Tomasz Wiśniewski
Bastion logiki sakralnej Zbiór tekstów opublikowanych w Czasopismie Internetowym „Rekurencje”
Biblioteka Myśli Trollskiej
Zapraszamy do lektury archiwum naszego czasopisma na stronie: http://www.issuu.com/rekurencje Strona Czytam ‘Czytam “Czytam lewicową publicystkę dla beki” dla beki’ dla beki, założyciel czasopisma „Rekurencje”: http://www.facebook.com/dlabekidlabekidlabeki
Spis treści
Feminizm antymaterialistyczny Zdekonstruować naród! . . . . . Modernization now! . . . . . . Przyszłość Europy . . . . . . . Dekonstrukcja w akcji . . . . . Ostatni bastion logiki sakralnej
2
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
. . . . . .
3 9 12 15 18 24
15 grudnia 2012
Feminizm antymaterialistyczny (Z premedytacją) 1. Jak wskazywał sam tytuł mojego krótkiego tekstu o chaocentryzmie1 , był on zaledwie próbką intuicji — niewykończoną, nie ostateczną i nie definitywną. W tytule tym zostały wymienione interesujące mnie pola refleksji, którymi niewątpliwie należałoby zająć się w możliwej do przewidzenia przyszłości. Jak w tamtym tekście, również tutaj zaledwie komunikuję pewne naprawdę luźne, acz niekoniecznie zborne intuicje. 2. Drugim celem, siłą rzeczy zawartym w podstawowej intencji tekściku, była krytyka (im bardziej prowokacyjna, tym lepsza) zwyczajowego modelu polskiej duchowości. Jak wiadomo to od wyobrażeń metafizycznych zależy kształt porządków doczesnych. W tym wypadku w centrum uwagi leży sfera społeczna — uwarunkowana przez niedojrzałą umysłowość, sama blokuje i deformuje ustatkowanie tego, co polityczne (bycie jest kwestią społeczną, a polityczność leży na jego granicy). Teoria gender oraz wyrosłe wokół niej nauki nie są wcale takie złe, gdy tylko wiemy, co chcemy z nich wyciągnąć. Przybranie przez nie perspektywy materialistycznej ma sens o tyle, o ile daje się w niej skrytykować stosunki wyrosłe na takich (zdecydowanie nie szlachetnych) uwarunkowaniach. U sedna historycznego materializmu „leży zasada konstrukcji”2 — człowiek nie potrzebuje fetyszystycznego stosunku do swoich własnych wytworów, lecz powinien umieć modyfikować je a nawet rozkładać w zależności od potrzeb. Należy mieć na uwadze niedoskonałość 1
T. Wiśniewski, Chaocentryzm, http://xportal.pl/?p=6035 — przyp. red. W. Benjamin, O pojęciu historii, przeł. K. Krzemieniowa, w: idem, Anioł historii. Eseje, szkice, fragmenty, Poznań 1996, s. 424. 2
3
ludzkich konstrukcji względem ich ideowych, transcendentnych wzorców. W tej logice człowieka jako człowieka nie konstytuuje samo biologiczne urodzenie, lecz konieczne są rytuały, inicjacje wprowadzające naturalne ciało w transcendentny kosmos i tym sposobem tworzące jego godność. Człowiek jest zawsze „człowiekiem kulturowym” — gdzie kultura nie jest już tylko funkcją materialnych procesów składających się na życie jakiejś wspólnoty, ale pewną sferą mistyczną, diametralnie odmienną jakościowo od „świeckiej” natury. Rites de passage są swoistymi „urządzeniami”, stwarzającymi człowieka jako podmiot kultury. Nie można zaprzeczyć faktowi iż kultura, o ile rzeczywiście ma być czymś oddzielnym i wyższym od natury, jest konstrukcją, i to powstałą na drodze pieczołowitych zamiarów oraz wykonań, na co wskazuje zresztą sama etymologia jej pojęcia. Metodyka genderowa służy tylko badaniu różnych zjawisk rzeczywistości społecznej. Jako zwykła perspektywa analityczna aż prosi się o neutralne aksjologicznie odczytanie i zużytkowanie. Nie musi nic mówić, oceniać ani przesądzać o źródłach czy zasadności badanych konstrukcji. Samo mówienie o kulturze powinno zwracać naszą uwagę na tkwiący w niej motyw twórczej dynamiki świadomości, poskramiającej i kształtującej biologiczny czy nawet nieorganiczny materiał. Pojęcie gender w istocie powinno więc stanowić zaledwie jeden z elementów obszerniejszej perspektywy, krytycznej wobec przekonania o biologicznym zdeterminowaniu człowieczeństwa. Formowanie pełnowartościowej istoty ludzkiej to w wielu kulturach proces długi i wymagający — wydzielenie człowieka ze świata zwierząt czy wręcz materii musi odbywać się za pośrednictwem rytuałów i inicjacji. Tym samym historyczny (kulturowy, społeczny itd.) materializm powinien ulec niejako samoprzezwyciężeniu, nie ma bowiem budowli bez budowniczego. ∗∗∗ Kobieta jest pierwotnym środkiem produkcji (biologicznej, ekonomicznej), a przez to przedmiotem wymiany. Biorąc pod uwagę również zasadniczą fizyczną słabszość kobiet wobec mężczyzn (istniejące wyjątki potwierdzają ogólną regułę), należy przyznać iż z punktu widzenia zasad materialistycznych kobieta zawsze stoi na przegranej pozycji, nie można więc ufundować na nich żadnego feminizmu (oprócz zupełnych wyjątków, oczywiście). Materia, której kondycję można w jakimś stop4
niu zmieniać i poprawiać, na naszym świecie zawsze pozostanie ułomną i niedoskonałą. Pozostaje tedy jedynie zwrócić się w kierunku religii, zawsze nadrzędnej wobec ludzkiej natury i albo ją całkowicie gwałcącej, albo „zaledwie” poprawiającej. Zwróćmy uwagę na chrześcijańskie, biblijne zalecenia ulżenia doli kobiet — ważne dla nas tylko dlatego, że wypowiedziane zostały przez Boga-Człowieka3 . Teoretycznie piszący te słowa jest mężczyzną, nie może więc mieć perfekcyjnego wglądu w kobiecą specyfikę, uważa on jednak, że jakichkolwiek wzorców do reprodukowania przez ludzi należy szukać na poziomie transcendentnym, mitycznym — na przecięciu metahistorii z hierohistorią. Mowa więc o feminizmie, ponieważ czasy obecne wymagają akcji ze strony zasady kobiecej; antymaterialistycznym zaś dlatego, że jedynym ratunkiem dla człowieka (a jednocześnie lepszym z jego przeznaczeń) jest wyjście z materii — a że bez kobiety nie ma człowieka, to w jej właśnie gestii leży również jego ostateczny los. ∗∗∗ Kobieta, mówiąc, bawi się jedynie w mężczyznę. „Jeśli więc kobieta mówi swemu partnerowi «Kocham Cię!», to jakkolwiek sądzi, że słowa te są autentycznym wyrazem jej uczuć, wypowiada je nie jako kobieta, ale jako męski quasi-podmiot”4 — kobiece „Kocham Cię!” utwierdza tylko mężczyznę w jego własnej miłości. Mowa kobiety jest echem utwierdzającym mężczyznę w prawidłowości nadawanego przezeń przekazu — musi on do niego powrócić. Rozmowa kobiet w ich własnym gronie zaś jest tylko powieleniem tego kobiecego odgrywania mężczyzny, wtórnym nawet wobec ich psychoterapeutycznej funkcji echa — tym bardziej więc brak w niej sensu, pozbawiona jest bowiem podmiotowego odniesienia. 3
Uważam zresztą, że fakt wypowiedzenia ich przez istotę Bogo-człowieczą jest tutaj kluczowy — samego Boga ludzie zwyczajnie by się nie posłuchali, jak to wielokrotnie bywało w Starym Przymierzu, a tym bardziej człowieka, równego im i tak samo omylnego. Dopiero zjednoczenie obu kondycji zapewnia uznanie mediacji i posłuch dla wypowiadanych wskazówek. 4 P. Dybel, Zagadka „drugiej płci”. Spory wokół różnicy seksualnej w psychoanalizie i w feminizmie, Kraków 2012, s. 308.
