Numer 27 "Rity Baum"

Page 1

27

27

nr indeksu 366129

nr 27 wiosna 2013 kwartalnik cena: 12,50 pln (w tym 5% vat) ISSn 1429-852X nr indeksu 366129

ISSN 1429-852X



Łukasz Guzek o panopti.com BIZNES I EGZYSTENCJA Zbigniew Pisuła, Moja kariera sprzątaczki Robert „Ryba” Rybicki, Donosy na Ziemian Piotr Czerniawski, Jak się to robi w Argentynie Kamil Majchrzak, Souvlaki de luxé

4 5 7 8 13

PISARSTWO Jarosław Sujczyński, Między dojrzewaniem a gniciem 18 Jacek Podsiadło, Na literackim szlaku z cyklu Opowieść w kawałkach 23 Jacek Zachodny, Mumbai – mgła (fragmenty) 29 ROZMOWY Wywołać burzę, rzucając małe kamyki. Z Krzysztofem Kamanem Kłosowiczem rozmawia Paweł Piotrowicz Historia świetności pewnego think tanku. Rozmowa z Wojciechem Jeżewskim i Joanną Synowiec z klubu Falanster

43

PROZA Adam Wiedemann, Ian / Peter Marek Gajdziński, Dwa światy Marek Gajdziński, Wszyscy się kiedyś dowiemy Michał Szalonek, Samogwałt

51 53 57 63

SPOŁECZNIE Andrzej Ficowski, Ściemnianie. Z batem na kamery Krzysztof Mroczko, 21 godzin pracy. Jak wyrwać się z konsumenckiego kieratu Aleksandra Buraczyńska, Aleksandra Fila, Monika Spławska-Murmyło, Mirosław Tryczyk, Wrocław się boi, czyli co się stało, a co się nie stało w Europejskiej Stolicy Kultury 2016? Anna Smarzyńska, Razem przeciwko nienawiści KINO Grzegorz Czekański, Czarni, czyli kolorowi. Django na rewersie Lincolna Małgorzata Radkiewicz, „Kryzysowe kino” na Berlinale 2013

34

68 74

77 81

84 88 1


TEATR Katarzyna Lemańska, Cudzego chwalicie, swojego widza nie znacie. W teatrze Wojtka Ziemilskiego Łukasz Rudziński, Z kosą na Belweder. Strzępka i Demirski: W imię Jakuba S. POEZJA Jakub Wilkans, Wady postawy; *30; *39 Kamila Janiak, majorka; co się dzieje; wspominki; jej; *** [wielkie łóżko] Mateusz Melanowski, Vilanella miejska; Dwumecz; Pantum majowe; Oś świata Ondřej Macura, Socjopaci w łódce; Jesienny wieczór; Inżynierska praca; Sentyment; Piękna turystka Piotr Zawadzki, Biodegradacja SZTUKA Agnieszka Kłos, Cudowne przeniesienie Andrzej Kostołowski, Nazwisko

93 96 98 100 103 105 109 110 113

RECENZJE Agnieszka Kłos, Dokąd? Na miejsce! Jakub Skurtys, Narodziny komedii z ducha wiersza Mateusz Kotwica, Czy tu jeszcze brzmi „nowa muzyka”? Paweł Kaczmarski, Ulica pod palcami Paweł Mackiewicz, słowem się spotkamy Marta Koronkiewicz, Dyskretne różnice

120 123 125 127

GALERIA Księga Jobsa

129

Autorzy numeru Poczta poetycka Poczta Rity

141 143 146

2

115 117

3


panopti.com – projekt Andrzeja Urbańskiego aka artau jest dosłownym połączeniem sztuki i życia. Należy on do bardzo prężnie rozwijającego się nurtu sztuki współczesnej – bio artu. Jednak powstające w jego ramach realizacje są bardzo różnorodne. Od strony formalnej najogólniej można je podzielić na projekty „laboratoryjne”, czyli powiązane ściśle z nowoczesnymi (bio)technologiami, oraz na te, które operują głównie obrazem i formami instalacyjnymi (przestrzennymi). Prace z serii panopti.com należą do tego drugiego rodzaju. Andrzej Urbański operuje tu rozmaitymi mediami sztuki. W rezultacie cykl powstaje z szeregu przekształceń transmedialnych. Poczynając od obrazu cyfrowego, wideo, CD-ROM, internetu, poprzez lightboksy do prac graficznych (wydruków); artysta łączy obraz z body artem, instalacją w przestrzeni publicznej czy w przestrzeniach galeryjnych. Materiałem wyjściowym jest numer PESEL artysty – pierwszy obraz naszej tożsamości nadawany nam „administracyjnie” z racji samego urodzenia; drugi – to jego grupa krwi A Rh+, pokazywana jako plama krwi, będąca obrazem tożsamości biologicznej. Numer PESEL artysta najpierw przekształcił w znak kodu kreskowego, a następnie wytatuował na swoim ciele. W ten sposób oznaczył je, zmienił w towar – przedmiot globalnej konsumpcji. Jesteśmy konsumentami włączonymi w system gospodarki światowej, ale zarazem – może – to my jesteśmy „konsumowani” przez ów globalny system. Na wiele sposobów należymy do społeczeństwa, państwa, świata – to oczywista konstatacja. Ale tak dosłowne jak w tym projekcie, dosłownie cielesne powiązanie z globalnym dyskursem nadaje mu szczególne, bo personalne znaczenie i wzmacnia wiarygodność przesłania artysty. W ten sposób Urbański zajął krytyczne stanowisko w najbardziej żywotnych sprawach

naszej cywilizacji, czyniąc to za pomocą sztuki. Swoje stanowisko artysta wzmocnił, używając własnej krwi do stworzenia obrazu kodu kreskowego, o czym mówią tytuły prac tej serii A Rh+. Tytuł całego projektu, panopti.com, nawiązuje do słowa „panoptikon” oznaczającego z jednej strony pełną „widzialność”, spojrzenie, przed którym nie sposób się ukryć, a z drugiej strony – nadzór, kontrolę w skali totalnej. Zapis tytułu podobny do adresów www wskazuje z kolei, komu zawdzięczamy naszą własną „widzialność” i co jest narzędziem owego nadzoru. W sieci www funkcjonuje także projekt Urbańskiego jako jedna z używanych przez niego form transmedialnych. Ale dzięki tak bezpośredniemu powiązaniu z jego kondycją psychofizyczną dowodzi on, jak bardzo jest to także jego własna sytuacja egzystencjalna. Jednocześnie projekt, obrazując „panoptyczność” globalnej cywilizacji, w jakiej żyjemy, niejako odwraca kierunek obserwacji. Poprzez rozmaite formy obrazowe użyte w projekcie „widzialna” staje się sama „panoptyczność” naszej cywilizacji. Teraz to my obserwujemy obserwującego. Kontrolujemy kontrolującego. Przez to, że dostrzegamy „panoptyczność”, traci ona swoją moc i podlega krytyce. Artysta poprzez sztukę dokonuje tu rzeczy, do której – choć w jakże inny sposób – dążą np. hakerzy, próbujący obezwładnić światowy system kontroli, czy też uczestnicy antyglobalistycznego ruchu protestu, organizujący uliczne protesty. Jest to więc także projekt par excellence polityczny – zajmuje stanowisko w kwestii walki z cenzurą, na rzecz demokracji i wolności zarówno społecznej, jak i osobistej. Chociaż takie republikańskie wartości są uniwersalne, to jednak także – utopijne. Ale nie do końca – przecież powstało dzieło sztuki, które pozwala nam na rozmowę o najważniejszych dla nas, żyjących w erze globalnej, sprawach. Łukasz Guzek

Andrzej K. Urbański - artau: 2. strona okładki - autopia_1_2013. Druk 100 cm x 141,4 cm. 4. strona okładki - krew z krwi. 2013. Druk 70,7 cm x 100 cm. strona 3 - nanoprzestrzeń personalna A Rh+, cd-room, 2003, współpraca fot. mbo. - autopia_2_2013. Druk 170 cm x 230 cm. strona 4 - jestem elektroniczny A Rh+. Light box 116 cm x 88 cm x 10,5 cm. Fot. centreal, 2002. Prace z cyklu autopia zrealizowano dzięki wsparciu Andrzeja Iwulskiego.

4

Moja kariera sprzątaczki

Zbigniew Pisuła

Początek przypada na rok 2003. Żyłem na marginesie, świetnie grałem rolę ofiary. Nikogo, kto mnie znał, nie mogło zdziwić, że trafiłem wreszcie do schroniska dla bezdomnych. Miałem 47 lat. Siedząc w schronisku, a nie w noclegowni (różnica niebo – ziemia), wykonywałem swój nabyty zawód przedstawiciela handlowego. Kończyłem się w tym zawodzie po jedenastu latach działalności, bo przecież byli młodsi i lepiej umieli kłamać. Myślałem sobie, jak długo będę włóczył się od sklepu do sklepu, wystawał po przystankach, szlifował chodniki. Idzie zima, nie mam ciepłych butów. Nic, tylko umierać. Wymyśliłem sprzątanie. W budynku jest ciepło. Jak się zamiata schody, to się nie marznie. Myślałem o sobie: jestem sprzątaczką z ulicy Tęczowej. Miałem sześć bram, podwórze, skwerek, chodniki. Łatwo ulec złudzeniu. Niczego nie miałem, oprócz złej kierowniczki, która właśnie przekwitała i w każdej chwili mogła przerwać moją karierę. Myślałem sobie, jaki ten właściciel jest głupi. Nieźle idzie mi sprzątanie, wiele osób mnie chwali. Zdążyłem zapamiętać, które plamki na schodach stanowią o ich uroku i nie trzeba ich zeskrobywać. Po co zatrudnia tę okropną babę? Mówię, że kierowniczka była zła, chociaż ładna, ponieważ właściciel nie podzielał jej paniki za pierwszym, drugim i trzecim razem. Sprawa przybrała dla mnie zły obrót dopiero wtedy, gdy koleżanka z ulicy Piłsudskiego poskarżyła się do gazety. Zanim „wywiad” ustalił, kto to jest, podejrzenie padło na mnie. Tu kierowniczka przeżyła chwile triumfu. Siedzieliśmy w pomieszczeniu dawnej kotłowni (kilkanaście osób) i wytworzyła się taka psychoza, że gdybyśmy

dorwały tę szmatę, która powiedziała coś do gazety, to byśmy ją zatłukły. To mogłem być ja, gdyby moja kierowniczka poszła na całość. Do mnie przemówiła w ten sposób: pan jest biedny, pan siedzi w schronisku, dam panu szansę. Nowe warunki to dwanaście bram, umowa o pracę i te same pieniądze na rękę. Powiedziałem: ja nie muszę tutaj pracować. Jakby na to czekała. Dobrze, pan nie pracuje. Chciałbym, żeby w tym miejscu powiało grozą. Ogarnęła mnie taka wściekłość, taka nienawiść, że najchętniej bym ją zabił. W innych warunkach bylibyśmy kochankami, a tutaj żądza śmierci. To było tak wielkie uczucie, że nadal trwa. Wyobrażam sobie, jak dziki tłum pędzi moją kierowniczkę na stracenie, razem z innymi. Ja stoję z boku i nie przejawiam chęci udzielenia jej pomocy. Gdy odchodziłem, właściciel, stary człowiek, zagadał do mnie: I po co było się buntować? Hańba na całego. Pomyślałem sobie, że nie obroniłbym swojej godności, tak jak ją wtedy rozumiałem, gdyby nie schronisko dla bezdomnych. Tam też nie brakowało przemocy, ale w tym czasie było całkiem nieźle. Można było nie pracować i mnie to odpowiadało. Nie szukałem na gwałt nowej pracy, tylko czekałem na okazję. W działalności gospodarczej wykazywałem straty, ale przyszedł rok 2005 i moja kariera nabrała rozpędu. Poznałem zarządcę nieruchomości i zaistniałem jako firma sprzątająca. Zatrudniałem na czarno, brałem osoby z agencji pracy tymczasowej. Szkoda, że nasza zażyłość doprowadziła nas donikąd. Moje umiłowanie prawdy znowu popsuło szyki. Zarządca mówił do mieszkańców: będzie taniej i będzie

5


czyściej oraz wiele innych kłamstw. Nie mogłem na to przystać. Teraz myślę o sobie: jestem sprzątaczką z ulicy Świdnickiej. Działam jako firma, ale przejadam swoją emeryturę, nie płacąc ZUS-u. Pomimo takiej opcji nie osiągam zawrotnych dochodów. Zawód sprzątaczki jest niedowartościowany. Wracając do początków kariery. Wykonywałem podłą pracę, ale starałem się coś zapamiętać. Na przykład wybrałem dzień powszedni i odnotowałem na kartce, w jakim stopniu wykonałem swoje zadania. Wyszło, że w 20%. Taka byłaby też średnia miesięczna. W stosunku do oferty zarządzającego nieruchomościami byłoby to 10%. Moim zdaniem wielkie jest zakłamanie w tym zawodzie. Najlepiej wiedzą o tym ci, którzy do niego wstępują. Byłem świadkiem, kiedy wykształcona pani z biura architektów (właśnie ją wyrzucili) pokonała barierę psychiczną i przyszła do nas. Miała szczere chęci, chciała zarabiać sprzątaniem, a jednak pojawiły się przeszkody. Po kilku próbach pewnie usłyszała, że się nie nadaje. Śmiem twierdzić, że kłamanie, udawanie, nicnierobienie, to są podstawowe umiejętności sprzątaczki. Jak przyjdzie nowa, nikt jej tego nie powie. Wszystko jak w związku masońskim. Pozwolę sobie na szczerość. Mam dyplom uniwersytetu. Nigdy go nie pokazywałem, składając aplikację w firmie sprzątającej. Ni stąd, ni zowąd dyplom zaczyna się przydawać, choćby przy pisaniu

tego tekstu. Nie odżegnuję się od czytania czegokolwiek, a przy okazji mój mózg filtruje tysiące znaków pod kątem sprzątania. Byłem na wakacjach u mamy i czytałem grube tomisko Emila Zoli pod tytułem W matni. Wpadłem na słowa sprzątaczka to plugawe nasienie i pamiętam je do dzisiaj. W tamtych czasach sprzątaczka mieszkała w kamienicy i zbierała czynsz dla właściciela krwiopijcy. Kiedy mieszkańcowi dobrze się powodziło, to urządzał wielkie obżarstwo i miał za punkt honoru nie zaprosić sprzątaczki. Ta w myśli przysięgała zemstę. Przychodził wielki upadek, mieszkaniec popadał w długi, a sprzątaczka przeżywała dni chwały. Mówiła: płać, bratku, bo cię wyrzucę. Albo. Czytam opowiadania Sławomira Mrożka i trafiam na perełkę. Nie cytuję, tylko opowiadam. Gospodarz otwiera drzwi nieznajomemu, a ten, żeby ukryć zmieszanie, rusza butami po wycieraczce. Mrożek zauważa, że był sierpień i od dwóch tygodni nie padało, tak że wycieraczka niepotrzebnie leżała pod drzwiami. Przysięgam, że to wykorzystam. Polska lat pięćdziesiątych, sto lat za Murzynami, a jakie rozumne podejście. Co mamy dzisiaj? Tysiące wycieraczek, pojedynczo i piętrowo, leżą bez sensu i bezprawnie przed drzwiami do mieszkań. Bywa, że właścicielka umarła, mieszkanie stoi puste, a jej wycieraczka nadal kłuje w oczy. To lepsze niż Samuel Beckett.

Rys. Zbigniew Pisuła

6

Donosy na Ziemian Robert „Ryba” Rybicki

Dziś spadł śnieg, następnie stopniał, a potem, o rety!, zaświeciło słońce! Obok stoi Pani-Żuk, w połyskującej, zielonej kurtce, tak połyskuje ta kurtka, że aż boję się, bo jak się przewróci, to będzie się kołysać aż do zamknięcia Lokalu, nikt jej nie pomoże; właśnie rozpoczęła uwodzenie młodego mężczyzny w katastrofalnie leżącej na nim kurtce. Pani-Żuk schwytała książkę podaną jej przez mężczyznę. Czy oni filozofują? Trrrrrt. Przekartkowała. Teraz odkłada. W restauracji poświęconej literaturze, czyli czemuś najbardziej absurdalnemu, czym zajmuje się człowiek myślący, siedziało przy trzech stolikach po dwóch facetów i wtedy weszła kobietodziewczyna w czapeczce przywodzącej na myśl jakieś zwierzątko, zająca chyba, w ręce dzierżyła różową parasolkę i, jak się okazało, celem jej pląsów okazała się popielniczka. Wzdłuż muru wlókł się Mister Shadow. Do Lokalu weszło dwóch mężczyzn, mieli na twarzy uśmiechy, które nie zwiastowały niczego dobrego. Na domiar złego usiedli niedaleko. Pani-Żuk została zapamiętana tylko ze względu na swoją kurtkę. Stary Mizantrop, znawca natury ludzkiej, siedział i gdybał, popuszczając cherlawe bździny, podniósł się ze swojego taburetu i klapnął na powrót, gdy Pani-Żuk wyszła, przepuszczając młodego, już cierpiętnika. Zza rogatki dopadł nosa dantejski niemal smród: Mister Shadow się zbliżał. „Kolega” umierał z trwogi. Wspominał, jak go rżnęły inkubusy. Jeden walił go w dupala, drugi siedział mu na sercu. Z wielkiej chmury wyłania się Mecenas o pucołowatej twarzy, a z jego ust, jak bańka mydlana, trysnęło: PIĘĆSET ZŁOTYCH. Komin elektrowni wzniósł się w powietrze. Oto Starsza Pani o równym, sztucznym uzębieniu recytuje biografie feministek. Stary Mizantrop przejechał palcami po swoich tłustych włosach, charknął całym korpusem i splunął na odlew, przez poręcz. Rzeka płynęła i wszyscy zapomnieli o niej. Ekran komputera był jedynym emitorem jasności w dzielnicy. Do Lokalu weszła kobieta i mężczyzna; zrobili to

samo, co większość: w ich wzroku było widać zawód, że nie ma wolnych krzeseł, acz w tejże chwili dwóch mężczyzn z uśmiechami na twarzy wstało, wyszło; para siadła. Do Lokalu wróciło dwóch mężczyzn, ale nie mieli już uśmiechów na twarzy. Żądali zwrotu lub znalezienia dokumentów. Po krótkiej, dynamicznej wymianie zdań okazało się, że obaj wzajem się okradli. Mecenas wzniósł dłoń, jakby składał przysięgę. Na twarzy wymalowane miał skupienie. Opuścił wkrótce dłoń i się uśmiechnął. Mister Shadow, Geniusz Cienia, jak nazywają go w zaułkach, orientując się po czasie, że przeszedł, orientując się po odzyskaniu przytomności, zbliżał się. Szedł tak powoli, że aż pojawiał się znienacka. Panowała legenda, że gdy Mister Shadow zrzuci płaszcz, nadejdzie wiosna. Gdyby Mister Shadow rzucił swój powstańczy płaszcz na mrowisko, wyparowałoby. Policjanci stali pod murem i dłubali czubkami butów między kostkami; byli tak zaaferowani, że nie zauważyli, jak się rozeszli po mieście i dopiero po nawiązaniu kontaktu telefonicznego udało się zlokalizować, gdzie jeden i drugi przebywał. Obaj otarli się o Lokal. Stary Mizantrop, o powierzchowności Nosferatu, wykonał w stronę ściany gest, jakby w ręku zgniatał puszkę. Wyszedł, przeczuwając, że napotka kogoś, kim będzie Mister Shadow w następnym wcieleniu. Ocknął się po trzech godzinach. Ocknął się w Lokalu. Wszystkie drogi, drogi wszystkich, prowadzą do Lokalu. Tam dokonują się przesłuchania milczeń, długich, bezowocnych przemyśleń i aktów udręczenia. Ostatni, już po wszystkim, zawsze wchodził Mister Shadow. Zbierał do reklamówki resztki papierosów, aby w swojej norze, której nikt nie znał poza nim samym, po zaciągnięciu włazu, w ciszy skręcać tytoń w poszarpanym papierze toaletowym. Srał jak najdalej od swego barłogu, w którym leżał większość dnia, nie wstając spod kurhanów zawszonych śpiworów, koców i kołder, obszczanych przez kota. Kot nie miał nawet imienia. TW Człowiek

7


Jak to się robi w Argentynie

Fot. Elsapucai

Piotr Czerniawski

8

Pierwsze, co rzuca się w oczy po przekroczeniu progu hotelu Bauen, to kapitalny design. Na zewnątrz Avenida Callao – jedna z najruchliwszych arterii ścisłego centrum Buenos Aires, w środku – spokój i przepych późnych lat 70. Zarówno recepcja, jak i znajdująca się za nią reprezentacyjna sala Simóna Bolívara pełne są luster i złoceń. Wszystko to w bardzo dobrym guście, brak tu szpecących przeróbek i niepasujących elementów. Jedyną uciążliwością dla gości są wiekowe i przez to powolne windy oraz przejściowe problemy z internetem, gnębiące zresztą całe miasto. Pokoje są czyste i bardzo wygodne, mimo położenia – zadziwiająco ciche. Zdecydowanie nie jest to miejsce dla miłośników pośpiechu, szkła, metalu, ultranowoczesnych hoteli i samoczyszczących toalet; smak retro jest zbyt wyrazisty, obsługa zbyt wyluzowana, nikt tu za klientem nie biega, w recepcji trzeba swoje odstać. Okoliczności powstania tego budzącego odruchową sympatię miejsca były jednak zdecydowanie ponure. Hotel zbudowano w 1978 roku dla gości XI Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej, propagandowego święta rządzącej Argentyną brutalnej junty wojskowej. W ramach Procesu Reorganizacji Narodowej od dwóch lat dochodziło do masowych porwań, morderstw i tortur, rosła liczba desaparecidos („znikniętych”, zaginionych i nigdy nie odnalezionych ofiar „brudnej wojny”), która szła w dziesiątki tysięcy. Od roku trwały protesty Matek z Plaza del Mayo, nazywanych przez rząd wariatkami. Przed mistrzostwami udało im się na chwilę zainteresować swoją sprawą zagraniczną prasę, za co założycielka ruchu Azucena Villaflor de Vincenti zapłaciła śmiercią w osławionym obozie koncentracyjnym ESMA. Budowę hotelu Bauen, która pochłonęła 37 milionów dolarów amerykańskich, sfinansowała w całości kasa pożyczkowa Narodowego Banku Argentyny. Formalnym właścicielem został biznesmen Marcelo Iurcovich. Bez wsparcia ze strony państwa powstanie hotelu nie byłoby możliwe – na skutek brudnej wojny turystyka w Argentynie przeżywała poważną zapaść. Deyna nie wykorzystał karnego, Mario Kempes strzelił reprezentacji Polski dwa gole, odsyłając ją do domu; w finale przeciw Holandii dołożył kolejne dwa, spełniając marzenia generała Videli i szerzącego terror rządu. Po wyjeździe gości hotel Bauen radził sobie całkiem dobrze, dopiero w latach dziewięćdziesiątych koniunktura zaczęła trzeszczeć. W centrum Buenos Aires powstały nowocześniejsze hotele, będące dlań ostrą konkurencją. Ostatecznym ciosem był dręczący Argentynę od 1999 roku kryzys ekonomiczny, wywołany przez neoliberalnego szaleńca Carlosa Menema, który oddał gospodarkę korporacjom, prywatyzując wszystko, co się dało wg wskazówek Międzynarodowego Funduszu Walutowego i pompując tym samym dług zagraniczny. Wydatki publiczne w kraju duszonym pętlą długu drastycznie zmalały, bezrobocie rosło w niepohamowanym tempie. Doprowadziło to do wielkich zamieszek w grudniu 2001 roku. Hotel Bauen został kilkakrotnie podpalony i ostatecznie zamknięty 28 grudnia. W 2003 roku dawni pracownicy hotelu, wspierani przez Movimiento Nacional de Empresas Recuperadas (ruch pomagający pracownikom w odzyskaniu zamkniętych podczas kryzysu i zamieszek przedsiębiorstw), rozpoczęli okupację budynku. Taki był po-

czątek pokojowej walki o to miejsce – podczas negocjacji z dawnymi właścicielami aktywiści rozpętali kampanię na rzecz przekazania budynku kolektywowi pracowniczemu i powoli zaczęli odbudowę zniszczonego hotelu, przygotowując się do ponownego otwarcia. Sto pięćdziesiąt osób wykonało kawał dobrej roboty, wyposażając ponad dwieście pokoi hotelowych. Dzięki pomocy kontrolowanej przez pracowników fabryki ceramiki FaSinPat otwarto również stylową kawiarnię. W 2005 roku dawni właściciele, skupieni w firmie Mercoteles, próbowali zająć i zaplombować budynek przy pomocy inspektorów budowlanych i policji. Dzięki zdecydowanemu oporowi byli jednak zmuszeni ustąpić. Postanowienie sądu sprzyjające właścicielom zostało oprotestowane przez setki robotników, którzy przybyli pomóc swoim towarzyszom z Bauen. Śpiewana wówczas pieśń Bez względu na to, co zrobi rząd/ hotel Bauen nigdy się nie podda dotarła najwyraźniej do uszu sędzi Carli Cavaliere, która w maju 2006 roku zawiesiła postępowanie i umożliwiła kolektywowi legalną działalność. Próby odbicia hotelu z rąk pracowników trwają zresztą do dzisiaj – w 2007 i w 2012 roku demonstracje zapobiegły kolejnym takim próbom. Wysuwane przez dawnych właścicieli propozycje utrzymania zatrudnienia dla stu sześćdziesięciu osób zrzeszonych w kooperatywie zostały odrzucone. Reprezentujący kolektyw Federico Tonarelli stwierdził, że zarówno dla sędziego, jak i dla pracowników jest jasne, że poddanie się nie wchodzi w rachubę. Warto tutaj zaznaczyć, że wszystkie decyzje kolektywu podejmowane są demokratycznie, a wszyscy jego członkowie – od kadry zarządzającej po sprzątaczy – zarabiają taką samą kwotę. Bauen jest jedynym na świecie hotelem prowadzonym przez kooperatywę pracowniczą. Pełni również rolę centrum dla stołecznych partii i ugrupowań lewicowych oraz ruchów robotniczych i związków zawodowych, którym udostępnia swoje obszerne pomieszczenia. W holu można się minąć ze znanymi politykami i działaczami, którzy dojeżdżają tu metrem – co zapewne byłoby szokiem dla polskich polityków lewicy, przybywających na manifestacje luksusowymi samochodami. Hotel jest siedzibą partii Proyecto Sur, która w wyborach w 2009 roku zajęła drugie miejsce w Buenos Aires, zdobywając 24,2% głosów. Jej szefem jest wybitny reżyser Fernando Pino Solanas, który w wyborach prezydenckich dwa lata wcześniej zajął piąte miejsce. W 1991 otwarcie skrytykował neoliberalne rządy Menema i zaledwie trzy dni później został sześciokrotnie postrzelony. Przed wejściem do środka Solanas zamienia parę słów z bezdomnymi, których nikt tutaj znikąd nie przegania. Z bezdomnymi rozmawiają też bardzo często mieszkańcy, traktując ich normalnie i z szacunkiem – być może dlatego, że ich samych mógł na skutek kryzysu spotkać podobny los. Solidarność społeczna w Buenos Aires jest powszechna – więzi, które zadzierzgnęły się dekadę temu, są bardzo mocne, mimo nadal silnego rozwarstwienia dochodów. Wystarczy przejść się po centrum którąkolwiek z ulic – kontrasty między kolejnymi kwartałami są czasem niewyobrażalne. Sto metrów od luksusowego pasażu można zobaczyć od dawna nieremontowane kamienice z oknami zabitymi dyktą. W każdym miejscu można spotkać alfonsów nagabujących przechod-

9


Fot. Diego Torres Silvestre na licencji CC BY-SA 2.0, źródło: www.flickr.com/photos/3336/3900052440/

niów – prostytucja dotyczy tu kobiet, mężczyzn, transwestytów, shemales i jest prawdziwą zmorą społeczną. Na ulicach nie widuje się za to pijanych osób – uderza też powszechna w Argentynie dbałość o higienę osobistą. Zaskakuje również kultura bardzo często tutaj spotykanych manifestacji, maszerujących zazwyczaj od siedziby Kongresu do prezydenckiego pałacu, Casa Rosada. Wspólna sprawa często łączy ugrupowania z całego spektrum politycznego, zarówno ponurych i odzianych na niebiesko peronistów, jak i lewicowych radykałów spod znaku Túpaca Amaru. Mimo tej pozornie wybuchowej mieszanki i hałasu generowanego przez radosnych bębniarzy i głośniki na prowizorycznych platformach, demonstracje przebiegają w spokojny i zdyscyplinowany sposób. Zabezpiecza je zaledwie kilku policjantów, zajętych zresztą głównie tymczasowym zamykaniem ulic, które przemierzają demonstrujący. Mieszkańcy organizują się tutaj na każdym poziomie – samopomoc widać zarówno na poziomie podwórek i pojedynczych ulic, jak i całych obszarów miejskich. Najbiedniejszą w centrum miasta dzielnicą jest La Boca, słynąca z kolorowych slumsów conventillos i cukierkowej uliczki Caminito, będącej obowiązkowym punktem dla przewalających się przez to miejsce turystów. W cieniu monumentalnego i ponurego stadionu La Bombonera, należącego do legendarnej drużyny piłkarskiej Boca Juniors, rozciągają się brudne uliczki i podwórka, pełne chudych chło-

10

paków kopiących piłkę. Turyści rzadko zapuszczają się poza Caminito i okolice stadionu, dzięki czemu w lokalnych barach nie ma tłoku i można się w nich w spokoju napić przepysznej mate. W barach zwracają na siebie uwagę niewielkie stoiska z rękodziełem. Rzeczy te nie są jednak na sprzedaż, umieszczone obok wielojęzyczne instrukcje zachęcają turystów do nieodpłatnej pracy na rzecz lokalnych społeczności. Mogą na przykład pomóc przy organizacji małych festynów, podczas których ulice zamyka się dla ruchu samochodowego, co nikomu tutaj nie przeszkadza. Wymiana usług, przyjazny handel i darmowa pomoc sąsiedzka są tu powszechne i pozwalają przetrwać mimo bardzo niskich dochodów. Jest to najcenniejsza spuścizna zamieszek sprzed dwunastu lat – gniew ludu zaowocował solidarnością na zawstydzającym dla Europejczyków poziomie. Dzięki temu, że sieć usług zastępuje tutaj pieniądz, mieszkańcy nie muszą się wreszcie obawiać kolejnych zawirowań i powtórki kryzysu. W niektórych miejscach pojawił się też lokalny zamiennik pieniądza, co zresztą nie wprawiło władz w panikę – w zasadzie nie ingerują one w ten zastępczy w stosunku do państwowego obieg. Solidarność widać zarówno w centrum stolicy, jak i na jej obrzeżach, a także w innych prowincjach Argentyny i „wśród pampasów”, uwiecznionych przez Jerzego Miliana w fantastycznej kompozycji. I nie ma ona nic wspólnego z tak charakterystyczną dla Zachodu płaską charytatywnością i działaniami na pokaz.


Souvlaki de luxé Dla Zygmunta B.

tekst:

K a m i l M a j c h rz a k Tomasz Bohajedyn

ilustracja:

Zapytał mnie: „Co to jest kapitalizm?“ Odpowiedziałem: „To ty i ja – konsumenci”. Cały czas pamiętał o Itace. Pragnął żyć, nie oczekiwał, że Itaka przyniesie mu bogactwa. „Masa perłowa i koral”1, tak jak i bursztyn czy heban, nie były mu dane. Był pielgrzymem, z ruchomym domem, na ziemi zbudowanym „ile stopa pokrywa. Dokąd szedł”2. Rozumiał, że nieposiadający, tu, jest ropiejącym wrzodem społeczeństwa. Że cenę i godność człowieka określa, tu, bezlitośnie siła nabywcza. Że tu supermarkety są źródłem życiodajnego sensu, że policja i ochroniarze stojący na straży bram konsumpcyjnych świątyni, tu, są widoczną forpocztą niewidzialnej wojny, tego nauczyło go ubóstwo. O nas samych niechętnie rozmawialiśmy w jego obecności. Jego przybycie spowodowało wybuch „niepokoju i zamieszania”3, gdyż jego oblicze mówiło zamiast słów. Lekceważył nasze pięknie wykute dyplomy, godności i tytuły. Jego słowa opowiadały o torturach i morderstwach. Oddzielały „Tak” od „Nie”. Staraliśmy się odwrócić nasze oczy, by „W OBLICZU NASZYCH ZANIEDBAŃ ZASYPAĆ PRZEPAŚĆ”4. Jego obecność wyrażała kłamstwo Europy, które staraliśmy się ukryć pod haftowanymi togami ustanowionym prawem i elokwencją. Jego spojrzenie mówiło wszystko o wielodniowej przeprawie do Grecji. Opowiadało o odarciu z wszelkiej nadziei i godności. Pragnęliśmy, by zamilkł, strofowaliśmy jego prostactwo. Żądaliśmy dostosowania i integracji. Przywoływaliśmy zachodnie wartości. On odpowiedział „No shelter, no food, no nothing”. Gdy Christos w kuchni przygotowywał καφές Ελληνικός i powiedział mu, że na razie może zostać i dzielić z nim tę garstkę, którą posiada, płacząc upadł przed nim na kolana i dziękował dłońmi złożonymi jak do modlitwy. „Nigdy nie zapomnę jego płaczu”. Jego podróż rozpoczęła się w Biafrze. Jechał samochodem ze swą siostrą, gdy otworzyli ogień. Wyczołgał się. Już nie żyła, kiedy zdejmował z jej piersi broszkę. Nie miał problemu z alkoholem. Uspokajał go. Lecz w obozie na Samos alkohol był zakazany. Strażnicy bili go, gdy w pijanym widzie szalał. Innym uchodźcom udawało się jakoś przemycić flaszkę, by go uspokoić. Nie zawsze mieli tyle szczęścia. Pewnego dnia strażnicy wciągnęli go do kibla. Leżał nago na podłodze. Bili go. O wiele mocniej krwawiły jednak rany z powodu kradzieży broszki. Po trzech miesiącach wyrzucili go, tak jak i innych uchodźców na ulicę.

12

13


Pewnego dnia odszedł. Nawet nie znam jego imienia.

