik reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika, która w 1992 r. zdobyła na olimpiadzie w Barcelonie srebrne medale. W nagrodę każdy piłkarz dostał samochód – złotego poloneza. Auto Waligóry nieraz stało zaparkowane przed klatką. – Nasz blok był bardzo ważny, bo był blokiem Mirosława Waligóry – mówi Magda Miklasz. – Nie tylko reprezentacji się kibicowało na olimpiadzie, ale też sąsiadowi. A Waligóra bardzo miły. Parę kroków od szkoły jest jeszcze lasek, a raczej były lasek, w którym dzieciaki bawiły się w chowanego, a młode matki spacerowały z wózkami. Kiedyś był ogrodzony i oficjalnie nie można było do niego wchodzić. – Ludzie i tak tam chodzili. Któregoś dnia byłam tam na spacerze z mamą i młodszym bratem. Podszedł do nas milicjant, a mój brat na to: „Mamusiu, czy to jest ten milicjant, co zabił księdza Popiełuszkę?”.
L
udzie mówią, że złoty polonez Waligóry całkiem by zerdzewiał na deszczu, gdyby nie dwaj dobrzy Janusze, co walczyli ze złym prezesem. W latach 80. prezes spółdzielni był, wiadomo, partyjny, więc walka z prezesem to była taka Solidarność w skali mikro. Jeden Janusz był Miklasz, ojciec Magdy. A drugi – sąsiad. Też fajny gość. – Nowy chodnik wywalczyli, wodę – chwali Januszów Magda. – Podwyżka miała być i do tego hydrofory nie działały. Dwaj Janusze walczyli tak zajadle, że nie dość, że wadliwe hydrofory naprawiano, to jeszcze wycofano się z podwyżki. Blok takimi rzeczami żył. Zebrania były na klatce schodowej, ludzie działali razem. Była zgoda, że Januszom się należy
jakiś order. Mnie się wydaje, że ludzie tu są szczęśliwi – mówi. Miklasz opowiada, że to poczucie szczęścia było dla twórców spektaklu szokiem. – Myśleliśmy, że będziemy opowiadać o blokach na zasadzie: jak tu ciasno, jak tu źle. Że idea Le Corbusiera została wypaczona, że się tu nie da mieszkać. A okazało się, że ludziom żyje się tu dobrze. – Większość ludzi zostaje w okolicy – mówi pan Remigiusz. – Myśmy z tej niebezpiecznej dzielnicy nigdy nie pouciekali. Jestem z pierwszego pokolenia, które jest dumne z bycia hutasami. A młodsi identyfikują się jeszcze bardziej. Mówi się, że u nas sami dresiarze. Nieprawda. Nasze osiedle to była akurat kuźnia metalowców. Kilkadziesiąt zespołów metalowych stąd wyszło. Kto? A np. Grzegorz Bryła, czyli Grysik, twórca Virgin Snatch. Albo Jacek Hiro, jeden z poważniejszych gitarzystów w polskim metalu. A dresiarze też byli kreatywni. W latach 90. sporo hip-hopu było.
NA KAŻDYM PIĘTRZE KTOŚ NA CZYMŚ GRAŁ, FORTEPIAN, SKRZYPCE, FLET. A NA 10. BYŁ FACET, CO GRAŁ NA PERKUSJI. JAK ZACZYNAŁ, TO W CAŁYM BLOKU BYŁO TRZĘSIENIE ZIEMI
S
zczęśliwcy, którzy 35 lat temu dostali mieszkania na osiedlu Dywizjonu, trochę się już zestarzeli. Rzadziej ze sobą rozmawiają. I rzadziej muszą sobie pomagać, bo nikt się już dziś nie zacina w mieszkaniu, windy działają, a dzieci nie ma. Dorosły i poszły na swoje. Ostatnio lokalsów połączyła niechęć do deweloperów. – To blokowisko, które wybudowali, to jest tragedia. Napchane takie, nic nie ma: ani placu zabaw, ani kawałka trawnika – mówi pani Lidia. Ludzie podkpiwają, że te apartamenty mają po 30 metrów, a oni w wielkiej płycie mają i po 60, a czasem jeszcze więcej. Tylko tej przestrzeni żal. Zajmuje ją nowy człowiek. Anonimowy, niechętny do pogadania, zalatany. No i jak oni tam będą między sobą rozmawiać, skoro w tych apartamentach ani nic się nie zatnie, ani nie trzeba będzie niewidomej staruszki ratować? Zresztą skąd niewidoma staruszka weźmie kredyt na apartament. A nawet jakby wzięła, to i tak się do niej nikt nie dostanie przez te płoty i ogrodzenia. Nawet żaden Janusz nie będzie już walczył ze złym prezesem, bo czy oni tam mają jakichś prezesów? – Za chwilę tu się wszystko zmieni – zamyśla się pani Lidia na koniec. – Tylko blokowe historie zostaną. Szczęście, że je nasza Magda spisuje. N dawid.karpiuk@newsweek.pl
14-20.11.2016
086-089_NW_47.indd 89
89
11.11.2016 01:16
Otoczona lasami, idylliczna wieś nad jeziorem. To tu Katarzyna Puzyńska umieszcza akcję swoich kryminałów, które przyniosły jej międzynarodowy sukces czytelniczy. Właśnie wychodzi kolejny – „Dom czwarty”
J
aka jest jesień w Lipowie? Podobno wyjątkowa. Lipowo leży w okolicach Brodnicy w województwie kujawsko-pomorskim. Otoczone lasami, w środku malownicze jezioro, polne drogi. – To fikcyjne miasteczko, choć wzorowałam się na takim, które istnieje naprawdę – mówi Katarzyna Puzyńska, gdy spotykamy się w Warszawie tuż przed premierą jej najnowszego kryminału „Dom czwarty”. Uśmiechnięta wysoka blondynka ma na ręce dopiero co zrobiony tatuaż przedstawiający Lipowo – jej drugi dom. – W tym prawdziwym spędzałam sporo czasu w dzieciństwie, bo mieszkali tam dziadkowie, więc znam to miejsce od podszewki. Ale pisząc pierwszą książkę, „Motylka”, trochę się bałam, jak zareagują mieszkańcy; czy się ucieszą, że grasuje u nich morderca – dodaje z uśmiechem Puzyńska. Dlatego zmieniła nazwę miejscowości. I tak powstało Lipowo, dziś jedno z najsłynniejszych miasteczek w polskim kryminale. NA POCZĄTKU BYŁA AGATHA Babcia była prokuratorem i wielbicielką kryminałów. Kilka półek zajmował komplet dzieł Agathy Christie, którymi przyszła pisarka zaczytywała się już w wieku kilku lat. – A wcześniej, jak babcia prosiła mnie o opowiedzenie bajki, to mówiłam o chodzących szkieletach. Jak widać, od dziecka chłonęłam przerażające historie – mówi. Puzyńska doskonale pamięta, że pierwszy kryminał, „Morderstwo w Orient Expressie”, ukradła babci na początku podstawówki: – Zabierałam i zabierałam kolejne książki, a ona dyplomatycznie milczała. Do dziś mam te tomy na półce.