5
Kształt prostytucji w wielkich miastach nadaje kobiecie nie tylko charakter towaru, ale i — w dosadnym rozumieniu — artykuł powszechnego użytku. Znajduje to swą zapowiedź w sztucznym ukryciu pod szminką cech osobistych, na korzyść cech zawodowych5 . To być może pokraczny przykład, ale oddaje on pewien sens bycia kobietą jako ustawicznego braku — zawsze pozostanie niespełnioną (tj. nie osiągnie pozycji równej mężczyźnie), niezależnie od tego ile by nie mówiła, jak by się nie ubrała, nie pozmieniała swojego zachowania czy nie dołożyłaby wszelkiego rodzaju ozdób, zapachów itd. Dalej pozostaje reczą, może bardziej wymyślną i cenniejszą, ale tym bardziej też pożądaną w międzymęskiej wymianie. Kobieta mówiąca (a tym bardziej czyniąca, działająca) jest więc jedynie kiepską imitacją mężczyzny. Prawdziwą siłą kobiet, przydającą im majestatycznej sprawczości, jest dumne i wyniosłe milczenie. Jakże często łączy się to z innymi ważnymi cnotami, oddaniem i pokorą. Rzeczą całkowicie pozbawioną sensu byłoby poszukiwanie autonomicznego, samoistnego sensu w zwyczajowym kobiecym pytlowaniu. Jakąż duchową przewagę nad zerwanymi z łańcucha „wózkowymi” przejawia D’Ormessonowska Ingeborga ze swoim milczeniem! I cóż bardziej kobiecego ponad minimalistyczne — a wymuszone dopiero przez stanięcie w obliczu tego, co Boskie — Mariowe „fiat”? Nie umiem niestety rozpatrzyć relacji, jaka tworzy się między mówieniem a pisaniem — czy litera stanowi zwykłe przedłużenie i zapis słowa, czy też jego rewers, przeciwieństwo? Jakiemu żywiołowi — męskiemu czy kobiecemu — winno być przyporządkowane pisanie? To wielka niewiadoma i obawiam się, że spekulowanie na ten temat byłoby nazbyt czcze. ∗∗∗ Polska nigdy cię nie zechce, drogi Sebastianie G. z łysą glacą i szalikiem ulubionej drużyny piłkarskiej. Twoja miłość jest bezprzedmiotowa i bezprzyszłościowa, na pewno nie będzie z niej potomstwa. Polska jest lesbijką. Możesz co najwyżej wzuć spodnie rurki i okulary zerówki w grubych oprawkach, to może zostaniecie przyjaciółmi (jakież 5
6
W. Benjamin, Park Centralny, przeł. H. Orłowski, w: Anioł historii, s. 407.
to mdłe). Spróbuj ją upić i wtedy wiesz co... Ach nie! Nie pamiętasz? Przecież ta k... od kilku stuleci abortuje wszystko co może narodzić się z niej wartościowego. A więc „Polska jest lesbijką”. Żydowski marksista-mesjanista Walter Benjamin (1892–1940) podaje (w odniesieniu do baudelaire’owskiego oglądu Paryża): „Wiek dziewiętnasty zaczął bezwzględnie wciągać kobietę w proces produkcji towarowej. Wszyscy teoretycy zgodni byli co do tego, że tym samym została zagrożona swoista kobiecość kobiety. Z biegiem czasu w kobiecie musiały się nieuchronnie rozwinąć cechy męskie. Baudelaire afirmował w niej te cechy; jednocześnie jednak zamierzał je wyzwolić spod władzy ekonomii. W ten sposób dochodzi do przekonania, by nadać tej tendencji rozwojowej kobiety akcent czysto seksualny. Ideał lesbijki jest protestem moderny przeciwko rozwojowi technicznemu”, nieco dalej zaś: „Miłość lesbijska niesie uduchowienie po kobiece łono. Tam wciąga na maszt sztandar z liliami miłości nie zbrukanej, która nie zna ani ciąży, ani rodziny”6 . W przypadku Polski jest nieco inaczej, jej dziejowy homoseksualizm to stałe residuum atawizmu przednowoczesnego. Paradoksalnie zaświadcza o tym współczesny rozwój ruchów nieheteronormatywnych w tym kraju, możliwy dopiero po pożarciu społeczeństwa przez kapitalizm i neoliberalizm — zideologizowanej akumulacji podlegają rozproszone i nieuporządkowane buntownicze pragnienia. Ten homoseksualizm polityczny zrodził się w wyniku lęku, pogardy i odrzucenia ze strony polskich chłopców, bezproduktywnie zakochanych w ideale Matki Polski — samej wcielającej homoseksualizm kulturowy. Ona faktycznie „nie zna ani ciąży, ani rodziny”, co znaczy, że nie zna odpowiedzialności (historycznej). Filozofka Agata Bielik-Robson może powiedzieć: „Radykalny feminizm, który mówi: jesteś kobietą i tylko kobietą, to dla mnie krok wstecz”, ponieważ wie, iż są tutaj „obszary, w których kobiety rządzą niepodzielnie. [...] W efekcie w Polsce wszystko uchodzi młodym mężczyznom, bo są rozpieszczani przez swoje matki, i prawie nic nie uchodzi młodym kobietom; zachodzi tu dobrze znane zjawisko fali, gdzie stare kobiety mszczą się na córkach, sprawując nad nimi bezwzględną wła6
Ibidem, s. 395 i 398.
7
dzę”7 . Polskie dziewczęta (zarówno hetero, jak i homo) wciąż stroją się jak starożytne Sarmatki. Feminists don’t need sodomy. Kinga Dugin i Aleksander Dunin — jedyna droga dla kraju. ∗∗∗ „Nie wypada pojedynczemu człowiekowi udzielać rad dla całego narodu, ale proste życzenie jest zawsze dozwolone”8 : trzeba bronić społeczeństwa, aby poskromić naród. Centrum polskiego życia symbolicznego wciąż zajmuje zaborcze, kolektywne wyobrażenie Matki Polski. Jedyną szansą jego zniszczenia jest obranie przez tutejsze jeszcze-nie-kobiety (te, którym „prawie nic nie uchodzi”; kobiety — te, które „mszczą się na córkach” — są już stracone) dróg radykalnego kontrprowadzenia. Dziewczęta muszą zadusić (również w sobie) Kobietę, aby odzyskać mężczyzn. Wyobrażenie to musi się wyczerpać i stracić rację bytu w postaci podtrzymywania biopolitycznego habitusu narodowego. W przeciwnym razie wciąż będzie się reprodukowało i stwarzało kolejne Matki Polki — Billewiczówny, Platerówny, Siedzikówny (wariatki zazdroszczące mężczyznom możliwości bohatyrzenia) i tak dalej — na swoje podobieństwo9 . „Kochankowie, którzy nie złagodzili miłosnej udręki teoretyczną pogardą dla kobiety — musieli się zabić”10 . Tylko ojkofobia może nas uratować. — Post-Tomasz Wiśniewski
7
A. Bielik-Robson (wywiad), Uwolniłam się od polskości, http://kultura.dziennik.pl/artykuly/139281,uwolnilam-sie-od-polskosci.html (14.09.2012). 8 J. de Maistre, O Papieżu, przeł. J. Miłkowski, Warszawa–Ząbki 2008, s. 494. 9 „Matki Polki — Billewiczówny, Platerówny, Siedzikówny” — aporia świadoma, doskonale wyrażająca przezwiecznie potencjalny (sprzeczny, nieukończony, załamujący się na drodze do tanatycznego celu) charakter polskiej ginekokracji. 10 É. M. Cioran, Zmierzch myśli, przeł. A. Dwulit, Warszawa 2004, s. 34.