Souvlaki de luxé

Podczas gdy Christos milcząco spoglądał na swój rachunek za prąd, który dużymi drukowanymi literami groził ΕΙΔΟΠΟΙΗΣΗ ΔΙΑΚΟΠΗΣ ΛΟΓΩ ΟΦΕΙΛΗΣ ΡΕΥΜΑΤΟΣ (KTO NIE PŁACI, TEMU ZAMKNIEMY DOPŁYW PRĄDU), na dole na ulicy terkotały motorynki. Trzech Bangladeszy stało z olbrzymimi torbami wypełnionymi sztangami papierosów. Policjanci wymuszali na nich haracz. Potem zostawiali ich ze szmuglerskimi kiepami w spokoju. „Instead of burning Syntagma, burn Brussels and built up your own new Syntagmas”, bełkotałem po pijaku, by przetrwać długą chwilę milczenia5. W końcu skończyła się nawet polska wódka. Jimmy był zupełnie inny. Jego wzrok nikogo już nie oskarżał. Po prostu chciał z tego piekła uciec. Strażnik graniczny, w nigdy przedtem niewidzianym porcie, czekał na barbarzyńców. Wyglądał jak milusiński zięć, o którym marzą teściowe. Każdy jego ruch był precyzyjny i nastawiony na to, by go znaleźć. Nie interesowało go, co jest w naszych plecakach. Nasze paszporty były jedynie formalnością. Nawet do nich nie zajrzał. Moja córka spytała mnie, czy czarni zawsze podróżują schowani na podłodze. – Nie, odpowiedziałem, tylko tu, bo nienawidzą ich faszyści. – A dziadek też był czarny, jak go wysłali do Oświęcimia?, zapytała. – Nie, odpowiedziałem, wówczas ludzie biali też mieli czarną skórę. Skłamałem, lecz cóż miałem odpowiedzieć dziecku? Jak miałem datować początek tych zbrodni? Dopiero na statku poczułem ulgę, że nie każdy Etiopczyk jest rosły jak Haile Selassie. Gdy umrzesz, twa matka nie będzie mogła nosić żałoby nawet przez siedemnaście dni6. Kaváfis, pieprzone farmazony! Przed maturą w liceum uczyłem się Twych wersów na pamięć. O jakich wędrówkach pełnych przygód i doświadczeń mówisz? O owej nocy w Słubicach i peregrynacji ze starym nieznajomym? Gdzie z piętra na zachrystii rzucono nam salceson, żebyśmy już sobie poszli? O zniszczonym pokoju w Sarajewie, gdzie rozrzucone zdjęcia z rodzinnego albumu walały się między łuskami i podziurawionymi kulami workami z piachem? O owej kartce ze zdaniem „Where is your home Telemach?”, którą odłożyłem w lęku, że zbezczeszczę grób? Jakież wyborne uczucia dotknęły mego ducha, gdy z ojcem stałem na norymberskim Kohlebahnhof? Uczucie wróciło ponownie, w każdej greckiej miejscowości, gdy na zawołanie: dwóch murarzy, elektryk i ogrodnik! całe grupy młodych podbiegały do nadjeżdżających samochodów. Byliśmy jak dziwki, gdy terapia szokowa wprowadzała Polskę w europejską wspólnotę wartości. Połykaliśmy wszelkie najwymyślniejsze ekskrementy Europy i przez lata ekscytowaliśmy się ich wybornym smakiem. Nawet wiedza o tym, że w 2012 roku, w tym kwitnącym ucywilizowaniem krajobrazie europejskim, ludzie zamarzają z zimna, sprzedają swe organy, by wyżywić swe rodziny, uczniowie ze względu na złe wyżywienie mdleją na lekcjach i że demokratyczne protesty w Atenach nic nie wskórają, gdy nawet kolejne podwyżki cen energii uchwalane są w Brukseli i Berlinie, nie uczyniła nas bardziej doświadczonymi lub mądrzejszymi, by świat ten zmienić. Ludzie spotykają „Lajstrygonów i Cyklopów” nawet wówczas, gdy nie noszą ich w swojej duszy. Jak chcesz tę nieprawość wytłumaczyć swym dzieciom? „W słońcu tortur. Do metropolii świata. W imieniu ofiar”7. Wy, mordercy, nazywacie wasze zbrodnie imionami greckich bogów. Wasze europejskie wartości to wojny, głód i morderstwa. Za trupy na Morzu Śródziemnym, za oszczędnościowe dyktaty, za poniżenia i rasizm nadajecie sobie sami Nagrodę Nobla. Lecz pamiętam o tym, że dzisiejsze świnie to jutrzejsza szynka. Największe świnie dadzą najlepsze souvlaki de luxé.

Przypisy: 1. K. Kawafis, Itaka. 2. C.K. Norwid, Pielgrzym. 3. K. Kawafis, Czekając na barbarzyńców. 4. K. Pohl, Zerschossene Bande, 2013. 5. „Zamiast palić komitety, zakładajcie własne”. 6. K. Kawafis, 27 czerwca 1906. 7. H. Müller, Die Hamletmaschine.

14

Καμίλ Μασρζάκ

Ρωτούσε: Τι είναι καπιταλισμός; Απαντούσα: Εσύ και εγώ είμαστε. Οι καταναλωτές. Σκεφτόταν διαρκώς την Ιθάκη. Ήθελε να ζήσει, δεν ήλπιζε να βρεί εκεί τίποτα θησαυρούς. Δεν μπορούσε καλές πραγματείες να αποκτήσει. “Ούτε σεντέφια, ούτε κοράλλια, ούτε κεχριμπάρια και εβένοι1” ήταν για αυτόν. „Ήταν προσκυνητής, το σπιτικό του κινητό και από χώμα χτισμένο, όσο έφτανε κάτω από τα πόδια του να προχωρήσει!2” δίχως ιδιοκτησία ήταν ένα πυώδες έλκος για την κοινωνία και του ήταν γνωστό. Πως εδώ η αγοραστική δύναμη, την τιμή και την αξιοπρέπεια του ανθρώπου καθορίζει Πως το σούπερ μάρκετ την ουσία της ζωής ορίζει. Πως στα ιερά εμπορικά κέντρα αστυνομία και σεκιούριτάδες γραμμές πυρός ενός αθέατου πολέμου αποτελούν, το έμαθε από την ανέχεια. Για εμάς τους ίδιους, θέλουμε να μιλάμε μόνο κατά τη διάρκεια της απουσίας του. „Η άφιξή του προκαλούσε ανησυχία και σύγχυση3”, ενώ η παρουσία του μιλούσε δίχως λέξεις. Περιφρονούσε τα κομψά πιστοποιητικά γέννησης μας και τους τίτλους μας. Οι λίγες λέξεις που ήξερε μιλούσαν αδιαμφισβήτητα για βασανιστήρια και φόνο. Διαχωρίζοντας πάντα το ναι από το όχι. Προσπαθούσαμε μην κοιτάμε και „ΤΗΝ ΆΒΥΣΣΟ ΠΟΥ ΜΠΡΟΣΤΆ ΜΑΣ ΑΝOIΓΕΤΑΙ ΝΑ ΚΛΕΙΝΟΥΜΕ ΜΕ ΤΙΣ ΠΑΡΑΛΕΙΨΕΙΣ ΜΑΣ4”. Η παρουσία του ολοκλήρωνε τα ψεύδη της Ευρώπης, τα οποία προσπαθούμε να καλύψουμε με τους νόμους μας, με την ευγλωττία μας και τους κεντητούς τηβέννους μας. Τα μάτια του μαρτυρούσαν πολυήμερες διαδρομές και η άφιξη του στην Ελλάδα, αποστέρηση κάθε ελπίδας και ανθρώπινης αξιοπρέπειας. Θέλουμε να τον κάνουμε να σωπάσει, αποδοκιμάζουμε την ωμότητα του. Απαιτούμε εξομοίωση και ένταξη. Όταν άκουγε για το δυτικό αξιακό σύστημα. Απαντούσε: „No shelter, no food, no nothing”. Καθώς ο Χρίστος στην κουζίνα του έφτιαχνε έναν ελληνικό τού είπε πως θα μπορούσε αρχικά να μείνει μαζί του και να μοιραστούν ότι είχε, αυτός έπεσε στα γόνατα και τον ευχαριστούσε με παρατεταμένα χέρια. „Δεν θα ξεχάσω ποτέ πως κλαψούριζε”. Το ταξίδι του ξεκίνησε στην Μπιάφρα. Οδηγούσε με την αδερφή του όταν τους γάζωσαν το αμάξι. Αυτός κατάφερε να συρθεί έξω ζωντανός. Αυτή ήταν ήδη νεκρή όταν της πήρε την καρφίτσα από το φουλάρι. Με το αλκοόλ πρόβλημα δεν είχε. Τον ηρεμούσε. Στο πρώην στρατόπεδο, στην Σάμο το αλκοόλ ήταν απαγορευμένο. Οι φύλακες τον χτυπούσαν, όταν τούς έλεγε μαλακίες πως δεν χρειάζεται αποτοξίνωση. Κάποτε, οι άλλοι πρόσφυγες κατάφεραν να βρουν ξίδια και από τότε ηρέμησε. Βέβαια αυτό δεν το κατάφερναν πάντα. Σε κάποια φάση τον πήραν οι φύλακες στην τουαλέτα. Γυμνός στο πάτωμα και να το χτυπούσαν. Φαρδιές ανοιχτές ματωμένες πληγές, για την κλοπή της καρφίτσας. Μετά από τρεις μήνες τον αφήσανε -όπως και τους άλλους πρόσφυγες- ...ελεύθερους...στο δρόμο.

15


Κάποτε έφυγε. Δεν θυμάμαι πως τον λένε. Καθώς ο Χρίστος κοίταγε τον λογαριασμό της ΔΕΗ, διάβαζε με μεγάλα γράμματα: „ΕΙΔΟΠΟΙΗΣΗ ΔΙΑΚΟΠΗΣ ΛΟΓΩ ΟΦΕΙΛΗΣ ΡΕΥΜΑΤΟΣ”. Ο δρόμος βούιζε μηχανάκια. Τρεις Μπαγκλαντεσιανοί περίμεναν με γιγάντιες τσάντες να πουλήσουν τίποτα. Πλήρωναν τους μπάτσους προστασία και αυτοί τους άφηναν ήσυχους να πουλάνε λαθραία τσιγάρα. „Instead of burning Syntagma, burn Brussels and built up your own new Syntagmas5” μουρμούρίζε μεθυσμένος για να σπάσει τη σιώπη. Κάποτε τέλειωσε και η πολωνική βότκα. Ο Jimmy ήταν διαφορετικός. Τα μάτια του δεν κατηγορούσαν πια κανέναν. Ήθελε μόνο να φύγει. Ο συνοριοφύλακας, που δεν ξαναείδε σε εκείνο στο λιμάνι θα περίμενε τους ακόμα τους βαρβάρους. Έμοιαζε οικείος όπως ο συμπαθής γαμπρός της απέναντι, πίσω στην πατρίδα. Κάθε μια από τις κινήσεις του αυτόν τον μπάτσο έψαχνε. Αυτός δεν νοιαζόταν τι είχαν μέσα τα σακίδια μας, τα διαβατήρια μας δεν τα άνοιγε ούτε για το τυπικό του πράγματος. Η κόρη μου ρωτούσε, αν οι μαύροι ταξιδεύουν πάντα κρυμμένοι στα αμπάρια. Όχι απαντούσα, το κάνουν μόνο γιατί μισούν τους φασίστες. – Ο παππούς ήταν μαύρος όταν γύρισε από το Άουσβιτς; – Όχι, απαντούσα, τότε οι μαύροι άνθρωποι είχαν άσπρο δέρμα. Έλεγα ψέματα, αλλά τι να πω σε μικρό παιδί; Από ποιο σημείο του εγκλήματος να ξεκινούσα; Στο καράβι ήμουν χαρούμενος που δεν ήταν όλοι οι Αιθίοπες ψηλοί σαν τον Haile Selassie. Όταν πεθάνεις, η μάνα σου δεν θα μπορεί να σε κλάψει ούτε εφτά μέρες. Καβάφη γάμησέ μας! Έμαθα τις στροφές σου απ’ έξω στο λύκειο. Για ποιες περιπέτειες και γνώσεις μας μιλάς; Για κάθε νύχτα στην Słubice; Για τις διαδρομές με τους ηλικιωμένους ξένους; Για κάθε κατεστραμμένο δωμάτιο στο Σαράγεβο; Για οικογενειακές φωτογραφίες μεταξύ καλύκων και κουρελιασμένων αμμόσακων; Εκείνο το καθαρό χαρτί που βρήκα με την φράση ”Που είναι το σπίτι σου Τηλεμαχε;” μου δημιούργησε άγχος μη συλλήσω κανένα τύμβο και έτσι το άφησα εκεί πού το βρήκα. Ποια ευγενής συγκίνηση θα με άγγιζε πνεύματι και σώματι, όταν στον σιδηροδρομικό σταθμό της Νυρεμβέργης, όπου στεκόμουν κάποτε μαζί με τον πατέρα μου, καθώς η καταστροφή και ο εξευτελισμός της θεραπείας σοκ οδηγούσε την Πολωνία στο Ευρωπαϊκό αξιακό σύστημα; Μασήσαμε κάθε ιδεολογικό απόκριμα της Ευρώπης και για χρόνια καθοδηγούμασταν από το εξαίσιο γούστο της. Η κατανόηση πως εν’ έτη 2013 το πολιτισμικά ανθισμένο ευρωπαϊκό τοπίο αφήνει ανθρώπους να πεθαίνουν από το κρύο, πως άλλοι πουλούν τα όργανά τους για να θρέψουν τις οικογένειές τους, πως σχολιαρόπαιδα λιποθυμούν από την πείνα στα σχολεία. Αν και η ανέχεια πυροδοτεί πλήθος δημοκρατικότατών διαδηλώσεων δεν μας κάνει εξυπνότερους και ικανότερους για να αλλάξουμε κάτι, εφόσον και η φαινομενικά απλή απόφαση για την αύξηση του ηλεκτρικού ρεύματος λαμβάνεται στο Βερολίνο και τις Βρυξέλλες. Οι άνθρωποι αντιμετωπίζουν συνεχώς „Κύκλωπες και Λαιστρυγόνες”, ακόμα και όταν δεν τους φέρουν μέσα στην ψυχή τους. Πως μπορείς να εξηγήσεις αυτήν την αδικία στα παιδιά σου; „Kάτω από τον ήλιο των βασανιστηρίων. Στις μητροπόλεις του κόσμου. Στο όνομα των θυμάτων6” Οι Έλληνες Θεοί θεωρούν δικά σας εγκλήματα τούς φόνους τους. Οι δικές τους ευρωπαϊκές αξίες είναι ο πόλεμος η πείνα και ο φόνος. Για τους πνιγμένους στη Μεσόγειο, για τις ντιρεκτίβες της λιτότητας, για τις ταπεινώσεις και τον ρατσισμό απονέμεται στους εαυτούς σας το βραβείο Νόμπελ. „Τα χοιρινά του σήμερα το ζαμπόν του αύριο! Από τα μεγαλύτερα χοιρινά θα προκύψει το θεσπέσιο σουβλάκι de luxé”.

1. Κ. Καβάφης, Ιθάκη. 2. Cyprian Kamil Norwid, Pielgrzym (δεν βρέθηκε διαθέσιμο στα ελληνικά). 3. Κ. Καβάφης, Περιμένοντας τους βαρβάρους. 4. Kai Pohl, Zerschossene Bande (δεν βρέθηκε διαθέσιμο στα ελληνικά). 5. „Αντί να καίτε τις επιτροπές οργανώστε μόνοι σας μερικές“, Σύνθημα του Jacek Kuroń κατά τη διάρκεια των βίαιων εξεγέρσεων των Πολωνών ναυτεργατών τη δεκαετία του 1970 κατά τη διάρκεια των οποίων οι τοπικές κομματικές διοικητικές επιτροπές (Komitet Wojewódzki) δεχόντουσαν εμπρηστικές επιθέσεις από τους ίδιους τους απεργούς. 6. Heiner Müller, Die Hamletmaschine (δεν υπάρχει ελληνική μετάφραση).

16

Margosia Lichota, Nowy świat, akryl, 80 x 100 cm

17


Między dojrzewaniem a gniciem Tak co godzina rośniem, dojrzewamy, Tak co godzina gnijemy, gnijemy. I tak się kończy powieść. Szekspir, Jak wam się podoba, tłum. L. Ulrich Jarosław Sujczyński

Ojciec mój, lekarz, na Śląsku pracował osiem godzin dziennie, na łódzkiej wsi – czternaście, w Warszawie już tylko sześć, a w Afryce – pięć. Pracował ciężko i jeszcze dzisiaj odwiedzają go ludzie wdzięczni za właściwą diagnozę lub właściwą terapię, ale – niezależnie od swojej wiedzy czy poświęcenia – nigdy nie udało mu się ożywić trupa, inaczej mówiąc, zajmował się ludźmi dysponującymi choćby resztkami zdrowia, czyli ludźmi, którzy go właściwie nie potrzebowali. Jeśli chodzi o skuteczność, to medycyna bardzo przypomina filozofię – tyle że ta pierwsza działa na „jeszcze żyjących”, druga zaś – na „już wiedzących” – o czym świadczy słynne ostrzeżenie Wittgensteina: książkę (...) zrozumie tylko ten, kto sam już przemyślał myśli w niej wyrażone (...)1.

*** Pięćdziesiąt lat temu, pewnego letniego wieczoru, w kraju o ustroju totalitarnym, z telewizora wyszła kobieta i rozpoczęła wykład o totalitaryzmie psychologicznym: jeśli jedno, to wszystko... Tym jednym, tego wieczoru, były kwitnące jabłonie... Odkąd prowadząca wykład je ujrzała, afirmowała istnienie wszystkiego – łącznie z przedmiotami, które już po wstępnej analizie okazują się przedmiotami raczej przysparzającymi kłopoty; jeśli mnie pamięć nie myli, afirmowała również istnienie złodzieja. Ale afirmacja totalna ex definitione nie uznaje wyjątków. Jak wiadomo, jeśli jedno, to wszystko jest tematem słynnego epizodu o magdalence z W poszukiwaniu... Prousta:

18

z chwilą, gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą mi dawała ciotka (mimo że jeszcze nie wiedziałem i aż znacznie później miałem odkryć, czemu to wspomnienie czyniło mnie tak szczęśliwym), natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był jej pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wychodzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu (owa ścięta ściana, jedyna, którą wprzód widziałem) i wraz z domem miasto, rynek, na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice, którymi chadzałem od rana do wieczora i w każdy czas, drogi, którymi się chodziło, kiedy było ładnie. I jak w owej zabawie, w której Japończycy zanurzają w porcelanowym naczyniu pełnym wody kawałeczki papieru z pozoru byle jakie, które, ledwo się zanurzywszy, wydłużają się, skręcają, barwią, różniczkują się, zmieniając się w kwiaty, w domy, w wyraźne osoby, tak samo teraz wszystkie kwiaty z naszego ogrodu i z parku pana Swanna i lilie z Vivonne, i prości ludzie ze wsi, i ich domki, i kościół, i całe Combray, i jego okolice, wszystko to, przybrawszy kształt i trwałość, wyszło – miasta i ogrody – z mojej filiżanki herbaty2. Wiemy, że świat zaludniony jest przedmiotami istniejącymi, czyli, po ostatecznej analizie, quasi-nieistniejącymi, należącymi do realności sensybilnej, którą Platon nazywał me on, czyli „najmniejszy z możliwych bytów”. Ale nigdy nie dowiemy się, dlaczego smak ciasteczka lub widok jabłoni radował pisarza lub poetkę. Jeszcze raz: nigdy nie zrozumiemy mechanizmu zamieniającego przedmiot istniejący w przedmiot radości – odosobnionej, niemotywowanej, jak twierdzi pisarz – ale dzięki Proustowi znamy konsekwencje psychologiczne jego istnienia: owład-

nęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, niemotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sposób, w jaki działa miłość, wypełniając mnie kosztowną esencją, lub raczej ta esencja nie była we mnie, była mną. Przestałem czuć się miernym, przypadkowym, śmiertelnym. Skąd mogła mi płynąć ta potężna radość?3 To samo pytanie, nie znajdując na nie odpowiedzi, mogłaby sobie zadać Agnieszka Osiecka – ja zadowolę się hipotezą, że to zależy od dyspozycji psychologicznej każdego z nas; a bardziej precyzyjnie: przedmiot radości jest tylko katalizatorem pozwalającym na zaistnienie zjawiska istniejącego potencjalnie. O jakie zjawisko tu chodzi? Nagła świadomość, że świat istnieje i że należymy do niego (ta esencja nie była we mnie, była mną) pozwala na ekstazę: Przestałem czuć się miernym, przypadkowym, śmiertelnym. Ponieważ nad moim biurkiem wisi fotografia Prousta wychodzącego z wystawy retrospektywnej Vermeera, nie potrafię odmówić sobie przyjemności napisania kilku słów o jednym z obrazów holenderskiego malarza – Pracownia artysty, 1665. Jak wiadomo, ten obraz został wykonany z użyciem dwóch luster: jednego zawieszonego w prawym górnym rogu obrazu, przy którym pracuje „przedstawiony” malarz, drugiego zaś – za jego plecami. Kostium, sylwetka, poza artysty nie zawierają w sobie nic, co by odróżniało go od innych artystów pracujących nad swoim płótnem. Wszelako pracownia przesycona jest niesamowitą radością, jaka emanuje z każdego przedmiotu. Postępowanie Vermeera często bywa określane jako „zapomnienie siebie na rzecz świata”. Postępowanie Vermeera można uznać za bardzo rozsądne, gdyż malowanie siebie byłoby w istocie malowaniem nieobecności, podczas gdy „ja” bez reszty wypełnia obecność, inaczej mówiąc, uczestniczy w teraźniejszości.

*** W Elei, koloni greckiej, położonej około stu kilometrów na południe od dzisiejszego Neapolu, tworzył Parmenides. Do nas dotarł tylko jego (najprawdopodobniej) główniak, Peri physeos, czytany na różne sposoby od dwudziestu sześciu stuleci. Jeśli chodzi o mnie, to: 1. Zgadzam się z Parmenidesem. Filozof z Elei stworzył to, co później będziemy nazywali zasadą tożsamościową: A jest niczym więcej, niczym poza A. 2. Nie zgadzam się z Parmenidesem. Twórca ontologii po wyłożeniu swojej zasady z nieznanych powodów przyjmuje ton dydaktyczny: przestrzegam cię zatem przed tą drogą, po której błądzą śmiertelni nic nie wiedzący – dwugłowcy! Człowiek jest dwugłowcem „z konieczności”. Wyobraźmy sobie, że kochana przeze mnie kobieta stwierdza, że mnie nie kocha, i zaczyna pakować walizkę. W tej chwili teraźniejszość jest dla mnie tragedią, a przyszłość – koszmarem, dlatego odwołuję się do przeszłości: Więc już mnie nie kochasz? To niemożliwe!!! Przypomnij sobie, jak kiedyś mnie kochałaś – rozpacza Don Jose w operze Bizeta.

Wyobraźmy sobie, że kochana przeze mnie kobieta umiera. Teraz przeszłość jest dla mnie utraconym rajem, teraźniejszość – tragedią, dlatego szukam ratunku w przyszłości: (...) po śmierci Gajki uznałem, że muszę uwierzyć (... ) zupełnie realnie w to, że ją spotkam. Uznałem, że jest to przecież rozwiązanie: uwierzę, to cały mój walący się świat znowu stanie na nogi. Nie wyobrażałem sobie, jak można żyć bez Gajki, a w ten sposób ona jakby wróciła. (...) Czytałem Pismo Święte, modliłem się wiele godzin, pościłem4.

*** O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć – twierdzi Wittgenstein. I tak zawsze postępowali ludzie rozsądni. David Hume nie twierdzi, że w ruchu materii nie ma związku przyczynowo-skutkowego, ale ponieważ na jego odkrycie nie pozwala percepcja, ograniczył się do opisu, jak idea takiego związku powstaje w umyśle. Jego metodę stosował Nietzsche, gdy wypowiadał się o „bogu”. Skoro wspomniałem o niemieckim filozofie, to skorzystam z okazji, aby przypomnieć, że w pracach, które opublikował lub przygotował do publikacji, nie znajdziemy twierdzenia, że „coś powraca”. Wieczny powrót jest hipotezą odnoszącą się wyłącznie do psychiki, sprawdzianem, czy afirmacja jest szczera... Fragment zaczynający się od słów a gdyby tak pewnego dnia lub nocy jakiś demon wpełznął za tobą w twą najsamotniejszą samotność i rzekł ci... dla siedmioletniego dziecka jest fikcją, ale nie dla odgrzewającego metafizykę Heideggera. To właśnie na jego książce o Nietzschem jaśnie panicz, u którego, według Jeleńskiego, nie było nic „z drugiej ręki”, oparł swój wykład. Wieczny powrót, przedstawiony przez Gombrowicza, jest kopią starej teorii, głoszonej m.in. przez presokratyków i stoików, ale nie ma nic wspólnego z tym, co na ten temat pisał Nietzsche: mechaniczny ruch od przyczyny do skutku, dzięki któremu docieramy do aktualnego momentu. Nastąpi po nim inny łańcuch przyczynowo-skutkowy. (...) Ponieważ czas jest nieskończony, będzie się to powtarzało wiecznie – mądrzył się Gombrowicz w wykładach dla wydawcy i młodziutkiej żony5.

*** Interesując się „trzema przedmiotami” Josepha Kossutha, odkryłem ich pochodzenie – Platon w Republice opisuje trzy łóżka: łóżko istniejące realnie, przedstawienie obrazowe łóżka oraz tego łóżka idea – eidos – istniejąca jedynie w głowie demiurga. Mało tego, według greckiego filozofa, pełną realność ma jedynie łóżko, na którym nigdy się nie wyśpię. Platon był prawdopodobnie pierwszym w naszej kulturze, który odebrał nam wygodną drzemkę i wyżerkę. Jeśli chodzi o tę ostatnią, to nie obeszło się bez sporów: ktoś wątpił w ideę patelni demiurga nieposiadającego żołądka, ale genialny fałszerz, czyli Platon (patrz Parmenides i Sofista), nie zwracał na to uwagi. Porzuciłem więc ortodoksyjnego konceptualistę Kossutha i zainteresowałem się konceptualistą eks-

19


tremalnym, Tadeuszem Kantorem, artystą bawiącym się z wielkim talentem ideą, która zawsze była, jest i będzie problematyczna, na co zwrócił uwagę prawdopodobnie jako pierwszy Epikur: śmierć nas nie dotyczy: gdy żyjemy, jej nie ma, a gdy ona jest, nas już nie ma. Dlatego twierdzę, że Kantor był jedynym artystą uprawiającym sztukę idei: mogę usiąść na krześle i opisać na przykład odczucie wygody, nie mogę umrzeć i opisać stanu śmierci...

*** Niewątpliwie młody Emil C. czytał uważnie Spenglera, ale największy wpływ wywarł na niego bestseller początku dwudziestego wieku, mianowicie Płeć i charakter Ottona Weiningera. Prawdopodobnie nikt nigdy nie pojmie przyczyny fascynacji intelektualistów europejskich wszystkich ras, wyznań i narodowości książką, z której dowiadujemy się jedynie, że źródłem wszelkiego zła są kobiety i Żydzi. Gdy Weininger popełnił samobójstwo, na jego pogrzebie spotkali się wszyscy, od Freuda do Wittgensteina. Nawet Hitler w Mein Kampf składa hołd autorowi Płci i charakteru: Weininger był jedynym Żydem, który zasługiwał na życie. Emil C., jeden z najzdolniejszych studentów uniwersytetu w Bukareszcie, poliglota, w odróżnieniu od swojego brata nigdy nie należący do żadnej partii, wyjeżdża na stypendium do Niemiec, skąd przysyła artykuły, które dzisiaj są modelem nazistowskiej propagandy. Dlaczego tak postępował? Prawdopodobnie wierzył, że jedynie bezwzględna polityka może zatrzymać dekadencję Europy. W czasie drugiej wojny, będąc delegatem rządu rumuńskiego w Vichy, zachowywał się bardzo przyzwoicie: gdy aresztowano Beniamina Fodana, Emil C. zrobił wszystko, żeby go uwolnić, co mu się udało, ale wielki poeta rumuński nie chciał opuścić swojej siostry... Zakończenie wojny nie miało żadnego wpływu na poglądy Emila C., przeświadczonego, że Europa zmierza nieuchronnie ku upadkowi. Dopiero w latach pięćdziesiątych, jeżdżąc rowerem po frankistowskiej Hiszpanii, nagle zrozumiał, że ani tortury, ani polityczny koszmar nie zapobiegną staczaniu się Europy. Po tej wycieczce antysemita stał się filosemitą: Żydzi nigdy nie asymilują się kompletnie i to ich chroni przed dekadencją. Jesienią osiemdziesiątego drugiego odwiedziłem mansardę na rue l Odeon, gdzie C. prowadził wykład o kinie. Ktoś zwrócił się do mnie z pytaniem: Czy ma pan nowiny z Gdańska? C. złapał „piłkę w locie”... – No właśnie, ten z Danzing... Czy widział pan Monsieur Verdoux Chaplina? – Nie. – Och! Jaka szkoda, musi pan ten film obejrzeć. Po długich poszukiwaniach udało mi się w końcu znaleźć Verdoux, ów wspaniały film powstały z inspiracji życiem słynnego zabójcy kobiet, Henri-Desire Landru. Monsieur Verdoux również zabija kobiety, daruje życie jedynie słodkiej-głupiutkiej i właśnie w tej scenie przedstawiającej słabość zabójcy na nocnym stoliku w cieniu dostrzegamy amerykańskie wydanie książki Świat jako wola. Z Emilem C. spotkaliśmy się jeszcze z pięć razy. Już nigdy nie spotkałem człowieka tak subtelnie dowcipnego; gdy dowcip znikał, ukazywał się człowiek myślący jedynie o opuszczeniu tego świata, jak najszybciej. Więc sa-

20

mobójstwo? Nie, to nieestetyczne! Zmarł w czasie miesięcznego strajku paryskich grabarzy.

*** Mistycyzm autentyzmu...! Niech pan zrozumie!!! Ja jestem zawsze sobą... zawsze u siebie... Do mnie przychodzi pan Kafka, pan Schulz, pan Witkiewicz, pan Stwosz... Przychodzą do mnie, rozumie pan? U mnie oni zajmują głos w rozmowie, którą ja! prowadzę... Zrozumiał pan? Przecież to, do cholery, jest proste! – wykrzykiwał Kantor w kawiarni hotelu... Ja się z nim zgadzam. Za przykład moglibyśmy wziąć Szekspira czy Becketta: w dziełach tych bez wątpienia genialnych artystów na próżno szukalibyśmy choćby jednego zdania Szekspira czy Becketta... Czy ktoś rozsądny oskarża o plagiat Moliera albo von Kleista? Nie. Ale wszyscy wiedzą, że jednego z pierwszych Amfitrionów napisał Plaut. Jeszcze gorzej jest z tak zwanymi autentycznymi twórcami, którzy, jak na przykład Gombrowicz, zawracają czytelnikowi głowę swoją autentycznością, nie zauważając, że ich główną ideą zajmował się już ktoś przed nimi i na dodatek lepiej od nich (w wypadku Gombrowicza Cervantes, nie wspominając o cytatach, przytaczanych świadomie lub nie. Na przykład, naga dziewczyna wychodząca z trumny „jest” z Platona, moralisty, wymagającego, by na sąd ostateczny ludzie stawiali się pozbawieni atrybutów społecznych, a więc nago). Według mnie każde dzieło jest plagiatem – z wyjątkiem pierwszego, którego nikt nie zna. Ale sam plagiat to jeszcze nie wszystko, wynik zależy od tego, który bawi się dziełem poprzednika, jak Molier Plautem. Często banalne i naiwne utwory stają się arcydziełami: banalna Carmen Meriméego, dzięki Bizetowi i librecistom, stała się jedną z największych oper tragicznych, a głupi Le roi s’amuse Victora Hugo, dzięki Verdiemu i jego libreciście – słynną operą Rigoletto, ukazującą z niespotykaną precyzją człowieka resentymentu.

*** Edyp bez Freuda? Heraklit we fragmencie sześćdziesiątym6, ilustrując teorię jedności przeciwieństw, napisał: droga, która wspina się pod górę, jest tą samą drogą, która z niej schodzi. Zanim ideą tą, sprowadzającą się do stwierdzenia, że uciekając przed czymś, jednocześnie zbliżasz się do tego, bawił się z wielkim talentem Sofokles, interesował się nią, jeszcze przed Heraklitem, autor bajek Ezop. Bojaźliwy starzec, ojciec syna jedynaka, odważnego, pasjonującego się polowaniem, ujrzał go we śnie martwego od lwiego pazura. Bojąc się, że sen jest proroczy i że na pewno się spełni, wybudował wysoki dom, w którym zamknął syna. Aby umilić mu czas, na ścianach kazał namalować zwierzęta, w tym również lwa. Jednakże widok tych malowideł tylko wzmagał nudę młodzieńca. Pewnego dnia zbliżając się do lwa, złośliwego stworzenia, wykrzyknął: „To przez ciebie i przez tę kłamliwą bajkę ojciec zamknął mnie w tym więzieniu dla kobiet. Co ja ci zawiniłem?”. Wymawiając te słowa, zamierzył się na lwa, jakby chciał

wykłuć zwierzęciu oko. Ale drzazga wbiła mu się pod paznokieć, sprawiając dotkliwy ból i powodując zakażenie, które wywołało nowotwór. Gorączka się wzmogła i wkrótce syn umarł. Lew, choć był tylko obrazem lwa, zdołał zabić młodzieńca, mimo środków ostrożności zastosowanych przez jego ojca7. Ze wszystkich – bez wyjątku – utworów zawierających przepowiednię dowiadujemy się, że należy odważnie zmierzyć się z losem, ucieczka przez hipotetycznym niebezpieczeństwem jest jego realizacją.

moja realność – przed telewizorem – jest nierealna, ale nie jest iluzyjna. Ja, wtedy, w tym fotelu siedziałem i od tamtej chwili nie zdarzy się już nic, co by mogło mnie, retrospektywnie, „przenieść” na przykład z fotela na taboret. Wieczność jest paradoksalna: im bardziej giniesz w teraźniejszości, tym bardziej doświadczasz wieczności. Tego, między innymi, dowiadujemy się z Etyki Spinozy: sentimur experimenturque nos aeternos esse (czujemy i doświadczamy, że jesteśmy wieczni).

***

***

Z moją Roccią jest tak, jak ze wszystkim: została odkryta, potem była szanowana, a jeszcze później okazało się, że jednak coś z nią nie tak... Rotarianin Bonifacius di Asti w czasie jednej z krucjat do Ziemi Świętej dostał się w ręce wroga, pozostał w niewoli kilka lat, a po powrocie do ojczyzny dla wyrażenia swojej wdzięczności postanowił, że wniesie figurę Dziewicy na najwyższy szczyt Cesarstwa. Dwudziestego piątego sierpnia tysiąc trzysta pięćdziesiątego ósmego roku rozbił obóz w okolicach belwederu Il Truco, dwudziestego ósmego sierpnia – w okolicach dzisiejszego schroniska Casa Asti (dom Asti), a pierwszego września ustawił figurę na szczycie Rocciamelone. Przez następne kilka wieków Roccia uchodziła za najwyższy szczyt Alp, dzisiaj jest tylko jednym ze szczytów powyżej trzech tysięcy pięciuset metrów, na który jeszcze wchodzę. Kocham Roccię i dlatego, gdy ją odwiedzam, przychodzę z Francji po lodowcu Rochemelon, aby nie widzieć tych brudnych plam na dole, szczególnie tej największej i najbrudniejszej, czyli Turynu. Lubię również zejść z lodowca do Rifugio Tazzetti, nabyć tam butelkę grappy, a następnie wrócić na górę, napić się i wykrzyknąć, jak ktoś w jednej ze sztuk Arystofanesa, Jak te godziny są smaczne! Czy naprawdę są takie smaczne? Gdy myślę o Europie, o Rocci i, od czasu do czasu, o starzejącym się Sujczyńskim, przypomina mi się stara perska bajka, Peri, którą znam ze wspaniałej adaptacji kompozytora Paula Dukasa. Peri jest kwiatem-boginią, gwarantującą każdemu, kto ją posiądzie, nieśmiertelność i kontakt z bogami. Król Iskender, w przeczuciu zbliżającej się śmierci, zrywa kwiat, ale śpiąca Peri, czując, że została pozbawiona swego dobra, budzi się i uwodzi króla. Król, oszołomiony jej wdziękiem, zachwycony, szczęśliwy, oddaje jej kwiat. Peri znika otoczona świetlną aureolą. Mroki śmierci pochłaniają króla. Jakie ma to znaczenie dla nas, którzy mieliśmy okazję skosztować oczarowania?