090-091_NW_47.indd 90
Katarzyna Puzyńska Dom czwarty Prószyński i S-ka
Przesiąknęłam mocno makabrycznymi opowieściami – śmieje się autorka. Już wtedy chciała pisać, w dzieciństwie zapisywała w zeszytach osobliwe historie. Dziś chowa je głęboko w szufladzie, mówiąc, że przydałaby im się solidna redakcja. Ale początki jej fascynacji kryminałami to nie tylko lektury, które pochłania do dziś, ale również – trochę paradoksalnie – dzieciństwo spędzone pod Brodnicą. – Paradoksalnie, bo moje wspomnienia z dzieciństwa to idylla – opowiada. – Ale właśnie ta idylliczność jeszcze mocniej podkreśla okropieństwo zbrodni. Poza tym, jak się pisze o miejscu, to dobrze jest je porządnie znać. Lipowo wybrałam więc dlatego, żeby jak najlepiej oddać taką atmosferę. A Agatha Christie? Dzięki niej prowincjonalny kryminał jest pierwszą rzeczą, w jakiej się zakochałam. PSYCHOLOŻKA OD „MOTYLKA” – Od najmłodszych lat marzyłam, żeby moje nazwisko znalazło się kiedyś na okładce – mówi Puzyńska. – Nie wiedziałam, że można utrzymać się z pisania. Po maturze poszła na psychologię. – Psychologia bardzo się przydaje – opowiada. – Nie tylko przy kryminałach, ale
w pisaniu w ogóle. Przywiązuję bardzo dużą wagę do tego, żeby zbudować dobre portrety psychologiczne postaci. Uważam, że bez tego nie ma dobrej opowieści. Pracowała już jako nauczyciel akademicki, kiedy w tajemnicy przed wszystkimi postanowiła wrócić do marzeń o pisaniu. – W 2014 r. napisałam „Motylka”, a jeszcze tego samego roku, idąc za ciosem, „Więcej czerwieni”. – Zamykałam się w pokoju, mówiąc mężowi, że muszę się przygotować do zajęć. Tajemnica mi pomogła, bo nie czułam presji – mówi. Pisać dla siebie w żadnym wypadku nie chciała: – Jak skończyłam, spojrzałam na półkę, spisałam wydawnictwa, które lubiłam, i tam wysłałam. PRAWO SERII W 2014 roku, kiedy Puzyńska debiutowała, tworząc postać Daniela Podgórskiego, wydawało się, że rynek nasycił się powieściami kryminalnymi. Nie miała takich obaw? – Pisanie traktuję emocjonalnie. Nie kalkuluję. Nie myślę o tym, że nie napiszę kryminału, skoro już nie jest popularny. Te historie we mnie były, więc je po prostu napisałam – kwituje. I na takim podejściu wygrała. Jak wygląda jej praca? Puzyńska odpowiada, że przede wszystkim wie od początku, jakie będzie rozwiązanie: – Historię, którą chcę opowiedzieć, muszę znać w całości. Są autorzy, którzy idą za tropem, ja wszystko układam. Podobno budowanie planu zabija kreatywność. Ja się z tym nie zgadzam. „Dom czwarty” to siódmy tom serii o Lipowie, stworzonej w ciągu zaledwie trzech lat. Tyle wystarczyło, żeby zdobyć ogromne grono czytelników. Prawa do wydania najnowszej książki sprzedano do 20 krajów. Seria opowiada o Lipowie i jego
FOT. ANNA PINKOWSKA/MATERIAŁY PRASOWE
PATRONAT „NEWSWEEKA”
PO RAZ SIÓDMY W LIPOWIE
11.11.2016 00:55
mieszkańcach, choć czasem akcja wychodzi do okolicznych miejscowości. – Bardzo lubię serie, bo można zobaczyć, jak zmienia się bohater. Daniel Podgórski jest teraz zupełnie inną osobą niż na początku serii. Ale też nie chcę się rozstawać z bohaterami. Zaprzyjaźniasz się z nimi, stajesz się nimi, rozstanie jest niemożliwe. Jestem do nich przywiązana. Ciekawe byłoby zabicie jednego z bohaterów, wiem, że to wielki spoiler, ale Daniel Podgórski chyba nigdy nie zginie – opowiada autorka. Trudniej było napisać pierwszą książkę czy kolejną? Łatwiej było ukrywać się w pokoju i nie przyznawać do pisania czy mieć już paletę postaci obdarzonych znanymi i autorce, i jej czytelnikom cechami i życiorysami? I czy przy takim tempie pracy łatwo zachować formę na wysokim poziomie? – Dobre pytania! – rzuca z uśmiechem Puzyńska. – Zawsze jest trudno. Ciągle mam wątpliwości, czy się uda, bo praca nad książką to tytaniczna robota. Detali musi być tak dużo, tak ciężko stworzyć ten świat, że w czasie pracy zawsze mam wrażenie, że się zwyczajnie nie uda. Wbrew pozorom trudniej jednak napisać kolejną. Za każdym razem chcę stworzyć inną niż poprzednie strukturę, historię.
W siódmym tomie pisarka część akcji przeniosła do Złocin, wsi położonej niedaleko Lipowa. Bohaterka zaginęła w drodze na wieś i jej tropem rusza Daniel Podgórski
090-091_NW_47.indd 91
DEMONY PRZESZŁOŚCI W siódmym tomie pisarka część akcji przeniosła do Złocin, wsi położonej niedaleko Lipowa. Bohaterka zaginęła w drodze na wieś i jej tropem rusza Daniel Podgórski. Jednak to tylko jeden z planów. Ważna jest też historia z przeszłości; chodzi o egzekucje, jakich dokonywali w tamtejszych lasach naziści. – Historie usłyszane w wieku kilku lat ciągle we mnie siedziały. Usłyszałam je od koleżanek, którym opowiadali o tym dziadkowie. Ale to nie powieść historyczna, tylko jak zawsze kryminał – podkreśla Puzyńska. Czy autorka nie boi się, że skończą jej się pomysły? Pisarka z uśmiechem opowiada, jak na spotkaniu autorskim w miejscowości będącej pierwowzorem Lipowa, czytelniczka podeszła do niej i rzuciła: – Pani Katarzyno, spokojnie może pani pisać te swoje kryminały, bo nas, mieszkańców Lipowa, jest prawie tysiąc. Łukasz Saturczak
11.11.2016 00:55
KULTURA
Newsweek
NOWY FILM CRISTIANA MUNGIU
Gwałt na niewinności Można się powiesić po lekturze tych komentarzy: „Jak ci się nie podoba, to wynocha!”, „Nie jesteś patriotą!” – opowiada reżyser Cristian Mungiu. Dlaczego jego wybitny, nagrodzony w Cannes „Egzamin” budzi w Rumunii taką wściekłość? KA R OLINA PASTERNAK
T
o miasto wyda wam się dziwnie znajome. Choć jesteśmy w rumuńskim Klużu, gdzie rozgrywa się akcja „Egzaminu” Cristiana Mungiu (w kinach od 25 listopada). Komenda policji. Główny bohater, Romeo Aldea, przychodzi złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.
92
– Romeo jest doktorem w naszym szpitalu – szef posterunku przedstawia go rysownikowi, który ma zrobić portret pamięciowy sprawcy. Rysownik: – Naprawdę? To może mógłby wstawić się za moim ojcem chrzestnym? Policjant: – Pamiętasz Bulaia? Wybronił nas od wojska. Mieliśmy po 18 lat.