8
18 grudnia 2012
Zdekonstruować naród! Pionierzy rodzimego postmodernizmu, żywcem przepisujący zachodnią filozofię na miejscowy grunt, nieświadomie i niepotrzebnie wpędzili mieszkańców polackiego kurwidołka w intelektualny klincz. Zaimportowali bezpośrednio kategorie „śmierci człowieka”, „śmierci podmiotu” itd. nie zważając w ogóle, czy w Polszy byłoby co uśmiercać. Rozgrywki takie są bowiem adekwatne do sytuacji świata zachodniego, poddanego paruwiekowym procesom modernizacji oraz racjonalizacji, w którym przemiana pól mentalnych oraz materialnych została przeprowadzona całościowo i do wyczerpania. To jedyny aspekt cywilizacyjnej unikalności Zachodu, nawet jeśli jest tylko fantomowy, jak gdzieniegdzie się twierdzi. Chodzi mi z grubsza o to, że na przestrzeni nowożytności i nowoczesności została tu przeprowadzona emancypacja jednostki z jej tradycyjnych, zbiorowych środowisk i uznano ją (i jej prawa) za podstawowy, sprawczy element działalności społecznej, politycznej, kulturowej, ekonomicznej etc. Ideał wolnej jednostki musiał ulec w końcu wyczerpaniu, co jako pierwszy ogłosił marksizm. Od tej pory zaczęły się rozliczne przedsięwzięcia i eksperymenty mające wykazać jej bankructwo oraz poszukiwać jakiegoś wyjścia z tej sytuacji. Rzecz kulminowała w postmodernizmie, ostatecznie rozprawiającym się z ideą jednostki i jej podmiotowej pozycji. Tyle że taki obrót spraw jest właściwy jedynie kryształowemu pałacowi Zachodu, a nie całemu światu, tj. otaczającej Zachód dziczy. Niestety, niektórym tutejszym w ich ułudzie bycia Europejczykami przyszło do głowy zarzucać nasz Dziki Wschód nawałem najnowszych i najmodniejszych teorii, być może w nadziei, że dokona to szybkiej modernizacji. Ogłaszanie „śmierci człowieka” czy „śmierci podmiotu” na polackim gruncie jest całkowitą pomyłką. Tutaj po prostu jeszcze nie rozwinięto idei, które już pragnie się uśmiercać. Ten kraj jest o kilka stuleci do tyłu w stosunku do Zapadu, w który jest tak zapatrzony. Nie wyszedł 9
jeszcze ze Średniowiecza, nie przeżył swojego XVI wieku — epoki wojen religijnych i budowy, także na planie teoretycznym, sprawnie działających monarchii absolutnych. W tym sensie działalność Ruchu Palikota jest działalnością pożądaną, jeśli tylko rzeczywiście jest w stanie doprowadzić do wybuchu wojny światopoglądowej w Kraju Przywiślańskim. To z takich rozdzierających dotychczasowe życie wspólnot wstrząsów wzięły się reakcje i próby technicznego ich zażegnania w postaci teorii suwerenności. Jean Bodin i Thomas Hobbes byli świadkami krwawych wojen religijnych i aby zapobiec ich wybuchaniu w przyszłości, wymyślili właśnie zneutralizowane, opierające się na możliwie świeckiej racji stanu monarchie absolutne. Nie trzeba nikomu przypominać, że w Cebulandii nigdy nie doszło do podobnego obrotu spraw. Życie społeczno-polityczne w tym kraju dalej opiera się na archaicznej Gemeinschaft, na histerycznych instynktach i fałszywej moralności stada. Atawistyczni tubylcy, wciąż dysponujący wielomilionowymi rezerwami, nie myślą o sobie inaczej niż w kategoriach transhistorycznego „my”, natychanego obecnym we wszystkich epokach naraz i głoszącym ich dziejową misję duchem. Dysponują paroma totemami, dość wydajnie strukturyzującymi społeczną materię. Co dziwne, ta masa wciąż żyje i działa; dość wspomnieć o ruchawkach solidarnościowych oraz smoleńskich. Słowem-kluczem, a także obiektem najwyższej czci tego plemienia, jest „naród” — bliżej nieokreślony, rozlazły, pseudo-organiczny byt, w imię którego potrafi się domagać bezsensownej śmierci milionów. Ten słynny naród jest wszechobecny i ciąży nad dziejami tego nieszczęsnego kraju od bez mała tysiąca lat. Stoi za jego zwycięstwami, których zazwyczaj się wstydzi, oraz klęskami, będącymi żelaznymi punktami polackiej dumy. Nie wiadomo skąd przybył, czemu tak długo się tu zasiedział, kiedy wreszcie się ulotni i da ludziom żyć ich prywatnymi życiami. Jeśli więc jeśli w przypadku tego kraju można mówić o jakiejkolwiek podmiotowości — będącej raczej inercją zastygłych kloców powstałych w drodze erupcji tellurycznych otchłani — to jest ona absurdalnie zbiorowa, stadna, etniczno-biologiczna. W Generalnym Gubernatorstwie nigdy nie było miejsca dla człowieka, autonomicznej jednostki. Paradoksalnie — bo mimo znanego sarmackiego warcholskiego „anarchizmu” — polacki Lewiatan nigdy nie był agregatem zmechanicyzowanym i rekonstruowanym z pojedynczych, izolowanych elemen10
tów. Polskość zawsze była hydrą. Multiplikowała się i multiplikuje dalej w wyniku doznawanych ran, czy może właściwiej: od dostawania kopów w dupę. Odebranie życia narodowi jest naszym pierwszym zadaniem, jeśli chcemy ofiarować je człowiekowi. Ale jego też uśmiercimy — o to możecie być spokojni. Wszystko po kolei. Zdekonstruować. Zaorać. Ekspatriować. Wyleczymy was ojkofobią. Elo. — Rejczi
11
16 stycznia 2013
Modernization now! Nieszczęściem Kraju Kalekiego Orła jest wielokrotne rozpoczynanie modernizacji przez różne panujące nad nim władze i niedokańczanie jej w efekcie zbyt szybkich zmian tychże zmian. Począwszy od końca XVIII wieku, mieliśmy do czynienia z wcielaniem w życie chyba dziesięciu różnych projektów modernizacyjnych (trzy zaborcze, napoleoński, ogólnie ujęte miejscowe, II RP, nazistowski, sowiecki, PRL-owski, post-okrągło-stołowy itd.), które dodatkowo można rozczłonkować na kilkadziesiąt pomniejszych odmian adekwatnych wobec ich ideologicznych protagonistów. Niestety, wszystkim im nie było dane utrzymać się odpowiednio długo; następowały kolejne zerwania, padały obietnice, powstawały nadzieje i tak acefaliczny polackenfest odgrywał się w najlepsze. Tutejszemu ludkowi właściwy jest kompleks bycia przekonanym o swojej przynależności do tzw. Europy czy Zachodu oraz nieustanne porównywanie się z krajami uznawanymi za historycznych wygrywów. To mimetyczne pragnienie pozostaje żywe od wielu dziesięcioleci. Mimo to często nastaje się jednak na jakiś Sonderweg, pozytywnie wartościuje własną odmienność (czyt. niższość) cywilizacyjną, mówi o wielości dróg do nowoczesności. Polakowie nigdy nie są zdecydowani na coś do końca. Efektami tego jest dość silna w lokalnej polityce pozycja stronnictw i idei atawistycznych, wyrażających plemienne urojenia. Dodatkowo, co jest szczególnie dla mnie denerwujące, w te awanturnicze programy nader często wplątuje się katolicyzm. Religia nigdy nie miała w tym kraju łatwo. Od połowy XVII wieku uległa niemal całkowitej nacjonalizacji. Ona, objawiona i uniwersalna, została skrojona na zmysłowe potrzeby polackiego postpogaństwa — do tego naprawdę niewydarzonego, bo przecież słowiańskiego (porównajmy je sobie z innymi indoeuropejskimi panteonami bóstw). Ale mniejsza z tym.
12
W Polszy nawet system komunistyczny zszedł na psy, obrócił się w małostkowe i przaśne (chtoniczne, lunarne itd.) dziadostwo. Podziwiajmy więc Leszka Kołakowskiego z dawnych lat: „Myśmy chodzili i nosili czerwone gwiazdki z sierpem i młotem, śpiewaliśmy piosenki ze słowami Bruno Jasieńskiego, która się kończyła «o Polską Republikę Rad». Nosiliśmy nagany w kieszeniach, przyjaźniliśmy się z bezpieką, takich nas było niewielu na uniwersytecie. Myśmy w zasadzie nienawidzili tej nacjonalistycznej frazeologii gomułkowskiej. Tej, co głosiła — demokracja, naród, Maria Konopnicka, Kościuszko. To wszystko bzdura. My jesteśmy komunistami i chcemy komunizmu”! Platforma Obywatelska (mam szczerą nadzieję, że to jej przypadnie zrealizować dziejową misję modernizacji) powinna ogłosić plany budowy metra w każdym mieście wojewódzkim. Po pierwsze, z pewnością zmobilizowałoby to wyobraźnię, a może nawet entuzjazm mas. Po drugie, w wydatny sposób ułatwiłoby komunikację w wielkich miastach. Po trzecie, wpłynęłoby funkcjonalnie na działanie miasta, jego poziom technicyzacji — bycie żywą, wyrastającą z rzeczywistych podziemi maszyną. Po czwarte wreszcie, jako skutek tego wszystkiego, umniejszona zostałaby rola człowieka, został on zredukowany do roli komponentu cyborgicznego systemu, a sam pogrążyłby się w większej anonimowości, jednostkowości, coraz bardziej przesuwając odpowiedzialność za dużą część swoich czynności życiowych na bezimienne struktury techniczne. Przyzwyczaiłby się do milczącego penetrowania betonowych tuneli, odchodząc wreszcie od towarzystwa pstrych i rozgadanych biedachatek. Być może bowiem pierwszorzędnym wymiarem socjalizacji jest architektoniczny. Coś, co nazwałbym funkcjonalno-tożsamościowym upodmiotowieniem jednostki, dokonuje się poprzez codzienne doświadczenie krajobrazu: rozkładu zieleni, kształtu i koloru budynków, siatki ulic, stosowanej komunikacji. Stylu tego wszystkiego. Nie można nawet próbować stać się Europejczykiem, będąc zanurzonym w krajobrazie jakiegoś Radomia, Rzeszowa czy innego Lublina. To znaczy — można, ale przy całkowitym porzuceniu uprzedniej „tożsamości” na rzecz statusu ponowoczesnego nomady (co w sumie jest pozytywne). Między tymi dyspozycjami nie istnieją żadne łączące je schody, lecz zalega przepaść, otchłań, którą można tylko przeskoczyć.