Ludwik Wittgenstein, wnuk skrzypka, wyniósł z domu kulturę muzyczną. W pałacu, w którym spędził dzieciństwo, grali, między innymi, Mendelssohn i Bruno Walter. Brat Wittgensteina, Paul, był słynnym pianistą – gdy stracił prawe ramię na froncie wschodnim, Maurycy Ravel napisał specjalnie dla niego Concerto pour la main gauche. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku słynny logik zanotował: (...) wpływ wywarli na mnie: Boltzmann, Hertz, Schopenhauer, Frege, Russell, Kraus, Loos, Weininger, Spengler, Sraffa. Ale nie wspomina o Eduardzie Hanslicku, którego pracą O pięknie w muzyce fascynował się przez całe życie. Teoria muzykologa: utwór w sobie, czyli dźwięki miłe dla ucha słuchacza, nie zawiera „sensu” lub „przekazu” – przypomina wynik badań przyszłego logika: wyrażenie jest zrozumiałe tylko dla tego, który przez przyzwyczajenie nabył zdolność do „uczestniczenia w grze” – język „w sobie” jest równie niemy jak muzyka. Prawdą jest, że ta teoria, jasno przedstawiona i ilustrowana licznymi przykładami, jest trudna do przyjęcia dla zwolenników muzyki ekspresywnej – mimo że przed Eduardem Hanslickiem podobnie muzyki słuchał Michel Paul Chabanon, a w dwudziestym wieku Igor Strawiński (Historia mojego życia). Prawdą jest, że estetyka Wittgensteina różni się bardzo od jego logiki, o czym świadczy jego „nienawiść” do Szekspira i „miłość” do Beethovena. „Wielkie serce Beethovena”, a nie „Wielkie serce Szekspira”. Giętka dłoń, która stworzyła nowe naturalne formy języka, wydaje mi się, że właściwsze8 . Ta naiwność wielkiego umysłu Wittgensteina przypomina mi naiwność Miłosza: Kant mógł jeszcze powiedzieć niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne w mnie. Wielki poeta, który przeżył dwa totalitaryzmy polityczne, podczas moralnego zamroczenia nie dostrzegał, że Hitler i Stalin nie robili nic innego poza wprowadzaniem w życie imperatywu kategorycznego – postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się powszechnym prawem.

***

***

Wieczność jest paradoksalna. Właśnie siedzę na pryczy w Bivacco San Maria i piszę słowa „siedzę na pryczy w Bivacco San Maria” – oto moja realność, jeśli można tak powiedzieć, modelowa: jestem, tutaj, teraz... Powiedzmy, że pięćdziesiąt lat temu siedziałem w fotelu i oglądałem festiwal piosenki w Opolu. Już w tym fotelu nie siedzę, ale wtedy siedziałem – teraz

Według Arystotelesa spośród istot żyjących śmieje się jedynie człowiek. Z cytowanych powyżej fragmentów Prousta dowiadujemy się, że radość nie angażuje podmiotu, co z kolei przypomina rozważania Bergsona na temat śmiechu: żeby komizm mógł wywołać należyty skutek, wymaga on jakby chwilowego znieczulenia serca. Jeśli chodzi o mnie, to uważam, że radość

21


i śmiech są wakacjami: wakacjami od wiecznie poszukiwanego, a nigdy nie znajdowanego sensu – we wszystkich znaczeniach tego słowa – i co się z tym wiąże, tzw. wyższych wartości człowieka i ludzkości.

*** Ostrzeżenia, takie jak te, którymi Wittgenstein poprzedził swój Tractatus, są liczne. Pierwszy prawdopodobnie był Platon, który odradzał wstęp do Akademii ludziom nieznającym geometrii (a przez całe swoje dzieło Nietzsche, choć nie napisał tego wprost, sugeruje: niech nikt mnie nie czyta, jeśli nie jest muzykiem). Ale według mnie i niezależnie od intencji autora, to krótkie zdanie logika jest echem lasciate ogni speranza, voi ch’entrate (wy, którzy wchodzicie, porzućcie wszelkie nadzieje). Rzeczy realizują się tak, jak się realizują! What is done is done.

Przypisy: 1. L. Wittgenstein, Tractatus logico-philosophicus, Paris 1993, s. 12 (tłum. własne). 2. M. Proust, W stronę Swanna, tłum. T. Boy-Żeleński, Warszawa 1974. 3. Tamże. 4. J. Kuroń, Wina i wiara, Londyn 1989. 5. Gombrowicz filozof, red. F. Cataluccio, Kraków 1991, s. 123. 6. Cyt. za: C. Rosset, Le réel et son double, Paris 1976, s. 48 (tłum. własne). 7. Cyt. za: Esope, Fable (nr 295), Paris 1954 (tłum. własne). 8. L. Wittgenstein, Uwagi różne, tłum. M. Sady, M. Jakubczak, W. Sady, Warszawa 2000, s. 17. 9. F. Nietzsche, Narodziny tragedii, tłum. L. Staff, Kraków 2003, s. 104. 10. F. Nietzsche, Wiedza radosna, tłum. L. Staff i in., Kraków 2006, s. 172.

Na literackim szlaku Opowieść w kawałkach

*** Kilka lat po książce Hanslicka ukazały się Narodziny tragedii, z których dowiadujemy się, co następuje: sztuka dionizyjska chce nas przekonać o wiecznej rozkoszy istnienia, jeno że rozkoszy tej winniśmy szukać nie w zjawiskach, lecz poza zjawiskami. Winniśmy poznać, że wszystko, co powstaje, musi być przygotowane na bolesny upadek, jesteśmy zmuszeni wejrzeć w grozę jednostkowego istnienia – a jednak nie powinniśmy drętwieć (...) Jesteśmy rzeczywiście w krótkich okamgnieniach samą praistotą – (co malował Vermeer i o czym będzie pisać Proust) – i czujemy niepohamowaną żądzę istnienia i rozkosz z istnienia (...) Mimo strachu i litości jesteśmy szczęśliwie żyjącą, nie jako jednostką, lecz jako to Jedno żyjące, z którego rozkoszą płodzenia stopiliśmy się. (...) To trudne do pojęcia prazjawisko sztuki dionizyjskiej staje się jednak na prostej drodze zrozumiałe i bezpośrednio uchwytne jedynie w przedziwnym znaczeniu dysonansu muzycznego (...)9. Na zakończenie przypomnimy, że obcowanie z realnością muzyczną było dla niemieckiego filozofa najlepszą szkołą obcowania z realnością tout court: naprzód trzeba się w ogóle jakiejś figury lub zwrotki nauczyć słuchać, dosłuchiwać, rozróżniać, odosabniać, jako pewne życie dla siebie i odgraniczać; potem trzeba trudu i dobrej woli, aby ją znosić mimo jej obcości (...) – w końcu przychodzi chwila, gdy do niej przywykamy, kiedy jej oczekujemy, gdy przeczuwamy, że brakowało nam jej (...). Teraz nas zniewala ona i wywiera swój czar ciągle i ciągle i nie przestajemy dopóty, dopóki nie staniemy się jej pokornymi i zachwyconymi kochankami, którzy niczego lepszego nie chcą już od świata, tylko jej i znowu jej. Tak jednak dzieje się z nami nie tylko w muzyce: właśnie tak nauczyliśmy się kochać wszystkie rzeczy, które kochamy10 .

22

Jacek Podsiadło

Wiersze w maszynopisie od razu zyskiwały sznyt, jak Kopciuszek po włożeniu sukni wieczorowej z bufkami zasłaniającymi sznyty. I jak Kopciuszek na bal, nadawały się już do tego, żeby wysyłać je do gazet. Skądś wiedziałem, że tak się robi. Wysłałem je do „Słowa Ludu”, kieleckiego organu PZPR, i do „Na Przełaj”, tygodnika ZHP. I tu, i tam, zaczęli mi je drukować! Automatycznie, bez zbędnych pytań, zostałem też członkiem dwóch klubów naraz, Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy w Kielcach i Klubu Młodych Autorów na łamach „Na Przełaj”. Byłem pod wielkim wrażeniem już nie tylko swej twórczości, ale i kariery. KMA zaprosił mnie na letni obóz swych członków. Nie pojechałem. Nie pamiętam, dlaczego, ale pewnie z braku kasy. Nie sądzę, żeby przyczyną był brak urlopu, choć zacząłem już pracować w hucie. Gdybym pojechał, może poznałbym Olgę Tokarczuk albo Karola Maliszewskiego? To by dopiero było! Zamiast tego zacząłem jeździć na spotkania KKMP odbywające się co miesiąc w nieodległych Kielcach. Był orwellowski rok 1984. Spotkania w Kielcach polegały na tym, że młodzi „adepci pióra”, tacy jak ja, mieli możność spotkania i wspólnych dyskusji z asami literatury świętokrzyskiej, czyli postaciami formatu Rogali, Nyczaja, Antolskiego, Gajka czy Piskulaka. Miały te spotkania swój rytualny przebieg, dziś skłonny jestem doszukiwać się w nim dyskretnych wpływów wspomnianego orwellowskiego patronatu. W każdym razie Bareja też byłby ukontentowany, to pewne. Po rozmowie wstępnej o sprawach natury organizacyjnej, nagrodzie Piętaka, plonach buraka, patronacie ZSMP, członkostwie ZLP, współpracy z ZNP i nieszkodliwo-

ści DDT, rozmawiało się o nurcie chłopskim i autentyzmie, następnie zaś czytało się swoje wiersze i dyskutowało o nich. Że np. koleżanka tu bardzo pięknie napisała erotyk, nie wpadając w zabójczą dla poezji dosłowność. A znów kolega tutaj zadbał o formę, ale nie pomyślał o treści. Było to niezmiernie ciekawe. Zwyczajowo na swoim pierwszym spotkaniu wszyscy nowi pokrótce się przedstawiali. Kiedy przyszła moja kolej, wzorem poprzedników wyrecytowałem: – Mieszkam we wsi Szewna, pracuję jako zapinacz hakowy w hucie Nowotki w Ostrowcu. Po sali przebiegł szmer zainteresowania, a Zdzisław Antolski, poetycki lider w tym peletoniku, mruknął wówczas: – O! Takiego jeszcze tu nie mieliśmy. Było to powiedziane z bardzo umiarkowaną, może nawet trochę życzliwą złośliwością. Musiało mi jednak to mruknięcie dopiec, skoro zapadło mi w pamięć. Na usprawiedliwienie mam tyle, że wszystko, co spotykało raczkującego po literackim szlaku poetę, było niezwykle ważne. Nie mściwość też ani tani triumfalizm popychają mnie do niniejszych wspomnień, choć trzeba uczciwie się przyznać do sporadycznych, samochwalczych myśli w rodzaju „Hakowy górą!”. Mścić się nie ma za co – spotkania prowincjonalnego klubu były dla mnie spotkaniami z wielkim światem i jakże ich wtedy pragnąłem! Miały swój sens dla odrostka. Niczego się tam nie nauczyłem, może tylko tego, żeby w kwestiach literackich nie słuchać pouczeń ani rad. Ale po dwugodzinnych spotkaniach wracałem do siebie na wieś naładowany pisarską adrenaliną, pełen zapału, gotów do literackich poszukiwań i żądny piękna.

23


Spotkania członków KKMP odbywały się w Ośrodku Kultury Literackiej. Nie pamiętam adresu, ale nie było to daleko od dworca i chyba po sąsiedzku z Klubem Dziennikarza, któremu Janusz Krzysztof Cieślikiewicz poświęcił wiersz opublikowany w tomie Kielce. Mistyka miasta. Wiersz nosi tytuł Klub i wart jest zacytowania, bo w charakterystyczny, liryczny sposób odtwarza i jednocześnie zakłamuje klimat tamtych dni. Idzie tak: Ideologii mrok rozkoszmarzał. Był za reakcji brany instrument. Przy Sienkiewicza Klub Dziennikarza Czynił znośniejszą nawet komunę. Iluzoryczny stanowił azyl. Doktrynie przeciw. Urok odczyniał. Pół zapomniane krążą obrazy Po łbie... Dziewczyny... Mieszany winiak... Długie dyskursy prawie o wszystkim. W rakotwórczego ze „Sportów” kłębach Dymu... Kelnerka pełne kieliszki Niosła. Intelekt aż stawał dęba W te noce. Nikt tu nie czuł się nikim. Szumiał alkohol i rósł potencjał Twórczy. W krąg tuzy... Niechby tuziki... Siermiężny splendor i dekadencja... No, tak, hmm. Cóż... Tyle przerzutni, że autor się musiał nieraz przewrócić, jak to pisał. I jakie miasto, taka jego mistyka. A zobaczmy teraz, co się stanie, jeśli wpiszemy te nazwiska, które mi się przypomniały przed innymi, do wyszukiwarki. Pierwsze wrażenie jest takie, że czas stoi w miejscu. Jakby rzeka Kamienna wstrzymała swój bieg i pogrążyła się w zadumie. Jakby zacięło się koło historii, przytrzymując toczące się kamienie i każąc im zastygnąć w formie gołoborza. Jakby po Puszczy Jodłowej wciąż biegał Żeromski w lnianych porciętach z cepelii. Kielecki Oddział Związku Literatów Polskich istnieje od lutego 1984 r. W chwili obecnej skupia 39 członków i 3 kandydatów. Od 1998 r. przy Oddziale działa kilkunastoosobowe Koło Młodych Pisarzy. Autora wierszy na niwie działalności kulturalnej i społecznej zaprezentował Marian Susfał, dyrektor MGOK. Jakub Ciok jako animator kultury od wielu lat aktywnie działa na rzecz rodzinnego Wąchocka. Od 2001 roku jest prezesem Towarzystwa Przyjaciół Wąchocka. Oprócz tego pisze na różne okazje teksty scenek kabaretowych, piosenki, od lat układa tekst sołeckiego dyktanda na Turniej Sołtysów. Sferę literackich zainteresowań Jakuba Cioka dogłębnie zanalizował prezes Kieleckiego Oddziału Związku Literatów Polskich Stanisław Nyczaj, który w laudacji na cześć poety omówił walory estetyczne wierszy. Chwalił bogaty warsztat i zróżnicowanie form poetyckich. Swoisty klimat i lokalny koloryt malowany w wierszach poświęconych ukochanemu Wąchockowi. Na zakończenie wyrecytował specjalnie napisany dla Jakuba Cioka limeryk osobisty. Paweł Jakub Ciok w swoim wystąpieniu wspomniał o inspiracjach do twórczości, odczytał kilka wierszy, na które jego zdaniem warto zwrócić uwagę. Podziękował za wsparcie przy wydaniu jego tomiku poezji. Gratulacje i życzenia kolejnych wieczorów autorskich Jakub Ciok otrzymał m.in. od burmistrzów Wąchocka – Jarosława Sameli i Sebastiana

24

Staniszewskiego, od byłego burmistrza i kolegi z TPW Mieczysława Szczodrego, który dołączył, do swojej oracji i słodkich słów poprzedników, obfity galon wina. Dzielenie się wrażeniami z lektury internetowych biografijek trzeba zacząć od tego, że niech się hakowy nie cieszy, że tak daleko zabrnął, bo są lepsi od niego, którzy się nie chwalą. Na przykład Antolski już w wieku XXI został naznaczony Brązowym Krzyżem Zasługi i Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze”, znaczy się Gloria Artis. W chwili obecnej Antolski jest poetą religijnym (Na śmierć i życie wieczne Jana Pawła II w antologii poetów świętokrzyskich Zostałeś w nas, Ojcze Święty) i peerelowskim opozycjonistą. Herling-Grudziński przebywał na emigracji, a o tym, że jest to nasz człowiek z Kielecczyzny, dowiedziałem się w dojrzałym już wieku z jakiejś tajnej broszury PZPR-owskiej, którą przywiózł z Warszawy Józek Grochowina, omawiającej antysocjalistyczne ośrodki dywersyjne na Zachodzie – pisze na swoim blogu. Pisze też o zakłamanej mentalności peerelowskiej pełnej frazesów o „wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim” i o „budowie socjalistycznej ojczyzny”, podczas kiedy liczył się tylko cynizm, hipokryzja, łapówkarstwo i donosicielstwo na wielką skalę. Dziwi się, kiedy wychodzi na jaw, że wśród donosicieli SB byli jego dobrzy koledzy literaci. Ja, mówiąc szczerze, nikogo nie potępiam. Wartość pisarza mierzy się głównie jego dziełem, a nie życiem. Czyli można kapować, byle produkować! I dalej: Było tajemnicą poliszynela, że socjalizm oznacza marazm, beznadzieję, wegetację i zgniliznę moralną. (...) Nawet najbardziej entuzjastyczni autorzy partyjnych wstępniaków w gazecie „Słowo Ludu”, organie Komitetu Wojewódzkiego PZPR, musieli sobie uświadamiać, że żyją w świecie kłamstw i iluzji. Jedzie z podniesioną przyłbicą, o siebie nie stoi, Gierka się wcale nie boi: Liczyły się masy, plany, dyscyplina i nade wszystko posłuszeństwo wobec przełożonych. Całkowita lojalność wobec rządzącej partii. Nie tylko w czynie, ale i w myśli. Każdy przejaw wolnomyślicielstwa był surowo tępiony, każda krytyka rządzących była zbrodnią. Antolski jest radykalnym antykomunistą. Bardziej radykalnym niż, nie bójmy się tego słowa, ja, bo w recenzyjce mojej książki pisał w roku 2000: W ostatnim zbiorku Podsiadły pojawia się Oświęcim i Hitler, ale nie znajdziemy Stalina i Katynia. Czyżby Podsiadło, podobnie jak „Gazeta” [„Wyborcza” – J.P.], główne niebezpieczeństwo dla świata widział w odrodzeniu się faszyzmu, natomiast groźby odrodzenia się równie zbrodniczego komunizmu nie dostrzegał? (...) Wiersze Podsiadły jako żywo przypominają tłumaczenia z O’Hary’ego, Ginsberga, Ashberego itd. Ale co tam O’Hary, Podsiadły i Ashbery, kiedy Antolski nie boi się samego Jaruzelskiego, nazywa go „sowieckim generałem”! I krytykuje cały system! W PRL żyliśmy stadnie, bo do tego zmuszał system. Trzeba było żyć jak w jakimś „kołchozie literackim”, wzajemnie pisać sobie recenzje, ustawiać się w kolejce do Wydawnictwa Łódzkiego, które to wydawnictwo mieliśmy przydzielone z centralnego rozdzielnika, a nawet pracować w jednej instytucji kulturalnej, żeby zwiększyć „siłę rażenia” i uniknąć coraz powszechniejszego ukrytego bezrobocia i móc jeszcze tworzyć. (...) Ja tego systemu nie wybierałem, nie wybrali go także Polacy, wybory były sfałszowane, komunizm narzucił nam Stalin. System komunistyczny był paskudny i będę go potępiał, mimo że w nim żyłem i wódkę piłem, mimo że znałem się z kapitanem SB – Tadeuszem

Wasilewskim, który przychodził służbowo na zebrania Związku Literatów Polskich. Potępiam PRL, mimo że należałem do Korespondencyjnego Klubu Młodych Pisarzy, który działał przy Związku Młodzieży Socjalistycznej, bo w PRL wszystko musiało być ideologiczne. Nie mogłem wszak wyemigrować, a z racji życia w PRL spotykałem różnych ludzi, z jednymi się przyjaźniłem, z innymi nie. Co to ma do rzeczy? Na przykład w ZMS działał wspaniały człowiek – Marian Orliński, żaden ideolog, a człowiek kultury, z którym do dziś się szczerze przyjaźnię. O, też pamiętam Mariana. Taki brodacz, zawsze wesoły, przyjaźnie nastawiony do świata, dobry na organizatora. Był klasycznym kaowcem, „pedagogiem kulturalno-oświatowym” w ZSMP. Z biegiem lat, z biegiem dni również przeszedł do opozycji. Tak wnioskuję z jego wspomnień opublikowanych w kieleckiej „Gazecie Wyborczej” w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. W grudniu 1981 roku Marian znalazł się w samym centrum wydarzeń, wyzwalał Stocznię Gdańską: O trzeciej nocy zerwano nas i pojechaliśmy pod bramę Stoczni Północnej w Gdańsku. Akurat wychodzili robotnicy, śpiewając „Boże, coś Polskę”. Bardzo przygnębiający obraz. Po kilkunastu minutach wjechaliśmy swoimi wozami na teren stoczni. Zatrzymaliśmy się pod stołówką i dostałem polecenie przygotowania noclegu. W szatni moi chłopcy znaleźli piękny bagnet zrobiony z pilnika. Kto go zrobił, dla kogo i co ważniejsze po co, na kogo został przygotowany? Mogliśmy się jedynie domyślać. Do bramy podchodzili mieszkający w sąsiednich budynkach gdańszczanie, głównie kobiety, i przynosili nam kanapki, jabłka, ciepłą herbatę. Nie czuło się wrogości do naszych mundurów, przeciwnie, ludzie wierzyli, że wojsko zapewni spokój i bezpieczeństwo. Jakże to piękna i niespodziewana karta w życiorysie człowieka kultury! Dziś Orliński jest prezesem Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Klasycznym i w tej roli żyjącym wspomnieniami Zbaraża, zaczytanym w Sienkiewiczu, zazdrosnym o Lwów – tak wynika z wywiadów, jakich udziela lokalnej prasie. Był jeszcze wśród poetów Andrzej Lenartowski, ale jakoś rzadko bywał na tych spotkaniach. Pamiętam, że zrobił na mnie wrażenie jego tomik wierszy Rozkład. Niektóre zapamiętane nazwiska odnajduję dziś na ipeenowskich srajlistach z napomnieniem, że ich obecność tam równie dobrze może wskazywać na donosicielstwo, co na bohaterską działalność w podziemiu. Marcin Gajek zmarł w 1991 roku. Poeta Stanisław Nyczaj, który tak dogłębnie analizował w Wąchocku sferę Jakuba Cioka, od 1996 roku jest prezesem kieleckiego oddziału Związku Literatów Polskich. Pezetpeerowcowi Rogali do Medalu 40-lecia Polski Ludowej, Odznaki „Za zasługi dla Kielecczyzny” i Odznaczeń im. Janka Krasickiego, w nowej Polsce dorzucili Złoty Krzyż Zasługi i Brązowy Medal Gloria Artis, vulgo „Zasłużony Kulturze”. Był pierwszym prezesem kieleckiego ZLP, do 1988 roku (odwołany przez pisarzy partyjnych, którzy opanowali Zarząd Oddziału – pisze koleżeńsko prof. Marek Kątny). Poeta Andrzej Piskulak ma Brązowy Krzyż Zasługi, na który zasłużył sobie upowszechnianiem literatury w regionie świętokrzyskim. Napisał słowa do Hymnu na okoliczność Peregrynacji Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej w Diecezji Kieleckiej. Od paru lat ma straszną jazdę maryjną, pisze wiersze o Daleszyckiej Matce Boskiej Szkaplerz-

nej, o Młodzawskiej Matce Boskiej Bolesnej, o Matce Bożej Pocieszenia Bolmińskiej, o Matce Bożej Piekoszowskiej Miłosierdzia... W Hymnie na okoliczność... powtarza się wiersz Naszym jesteś zawierzeniem Ty, co mi przypomina Klub Dziennikarza, gdzie się siedziało w rakotwórczego ze sportów kłębach dymu. Niewątpliwie jest coś, co wyróżnia twórców ziemi kieleckiej na tle twórców z innych ziem, jakiś odcisk tutejszego ducha w plastelinie języka, i może jest to właśnie świętokrzyska składnia, dar tego regionu wniesiony na chłopskich kolanach do skarbnicy polszczyzny... O, Antoni Dąbrowski! Też go pamiętam, łagodny dobrotliwiec, przyjeżdżał ze Starachowic i chyba nawet raz u niego w tych Starachowicach gościłem. Widać, że i jemu zdarzył się cud nawrócenia. W samym tylko 2008 roku był redaktorem Świętości bez ram: w trzecią rocznicę śmierci JP II i Milenium Świętokrzyskiego – Cywilizacji krzyża (wspólnie z Piskulakiem). Do tego ostatniego dzieła, piórami świętokrzyskich pisarzy erygowanego, piękną napisał przedmowę (Całość wieńczy garść wierszy o świętokrzyskim sanktuarium inspirowanych milenijną cenzurą). I teraz ja tu chcę wystąpić jako świadek historii. W środku lat osiemdziesiątych niejednokrotnie słuchałem tych poetów zabierających głos w rakotwórczego ze sportów kłębach dymu, z Dąbrowskim rozmawiałem także prywatnie, i nigdy żaden się nie zająknął o kłamstwach i iluzji, beznadziei i zgniliźnie moralnej socjalizmu, o gdańskich stoczniowcach, o Herlingu-Grudzińskim, Piskulak milczał na temat niezliczonych Matek Boskich, które dziś opiewa, gaduła Marian Orliński pary z ust nie puścił na temat Lwowa, Antolski nie szepnął mi nigdy: „Pisz, młody zapinaczu, o Katyniu”. Gdzie wtedy była ich dzisiejsza żarliwość? Jak to zrobili, że nie wpuścili jej do swoich wierszy, mów, alkoholowych tyrad? Na pewno nie uda mi się odpowiedzieć na to pytanie. I tym bardziej mnie ono frapuje. Na spotkaniach KKMP alkoholu się nie piło. Piło się natomiast na zjazdach literatów, i to dużo, stąd pamięć alkoholowych tyrad. Pierwszy taki zjazd zaliczyłem zaraz na początku 1987 roku. Odbył się w pięknym pałacyku stanowiącym siedzibę Centralnego Uniwersytetu Ludowego ZSMP. Nie miałem wtedy pojęcia, że ramię w ramię z zetesempowcami bezcześcił będę dziewiętnastowieczny zabytek zagrabiony w 1949 r. Bronisławie Stankiewiczowej. W ogóle o tym nie myślałem. Na lekcjach historii nie uczono mnie myśleć. Zaczynało się wszystko od poniedziałku, 2 lutego. „Przyjazd do Warszawy do godz. 12.00. Recepcja – ZG ZSMP, Smolna 40, sala 313. Wyjazd sprzed gmachu ZG ZSMP do Rozalina. 13.30 – 14.30 – Obiad. 14.30 – 15.00 – Zakwaterowanie w Rozalinie. 15.00 – 18.30 Informacja o programie obozu. Historia »Poczty Poetyckiej« »Walki Młodych« /Tadeusz Chudy i St. Ćwik/. Wykład nt. współczesnej twórczości dla dzieci – Tadeusz Chudy. 18.30 – 19.00 – Kolacja. 19.00 - - - Video”. 2 lutego, gdzieś między dwunastą a trzynastą, w autobusie wywożącym nas z Warszawy, zawarłem swą pierwszą literacką przyjaźń. Otóż jeden z dwóch zajmujących siedzenia zaraz za mną młodzieńców zwrócił się do mnie niespodziewanie serdecznymi słowy: – Mamy kubek. Ja wówczas już prawie od dwóch lat byłem dzikim włóczęgą szwendającym się po Polsce. Podróżowa-

25


łem z poręcznym, pseudożeglarskim workiem, który ułatwił ulokowanym z tyłu kolegom z transportu wypatrzenie na jego powierzchni wybrzuszenia nie przypadkiem przypominającego kształt butelki. I tak oto, dzięki zasadzie naczyń połączonych i konwergencji wyobrażeń o prawidłowym przebiegu obozu literackiego, poznałem Dobromira Kożucha i Zbyszka Derdę. Po chwili butelka została odpieczętowana, a przyjaźń przypieczętowana zaraz potem na tyle skutecznie, że aktu zakwaterowania nie pamiętam, a już wideo to w ogóle. Nawiasem mówiąc, zainaugurowana wtedy zażyłość z Dobromirem zdołała przetrwać do czasów nowożytnych. Pamiętacie jeszcze moje porównanie ówczesnego siebie do pomidora ukrytego w głębokim cieniu? No, więc teraz pomidorek robił się już czerwony. A oto, jak to się dokonywało. W osiemdziesiątym piątym zostawiłem u znajomych maszynę do pisania, spakowałem do wora najniezbędniejsze rzeczy i wyruszyłem w świat. Połowę tych najniezbędniejszych rzeczy stanowiły książki. Dziś mogłyby świadczyć o tym, jak bardzo nic jeszcze nie wiedziałem. Przypominam sobie, że wśród autorów był Białoszewski, ale był też np., o zgrozo, Jan Maria Gisges... Nie wiem, czy wy już rozumiecie, z jakiej ja pustyni podążałem ku oazom kultury. Może przypomnę, że nie jestem wnukiem Jana Parandowskiego ani synem Olgierda Terleckiego. Byłem synem kierowcy i pracownicy mleczarni z kieleckiej wsi, wśród moich przodków nikt nie wykazywał śladu zainteresowań nie tylko artystycznych, ale w ogóle zainteresowań innych niż ciężka praca, wódka, przetrwanie do jutra i program telewizyjny. Matka szydełkowała, ale sami rozumiecie, że to też nie to. Nie byłem również uświadomiony politycznie. Starzy szablonowo narzekali na komunę, na wysokie ceny, na prześladowania Kościoła, i to wszystko. Pamiętam, jak oglądałem jeszcze jako dziecko „Monitor”, sobotni zastępnik „Dziennika telewizyjnego” prowadzony przez Karola Małcużyńskiego i obfitujący w jego komentarze, i zastanawiałem się, czy ten miły pan, który zawsze stawia na biurku maskotkę misia, może choć po części łgać, o czym święcie przekonani są rodzice? Kiedy zacząłem czytać, a potem pisać wiersze, nie miałem nikogo, z kim mógłbym o tym porozmawiać. Trochę z siostrą, trochę z koleżanką z klasy w liceum, ale przecież one w tej samej ciemnicy były hodowane i nie mogły mi uświadomić różnicy między Miłoszem a Gisgesem. Dziś myślę, że była to sytuacja trudna, ale za to bardzo uczciwa. Od małego wychowywały mnie książki i teraz rozeznać się w świecie literatury musiałem na podstawie samej literatury. Będziecie się śmiać, ale przypadkowy dobór lektur sprawił, że rozgryzania dylematów moralnych, sztuki dokonywania wyborów uczyłem się jako nastolatek na przykład od Dobraczyńskiego. Po kilku latach z jego między innymi nauk wywiodłem, że Dobraczyński to szuja. Tak to się odbywało. Z narzędzi służących rozeznaniu miałem niewiele ponad nos i wyśrubowaną przez lektury wrażliwość. Zaraz w pierwszym roku włóczęgi znalazłem na Mazurach nowy dom, do którego mogłem wracać. Jak dla kowboja dom to miejsce, gdzie kładzie swój kapelusz, tak dla mnie dom był tam, gdzie ustawiałem maszynę do pisania. I pamiętam, jak tę ogromną, pochodzącą z kradzieży machinę przewoziłem w plecaku na Mazury. Była dwa razy większa od mojego wor-