Ma marskość wątroby. Pilnie potrzebuje przeszczepu. Romeo, wyraźnie zmieszany: – Nie wiem. Jest krajowa lista oczekujących na taki przeszczep... To, że Bulai mimo wszystko znajdzie się na szczycie tej listy, jest oczywiście tylko kwestią czasu. Doktor ma koneksje, szef policji ma koneksje. Doktor potrze-
FOT. MATERIAŁY PRASOWE
TEKST
14-20.11.2016
092-095_NW_47.indd 92
11.11.2016 01:18
Kadr z filmu „Egzamin” (2016)
buje czegoś od policji, policja potrzebuje czegoś od doktora – tak to się kręci. Film Mungiu rozgrywa się w czasach współczesnych, autor nie ma wątpliwości, że przeszło ćwierć wieku po upadku reżimu Ceaușescu w Rumunii wciąż panuje mentalność komunistyczna. „Ktoś komuś dał w łapę” – kwituje policjant fakt, że obok szkoły córki Romea, Elizy, walają się betoniarki, cegły i łopaty, a na horyzoncie zamiast budynku od lat majaczy jego marny kikut. Właśnie na teren takiej wiecznej budowy w biały dzień ktoś wciąga Elizę i próbuje ją zgwałcić. W przeddzień egzaminu, od którego zależy, czy nastolatka wyjedzie na studia do Anglii. Kim jest przestępca? Zbiegiem z pobliskiego więzienia? Wrogiem ojca? Romeo zdaje się coś ukrywać, a reżyser mnoży tropy. Podejrzanych przybywa. I nic nie zmierza do krzepiącego rozwiązania. Robi się coraz mroczniej, kafkowska klaustrofobia sytuacji, w której znalazł się główny bohater, udziela się widzom. Jedno jest pewne – nowe dzieło
W Rumunii straciliśmy, niestety, wiarę w to, że kino może być sztuką z potencjałem społecznym
Cristiana Mungiu to jeden z najwybitniejszych europejskich filmów, jakie weszły na nasze ekrany w ostatnich latach. ABORCJA, RELIGIA, KORUPCJA
– Zaczęło się od pytania o moment zero – Cristian Mungiu opowiada mi o początkach pracy nad „Egzaminem”. Ma 48 lat, jest niewysoki, niepozorny, mówi cicho. A od dekady jest jednym z najważniejszych europejskich reży-
serów. Za spektakularny debiut „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” dostał w roku 2007 w Cannes Złotą Palmę (i dziesiątki nagród na innych festiwalach), za kolejny film, „Za wzgórzami”, zdobył tam nagrodę za scenariusz. Za „Egzamin” odebrał w Cannes statuetką za najlepszą reżyserię. – Zadałem sobie pytanie – ciągnie Mungiu – czy jesteśmy w stanie, patrząc wstecz na nasze życie, wskazać taki moment zero: powiedzieć dokładnie, kiedy po raz pierwszy poszliśmy na zgniły kompromis, kiedy zrobiliśmy coś, z czym moralnie się nie zgadzaliśmy, po to, żeby coś w zamian uzyskać? Bohater jego nowego filmu staje przed takim dylematem. Czy ma namówić własną córkę, żeby ten jeden raz zagrała nie fair, ale dzięki temu zagwarantowała sobie wyjazd na prestiżowy uniwersytet? Czy raczej chronić jej niewinność, ryzykując, że mimo ciężkiej pracy, którą włożyła w zdobycie dobrego wykształcenia, będzie zmuszona zostać w Klużu, gdzie nie ma dla niej perspektyw? – Nie udaję, 14-20.11.2016
092-095_NW_47.indd 93
93
11.11.2016 01:18
że znam odpowiedzi na pytania, które stawiam w filmach. Wtedy robiłbym filmy banalne – mówi reżyser. – Piszę scenariusze po to, żeby w procesie tworzenia dowiedzieć się więcej o moim stosunku do jakiejś kwestii, żeby się z nią zmierzyć – dodaje. Rumuński filmowiec zwykle mierzy się z problemami, których inni raczej unikają. W filmie „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” opowiedział o aborcji – Rumunia w czasach Ceaușescu miała najbardziej restrykcyjne prawo antyaborcyjne spośród krajów bloku sowieckiego. W „Za wzgórzami” opowiadał o zabobonnej religijności swoich rodaków, w „Egzaminie” tematem przewodnim jest wszechobecna w Rumunii korupcja. – Oboje urodziliśmy się w Europie Środkowo-Wschodniej – mówi mi Mungiu. – I w moim, i w twoim kraju nie jesteśmy już może tak naiwni w myśleniu o Zachodzie jak dawniej, zaraz po upadku muru berlińskiego. Wtedy wyobrażaliśmy sobie, że Anglia czy Francja to miejsca, w których w odróżnieniu od państw postsowieckich panuje prawość. Ale z jakiegoś powodu w dalszym ciągu bardzo wielu ludzi w Rumunii – i w Polsce, jak sądzę – chcąc zapewnić dzieciom lepszą przyszłość, wysyła je do szkół na Zachodzie – tłumaczy. KLASY OD A DO M
Mungiu mówi, że wyczuwa dziś w rumuńskim społeczeństwie dwie dominujące emocje: lęk i agresję. Lęk, jak twierdzi, wcale nie wynika z coraz bardziej napiętej sytuacji na świecie („Imigranci? Jacy imigranci? Do Rumunii nikt nie chce przyjeżdżać!”), lecz nierozerwalnie wiąże się z poczuciem winy. – Jeśli dłuższy czas funkcjonujesz w społeczeństwie zmuszającym cię do robienia rzeczy, które uznajesz za niemoralne, wcześniej czy później paranoja zwycięża – opowiada reżyser. – Zaczynasz mieć urojenia, że inni ludzie już wiedzą, co złego w życiu zrobiłeś, na jakie kompromisy poszedłeś, i cię osądzają. Albo wyobrażasz sobie, że zło lada moment wyjdzie na jaw, i żyjesz w ciągłym lęku, że to nastąpi – dodaje. O agresji rumuński filmowiec też wie sporo. – Można się dosłownie powiesić, 94
Rozumiem społeczeństwo, w którym żyję. Gdzie indziej ślizgałbym się tylko po powierzchni spraw. A dla mnie najważniejsze jest, żeby robić filmy, które wchodzą głęboko w ludzką naturę Cristian Mungiu
czytając w sieci komentarze pod wywiadami, których udzieliłem rumuńskim mediom w związku z premierą „Egzaminu”. „Jak ci się tu nie podoba, to wynocha!”, „Nie jesteś patriotą!” – przytacza niektóre cytaty. Czy to nie brzmi znajomo? Czy nie przypomina niektórych polskich reakcji choćby na „Idę” Pawła Pawlikowskiego? Dlaczego ta fala niechęci wobec Mungiu pojawiła się właśnie teraz? Przecież „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” były znacznie bardziej bezlitosne w opisie