13
Z czysto osobistych względów estetycznych uważam wprawdzie, że pierdolnik zwany Warsiawą należałoby wyburzyć (a stolicę przenieść choćby do Łodzi), to dla celów modernizacji można ją jednak zachować, a nawet powielić. Proszę zobaczyć uchwycone z dalekiej (wysokiej) perspektywy ujęcia zeszłorocznego listopadowego Marszu Niewydarzoności płynącego ciurkami między wielkimi szklano-stalowo-betonowymi klocami. Szczyt groteski, ale jakiś Zeitgeist idzie w tym wyczuć. Jeden ruch i robactwo zgniecione. Ten kraj potrzebuje przynajmniej połowy, a najlepiej całego wieku stabilnych rządów zapadnickiego liberalizmu. Jak najśmielszego aplikowania inżynierii społecznej w możliwych aspektach. Żeby społeczne koszta okazały się jak najwyższe. Żeby ten atawistyczny ludek uległ wreszcie całkowitemu przemieleniu, zapomniał o swoich przodkach, „wartościach”, „dziedzictwie” i wszystkim innym z czym tak absurdalnie się obnosi. Żeby nie było już jego świętych dębów, płaczących brzóz i zielonych pól, jego chat, dworków i wozów, jego miejsc chwały, pamięci poległych, martyrologii i powstańczych nor. Ktoś w końcu powinien zalać to wszystko betonem i asfaltem, wypełnić stalą i szkłem, opleść światłowodami i bezprzewodowym Internetem. Zaprowadzić „cywilizację”. Wówczas wiele rzeczy byłoby prostszych. Ludek straciłby dysonans między swoją codzienną kondycją a tym, co ogląda w telewizyjnych reklamach i wiadomościach ze świata. Obranie jakiejkolwiek, zwłaszcza wysublimowanej postawy światopoglądowej (nie ukrywam, że myślę tu o bliskim mi ogólnie pojętym tradycjonalizmie) wymagałoby porządnego przepracowania zdobywanej abstrakcyjnej wiedzy z własnymi dyspozycjami. Może wreszcie przepadliby typowi dla tego kraju idealiści „z wychowania”, z przyzwyczajenia, a tak naprawdę — z przypadku. Żeby niniejsza notka nie zamykała się w samych jadowitych wyziewach mojej duszy antyhumanisty, a także by nadać merytorycznego kontekstu wydzielonym tutaj opiniom, pragnąłbym polecić czytelnikom lekturę pewnych książek: Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą Jana Sowy, „Wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu”. Rzecz o doświadczeniu nowoczesności Marshalla Bermana oraz, dla kontrastu, Nigdy nie byliśmy nowocześni. Studium z antropologii symetrycznej Bruno Latoura. 14
28 lutego 2013
Przyszłość Europy Z perspektywy historyka dokonujące się od kilkudziesięciu lat na tym kontynencie zmiany są bardzo atrakcyjne. I choć wyznawcy wielu ideologii uważają, że wali im się świat (a bo neoliberalizm, a bo ACTA, pedały, sekularyzacja, muzułmanie itd.), to właśnie z tego należy się cieszyć. Ujrzenie radykalnej odmiany to najlepsze, co może spotkać tę stetryczałą, jałową ziemię. Mnie osobiście najbardziej podobają się postępy islamu. Można powiedzieć, że pod względem historyczno-kulturowym w wielu częściach Europy (Półwysep Iberyjski, Bałkany, Morze Czarne-Kaukaz-Wołga-Ural) islam jest uprawnionym elementem krajobrazu. Trwale zaznaczył swoją obecność, a dziś nikt nie ma już siły go stamtąd usuwać. Imperia islamu od wieków postrzegały Europę jako swój przyszły łup, tak że dzisiejsi ich spadkobiercy są doskonale obeznani z jej charakterystyką. Ważki, choć podpowierzchniowy wpływ wywarł islam na europejską filozofię, literaturę czy nauki ścisłe. Europa byłaby nie do pomyślenia bez islamu. W wieku XXI islam powraca do nas w nowej postaci. Zachód Europy jest coraz bardziej penetrowany przez pochodzących z najróżniejszych krajów muzułmańskich imigrantów. Reprezentują właściwie wszystkie kultury muzułmańskiej cywilizacji — od Maroka po Indonezję. Osiedlają się w krajach będących ich niegdysiejszymi ciemiężcami, których to obywatele ochoczo na to przyzwalają. Historyczne porachunki wyrównują się w niespodziewanie łagodny i bezstresowy sposób. Liczbowo dominują wśród nich najpewniej Arabowie, ale pamiętać trzeba także o Turkach, Kurdach, Pakistańczykach itd. Muzułmańskie osadnictwo w krajach Zachodu, tj. głównie w Hiszpanii, Francji, Włoszech, Niemczech, Beneluksie, Wielkiej Brytanii, jest obietnicą wielkiej odmiany kulturowej. Zdegenerowani Aryjczycy na powrót stykają się z dziką, semicką żywotnością ludów pustyni. Oczywiście, część muzułmanów ulega europejskiemu dobrobytowi i daje się 15
zasymilować. To nieunikniony margines. Muzułmanie triumfują jednak swoim potencjałem demograficznym. Chociaż w liczbach bezwzględnych jest ich póki co mało, to tworzą młodą i dynamiczną, pasjonarną elitę. Ich społeczności to placówki ducha przyszłości na tych wyjałowionych ziemiach (historycznie przecież cywilizacja muzułmańska jako system geokulturowy była dziełem takich właśnie aktywnych mniejszości). Dziełem owego ducha przyszłości będzie synkretyczna cywilizacja rozciągająca się na całe Śródziemnomorze, dzięki temu na powrót zjednoczone. Liczę, że powstanie ona do końca naszego wieku. Wcześniej nadejdzie oczywiście technologiczno-infrastrukturalno-instytucjonalny krach, w efekcie którego państwa Zachodu w ich obecnej postaci przestaną istnieć, zwyczajnie się rozluzują i posypią. Zniknie ich administracja, kadry, klasy, system awansów. Pozostaną niezbyt powiązani ze sobą ludzie, pozbawieni odgórnej opieki. Wszyscy znów będą musieli żyć obok siebie i ze sobą, bez możliwości anonimowego, instytucjonalnego zapośredniczenia. Panowanie będzie należeć do tych, których wspólnoty wykażą się większą zwartością, siłą czy żywotnością. A obecnie najbardziej skonsolidowane, m.in. dzięki religii, są środowiska imigranckie. Aż miło będzie popatrzeć na rozpad takiej Francji czy Hiszpanii! Pozostałe autochtoniczne wspólnoty rodzaju Bretończyków, Alzatczyków czy Prowansalczyków, Basków, Katalończyków czy Galisyjczyków, zostaną postawione na wprost często równych im liczbą wspólnot imigranckich, arabsko-muzułmańskich. Nastąpi zrównanie dotychczasowych mniejszości, będące przejawem choć odrobiny immanentnej sprawiedliwości dziejowej. Dotychczasowe większości ulegną wpierw wewnętrznemu skłóceniu — wynikającemu z różnic w interesach czy wyznawanych wartościach — i rozpadowi, a wreszcie trwałemu podziałowi pomiędzy terytorialne ośrodki władzy. Rozczłonkowane, staną się mniejszościami wśród mniejszości. Oczywiście z tych otchłani chaosu wyłonią się nowi suwereni, którzy, oprócz pragmatycznej legitymizacji swojej władzy, obrosną także w symboliczną. Doskonałym kandydatem czy raczej wzorem dla przyszłości jest dziś Karol, książę Walii. Trudny do umieszczenia na mapie dotychczasowej europejskiej myśli politycznej, może okazać się wyrazicielem nadchodzących tendencji. Spotkałem się z określeniem go 16
mianem „fourierysty”, sam wolałbym widzieć go jako perennialistę11 (perennializm pojmuję jako ściśle duchowy, odgraniczony od ambicji i uwikłań politycznych nurt czy też współistotny aspekt tradycjonalizmu integralnego — od Guénona w stronę Schuona, nie Evoli). Wyraża sympatie proekologiczne, antyindustrialne, jest przychylny multikulturalizmowi — w tym, co ważne, na płaszczyźnie duchowo-wyznaniowej. Marzę wręcz o tym, by jak najszybciej objął on panowanie nad Albionem, skupił wokół siebie ruch ezoterycznego ekumenizmu i stał się awatarem uniwersalnej, mesjańskiej monarchii w duchu Fryderyka II Hohenstaufa. Tym razem przezwyciężając wreszcie przeciwieństwa i różnice między gwelfami a gibelinami, braminami a kszatrijami. Nadchodząca epoka będzie epoką wielokolorową i policentryczną. Rozkwitnie spontaniczna i synkretyczna religijność oparta na lokalnych kultach i mobilnych bractwach. Życiem wypełnią się koleiny krateru powstałego po wymazaniu z powierzchni ziemi struktur modernej Wieży Babel. Kulturowy marksizm jedyną drogą do Imperium, quand même ∗∗∗ Oryginalnie Europa to Ereb, czyli zachód, kraina zmierzchu i śmierci. I rzeczywiście, jej bycie znaczone jest spętaniem przez historię, nawał faktów i kompleksów wynikłych z nagromadzenia różnych szkodliwych dziedzictw. Tylko quasi-apokaliptyczne spazmy wielkich wojen ratowały ją przed śmiercią za życia. Dziś, kiedy ich zakazano, jej losem stała się pasożytnicza bezczynność lubieżnych starców. Wykroczyć poza historię pozwala tylko ekstaza bądź kontemplacja, często zresztą sczepione w paradoksalnej nierozróżnialności. Po rozkładzie społeczeństw przebycie tych dróg stało się zadaniem — zarazem przywilejem i powinnością — jednostek. — Tomasz Emil Wiśniewski