26

ka podróżnego. Problem polegał na tym, że do plecaka też się nie mieściła. Udało mi się ją wcisnąć do plecaka ze stelażem na tyle tylko, że zaklinowała się w jego gardzieli. W związku z tym, kiedy dźwigałem bagaż na plecach, niestabilny środek ciężkości miałem niespodziewanie na wysokości karku. A wracając na Mazury, lądowałem zwykle na dworcu w Olsztynie po północy, mając cztery godziny do pierwszego autobusu, odjeżdżającego w kierunku mojej wsi dziesięć minut przed czwartą. Miałem szczęście, bo był to w ogóle pierwszy autobus odchodzący z dworca. Ale i tak wolałem zazwyczaj iść pieszo 20 km, zamiast kisnąć cztery godziny na dworcu. I kiedy już będzie kręcony film z moim życiorysem jako scenariuszem, to ta scena też ma tam być. Po pierwsze ma być ta scena, jak mi złodzieje z Tomaszowa Mazowieckiego kradną w pociągu reklamówkę z prakticą, a po drugie ta teraz, jak idę nocą piechotą z Olsztyna do Kawkowa z wiszącym nade mną garbem maszyny do pisania. I niech aktor, co mnie będzie grał, nie stroi za dużo mądrych min do kamery. Niech słucha wiatru, szczekających psów i pierwszych ptaków, które o trzeciej nad ranem są już na nogach. Dom był otwarty i tam właśnie poznałem studentów ze Szczecina, m.in. Mariusza Bednarskiego, który mi otworzył oczy na literaturę „zaangażowaną”, trzeci obieg i te rzeczy. Z czasem, poszerzając za jego sprawą krąg szczecińskich znajomych, zaprzyjaźniłem się z ludźmi z ruchu „Wolność i Pokój”, co pięknie się zbiegło z moim pacyfistycznym nastawieniem do świata, a od samego początku mej tułaczki wśród ścigających mnie niemrawo instytucji było, rzecz jasna, wojsko. Ciągnęło mnie do wszelkiej maści „alternatyw”, tak się ustawiałem, żeby obracać się wśród ludzi pielęgnujących własne spłachetki wolności. Otarłem się o joginów, buddystów i sektę „Rewolucja Jezusa”, zacząłem jeździć do Jarocina i na inne festiwale, wkręciłem się w pierwsze ruchy ekologiczne. I teraz możemy wrócić na mój pierwszy „obóz poetycki” firmowany, przypominam, przez ZSMP i „Walkę Młodych”. „3 luty 1987 r. /wtorek/. 8.30 – 9.00 – śniadanie. 9.00 – 17.00 - Wyjazd do Warszawy. Zwiedzanie Szlaku Królewskiego. Wizyta w Redakcji »Walki Młodych« /St. Ćwik/. Obiad w Warszawie /względnie suchy prowiant/. 17.00 – 20.00 – Wizyta w Warszawskiej Wszechnicy Literatury – Dom Literatury, ul. Krakowskie Przedm. 87/89. 20.30 – 21.00 – Kolacja. 21.00 - - - Video”. Szlak Królewski to myśmy zwiedzili z Dobromirem i Zbyszkiem w podgrupie. Do dziś, kiedy jestem w okolicach Rynku Starego Miasta, oddaję hołd naszej młodości, zatrzymując się przy wmurowanej w bruk Zapiecka tablicy upamiętniającej fakt, że Stare Miasto zostało uznane przez UNESCO za kulturalne bógwico. Ze względu na przysypanie jej śniegiem i wypity wcześniej obfity galon wina, Zbyszek wywinął w tym miejscu imponującego orła i dziś tablica – chce czy nie chce – upamiętnia także to wydarzenie. Wodzirejem w naszej trójce był właśnie Zbyszek. To on ciągnął nas za sobą, kiedy inni zwiedzali redakcję „Walki Młodych”: a to do „Amphory”, a to „Pod Krokodyla”, a to do hotelu „Forum” tylko po to, żeby się tam odlać i żeby nas hotelowy cieć przegonił. Wiódł prym vulgo grał pierwsze skrzypce także podczas literackich dyskusji, gdzie myśmy mu sekundowali. Miał naturę buntownika. Ale nie był to bunt w czystej postaci, tak

mi się wydaje. Nazwałbym go praktycznym. Wymuszana prawomyślność oficjalnego życia literackiego w niczym mu nie przeszkadzała. Zbyszek doskonale się orientował w układach, dotacjach, grupach literackich, koteriach i frakcjach, tu się czuł jak ryba w wodzie i godzinami potrafiłby się wykłócać o to, że grupa literacka „Nadślęże” ma wydanych dwa razy mniej almanachów młodej poezji niż „Ponidzie”, a powinna mieć co najmniej tyle, co „Zaodrze”. Dobromir z kolei obracał się mentalnie w zaklętym kręgu poetów wyklętych, co automatycznie nadawało jego buntowi wymiar metafizyczny i wyzwalało ze spraw tego świata, a ja byłem nadwrażliwy na piękno poezji anglosaskiej w kiepskich przekładach i przewrażliwiony na punkcie pisarskiej uczciwości. Skutek był taki, że kiedy w programie obozu pojawiało się „Spotkanie z dziekanem Warszawskiej Wszechnicy Literatury Andrzejem Zaniewskim” albo „Sam na sam z Wiesławem Myśliwskim”, to wszyscy trzej, o ile nie utkwiliśmy nad obfitym galonem wina w przeciwległej części zimowego parku, zgodnie atakowaliśmy bohatera wieczoru, choć każdy z innej pozycji. Kilka spotkań udało nam się chyba zepsuć. A może uratować? Bo przecież to wszystko było takie nudne, oderwane od rzeczywistości... Ja szczególnie upodobałem sobie Zaniewskiego, którego znałem już z Książek najgorszych Barańczaka. Zresztą Zaniewski na zawsze pozostał dla mnie wzorcem komucha-grafomana najczystszej wody. Zaliczyłem jeszcze trzy spędy „młodoliterackie”, dwa pod Kielcami, a jeden na Mazurach. W 1987 roku w Cedzynie, a w 1988 w Piaskach i w Sielpi. Na tym pierwszym („Ogólnopolskie Warsztaty Literackie Młodych”) spotkałem się jeszcze ze Zbyszkiem, poznałem też Jacka Lewinsona i Krzyśka Vargę, z którymi trzymałem później w Piaskach. W Sielpi byłem sam. Zachowałem w papierach zaproszenie do Piasków, które ze względów historycznych także zasługuje na przytoczenie: „Informujemy, że zbiórka przed wyjazdem na plener literacki do Piasków k/Rucianego będzie w Staromiejskim Domu Kultury 3 marca o godz. 14.00. Wyjazd autokarem o godz. 15.00. Przypominamy, że niezbędne jest zabranie ze sobą kartki żywnościowej na 1 kg mięsa. Wpłata w wys. 6 000 zł w momencie wyjazdu. Proszę zabrać także ze sobą wybór swoich tekstów”. Choć moja intuicja, najogólniej rzecz ujmując, dawała radę, przez pewien czas miałem kłopoty z rozeznaniem się do końca, kto jest kto, co jest co i o co chodzi. Wody w akwenie przygotowanym dla literackiego narybku były zmącone. Atmosfera tych imprez chyba nawet sprzyjała „buntowi”, byle po haškowsku mieścił się on „w granicach prawa”, a ja czułem się jak wojownik słusznej sprawy na wcale nie urojonym froncie. Widać to choćby w moich wierszykach popełnionych w tamtych dniach, w których pojawiają się i jointy, i butelki rozbijane w hotelu o ściany, i zetesempowiec przezywany przez naszą grupkę Aktywistą (Aktywista, ten głupi skurwiel, pije naszą wódkę,/ spółkuje z naszymi kobietami i dziwi się, skąd/ tyle w nim romantyzmu), i niejaki Sasza śpiewający „antysowiecką piosenkę”, i wzmianka na temat kłamstwa/ występującego z brzegów/ kolorowego telewizora. Pamiętam też śpiewane zbiorowo na nieoficjalnym wieczorku z gitarą Mury Kaczmarskiego, puszczane przeze mnie z kaseciaka koncertowe nagrania Kultu, który nie wy-

dał jeszcze wtedy płyty, czy choćby wizytę w Cedzynie samego Pana Boga Kontrkultury, imć Allena Ginsberga. Wszystko to ułatwiało naiwnemu młodzieńcowi postrzeganie zetesempowskiego redyku jako zrywu bez mała powstańczego. Tym bardziej, że nikomu też nie przeszkadzał mój włóczęgowski styl życia i jeśli zdarzyło się, że zostałem bez grosza na bilet, piękne początkujące poetki z najlepszych domów w Kielcach były gotowe sfinansować mą dalszą podróż w nieznane. Doceniano mi też wzlot liryczny i na początku 1988 roku przygotowywałem do druku trzy książki poetyckie jednocześnie. Nawiasem mówiąc, moi ówcześni koledzy po piórze bardziej niż samych tych książek zazdrościli mi, że po opublikowaniu drugiej będę się mógł ubiegać o przyjęcie mnie do Związku Literatów Polskich. Jednocześnie nie mogłem nie zauważyć, jak bardzo wszystko to jest podszyte fałszem. Że to jedna wielka ściema. Ale nie dawało się wytyczyć granicy, poprowadzić czarno na białym linii, która oddzielałaby „dobry” świat od „złego”. Jeszcze w marcu 1990 roku z pomysłu Zbyszka Derdy nagraliśmy i wydaliśmy kasetę, na której czytam swoje wiersze, a on i Sławomir Matusz ze mną rozmawiają. Cały jej nakład został później skradziony przez jakichś narkomanów z mieszkania mojego kumpla, więc nie odtworzę już, co tam czytałem i mówiłem, ale dzięki zachowanemu projekcikowi okładki wiem, że zatytułowałem ją Wiersze dla ubeków. Za to w maju 1988 roku w Sielpi, na swoje wielkie szczęście przekroczyłem „granice prawa” i wytyczyłem wyraźną linię, która przynajmniej mnie od „złej” części świata uwolniła. Już przed wejściem do ośrodka wypoczynkowego ZSMP w tej malowniczej dziurze robiłem swoim zenitem zdjęcia rzeźbom wiedźm czy czarownic, wyposażonych przez ludowego artystę w uchwyty, w których osadzono flagi ZSMP. Podczas oficjalnej nasiadówy, kiedy wszyscy zebrali się w sali konferencyjnej, przyszły prezes Nyczaj wygłosił zagajenie, zakończone zwyczajowym pytaniem, czy ktoś z sali chce zabrać głos. I po raz pierwszy w historii literatury świętokrzyskiej ktoś chciał. Imprezy tamte dokumentował zwykle Marian Orliński, ale tym razem chyba nie on trzymał kamerę, którą we mnie wycelowano. Nie wiem do dziś, czy była to kamera jakiegoś domu kultury czy ubecka, bo lokalna telewizja to z pewnością jeszcze wtedy nie istniała. W każdym razie, kiedy czytałem swoje oświadczenie i z drżeniem starałem się odnotować reakcję sali, kątem oka widziałem przede wszystkim tę kamerę. Sala słuchała uważnie i w głębokiej ciszy. Oświadczenie zaczynało się od tego, że uważam ZSMP za organizację zbrodniczą, a kończyło tym, że rezygnuję z wydania dwóch książek, których redaktorami byli Nyczaj i szef miesięcznika „Okolice” Andrzej Żmuda. I kamerzysta, kiedy już połapał się, o co chodzi, nie odłożył kamery po prostu na stół. Widziałem, jak ona po prostu bardzo powoli mu opada, więdnie jak ubecki fiut, jakby zrozumienie tego, co się dzieje, przychodziło filmowcowi z niebywałym trudem. Wiele bym dziś dał za tamto nagranie! Pod moim oświadczeniem podpisał się też młodziutki poeta, Tomek Waga. Znaliśmy się z Cedzyny, gdzie chyba imponowało mu pijaństwo moje i kolegów, bo tak się trochę koło nas jakby kręcił. I teraz wtajemniczyłem go w swój plan, czemu towarzyszy-

27


ła zapewne pogadanka uświadamiająca. Język ludzki nie wypowie, jak bardzo mu byłem i jestem wdzięczny – w takiej sytuacji mieć giermka, to jak mieć cały oddział w starciu innego rodzaju! Bo nie myślcie sobie, że była to decyzja lekka, łatwa i przyjemna. Nie myślcie sobie, że lubiłem występować publicznie, zwłaszcza przeciw całemu audytorium. I nie myślcie, że inaczej niż większość młodych poetów, za nic miałem wydanie na starcie dwóch książek. Otóż wyznaję ze wstydem, że marzyłem o nich i bardzo ich planowane narodziny przeżywałem. Nie sądźcie też, że miałem jakieś wyobrażenia, jak się takie awantury kończą. Zaraz potem napisałem wiersz znamiennie zatytułowany Dopadło mnie przerażenie (Chciałbym być wałkiem do ciasta,/ szafą, małżonkiem, śrubokrętem, dziennikiem telewizyjnym,/ czymś, co się nie buntuje). Z dziennikarskiego obowiązku odnotujmy, że żadne szykany nie miały miejsca. Kiedy skończyłem swój manifest, nikt nie klaskał. Antolski nie zażartował, zapadła krępująca cisza. Wreszcie Nyczaj poczuł się zobowiązany do zabrania głosu i stwierdził, że w zaistniałej sytuacji, skoro pan Jacek obraził wszystkich obecnych na spotkaniu, najlepiej będzie chyba, jeśli opuści to spotkanie. To też z Tomkiem uczyniliśmy. Dziesięć lat później byłem już gwiazdą pokolenia „Brulionu” i dziennikarzem opolskiego radia. I nagle Nyczaj zadzwonił do mnie do radia. Zaczął od tego, że na pewno pamiętam starego druha. Że owszem, mieliśmy takie drobne nieporozumienie w Sielpi, o którym jednak z pewnością należy zapomnieć, zwłaszcza wobec faktu, że on chciałby mi teraz wydać książkę. Zatkało mnie. Z mojego literackiego prologu wśród komuchów drobne nieporozumienie w Sielpi jest tym właśnie epizodem, którego nigdy nie zapomnę, które wyprostowało szlak przede mną. Ponieważ w pokoju redakcji muzycznej Polskiego Radia w Opolu znajdowały się kulturalne redaktorki, nie naubliżałem Nyczajowi, czego do dziś trochę żałuję. Aha, ten trzeci tomik wierszy, bo na pewno jesteście ciekawi. Miał być wydany w Kłodzku, przez ten kwartet: Garbala, Fostowicz, Michnik, Stolarczyk. Jakoś się z nim strasznie guzdrali, na listy nie odpisywali, a ja wiadomo, w gorącej wodzie kąpany. I napisałem do nich, z pewnością nie całkiem grzecznie, bo pamiętam, że miałem pretensje, że nie odpisali ani me, ani be, ani pocałuj nas w dupę. Bogusław Michnik odpowiedział mi wtedy m.in.: W tzw. „dupę” proszę się pocałować na swój własny rachunek. Tak mi zaimponował, że w odróżnieniu od Nyczaja do dziś jest jednym z najbardziej szanowanych przeze mnie redaktorów. Na zjeździe w Cedzynie poznałem też Lecha Lamenta, poetę z Turka. Lubiłem go, bo pisał wiersze o Hölderlinie i w ogóle. A tureckim pochodzeniem szczyci się też zespół takiej jakby poezji śpiewanej o nazwie KMT, który śpiewa mój wierszyk, o co nie mam pretensji, bo prosili mnie o zgodę, tylko zabrakło mi czasu na odmowną odpowiedź. Nawiasem mówiąc, jest to akurat ten mój wierszyk z wydłużonymi gębami drzew, co to już pisałem. I jeśli teraz wklikacie sobie w wyszukiwarkę słowa „Lament” i „Podsiadło”, to na pierwszym miejscu wyskoczy wam filmik umieszczony na YouTube. Jest to fragment koncertu

28

KMT, gdzie w zapowiedź piosenki wtrynia się poeta Lech Lament, aby z nutą nostalgii wspominać nasze spotkanie sprzed ćwierćwiecza. Kolega Lament zręcznymi słowy buduje moją legendę (przyjeżdża nielegalnie taki młody chłopak w czarnej kurtce, w skaji [sic!], śpi na podłodze u mojej koleżanki w pokoju; niesamowicie się zaprzyjaźniliśmy), następnie umacnia legendę własną (podsuwa mi wiersze, ja mu tam troszeczkę poprawki robię), po czym pointuje, dramatycznie poczynając mówić o mnie w czasie niesłusznie przeszłym: Smutna wiadomość: pewno znowu gdzieś tam leży zapity... i tak dalej. No, niestety, Jacek miał troszeczkę słabość do kieliszka i pił. Ale wrażliwym był niesamowicie człowiekiem. O, święte i cudowne doznanie, kiedy Tomek Sawyer leży pod łóżkiem i słucha, jak go opłakują! Dzięki ci, Lechu! I nie myślcie, że będę tu swoją legendę dementował! Każdy, kto się o mnie przynajmniej otarł, wie, że za kołnierz nie wylewam i flaszkom się nie kłaniam. Że jestem alkoholikiem, ogłosiłem w wierszu bodajże już w roku 1987 i będę się tego trzymał. Sielpiańskiej szarży nie zapomnę z wielu powodów. Wspomnienie to było mi przydatne choćby wtedy, kiedy Robert Tekieli kazał Wojtkowi Wenclowi szukać mojego dziadka w Wehrmachcie, którego ten znalazł w końcu w PZPR-ze. A teraz odkrywam jeszcze jeden sens tamtego mojego odlotu: ja im wszystkim dałem szansę, na którą nie wiadomo, czy zasłużyli, ale naprawdę nie wykluczam, że tak. Ale tylko Tomek Waga z niej skorzystał. Żaden z nich się nie odezwał. Wszyscy byli w stół wpatrzeni. Nikt za nami nie wybiegł. Całkiem niedawno Antolski napisał w szpitalu i opublikował w internecie miniaturę, która mi się spodobała i podsunęła metaforę na koniec. Idzie o to, że starsi panowie pacjenci dostrzegają za oknem szpitala latawiec. Zerwaliśmy się z łóżek i rzuciliśmy się, jeden przez drugiego, do okien, gubiąc po drodze kule, kapcie i szlafroki. (...) Jedni zachwycali się pięknem latawca, zbudowanego w kształcie chińskiego smoka, inni analizowali szczegóły techniczne jego konstrukcji. Nagle okazało się, że wszyscy jesteśmy znawcami awioniki, praw aerodynamiki i szybownictwa. (...) Jeden nieostrożny ruch dłonią spowodował, że latawiec zerwał się z uwięzi. Dopiero teraz nabrał szybkości i jak uwolniony prawdziwy ptak, poszybował w górę. Robił się coraz mniejszy, na końcu ujrzeliśmy tylko kropkę, która także rozpłynęła się w błękicie. Odwróciliśmy się od okien, uśmiechając się do siebie. Było nam żal chłopca, który utracił piękny model, a jednocześnie odczuwaliśmy coś w rodzaju satysfakcji. Poczuliśmy smak wolności. Żeby być latawcem i naprawdę smakować wolność, wystarczy się poddać wiatrowi. Dać się porwać jednemu z porywów. Sprawa jest prosta i nie wymaga gimnastyki języka ani szpagatów logiki, niezbędnych przy usprawiedliwianiu niechlubnej przeszłości. Każdy z nich mógł być latawcem, ale woleli stać i patrzeć na „piękny model”, o ile w ogóle nie odwrócić się dupą. Więc niech nie oczekują niczego więcej, jak owej rozpływającej się kropki na koniec.

MUMBAI – MGŁA fragmenty

Tekst i Fotografie: Jacek Zachodny

1 Tej jesieni Mumbai był w nastroju rewolucyjnym. Po obfitym monsunie, kiedy powódź jak zwykle dotknęła najbardziej cuchnące bagienne rejony, na których osiedli najbiedniejsi z najbiedniejszych, parność i gorąc nie ustępowały. Całe Indie rozpoczęły pomonsunowe szaleństwo. W Orissie płonęły chrześcijańskie kościoły, w stanie Bihar protesty antyrządowe doprowadziły do paraliżu kolejowego i palenia pociągów, emigranci tybetańscy protestowali przeciwko chińskim represjom w New Delhi wybuchały bomby, a w Mumbaju, liczne demonstracje. Ceny prosa i ryżu rosły w zatrważającym tempie i były, nawet nie w przenośni, benzyną dolewaną do ognia. W tym ogromnym mieście, tej 25-milionowej wieży Babel, czuć było, że się coś wydarzy. Nikt nie wiedział, co, ale wszyscy na to coś czekali, z lękiem, ale też z nieznośną ekscytacją i nadzieją na jakąkolwiek zmianę. Na Chowpatty, najsłynniejszej mumbajskiej plaży, korodowały setki posągów bogów hinduskich oddanych falom przypływu i odpływu, pozostawione jak co roku podczas kulminacji święta na zakończenie lata. Po prawie dwóch miesiącach leżały zdefragmentowane, niektóre twarzą w błocie, przypominające rekonstrukcję pobojowiska lub jakiejś strasznej masakry dokonanej w nieopanowanej furii.

2 W tym czasie w Pakistanie, w Azizabadzie niedaleko Karaczi, Lashkar-e-Taiba miał bardzo wiele spraw na głowie, ale tym razem wszystko sprawiało wrażenie, że idzie jak należy. Plan na przyszłość rozwijał się bez większych komplikacji, a ostatnie informacje z Mumbaju były krzepiące. Miasto wrzało i było po monsunie zmęczone. Ceny żywności podskoczyły i biedne dzielnice były bardzo wzburzone. Parny upał powo-

29


dował oszołomienie, chaos i letarg. Na mieście wybuchały niekontrolowane demonstracje, a za miesiąc temperatury spadną na tyle, że turyści z całego świata i Indii zjadą do miasta na parę dni w drodze do Goa. Ostatnie materiały wideo, dokładne dane GPS przesłane przez Davida Headleya zamykały sprawy przygotowań. Pozostało już tylko działać. Lashkar-e-Taiba popatrzył przez okno w kierunku pobliskiego meczetu, z którego muezin rozpoczął wezwanie na modlitwę, wziął dwoma palcami czarkę z ochłodzoną miętą i zanurzył w niej delikatnie usta. Do pokoju wtargnął nagły gorący podmuch, wypełniając pomieszczenie pustynnym zapachem nieistnienia, a na pewną drogę do wytyczonej lepszej przyszłości wiatr zaczął nawiewać piasek. Wydmy wątpliwości rosły, błyskawicznie zasłaniając horyzont, a brudnokrwiste tumany kurzu opadły na wszystko w promieniach zachodzącego słońca. Czarka wypadła mu z palców i uderzając o podłogę, rozbiła się na dziesięć części, ciemna plama mięty wolno wsiąkała w porowaty beton. Inszallah – szepnął – Inszallah, wszystko będzie dobrze.

3 Lekkie podmuchy od zatoki niosły melancholię, jakby odbite echo czasu, które raz naśladuje przyszłość, a raz przeszłość, nie pozwala być w teraźniejszości, produkując wspomnienia na przemian z przeczuciami. Być może nikt o tym jeszcze nie wiedział, ale już niedługo spokojne tej nocy fale Morza Arabskiego oczyszczą solą śmiertelne rany czterech rybaków i ich kapitana. Ciała marynarzy z porwanego kutra, przestrzelone i zmaltretowane, wyrzucane po kolei za burtę, szybko zbliżą się do siebie i na spokojnej wodzie będą długo unosiły się w całkowitej ciszy. Łódź oddali się, prowadzona drżącą ręką kapitana, który w tak okrutny i nieoczekiwany sposób stracił całą załogę, a sam – mając tego świadomość – żyje jedynie do czasu, kiedy doprowadzi ją do celu. W całej dalekiej drodze z Karaczi do Mumbaju, przez dziwnie uspokojone jak na tę porę roku morze, mógł liczyć tylko na cud. Nagłe spotkanie z indyjskim patrolowcem, straszliwy sztorm czy nawet piraci – ale nic takiego się nie wydarzyło. Parę dni później na północ od wielkiego miasta, wśród bagiennej roślinności i zachłannych korzeni namorzynowców, unosiło się już wolne od strachu ciało kapitana uprowadzonego kutra. Jego ręka utkwiła wśród gałęzi i splątanych łodyg kwitnącego na biało kłącza. Informacja o jego pojawieniu rozprzestrzeniała się bardzo szybko wśród mieszkańców lasu. Dookoła zaczęły krążyć padlinożerne ptaki, pojawiły się podekscytowane mrówki, a roje różnorakich owadów, wśród których prym wiodły muchy, zaczęły obsiadać ciało.

4 Dookoła zalegała wilgotna, zdawałoby się ożywcza i chłodna mgła. Pochłaniała dźwięki i słabe uliczne światło. Przesuwała się leniwie zakolami, osiadając w koronach drzew, kłębiła się za przejeżdżającymi pojedynczymi samochodami. Miała jednak metaliczny

30

posmak i pachniała bagnem. Jak mówili mieszkańcy slumsów, sprowadzała dreszcze, choroby i demony. Przenikała wszystko i pamiętała każdą podsłuchaną rozmowę. Dlatego znała przyszłość. Mgła błądziła po zaułkach na tyłach Taj Mahal Hotel i szeptała niewidzialne słowa we wszystkich językach świata. Na liściach ogromnych platanów zebrała się delikatna wilgoć, skraplała się i opadała na ziemię w postaci wielu ciepłych kropli o lekko słonym posmaku, trochę jak łzy ściekające mimowolnie po policzkach. Mimo że nie było deszczu, wszędzie tworzyły się z nich ciemne kałuże. Łączyły się ze sobą i z cichym smutnym szumem krystaliczna woda wpadała w cuchnące rynsztoki. Znikała w ich czarnych kanałach z początku nieskazitelna i niewinna, by pod naporem losu i własnego przeznaczenia, a wbrew swej woli, połączyć się w nieunikniony sposób z brudem całego miasta.

5 Kiedy ciało kapitana uprowadzonego kutra rybackiego „Kuber”, Amara Singha Solanki, nie zaczęło się jeszcze na dobre rozkładać u bagnistych wybrzeży Mumbaju, a jego duch, ciągle niespokojny i wstrząśnięty, krążył nad Morzem Arabskim, nie mogąc znaleźć drogi do domu, dziesięciu młodych mężczyzn przesiadło się na gumowe pontony z zakładanym silnikiem i pod osłoną szybko zapadającej jesiennej nocy płynęło w kierunku zamglonej Colaby. Niedaleko celu rozdzielili się i dobili do brzegu w dwóch nieodległych od siebie miejscach. Na ląd, o godzinie 20.00, zeszli Ajmal Amir Kasab z Faridkot, Ismail Khan z Dera, Hafiz Arshad i Babr Imran z Multan, Javed z Okary, Shoaib z Narowal, Nazih i Nasr z Faisalabadu, Abdul Rahman z Arifwalla oraz Fahad Ullah z Dipalpuru. Wszyscy byli Pakistańczykami i oprócz jednego pochodzili z Punjabu. Wyskoczyli na brzeg, podzielili się na dwójki i natychmiast ruszyli do miasta, które postanowili zabić.

6 Był 26 listopada 2008, około 21.30, kiedy Ajmal Amir Kasab i Ismail Khan wchodzili do holu Chhatrapati Shivaji Terminus. Przystojni dwudziestolatkowie w dżinsach, Kasab miał wtedy dwadzieścia pięć lat, przekroczyli próg i weszli do środka. Miejsce nie było przypadkowe, dworzec kolejowy Chhatrapati jest jednym z najruchliwszych miejsc na świecie, tu zaczyna się i kończy jedna z transportowych aort metropolii, tu zawsze są ludzie i jest ich bardzo dużo. Natychmiast po wejściu otworzyli ogień z AK-47, prosto przed siebie, najpierw seriami, potem jeden z nich trochę zwolnił. Później się zmieniali – jeden strzelał, drugi ładował, tak było bezpieczniej i tak ich uczono na szkoleniu w Azizabadzie. – Ciągły ogień, jeśli prowadzisz ciągły ogień, kontrolujesz sytuację. Pierwsze osoby tuż przed nimi nawet nie zauważyły, że zginęły. I za co? Porozrywane całą serią w plecy ciała hinduskiej rodziny i odprowadzającego ich kuzyna, drobnej starszej kobiety obok, która tylko zdążyła obrócić twarz w kierunku nadciągającego przeznaczenia, załamały się pod sobą i runęły na posadzkę. Ktoś zaczął panicznie krzyczeć, a ludzie zaczęli uciekać.

Niektórzy stali bezradnie, zastanawiając się do końca, co to za sytuacja, jakby ich ciała zablokował jakiś impuls odcinający chęć przeżycia. Kule przeszywały kolejne osoby, przechodziły na wylot, pchane ogromną siłą AK, i raniły następne. Tłum rozpierzchł się na wszystkie strony, jedni uciekali do bocznych wyjść, inni biegli w kierunku odległych peronów. Część ludzi, która znalazła się w potrzasku linii strzału i straciła szansę na skuteczną ucieczkę, kierowana panicznym przerażeniem chowała się nieudolnie pośród stosów porzuconych bagaży lub wózków do ich przewożenia. Młoda dziewczyna stała nieruchomo, dłońmi zasłaniała oczy i część twarzy, a w jej myślach przelatywały marzenia i wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętała, że kiedy zamykało się oczy, strach znikał, a ciało stawało się niewidzialne. Taksówkarz Azim, który złapał dobry kurs po całym mieście z dystyngowanym panem po sześćdziesiątce, w dobrze dopasowanym ciemnobeżowym garniturze, był w drodze na perony, niosąc dwie niewielkie walizki. Mimo wysokich napiwków, nie lubił nosić bagaży klientów. Odbierał to jako formę upokorzenia i wiele razy mówił – I’m a taxi man, if you want to have comfortable travel, you must rent a porter. Byli akurat pośrodku holu, kiedy padły pierwsze strzały. Zanim Azim obrócił się w kierunku fajerwerków, jak mógł pomyśleć jego mumbajski umysł, pachnący paczuli dostojny klient, którego podejrzewał o bycie jakimś znanym pisarzem albo innym profesorem, zgiął się w pół i w dziwnej, bezradnej pozycji zastygł na

chwilę. Trzcina na wietrze – to była ostatnia myśl Azima. Sekundę później jego oczy zetknęły się z oczami Amira Kasaba. Co w nich zobaczył, do końca nie wiadomo, ale na pewno się tego nie przestraszył. Wychował się w slumsach w okolicy Cotton Green, dużo widział i dużo przeżył, nadludzkim wysiłkiem wydźwignął się z tamtego miejsca i nie miał w sobie strachu. W ostatnim momencie w oczach Kasaba Azim jednak coś dojrzał. Czarny, przesypujący się pustynny piasek, podrywany podmuchami wiatru szary pył i kiedy zrozumiał, że pierwszy raz w życiu widzi pustkę i nicość, jego rozerwane kulą serce zamilkło. Kiedy wywracał się do tyłu, odrzucony siłą wystrzału, w obu rękach cały czas trzymał walizki klienta. Miał czas na jeszcze jedną, ostatnią myśl, która uporczywie nie nadchodziła. Nie było jej, a hol zasnuł się ciemniejącym gęstym pyłem, zasłaniającym widok, tłumiącym głosy i wspomnienia. Gorące łuski wypadały na ceramiczną podłogę. W powietrzu rozchodził się zapach spalenizny. Sekwencje zabijania, to szybkie, to zwolnione, krwawiący żebrak, rozbite, niepotrzebne już okulary, drgająca obnażona noga kobiety w sari, upadająca na posadzkę stara drewniana laska starszej pani. Wszyscy połączeni węzłem wspólnej śmierci i ran. Bogaci i biedni, dworcowi złodzieje, ochroniarze w cywilu, młodzi, starzy, turyści z Europy i przedsiębiorcy po udanych rozmowach biznesowych. Prosta krew rolników z Maharashtry zmieszała się z waleczną sikhijską,

31


a błękitna bramińska z krwią siudrów. Passenger hall zapełnił się jękami, wołaniami o pomoc, wzywaniem wszystkich bogów na Ziemi. Kasab i Khan mordowali w uniesieniu, natchnione oczy obierały cel, a pobożne palce przyciskały spust. Wielu świadków tych wydarzeń wspomina, że byli spokojni i radośni. Byli natchnieni i niezniszczalni. Jeżeli działali na rzecz jakiegoś Boga lub religii, musiał to być byt okrutny, a słowa wiary, jakby powiedzieli tutejsi, napisane jadem węża. Kiedy dworcowy zegar wskazywał 22.45, wybiegli na ulicę. Pozostawili za sobą 58 stygnących ciał, 58 przerwanych historii i 104 rannych.

7 Na ulicy, w chaosie, na Kasaba i Khana czekali słabo uzbrojeni ochroniarze i trochę policji. Próbowali wcześniej wedrzeć się do holu, ale brutalna seria Khana z kałasznikowa odrzuciła ich z powrotem na zewnątrz. Wszędzie biegali lub słaniali się ludzie, policji było za mało, aby zamknąć cały teren. Kiedy byli na ulicy, zaczęła się mordercza wymiana ognia. Zabili ośmiu policjantów i zaatakowali położony obok komisariat. Przerażeni i słabo uzbrojeni policjanci zabarykadowali się w środku i wygasili światła. Kasab z Khanem nie mieli czasu na szturm, przybyli tu zabijać, puścili serię po oknach i pobiegli ulicami do nieodległego Cama Hospital z zamiarem zabicia jak naj-

32

większej ilości obsługi i pacjentów. Tam też wszystko było już zamknięte i zabarykadowane. Byli wściekli i stracili dużo czasu. Ich tropem podążały już samochody grupy antyterrorystycznej ze wstrząśniętym szefem policji Hemantem Karkare. To, co zobaczył przed chwilą na Chhatrapati Shivaji Terminus, przewyższało jego wszelkie wyobrażenia o zbrodniczych możliwościach człowieka. Chodząc pomiędzy dziesiątkami zabitych i rannych, roznosząc lepką krew na butach i wdychając jej mdły, zwodniczy zapach, Karkare zrozumiał, że umysł człowieka nie ma granic, a pojęcie dobra i zła zależy od skali zdarzenia. Passenger hall jawił mu się jak pobojowisko po starożytnej bitwie, w której brali udział bogowie. Wszędzie leżały połamane rydwany wózków bagażowych, porzucone laski i parasole wydawały się złamanymi w pierwszym starciu pikami. Kiedy komisarz Karkare obrócił się przez lewe ramię, w stronę, z której zdawał się dochodzić szept wzywający jego imienia, zobaczył błękitną boginię Kali z prawą stopą na piersiach jakiegoś nieszczęśnika, trafionego z bliska w brzuch. Jej mnogie ręce falowały w ciągłym niepokojącym ruchu, a wiele ust szeptało jego imię. Jedna z lewych rąk trzymała uciętą głowę, z której wyciekała krew, jej krople spadały na posadzkę i niczym małe wijące się węże szybko łączyły się z krwią leżących dookoła ludzi. Furia jest mi bliska, Hemant – mówiła łagodnie bogini. Jest moim żywiołem, ale możesz spróbować ją powstrzymać. Oni są wojownikami, Hemant, są owładnięci furią i mocą somy. Są lwami polującymi na szczury, Hemant. Musisz być lwem, żeby ich pokonać. Naszyjnik z ludzkich głów na piersiach Kali poruszał się i grzechotał, a komisarz swoim policyjnym okiem w ułamku sekundy policzył głowy. Było ich pięćdziesiąt dziewięć, a jedna z nich miała jego własną zastygłą twarz. Przyszedł komunikat, że terroryści są niedaleko, koło Cama Hospital, i kierowca nacisnął gaz. Spotkali ich na ulicy obok szpitala i mimo że wiedzieli, po co tam jadą, czuli się ociężali i nieprzygotowani na to, co nastąpi. Może oprócz komisarza, który widział przed chwilą swoją śmierć i nie miał już właściwie nic do stracenia. Kasab i Ismail otworzyli natychmiast ogień, prysnęły szyby, a samochody z piskiem opon zatrzymały się na ulicy. Antyterroryści wyskakiwali z wozu pod ostrzałem, a komisarz, pamiętając słowa Kali, odpowiedział szaleńczym ogniem. Lecące na wszystkie strony kule zdawały się omijać napastników, szczęścia nie miał za to on sam, Hemant Karkare. Pierwsza kula wystrzelona w jego stronę przeleciała na skos ulicę, musnęła zewnętrzne lusterko samochodowe, co podbiło ją trochę do góry, przewierciła się przez boczną szybę i trafiła komisarza w środek czoła tuż nad nosem. Kolejne kule zabiły Vijaya Salaskara; Ashok Kamte, ciężko ranny, klęczał na ulicy, by po kolejnej kanonadzie przewrócić się na bok i umrzeć. Ostrzeliwało się jeszcze dwóch funkcjonariuszy, ale wzięci w krzyżowy ogień, nie mieli szans. Przeżył tylko konstabl Arun Jadhav, leżąc w kałuży krwi, częściowo na ulicy, częściowo w samochodzie. Był w takim stanie, że nie przyciągnął uwagi napastników, kiedy brali jeden z policyjnych samochodów. To Jadhav zawiadomił przez radio, co się stało i w którym kierunku odjechali napastnicy.

8

9

Kasab i Ismail na następnej ulicy porzucili policyjny samochód i przejęli osobowy, którym ruszyli przez miasto. Policja dostała informację od ciężko rannego konstabla Jadhava i wiedziała, w którym kierunku jadą. Zablokowano ulice, siła ognia była już po stronie policjantów. Osobowy samochód pędził na blokadę i z głośnym puff zawirował na kolczatce, skręcił na bok i powoli się zatrzymał, policjanci otworzyli ogień, odpowiedział im najpierw Ismail, który wyskoczył na ulicę i w gradzie kul stał obok samochodu. Zza samochodu włączył się Kasab, ale tym razem ich furia napotkała potężniejszą. Ismail szedł do przodu, coś wrzeszczał i strzelał na oślep na wszystkie strony. Kule rozrywały jego młode ciało, parł mimo to do przodu, a jego AK wił mu się w rękach jak rozgniewany wąż. Kiedy w końcu jego poszarpane ciało upadało na ulicę, jego palce dalej silnie zaciskały się na spuście, wypuszczając ostatnie pociski, które z sykiem rykoszetów rozlatywały się w przypadkowe miejsca. Ranny Kasab krył się za samochodem, otaczanym coraz szczelniej przez policję. Wystrzelił jeszcze dwa, trzy razy, zabijając podkradającego się funkcjonariusza Tukara Omble i to była jego ostatnia ofiara. Świat falował i czuć było jego puls, magazynek się zaciął, a z wszystkich stron rzucili się na Kasaba policjanci. Zerwał się na ich spotkanie i w szale rozpoczął walkę wręcz, ale z czasem coraz więcej osób i rąk unieruchomiło go, ściągnęło w dół. Nie czuł już ciosów ani bólu ran, usuń się w spokojny, powolny sen, w jego spowolnionym świecie niepokoił go jedynie wysiłek i stękanie krępujących go osób. LSD rozpuszczone na języku trzydzieści minut temu zaczęło działać i ciało na jakiś czas przestało istnieć. Przyglądał się oblanym potem policjantom, którzy ciągnęli go do samochodu, pulsujące światła cudownie się mieniły, nadając ich twarzom rysy delikatności i humoru, miał wrażenie, że śmiali się serdecznie, jeden z nich splunął mu w twarz, a betelowa ślina, lecąc w jego kierunku, przemieniła się w wirujący kwiat o pięknej rdzawo-czerwonej barwie. Kolejny policjant, który stracił kilku kolegów w strzelaninie przy CST, przedostał się przez ręce unoszące spętanego więźnia i wymierzył mu silny policzek zewnętrzną częścią dłoni. Kasab czuł, że jest dzieckiem i uśmiechnął się do twarzy swojego ojca Amira Shahbana, który dobrotliwie szczypał go w policzek, wyraźnie zadowolony z postępów swojego syna w nauce Koranu. Samochód ruszył, a Kasab, jedyny z całej dziesiątki, który przeżył, unosił się w ciemnej mumbajskiej mgle, wpatrującej się w niego oczami zabitych osób. Dzisiaj przekroczył granice świata żywych i umarłych, a w jego świadomości zakiełkowała myśl, że jego czyny nie były nic warte, gdyż w obu światach panują podobne zasady. Że tak naprawdę nie ma między nimi różnicy, a granica jest zatarta. Wiedział, że tak jak na pustyni, każda kropla wody jest największą wartością, tak w obu światach najbardziej pożądaną substancją jest miłość. Zobaczył świat jako piramidę poddaństwa i próbował odnaleźć w niej miejsce, w którym się znajduje. Wszystkie demony i wszyscy bogowie tego świata żądali podporządkowania i posłuszeństwa. Wyszeptał: Inszallah – lecz jego bóg odwrócił od niego swoją oburzoną twarz. Zapadł w sen i przyśniło mu się, że już nigdy nie opuści Indii.