postępującego rozkładu, erozji sytemu wartości w jego kraju. Ale tamten film wyraźnie odnosił się do wydarzeń z przeszłości, a akcja „Egzaminu” dzieje się tu i teraz, Mungiu nie chowa się za kostiumem z poprzedniej epoki. – Narzekamy w Rumunii na demoralizację rządzących, przekupność instytucji, wypierając ze świadomości fakt, że jesteśmy odpowiedzialni przynajmniej za jej część. Nie możesz przecież oczekiwać, że społeczeństwo się zmieni, jeśli zawsze wybierasz egoistycznie: ocalić siebie, najbliższych, wysłać dzieci gdzieś, gdzie jest lepiej. Sam nie wiem, czy jestem w stanie wznieść się ponad to. Ale właśnie dlatego, że nie wiem, wydaje mi się, tak ważne jest, żeby o tym opowiadać w sztuce. Reżyser uważa, że te dwa filmy i opisane w nich sytuacje są ze sobą bardzo mocno powiązane. – Należę do pokolenia Rumunów, którzy urodzili się dosłownie tuż po wprowadzeniu przez Ceaușescu bardzo restrykcyjnego zakazu aborcji. Zabieg dopuszczalny był tylko w skrajnych przypadkach, np. jeśli ciąża stanowiła zagrożenie dla życia matki albo ciężarna była upośledzona fizycznie lub psychicznie – opowiada Mungiu. Mówi o ustawie z 1966 roku, która obowiązywała w Rumunii aż do 1989 r. – Mam starszą siostrę – ciągnie filmowiec. – Urodziła się w roku 1964. Przed wprowadzeniem ustawy. Ja urodziłem się w 1968 r. W roczniku mojej siostry w szkole były klasy A, B i C, po dwadzieścia kilka dzieciaków na klasę. Cztery lata później, gdy poszedłem do szkoły, mieliśmy klasy liczące po czterdzieści kilka osób, aż do literki M. Panowała chora konkurencja, nauczyciele wywierali presję, żebyśmy jak najszybciej decydowali, czym zamierzamy się w życiu zająć, bo jeśli nie zdecydujemy na czas, nie mamy szans dostać się na studia. Alternatywą dla chłopaków była wtedy komunistyczna armia – mówi Mungiu. Studia wybrał więc w wieku 16 lat. Medycynę, bo ojciec był lekarzem. – W liceum wyglądało to tak, że ja i inne dzieciaki, które wybrały medycynę, na matematyce siedzieliśmy w określonych ławkach. Nauczyciel miał nas z tego przedmiotu nie cisnąć, takie było niepisane porozu-
FOT. EAST NEWS
Newsweek KULTURA NOWY FILM CRISTIANA MUNGIU
14-20.11.2016
092-095_NW_47.indd 94
11.11.2016 01:18
Newsweek KULTURA
mienie z dyrekcjÄ&#x2026;. Gdy przyszĹ&#x201A;o do zdawania matury, w efekcie z matmy nie wiedziaĹ&#x201A;em kompletnie nic â&#x20AC;&#x201C; opowiada. DUMA I UPRZEDZENIA
â&#x20AC;&#x201C; Ĺ&#x161;ciÄ&#x2026;gaĹ&#x201A;eĹ&#x203A; na tej maturze? â&#x20AC;&#x201C; pytam. â&#x20AC;&#x201C; Ĺ&#x161;ciÄ&#x2026;gaĹ&#x201A;em. Wszyscy Ĺ&#x203A;ciÄ&#x2026;gali. Do grania nie fair wrÄ&#x2122;cz nas zachÄ&#x2122;cano, Ĺźeby egzaminy wypadĹ&#x201A;y dobrze, a szkoĹ&#x201A;a miaĹ&#x201A;a dobrÄ&#x2026; reputacjÄ&#x2122;. â&#x20AC;&#x201C; RozwaĹźasz, jak bohater â&#x20AC;&#x17E;Egzaminuâ&#x20AC;?, wysĹ&#x201A;anie dzieci do szkoĹ&#x201A;y za granicÄ&#x2026;? â&#x20AC;&#x201C; Nie wiem. Ale to jedno z pytaĹ&#x201E;, ktĂłre zadajÄ&#x2122; sobie wĹ&#x201A;aĹ&#x203A;ciwie codziennie. I cieszÄ&#x2122; siÄ&#x2122;, Ĺźe moje dzieci sÄ&#x2026; jeszcze na tyle maĹ&#x201A;e, Ĺźe nie muszÄ&#x2122; podejmowaÄ&#x2021; decyzji juĹź teraz. â&#x20AC;&#x201C; A sam myĹ&#x203A;laĹ&#x201A;eĹ&#x203A; o przeprowadzce za granicÄ&#x2122;? â&#x20AC;&#x201C; dopytujÄ&#x2122;. â&#x20AC;&#x201C; DostaĹ&#x201A;em duĹźo ofert po ZĹ&#x201A;otej Palmie â&#x20AC;&#x201C; mĂłwi Mungiu â&#x20AC;&#x201C; ale wszystkim od-
mĂłwiĹ&#x201A;em. Nie wyobraĹźam sobie w tym momencie przeprowadzki do Los Angeles. Ani sytuacji, Ĺźe gdyby tamtejszy agent podsunÄ&#x2026;Ĺ&#x201A; mi ciekawy scenariusz, musiaĹ&#x201A;bym byÄ&#x2021; gotowy jechaÄ&#x2021; do StanĂłw i go krÄ&#x2122;ciÄ&#x2021;. A nie jestem gotowy. Jeden z agentĂłw podesĹ&#x201A;aĹ&#x201A; mi kilka tekstĂłw ze Ĺ&#x203A;wiata amerykaĹ&#x201E;skiego kina niezaleĹźnego, ale mĂłwiÄ&#x2026;c szczerze, nie czuĹ&#x201A;em, Ĺźe jestem wystarczajÄ&#x2026;co blisko tego, o czym te teksty opowiadajÄ&#x2026;, Ĺźeby je reĹźyserowaÄ&#x2021;. Mieszkam w Bukareszcie. Jestem Rumunem. Rozumiem spoĹ&#x201A;eczeĹ&#x201E;stwo, w ktĂłrym ĹźyjÄ&#x2122;. Bez problemu odczytujÄ&#x2122; panujÄ&#x2026;ce tu relacje miÄ&#x2122;dzyludzkie. Gdzie indziej Ĺ&#x203A;lizgaĹ&#x201A;bym siÄ&#x2122; tylko po powierzchni spraw. A dla mnie najwaĹźniejsze jest, Ĺźeby robiÄ&#x2021; ďŹ lmy, ktĂłre wchodzÄ&#x2026; gĹ&#x201A;Ä&#x2122;boko w ludzkÄ&#x2026; naturÄ&#x2122;, a nie po prostu filmy popularne. W Rumunii straciliĹ&#x203A;my, niestety, wiarÄ&#x2122;
w to, Ĺźe kino moĹźe byÄ&#x2021; sztukÄ&#x2026; z potencjaĹ&#x201A;em spoĹ&#x201A;ecznym. Ludzie postrzegajÄ&#x2026; ďŹ lmy jako rozrywkÄ&#x2122; albo jako osiÄ&#x2026;gniÄ&#x2122;cie, coĹ&#x203A;, za co my, rumuĹ&#x201E;ski narĂłd, zbieramy na Ĺ&#x203A;wiecie nagrody â&#x20AC;&#x201C; opowiada reĹźyser. â&#x20AC;&#x201C; WokĂłĹ&#x201A; dwĂłch moich poprzednich ďŹ lmĂłw nie byĹ&#x201A;o wĹ&#x201A;aĹ&#x203A;ciwie w Rumunii polemiki, wiÄ&#x2122;kszej debaty â&#x20AC;&#x201C; dodaje na koniec Mungiu. â&#x20AC;&#x201C; To dlatego, Ĺźe i â&#x20AC;&#x17E;4 miesiÄ&#x2026;ce, 3 tygodnie, 2 dniâ&#x20AC;? i â&#x20AC;&#x17E;Za wzgĂłrzamiâ&#x20AC;? najpierw odniosĹ&#x201A;y sukces za granicÄ&#x2026;, a dopiero później weszĹ&#x201A;y do kin w Rumunii. ZauwaĹźyĹ&#x201A;em, Ĺźe ludzie odnosili siÄ&#x2122; do nich w sposĂłb szczegĂłlny: to ďŹ lmy, ktĂłre coĹ&#x203A; wygraĹ&#x201A;y i ktĂłrych siÄ&#x2122; nie tyka. Dlatego zaleĹźaĹ&#x201A;o mi, Ĺźeby premiera â&#x20AC;&#x17E;Egzaminuâ&#x20AC;? w moim kraju zbiegĹ&#x201A;a siÄ&#x2122; z premierÄ&#x2026; w Cannes. N karolina.pasternak@newsweek.pl REKLAMA
A N ATO M I A Z B R O D N I $o l r b ; uÂ&#x2030;v Â&#x152; Â&#x2039; f Â&#x2020; ৾ Â&#x2030; h b o v h -1 _ Äş
TOM 1 TYLKO
7,99 v b ;lm - ŕŚ&#x2039; 1 b ; 7 o v ho m -jÂ&#x2039;1 _ | _u b Ń´Ń´;uŕĽ&#x2022;Â&#x2030; Te s s Ge r r i t s e n Â&#x2030; | Â&#x2030;-u7 ; f o ru-Â&#x2030; b ;
092-095_NW_47.indd 95
11.11.2016 01:18
KULTURA
Newsweek
INTRYGUJĄCA POWIEŚĆ NATALII FIEDORCZUK
Nieznośny ciężar niebytu „Jak pokochać centra handlowe” to opowieść o depresyjnym macierzyństwie. Ale debiut literacki Natalii Fiedorczuk to też metafora losu tych wszystkich, których życie utknęło w nieuleczalnej bylejakości PIOTR BRATKOWSKI
P
atrzę na dwa kobiece portrety. Pierwszy udźwiękowiony i w ruchu: smukła i wysoka, efektowna (choć nieco wycofana) brunetka intrygującym głosem śpiewa coś po angielsku przy akompaniamencie towarzyszących jej muzyków. Na portrecie drugim widać tylko twarz. Niedbale uczesanej blondynki, jakich wiele mija się na ulicy. Ma trochę dzieciakowaty wyraz twarzy. Ale zarazem – zgaszone (a może trochę przestraszone) oczy. I niemal niedostrzegalnie skrzywione usta. Ten pierwszy portret to zamieszczony na YouTube film z 2010 roku przedstawiający reaktywowaną niedługo wcześniej grupę Happy Pills i jej nową wokalistkę. Ten drugi został zamieszczony w lewym dolnym rogu tylnej okładki książki i zajmuje mniej niż jedną czwartą jej powierzchni. Za to jest całkiem współczesny. Oba portrety przedstawiają tę samą kobietę. Nazywa się Natalia Fiedorczuk i ma dziś 32 lata. W 2010 roku Onet pisał o niej jako o jednej z najzdolniejszych przedstawicielek młodego pokolenia muzyków. I jednocześnie – najbardziej zabieganej. Oprócz współpracy z Happy 96