11
Rod Dreher, The Traditionalist Prince of Wales, 3.02.2012, http://www.theamericanconservative.com/dreher/thetraditionalist-prince-of-wales/
17
13 maja 2013
Dekonstrukcja w akcji Mam taką prywatną teorię, że permanentna historyczna głupota polskości bierze się z kłamstw konstytuujących jej język. Widać to choćby po słowach takich jak „Kościół” czy „państwo”, nie mających żadnego związku z ich etymologicznymi źródłami. Oryginalnie Kościół (ecclesia, die Kirche, the Church, cerkiew) jest rodzaju żeńskiego, państwo zaś oznacza pewien stan (der Staat, the State, État) położenia czy urządzenia wspólnoty politycznej. Zapoznano tu metafizyczno-płciowy sens Kościoła i zrobiono z niego nie wiadomo do końca co, w każdym razie jakiś magiczny byt do którego Polsza skomląc i śliniąc się leci za każdym razem, gdy dostaje od historii kopa w dupę. Podejrzanie śpieszno jej do obłapiania Jego (a właściwie Jej) kolan. Równie głupio z państwem — byt, którego główną ideą jest tworzenie neutralnej przestrzeni wspólnej, nosi tu nazwę z ducha prywaciarską, sugerującą jakieś folwarczne warcholenie. Dlatego niezmiernie cieszą mnie wszelkie przejawy rozbijania tego języka, jego leksyki i gramatyki, modelowania go na potrzeby własnej egzystencji. Oczywiście, pod względem „ideowym” mogą mieć one różne odcienie, ale wspólny wróg jest czymś, co łączy najlepiej, a przy tym niebanalnie pobudza inwencję. Piszę teraz o czymś źródłowo kompletnie mi obcym, ale co obserwuję z niezaprzeczalną sympatią. „Rudy był gejem! Bądź taki jak on!” — powinni skandować dziś nacjole, których ideologię i (pseudo)polityczne formy działania od dawna podejrzewam o wyparty i utajony homoseksualizm. Poprzednie tego typu akcje, jako pedałów demaskujące Władysława Warneńczyka czy Henryka Walezego, i jeszcze ta z Marią Konopnicką, były dla mnie raczej pretensjonalne i prostackie; nie rozumiałem właściwie ich celowości, sądziłem też, że można i należy merytorycznie je obalić. Teraz jednak, przy okazji zidentyfikowania jako pedałów dwóch harcerzyków czy tam ONR-owców, dotarł do mnie wreszcie sens takiego zagrania. Tu nie chodzi o jakieś „fakty” obciążone jakimiś „wartościami”, 18
lecz o prawdę — uwaga, magiczne słowo — dyskursu. Nieważne, co kto robił, dlaczego i czy da się to udowodnić czy nie. Idzie o przekształcenie świadomości za pomocą wymiany cegiełek składających się na uznane elementy rzeczywistości. Zamierzenie samo w sobie odważne i intrygujące. Uznajmy to za konflikt różnych prawd: lewacy z prawdą dyskursu zdecydowanie górują w nim nad prawakami dysponującymi prawdą jedynie funkcjonal(istycz)ną (najlepszym przykładem jest tu mieszczański katolicyzm Terlikowskich, gdzie z religii ostają się tylko „etyczne” nakazy i zakazy i to po to, aby zastany, burżuazyjny podział ról społecznych funkcjonował bez zgrzytów, czego pogwałcenie grozi zaś wywołaniem podstawowej sankcji pt. „co ludzie powiedzą”), a zupełnie z rzadka np. egzystencjalną (jasność, czystość i autentyczność obranej drogi życia). O prawdziwości mających przekształcać dyskurs słów typu „geje” najlepiej świadczy strach, oburzenie i dezorientacja, jakie sieją dookoła. Jak genialnie wyraził to jeden z moich znajomych: „Zobaczyli [nacjole — T. W.] pierwszy raz dekonstrukcję w akcji i srajo po gaciach”. Spartanizujące ciągotki jakichś „warszawiaków morowych chłopaków” zupełnie mnie nie interesują (a na pewno nie dziwią). Prywatnie mogę wątpić nawet, czy rzeczywiście istnieli. Nie zdziwiłbym się, gdyby większą realnością od patridiotycznych projekcji których są bohaterami odznaczały się np. wizje Ericha von Daenikena. Realność tych powstańczych lalusiów polega na ich miejscu w dyskursie i na przekazie, którego są pośrednikami. A gdy przekaz zmienia się z „Ginęliśmy za Polskę, więc wszystkie pokolenia po nas także powinny” na „Make Greek love, not war”, to komuś wali się świat. Proste jak kuc Kelthuza. Oni wychodzą z szafy, a narodowcy mają ból dupy. Dla nich to emancypacja, dla narodowców — zbrodnia przeciwko narodowi. Przekształcanie dyskursu to zabieg do którego warto się przyłączyć aby pomóc w jego totalizacji. Wymiana językowa powinna objąć cały jego obszar przestrzenny i czasowy. Ci wszyscy bandyci przeklęci z pewnością byli jakąś zboczoną plejadą faunów i satyrów, żaden normalny człowiek nie zapuszcza się przecież na kilka lat w las by w nim koczować. No ale dalej. Pilecki? Pedał. Baczyński? Pedał. Dmowski? Pedał. Piłsudski? Pedał. Traugutt? Pedał. Kościuszko? Pedał. Rejtan? Pedał. I tak dalej aż do Piasta Kołodzieja (prowodyra plebejskiego buntu przeciwko legitymistycznemu władcy Popielowi). 19
Ale Polska sama jest kobietą, do tego lesbijką, nie można więc nie wspomnieć o jej tanatofilskich nimfach. Emilia Plater? Lesbijka, pewnie miała histerię macicy. Ta słynna ostatnio Inka? Też. A może i dziwka. Ktoś w końcu musiał dawać dupy tym wszystkim Rojom, Ogniom i Łupaszkom. Jaka szkoda, że żadna z nich nie zginęła gwałtowną i efektowną śmiercią. Wielka szkoda oczywiście dla polakowego plemienia, które mogłoby wówczas szczycić się jeszcze szerszym panteonem swoich idoli. A cały nabrzmiały wokół Inki szum, będący oznaką ogólniejszego syndromu, niech będzie wolno określić mianem inka/r/nacjo(a)nalizmu. Dziwny zapis tego dziwnego słowa pozwala zrozumieć poszczególne aspekty tej polskiej choroby. Mamy więc 1) Inkę, czyli właściwie nazwę oznaczającą losową córkę-Polkę-męczenniczkę (fakt, że to pseudonim, jeszcze lepiej udobitnia losowość i typowość tejże figury), 2) inkarnację, czyli wcielenie, 3) nacjonalizm, czyli wiadomo co, oraz 4) analizm, czyli też wiadomo co. Samo to słowo, w całości, nie oznacza niczego sensownego. Jest za to zapisem hybrydowej tożsamości poszatkowanego podmiotu. Inskrypcją niezborności. Składa się z przede wszystkim dwóch słów, które w dwóch miejscach ulegają rozerwaniu, stwarzając kolejne słowa. A być może to te mniejsze słowa poprzez pewne spoiwa dają szansę zaistnienia większym wyrażeniom. Na obecnym etapie refleksji trudno wyjaśnić, czym właściwie jest /r/ i (a). Nasuwają się pewne skojarzenia z Lacanowską psychoanalizą. Istnieje tam na przykład obiekt o nazwie małe a, będący „częścią [podmiotu] pochodzącą z Innego”. Jak pisze Jan Sowa: „Nie jest on przedmiotem pragnienia, ponieważ pragnienie nie ma, ściśle rzecz biorąc, swojego przedmiotu. Poszukuje raczej wciąż nowego przedmiotu, gdyż żaden nie daje podmiotowi satysfakcji, której oczekiwał — żaden nie zapełnia braku w Innym i nie gwarantuje uspokojenia. Pragnienie jest wciąż nienasycone. Za każdym razem, gdy podmiot osiąga obiekt, do którego dążył, ogarnia go uczucie, że «to nie jest To». I szuka dalej. Dlatego małe a jest przyczyną-obiektem pragnienia. Nie tym, czego się pragnie, ale tym, co sprawia, że się pragnie”12 . 12 J. Sowa, Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą, Kraków 2011, s. 401.