Napastnicy zabili w Mumbaju 166 ludzi, w tym 28 obcokrajowców z 10 krajów. Ranili przeszło 300 osób. Pierwszym celem był Chhatrapati Shivaji Terminus. W hotelu Taj Mahal, czynnym od 1903 roku, wzięli zakładników, podobnie było w hotelu Oberoi i w centrum żydowskim Narim House. Wielu zabitych miało ślady tortur, ciała niektórych były zdefragmentowane. Wtargnęli również do Leopold Cafe, zabili 10 gości i przeszło 30 ciężko ranili. Ostatnie walki zakończyły się dopiero 29 listopada rano. We krwi napastników znaleziono kokainę, LSD oraz sterydy. Dzięki nim niektórzy z nich mogli prowadzić przeszło pięćdziesięciogodzinną nieprzerwaną walkę. Taksówkarz Azim zostawił żonę i dwie córki, o których mówił, że są dla niego światłem i wskazują mu drogę across Mumbai fog, mister. David Headley został aresztowany w październiku 2009 roku przez FBI. Co do Mohammeda Ajmala Amira Kasaba, jedynego z zamachowców, który przeżył – nikt się do niego nie przyznawał aż do stycznia 2009, kiedy rząd Pakistanu oficjalnie stwierdził, że jest obywatelem pakistańskim. 3 maja 2010 roku indyjski są uznał go za winnego wielokrotnych morderstw, prowadzenia wojny przeciw Indiom, zbrodni przeciw narodowi i wielu innych przestępstw. Trzy dni później, 6 maja, został skazany na karę śmierci. 21 lutego 2011 Najwyższy Sąd Mumbaju potwierdził poprzednią decyzję. 29 września 2012 roku Najwyższy Sąd Indii zatwierdził wyrok śmierci, wydany poprzednio przez inne instancje. Rząd Maharashtry wypłacił odszkodowania za śmierć bliskich po 500 tys. rupii indyjskich (9 tys. 450 dolarów), a poważnie rannym po 50 tys. rupii (945 dolarów). We wrześniu 2009 Indyjska Kampania Hotelowa i Grupa Oberoi otrzymała około 28 milionów dolarów jako część ubezpieczenia na konto ataku na hotel Taj Mahal i Trident. Ubezpieczenie wypłacił Indyjski Główny Zakład Ubezpieczeń (General Insurance Corporation of India).

33


WYWOŁAĆ BURZĘ RZUCAJĄC MAŁE KAMYKI

Z K rz y s z t o f e m K a m a n e m K ł o s o w i c z e m r o z m a w i a P a w e ł Piotrowicz (grudzień 2012, Kamieniec Wrocławski). Fotografie: Marcin Maziej

Paweł Piotrowicz: Ostatnio były obchody 50-lecia pracy scenicznej Rolling Stonesów... Krzysztof Kaman Kłosowicz: Mam biografię Keitha Richardsa, za którą się Mick obraził, bo jest tam niepochlebne zdanie o długości jego członka. Po wydaniu tej książki wcale nie było pewne, czy te uroczystości się odbędą. Obrazili się. Ale to jest tak, jak w rodzeństwie, że bracia muszą sobie robić kontrę, bo to ich stymuluje do dalszego rozwoju; gdyby byli spolegliwi i ułożeni, toby nic twórczego nie wygenerowali. Tworzenie jest wpisane w konflikt. Taoistyczny postulat „bądź jak nieociosany kloc” zakłada szczęśliwe życie, no ale gdzie ta kreacja? Jeżeli ktoś się bierze za działalność artystyczną lub zmuszają go do tego okoliczności, palec boży go dotknął, w kołysce go hydra ukąsiła czy też ukręcił łba tej hydrze, to wtedy już jest naznaczony, zdeterminowany i specjalnie nie ma wyboru. A w tych zespołach, w których grałeś, one się różnie nazywały, to panowała dyktatura czy demokracja w sprawach artystycznych? Myślisz, że co się lepiej sprawdza? Od początku. Moje doświadczenie z muzyką jest dosyć długie, bo tak naprawdę już w podstawówce, w szóstej albo siódmej klasie, dostałem od kuzyna gitarę. Żeby było jasne – moim kuzynem jest Krzysztof Krawczyk. Pamiętam ten wieczór z wczesnego dzieciństwa, kiedy nas zagoniono do łóżka, a Trubadurzy siedzieli z rodzicami i biesiadowali przy stole. Ja przez drzwi pokoju podsłuchiwałem opowieści Poznakowskiego o realiach koncertowania w Związku Radzieckim; cały ten ubecko-artystyczny świat (śmiech) był poprzetykany wtyczkami. Dyktatura musiała kontrolować, ukrywała pokrywki w garnku, ale uchylacze pokrywki to byli bardzo czujni pracownicy i wiedzieli, z której strony rzeczy są posmarowane. Chęć zostania muzykiem to od zawsze miałem. Tak naprawdę poważną przygodę z muzykowaniem zacząłem, kiedy poznałem kolegę na koloniach, jego też ciągnęło do muzyki, chciał być perkusistą, szybko zmontowaliśmy jakieś garnki, w sensie kulinarny garnek z naciągniętą folią, przepasaną paskiem i napinaną przy użyciu wkładu do ołówków, w składnicy harcerskiej talerzyk można było kupić od zestawu, a że on był chemikiem, to mieliśmy statywy chemiczne, a na nich można było mikrofon umieścić i talerzyk, pudełka, grzechotki. Ja miałem gitarę i zacząłem dłubać covery najróżniejsze. To było już w liceum. Kim był ten tajemniczy perkusista? Nie wiem, czy życzyłby sobie, by wymieniać jego nazwisko, on jest bardzo zaawansowanym profesorem ekonomii i ma pracę gdzieś w wielkim banku w Paryżu. Nie mam z nim kontaktu i na wszelki wypadek nie będę podawał nazwiska. Następny kolega gitarzysta, w trójkę zaczęliśmy dłubać, ja grałem na gitarze basowej, Jacek na gitarze, a Kazik na perkusji.

34

Który to był rok? Ja się urodziłem w 1955, dodaj do tego 16 lat. 1971. Tak, wtedy zaczęliśmy formować coś na kształt zespołu. Aha – tytułem wprowadzenia – scena muzyczna wygląda w ten sposób, że jest rok 70., Miles Davis nagrywa Bitches Brew, John McLaughlin, który jest gówniarzem z Anglii, ale jest trzysta razy lepszy niż Clapton, Jeff Beck, Keith Richards i Mick Taylor razem wzięci, nagrywa pięć płyt z Davisem, istnieje Weather Report, w którym grał Joe Zawinul i w tym momencie świat muzyki jazz-rockowej jest na niewiarygodnie wysokim poziomie. Nieosiągalnym tu dla nas w Polsce, bo nie ma strun, nie ma gitar. Pierwsze dobre struny, które nadawały się do techniki bending, podciągania, robiła firma Presto z Gdańska, i pojawiły się w latach 80. lub pod koniec 70. Pamiętam, że kupiłem sobie takie struny, założyłem na gitarę i poszedłem do kolegi, który też grywał trochę bluesa; jak zagrałem mu Nalepę techniką bending, to mu szczęka opadła. Okazało się, że byliśmy sto lat za Murzynami, bo nie było nawet fizycznej szansy grania tak, jak się to robi na Zachodzie. Nie było strun, którymi można było wydobyć dźwięk, jaki się normalnie wydobywa teraz. Sytuacja jest zupełnie inna niż obecnie, kiedy idziesz do sklepu i bierzesz wszystko z takiej półki, na jaką cię stać. Czyli miało się poczucie jakiejś prymitywności swojego wykonania z powodów technicznych. Tak, bo co z tego, że grałeś fantastyczną imprezę, gdy nagle psuł się wtyk diodowy, który miał trzy lutowania i jak tego nie załatałeś zapałkami, to byłeś w dupie. Bo one były tak wrażliwe. W Polsce i w krajach demoludu obowiązywała norma DIN jako norma przemysłowa i myśmy robili takie wtyczki lata po tym, kiedy Zachód miał cince i jacki. Więc jeżeli nawet ktoś dostawał jakiś sprzęt z Zachodu, to miał bardzo zawodne przejściówki do tych kabli. Kiedy przyjeżdżał zespół z Zachodu, to oni przyjeżdżali z całym swoim nagłośnieniem, żeby się podpiąć? Tak, z całym swoim sprzętem. To, że Stonesi jeżdżą z ciężarówkami sprzętu, zresztą jak wszystkie zespoły traktujące poważnie swoją pracę – to jest oczywiste. A ten zespół, o którym mówiłeś, w którym grałeś, występował przed publicznością? Tak, zaraz opowiem o tym więcej, żeby dać szerszy obraz tego, co się wtedy dzieje w muzyce. Ten nasz zespół, ten twór, bo jeszcze nie zespół, gra covery Claptona, Hendrixa, wyobraź sobie, że w repertuarze masz Whole lotta love Zeppelinów, Sunshine of your love Creamów i Who knows Hendrixa i te trzy rzeczy tłukliśmy godzinami na próbach. A ludzie to kupowali, bo to była najlepsza muzyka świata. Jeszcze nie było mowy o pisaniu własnych kompozycji. W liceum poznajemy też dwie dziewczyny, które są za-

35


interesowane muzyką, zaprzyjaźniamy się i powstaje zespół o nazwie The Eyes, czyli Oczy, i wcale się nie dziwię, że ta nazwa się zastrzegła na Zachodzie, bo żona McLaughlina zabrała kopię okładki naszego zespołu (którą sami zrobiliśmy), ale nagrań w środku nie było, bo to było poza zasięgiem. To się nazywało potem Eyes Family and Friends, bo był Sly and the Family Stone. Podobała nam się taka długa nazwa. Dostaliśmy zaproszenie, żeby zagrać na jakimś balu maturalnym jakiegoś liceum i gramy koncert w budynku Poczty Głównej na Krasińskiego, tam z boku na górze był taki klub, obecnie jest tam chyba przychodnia, nieistotne, i wygląda to w ten sposób, że trzech muzyków plus dwie wokalistki z natapirowanymi włosami, ubrane w podkoszulki barwione przez skręcanie i szerokie jeansy, masa paciorków, wyglądamy jak hipisi z Kalifornii, co już wzbudza niepokój u pani nauczycielki, i zaczynamy grać te Creamy, Hendrixy, Zeppeliny, świeci na nas projektor z taśmą pomalowaną w jakieś psychodeliczne znaki, a żeby było jeszcze fajniej, to w trakcie grania migdalimy się z tymi dziewczynami na scenie. Udaje nam się grać do końca tej imprezy, ale na odchodnym opiekunka tej maturalnej klasy wykrzykuje, że doprowadzi do tego, że nas usunie ze szkół, bo jesteśmy szatan wcielony (śmiech), jeżeli można użyć takiego określenia. To był jedyny występ tego zespołu na takim elektrycznym sprzęcie z nagłośnieniem, z mikrofonami. Potem spotykaliśmy się i graliśmy po domach, po jakichś klubach, ale już nigdy dla większej publiczności. Moje zainteresowania zaczynają oscylować w kierunku muzyki Wschodu, pojawia się grupa Osjan grająca akustycznie, w trio, okazuje się, że bębenek, flecik, gitara potrafią stworzyć coś, co jest dzisiaj chyba ambientem (wahanie). Pierwsza płyta Osjana, jeśli jej nie znacie, to koniecznie posłuchajcie, zwali was z nóg. Zaczynam eksperymentować z otwartym strojeniem gitary, takim sitarowym, żeby struny rezonowały, dając złudzenie grania na jakimś wschodnim instrumencie, potem dowiaduję się całej prawdy, skąd Jackowski ma takie fantastyczne brzmienie swojej dwunastki, okazuje się, że ten bzyczący dźwięk bierze się stąd, że ta gitara jest pęknięta w pudle rezonansowym i to pęknięcie buduje ten burdon, ten niewiarygodny efekt. W tym czasie zapisuję się do Towarzystwa Współpracy Polsko-Indyjskiej, nie, ja je zakładam z nieżyjącym już kolegą Jurkiem Stajszczykiem, który zmarł w Nowym Jorku ładnych parę lat temu. Zakładamy to Towarzystwo, prezesem jest Wanda Dynowska, wykłady i spotkania odbywają się co tydzień, przyjeżdża Stefan Manczarski – parapsycholog i mówimy o jodze, o wszystkich aspektach kultury światowej, które wywodzą się z Indii, mało to Towarzystwo ma wspólnego z towarzystwem robotników polskich z Bombaju, robotników Żerania. W każdym razie w tym domu kultury są różne imprezy muzyczne i tam jest konkurs na najlepszy zespół. Aha, żeby w ogóle można było grać, trzeba było być zaczepionym o jakąś instytucję, którą było stać na zakup wzmacniaczy, gitar, perkusji, bo ich cena przekraczała możliwości każdego z nas. Musisz grać w czymś takim, innego wyjścia nie ma – musi być sala, musi być prąd, każdy zespół, nawet kwartet smyczkowy, potrzebuje statywów, krzesełek. Załapaliśmy się do tego domu kul-

36

tury i tam gram kilka lat w różnych konstelacjach. To się kończy, bo mam kłopoty w szkole, a rodzice są rozwiedzeni i zostaję wysłany na wygnanie do Opola, gdzie chodzę do liceum z takim małym rudym aktorem, który Kaligulę grał w Quo vadis i śpiewał drżącym głosem. Michał Bajor. Tak, Bajor mnie wypycha ze szkolnej sali prób, bo od razu się orientuję, że tam jest sprzęt i montuję szybko ludzi, którzy coś umieją i dochodzi do konfrontacji, tam jest akademia ku czci z okazji, pomiędzy recytatorem śpiewakiem gramy numer Iron Butterfly. No i przegrywamy (śmiech) jako zgniła burżuazja z kulturą. Ten opór materii komunistycznej, że OK – dokonania na gitarach elektrycznych tak, ale tylko jeśli to będzie o naszych problemach, a nie po angielsku i na przesterowanych gitarach, o czymś, czego nie rozumiemy. Tego nie można było robić w oficjalnych instytucjach. Pytanie zawsze było takie: OK, macie miejsce w domu kultury, ale czy zagracie z okazji rewolucji październikowej albo Wojska Polskiego. I wtedy szczęka opadała. Chodzi o ten dom kultury na Dubois? Nie, chodzi o ten na Partyzantów, gdzie było kino Światowid, teraz tam jest kościół. Tam był dom kultury, bardzo prężnie działający. Jestem w tym Opolu, potem wracam do Wrocławia i nie dostaję promocji do trzeciej klasy za swoją niedobrą postawę, maturę muszę robić w wieczorówce, to był warunek, tam poznaję bardzo sympatycznego kolesia, siedzimy w jednej ławce, on jest po szkole muzycznej, trochę mi te czary objaśnia, jest pianistą, biorę go do domu kultury, zaczynamy grać covery Mahavishnu Orchestra, co jest bardzo trudne, bo podziały, jakich McLaughlin używa, 11/8 czy 7/4, są bardzo wymagające, ale jakoś staramy się dawać sobie radę, no i ten skład ewoluuje. Wtedy chyba używaliśmy nazwy Grupa Ruch – w nawiązaniu do „Ruchu” Niesiołowskiego, który chciał Poronin wysadzać. Potem mamy ostatnią formację przed tym okresem grania reggae, to jest zespół, który jest bez nazwy i składa się z Krzysztofa Pociechy grającego na gitarze basowej, Wieśka Mrozika na gitarze i Kazika na bębnach. Gramy w domu kultury Leśnica, naszym instruktorem jest Andrzej Pluszcz, szef PSJ; żeby przygotować się na Jazz nad Odrą, gramy trudny, wymagający repertuar, nazwijmy to gitarowo-elektryczny. Już nie pamiętam, co jest przyczyną, że ten układ się rozpada, nie ma kontynuacji, ja się w końcu dostaję na studia na ASP. To jest który rok? Mam dwadzieścia parę lat, jestem żonaty i mam dziecko w drodze, dalej słucham muzyki, ale już za bardzo nie widzę u siebie sił na wbijanie się w układ showbiznesu, bo poziom, jaki ten showbiznes prezentuje, jest bardzo wysoki. Ja cały czas stosuję porównanie, kwantyfikację nie z tym, co się dzieje u nas, ale z tym, co na Zachodzie. Tak samo, jak teraz, głównym konkurentem jest Mick Jagger i Michael Jack-

37


son. Jeżeli zrobisz lepszy przebój niż oni, to wygrałeś. To jest to boisko, na jakim gramy, a gramy na prawdziwym dużym boisku, to już nie jest trampkarstwo. Czyli późne lata 70.? Patrycja urodziła się w 1977, to może być 1978. A teraz opowiem ci o pierwszym kawałku reggae, jaki usłyszałem w Radio Luxembourg w nocy. Taki zespół 10CC nagrywa Caribbean Queen, który jest przebojem, a mimo iż w Londynie w czarnych dzielnicach słucha się już reggae, to nie jest to muzyka światowa. Ona stanie się globalna wtedy, gdy biały zespół wypromuje taki kawałek i wtedy ludożerca przyjmie kolejny czarny wynalazek po bluesie, jazzie, ragtimie i co tam chcesz, który zawojuje świat. Mam kolegę Jurka Zubkiewicza, z którym się często widuję i u niego po raz pierwszy słyszę Boba Marleya African Herbsman. I jest to dla mnie odkrycie, że z moim poziomem wykonawczym mogę grać reggae. Bo z tym poziomem, z jakim ja się ścigałem, to nie miałem szans, także z racji technicznych, o których już wspominałem. Ale reggae możemy grać, bo to jest proste, trzeba się tylko tego bitu nauczyć, żeby to weszło w krew, a jak jesteś wyedukowany rytmicznie, bo grałeś w podziałach muzyki hinduskiej, to sobie poradzisz z reggae, każdy zawodowy muzyk sobie z tym poradzi, bo to jest muzyka technicznie prosta. Pomijam fakt, że ta muzyka potrafi być niewiarygodnie trudna, jeśli ma być zrealizowana w sposób absolutny, ale to jest inna kwestia, która wymaga wirtuozerii i wiedzy. To nie jest tak, że kupisz kogutowi Casio i dziobem zagra muzykę. Chociaż może i tak można. Zaczynam wkładać, przeplatać między strunami chustkę jedwabną, żeby uzyskać ten stłumiony dźwięk. Jest taki jamajski muzyk China Earl – który miał model Gibsona z filcowym tłumikiem, często tego używali jazzmani w Stanach, wymyślono to, żeby uzyskać takie „chaka-chaka”. Gitara brzmi wtedy jakby takie banjo i jest czysta, równa, brzmiąca w akordzie jak ma być, a jednocześnie nie przeszkadza gitarze basowej, która jest ważniejsza. Jest mnóstwo ważniejszych rzeczy w muzyce reggae niż gitara. A i trochę miałem dość gitariady w różnych odmianach i pomyślałem, że jest taka skromna droga, droga prostoty, która może być ciekawym doświadczeniem. Nie mam już kontaktu z Kazikiem, jednym z najbardziej fantastycznych perkusistów, z jakimi miałem okazję grać, więc szukam perkusistów, którzy by sobie dobrze poradzili z tym off-beatem. I kto się okazuje najlepszy? Ci, co nie umieją grać na perkusji, bo nie mają tego nawyku, tego bitowego liczenia akcentów, europejsko-amerykańskiego. Jeżeli ktoś jest prawiczkiem, gdzie wbije sobie w stopę taki rytm, jak trzeba, to jest znakomitym perkusistą reggae, który się nigdy nie pomyli, nie wywali. To jest ważne. Namawiam do grania mojego brata (Piotra Kłosowicza – przyp. red.). Zaczyna się strajk przed stanem wojennym w ASP, na uczelni stoją wzmacniacze, mój brat też jest studentem ASP, Marek Puchała też studiuje szkło, tylko są na różnych latach. I znowu korzystam ze sprzętu, tym razem ASP, znowu powstaje ileś efemerycznych składów, zespołów, „na strajku” gra się od rana do nocy. Tak się rodzi Miki Mousoleum.

38

Jaki jest skład tego zespołu? Piotr Kłosowicz na bębnach, ja na gitarze i Artur Gołacki na gitarze basowej. To jest podstawowe trio, które już potrafi sobie dać radę i teraz jest tylko kwestia wokali żeńskich, męskich, jakiegoś saksofonisty jak Staszek Wojaczek. I nawet jeśli oni nie dają sobie do końca rady, to ten podstawowy engine rytmiczny chodzi, musi działać. Cały czas rozmawiamy o muzyce. Czy to jest już czas, w którym zaczynasz pisać teksty? Dobrze, że o tym wspominasz, ale wróćmy jeszcze na chwilę do tego zaawansowanego, nazwijmy to hendrixo-claptono-zeppelinowskiego składu. Widzę, że jest fajnie w graniu, ale radio puszcza polskie kawałki z polskim tekstem. Musi być polski tekst podłożony pod muzykę, jaką się wykonuje. Dla Polaków. Jest Bogdan Loebl, który pisze świetne teksty, nie mające nic wspólnego z tekstami bluesowymi – ja natychmiast biorę antologię poezji amerykańskiej, są tam gospele, worksongi, chcę tłumaczyć oryginalne bluesowe teksty, by zobaczyć, w czym rzecz, jaka tam jest materia. Wiedza, że wszystkie teksty bluesowe dotyczą, w mniejszym lub większym stopniu, pieprzenia, że mamy w nich do czynienia ewidentnie z symboliką seksualną. Prawdziwy znawca tematu nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Myśmy tego w Polsce nie wiedzieli, Loebl o czystej wodzie i dzieciństwie śpiewał. Ale Loebl taki kanon polskiego tekstu bluesowego stwarza, nie naśladuje. Tak, bo to co robił, robił bardzo udatnie, Nalepa śpiewał to świetnie i to powalało. Pamiętam, jak w latach 70. pokazuje się płyta Breakout Na drugim brzegu tęczy i w wesołym miasteczku jest grana od świtu do nocy przez trzy tygodnie. I wszyscy są stransowani tą muzą, solówkami Nahornego. Czysty trans. I zaczynam próbować, polski język jest fatalny, ta forma dwunastotaktowa bluesa jest dość krótka, a nasze słowa są za długie. Ale pierwsze próby pisania tekstów się pojawiają, próbuję je wykonywać do bluesów, ale stwierdzam, że mój głos jest mało przekonujący i najlepiej będzie brzmiał, jak będę miał sześćdziesiąt pięć lat. Jest taka metoda, że się pije dużo whisky, żeby odpowiednią barwę osiągnąć. Tak, ja piłem dużo alkoholu i fatalnie na tym wyszedłem. Ta metoda w moim wypadku niestety już nie zadziała. W każdym razie mamy ten trzon Miki Mousoleum, zaczynamy robić jakieś próby, pojawia się kolega z klatki schodowej Krzysiu Kubiak, który był sąsiadem z naszej kamienicy. AKA Kristafari. Tak, późniejszy członek Stage of Unity i samodzielny artysta, zaczynamy nagrywać na szpulowym magnetofonie, najpierw w domu, a potem w klubie stu-

denckim Kleks w akademikach, więc tam, po Indeksie, tak się włóczymy po tych piwnicach i dłubiemy. A wracając do tekstów... One powstają, przerobione wersje Marleya, Kubiak coś do nich nuci. W tym tkwi potencjał, aż nagle przychodzi objawienie, jeden z najlepszych muzyków, poeta reggae, Linton Kwesi Johnson i jego płyta Dread Beat & Blood. I szok, który wynika z tego, że na fantastycznym, relaksującym podkładzie, wręcz niosąco-unoszącym, przekaz jest o zabijanych działaczach murzyńskich. Jaki to genialny pomysł! I nagle sypią się wszystkie teksty, powstaje błyskawicznie Czarna Wołga, na pierwszym koncercie gramy utwór instrumentalny, tekst jest niepotrzebny, bo wykorzystany jest patent bałałajkowego grania, który podsłuchaliśmy u Lintona Johnsona, piosenka zawierała kawałek hymnu radzieckiego. Wystarczyło to zagrać, a publiczność już była ugotowana i wiedziała, po której stronie barykady stoimy. Niewiarygodne to było. Oprócz klubów studenckich, które wymieniłeś, istniały kluby, w których można było grać? Pałacyk, który starał się pełnić rolę takiego miejsca, gdzie występowali muzycy niezwiązani z żadnym środowiskiem. Myśmy mieli łatwiej z tej prostej przyczyny, że byliśmy studentami, nasz basista Marek Suchocki studiował na polibudzie i mając taki status, mieliśmy ułatwiony dostęp do grania. Jak tu nie wpuścić studenta do studenckiego klubu? To był ten układ. Dużo gorzej mieli ortodoksyjni rockmani, którzy grali po garażach, żeby się przebić na forum, żeby ktoś ich obejrzał... Nie było mowy o tym, żeby sobie ktoś zrobił koncert swój własny. Musiało się to odbywać pod auspicjami. Musiały być auspicje, inaczej byłeś spacyfikowany. Jest taki moment, że przychodzi do mnie na uczelnię Lech Janerka i pyta, czy bym z nim nie pograł, bo zakłada zespół. Pytam go, co ma na myśli, mówiąc o graniu, a on wymienia nazwiska wykonawców, ale jest to biały punk, londyński bardziej, a ja mówię szkoda, że nie przyszedłeś wcześniej, bo w tej chwili mnie to już nie interesuje, ale sprzedaję mu świetnych muzyków: Mrozika, Pociechę i Kazika na bębny. Już wiemy o sobie, że ćwiczy Janerka z Klausem Mitffochem, na Krzykach pewnie ćwiczy jakiś Skandal albo Sedes, ale tego do końca nie znasz, bo ruchy są małe, ruszasz się wokół tego klubu, w którym grasz, nigdzie indziej. Nie ma tak, że w pewną niedzielę w parku Południowym spotykają się wszystkie kapele z miasta i grają. A jeżeli już takie imprezy się odbywają – ja współorganizuję imprezę Punk nad Odrą czy Rock nad Odrą – to akurat jesteśmy na dziekance i pracuję w Pałacyku, przyjeżdża Brygada Kryzys, impreza jest w klubie Greka, to potem jest zakaz na takie imprezy przez najbliższe lata. Ktoś próbuje się wbić lodołamaczem, wychodzi jedna sztuka i koniec, nie ma jeszcze Jarocina, a jest presja na granie; strażnik rządowy widzi, że jeśli uchyli trochę furtkę, to skanalizuje to zainteresowanie młodzieży i nie pójdzie ona po koktajle Mołotowa i zajęcia na strzelnicy, czego się najbardziej obawiali.

To jest rok 80/81. I co dalej? Zespół Miki Mousoleum gra koncert wspólnie z Klausem Mitffochem w klubie Indeks, w tej Sali Maksymiliana – oni już ją wyremontowali. I po tym koncercie idzie fama, że są dwa najlepsze zespoły w Polsce i manager Edwin Małecki, który organizował te koncerty, proponuje trasę, kontrakt, Klaus Mitffoch jedzie w tę trasę, my nie jedziemy, bo mamy dziekanki, sesje, urlopy macierzyńskie, zaliczenia, a Klausowi Tonpress wydaje singla, toczy się rock and rollowa kariera chłopaków, nas to omija. Ten singiel to jest jakiś 1984 rok? Pamiętam, że „za bramkę” graliśmy, wynagrodzeniem za ten koncert w Indeksie była skrzynka piwa dla zespołu. To był nasz pierwszy zarobiony pieniądz (śmiech). Wtedy istnieje już klub Rura? Tak, istnieje, ale jest pod przedziwnym kierownictwem i oni tam niechętnie wpuszczają ludzi spoza środowiska PSJ, jeszcze trochę potrwa, zanim rozbijemy bramy Rury i tam się zacznie grać. Nie jedziecie na trasę, ale są w zespole jakieś ruchy? Wchodzimy do klubu Kleks, intensywnie pracujemy nad rozwojem kapeli i gramy dwa razy w tygodniu po kilka godzin, właściwie są to mikrokoncerty, eksperymentujemy cały czas. Potem nadchodzi drugi koncert Miki Mousoleum i jest to najlepszy koncert, jaki ta kapela zagrała. Przyjeżdża ambasador Nigerii, żeby z wrocławską stocznią rzeczną wynegocjować jakieś statki dla Nigerii, i w związku z tym jest we Wrocławiu. Rząd polski prowadzi z nim wymianę, ułatwiając studentom nigeryjskim studia w Polsce. Okazuje się, że jest we Wrocławiu dość silna społeczność czarnych ludzi i gramy koncert dla wszystkich czarnych studentów z Afryki, dla ambasadora, który przychodzi z cudowną, zjawiskową kobietą. To jest spełnienie. Gdzie odbywa się ten koncert? W klubie Kleks, niedaleko Pancernika, są sami czarni na sali, cała sala tańczy, jedyni biali to zespół Miki Mousoleum. Jak wychodzimy na scenę, to część czarnej publiczności, która czuje się jak u siebie w domu, jest zszokowana, co robią tu biali, ktoś staje w naszej obronie, że jesteśmy tu zaproszeni, zaczynamy grać i nieufność trwa przez pierwsze dwa, trzy takty i nagle euforia, grasz muzykę, którą ludzie fantastycznie tańczą. Jest takie powiedzenie „zatańczysz, jak ci zagrają”. Fantastyczny koncert. I po tym koncercie panuje euforia – jedziemy do Afryki! Jedziemy do Warszawy do ambasady, żeby zdobyć paszporty i wtedy okazuje się, że nic nie jest takie proste, jak po jointach i piwie, a skoro nie jest takie proste, to postanawiamy wejść do studia pod Iglicą i zarejestrować materiał. Tam realizujemy materiał, który częściowo zostaje wydany, ale w małym nakładzie i nie funkcjonuje

39


w obiegu, bo tego było niewiele, bo liczyliśmy, że za chwilę zdobędziemy możliwość profesjonalnego wydania tego materiału. Kiedy kończymy pracę nad płytą, nasz kierowca i przyjaciel Jurek Trzyszka, który pracował w klubie Indeks, ma bardzo brzydki epizod z esbekiem, który wypycha z taksówki i zabija innego pijanego esbeka, grożącego mu bronią w trakcie jazdy samochodem (zresztą Jurek puszcza wtedy naszą muzykę. Miki Mousoleum zaczyna być znane w dziwnych obiegach, kasety trafiają na Zachód, zanim tutaj na dobre zadomawiają się w Polsce). Ta sytuacja z esbekiem bardzo mocno nas przestrasza – jednak dochodzi do nas, że wiesz, można podskakiwać, ale w końcu władza przetrąca ci te twoje paluszki, bo za bardzo fikasz. No i cenzura – powiedziałem sobie, że nie będziemy robili żadnych ustępstw na rzecz systemu, w tym sensie, że nie pozwolimy nikomu ingerować w teksty, które mamy do przekazania ludziom. To zamknęło nam ścieżki kariery za komuny. No i kamuflujemy tę nagraną taśmę matkę, wiesz, jak takie studio wygląda, szafy z zielonymi pudłami, w których są szpule taśmy radiowej. Próbowałem odzyskać ten materiał, tylko nie pamiętałem i nikt nie pamięta, pod jaką nazwą się zaszyfrowaliśmy. To może sobie równie dobrze tam leżeć. Ten materiał, o którym była mowa wcześniej, został wydany na kasecie? Tak, ale w kilku kopiach. A kto był realizatorem nagrań?

Nazwiska ci nie powiem. Debiut Miki Mousoleum, które się wtedy jeszcze tak nie nazywało, odbywa się w czasie strajku przed stanem wojennym, kiedy przyjeżdża dziennikarka z Paryża i nagrywa wywiady ze studentami, rejestruje nasz koncert i go puszcza. Debiut mamy w Paryżu, a nie w Polsce, jeśli chodzi o ścisłość. Potem jest taki okres, kiedy skład MM się zmienia, znowu gram z Kazikiem, Suchockim i Żurkiem, nagrywamy materiał z Norddeutscher Rundfunk, kolega robi wywiad, zgrywa ze stołu nagrania, zanim one wyjdą w świat, Europa Zachodnia słucha mojego dokonania w radio. Po raz pierwszy słyszę swoją twórczość w radiu u kolegi, który ma moją kasetę, więc myślę, że on ją puszcza w kółko, a to gra Rozgłośnia Harcerska (śmiech). Ale to jest późniejszy okres, okres grania Big Bitu, a Miki Mousoleum na fali dobroci jedzie na pierwszy festiwal Róbrege z Marzeną Gołacką, Marzeną Wrońską, moim bratem, Gołackim, to jest ten układ, w Hybrydach w Warszawie gramy pierwszy koncert tak dobrze, że zostajemy gwiazdą festiwalu i potem mamy grać w nagrodę na koniec drugiego dnia. I kolesie z Brygady tak nas fazują ganją, że nie jesteśmy w stanie wyjść na scenę, wchodzimy, coś nam się plącze i schodzimy (śmiech). Odlecieliśmy, taka dezercja trochę. W sumie mógł to być kluczowy moment. Tak, w karierze, gdybyśmy to ustali... Opowieść niewykorzystanych szans, kurczę, możesz to tak zatytułować (śmiech).

Na częste pytanie, dlaczego czegoś nie robię, odpowiadam przypowieścią, że można rozpętać burzę na jeziorze, rzucając w odpowiedniej częstotliwości małe kamyki, aż interferencja fal wywoła skutek, który można by osiągnąć, zwalając do tego jeziora górę. Ale lepiej rzucać kamyczki. I te kamyki wpadały, bo jednak ludzie tam byli i pamiętają to. To robiło na wszystkich wrażenie. To nie dlatego jesteś u mnie, że robiłem jakieś chujowe dźwięki, byłem alkoholikiem i nic nie miało prawa mi się udać – jesteś tu dlatego, że rzucałem te kamyczki na tyle celnie, że rezonans jest po trzydziestu i paru latach. (Cisza. Dłuższa)

udaje się na tyle wyremontować, że nie musimy mieć perkusisty. Chociaż najlepszy koncert, jaki zagrał Big Bit, to był koncert, w którym grał automat, ale namówiłem Janka, by dodatkowo usiadł za bębnami – w tym sensie, że grały stopa, centrala i hi hat, a rękami grał na basie i to było mistrzostwo świata, bo to był naprawdę dobry perkusista, który rękami współgrał z bitem automatu. Drive był niewiarygodny, istnieje nagranie, które ma ktoś z tego klubu. Myśmy tego nie dostali, to nagranie wcięło, a to był najlepszy Big Bit. Jesteśmy na tyle dobrzy, że ktoś nas zaprasza do Warszawy na Róbrege, do namiotu Intersalto, tam jedzie też Luxus, Paweł Jarodzki robi dekoracje, gramy fajny koncert, który zostanie zerwany przez kolesia z nożem na widowni.

Po tej sesji, której efekt został zaszyfrowany, coś się działo z zespołem w tym składzie?

Zachowało się wideo, fragment z tego koncertu, utwór Życie dla żywych.

Nie, Kleks się skończył jako miejsce do prób, nie bardzo mogliśmy znaleźć inne. Najbardziej się pokłóciłem z moim bratem, nie rozumiałem tego, bo dawaliśmy z siebie wszystko kosztem naszych żon, dzieci, ciężko było. Weź pod uwagę, że oprócz Krzyśka Kubiaka i Marka Suchockiego mieliśmy wszyscy rodziny i dzieci, które trzeba utrzymać, do tego studia i angażowanie się w zespół, który nie przynosi pieniędzy – to jest za dużo. I w pewnym momencie ten skład się rozpada, ja mam pretensje do swojego brata, że się nie rozwija muzycznie, ale nie zdaję sobie sprawy z jego problemów osobistych z żoną, dzieckiem i tak dalej. Nagle zauważam, że nie przeskoczę z tymi ludźmi pewnego poziomu, wyżej nie podskoczymy. Potrzebni są profesjonalni muzycy, bo pytałeś o demokrację i dyktaturę – w tym zespole była cały czas demokracja, utwory powstawały w kooperatywie. Wtedy postanawiam, żeby sobie wziąć muzyków z tym Kaziem i Żurkiem na basie, przychodzą kolesie, którzy śpiewają chorał gregoriański, nagrywamy singla, na który składa się Zomo na Legnickiej i Brytyjscy górnicy oraz dwa chorały gregoriańskie, które są śpiewane do podkładu reggae.