Pills była liderką zespołu Orchid, pracowała nad autorskim projektem Nathalie and the Loners. Ma w CV gościnny występ w Jarocinie z zespołem Strachy na Lachy. I udzielała się w przedsięwzięciach mniej poważnych: zespole Dixies, który gra wyłącznie covery grupy Pixies. Czy w grupie Urlatori e Łobuzzi śpiewającej obciachowe włoskie przeboje z lat 60. Gra na klawiszach, na gitarze basowej. Jej muzyka trochę kojarzy mi się z PJ Harvey. Nie licząc występów gościnnych, Natalia Fiedorczuk wydała pięć płyt. Ostatnią – w 2012 roku. Cztery lata później zadebiutowała jako pisarka. Niezwykle smutną i bardzo ważną powieścią (nazwijmy tak tę książkę
To opowieść o tych, którzy zamiast zjeść kolację z wszystkimi jej rytuałami, na szybko obżerają się – jak ona – bez sztućców
z braku lepszego słowa) o intrygującym tytule „Jak pokochać centra handlowe”. DZIECKU ZSUNĄŁ SIĘ BUCIK
Na pozór jest to książka adresowana do ograniczonej grupy czytelniczek. Nie może być inaczej, skoro co kilka stron napotykamy tu określenie „depresja poporodowa”, Fiedorczuk opisuje rozmaite objawy tej choroby, niedostępnej z natury rzeczy mężczyznom, zatartej zapewne w pamięci kobiet, które dzieci zdążyły odchować. Byłaby to zatem książka głównie dla młodych matek, ale też nie wszystkich. Raczej dla tych, które odczuwają dyskomfort, konfrontując własne doświadczenia z obowiązującym w polskiej kulturze etosem macierzyństwa jako daru łaski, macierzyństwa błogosławionego i pozbawionego kantów. Raczej jest to też książka dla tych matek, które ów dyskomfort czują, porównując własny stosunek do macierzyństwa ze społeczną presją bycia matką idealną. „Znów dziecku zsunął się bucik” – powtarza bohaterce z coraz większym potępieniem jakaś staruszka wlokąca się za nią podczas spaceru z maluchem. Zaś sama bohaterka, nie widząc innego sposobu na spłacenie wysokiej grzywny za złe zaparkowanie samocho-
FOT. ALBERT ZAWADA/AGENCJA GAZETA
TEKST
14-20.11.2016
096-098_NW_47.indd 96
11.11.2016 00:40
du, odpracowuje tę karę w Obywatelskiej Straży Rodzicielskiej, której zadaniem jest tropienie rodziców łamiących (często ze sobą sprzeczne) rodzicielskie procedury i pisanie na nich donosów. Jest to – z całą pewnością – książka dla matek, dla których jest rzeczą niepojętą i skandaliczną, że lekarze przy porodzie odmawiają im – bez powodu – cesarskiego cięcia lub środków przeciwbólowych, powtarzając bajdury o tym, że „ból zbliża matkę do dziecka”. Ale też dla tych, dla których pewien problem egzystencjalny stanowi fakt, że ich mężczyźni, nawet jeśli są ojcami pełnymi najlepszych chęci i gotowymi przejmować rodzicielskie obowiązki, nie są w stanie zrobić tego tak, by zdjąć z kobiet fizyczny i mentalny ból macierzyństwa, trwający przecież jeszcze długo po porodzie. Słowem, tak rozumiana książka Natalii Fiedorczuk byłaby przede wszystkim dla kobiet ze środowisk wielkomiejskich, quasi-inteligenckich, trochę obeznanych z myślą feministyczną (sama Fiedorczuk przyznaje w felietonie w internetowym Codzienniku Feministycznym, że właśnie macierzyństwo zbliżyło ją do feminizmu, z którego wcześniej lubiła sobie z kolegami muzykami żartować). No i takich, które wiedzą, że jeśli kobieta mówi o depresji poporodowej, nie należy jej tłumaczyć, by wzięła się w garść, bo to nowomodne fanaberie. Fiedorczuk opatrzyła powieść posłowiem, w którym oprócz podziękowań dla różnych osób tłumaczy m.in., że jej książka nie jest autobiografią, lecz pewną sumą doświadczeń własnych wzbogaconych jednak o przeżycia matek poznanych osobiście lub np. za pośrednictwem portali społecznościowych. W pierwszej chwili to tłumaczenie wydało mi się zbędne. Przecież gdyby to była autobiografia w sensie ścisłym, jej bohaterka nie nazywałaby się Lucyna Nowak, zaś mąż Lucyny nie byłby właścicielem małej firmy, lecz – tak jak prawdziwy mąż Natalii Fiedorczuk, Maciej Cieślak – muzykiem znanym m.in. ze Ścianki i Lenny Valentino, ale także z produkcji płyt Marii Peszek czy Dezertera. I uznałem te wyjaśnienia za trochę asekuracyjne. Tak, jakby chciała się wobec swej bohaterki 14-20.11.2016
096-098_NW_47.indd 97
97
11.11.2016 00:40
Newsweek KULTURA INTRYGUJĄCA POWIEŚĆ NATALII FIEDORCZUK
lekko zdystansować, sugerując, że ani nie jest taka wredna, ani aż tak wkurzona na świat jak ona. ZDRADZONA PRZEZ DUSZĘ I CIAŁO
Nad tym – słusznym czy nie – czepialstwem szybko przeważyła druga myśl: bardzo dobrze, że Natalia Fiedorczuk nie napisała autobiografii. Bo gdyby napisała, to „Jak pokochać centra handlowe” mogłoby być i niszową, i pretensjonalną opowieścią o tym, jak przepełniona kreatywną energią przedstawicielka bohemy popada we frustrację, zderzając się w efekcie macierzyństwa z tzw. prawdziwym życiem. Tymczasem nic z tego. Właściwie nie wiemy dokładnie, z jakich przestrzeni Lucyna Nowak wkroczyła w uniwersum kaszek, pieluch i bolesnych niemowlęcych gazów. To everywoman, która sama o swojej rodzinie mówi, że należy do „aspirującej niższej klasy średniej”. Mieszkania w ładnych miejscach, ale wynajęte (Fiedorczuk wydała kilka lat temu album o przestrzeniach wynajmowanych). Pieniędzy starcza, ale ciągle trzeba je liczyć. Praca przed porodami i gdy dzieci nieco podrastają – owszem, ale bez stałej umowy i płatnego macierzyńskiego. I nie bardzo wiadomo jaka: siedząc z dziećmi, dostaje zlecenia na montaż reklamówek karmy dla kociąt. Jej historia jest monotonna i w wymiarze fabularnym właściwie pozbawiona dramatyzmu – nawet wykrycie u starszego dziecka autyzmu opowiedziane jest przez Fiedorczuk niezwykle dyskretnie, jakby niknie w ciągu innych wydarzeń. Lucyna rodzi w niedługim odstępie czasu dwoje dzieci i już po pierwszym ciężkim porodzie zaczyna cierpieć psychicznie. Chodzi na terapię grupową, ale rzuca ją zniechęcona domagającymi się od niej perfekcjonizmu współpacjentkami. Ma poczucie krzywdy, bo jej świat skurczył się do domu i dzieci. I poczucie winy, że czuje się przez swe macierzyństwo skrzywdzona. Rozumie, że mąż daje jej tyle, ile może, ale ma do niego pretensje, że pracując w swojej firmie, może sobie pozwalać na dłuższą nieobecność w domu. I jest na siebie o te pretensje wściekła; koło się zamyka. 98
Natalia Fiedorczuk Jak pokochać centra handlowe Wielka Litera
Całymi dniami nie rozmawia z nikim. Czuje, że utraciła własne ciało na rzecz dzieci. Gdy tego wszystkiego robi się za dużo, dopada ją nieukierunkowany szloch