20
Tak więc z jednej strony małe a wieńczy inkarnację (wcielenie), a z drugiej — rozrywa (a może, spajając, funduje) nacjonalizm, nakierowując go na pragnienie Innego. Tu zaczyna się analizm, czyli entuzjastyczne włażenie Innemu w dupę (a może nie czynne włażenie, lecz bierne danie się pochłonąć dupie Innego? Wpadanie weń jak do rynsztoka?), czego historyczno-politycznych przykładów mamy od groma. To groteskowa odmiana Eliadowskiego „wiecznego powrotu”, co wyrazić można obrazem obsmarowanego gównem Uroborosa, połykającego własny ogon mitologicznego węża.
Z kolei /r/ odpowiadałoby chyba, jak podaje cytowany przez Sowę Slavoj Žižek, „ekscesywnej obecności jakiejś Rzeczy [podkreślenie Sowy — T. W.], która jest w inherentny sposób «niemożliwa» i której w naszej obecnej rzeczywistości być nie powinno — w Rzeczy [podkreślenie Sowy — T. W.], którą oczywiście ostatecznie jest sam podmiot”13 . Byłoby wówczas progiem, po którego przekroczeniu możliwy jest jedynie eksces, ustawiczne trwonienie Rzeczy, czysta utrata. Inka to upostaciowiona, permanentnie w różnych epizodach historii wcielana funkcja tej utraty. Nie oczekuje się od niej niczego oprócz męczeństwa. 13
Cyt. za: ibidem, s. 393.
21
/r/ przywodzi mi na myśl także psychoanalityczne Realne, które zawsze powraca; uznałbym je za fatalistyczny rewers Rzeczy, odpowiadający za jej uporczywą obecność. Jak więc widzimy, substancjalny rdzeń i punkt ciężkości polskości, naród, owe nacjo-, zajmuje pole ograniczone przez dwa przedziwne, perwersyjne progi, /r/ i (a). To coś, co nie tyle pozostaje po załamaniu się osobnych konstrukcji inkarnacji i nacjonalizmu, lecz jest ich miejscem wspólnym — nie wiadomo właściwie dlaczego. Polskość można zdefiniować jako przestrzeń zamkniętą w kręgu wyznaczanym przez rekurujące cielsko Uroborosa, nie mającego początku ani końca, z którym można poradzić sobie tylko przez podwójne ucięcie mu zarazem łba jak i krańca ogona (dupy). Tylko taki radykalny akt, istne „apellejskie cięcie”, pozwoli wreszcie zastopować tę histeryczno-historyczną rekurencję, wydostać się z granic węża i wykopać jego zdezelowane truchło jak najdalej od nas. Możemy być pewni, że to koprofilskie bydlę jest spokrewnione z wężem kusicielem z Edenu. Naszą nadzieję budzi nadto fakt, że takiemu na przykład Harry’emu Potterowi udało się pokonać innego węża, kampiącego się w kanalizacji Hogwartu bazyliszka. A po co komu w ogóle jakaś Polsza? Ten kraj to tylko bękart Zjazdu Gnieźnieńskiego. Usankcjonowanie jego istnienia to największy dziejowy błąd Rzeszy. Cesarze zrobiliby nieporównanie lepiej, gdyby zdecydowali się na jego krwawy podbój rękami jakichś książątek, podzielili ten kraj na kilka marchii i wysłali do niego tysiące osadników z nad Renu czy z Alp. Wówczas z pewnością szybciej doszłoby do spotkania i zjednoczenia dwóch apokaliptycznych narodów, Niemców i Rosjan, a ludzkość już od być może setek lat cieszyła się końcem świata, Paruzją i Zmartwychwstaniem. Jeśli Polakowie z racji swojego duchowego infantylizmu są tym, kto powstrzymuje świat przed nadejściem antychrysta i rozwiązaniem wszystkich naszych doczesnych problemów, to zdecydowanie należy mieć im to za złe. Dekonstrukcja to maniera krytycznej, nieoczywistej, przewrotnej i wnikliwej lektury tekstów, nie zaś wyraz jakiejkolwiek tendencji ideologicznej. Jest ruchem sprzeciwu wobec bałwochwalstwa dzieł pisarskich i ich jedynie słusznych interpretacji. Dekonstrukcję uprawiali już pierwsi chrześcijanie w stosunku do pogańskich mitów i religii, obna-
22
żając ich partykularność i przygotowawczy charakter względem prawdziwego Objawienia — Jezusa Chrystusa i Jego boskości. ... i mimo wszystko: Papieża to szanujcie. Ja jeszcze pamiętam ten dandysowsko-kosmopolityczny chłód Wojtyły — a wy? ∗∗∗ Ja wiem, że wszystko co napisałem powyżej brzmi przynajmniej dziwnie, ale na pewnym poziomie trollofaszystowskiego wtajemniczenia cała rzeczywistość egzoteryczna zdaje się tracić znaczenie, a z jej elementów możliwe jest układanie zupełnie dowolnych konfiguracji. Po prostu jak ktoś czeka na nadejście Eurazjatów, wierzy w ukryte istnienie i działanie Katechonu a w życiu dba tylko o to, by nie dać zimmanentyzować eschatonu, to wszystko znajdujące się poniżej tych misteriów traktuje jak niezobowiązującą piaskownicę. — Rejczi Szczecinata
23
Ostatni bastion logiki sakralnej14 W ostatnim czasie śmierć dotknęła przywódcę jednego z ostatnich państw świata nie poddanych jeszcze reżimowi demokratyczno-liberalnemu. Zwierzchnik Korei Kim Dzong Il opuścił posterunek na oczach wrogiego sobie świata, który nie zdobył się nawet na ułamek powściągliwości i całkiem bezwstydnie okazywał euforię z powodu tej śmierci. Jeszcze niedawno taką euforię mogliśmy ujrzeć w przypadku linczu na dyktatorach obalanych zbrojnymi metodami opłacanej dywersji, jeszcze pół roku wcześniej z honorami podejmowanych przez „przywódców” państw „wolnego” świata. Śmierć Kim Dzong Ila wzbudza na świecie rozliczne kontrowersje, z których część przepłynęła również w wewnętrzne dyskusje środowisk mieniących się „antysystemowymi”. Głównym przedmiotem tej burzy w szklance wody, nieustannie obijającym się o cienkie ścianki tej ciasnej nory, jest przyświecająca koreańskiemu przywódcy i jego państwu ideologia komunizmu. Z powodów historycznych znaczna część tzw. prawicy również i dziś przejawia alergię na komunizm oraz jako pierwsza zgłasza się do jego zwalczania. Odejście jednego z ostatnich czerwonych satrapów, pamiętającego jeszcze czasy sprzed roku 1989, wzbudza ich spazmatyczną radość oraz łechce wciąż niewygasłą chęć dokonywania rozliczeń. Moim zamierzeniem jest przede wszystkim naświetlenie pewnej pociągającej interpretacji owego koreańskiego „komunizmu”, zwłaszcza w relacji do opresyjnie nam panującego globalistycznego systemu. Wiąże się z tym odparcie pewnych argumentów rzucanych głupio przeciwko Korei, podczas gdy w rzeczywistości świadczą one na jej wielką 14
Przedruk artykułu opublikowanego pierwotnie na portalu Xportal.pl: http://xportal.pl/?p=1628
24