Grał z nami Wojtek Konikiewicz, on studiował akustykę na polibudzie, więc mamy swojego wrocławianina w Warszawie, z którym się kontaktujemy i którego zapraszam do współpracy, gdy tylko tam jestem.

A te cztery numery...

On się wtedy ukazał na kasecie.

...zadebiutowały na Zachodzie w „Neue Deutsche”.

Tak, Marek Krukowski z grupy Wolność i Pokój stwierdził, że to wyda i załatwia jakieś ksero, drukuje okładkę i tysiąc kaset idzie w Polskę.

Powoli dochodzimy do tego, jak powstał Big Bit? Tak, w związku z tym, że Kaziu jest ekonomistą, więc nie ma czasu na takie amatorskie granie. Ja to próbowałem przekuć w jakąś karierę czy sposób na życie, co mi się nie udało. Następna rzecz, jaka się dzieje, to Lechu likwiduje Klausa Mitffocha i nagrywa Piosenki z Jasiem Rołtem, którego przeprowadza z Warszawy do Wrocławia. A że kolegujemy się z Lechem, to poznaję Janka. On nie bardzo ma gdzie mieszkać, a ja mam fajne mieszkanie na Sępolnie, on zaczyna u mnie waletować, gramy ze sobą wtedy, kiedy on nie gra z Janerką, oni nagrywają płytę, płyta wychodzi, ale Janek zostaje we Wrocławiu i namawiam go, żeby grał na basie, bo skoro perkusistą jest rewelacyjnym, to i na basie sobie poradzi, bo to jest rytmika. Zamawia u Jakubiszyna jazz bassa i tak powstaje Big Bit. Kolegujemy się też z Irenką [Jagiełką – przyp. red.], od Zbyszka Brysiaka dostajemy uszkodzony automat perkusyjny, który

40

Środowisko Luxusu było kompatybilne z tym, co robiłeś? Wszystkie przypalające freaki, studenci o artystycznych konotacjach się znali i spotykali w najrozmaitszych skrzyżowaniach i konstelacjach. To było oczywiste, że robimy sobie nawzajem uprzejmości i udzielamy pomocy. Obojętnie, czy trzeba coś zaprojektować, czy zagrać. Jak doszło do nagrania płyty Białe murzynostwo? Problem z datą, wiem, że w studio, w którym nagrywamy, nagrywa też nowa wersja Klausa, po tym jak Lechu zwalnia Mrozika i Puchałę. Są rozstawione graty, są dość dobre wzmacniacze, próby można nagrywać i my tam wchodzimy, korzystając ze sprzętu i w dwa dni nagrywamy materiał.

Miałeś w związku z tym jakiś feedback? Trzy lata temu gramy imprezę w Szczecinie, w Radiu Szczecin, tam jest taki redaktor, bardzo sympatyczna postać, działa ze środowiskiem reggae i wśród nich jest jakiś kolega, który mówi, że kiedy drukował ulotki, to słuchali sobie tego i nie każdy dzwonek do drzwi powodował palpitację serca, i że dziękuje. Nie zawsze ten feedback był od razu, on się pojawiał z różnych dziwnych stron. Jeżeli tylko opuszczałem Wrocław, bo tu już więcej tego feedbacku być nie może, to zawsze spotykam się z opinią, że to, kurwa, było coś. Czasy, o których mówimy, to był czas kaset i czarnych płyt. Były jakieś próby wydania tego na nośniku CD?

41


Nie, bo od czasu transformacji ustrojowej wiązałoby się to z pójściem na kolaborację, a dla mnie absolutnym kwantyfikatorem jest to, że artysta ma absolutną wolność. Te tuzy rock and rolla, które miały przeboje z cenzurą, T.Love, Janerka, niech powiedzą więcej na ten temat. Tylko raz przed Intersalto dostaliśmy zakaz na wszystkie utwory, jakie mieliśmy zagrać, grzywna równała się honorarium, jakie mieliśmy dostać, więc powiedziałem dobrze, najwyżej nic nie zarobimy.

wszystko jest proste, wystarczy się spotkać, wyjąć instrumenty i dzieją się rzeczy cudowne. Myśląc tak dalej, łudziłem się, że dla młodych, wychowanych w zupełnie innym backgroundzie, moje myślenie będzie atrakcyjne. Bo problemem naszych czasów jest brak podzielności uwagi, żeby łyknąć wszystko i umieć wyselekcjonować. Oczywiście gros populacji nie dokonuje własnej selekcji tego, co do niej dociera, tylko poddaje się zawodowym selekcjonerom.

Kiedy jest ten moment, kiedy kończy się Twoje granie, to jest jeszcze za komuny i na wiele lat. Pamiętam, że w połowie lat 90. zostałem zaproszony przez Marka Czechowskiego na imprezę do galerii Horszowski-Potoczny, przy placu Solnym, ja miałem wtedy chyba z dziewiętnaście lat, grałeś tam na syntezatorze.

Albo ma śmietnik w głowie.

Tak, smutnie wtedy rzęziłem, muzycznie to było słabe. To był taki okres, że miałem jakieś graty w domu i coś rzeźbiłem, kiedy ktoś proponował zagrać. Potem byłem na koncercie w Gumowej Róży, grałeś pod hasłem Kaman i Delta Widawy. (śmiech) Bardzo zły koncert. Spotykałem wtedy Bluesmena [Piotra Jankowskiego – dop. red.], który mówił, że sobie gracie w duecie. To było całkiem niedawno [dziesięć lat temu – dop. red.], ale jeszcze zanim rzuciłem picie i przeszedłem odwyk. Zawsze miałem jakiś instrument w domu albo oprogramowanie do komputera do robienia dźwięków i coś tam dłubałem. Brzdąkałem z komputerkiem, zaczęła przychodzić Irenka z trąbką, zaczął się pojawiać Marek Marihuan Tymiński z Latających Odchodów i zaczęliśmy dłubać. Graliśmy też na skłocie na Kromera i w innych miejscach, koncert w Gumowej był jednym z tych epizodów. Co spowodowało, że znowu Ci się zachciało grać? Po prostu stwierdziłem, że ten świat muzyki, który proponuje otaczająca mnie rzeczywistość, jest nie do końca interesujący, a ego artysty jest takie, że najłatwiej mu się tańczy do własnej muzyki... (dłuższa chwila namysłu) Doszedłem do wniosku, że jeśli chcę posłuchać koncertu, który mnie interesuje, to sobie sam go zagram. Jak chcę przeczytać coś dobrego, to sam to sobie napiszę, też tak mam. No tak, to jest przekleństwo tego palca, który cię trącił. W dzieciństwie, które cię zmusza do takich zachowań, irracjonalnych, jak wskazuje przykład wielu artystów. Może problem polega na tym, że wewnątrz siebie dalej czuję się 16-18-latkiem, dla którego

42

Tak, a o tych, którzy dokonują wyboru – to jest podstawowa umiejętność, której człowiek powinien się nauczyć w życiu.

Historia świetności pewnego think tanku

Kiedyś z tym wyborem było prościej, ukazywało się (lub docierało do Polski) mało płyt, książek, każdy tytuł był wydarzeniem i można to było sobie jakoś poukładać. I przeczytać, tak. Dokładanie się do megamasy informacji, która i tak jest już nie do ogarnięcia, nawet przez wyspecjalizowane zespoły ludzkie, przekopywanie się przez tę nadprodukcję, to jest coś, co zmusiło ludzkość, by nie produkować rzeczy na wieczność. Przedmioty mają wpisane w siebie samobójstwo. Samobójstwo i samozagładę. Żeby generować konsumpcję tak, jakby bóg konsumpcji i bóg przetrwania był bogiem, który nas teraz dotyczy.

Z Wojciechem Jeżewskim

Joanną Synowiec, Falanster, z k o ń c e m u b i e g ł e g o r o k u prz e s t a ł i s t n i e ć , rozmawia Marcin Czerwiński. i

w s p ó łt w ó r c a m i w r o c ł a w s k i e g o k l u b u

który

Fotografie: Marcin Maziej

Czyli po Twoim powrocie twoja muzyka nie trafiła na żyzną glebę? A jednocześnie w międzyczasie jest taki moment, że interesuje się mną firma ATM i robi o mnie film. Widziałem ten film na TVP Kultura, jest emitowany co jakiś czas. Za pieniądze z tego filmu mam możliwość zagrać z profesjonalnymi wrocławskimi muzykami jazzowymi, którzy żyją z grania i to daje mi pewność, że obojętnie, jaką żenadę wykonałbym jako frontman, to dobrze nastawiony tył jest w stanie z tego zrobić produkt do łyknięcia bez żadnych problemów. To jest odpowiedź na pytanie, na ile ja jestem artystą. Zagrałem sobie z zawodowcami i wiem, że w każdym układzie sobie poradzę, nie powali mnie magia nazwiska, mogę zagrać z Keithem Richardsem, wymienić się z nim w solówkach, to nie jest żaden problem, a jednocześnie nie jest to moim celem w życiu, bo zbieg przypadków sprawił, że dawno straciłem taką przebojowość, żeby pchać się na afisz, nie mam specjalnego parcia na szkło. Dziękuję za rozmowę.

43


Marcin Czerwiński / Czerwo01: Falanstera już nie ma. Co się stało?

Druga Fala działa od kilku miesięcy. Kim są nowi gospodarze?

Joanna Synowiec, Wojciech Jeżewski: (długi donośny śmiech)

WJ: To jest grupa realizująca projekt spółdzielni socjalnej, którą będzie zakładała w niedługim czasie... No i tyle. Oni tak naprawdę w tym momencie dopiero budują sobie całą tę strukturę: w jaki sposób działać, na co kłaść nacisk w całej tej skomplikowanej maszynie, która stoi za funkcjonowaniem takiego miejsca.

Jeszcze raz: w maju 2009 założyliście, jedyny tego rodzaju we Wrocławiu, klub fair trade i księgarnię w jednym, gdzie odbywały się liczne spotkania i eventy środowisk zaangażowanych społecznie i kulturalnie. Przez te lata miejsce przy Antoniego 23 stało się niepowtarzalnym, znanym w całej Polsce think tankiem, ogniskującym niezależną myśl lewicową. Ale Falanstera już nie ma. Co się stało? Przechodząc pewnego dnia obok, zauważyłem, że w środku nie ma książek, zniknęły regały, a działa klub, który się nazywa Druga Fala. Oczywiście skojarzyła mi się ta nazwa bardzo konkretnie z pewnym nurtem intelektualnym. Ale wracam do mojego pytania. Co się takiego zdarzyło? Wojciech Jeżewski (WJ): Jeśli miałbym mówić w perspektywie ekonomicznej, to historia Falanstera od samego początku jest historią upadku Falanstera. Zapowiedzi tego, że długo nie będzie funkcjonował, było sporo już dawno. A ostatnio mieliśmy epizod z zewnętrznym operatorem, który miał się zająć w pracy klubu częścią najbardziej niewdzięczną, czyli prowadzeniem i obsługą baru. To też nie wyszło. Okazało się, że nasze chęci, nasze wyobrażenia, jak to ma wyglądać, są niewspółmierne z potrzebami biznesowymi. No i teraz Falanstera nie ma jako projektu, który od początku był projektem bardziej kulturalnym niż gospodarczym. Ale jest Druga Fala, która kontynuuje prowadzenie lokalu. Myśmy z tego chcieli zrezygnować za wszelką cenę, całkowicie już umęczeni. Joanna Synowiec (JS): Złożyło się na to wiele równoległych sytuacji. Otwierając Falanster, żyliśmy na fali optymizmu, że jesteśmy w stanie prowadzić niezależne miejsce z całym bagażem kulturalnym i społecznym. Nie zdawaliśmy sobie dogłębnie sprawy z tego, że stykamy się z gospodarką kapitalistyczną, która będzie od nas wymagać różnych rzeczy. Chociażby tego, że duża część pracy w pewnym momencie była pracą administracyjno-gospodarczą, a nie kulturotwórczą. I chyba po tych paru latach, zderzając się z tą perspektywą, straciliśmy trochę serce do tych działań. Powiedziałabym, że prowadzenie takiego miejsca jest jak nieodpłatna praca kobiet, wykonywana w domu i realnie wpływająca na PKB, ale niewidoczna dla większości ekonomistów. I my tę ciężką pracę staraliśmy się bardziej lub mniej udolnie wykonywać tak, żeby to miejsce budowało perspektywy działania nie tylko dla nas, bo my byliśmy na końcu kolejki działaczy kulturalnych i społecznych, ale głównie dla innych. I może gdzieś, w pewnym momencie, nie starczyło nam na to siły. Myślę też, że „Falanster-zamknięcie” to w pewien sposób uwolnienie się przez nas od myśli, że za wszelką cenę musimy to prowadzić. I bardzo się cieszę, że klub przechodzi w ręce osób, które chcą go prowadzić, że nie zamykamy i nie wprowadza się tam np. sklep meblowy, tylko zostawiamy przestrzeń dla tych, którzy być może mają nawet lepszy pomysł na to, jak prowadzić to miejsce tak, żeby dawało im zarobek i satysfakcję.

44

Czy ta nowa grupa wywodzi się z kolektywu Falansterowego? JS: Nie. Ale tak mówimy: „oni”, a to jest trochę wynikiem takiego „my”, w sensie wspólnego namysłu: co dalej z tym miejscem. To jest też pewien proces – proces zastanawiania się, ile kto może włożyć we wspólną pracę, kto na co ma ochotę itd. I jest to grupa w sumie w pewien sposób ocierająca się o Falanster przez te lata, mniej lub bardziej. A co z samym kolektywem, który pracował wcześniej? Na przykład ludzie, którzy stali u was za barem? Czy oni się wycofali? WJ: Głównym zadaniem kolektywu było prowadzenie tego miejsca, a więc w momencie, kiedy zaczęliśmy z tego powoli rezygnować, część osób też się wykruszyła. Po prostu z tego względu, że praca była darmowa. Nie zarabialiśmy na tym prawie nic... JS: ...nic nie generując. WJ: Bardzo niewielkie zapomogi, że tak powiem. Więc sytuacja życiowa kilku osób zmusiła je do tego, że musiały sobie poszukać innego miejsca zarobkowania. Doszło do naturalnego rozproszenia. Ale część osób z kolektywu weszła do fundacji, która była formalnym podmiotem prowadzącym Falanster. Część kolektywu weszła do innych grup oddolnych, które działają i we Wrocławiu, i jeszcze szerzej. Tak że kolektywu nie ma już jako takiego. Kontakty pozostały i duża część z nas współpracuje ze sobą cały czas. JS: Toczyliśmy też różne spory. Jak rozwiązywać sytuację pracy w tym miejscu. I chyba to też był ważny aspekt, że wszyscy pracowaliśmy za barem, a jednocześnie wszyscy mieliśmy ambicje wobec tych rzeczy, które działy się programowo w Falansterze, więc pracy było dwukrotnie więcej. To bardzo wymagająca sytuacja i nie do pogodzenia na dłuższą metę w takim zakresie. Po prostu wykańczająca. Czy planujecie włączyć się w tę nową spółdzielnię socjalną? WJ: Jeśli o mnie chodzi, jestem po pierwsze w zarządzie fundacji – instytucji, która przejmuje zobowiązania wygenerowane przez Falanster. Jako fundacja wspomagamy te osoby, które powołały grupę spółdzielczą. Metaforycznie można powiedzieć, że fundacja przechodzi teraz proces terapeutyczny, to znaczy oczyszcza się z tego obciążenia, którym było dziecko w postaci klubokawiarnioksięgarni. Musimy się na nowo zdefiniować. To pewnie jeszcze chwilę potrwa.

Oczywiście będziemy musieli jeszcze spłacać te długi i główkujemy teraz nad tym, jak to zrobić, żeby nas to jakoś bardzo nie zablokowało w życiu. To tak jak „Rita”. My też teraz spłacamy długi. (śmiech) WJ: Istotna była wspólnota, czyli kolektyw. To nie był podmiot, który zatrudniał ludzi, wynajmował i mówił: a to teraz ma wyglądać tak... I był pan prezes i pani prezeska oraz pracownicy. Nie, to był projekt partycypacyjny, proces ekonomii uczestniczącej. Nie myśleliście o tym, by zostawić sobie jakiś kawałek miejsca do możliwych działań w Drugiej Fali? WJ: Nie ma z tym żadnego problemu. Jeśli będziemy chcieli i będziemy mieli pomysły, to będziemy je realizować. Zresztą tak już się trochę dzieje... JS: Na działania kulturalne na pewno wszyscy mają chęć i pomysły. Jeśli próbowaliście połączyć działalność kulturalną, ideową z działalnością ekonomiczną – sprzedażą książek, produktów fair trade i prowadzeniem baru i to nie wypaliło, dlaczego im miałoby wyjść? Na czym polega zmiana paradygmatu? Czy wszystkiemu były winne książki, czyli księgarnia w Falansterze? WJ: Nie, założenie było w ogóle inne. Chcieliśmy prowadzić kawiarnię i księgarnię, która przez dwa lata była otwarta do dwudziestej, jeśli nie dłużej, w której przez pierwszy rok działalności nie było w ogóle alkoholu. JS: Nawet o nim nie myśleliśmy. WJ: Nawet nie myśleliśmy o tym, że taki etap nastąpi. Otworzyliśmy przecież Falanster na ulicy samych zakładów pogrzebowych, gdzie też w ogóle nie było ruchu itp., itd. Wykonaliśmy kilka kroków, które świadczą o naszej całkowitej niewiedzy gospodarczej. Później to analizowaliśmy z ludźmi, którzy piszą biznesplany: pokazali nam na kartce, ilu ludzi musi przychodzić, żeby na kawie można było zarobić. Tysiące takich rzeczy. W tym momencie Druga Fala korzysta z tego doświadczenia, które my zdobywaliśmy przez trzy lata. To jedno. Po drugie, 2F kładzie bardzo wyraźny nacisk na to, że to jest klubokawiarnia. Nie księgarniokawiarnia, a klubo-. Czyli że jest wieczorami otwarta, jest alkohol od samego początku. Inny pozom startu. Czy im to wyjdzie, czy nie... Bardzo chciałbym, żeby wyszło. Jest wiele podobnych lokali, które funkcjonują dosyć dobrze.

Tworząc to miejsce, byliśmy po doświadczeniu innego lokalu, wynajmowanego od miasta, który prowadziliśmy przez jakieś pół roku, chodzi o Złe Wychowanie na placu Kościuszki. Czynsz był prawie taki sam, jaki mieliśmy w Falansterze, mimo że oferowaliśmy projekt kulturalno-społeczny. Okazało się, że miasto ma dla nas takie same stawki na działalność kulturalną, jak na typową działalność gospodarczą. Nie braliśmy udziału w konkursie, który mógłby nam gwarantować lepsze warunki, nie było takiego konkursu. Poza tym miasto nie miało żadnego strukturalnego pomysłu na politykę wobec nietypowych działalności opartych na zasadach ekonomii społecznej i działaniach kulturalno-społecznych. Do tej pory wydaje mi się, że nie ma. Do tej pory pojęcie ekonomii społecznej czy gospodarki społecznej jest dla większości urzędników miejskich pojęciem, z którym nie wiedzą, co zrobić... JS: Taka zerojedynkowość. Albo masz opcję startowania jako NGO’s i wtedy nie prowadzisz działalności gospodarczej i otwierasz świetlicę, biuro czy coś podobnego – albo prowadzisz tam działalność gospodarczą i wtedy masz już stawki jak przedsiębiorstwo, czyli zwykła działalność gospodarcza. Z taką rzeczywistością się zmierzyliśmy, otwierając Falanster. WJ: Wydawało nam się, że wyjścia nie ma, jeśli chodzi o wynajem lokalu. Miasto nie proponowało nic lepszego. Byliśmy jednym z pierwszych pomysłów tego typu, żeby prowadzić coś, co ma mieć bardzo mocny charakter kulturalno-społeczno-polityczny, a jednocześnie być po prostu miejscem na co dzień funkcjonującym jak kawiarnia. JS: Od początku myśleliśmy o tym miejscu bardziej jako o formie świetlicy z kawiarnią, która utrzyma to miejsce. Było to błędne założenie – w takim systemie, w jakim przyszło nam żyć w Polsce, w której nie ma do końca klasy średniej, o której moglibyśmy myśleć w perspektywie osób, które chętnie przyjdą na kawę, kupią książkę, bo chcą sobie poprawić nastrój. Dla mnie inspiracją było to, co się działo w tamtych latach w Warszawie. Wydawało mi się, że jest potrzeba, że będzie można sprzedawać tylko kawę i książki. Dziś wiem, że we Wrocławiu jest to prawie niemożliwe przy komercyjnym czynszu. Warszawa jest centrum, a my jesteśmy peryferiami tej przestrzeni, także w rozumieniu ekonomicznym. Nie mówię o poziomie kultury ani otwartości społeczeństwa, ani niczym takim. Myślę o perspektywie zwykłej ekonomii. Nie czuję się jako mieszkanka Wrocławia gorzej, ale chcę przez to powiedzieć, że to jest problem strukturalny. Polityka władz Warszawy jest inna w kwestii podejścia do ekonomii społecznej?

Jednym z poważnych problemów było ponoć to, że wasz lokal należał do prywatnej instytucji czy organizacji, która proponowała komercyjne ceny wynajmu.

JS: Pewnie jest bardzo różnie, dość nietransparentnie i indywidualnie, jak w dużej większości polskich miast. Teraz słyszałam, że burmistrz Śródmieścia rozpisuje konkurs na zaułek księgarń i z tego, co wiem, to jeden z tych lokali, które mają tam być księgarniami, ma 20 m² i istnieje opcja wynajęcia za jakieś 500 zł.

WJ: No tak, ale dla nas nie było różnicy, czy wynajmiemy lokal od miasta czy od prywatnej organizacji.

Czy jest możliwa taka polityka władz Wrocławia wobec księgarń w najbliższym czasie, która

45


spowoduje, że księgarnie w centrum miasta, jak Kwant czy Arkady, przestaną upadać? Co musiałoby się stać, żeby zmieniła się lokalna polityka wobec sprzedaży książek? WJ: Wszystko. (śmiech) JS: Wiesz, to chyba też pytanie o perspektywę działań miejskich na rzecz społeczności czy społeczeństwa. Wydaje mi się, że naprawdę dużo musiałoby się w polityce miejskiej zmienić pod wieloma względami, również pod względem uznania prawa do miasta i decydowania o nim mieszkańców i mieszkanek. WJ: ...w ogóle podejścia do przestrzeni publicznej, do dobra wspólnego. To są pojęcia, które według mnie pojawiają się tylko jako słowa-wydmuszki, które trzeba od czasu do czasu rzucić w takiej politycznej nowomowie, żeby być, że tak powiem, sprawnym i politycznie poprawnym, trzeba się odwoływać do tych pojęć. Za tym nie idzie żadna polityka, przynajmniej we Wrocławiu. Ja jej nie widzę. Pytałeś o księgarnie. Jest jeden przykład, który bardzo wspieramy, to są Tajne Komplety. Tam rzeczywiście był zrobiony przetarg specjalnie dla księgarni. No i ekipa prowadzi księgarnię na pewno najlepszą we Wrocławiu – dla mnie nie ulega wątpliwości. To jest jednostkowe działanie. Czy Wrocław stać na więcej księgarń niż jedna?

JS: Ale co to znaczy: Wrocław stać? Wrocław posiada zasoby, jeśli chodzi o lokale. Te lokale są pewnym kapitałem, z którego Wrocław może korzystać. Korzysta w ostatnich latach w ten sposób, że chce je wyprzedać, żeby pokryć dziurę budżetową. Nawet w projekcie budżet zakłada, ile pieniędzy wpłynie ze sprzedaży lokali, których, jako miasto, jesteśmy wciąż właścicielami. Jest to krótkowzroczne z dwóch perspektyw. Po pierwsze, przyniesie to jednorazowy tylko przypływ środków, które od razu pochłoną długi miejskie, a po drugie, kto może sobie pozwolić na kupno lokalu? Wydaje mi się, że nie ludzie otwierający księgarnię ambitnego lotu. Prawdopodobnie wykupione lokale zasilą przestrzeń miejską w kolejne sklepy z ubraniami, banki, w najlepszym razie może restauracje, ale też wrócą na rynek wynajmu już z pełnymi stawkami komercyjnego wynajmu. Czy taka sytuacja daje szanse ambitnym księgarniom? Innym zagadnieniem jest proces rewitalizacji Nadodrza, gdzie pracuję i widzę, że powstają przedziwne jak na okolicę sklepy z rzeczami designerskimi, galerie komercyjne itp. Wygląda to dobrze, tylko sam proces wynajmu tych lokali w atrakcyjnych cenach nie jest działaniem na rzecz rozwoju potencjału społecznego, ale na rzecz gentryfikacji Nadodrza. Wiem, że wszyscy uparcie twierdzimy, że jest to rewitalizacja, ale kto na niej straci, a kto zyska, okaże się pewnie w przeciągu kilku następnych lat. Czy wierzycie w zorganizowanie okrągłego stołu z władzami miasta w tej kwestii?

Joanna Synowiec (w zielonej koszulce) i Wojciech Jeżewski (w okularach) wraz z kolektywem w Falansterze

WJ: Pytasz w kontekście kolejnych księgarń w mieście. Wydaje mi się, że następuje pewna zmiana i księgarnie będą coraz mniej potrzebne z pragmatycznego punktu widzenia. Zmieniają się nośniki i ludzie, którzy czytają książki i biorą udział w całej tej przestrzeni kulturalnej, coraz częściej korzystają z cyfrowych czytników czy po prostu jeszcze otwartego dostępu do źródeł internetowych, ale też z zasobów internetowych księgarń. Jeżeli jeszcze stanie się to bardziej przystępne finansowo, to naprawdę nastąpi spora zmiana. Czy chciałbyś powiedzieć, że to nie jest problem społeczny, tylko problem technologiczny, zmian cywilizacyjnych? WJ: Problemem społecznym jest to, że wyniki badań wskazują, że Polacy nie czytają książek w ogóle i w niewielkim zakresie uczestniczą w kulturze. I to nie są ci, którzy mają czytniki i w związku z tym nie kupują w księgarniach. Dlaczego ludzie nie czytają książek? Pewnie dlatego, że po prostu nie jest to jakaś ich podstawowa potrzeba. To splot bardzo wielu czynników. Nie da się tego sprowadzić do jednego, zwłaszcza ekonomicznego. Czy zakładając Falanster, mieliście świadomość tego, że sprzedaż książek to bardzo trudny rynek – zwłaszcza w Polsce? WJ: Mam dosyć duże doświadczenie, bo wcześniej prowadziłem księgarnię Czuły Barbarzyńca w Warszawie. Potem otwierałem tutaj wraz z koleżanką filię poznańskiej Kapitałki, księgarni naukowej, która upadła przez politykę jej właściciela, ale wtedy my oboje nie pracowaliśmy już w tej księgarni. Tak więc gdy planowaliśmy Falanster, wydawało nam się zupełnie naturalne, że będą tam książki. Ale mieliście świadomość, że ten rynek zaczyna się kurczyć? WJ, JS: (śmiech) WJ: Myślę, że nie jest tak, że kurczy się aż tak strasznie, żeby z księgarń w miarę dobrych się nie utrzymać. Dlatego, że nie jest to tylko kwestia tego, że rynek się kurczy, ale czegoś jeszcze innego – komercjalizacji różnych dziedzin, również jeśli chodzi o branżę wydawniczą i dystrybucyjną – oraz centralizacji dystrybucji. Na początku dekady 2000-2010 funkcjonowało w Polsce kilkadziesiąt hurtowni. W tej chwili tak naprawdę jest kilka, które mają 90% rynku. Komercjalizacji, czyli tego, że duże sieci zdobywają totalną przewagę, jeśli chodzi o sprzedaż. 90 czy 99% książek sprzedaje się w tej chwili w dwóch, trzech sieciach księgarskich. W związku z tym działają bardzo niekorzystne czynniki tego naturalnego doboru. Jeśli mamy mnóstwo niezależnych księgarń, to każda jest autorska. Jeśli mamy sieć, to pojawiają się w sztuczny sposób bestsellery, za które się też płaci. Jako niszowy wydawca też ucierpieliśmy na tym monopolu rynku, bo nie mogliśmy trafić do szerszej sprzedaży z naszymi książkami. Nakłady po-

46

niżej kilku tysięcy... to w ogóle do widzenia. Nie ma o czym mówić. WJ: I teraz bym jeszcze przełożył twoje pytanie, bo pytałeś, czy może być miejsce dla więcej niż jednej dobrej księgarni. Oczywiście, że może być. Problem nie polega na tym, ile księgarń może się utrzymać we Wrocławiu. Problem polega na tym, że czynsze komercyjne w tym mieście są wyższe niż w Berlinie. To jest dosyć ciekawe, że w kraju, w którym zarabia się czterokrotnie mniej, większość ludzi, którzy zajmują się kulturą i sztuką, jeśli nie pracuje w placówkach miejskich, to pracuje na umowach śmieciowych lub dorywczo – więc w jaki sposób ma nagle złapać inicjatywę, otworzyć galerię. Wiem, że powstają czasem inicjatywy, które coś tam umożliwiają osobom sprawnym i aktywnym, bo od czasu do czasu miasto uruchamia jakieś tam programy. Natomiast chodzi raczej o pewną strukturalną organizację przestrzeni publicznej. I tego nie ma – to jest duży problem. A jak z dotacjami? Dostaliście jakieś pieniądze z konkursów miejskich? JS: Nie staraliśmy się zbyt często o dotacje, bo brakowało nam zawsze czasu na wypełnianie formularzy i całą tę procedurę formalną. Przy okazji jednej próby, na fali sporej frustracji, że jest język formularzy i ten, którym trzeba tę rzeczywistość opisać, wymyśliłam projekt REWOLUCJA. Chciałam złożyć do Ministerstwa Kultury projekt prawdziwej rewolucji, który uwzględniałby potrzebne środki, miałby cele długo- i krótkoterminowe, byłyby rezultaty i wskaźniki, koszty druku publikacji, broszur, plakatów, banerów itp. i wszystko pięknie, formalnie poprawnie wypełnione. Taki mały protest przeciwko totalnej NGO-izacji przestrzeni kulturalno-społecznej, która z jednej strony daje szanse działania, a z drugiej na wstępie podcina skrzydła i ogranicza. Łatwo jest dzisiaj prowadzić spółdzielnię socjalną? WJ: Chyba trudno. Wydaje mi się, że jest to w ogóle trudne przedsięwzięcie. Stosuję tu pewien skrót myślowy. Traktuję spółdzielnię socjalną jako spółdzielnię partycypacyjną, czyli taką, w której struktura podejmowania decyzji jest w miarę płaska. I na tej bazie dochodzi do podziału kompetencji i zakresu działań. Decyzje podejmuje się wspólnie. Spółdzielnia socjalna oczywiście może mieć pełną strukturę, od dyrektora po pracowników. Mimo że wspólnie wszyscy są członkami spółdzielni. Tak też może być. Ale jeśli mówimy o spółdzielni socjalnej w znaczeniu spółdzielni partycypacyjnej, to wydaje mi się, że jest to po prostu trudne przedsięwzięcie. Bo trudno jest ze sobą współpracować, tworząc jakby od zera pewną strukturę organizacji pracy. Bo nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej płaskiej współpracy. Nikt nas tego nie uczył. Nie mamy za sobą takiej edukacji, nie konstruuje się takich programów w kuratoriach. Myślisz o ekonomii społecznej w sensie współpracy równościowej?

47


JS: Taaak. Już na etapie kształcenia w szkołach, gdzie aktualnie wiedza jest tak podawana, że struktura lekcji i zajęć szkolnych jest hierarchiczna i oparta na rywalizacji i nie ma perspektywy budowania grupy, wspólnoty i perspektywy pracy, w której każdy coś wkłada od siebie i jest to dobrze widziane. Czy to mógł być problem w przypadku Falanstera? WJ: No, był na pewno. To nie ulega wątpliwości. Myśmy tę ścieżkę tak naprawdę przecierali dla samych siebie. No i może byliśmy jakimś przykładem dla innych. JS: Sami się tego uczyliśmy. WJ: Nie byliśmy omnibusami, którzy wiedzieli, jak to poprowadzić. Po prostu zdecydowaliśmy ideowo, że chcielibyśmy to robić właśnie w taki sposób, że to jest bardzo istotny element współtworzenia rzeczywistości czy budowania struktur demokracji partycypacyjnej na różnym poziomie. JS: A z drugiej strony chyba ważnym elementem całej układanki w przypadku powodzenia spółdzielni socjalnych, kolektywów, działalności, które na pierwszym miejscu stawiają sam system pracy, a nie jej efekty, ważne jest to, że świat zewnętrzny dla takich organizmów nie jest przychylny. Świat wolnego rynku, w którym konsumenci, klienci, nie do końca rozumieją założenia takich wspólnot ekonomicznych. Wydaje mi się, że Niemcy, którzy przecież żyją w tej samej Europie, co my, i w tym samym systemie kapitalistycznym, mają znacznie większą wiedzę na temat tego, czym jest ekonomia społeczna, kolektyw, spółdzielnia i cały ten konglomerat wspólnotowy. WJ: Ale trzeba pamiętać, że oni to budowali jeszcze w okresie „mitycznego tworu”, który nazywał się państwem socjalnym, którego już nie ma, a które w Polsce jest traktowane na równi z PRL. Państwo, które ma rozbudowane gwarancje społeczne, które realizuje politykę socjalną, jest utożsamiane z totalitarnym państwem komunistycznym. JS: Ale mówiąc „brak edukacji”, też nie chcę powiedzieć, że jesteśmy wszyscy nieukami czy że jest to jakby nasza wina. Całe lata transformacji rozkładały system współpracy, wspólnoty, myślenia o dobru wspólnym. Czy to również dlatego wrocławska Obywatelska Rada Kultury jakby nie działa? Czy to dlatego stolica kultury 2016 może się okazać ideowym niewypałem? WJ: Jedno to jest na pewno kwestia umiejętności współpracy, tworzenia struktur, które obejmują różne organizacje, będące w stanie przejść ponad swój partykularny interes. Drugie – to paternalistyczny system obdarowywania. Na zasadzie: dziel i rządź, która tak naprawdę w dużej mierze pozbawia autonomiczności organizacje, zdane na to, że z tych pieniędzy czerpią. Nie mogą się odciąć. A trzecia sprawa

48

jest ogólna. Mówisz o niewypale ideowym Europejskiej Stolicy Kultury. Wydaje mi się, że kłopot polega na tym, że w debacie publicznej posługujemy się bardzo ubogim językiem poprawności politycznej. Ideowo ubogim. Zakres pojęć, które się stosuje, jest neoliberalny. Do tego całe to odwrócenie relacji: kapitał-społeczeństwo, gdzie stawia się na kapitał, pieniądze. I to kapitał niejako narzuca, jak ma funkcjonować społeczeństwo. I takim też językiem się posługujemy... Cokolwiek budujemy, cokolwiek w przestrzeni publicznej się pojawia – poważne dysputy, to one są reprezentowane przez sytuacje, w której kumulacja pieniądza jest najważniejsza. I ona ma dopiero umożliwić to, że my jako społeczeństwo będziemy mogli funkcjonować na trochę lepszym poziomie. To jest totalnie jednowektorowe myślenie. JS: A mnie się wydaje, że kłopot ze stolicą kultury polega na tym, że jej fundament był chyba taki, że miała wzbogacić wizerunek Wrocławia, a nie zmienić społeczeństwo. WJ: To jest właśnie to myślenie PR-owo-marketingowe. JS: Czy samoorganizowanie się sąsiedzkich grup, np. organizujących wspólny piknik, jest dla stolicy kultury działaniem w ramach stolicy kultury? Czy ma to realną wartość dla stolicy kultury, żeby takie działania wspierać? Laboratoria. Kolejne słowo wytrych. WJ: Możemy to nazwać: Inkubatory Przedsiębiorczości. Dosłownie, dokładnie na tej samej zasadzie ma to działać: zbierać tych ludzi, którzy są świetnymi menedżerami kultury. Nie chodzi więc o zmianę społeczną. Nie chodzi o to, żeby nam się tu lepiej żyło. Chodzi o to, żeby wygrać pewną grę na rynku kapitału. Dokładnie. Może to być np. marketing miasta. JS: No i często bijemy się tak naprawdę o tych samych obserwatorów, o tych uczestników, którzy już dawno we wszystkim uczestniczą, tak że ta wymiana jest zamknięta. Zamknięty obieg tego samego środowiska. Gdy myślę o perspektywie jakiejś dużej działalności na rzecz kultury w mieście Wrocław, to zaczynam myśleć o tym, że powinno to być rozmontowanie właśnie tej grupy przekonanych i podjęcie działań na rzecz Psiego Pola czy Brochowa. Ale też nie takich, że my tam przyjeżdżamy, bo tam jest projekt, który ma pieniądze. Tylko takich, które dzieją się gdzieś stamtąd, bo ktoś był chętny, żeby coś zacząć robić albo miał taką potrzebę. WJ: Dlaczego na przykład przy okazji stolicy kultury nie padł pomysł: może zacznijmy, choć troszeczkę, budować budżet partycypacyjny? Dlaczego nie oddać częściowo pieniędzy na działalność kulturalną osiedlom, mieszkańcom, dzielnicom? Dzielnicom – to nawet za wysoko dla mnie, bo to za duża jednostka terytorialna, tu już wchodzi od razu biurokracja. Natomiast czemu nie może to być „laboratorium – moja ulica”? Czemu ulica nie może być laboratorium kultury? W ostatnich tygodniach pojawiła się propozycja

budżetu obywatelskiego w wysokości 2 mln, ale wygląda to na kolejne działanie, które ma zamknąć usta krytykom, a nie otwierać debatę nad całkowitym budżetem partycypacyjnym. W tym samym momencie miasto zasila kasę klubu sportowego WKS o kolejne 4 miliony już bez konsultacji społecznych. Gdyby była taka możliwość, kandydowalibyście w wyborach samorządowych?