Duchowe życie Lucyny, pozbawione bodźców ze świata, redukuje się do spraw okołomacierzyńskich. Całymi dniami nie rozmawia z nikim (przynajmniej z nikim dorosłym) i odkrywa wieczorami, że jej głos zamienia się w skrzek. Zdradza ją własne ciało, odczuwa, że je utraciła na rzecz dzieci, postrzega je jako definitywnie zdeformowane: w pierwszej ciąży przytyła 25 kilogramów, ubieranie się zaczyna ją boleć. Gdy tego wszystkiego robi się za dużo, dopada ją nieukierunkowany szloch. Wtedy wraca do swojego psychiatry, który przepisuje jej antydepresanty mające ten dodatkowy powab, że obniżają apetyt. To ważne, bo objadanie się słodyczami to właściwie jedyna rzecz, jaka sprawia Lucynie przyjemność. NIBYT
Do tytułowych centrów handlowych Lucyna jeździ z dziećmi, żeby im i sobie przerwać domową monotonię. Naj-
bardziej jednak lubi jeździć sama. Do spożywczych, meblarskich, budowlanych. W tekście, którego fragment jest mottem książki Fiedorczuk, antropolog Marc Auge zalicza centra handlowe do „nie-miejsc” (obok np. autostrad, portów lotniczych, wielkich hoteli). Dla Lucyny te „nie-miejsca” zaczynają stanowić swoistą przestrzeń tranzytową, w której mamy namiastkę niezobowiązującego kontaktu z ludźmi, ale też nikt nikogo nie ocenia. Tu czuje się ona najbardziej u siebie. I sobą. Spożywcze kuszą smakami, meblarskie – iluzją ładu, budowlane – obietnicą własnej, a nie tylko wypożyczonej na chwilę przestrzeni. Zaś na stacjach benzynowych Lucyna lubi wypić kawę i zapalić papierosa, traktując to jako 20 minut wolności skradzionej nieustępującemu poczuciu obowiązku wobec innych. I niewiele ma do rzeczy fakt, że Lucyna świetnie zdaje sobie sprawę, jak tandetną namiastką się żywi. Czuje się u siebie w „nie-miejscach”, bo na co dzień żyje „nie-życiem”, w „nibycie” – żeby zacytować udaną konstrukcję słowną ze starego wiersza Roberta Tekielego. I dlatego ta powieść, będąca przecież w swej podstawowej warstwie nadzwyczaj realistycznym opisem macierzyństwa czy poporodowej depresji, jest zarazem metaforą, pozwalającą odnaleźć się w swym uniwersum ludziom, których doświadczenia nie mają nic wspólnego z doświadczeniami Lucyny. To opowieść o tych, którzy zamiast zjeść kolację z wszystkimi jej rytuałami, na szybko obżerają się – jak ona – bez sztućców, „za lodówką”. O wszystkich, którzy wieczorem zamieniają kilka zdawkowych zdań z najbliższymi, bo na dłuższą rozmowę za bardzo chce się spać. A gdy chcą sobie sprawić święto, kupują w Biedronce porcję mrożonych małży, bo bardziej wyszukane przyjemności przestały przychodzić im do głowy. To opowieść o wszystkich, którym zdawało się, że życie obiecuje wiele, a utkwili na dobre w jakiejś definitywnej bylejakości. I nawet nie mają wymówki, że zrobili to dla dzieci. N piotr.bratkowski@newsweek.pl
14-20.11.2016
096-098_NW_47.indd 98
11.11.2016 00:40
DGP.indd 1
10.11.2016 13:21
!
Hit
KSIĄŻKA
Małgorzata Sadowska poleca książkę Davida Fostera Wallace'a
Wszystkie smutne rzeczy, które zrobisz jeszcze wiele razy Ta książka to płomienna obrona prawa do rozpaczy
W
100
David Foster Wallace
w czerwcu 2006 r.
przypisów (te do „Infinite Jest” zajmują około stu stron), potrafi zarazem „pozamiatać” jednym zdaniem czy akapitem. Jak wówczas, gdy opisuje rozmaite „gatunki personelu” ekipy „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha i konstatuje: „W przeciwieństwie do weltschmerzowego chłodu techniczek, inspicjentki i asystentki osobiste mają zbolałe miny, które mówią: »Chodziłam do naprawdę dobrego college’u, a co teraz robię ze swoim życiem«, miny świadczące o tym, że jeśli nie siedzą po dwa razy w tygodniu na psychoterapii, to tylko dlatego, że nie mogą sobie na to pozwolić”. W reportażu o targach w Illinois (gdzie dorastał i odnosił sukcesy jako tenisista) w jednej z hal wyłuskuje grupę tzw. Kmart people, czyli białych śmieci, najbiedniejszej kasty w Ameryce. „Kmart
people mają skłonność do otyłości, poliestru, ponurej miny, hodowania nieszczęśliwych dzieci o szklanych oczach – pisze Wallace. – Mają kłótliwe głosy i sztorcują swoje pociechy. To ten typ ludzi, którzy policzkują swoje dzieciaki przy kasach w supermarkecie”. Ale choć Wallace nie szczędzi im przykrych słów, to jednak zatrzymuje się na granicy szyderstwa czy pogardliwego spojrzenia posyłanego wieśniakom. Unika łatwego osądzania ludzi, „którzy nie żądają od życia niczego więcej, jak tylko tego, żeby w Białym Domu zasiadł republikanin, a na czarnym welwecie na drewnianym gzymsie nad kominkiem w ich mobilnym domu widniał Elvis. Nikogo nie krzywdzą”. Ta mordercza dynamika relacji ja – inni to lejtmotyw twórczości Wallace’a, a przynajmniej tej jej części, która dotąd ukazała
FOT. BASSO CANNARASA/OPALE/LEEMAGE/EAST NEWS
jakimś sensie jesteśmy tu wszyscy na pożarcie, paszcza Bramy Głównej nas wchłania, powolna, zbita masa ludzka przesuwa się perystaltycznie po zawiłym układzie rozgałęzionych alejek. (…) A do tego mamy owe wielkie udosławniacze wszelkiej metafory, czyli małe dzieci – bokserów, pożeraczy krówek, przypadki porażenia słonecznego, przypadki przedawkowania Nadzwyczajnych Zdarzeń – wiejskich obywateli jutra Środkowego Zachodu, wszystkich rzygających” – kończy swój reportaż dla „bajeranckiego pisma ze Wschodniego Wybrzeża”, czyli dla „Harper’s Magazine”, David Foster Wallace. Ten reportaż pod typowo wallace’owskim, długaśnym tytułem „Oddalanie się od bycia już dosyć oddalonym od wszystkiego” jest czymś zdecydowanie więcej niż zawadiacką relacją z rolniczych targów stanu Illinois. To opowieść o męczennikach rozrywki, społeczeństwie uzależnionym od serwowanych non stop podniet, o przymusie zabawy kończącym się eksplozją wymiocin i pogłębiającym się poczuciem braku satysfakcji. David Foster Wallace, który w 2008 r., w wieku lat 46, popełnił samobójstwo, jak nikt w jego pokoleniu potrafił opowiedzieć o żywym organizmie tłumu i egzystujących w jego obrębie plemionach. Choć słynie z pisarskiej wylewności ( jego najsłynniejsze dzieło, wciąż czekające na wydanie w Polsce „Infinite Jest”, liczy ponad tysiąc stron) i zamiłowania do niekończących się dygresji, które w jego utworach mają formę konkurujących z główną narracją 14-20.11.2016
100-101_NW_47.indd 100
11.11.2016 01:45
PREMIERY WYBITNE
BARDZO DOBRE