korzyść. Nie mając wiedzy co do formalnej istoty ideologicznej substancji przyświecającej Korei, oprę się głównie na dobitnych i weryfikowalnych obserwacjach, na zjawiskowej stronie wydarzeń. Zacznijmy od sposobu przekazywania władzy. Jeśli wszystko pójdzie wedle przewidywań i władzę obejmie Kim Dzong Un, to będzie on reprezentował już trzecie pokolenie swojego rodu. Wielu uważa takie funkcjonowanie koreańskiego systemu za faktyczną monarchię dziedziczną. Trzy pokolenia to jednak zbyt krótko na wypracowanie jasnych i stabilnych zasad sukcesji. A. Wielomski już chciałby widzieć w tym jakiś „legitymizm”, opierając się na samym przekazywaniu władzy w obrębie rodziny. Legitymizm to kwestia zupełnie innego rzędu. Prędzej powinniśmy mówić o istnieniu w Korei linearnej formy nepotyzmu czy rodzinnej autokracji. Na obecnym poziomie rozwoju sytuacji istotna jest też arbitralność przy wyznaczaniu następcy. Pojęcie „legitymizmu” nie opisuje obiektywnie funkcjonującego w danym państwie sposobu przekazywania władzy. Legitymizm jest wykształconą w kontrrewolucyjnych polemikach doktryną charakteryzującą się posiadaniem wyznaczników prawowitości władzy w tradycji danego kraju. Podnosi je na wskutek zburzenia domyślnego ładu przez konstruktywistyczną rewolucję i oponuje jej dokonaniom z pozycji zdecydowanej afirmacji właśnie wyartykułowanych kryteriów tradycyjnej prawowitości. Jakiegoś ustroju nie można określić jako ideologicznie „legitymistycznego” — kwestia pochodzenia i sprawowania danej władzy nie jest tu zasadniczą, ale jedną z wielu, a intencje samego legitymizmu mają naturę korygującą, doprecyzowującą czy weryfikacyjną. Istnienie władzy osobowej i rodzinnej jest czynnikiem zdecydowanie pozytywnym. Niesiona na sowieckich karabinach rewolucja komunistyczna przywiodła Kimów do władzy w sposób analogiczny do germańskich ludów wydzierających sobie ziemie pod własne państwa na terenach dekadenckiego Rzymu a podążających tam będąc pchanymi przez huńską nawałę. Poszczególni wodzowie dziesiątkami lat wydzierali sobie władzę, w końcu stabilizacja jej obejmowania w ramach jednego rodu pozwoliła na sformułowanie mitów ją legitymizujących. Amalowie czy Merowingowie opierali swoje panowanie na podaniach głoszących wysokie pochodzenie ich rodów — i do pewnego czasu było to przekonujące. Po drugich z nich zostało również prawo salickie, obowiązujące w niektórych krajach romańskich bez mała półtora tysiąca lat. Na 25
Merowingach gwałt uczynili Karolingowie, ale ich czyn został usprawiedliwiony i uzyskał legitymizację od samego papieża. Tak ufundowana monarchia francuska aż do końca XVIII wieku miała niekwestionowane prawo społeczno-politycznej egzystencji na własnych zasadach. Nasze czasy w niczym nie są ani lepsze ani gorsze od wieków poprzednich. Tak jak wówczas tak i dziś w proch może rozpaść się dominujący system, na gruzach którego triumfujący likwidatorzy czy samozwańczy sukcesorzy będą toczyć bezlitosny bój o byt, swoją władzę wywodząc z zupełnie odmiennych źródeł. Pycha człowieka nowoczesnego — człowieka Zachodu — doprowadziła go do przekonania o „końcu historii”, że to jemu przypadło zadanie zakończenia bolesnych i nieprzyjemnych dziejów świata oraz wprowadzenia go w bezczasowy bezmiar szczęśliwości. Nic bardziej mylnego, co z pewnością już niedługo zemści się na zachodnich zgnuśnialcach, od których rytualnej eksterminacji żywotni przybysze z Trzeciego Świata z pewnością rozpoczną swój własny, nowy eon. A więc prawa historii stoją zdecydowanie po stronie Kimów, których postępowanie miało w przeszłości liczne precedensy. Jeśli ów stabilizacyjny prąd sukcesji się utrzyma i doprowadzi do wytworzenia dynastii, powinniśmy być zadowoleni. Zadowoleni i pełni szacunku dla społeczności, która w dzisiejszych zracjonalizowanych i zdesakralizowanych czasach ma szansę na trwanie w rytmie autentycznej równowagi ciała i ducha. Obrazki rozpaczających Koreańczyków można łatwo wpisać w opisywaną przez M. Eliadego umysłowość archaiczną. Człowiek archaiczny dobrze wie o niesamodzielności swojego bycia w świecie. Nie ma on tu żadnych zasług, lecz wszystko zawdzięcza „dobrym kontaktom” z siłami nadprzyrodzonymi. Obdarowawszy w czasach mitycznych świat istnieniem, samego dzieła Stworzenia dokonały one w sposób szczególny, naznaczając je wzorami, których powtarzanie — będące obowiązkiem człowieka archaicznego — ma za zadanie powstrzymać świat przed upadkiem. W przypadku Korei takim wydarzeniem początkowym byłaby rewolucja komunistyczna, która w miarę upływu czasu utraci swój wymiar historyczny i stanie się wzorcowym „onym czasem”, illud tempus, od którego wyrwania się z chaosu i nicości datuje się powstanie wszystkiego i jego sens.
26
Kolejni Kimowie uosabiają siłę podtrzymującą istnienie kosmosu (po chrześcijańsku: są najprawdziwszym Katechonem). Stale powtarzają zakodowane zachowania, są strażnikami pamięci o rewolucji i wykonawcami jej ideałów. Od ich opiekuńczej działalności zależy usensowienie koreańskiej ekumeny. Ich bogata w oprawę rotacja to dobitny przykład manifestacji mitu wiecznego powrotu opartego na życiowych cyklach kosmicznych. Wiecznym prezydentem, transcendentnym patronem koreańskiego kosmosu jest fundator ładu Kim Ir Sen. Kim Dzong Il dotychczas należycie wypełniał jego posłanie; należy mieć nadzieję, że tak samo będzie z Unem i że stanie się to regułą na przyszłe wieki. Jestem przekonany o ontologicznej wartości koreańskich wzorców ideologicznych. Dla nas zaś katechontyczność Kimów objawia się tym, że podtrzymują oni istnienie ostatniego chyba skrawka świata wolnego od inwazji dyskursu demokratyczno-liberalnego. Śmierć Kim Dzong Ila wpędziła jego naród w zrozumiałą żałobę. Odeszła wcielona siła powstrzymująca rozpad wszechświata. Trzeba ją godnie pożegnać, stawić czoła wymaganiom chwili i zacząć wszystko od nowa. To obrót spraw równie naturalny jak cykliczne następstwo pór roku — nie może dziać się inaczej. Zakończenie cyklu przejawia się w płaczu, smutku i żalu, ale zaraz nastanie radość z powodu rozpoczęcia się nowego. Siła tych przekonań imponuje człowiekowi z zewnątrz. Można powiedzieć, iż to społeczeństwo koreańskie jest nienaruszoną przez okcydentalny racjonalizm ostoją umysłowości archaicznej; przemyślną do tego stopnia, że zorganizowaną w państwo skutecznie działające na zasadach współczesnej polityki. Warto tu zwrócić uwagę na wyczerpujący zachodni racjonalizm aspekt marksizmu i komunizmu w ogóle — niezależnie od swoich założeń, w sferze politycznej praktyki i fenomenologii objawia i demaskuje on szaleństwa rozumu, obala go, i na nowo tworzy w ludzkiej świadomości miejsce dla mitów (uważany nieraz za prekursora postmodernizmu reakcjonista J. de Maistre z pewnością byłby rad z takiej autodekonstrukcji). Człowiek Zachodu ulega w tym miejscu konfuzji — nauczono go postrzegać komunizm jako ideologię świecką i materialistyczną. Zobaczy on tylko „kult jednostki” i polityczny totalitaryzm — etykietki na miarę jego intelektu. Oto kwintesencja okcydentalnego racjonalizmu — zapoznanie konieczności symbolicznej emanacji bytu i sacrum.