...i wtedy... JS: ...będziesz mógł Asię utrzymywać. (śmiech) WJ: A cała reszta w tym momencie jest przykryta... JS: ...niepewnością... WJ: ...niewiedzą...

JS: Nie. (śmiech)

JS: ...ciemnością...

Nie wierzycie w naprawianie systemu? Ma być jednomandatowy.

WJ: Ja na razie odpoczywam. Czuję się doskonale. Nadrabiam zaległości lekturowe.

JS: Nie. Myślę, że próba jego demontażu od środka jest skazana na niepowodzenie. No tak. Uważam, że jest pewną porażką z samego założenia, bo wchodzisz i tak w grę demokracji przedstawicielskiej, która przynajmniej we Wrocławiu nie ma nic wspólnego z demokracją partycypacyjną.

JS: Uciekliśmy ze sfery kultury.

A co będziecie robić, gdy już odpoczniecie?

Ale ja w to nie wierzę, bo chociażby teraz współorganizowałaś Manifę – znowu.

WJ: Może... Ale kiedy zastanawialiśmy się, te kilka miesięcy temu, nad zamknięciem, to braliśmy pod uwagę, że może fajnie byłoby zafunkcjonować w formie świetlicy. No, tak w cudzysłowie świetlicy, która po prostu nie zajmuje się zarabianiem pieniędzy, a w każdym razie utrzymuje się na przykład ze sprzedaży napojów (śmiech) firmy „Dobre Moce”.

JS: No tak, współorganizowałam. I pracuję w stowarzyszeniu Nomada.

Czyli to samo, tylko bez sprzedaży książek jako dodatkowej działalności.

Czym się tam zajmujesz?

JS: Nie. Źle to trochę powiedziałeś. Świetlica miałaby być świetlicą po prostu.

JS: Ja bym chciała już tak odpoczywać do końca. To mit, że praca jest wartością (śmiech).

JS: (śmiech) Przeciwdziałam przemocy z nienawiści. Mamy punkt wsparcia dla osób, które takiej przemocy doświadczają na ulicach wrocławskich. Robiłyśmy badania wśród imigrantów i może uda się teraz w ciągu dwóch tygodni opublikować raport. On jest oparty na badaniach z przełomu 2010/11, ale jest nadal aktualny, robimy niezależny monitoring tego zjawiska i tymczasem sytuacje się powtarzają. No i wrocławskie ulice dla takich ludzi, którzy odróżniają się kolorem skóry, szykują dosyć traumatyczne przeżycia.

Bierzecie pod uwagę, że otworzy się jeszcze kiedyś Falanster? JS: Nie!!! (śmiech) Ja nie.

Czyli miejscem spotkań ludzi. WJ: Miejscem warsztatów, pokazów filmowych, być może biblioteki na przykład. JS: Czytelni... WJ: Czytelni oczywiście zaangażowanej itd.

Wojtku, a ty co będziesz robił?

Chętnie przystąpimy z naszym księgozbiorem do waszej czytelni.

WJ: O Jezuuuu!

JS: (śmiech)

Po uzdrowieniu sytuacji, po „oczyszczeniu” sytuacji w fundacji?

WJ: W takim sensie Falanster mógłby się odtworzyć. W sensie knajpy, kawiarni na pewno nie. Zresztą w tym formacie jest jakaś kontynuacja w postaci Drugiej Fali. Nie wiem tylko, czy chcielibyśmy pod tą samą nazwą jeszcze coś robić.

WJ: Ja... Ja sprzedaję napoje. Otworzyłem ze swoim kumplem ze starych licealnych czasów hurtownię napojów. Pierwsze zaczęliśmy wstawiać jeszcze do Falanstera. Liczę, że z tego będę się mógł sensownie utrzymać razem z Asią.

Dzięki za rozmowę.

49


Ian / Peter

Adam Wiedemann

Jakiś czas temu znienacka zadzwonił Maciek i po pierwszych wstępnych słowach, że już się coś za mną stęsknił i porozmawiać chciałby, czy też „usłyszeć głos” (będący, jak wiadomo, oznaką tyleż bliskości, co i rozdzielenia), powiedział, że w Warszawie występuje Bostridge i on by się na niego wybrał, więc albo niech ja kupię biety w kasie, albo on kupi przez internet. Ja byłem wtedy w całkowitym proszku, niby się wybierałem na miasto, ale się w końcu nie wybrałem, a następnego dnia miałem wyjazd do Krotoszyna, bilety zatem zostały kupione przez Maćka, który w kolejnym telefonie powiedział, że ma dla mnie „pewną wiadomość”, ale to mi powie, jak już się spotkamy, twarzą w twarz. No tak, przez telefon można przekazywać tylko niepewne wiadomości, zażartowałem, po czym wróciłem do swoich melancholicznych celebracji braku i utraty. Mamy w tym roku Rok Lutosławskiego oraz Rok Brittena, byli oni rówieśnikami, w co dość trudno uwierzyć, Britten już bowiem przed wojną był wybitnym kompozytorem, czego nie można powiedzieć o Lutosławskim, który swój własny głos odnalazł dopiero przeczekawszy stalinizm, ale też w związku z tym przemawia do nas zupełnie innym językiem, nie ma w tym nic z podpatrywania, które się Brittenowi co i raz zdarzało, Lutosławski wszystko mozolnie wyciąga z samego siebie, osiągając zresztą efekt specyficznej ulotności, jego utwory są jakby „nieważne” i jest to – w najlepszym tego słowa znaczeniu – muzyka „lekka”. Bostridge postanowił wykonać ukłon w stronę Lutosławskiego i wykonać nam jego Paroles tissees napisane dla Pearsa (który był, jak wiadomo, chłopakiem Brittena), następnie zaś swój numer poFot. Katarzyna Kopacz

pisowy, czyli Brittenowskie Iluminacje, które z kolei dla Pearsa nie zostały napisane, gdyż jeszcze wtedy chłopcy się nie znali. Maciek przyjechał, złośliwie nie wyszedłem po niego na dworzec, bo zresztą tyle co wstałem i chciałem się jeszcze wykąpać, jakoś dotarł sam metrem i zrobiłem mu kawę, wymieniliśmy gwiazdkowe prezenty (wcześniej nie było kiedy), po czym usiedliśmy i powiedział, bo wiesz, ja teraz jestem związany z Marią. No rzeczywiście, wiadomość piorunująca, gdyż Maria jeszcze niedawno była dziewczyną Jarka i nawet dzwoniła do mnie ostatnio w Jarka sprawie, no ale Jarek zwariował, siedzi w tym swoim forcie, zarasta brudem i wrasta w swoje szaleństwo, a zatem nic dziwnego, nie wyobrażam sobie, kto teraz chciałby z nim być. Są rzeczy obiektywne, z którymi trzeba się pojednać, tego się nauczyłem od życia i najzupełniej szczerze ucieszyłem się, bo przecież lepiej, że Maciek ma taką fajną dziewczynę jak Maria, niż gdyby miał mieć jakąś niefajną. Michałek początkowo nie miał z nami jeść, ale Ambroziak puściła go kantem, więc zjedliśmy w końcu razem kurę w sosie indyjskim z wiórkami, po czym poleciał na wykład, a my pobyliśmy jeszcze trochę ze sobą i też poszliśmy na metro, w metrze Maciek mówił tak cicho, że nawet współpasażerowie go nie słyszeli, a ja miałem na głowie czapkę pilotkę, w końcu musiałem ją zdjąć. Na schodach ruchomych uświadomiłem sobie jedną rzecz, Maria też nie używa zdrobnień, więc będą do siebie mówić „Mario” i „Macieju”, tak jak lubią. Do filharmonii doszliśmy w sam raz, tam już czekała na nas Basia, którą mi Maciek wcześniej dookreślił jako wybitną panią doktor, a okazała się

51


fajną, wesołą koleżanką, prawdopodobnie widzieliśmy się już wcześniej, bo chodzimy na te same koncerty. Druga Basia dopadła nas na schodach wiodących w górę, była z Henryczkiem. Basia i Henryczek, bo przecież nie Barbara i Henryk. – Basia. – Barbara Kopeć – przedstawiły się sobie Basie. Z początku wydawało się, że mamy te same miejsca w drugim rzędzie, ale to tylko Maciek nieuważnie przeczytał bilet, oni mieli dwudzieste trzecie i dwudzieste czwarte, a my trzecie i czwarte, usiedliśmy zatem po przeciwnych końcach sali i zaczęło się. Dyrygent od razu mi się nie spodobał, co prawda był to Abbado, ale nie Claudio, tylko jego jakiś pociotek, z początku dyrygował bez batuty, potem ją wziął, potem znów odłożył, że niby w wolnych częściach kształtuje dźwięk samymi dłońmi, przez co jednak nasi filharmonicy grali wtedy dość nieprecyzyjnie, bo nie są do tego przyzwyczajeni, przejechał się na tym nawet Stokowski, gdy występował tu w 59. Podczas oklasków zauważyłem, że Kopcie przesiedli się na lepsze miejsca, a przed nimi jest jeszcze lepsze jedno, więc też się przesiadłem i wtedy zauważyłem, że przede mną są jeszcze dwa, więc Maciek z Basią przesiedli się też. Żeby lepiej widzieć Bostridge’a. No i słyszeć. Mogłem już na nim być dawno, teraz sobie przypominam, że występował w Chicago, kiedy tam przyjechałem, i patrzył na mnie co jakiś czas z plakatów. No ale wtedy oszczędzało się każdy grosz, każdy cent. Ukazał się nam w końcu, długi i chudy, nieziemski. Lutosławskiego śpiewał uważnie, pięknym tonem, ale bez swobody i jakby lękliwie. I widać było, że się denerwuje, jak w czasie jego epizodów bez akompaniamentu ludzie chóralnie kaszlą, raz nawet pomylił się w tekście. Siedząca koło mnie pani, zapytana przez swojego małżonka, jak jej się podobało, powiedziała: Ja nie słuchałam muzyki, wsłuchiwałam się tylko w ten jego śpiew. Brittena wykonywał bez partytury i też bez żadnej już wymuszoności, wręcz przeciwnie, przesadnie nawet podkreślając swoje otrzaskanie z tym utworem, bycie z nim za pan brat i całkowite zrośnięcie. A potem nastąpiła Iberia Debussy’ego, grana całkiem na odczepnego, płasko i bez werwy, i przez to niemożliwie się dłużąca, parę razy myślałem, że zaraz zasnę, zwłaszcza że zasadniczo nie cierpię muzycznej turystyki, której ten utwór jest smutnym przykładem. Przy wychodzeniu nie mogliśmy się oczywiście zdecydować, gdzie teraz chcemy iść, na koncercie był też Michałek z Ambroziak i ciągnęli do Eufemii, ale my, że na wino, tylko gdzie na to wino?, Basia poleciała po autograf, ja spotkałem przy szatni Drotkiewicz, Kopcie czekali na nas przed obiektem i kiedy wyszliśmy, byli już porządnie zmarznięci. Postanowiliśmy pojechać samochodem Henryczka do Enoteki, bo tam na pewno będzie pusto. W samochodzie spytałem Basię, cze-

go właściwie jest tym doktorem, na co ona, że renesansu, i że swojego czasu nauczała Maćka. Uśmiejesz się, jak ci powiem, jaki ostatnio miałam referat, powiedziała, energeia i enargeia. Uśmialiśmy się wszyscy, po czym trzeba już było wysiadać. W lokalu kontrowersja, przy którym stoliku usiądziemy, bo prawie wszystkie były wolne. Zamówiliśmy wina, posługując się kartą win, zawsze najlepsze są te z początku listy. – W przypadku win sprawa rozgrywa się między 30 a 80 złotych, tańsze są zawsze takie same, droższe też – powiedział Henryk, który skądinąd nie pił, bo był kierowcą. Basie się polubiły. A może tylko Basia polubiła Basię? – Mam ochotę powiedzieć coś okropnego – powiedziała Basia, wpadłszy przy winie w nastrój nieco sardoniczny. – Powiedz, powiedz – zaczęła podjudzać ją Basia, a my razem z nią. – Bo ty jesteś – spojrzała na Henryczka – taki samiec omega. Rozgorzała dyskusja, gdyż nikt z nas nie wiedział, co by to mogło znaczyć. Ale też wszystkim wydało się to niezwykle trafne, trafiające wręcz w samo sedno. Lecz w samo sedno czego? – tego już nikt nie umiał zgadnąć. Tak w każdym razie siedzieliśmy, rozmawiając i przerywając sobie w najciekawszym momencie, aż w końcu przyszedł czas, żeby już pójść do domu, zatem po długich obliczeniach rozeszliśmy się w swoje strony, my z Maćkiem w stronę metra, patrząc po drodze, czy nie świeci się okno u Agusi, ale się nie świeciło. Ledwo usiedliśmy, przyszedł też Michałek, cały aż rozpalony imprezą w Eufemii i panującą tam atmosferą imprezowania. Kto był, kto komu dosrał, kto na kogo popatrzył. Wszystko to zostało nam opowiedziane, po czym wróciliśmy myślami do koncertu i przypomniałem sobie, że Basia mówiła nam, że jest na YouTubie Pears śpiewający Paroles tissees, i to z ruchem, więc (kiedy Michałek skoczył po następne winko) włączyłem to, żeby się naładowało, po czym (kiedy już wrócił) puściłem. Było to nagranie z Warszawskiej Jesieni 1975 (rok przed śmiercią Brittena), Pears już niemłody, siwy, w okularach, głos już nie ten, ale co za interpretacja, jakie wniknięcie całościowe w to, co Lutosławski (mniejszy od niego o głowę, też już niemłody, choć akurat w rozkwicie swoich sił twórczych) z siebie wysnuł. Niech się schowa Bostridge ze swoją aktorską pozą, choć oczywiście wcale aż taki zły nie jest, wręcz przeciwnie, ale to Pears pokazał nam, co to jest za utwór, o jakiej miłości niemożliwej. Siedzieliśmy zasłuchani, zagapieni, i stało się rzeczą ewidentną, że z całego wieczoru zostanie nam w pamięci interpretacja Pearsa. A potem oczywiście pokłóciliśmy się, jak zwykle o pierdoły, które rzecz jasna wydają się ważne, gdyż są aktualne, na czasie. Dotyczą nas i nami się żywią. Adam Wiedemann

52

Dwa światy

Marek Gajdziński

A kiedy myślisz o poezji, zapytała, to co wtedy? Kiedy myślę o poezji, zastanowił się. Kiedy myślę o poezji, powiedział w końcu, przychodzi mi do głowy pewne zdarzenie z mojego życia. Szedłem wtedy drogą przez pola, z plecakiem na plecach i ze smyczą w dłoni. Kiedy przejeżdżał samochód, przywoływałem do siebie psa i chwytałem za obrożę. Pies był duży i czarny, chociaż od tych samochodów robił się powoli popielaty, podobnie jak ja, o czym cały czas myślałem, zwłaszcza że byłem świeżo po kąpieli w rzece, której ujście znalazłem, gdy szedłem wzdłuż plaży, a potem poszedłem jej brzegiem w górę, aż znalazłem przytulne zakole i tam postanowiłem zdjąć z siebie plecak i ubranie, i zanurzyć się w wodzie. Potem wyszedłem na brzeg i zacząłem ćwiczyć, bowiem w uczonych pismach podaje się, że asany powinno się ćwiczyć w skupieniu ducha, w cichym, odosobnionym miejscu, na przykład w górskiej pustelni, w opuszczonym domu, w miejscu kremacji albo na brzegu rzeki. Na początek stanąłem tyłem do rzeki, wyciągnąłem ręce wysoko nad głowę, splotłem je ze sobą, a potem pozwoliłem rękom i całej górnej części ciała opaść do ziemi, zginając się w pół w pasie, tak że twarz moja, pomiędzy nogami, zwróciła się ku rzece. Napiąłem mięśnie nóg, podniosłem rzepki i pozwoliłem ciału się naciągać. Im ciało bardziej rozciągnięte, tym myśli swobodniejsze, pomyślałem i szybko odpędziłem tę myśl, by nie przeszkadzała mi w skupieniu. Mądre pisma pouczają też, że wszystkich asan jest osiem milionów czterysta tysięcy. Ale początkującemu wystarczy znać tylko 1600, tych najznamienitszych, dla zdrowia ciała i ducha najważniejszych.

Asany to postawy – ciała, ale też palców, tak u rąk, jak i u stóp, a także języka – z których składa się system jogi. Są wstępem do prawdziwej medytacji, w której chodzi, w skrócie, o rozpuszczenie wszystkich elementów świata w swoim umyśle, o rozpuszczenie ich tak dogłębne, że nawet sam umysł ma się w umyśle rozpuścić, tak że nie zostanie nic, tylko pustka. Nagle z pustki coś się wyłoniło, dźwięk, jak na samym początku świata, pomyślałem, wracając do przytomności. Do moich uszu docierały jakieś głosy. Ludzkie głosy. Zanim zdążyłem pomyśleć, że dobrze by było stanąć jakoś normalnie i nałożyć na siebie chociaż majtki, zza zakola wypłynął ponton z dwoma mężczyznami. Na mój widok umilkli i pozwolili się ponieść wodzie wedle miejsca, gdzie ja stałem, również w ciszy i bezruchu. Może i oni medytowali? Chwilę później głosy się powtórzyły, ale inne, i zaczęła się zbliżać łódka, tak samo inna. Przede wszystkim solidna, z drewna, nie taka dmuchana jak tamta. Jak wygląda świat z tej perspektywy, zapytał mężczyzna, zastanawialiśmy się, dodał z uśmiechem, mając na myśli dwie towarzyszące mu kobiety. Inaczej, odpowiedziałem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy, która patrzyła na nich, odwróconych do góry nogami lub dnem, na łódź odwróconą do góry dnem lub rzekę. To chyba jakaś pozycja jogi, powiedział mężczyzna, a ja nie miałem już możliwości mu odpowiedzieć, jako że znikli mi z widoku i tylko ich głosy, dochodzące zza ściany trzciny i sitowia, okraszone tłumionymi chichotami, przynosiły mi ich uwagi na temat korzystnego wpływu, jaki tego rodzaju ćwiczenia podobno mają na zdrowie człowieka, że rozciągają, że wzmacniają, i że szkoda, że ja nie mam na to czasu, jednej z pań.

53


Skończyłem ćwiczyć, trochę się poopalałem, jeszcze raz wykąpałem i wysuszyłem, ubrałem, zarzuciłem na plecy pakunek i, przywoławszy baraszkującą gdzieś w sitowiu psicę, przez nikogo już więcej nienagabywany, wyszedłem z przyrzecznych zarośli wprost na drogę, którą teraz szedłem, spowijany co jakiś czas w tumany gęstego kurzu, wzniecane przez przejeżdżające samochody, wypełnione wracającymi znad morza, do którego płynęła owa rzeczka, plażowiczami. Większość samochodów zwalniała na mój widok, ich kierowcy najwyraźniej zdawali sobie sprawę z tego, że ilość wzniecanego kurzu rośnie proporcjonalnie do szybkości, a więc i z tego, że zwolnienie spowoduje obniżenie jego poziomu. I byłem im za to wdzięczny, choć i tak ubranie i piesek robiły się popielate, a i w zębach coś mi zgrzytało, coraz mocniej po każdym kolejnym samochodzie, jako że dzień był osobliwie suchy i upalny, a nawierzchnia nieutwardzonej drogi – luźna i lotna. Naraz ogromny tuman pojawił się przed moimi oczyma i zaczął błyskawicznie nadciągać z zupełnie innej strony niż wszystkie poprzednie. Jakiś samochód pędził ku morzu. I choć był już całkiem blisko, najwyraźniej nie miał zamiaru zwalniać. Zamarłem. Tak się to szybko i niespodziewanie wydarzyło, że nawet nie zdążyłem psa do siebie przywołać, truchtającego spokojnie skrajem. Samochód przemknął obok psa i mnie, a kiedy chmura pyłu zaczęła opadać, wyłonił się z niej drugi. Jechał jeszcze szybciej, zupełnie jakby gonił tego pierwszego. I jeszcze większą ciągnął za sobą chmurę. Odwróciłem się za nim, zdumiony, no i też za tym pierwszym, i zobaczyłem, jak na dachu tego drugiego zaczęło migać światełko, i usłyszałem, jak rozśpiewała mu się syrena, jak w końcu oba samochody znikły z pola mojego widzenia. Ciekawe, dlaczego, myślałem, idąc dalej drogą, aż doszedłem do skrzyżowania. Tam wszedłem na drogę ubitą, asfaltową, więc kurz mi już nie groził. Za to samochody jeździły tu szybciej i więcej ich też jakby było, więc psa na stałe już na smycz wziąłem. No i idę tak sobie i idę, aż dochodzę do miejsca, w którym na skraju szosy stoją dwa motocykle, na jednym z nich mężczyzna, tyłem do mnie, w białym kasku na głowie. Zaraz przy szosie pole z dojrzałą kukurydzą, to w niej pewnie znikł ten drugi, pomyślałem, na siku albo na ząb zerwać coś, i właśnie się zastanawiałem, czy mówi się głowa czy raczej kolba, albo może i głąb, i jakby to było w różnych innych językach, szczególnie po angielsku, gdy nagle mężczyzna w białym kasku odwrócił ku mnie głowę, a może i głąb, i dostrzegł mnie, psa i odruchowy przestrach wysunął łeb z jego oczu. Odwrócił się z powrotem, jakby ostrogami spinał konia, wspiął się na oba pedały, kopnięciem zapuścił motor, i że – Kurwy jadą! – wrzasnął, i wyrwał z piskiem opon, i wciąż nabierając prędkości, pędził szaleńczo wprost w zachodzące słońce. W tejże samej niemal chwili zza moich pleców wyskoczył policyjny radiowóz, ale tym razem bez porykującej syreny, i nie ten sam, co poprzednio, co poznałem po marce samochodu, i pogonił za motocyklistą w białym kasku. Zatrzyma go?, zastanawiałem się, obserwując, jak znikają za odległym zakrętem, a jeśli tak, to za co? A ten facet, co siedzi w polu, przyszło mi do głowy i obejrzałem się za siebie. Drugi

54

motocykl nadal stał samotnie i nieporuszenie. Przypomniałem sobie, że ten pierwszy motocyklista, ten, który odjechał, zanim odjechał, najpierw zapuścił silnik, a dopiero potem wydał z siebie ten dziwny okrzyk, mający wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zaalarmować jego sikającego kolegę. Ale być może ryk silnika zagłuszył okrzyk, więc tamten niczego nie usłyszał i nadal spokojnie sika. Albo zrywa głąby. A tego tu goni policja. Albo już dogoniła. Ciekawe, czy zobaczę, co z tego wynikło? Ale nie zobaczyłem. Mimo iż szedłem tamtą drogą jeszcze dobrych kilka kilometrów, nie natknąłem się ani na motocyklistę, ani na radiowóz. Widocznie albo policjanci złapali motocyklistę i szybko się z nim uwinęli, albo, co bardziej prawdopodobne, w ogóle nie gonili jego, tylko kogoś innego. Ale jeśli tak było, to dlaczego motocyklista nie wrócił? No bo nie wrócił, przecież bym widział, jak wraca. Dlaczego zostawił kolegę w tej kukurydzy? Albo ten pierwszy radiowóz, ten z nieutwardzonej drogi, kogo on gonił? Że samochód, co przed nim uciekał, to oczywiste, ale kto był w tym samochodzie? Pirat drogowy? A może jakiś groźny przestępca? Albo prawdziwy pirat, nie drogowy, tylko taki normalny, oceaniczny, a więc też przestępca, też w samochodzie, ale na wakacjach? Taki pirat to na co dzień, w pracy ma tyle egzotyki, że na wakacje mógłby przecież mieć ochotę na coś zupełnie zwykłego, na przykład na plażę nad polskim morzem. Więc wsiada w samochód, sam albo z rodziną, i jedzie nad morze, a tu policja na niego już czeka i w pościg się rzuca zaraz po tym, jak piratowi udaje się sforsować nieudolnie sformowaną zaporę drogową. Dlaczego policja na niego czeka? Skąd wie, gdzie i kiedy czekać? Czy ktoś wydał pirata? Czy doniósł na niego jakiś jego fałszywy kolega z pracy? Ktoś z konkurencji? A może własna żona, żeby wreszcie móc spokojnie połączyć się z kochankiem? A może rozpracował go Interpol? Takie i inne pytania nie dawały mi spokoju podczas dalszej wędrówki szosą przez pola, wzdłuż jeziora, przez las i potem znowu wzdłuż kolejnego jeziora, już po zapadnięciu zmroku, po nocy. Może mógłbym się czegoś dowiedzieć, gdybym przejrzał poranne gazety, myślałem, albo wysłuchał wiadomości? Wiedziałem jednak, że tego nie zrobię. Za daleko już się posunąłem w tym nieczytaniu i niesłuchaniu, pewna granica została przekroczona, granica, zza której się już nie wraca. No bo po co właściwie? Co mnie obchodzi jakiś facet w białym kasku, jeden albo drugi, sikający w kukurydzy? Albo pirat, drogowy czy jakiś inny? Cóż mnie to wszystko może obchodzić? Przypomniałem sobie, jak kiedyś, wiele lat wcześniej, jechałem autostradą, szeroką, trzypasmową, do Hamburga z Amsterdamu chyba wracałem, jeśli mnie pamięć nie myli. Autostrada trzypasmowa, ale strasznie zatłoczona, bo przejeżdżałem przez coś w rodzaju niemieckiego Śląska, w dodatku w piątek po południu. Autostrada zatłoczona, ale nie zakorkowana, można się było spokojnie posuwać tym trzecim, najszybszym pasem, i to też robiłem, nim się posuwałem, wyprzedzając zwarte kolumny wozów po mojej prawej ręce, gdy nagle poczułem na plecach mocne uderzenie świateł drogowych, raz, drugi i trzeci, i we wstecznym lusterku zobaczyłem czarny samochód, który pojawił się nie wiedzieć skąd, wytracał właśnie

gwałtownie prędkość i łypał na mnie ślepiami. Rzuciłem okiem na licznik, było na nim sto sześćdziesiąt, to ile on musiał, pomyślałem ze zdziwieniem, grzać? I co ja mu mam właściwie, zastanawiałem się dalej, zjechać na bok, ale jak, gdzie? Na sąsiednim pasie miałem przecież gęsty sznur samochodów, które w dodatku poruszały się wyraźnie wolniej, musiałbym więc sam najpierw trochę zwolnić, żeby się między nie jakoś wepchnąć, a nie widzę powodu. Ale ten z tyłu napiera, mruga światłami i mruga, na zderzak tylny mi niemal przy tym najeżdża. Boję się trochę, z takim szaleńcem na plecach jechać, więc zwalniam niechętnie, migaczem robię sobie po prawej miejsce i zjeżdżam, czarny za mną gwałtownie przyspiesza, wyprzedza, ja za nim zjeżdżam z powrotem na lewy pas, przyspieszam, patrzę, a jego nawet nie widać, tak z kopyta wystrzelił. Potem jechałem przez jakiś czas spokojnie, zastanawiając się nad tym zdarzeniem, że skąd się tacy ludzie biorą, skąd u nich aż tak wielka niecierpliwość i ile to litrów paliwa musi się przy takich prędkościach, a zwłaszcza przy takich przyspieszeniach spalać, jak w małej rakiecie kosmicznej, o zużyciu klocków hamulcowych i innych części nawet nie wspominając, aż minęła mi tak we względnym spokoju dobra godzina z okładem i dopiero w okolicach Bremen natknąłem się na korek, na jakie dwa kilometry długi. W pierwszym odruchu pomyślałem, że to pewnie ten czarny, co tak na złamanie karku pędził, wypadek jakiś spowodował, ale zaraz się zreflektowałem, że ci, co szybko jeżdżą, rzadziej niż ci, co wolno, wypadki powodują, jak czytałem w jakiejś gazecie, że statystyki dowodzą, i tym myśl ową odpędziłem. Ale oto korek się wreszcie kończy i co widzę? Jego przyczynę, czyli migające syreny zielonych wozów policyjnych, ambulans i kilka innych samochodów na prawym pasie i poboczu, wśród nich właśnie ten czarny, na oko ten sam, ale nie rozbity, w całości, żaden z nich nie wyglądał na uszkodzony, więc po co, zadaję sobie pytanie, właściwie tak stoją? No cóż, korek się skończył, trzeba było jechać dalej i tak znowu znalazłem się sam na sam z myślami. O co tam mogło chodzić? Dlaczego aż tyle samochodów? Po co karetka? Odpowiedzi na to pytanie udzieliło mi niespodziewanie radio, jakiś czas potem. Kiedy wjeżdżałem do Hamburga, podawano wiadomości z ostatniej chwili. Tragiczne zajście na autostradzie numer taki a taki. Kierowca jadący najszybszym pasem ujrzał nagle w lusterku czarnego mercedesa, który zbliżał się z ogromną prędkością i mrugał światłami, żeby mu zrobić miejsce do wyprzedzania. Ale kierowca uznał, że sam jedzie wystarczająco szybko i że nie ma powodu ustępować. Jadący za nim się zdenerwował i przyłożył mu zderzakiem w zderzak. Obaj zjechali na pobocze. Kierowca, któremu rozbito tył, zatrzymał samochód i, oburzony, wybiegł w kierunku zatrzymującego się za nim mercedesa. Z mercedesa wyskoczył jego rozjuszony kierowca, w ręku miał już przygotowany nóż sprężynowy i tym nożem, nie tracąc czasu na zbędną pyskówkę, zdzielił bezczelnego zawalidrogę prosto w brzuch. Ugodzony kierowca zacisnął dłonie na rękojeści wbitego noża i zwalił się bokiem na asfalt. Kilku kierowców, którzy byli świadkami tego zajścia, zatrzymało się w bezpiecznej odległości. Wezwano policję i karetkę. Sprawcę zatrzy-

mano i obezwładniono. Ranny został odwieziony do szpitala, jego stan nie jest obecnie znany. I tyle. No tak, pomyślałem, wracając do rzeczywistości, ale to było w czasach, kiedy jeździłem samochodem, a nie chodziłem piechotą. Wtedy też słuchałem jeszcze czasem radia, dlatego też miałem okazję poznać niektóre szczegóły całej tej zdumiewającej historii. A gdybym nie poznał, to co, przyszło mi naraz do głowy pytanie, to co by się stało? To nic by się nie stało, sam sobie odpowiedziałem, nie poznałbym tej historii i tyle. Wielkie rzeczy. No bo cóż właściwie warta taka historia? Pytanie, dla kogo. Dla mnie – niewiele. Zresztą z tym radiem to też był przypadek, bo wcale go nie słuchałem, tylko muzyki z kasety, tyle że radio było nowe i miało taką funkcję, która powodowała, że odtwarzana z kasety muzyka wyłączała się automatycznie na czas podawania wiadomości dla kierowców, tak żeby każdy mógł te wiadomości usłyszeć, a ja nie wiedziałem, jak tę funkcję wyłączyć, bo gdybym wiedział, to bym oczywiście wyłączył, po co mi wiadomości dla kierowców po niemiecku, gdy ja wtedy jeszcze niemieckiego nie znałem, i dlatego radio kierowców włączało mi się regularnie podczas tej podróży i przy wjeździe do Hamburga też się włączyło, i tam o tym wszystkim usłyszałem, i jakoś nawet, mimo braku bliższej znajomości języka, zrozumiałem – no chyba że coś przy okazji przekręciłem. A teraz idę piechotą, a chodzenie piechotą nie jest, tak jak jeżdżenie samochodem, automatycznie niejako wyposażane w odtwarzacz z radiem, więc nawet jak nie będę umiał wyłączyć jakiejś nieznanej funkcji, to i tak nic mi nie grozi, i tak niczego przypadkiem nie usłyszę. Cóż, życie jednostek zmotoryzowanych toczy się w innym rytmie niż tych, którzy pieszo, przyszła mi do głowy na poły filozoficzna refleksja. A może nawet w innym wymiarze? Los zetknął nas ze sobą, przez krótką chwilę byliśmy blisko siebie, a potem nasze drogi rozeszły się nieodwołalnie, myślałem, wspominając zdarzenia dzisiejszego dnia, jeden pościg policyjny, a potem drugi. A zwłaszcza ten drugi, bo w uszach aż do późnej nocy pobrzmiewał mi ten przepojony przedziwną nutą, gwałtowną jakąś desperacją okrzyk człowieka na motocyklu. Towarzyszył mi przez cały czas, gdy w ciemności już niemal zupełnej dobrnąłem do brzegu jeziora, nad którym zamierzałem nocować, gdy na polu namiotowym, w teatralnym blasku gołej, spuszczającej się z gałęzi drzewa żarówki, przy dźwiękach dochodzącej ze stojącego na ladzie starego magnetofonu muzyki zespołu Brathanki, o czerwonych koralach i żelu wtartym we włosy, kupowałem piwo od pijanego sprzedawcy, który na pytanie, o której zamyka, patrzył na mnie bezradnie szeroko otwartymi oczyma i że musi czekać, aż szef przyjedzie z Wejherowa i zamknie, towarzyszył mi również, gdy z kuflem piwa w ręku opuszczałem pole namiotowe i w słabym świetle latarki przedzierałem się przez zarośla, wzdłuż brzegu jeziora, na drugą jego stronę, gdzie zamierzałem nocować, towarzyszył mi nadal, gdy kilkanaście minut później rozbijałem na trawie namiot, po omacku, bo wyczerpały się baterie, gdy wyciągniętymi z plecaka rzeczami mościłem sobie posłanie, kompletnie pijany tym nawet nie do końca dopitym jednym piwem i zmęczeniem, gdy kładłem się spać, gdy zapinałem

55


namiot, żeby nie wleciały komary ani żadne inne takie, gdy szukałem czegoś, co by się dało pod głowę podłożyć niczym poduszkę, gdy wreszcie zasypiałem. Kurwy jadą! Tak, było w tym wszystkim, w tym okrzyku szczególnie, ale i w całej sytuacji, coś z poezji. Choć nie do końca rozumiem, co dokładnie. Nie rozumiem lub nie potrafię tego wyrazić, zwłaszcza słowami. Nie potrafię, więc trzymam się tego dziwnego okrzyku niczym mantry. Kurwy jadą! Takich rzeczy się nie zapomina.