się w Polsce („Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” i „Rzekomo fajna rzecz…”). Ludzie chcą się jednocześnie wyróżnić i pozostać w tłumie; kuszeni perspektywą wyjątkowych doznań, poddają się rytuałom masowej turystyki; spędzają po sześć godzin dziennie przed telewizorem, by stać się częścią wielkiej rodziny oglądających i oglądanych – co paradoksalnie tylko pogłębia ich poczucie całkowitej alienacji (kapitalny esej o telewizyjnej rozrywce i terrorze ironii „E Unibus Pluram: telewizja a fikcja amerykańska” nic a nic nie stracił na aktualności). „Moje manifestacyjnie antystadne zachowanie motywowane jest, oczywiście, pełną zażenowania i oczywistej pogardy troską o to, jak się zaprezentuję w oczach innych – troską stuprocentowo wszak amerykańską. Rozpaczliwość mojej sytuacji polega na tym, że cokolwiek bym zrobił, nie ucieknę przed własną esencjalną i po nowemu nieprzyjemną amerykańskością. Rozpacz sięga zenitu w portach, przy relingu, gdy spoglądam na tłum, do którego nie umiem należeć. Czy w górze, czy na dole jestem amerykańskim turystą – jestem więc ex officio duży, tłusty, czerwony, głośny, bezceremonialny, pogardliwy, zaabsorbowany sobą, zepsuty, dbały o pozory, wstydliwy, zrozpaczony i zachłanny” – to już wrażenia z rejsu luksusowym statkiem Nadir po Morzu Karaibskim, opisane w reportażu z 1995 r., zamówionym przez „Harper’s Magazine”. To arcydzieło gatunku, rzecz o koszmarze zorganizowanej zabawy. Pobyt na Nadirze jest niekończąca się karuzelą atrakcji, z których najmniej istotną wydaje się poznawanie obserwowanych głównie z pokładu skrawków lądu. Turniej rzutków, turniej ping-ponga, odnowienie ślubowań małżeńskich, lekcja nawigacji, konkurs na najlepsze męskie nogi (Wallace zajął trzecie miejsce), seminarium sztuk i rzemiosł, olimpijski klub zdrowotny, poznaj swojego dyrektora rejsu, występ hipnotyzera – Wallace bierze udział w oferowanych na Nadirze rozrywkach z podziwu godnym samozaparciem i nie szczędzi nam żadnych szczegółów swoich morderczych zmagań z poczuciem nieustannego dyskomfortu. Towarzyszy mu w nich
DOBRE
ŚREDNIE
cień 16-latka, który kilka tygodni wcześniej podczas podobnego rejsu popełnił samobójstwo. „Rzekomo fajna rzecz…” jest rodzajem autorskiej analizy przyczyn owego desperackiego czynu, bo jak pisze D. F. Wallace: „W masowo sprzedawanych Luksusowych Rejsach jest coś nieznośnie smutnego. Jak większość nieznośnie smutnych rzeczy i ta zdaje się niewiarygodnie ulotna i złożona w swych przyczynach i skutkach: na pokładzie Nadiru, zwłaszcza nocą, gdy cichnie wesoły gwar zorganizowanych rozrywek – doznawałem rozpaczy”. Podkreślając, że używa tego zbanalizowanego słowa jak najbardziej poważnie, mówił, że rozpacz to „jakby człowiek chciał umrzeć, aby uniknąć nieznośnego uczucia uświadamiania sobie, że jest mały, słaby i samolubny, i że bez wątpienia kiedyś umrze. Jest to chęć wykonania skoku przez burtę”. Sam Wallace taki skok wykonał – w sierpniu 2008 r., korzystając z chwilowej nieobecności żony, powiesił się w garażu. Cała jego biografia jest opowieścią o zmaganiu się z depresją i uzależnieniami, dziejami peregrynacji przez odwyki i terapie oraz związane z chorobą okresy dramatycznych twórczych kryzysów. Choć doczekał się uznania za życia („Infinite Jest” wielu krytyków uznało za arcydzieło), to jego prawdziwa legenda jest stosunkowo świeża. Choć spadkobiercy (wdowa po pisarzu i jego siostra) walczą z wizerunkiem Wallace’a celebryty, popkulturowy proces beatyfikacyjny trwa. W zeszłym roku premierę miał
David Foster Wallace Rzekomo fajna rzecz, której nigdy więcej nie zrobię W.A.B.
SŁABE
DNO
„Koniec trasy” Jamesa Ponsoldta, film fabularny o kilku dniach, które w towarzystwie pisarza spędził dziennikarz „Rolling Stone’a”. Bliscy Wallace’a poddali bezlitosnej krytyce prezentowany tu wizerunek pisarza: nieprzystosowanego, uroczo naiwnego dziwaka w charakterystycznej bandanie owiniętej wokół głowy. Jeśli już szukać intrygujących przejawów popkulturowej obecności twórcy „Infinite Jest”, lepiej obejrzeć „Genialny klan” Wesa Andersona, film, którego bohaterów zadziwiająco dużo łączy z postaciami z „Infinite Jest”. A najlepiej oczywiście czytać Davida Fostera Wallace’a, autora, który przywracał powagę (choć potrafi być doskonałym ironistą, tyle tylko, że nie czyni z ironii jedynego narzędzia kontaktu z czytelnikami) i walczył o prawo do smutku, wstydu, zażenowania i w ogóle – słabości. Który opisując groteskowe zachowania ludzkich stad, sam widział siebie jako ich członka. Stąd też wielki podziw Wallace’a dla Davida Lyncha, o którym napisał błyskotliwy reportaż-esej niepozbawiony rzecz jasna wallace’owskiego poczucia humoru („Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Davida Lyncha na planie jego filmu, sikał na drzewo. Nie żartuję”.) Pisarz wysoko ocenił sposób, w jaki twórca „Blue Velvet” tworzy postacie niepoddające się moralnej ocenie (weźmy taką Laurę Palmer – ofiarę, która wcale nie była taka święta). Kiedy czytałam poniższe słowa o Lynchu, doszłam do wniosku, że wielu z nas, czytelników i admiratorów twórcy „Rzekomo fajnej rzeczy…”, mogłoby powiedzieć to samo o Davidzie Fosterze Wallasie: „Czuję, że 30/03/86 [dzień, w którym pisarz obejrzał „Blue Velvet” – przyp. red.] pokazał mi coś autentycznego i ważnego. A nie mógłby tego zrobić, jeżeli nie byłby gruntownie, nago, bezpretensjonalnie, niewymuszenie sobą, gdyby nie był Ja, które komunikuje przede wszystkim siebie – gdyby nie był ekspresjonistą. Mało mnie obchodzi, czy jest on ekspresjonistą naiwnym, patologicznym, czy superwyrafinowanym. Liczy się dla mnie, że »Blue Velvet« do mnie trafił i pozostał dla mnie przykładem heroicznej sztuki”. N malgorzata.sadowska@newsweek.pl
14-20.11.2016
100-101_NW_47.indd 101
101
11.11.2016 01:45
Newsweek KULTURA PREMIERY
FILM
WYSTAWA
EDERLY REŻ. PIOTR DUMAŁA, ŻÓŁTY SZALIK
Obcy wśród samych swoich
STRACONE TERYTORIA. OSAD SPUTNIK PHOTOS, CSW ZAMEK UJAZDOWSKI, DO 5.02.2017
Radziecki brud
W „EDERLY” PIOTRA DUMAŁY czuć surrealistyczny klimat dzieł Brunona Schulza i Franza Kafki. I widać nawiązania (przepiękne czarno-białe zdjęcia Adama Sikory) do ekspresjonistycznego kina Carla Theodora Dreyera i Friedricha Wilhelma Murnaua. Ale wybitny polski animator nakręcił film (aktorski tym razem), który wcale nie jest archaiczny. „Ederly” to inteligentna komedia z elementami kryminału, w dodatku aktualna. Mężczyzna z miasta (znakomity Mariusz Bonaszewski) trafia
do zamkniętej społeczności na wsi, gdzie rozpętuje lokalną wojenkę o własną tożsamość. Mężczyzna chce pozostać sobą, ci, których spotyka, chcieliby zaś, by był taki jak reszta otoczenia. Dumała pokazuje, jak bardzo „ten obcy” jest we wsi potrzebny. Przydaje się np., żeby odśnieżać dziedziniec na plebanii albo zapełnić przy stole puste miejsce po synu marnotrawnym. Jednak może zostać tylko pod warunkiem, że przyjmie przygotowaną dla niego KAROLINA PASTERNAK tożsamość.