27
Komunizm koreański przejawia zapewne jakieś punkty wspólne wszystkim odmianom tej ideologii, a więc naprawdę jest świecki i materialistyczny. Co to jednak oznacza? Na pozór byłoby to zwłaszcza uznanie się za wyraz „naukowego ateizmu”, przez nas rozumiane jako zanegowanie duchowej strony życia. Z powyższych akapitów wynika jednak, że sfera mityczna i symboliczna jest silnie zakorzeniona w życiu człowieka orientalnego — przede wszystkim nie dokonał on pochopnego radykalnego rozdziału sacrum od profanum, a rzeczywistość pozostaje dla niego integralną całością. To zdesakralizowany świat Moderny widzi w tym komunizmie jakąś „świeckość”. Korea w rzeczywistości jest awangardowym bastionem Tradycji. Nieważne jest przy tym obchodzenie się koreańskiego państwa ze wspólnotami religijnymi. Mówi się o prześladowaniach chrześcijan — dobrze, jest to więc uczciwa metoda postępowania. Komunizm wszak to odrębna religia i firmowanie go przez jakiegokolwiek chrześcijanina zahaczałoby o apostazję. Poza tym komunizm to religia szczególna, bardzo młoda i nieuformowana. Do pewnego momentu sytuowała się w horyzoncie duchowym człowieka Zachodu, kiedy została ufundowana na deformacji jego eschatologicznych nadziei. Wtedy należało postrzegać komunizm jako kolejną, daleką i radykalną herezję, walczącą o przyśpieszenie rozpadu eonu chrześcijaństwa i ustanowienie nowego. Prekursorem tamtej walki był liberalizm, racjonalizm, a komunizm — czyli wyidealizowana forma powszedniego socjalizmu — dokończył jego odczarowywującego dzieła i ugruntował przejście do eonu postchrześcijańskiego. Na obszarze Zachodu aberracje wojującego komunizmu doprowadziły w XX wieku do przejścia w postmodernizm. Liberalizm wpierw wprowadził rozdział ducha od materii; komunizm oparł się wyłącznie na materii, przyniosło to jednak mocno przesadne efekty; w postmodernizmie zatarto granicę między duchem a materią i uchylono się od wszelkich rozstrzygnięć w którym z nich spoczywa prawda. To całkowicie nowa historia i epoka myśli człowieka Zachodu. Istniał jednak i istnieje nadal wielki obszar „peryferyjny” — a może transferowy — nie przynależący całkowicie do Zachodu, czyli Rosja. To w niej komunizm zatriumfował najpełniej i poniósł swoją robotniczą „ewangelię” do krajów Azji. To kultury rządzące się zupełnie innymi prawami niż europejskie, czego nie zdołała zmienić wąska w zasięgu 28
i krótka w czasie osmoza. Komunizm utracił tutaj swój wymiar heretycki, był za to całkowicie nowym impulsem umysłowym. Komunizmy wschodnie, azjatyckie w XX wieku to szybko różnicujące się sekty analogiczne do tych z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Nie wiadomo jeszcze, która z nich zatriumfuje i wywrze decydujący wpływ na oblicze tej nowej religii. Dochodzimy do sedna tej religioznawczej sprawy. Komunizm azjatycki to całkowicie odrębny i nowy świat duchowy (tak, duchowy), integrujący treści pochodzące od jednej z europejskich doktryn politycznych z żywym, masowym i zdyscyplinowanym przeżywaniem sacrum. Formalny ateizm to obcy a tonujący egzaltację wtręt. Dodatkowo jest to cecha pomocna dla faktu, że komunizm azjatycki jest otwarty na ewangelizację (sic). Nie jest formacją heretycką, a więc nie posiada zdeformowanego pojęcia Objawienia. Posiada za to autentyczne treści duchowe, w których życie człowieka, zwłaszcza w jego aspekcie wspólnotowym, jest silnie przesycone poczuciem odpowiedzialności za losy świata. Świata rozumianego nie jako suma materii ożywionej i nieożywionej, ale jako natura objawiająca w swoim działaniu pierwiastki transcendentne. Która nie zdaje swojego istnienia na łaskę przypadku, ale pomaga w kształtowaniu woli doskonalącej życie człowieka i nie tylko jego. Zejście się komunizmu i chrześcijaństwa w niedalekiej przyszłości byłoby podobne do wielkiego fermentu umysłowego późnej starożytności, kiedy to wśród pobudzonej religijnie ludności Imperium Rzymskiego niepowstrzymanie krążyły duchowe nauki rozmaitego pochodzenia: greckie, syryjskie, irańskie etc. — a wśród nich chrześcijaństwo. Ludziom ówczesnym wspólna była nowa wrażliwość, wyrosła w opozycji do rytualnego formalizmu i skostniałości starego pogaństwa. Ów nowy rodzaj wrażliwości uczynił umysły rzesz ludzkich otwartymi na przyjęcie Prawdy. Walkę z chrześcijaństwem przegrały rewitalizowane na sposób mistyczny filozofie greckie oraz bliskowschodnie kulty słońca — a Ojcowie Kościoła umieli rozpoznać i wybrać z nich to, co prawdziwe. Sposoby rozumowania tych „konkurentów” z powodzeniem zasiliły duchowe arsenały Kościoła. Chodzi więc o to, że neutralny aksjologicznie, a życzliwy strukturalnie komunizm jest, dzięki swojemu niezanieczyszczeniu, obiecującym polem dla posiania chrześcijańskiego Słowa. Nie mając konkretnego 29
a subiektywnego rozumienia spraw transcendentnych jest on czysty i podatny na konfrontację całościowych wizji kosmologicznych i antropologicznych. Nie ma wyartykułowanej swojej wizji tych spraw — a więc nie może przeciwstawić temu swoich wyobrażeń; może tylko przyjąć nasze. Filozoficzna i teologiczna argumentacja wyjaśniająca funkcjonowanie spraw doczesnych nie znajdzie w komunizmie paradygmatycznego odpowiednika, lecz sama wpłynie na jego ukształtowanie. Formalny ateizm to grunt znacznie lepszy niż genetyczna heretyckość, poczuwająca się do bycia interpretacją przynajmniej uprawnioną. Dodam, że chciałbym uważać niedawną i obecną karierę Korei jako analogiczną do powstania rzymskiego dominatu, torującego drogę epoce konstantyniańskiej. Rzymscy cesarze byli ubóstwiani i posiadali tytuł Pontifexa Maximusa. A jednak doprowadziło to do Konstantyna, powstania Państwa Kościelnego i przejścia owego tytułu na papieży. Po drodze był oczywiście Julian oraz herezje... ale historia dopiero się zaczyna, będzie jeszcze wiele takich zmian. Wracając jeszcze do pochówku Kim Dzong Ila. Ujęcia z zachowaniami Koreańczyków najpełniej i najgłębiej wyrażają religijny charakter panowania Kimów. Co każdy musi przyznać, oglądając te filmy: to nie jest zjawisko polityczne, to jest zjawisko religijne (jak w swoim czasie rumuńska Żelazna Gwardia, tak na marginesie). W świecie Zachodu reakcje w analogicznych w sprawach nawet przy swoim zewnętrznym podobieństwie byłyby mocno racjonalizowane. W ciągu ostatnich paru lat mieliśmy do czynienia ze zbliżonymi sytuacjami w Polsce. W tym kraju żałoba po śmierci JŚw. bł. Jana Pawła II oraz po smoleńskim wypadku rządowego samolotu Republiki Okrągłego Stołu przybrała formy poważnej masowej histerii. Było to podsycane przez media, usiłowało przekształcać się w konteksty społeczne i polityczne. Wszystkie te zachowania uznawano i uznaje się też dziś za normalne i usprawiedliwione; całkiem poważnie i oficjalnie się z nimi solidaryzowano. Ludzie ci — przeważnie zoologiczni antykomuniści, a raczej bezpłodne koncepcyjnie sieroty po opozycji wobec dawnego systemu — nabijają się dziś z żałoby Koreańczyków, dokładając tylko swoje „współczucie” z powodu „prania mózgów” przez propagandę totalitarnej dyktatury. Dzisiaj Korea pozostaje jedną z niewielu nadziei, być może najbardziej obiecującą z nich. Nowemu Światowemu Porządkowi sprzeciwia się coraz mniej państw — obwieszone złotem macki Wielkiego Szatana 30
wciskają się coraz głębiej pomiędzy bloki antyjankeskiej opoki i ją rozrywają. Nasi sojusznicy nie są idealni — uwikłanie islamu czy greckiej schizmy w spory przeciwko Prawdzie jest wiadome. Jednak tylko jeden z nich, Korea, w swoim negatywizmie zdołał zbliżyć się niemal do samej czystej nicości, gotowej na miłosne objęcie przez Absolut. Niech tylko Kim Dzong Un i jego Koreańczycy uporają się z okupacją południowej części swojego kraju, a ujrzymy wówczas zjednoczony naród gotowy do bycia być może lepszym sługą Prawdy niż wszystkie inne dotychczas. Ich żółta solidność i inteligencja z pewnością dorównuje żydowskiej. W epoce demokratyczno-liberalnej Apokalipsy, gdy na naszych oczach władze obala się w imię panowania McDonald’s oraz „wolności” oznaczającej zaspokojenie chuci brzucha i lędźwi, na poparcie zasługuje każdy przywódca sprzeciwiający się tym demoralizującym praktykom: Putin, Chávez czy Ahmadineżad, a nade wszystko Kimowie. Już czas, aby rewolucje przysłużyły się właściwej stronie.
31
Tomasz Wiśniewski — redaktor Czasopisma Internetowego „Rekurencje”, w którym prowadził rubrykę pt. „Bastion logiki sakralnej”. Określa siebie następująco: Rejczi, czyli właściwie Tomasz Wiśniewski. Nie lubi ludzi, dzieci, kobiet i zwierząt. Religiant i antyliberalna ironistka zarazem. Zwolennik katolickiego socjalizmu utopijnego i komunizmu wojennego. Urodzony lojalista i kolaborant. Partycypuje mistycznie w osobowościach kilku wdzięczących się w internetach modelek. Poza tym studiuje.