Przez ostatnie osiem lat fotografowie kolektywu Sputnik Photos jeździli do krajów byłego ZSRR. Tytułowy „Osad” wziął się z rozpadu mocarstwa, trudno pozbyć się tej odłożonej warstwy, mimo że minęło już 25 lat – mówią prace siedmiu fotografów wybrane z kilku tysięcy, które powstały we wszystkich byłych republikach ZSRR w ramach projektu „Stracone terytoria”. Czy stracone? Na zdjęciach widać zdegradowaną naturę, ruiny starych i nowych, nieskończonych, a już zniszczonych budynków, doświadczonych wojnami ludzi. Mamy też osad – są na wystawie krajobrazy z usypiskami rudej ziemi – śladami po podziemnych wybuchach jądrowych, a także czarne pejzaże kopalń uranu. Te zdjęcia intrygują i niepokoją, układają się w smutną opowieść o postsowieckim świecie. JOANNA RUSZCZYK
MUZYKA THE EMPIRE
Organek MYSTIC
Vader WITHING HOUR PRODUCTION
Organek na fali
Trochę mało jak na Vadera
TOMASZ ORGANEK
Na poprzednich płytach Vader wypadał znakomicie, ale po przesłuchaniu najnowszego albumu grupy mam mieszane uczucia. Wydaje się, że wszystko jest na swoim miejscu – dobiegający z samych trzewi ryk Petera, przeszywające powietrze sola gitarowe, perkusista młócący z szybkością karabinu maszynowego. Niby ten album powinien zachwycać fanów mocnej muzyki, a jednak nie zachwyca. Jest spraw-
J E ST
i charyzmatycznym wokalistą, a do tego potrafi żonglować różnymi stylistykami i parafrazować klasyków rocka, bluesa i folku. Można usłyszeć u niego riffy Black Sabbath lub bardziej współczesne nawiązania do Queens of the Stone Age czy Muse. Wprowadza też do utworów sporo polskich klimatów („Czar-
SPRAWNYM GITARZYSTĄ
102
na Madonna”) i osobistych opowieści („Ki czort”), ale jest zapatrzony w Amerykę, co wypada czasem sztucznie („Son of a Gun”). Dobra płyta. JACEK SKOLIMOWSKI
ny, ale przewidywalny. Mocne punkty w postaci utworów „Parabellum” czy „Feel My Pain” to trochę za mało jak na markę Vadera. Od orłów death metalu oczekuje się więcej. Noblesse RAFAŁ PYZNAR oblige.
FOT. MATERIAŁY PRASOWE, NATALIA KABANOW
CZARNA MADONNA
14-20.11.2016
102-103_NW_47.indd 102
10.11.2016 20:08
Newsweek KULTURA PREMIERY
TEATR LENI RIEFENSTAHL. EPIZODY NIEPAMIĘCI REŻ. EWELINA MARCINIAK TEATR ŚLĄSKI W KATOWICACH
Reżyserka Hitlera Spektakl EWELINY MARCINIAK to nie jest biografia, ale kunsztowna i olśniewająca wizualnie impresja na temat LENI RIEFENSTAHL. Opatrzona zjadliwym komentarzem Elfriede Jelinek (Alona Szostak), specjalistki od przywracania tego, co wyparte. Ogromna hala przypomina studio filmowe. Scenę z trzech stron zamykają gigantyczne ekrany. Riefenstahl świętuje na planie swoje setne urodziny nawiedzana przez duchy przeszłości. Groteskowe, ukryte pod maskami figury Hitlera i jego świty, karykaturalne i nadekspresyjne, nie pozwalają o sobie zapomnieć. Młoda Leni (znakomita Agata Woźnicka) jest pewna siebie, chorobliwie ambitna i gotowa na wszystko. Stara Riefenstahl (Małgorzata Gorol) mówi niewiele, ra-
czej odwraca wzrok od wspólnych zdjęć z Führerem. Woli śnić zmysłowy sen o dzikiej Afryce. Gdy padają pytania o nazistowską przeszłość, Leni opowiada o filmowym montażu, wybijając rytm na perkusji. – Zastanawiałaś się, kto wchodzi do historii, gdy ty z niej wychodzisz? – pyta bohaterkę Jelinek. Choć magia kina wygra z prawdą historii, o bracie,
którego nie potrafiła ocalić przed wojną, Leni nie zapomni. Mimo że brakło dla niego miejsca w jej filmach. „Chciałam być reżyserką i Niemcy dały mi wszystko. Który z wielkich artystów przejmował się polityką?” – pyta siebie Riefenstahl w finale i jest w tym pytaniu coś z historii Fausta. MICHAŁ CENTKOWSKI
REKLAMA
102-103_NW_47.indd 103
10.11.2016 20:08
RYS. HENRYK SAWKA
HENRYK SAWKA
104
14-20.11.2016
104_NW_47.indd 104
10.11.2016 18:24
MARTES SPORT.indd 1
10.11.2016 13:23
ZYSKAJ DO
ROCZNIKA 2016
TAKA HISTORIA NIE LUBI SIĘ POWTARZAĆ.
WIĘC SPIESZ SIĘ I ODKRYJ WYJĄTKOWE RABATY NA FORDY Z ROCZNIKA 2016. DODATKOWO WYBRANE MODELE W OFERCIE FORD MULTIOPCJE 1,99% Z WAKACJAMI OD SPŁATY PIERWSZEJ RATY*. ZAPRASZAMY DO AUTORYZOWANYCH SALONÓW FORDA. Korzyść finansowa jest wyliczona dla Forda Kuga Titanium Plus Edition, zawiera upust od Ford Polska i Autoryzowanego Dealera Forda. Wyposażenie dodatkowe jest uwzględnione w cenie. Oferta limitowana, ograniczona w czasie i ilości. Zużycie paliwa oraz emisja CO2: Ford Fiesta Trend 5dr z Trend SYNC, 1,25 Duratec, 82 KM; 5,2 l/100 km, 122 g/km; Ford Kuga FWD 2.0 TDCI, 150 KM; 4,7 l/100 km, 122 g/km; Ford Focus Trend 5dr z Trend SYNC, 1,6 Ti-VCT, 105 KM, M5, 6 l/100 km, 136 g/km (zgodnie z rozporządzeniem WE 715/2007 z późniejszymi zmianami w WE 692/2008, cykl mieszany). Na zdjęciu samochody z wyposażeniem opcjonalnym. * Odroczenie terminu płatności pierwszej raty maksymalnie do 59 dni od daty zawarcia umowy kredytowej na wybrane modele Forda. Z oferty Ford Multiopcje 1,99% wyłączone są wersje Ambiente oraz silniki 1.0 EcoBoost. Przykład reprezentatywny: Rzeczywista Roczna Stopa Oprocentowania (RRSO) wynosi 8,35%, całkowita kwota kredytu (bez kredytowanych kosztów) 48 256 zł, całkowita kwota do zapłaty 60 582,47 zł, oprocentowanie zmienne 6,29%, całkowity koszt kredytu 12 326,47 zł, w tym: opłata przygotowawcza 2 412,80 zł, odsetki 9 913,67 zł, 47 miesięcznych równych rat w wysokości 600,06 zł i ostatnia rata 29 966,70 zł. Kalkulacja dokonana na dzień 08.04.2016. Wymóg zawarcia umowy ubezpieczenia AC samochodu – koszt nie jest wliczony do RRSO. Ford OneCall: 22 522 27 27 – opłata za połączenie zgodna z taryfą operatora. ford.pl
FORD.indd 1
10.11.2016 13:21