*** A kiedy nie myślisz, zapytała, o poezji? Zastanawiał się nad tym przez chwilę, po czym odpowiedział, że kiedy nie myśli, to też. Co też?, zapytała. Też mi się różne zdarzenia przypominają, powiedział i pogrążył się we wspomnieniach. Takich, co były, i takich, co będą. Milczała przez jakiś czas. Wiesz, to ciekawe, powiedziała w końcu, bo mnie chyba też.

Wszyscy się kiedyś dowiemy

Marek Gajdziński

Fot. Katarzyna Kopacz

Marek Gajdziński

Po powrocie z Paryża stanęliśmy, ja i moi dwaj koledzy, w Savoyu, przy ulicy Strand w Londynie. Przyjechaliśmy tu, sami nie wiedząc, na jak długo, i chyba bez żadnych poważnych zamiarów, ot tak, by się zabawić, popić i poszaleć wspólnie gdzieś na West Endzie. Tak przynajmniej na początku myślałem. Ale kiedy obudziłem się nad ranem po pierwszej naszej wspólnej imprezie, lekko skacowany, kiedy podszedłem do okna i ze zdumieniem zauważyłem jednego z moich kolegów, jak wymyka się chyłkiem z hotelu przez wyjście znajdujące się na tyłach budynku, jak lawiruje, zupełnie jakby chciał zmylić jakieś ewentualne śledzące go osoby, jak przechodzi przez szeroką, wolną jeszcze o tej porze od samochodów aleję, jak wchodzi na teren mariny, na molo, jak niknie wreszcie we wnętrzu jednej z przycumowanych przy brzegu rzeki łodzi, zacząłem żywić jakieś nieokreślone podejrzenia. Zwłaszcza że mój kolega wymknął się z hotelu z jakimś znajomym neseserem w dłoni. Czy on czasem nie zakosił nam tego, o czym wiedziałem, że tu ze sobą mamy? Było to coś bardzo cennego, ale nie mogłem sobie przypomnieć, co dokładnie. Tknięty złym przeczuciem, na wszelki wypadek wyciągnąłem spod poduszki gnata, zatknąłem go sobie za gumkę u gaci i zacząłem sprawdzać. Nie było to proste, bo musiałem sprawdzać tak, by nie obudzić drugiego śpiącego kolegi, nie obudzić go ani fizycznie, ale nie obudzić też jego podejrzeń, gdyby bowiem zauważył lub domyślił się, że grzebię przy tym czymś, co nie pamiętam, co to było, mógłby nabrać jakichś bliżej nieokreślonych podejrzeń, mogłoby nawet, kto wie, dojść między nami do kłótni,

a może i strzelaniny, zwłaszcza gdyby okazało się, że moje podejrzenia względem pierwszego przyjaciela były niesłuszne. Zachowałem więc wszelkie nakazywane w takich wypadkach środki ostrożności i być może to właśnie spowodowało, że po sprawdzeniu, jak się sprawy mają, nadal nie byłem pewny, jak się one właściwie mają. Usiadłem na łóżku, schowałem broń z powrotem pod poduszkę i nie wiedziałem, co dalej robić. Po chwili wstałem i podszedłem do okna. Widok, zaiste, mieliśmy tu jak się patrzy, zadbałem o to, rezerwując pokój. Jeszcze przed całą tamtą awanturą w Paryżu. Wiedząc o tym, że Savoy to obszerny budynek, ciągnący się od Strandu aż do nabrzeża, tak że prócz pasa zieleni i dwóch nitek ulicy zwanej Victoria Embankment nic go nie dzieli od Tamizy, poprosiłem o apartament na najwyższym piętrze od strony rzeki, przeczuwając, że widok będzie imponujący. I nie pomyliłem się. Od lewej widok na ścianę City z czarnym biurowcem zwanym Ogórkiem w roli głównej i na idący wyjątkowo prosto tutaj odcinek rzeki, z najważniejszymi mostami Londynu po kolei jak na dłoni, od Waterloo Bridge na pierwszym planie, przez Blackfriers, Southwark i London Bridge, po Most z Wieżami w dole rzeki. Na wprost na całą swoją szerokość rozciągnięta Tamiza, która tu umyśliła sobie ostre kolanko zrobić, Royal Festival Hall na drugim brzegu, w zagłębieniu kolanka, i panorama z wyeksponowaną dzielnicą Southwark i resztą południowego Londynu w tle. A po prawej długi widok na położone w górnym biegu wody mosty, przede wszystkim na Westminster Bridge, na Big Bena i na Parlament, no i na London Eye po drugiej stronie.

57


Oczywiście pokoje z takimi widokami są odpowiednio droższe niż te, których okna zamiast na rzekę wychodzą na sąsiednie budynki – tu przypomniał mi się film Wesa Andersona, The Darjeeling Limited, a właściwie to prolog do tego filmu, krótka forma zatytułowana Hotel Chevalier, samodzielny filmik, w którym Jason Schwartzman, na tle czarującej pioseneczki Where Do You Go To (My Lovely)?, śpiewanej przez Petera Sarstedta, z dumną miną pokazuje Natalie Portman widok z hotelowego balkonu, i wtedy, gdy mamy nadzieję ujrzeć jakąś zachwycającą panoramę Paryża, kamera wolnym ruchem zatacza szeroki łuk i ukazuje nam potężną, wypełniającą cały kadr kamienicę. W ten sposób paryska scena hotelowa staje się nie tylko prologiem do opowieści osadzonej niemal w całości w jadącym przez Indie pociągu, lecz również wprowadzeniem do specyficznego poczucia humoru, które proponuje nam Anderson. Takie proponuje, bo takie go najwyraźniej cieszy, bo na takim się zna. I to jak się zna! Albo łapiesz się na to od razu, albo lepiej, żeby pociąg do Darjeeling odjechał bez ciebie, bo po co miałbyś się męczyć i niepotrzebnie zanudzać współtowarzyszy podróży? Tak, pokoje z nieskrępowanymi widokami na centrum miasta potrafią być w takich hotelach nieprzyzwoicie drogie i nie każdy może sobie na nie pozwolić, ale my akurat wtedy mogliśmy, na to i niebawem na o wiele więcej mieliśmy móc sobie pozwolić, więc po co mielibyśmy sobie tego odmawiać? Ale to, że byliśmy w dobrej z finansowego punktu widzenia sytuacji, miało też swoje złe strony, pomyślałem, wracając do rzeczywistości i przypominając sobie, dlaczego w ogóle tu stoję i patrzę na budzący się do życia Londyn, zamiast spokojnie spać w tym wygodnym łożu o królewskich iście rozmiarach. Wtedy zaświtała mi myśl, że mogę zrobić coś, co być może posunie sprawy do przodu. Poszedłem do łazienki, zrobiłem siusiu, wróciłem. Ubrałem się szybko, jeszcze raz wyciągnąłem spod poduszki giwerę, wsadziłem ją sobie za pasek od spodni, przykryłem marynarką. Zachowując wszelkie środki ostrożności, wymknąłem się z hotelu i, klucząc podobnie, jak czynił to przed chwilą mój kolega, dotarłem w pobliże miejsca, w którym widziałem go po raz ostatni. Miałem przed sobą wejście na szeroki pomost, który nazywał się Embankment Pier, jak wynikało z tabliczki. Cumowało przy nim kilkanaście łódek o różnych rozmiarach, od holownika barek po luksusowe, pełnomorskie jachty. Ranek był już coraz bardziej zaawansowany, na rzece zaczął się normalny ruch, stateczki to przybijały do brzegu, to odbijały, wymieniając się i tasując. Który z nich był tym, w którym zniknął mój wspólnik? Nie miałem pojęcia. Mogłem zaczaić się gdzieś w pobliżu i czekać, aż pojawi się ponownie. Ale, po pierwsze, chciało mi się spać. Po drugie, i ważniejsze chyba, jaką miałem gwarancję, że on się w ogóle pojawi? Przecież mógł nam gwizdnąć to, co ze sobą mieliśmy, i po prostu uciec. Po trzecie wreszcie, równie chyba ważne, jeśli nie wrócę na czas do hotelu, to mój drugi kolega się w tym czasie obudzi i natychmiast oczywiście odkryje naszą nieobecność, i kto wie, jakich nabierze przy tym podejrzeń. Pomyśli, że obaj, pozostając ze sobą w zmowie, zrobiliśmy go, jak to mówią, na szaro. Co gorsza, uzmysłowiłem sobie z nagłym przerażeniem, co by było, gdyby

58

okazało się, że mój pierwszy kolega w tym czasie już wrócił i spokojnie położył się spać, ja tkwię tutaj, idiotycznie zaczajony nie wiadomo na kogo, mój drugi kolega się budzi, stwierdza moją nieobecność, budzi pierwszego, i razem dopiero nabierają wobec mnie wiadomych podejrzeń? Sprawdzają, czy nie brakuje tego, co ze sobą mieliśmy, i załóżmy, że odkrywają, że brakuje, to co wtedy? Wtedy moja wina wyglądałaby na oczywistą i nie wiem, jak mógłbym się wytłumaczyć, chyba bym nie mógł. Gdzie byłeś, zapytałby Pierwszy. Śledziłem ciebie, odpowiedziałbym, ale już w tym samym momencie zdałbym sobie sprawę z tego, że zabrzmiałoby to dosyć głupio i mało wiarygodnie. Gdzie towar, rzuciłby nerwowo Drugi. On zabrał, wskazałbym na Pierwszego. I znowu, jakie miałbym na to dowody? Pierwszy oczywiście zaśmiałby mi się w nos i wszystkiemu zaprzeczył. I co by dalej było? Zerknąłem nerwowo w stronę naszego hotelu, ograniczonego z lewej strony większym od niego i znacznie okazalszym, białym jak ciało topielca i w stylu art déco utrzymanym gmachem Shell Mex House, z prawej zaś dużo niższym i mało atrakcyjnym budynkiem z brunatnej cegły, który, jak zapamiętałem od wczoraj, kiedy zrobiłem sobie spacer po najbliższej okolicy, miał na froncie napisane, że mieści się tam Instytut Inżynierów Elektryków czy coś w tym rodzaju. Odszukałem wzrokiem okna naszego apartamentu i poczułem gwałtowne bicie serca, kiedy wydało mi się, że w jednym z tych okien zauważyłem najpierw jakieś poruszenie, a potem ludzką sylwetkę. Ale nie byłem pewny tego, co widziałem, ze względu na sporą odległość, na stojące między mną a hotelem liściaste drzewa, na niezbyt korzystne warunki świetlne wreszcie. Przetarłem oczy i spojrzałem ponownie. Tym razem nie udało mi się dostrzec niczego podejrzanego. Zegar na wieży Shell Mexa pokazywał trzy kwadranse na szóstą. Postanowiłem niezwłocznie wracać. Przedarłem się przez wezbrany strumień samochodów na Victoria Embankment, a właściwie przez dwa ich strumienie, dotarłem do hotelu, wszedłem schodami na ostatnie piętro i do naszego numeru. Zachowując ciszę, ostrożnie się rozebrałem i położyłem. Jakiś czas jeszcze nasłuchiwałem, ale prócz dochodzącego zza okna zgiełku wielkiego miasta i coraz częstszych odgłosów krzątaniny na korytarzu niczego innego nie udało mi się zarejestrować. Kiedy się obudziłem, obaj moi wspólnicy byli na swoich miejscach. To znaczy w łóżkach. A więc wrócił, pomyślałem. I co teraz zrobić, zastanawiałem się dalej. Powiedzieć Drugiemu, że Pierwszy wyszedł wcześnie rano na spacerek? Zażądać od Pierwszego wyjaśnień? Po długim namyśle postanowiłem wstrzymać się od podejmowania wszelkich takich działań, postanowiłem czekać. Na co? Na dalszy rozwój wypadków. Drugiej nocy w hotelu znowu obudziłem się bardzo wcześnie. Mimo że byłem zaspany i generalnie jakoś wewnętrznie rozbity, natychmiast przypomniałem sobie wydarzenia poprzedniej nocy, i postanowiłem być czujny. Moja czujność bardzo szybko przyniosła niespodziewane owoce, zauważyłem bowiem, że oto drugi z moich kolegów wymyka się z hotelu i, podobnie jak przed nim pierwszy, klucząc dla zmy-

lenia ewentualnych śledzących jego kroki ludzi, dociera do nabrzeża, wchodzi do mariny i znika pod pokładem jednego ze stateczków. Tym razem postanowiłem lepiej zapamiętać, która to łódka z kolei, i by tak się stało, zapytałem sam siebie, czy wiem, jakiego jest kształtu, jakiego koloru i w którym dokładnie miejscu cumuje. Postanowiłem również nie popełniać innego błędu, który stał się moim udziałem poprzedniej nocy, postanowiłem mianowicie obudzić śpiącego Pierwszego i we wszystko go wtajemniczyć. Szkoda, że nie zrobiłem tak wczoraj, pomyślałem z żalem, sytuacja byłaby przecież dużo prostsza niż ta teraz, bo oto miałem obudzić wspólnika po to, by mu powiedzieć, że nasz drugi wspólnik zrobił właśnie to samo, co on zrobił poprzedniej nocy. Ależ nie ma w tym niczego dziwnego, powie na to obudzony i, by mnie w ten sposób uspokoić, opowie mi ze szczegółami, gdzie był poprzedniej nocy i po co. Będzie mi wstyd, że byłem taki podejrzliwy. Albo i nie, albo nie będzie mi wstyd, bo dojdę do przekonania iż, zważywszy na szczególne okoliczności, w jakich się tu wszyscy znajdujemy, miałem i mam prawo być podejrzliwy, ba, że to nawet mój obowiązek i dowód właściwie pojętej czujności zawodowej. Podbudowany tą myślą, postanowiłem natychmiast obudzić mojego śpiącego kolegę i na razie nie wtajemniczać go w to, że wiem coś o jego własnej nocnej eskapadzie. – E tam, daj spokój – powiedział Pierwszy zaspanym głosem, kiedy go wreszcie obudziłem i zrelacjonowałem pokrótce przebieg wypadków. – Na dziki pewnie polazł, ot co. – Na dziki? – spytałem zdumiony. – Na jakie dziki? I czy ty też na dzikach wczoraj byłeś, już miałem zapytać, gdy usłyszałem: – Nie dziki, tylko dziwki. Pomyliłeś coś albo ja pomyliłem, przepraszam. W każdym razie nie ma się co niepokoić... – te ostatnie słowa wypowiedział jednak bardzo niepewnie, nagle oblicze jego stało się całkowicie przytomne, a w oczach zauważyłem przestrach. – Sprawdzałeś, czy jest? – rzucił szybko. – Nie – odpowiedziałem. – No to dalej – powiedział, i obaj rzuciliśmy się do sprawdzania. Tym razem mogliśmy być pewni. Tego, czego szukaliśmy, najwyraźniej tu nie było. – Miał coś w ręku, jak wychodził? – zapytał Pierwszy. – Owszem – odpowiedziałem, przypatrując mu się badawczo. – Neseser. – Kurwa! – jęknął. – Kurwa mać! I co teraz? – spojrzał na mnie bezradnie. – Chyba powinniśmy pójść za nim – zaproponowałem. – Tak uważasz? – odpowiedział bez widocznego przekonania. – No pewnie, a ty co, uważasz inaczej? – zapytałem z lekkim odcieniem drwiny w głosie. – Nie no, oczywiście, masz rację, chodźmy – zadecydował w końcu. Szybko ubrał się, wyciągnął gnata spod poduszki i wetknął go sobie za pasek, przykrywając marynarką. Wyszliśmy z hotelu. Nad miastem i nad rzeką wstawał pogodny, letni ranek. Klucząc zwyczajowo dla zmyle-

nia ewentualnych ciekawskich oczu, dotarliśmy w pobliże zapamiętanego przeze mnie stateczku. – To ten – powiedziałem. Przyjrzeliśmy mu się obaj bardzo uważnie, lecz nie dostrzegliśmy niczego podejrzanego. Przynajmniej ja nie dostrzegłem. Stateczek jak stateczek, ani śladu życia na pokładzie. A pod pokładem trudno ocenić. Co dalej robić? Po krótkiej naradzie postanowiliśmy obaj zaczaić się i czekać. Statek jest przycumowany, pewnie prędzej czy później ktoś z niego wyjdzie. A jeśli zechce odpłynąć, zdążymy wskoczyć. – Albo zaczajmy się na tym drugim, o, na tym – zaproponował Pierwszy. – W ten sposób, jeśli chciałby odpłynąć, to nie będziemy musieli wskakiwać, będziemy mogli go śledzić. To brzmiało całkiem rozsądnie. Po chwili znaleźliśmy się na sąsiednim jachcie. Po sprawdzeniu, czy na pewno nikogo na nim nie ma, rozlokowaliśmy się w sterówce i zaczęliśmy czekać. Czekaliśmy jednak na próżno, nic się bowiem nie działo. Ranek rozwinął się już do całkiem zaawansowanego stanu, łódki o różnych kształtach i przeznaczeniach odpływały, przypływały, wymieniały się i tasowały zupełnie tak samo, jak poprzedniego ranka, a jednak obserwowany przez nas stateczek jak pozostawał, tak pozostawał nieruchomy, nikt z niego nie wychodził, nikt też nie wchodził. Spojrzałem na zegar na Shell Mexie i przypomniałem sobie, że zwą go Wielki Benzyn, w nawiązaniu do paliwa i do właściwego Wielkiego Benedykta, czyli Big Bena. Zdziwiło mnie, że mimo sporych rozmiarów i tak czytelnego układu graficznego – czarne, szerokie ramiona wskazówek na białym tle z czarnymi kreseczkami na oznaczenie pełnych godzin – nic nie mogłem z niego odczytać. Coś się musiało zatrzeć, pomyślałem, i przez chwilę analizowałem to zdanie w poszukiwaniu czegoś, co pozwoli mi uznać je za chybione albo po prostu głupie i odrzucić jako racjonalne wytłumaczenie zjawiska, niczego jednak nie mogłem się doszukać. Czułem się jak ktoś, kto pochłonął zbyt dużo trawki i nie jest w stanie w logiczny sposób przejść od jednej myśli do drugiej, bo kiedy jest przy drugiej, nie pamięta, jaka była pierwsza. Przez chwilę starałem się usilnie przypomnieć sobie, co piliśmy i co paliliśmy podczas imprezy w tym klubie na Soho, ale nie mogłem sobie przypomnieć nawet jego nazwy. W końcu dałem sobie z tym spokój. Poczułem, że bardzo chce mi się spać. W dodatku nudziłem się, bo raz, że nic się dokoła nie działo, dwa, wyraźnie szwankowało to, co zwykle ratuje sytuację, czyli moja zdolność do trzeźwego myślenia. Atmosferę na chwilę tylko ożywiło nieco przybycie trzech łodzi, jednej z nurkami, drugiej z ekipą telewizyjną, trzeciej z dwoma oficerami policji wodnej. Zacumowali przy tym samym pomoście, tylko przy innej jego odnodze. Nurkowie zeszli do wody i po kilkunastu minutach wynurzyli się z ciałem jakiegoś topielca. Był to mężczyzna w średnim wieku, ubrany w elegancki garnitur, jakby wybierał się do pracy albo na jakieś przyjęcie. Albo jakby właśnie stamtąd wrócił. Leżał na deskach i ociekał wodą. Zajęła się nim ekipa filmowa, a nurkowie zaczęli się przebierać. Po chwili filmowcy, chwilowo załatwiwszy się z topielcem, zajęli się nurkami, zadając im pytania do kamery. Policjanci, którzy zabierali się do oględzin, zostawili zwłoki i dołączyli do nurków. Naj-

59


wyraźniej też chcieli znaleźć się w telewizji. Wtedy topielec podniósł się z desek, rozejrzał dokoła nieprzytomnym wzrokiem, popatrzył na filmujących i filmowanych, potem na zegarek, który nadal miał na ręku, i naraz zerwał się z podłogi, tak jak robi człowiek, który uświadamia sobie, że ma ważne spotkanie i że jest spóźniony. Zerwał się i rzucił w stronę brzegu rzeki, przebiegł przez pełne samochodów Nabrzeże Wiktorii, cudem unikając śmierci pod kołami zaspanego, nadmiernie rozpędzonego piętrusa, i znikł po drugiej stronie. Mógł wbiec do hotelu, mógł też hotel ominąć i pobiec na Strand. Kiedy pchający się przed kamerę policjanci zauważyli, co się dzieje, było już za późno. Pobiegli co prawda za nim, ale wyglądało na to, że go nie znajdą. I rzeczywiście, wrócili po jakimś czasie, mocno zziajani. Z ich rozmowy z nurkami i filmowcami można było wywnioskować, że topielec przepadł jak kamień w wodę. Ale oczywiście zawiadomili odpowiednie jednostki i inni go teraz będą szukać. Porozmawiali jeszcze chwilę, po czym wszyscy po kolei odpłynęli. I dalej nic już, zupełnie nic się nie działo. Środkiem rzeki przesuwała się jakaś długa, czarna barka z czterema stożkowatymi kupami ciemnego kamienia. Wyglądała jak kocia kuweta, która wymaga oczyszczenia. Zaczynał się odpływ. Co będzie, pomyślałem z niepokojem, jeśli zmęczeni oczekiwaniem i kłopotami z percepcją, rzeczywiście zaśniemy tu sobie spokojnie, w tej sterówce? Co będzie, jeśli w tym czasie Drugi wróci do hotelu, odkryje naszą nieobecność i postanowi na nas zwalić odpowiedzialność za brak towaru, bo na pewno go ze sobą nie przyniesie z powrotem, przecież nie wynosiłby go po kryjomu tylko po to, by za chwilę przynieść, to nie miałoby żadnego sensu. Poczeka, aż wrócimy, i oskarży nas o to, że to my, nie on, sprzeniewierzyliśmy nasz wspólny łup. No tak, ale on jest jeden, a nas jest dwóch, pomyślałem przytomnie, nie damy się chyba wywieść w pole, po prostu mu nie uwierzymy. To znaczy ja nie uwierzę, tego mogłem być pewny, ale jak zareaguje Pierwszy, który, jak dobrze wiedziałem, też ma przecież najwyraźniej coś na sumieniu? Doprawdy, sytuacja byłaby nie tylko niezręczna, ale też bardzo nieokreślona, a tym samym wysoce niebezpieczna. Kto wie, co mogłoby się wydarzyć. Lepiej do takiej sytuacji nie dopuścić, to znaczy nie pozwolić sobie na coś takiego, by tutaj zasnąć. Aby więc ożywić nieco atmosferę, widziałem bowiem, jak Pierwszemu, opartemu wygodnie piersią o ster statku, głowa zaczynała niebezpiecznie ciążyć, powiedziałem: – A dlaczego powiedziałeś wtedy w hotelu, że on na pewno na dziki poszedł? – Powiedziałem na dziwki – odpowiedział niechętnie. Przypatrywałem mu się uważnie, próbując wyczytać cokolwiek z jego twarzy. W tym samym czasie u wejścia na pomost, na Nabrzeżu Wiktorii, zatrzymała się pojedyncza czarna taksówka. Obserwowałem ją kątem oka. – A skąd taka myśl przyszła ci do głowy? – zapytałem spokojnie. – A co to niby za myśl? – obruszył się. – Normalna myśl przecież, co w tym dzikiego? To znaczy – poprawił się – dziwnego? Z taksówki nikt nie wysiadał. Wydało mi się to dziwne.

60

– Wydaje ci się to normalne, że trzech przyjaciół wspólnie baluje przez całą noc, wreszcie wracają do hotelu, idą spać, a tu nagle jeden z nich po kryjomu wstaje, ubiera się, zabiera wiadomą rzecz i udaje się z nią na dziwki, powiedzmy, klucząc po drodze tak, jakby obawiał się, że ktoś może go śledzić, wydaje ci się to takie normalne? – powiedziałem. W taksówce nie było widać ani pasażerów, ani, co dziwniejsze, kierowcy. Być może schylił się i szuka czegoś na podłodze, pomyślałem, choć takie rozwiązanie wydało mi się mało prawdopodobne. Przecież kierowcy nie było widać od samego początku, czyli od momentu, kiedy taksówka zjechała na pobocze i się zatrzymała, tylko teraz dopiero to do mnie dotarło. Zupełnie jakby duch jakiś nią kierował. – No nie wiem – odpowiedział, najwyraźniej lekko zbity z tropu. – Jak to powiedziałeś, wtedy, w hotelu, to wydawało się z początku w miarę normalne, dopiero teraz, jak pomyśleć, jak się nad tym głębiej zastanowić – – Czy może powiedziałeś tak dlatego, że coś więcej na ten temat wiedziałeś? – powiedziałem wolno, cedząc słowa i uważnie wypatrując reakcji. W tym samym czasie myślałem intensywnie o stojącej u wejścia do mariny taksówce i przyszło mi do głowy, że może po prostu nie zauważyłem kierowcy, bo za słabo się przyjrzałem, zmuszony przez sytuację do podzielności tak uwagi, jak i spojrzenia. Postanowiłem jeszcze raz zbadać sprawę i ustalić ponad wszelką wątpliwość, jak się sprawy mają, lecz kiedy tylko zerknąłem w stronę nabrzeża, taksówka ruszyła i tyle ją było widać, bo natychmiast przysłoniły mi ją sylwetki sąsiednich jachtów. – A co niby miałem wiedzieć? – gwałtownie obruszył się Pierwszy. W tym samym momencie dostrzegłem nagły niepokój w jego oczach. Widocznie i on coś w moich zauważył, gwałtownym ruchem sięgnął bowiem za pasek i wyszarpnął zza niego swojego gnata. Ale ja byłem na to przygotowany, mimo coraz silniej ogarniającej mnie senności i mimo zaaferowania sprawą tajemniczej czarnej taksówki, nie dałem się zaskoczyć, i teraz mierzyliśmy do siebie wzajemnie, trzymając w szachu jeden drugiego. Nie potrafię powiedzieć, ile to trwało, w każdym razie długo. Mierzyliśmy do siebie nawzajem, patrzyliśmy sobie twardo w oczy i nic nie mówiliśmy. Słychać było chlupot wody obijającej się o burty statków. Nie padło ani jedno słowo. – No dobrze, to prawda, wychodziłem wczorajszej nocy, nie będę ukrywał – powiedział w końcu tonem jakby pojednawczym. – Ale to nie to samo, co to, z czym mamy do czynienia teraz. Zauważ pewną drobną, ale istotną różnicę. On wyniósł towar. Tego przecież możemy być pewni, prawda? – Prawda – przyznałem i dopiero po dłuższej chwili wpadłem na to, że: – A może ty też wyniosłeś, i potem go tylko z powrotem przyniosłeś? – Po co miałbym tak robić? – Nie wiem. – No widzisz. Nie wiesz, po co miałbym to robić, nie masz nawet pewności, że tak zrobiłem. Bo nie możesz przecież powiedzieć, byś miał taką pewność, prawda? – Prawda – przyznałem ponownie. – A więc on wyniósł cichaczem nasz towar, a ja inaczej, ja po prostu wyszedłem na dziwki, prawda?

Tu uświadomiłem sobie, że próbuje manipulować moim tokiem myślenia, więc zaoponowałem stanowczo: – Tego nie wiemy. – Czego nie wiemy? – Na co ty właściwie wyszedłeś, na dziwki, czy na dziki, czy na co tam jeszcze. Właściwie to zrobiłeś mniej więcej to samo, co on – wskazałem na przycumowany przed nami stateczek. – Skąd możesz wiedzieć? – zapytał chytrze. – Jak to, skąd mogę wiedzieć? – oburzyłem się. – Przecież widziałem. – Widziałeś, że wszedłem na ten właśnie statek? Że to był ten sam statek, widziałeś, tak? – No nie, tego nie mogę być pewny – przyznałem, przypomniawszy sobie, że nie byłem przecież w stanie zidentyfikować dokładnie statku. – No widzisz – powiedział triumfującym głosem. – Co widzę? – Że to dwie różne sprawy i że nie można ich ze sobą tak pochopnie mieszać. Widzisz? A już mnie podejrzewałeś. Nieładnie, nieładnie. – A co, jeśli byliście ze sobą w zmowie? – zaświtała mi w głowie nowa myśl. – Kto? – No, wy dwaj. – W jakiej zmowie? – W zmowie przeciwko mnie. Co, jeśli tak to wszystko sobie ukartowaliście, żebym ja najpierw śledził ciebie, potem jego i żeby wszystko wskazywało na to, że ty niby jesteś niewinny, ale tylko po to, żebyś mógł w ten sposób zdobyć moje zaufanie, a jednocześnie dalej działać w porozumieniu z nim? To go chyba zaskoczyło. – No dobrze – powiedział wolno, zastanawiając się nad czymś – ale po co właściwie? Teraz ja poczułem z kolei pustkę w głowie. – No właśnie, po co? – powiedziałem bezradnie, nic bowiem sensownego nie przychodziło mi na myśl. Powróciłem na chwilę do tego topielca, którego tu wyłowiono, i naraz uświadomiłem sobie, że przecież, kiedy tylko go ujrzałem, od razu uderzyło mnie jego podobieństwo do Drugiego. Ta sama twarz, to samo ubranie, czy trzeba czegoś więcej? Wtedy jednak nie poświęciłem tej kwestii obszerniejszej refleksji, bo uznałem od razu, że to niemożliwe, że skąd by Drugi w wodzie się znalazł i dlaczego nurkowie i policja mieliby go szukać. Tu musiało chodzić o jakiegoś dawno już, przed kilkoma co najmniej dniami utopionego człowieka. Przecież widać było po nim wyraźne oznaki rozkładu. I już chciałem ponownie myśl o niepokojącym podobieństwie topielca i Drugiego spokojnie oddalić, gdy naraz zadałem sobie proste pytanie: Jeśli tak, jeśli rzeczywiście był to kilkudniowy denat w stanie początkowego rozkładu, to jak to możliwe, że naraz wstał i uciekł? Tak, tego nie dało się tak łatwo wyjaśnić. A to znaczyło, że topielec rzeczywiście mógł być Drugim, że kto wie, czy Drugi nie siedzi teraz w pokoju, że pewnie zdążył już wysuszyć się i zmienić mokre ciuchy na nowe, że patrzy teraz na nas przez okno i myśli, że albo odkryliśmy, że on chciał nas wyrolować, albo że my chcemy go wyrolować. W obu wypadkach musiałoby dojść do konfrontacji. Pozabijamy się wszyscy, pomyślałem z przerażeniem.

Naraz wpadłem na coś, co mnie momentalnie uspokoiło. Jeśli to rzeczywiście był Drugi, to przecież w wodzie musiał zamoczyć sobie gnata, a tego nie da się tak po prostu wysuszyć. A bez gnata co nam zrobi? Uspokojony postanowiłem zapytać Pierwszego, czy też zaobserwował to dziwne podobieństwo między topielcem a Drugim. Albo czy w ogóle zauważył całe zdarzenie. Już otwierałem usta, by go o to zapytać, kiedy niespodziewanie sam się odezwał: – Chyba wiem, po co – powiedział, patrząc na mnie z jakimś podejrzanym uśmieszkiem. – Po co? – zapytałem nieufnie. – Tego ci nie powiem. Tego dowiesz się sam. – Kiedy? – Jutro. Teraz wrócimy do hotelu, położymy się spać, bo nie wiem jak tobie, ale mnie bardzo się chce spać, a kiedy się obudzimy, zarówno nasz przyjaciel, jak i towar będą na swoim miejscu. I nic nie będziemy wiedzieć, prawda? – Prawda – potwierdziłem mechanicznie, choć nie rozumiałem do końca, o co mu chodzi. Zupełnie jakbym był w jakimś transie, przyszło mi do głowy, hipnotycznym. – Ale się dowiemy. – Jak? Kiedy? – Następnej nocy. Bo wtedy przyjdzie kolej na ciebie – i mówiąc to tak na mnie spojrzał, że aż ciarki przeszły mi po plecach. – Co masz na myśli? – zapytałem niepewnie. – Mam na myśli, że jutro ty nam wykręcisz podobny numer albo jakiś jeszcze lepszy, w każdym razie wymkniesz się z hotelu, z towarem w neseserku i, klucząc dla zmylenia ewentualnych śledzących cię osób, powędrujesz z nim na ten sam jacht, wejdziesz na niego, znikniesz pod pokładem i tam się dowiesz. – Czego się dowiem? – Po co to robisz – zaśmiał się nagle jakoś strasznie. – Dowiesz się, dowiesz. Wszyscy się kiedyś dowiemy. – Ale jak to – chciałem zaoponować – jak to, przecież ja nie mógłbym niczego takiego zrobić, ja przecież – Umilkłem nagle, gdyż uświadomiłem sobie coś, z czego dotychczas najwyraźniej nie zdawałem sobie sprawy. Zrozumiałem mianowicie, że faktycznie mógłbym i że, co więcej, jest więcej niż prawdopodobne, że to zrobię. Nagle ogarnął mnie strach, którego zupełnie nie rozumiałem, a ten brak zrozumienia tylko pogarszał sprawę, i to ten raptownie narastający we mnie lęk najprawdopodobniej sprawił, że się obudziłem. Usiadłem gwałtownie na łóżku i otworzyłem oczy. Był miły, lipcowy poranek i słońce, które zdążyło już unieść się ponad dachy sąsiednich budynków, świeciło mi prosto w twarz. Wstałem i ruszyłem w stronę łazienki. Skąd taki dziwny sen, myślałem, i że szkoda, że się skończył, szkoda, bo przecież niczego nie zdążyłem się dowiedzieć. Ale postanowiłem wybrać się w najbliższym czasie do tego Savoyu i na pomost, może nawet uda mi się znaleźć tamtą łódkę, może wtedy się czegoś wreszcie dowiem? Naraz rozległ się dźwięk dzwonka u drzwi. Wstałem z łóżka i wciągnąłem na siebie pospiesznie jakieś gacie. Poszedłem do westybulu i wyjrzałem ostrożnie przez położone obok drzwi wejściowych okienko. Przez pofalowane szkło dojrzałem niewyraźne syl-

61


wetki dwóch policjantów. Cofnąłem się gwałtownie i rzuciłem biegiem do swojego pokoju. Wciągnąłem na siebie spodnie i koszulę, założyłem szybko buty. Wyciągnąłem spod poduszki gnata i zatknąłem go sobie za pasek spodni, przykrywając koszulą, której nie miałem czasu wpuścić w spodnie, i marynarką. Nie wiedziałem, co robić. Strasznie chciało mi się siusiu. Gorączkowo zastanawiałem się, co jeszcze powinienem zabrać, i już byłem gotów wiać przez taras do ogrodu i stamtąd hyc przez płot do ogrodu sąsiadów, i tyle by mnie widzieli, gdy naraz usłyszałem pukanie do drzwi pokoju i spokojny głos pani Halinki: – Panie Marku, przyszli panowie policjanci i mówią, że znaleźli pana portfel. Portfel? Co ona mówi? Jaki portfel?! Pomacałem się po kieszeniach, ale rzeczywiście, portfela nie było tam, gdzie być powinien. Nie było go ani w spodniach, ani w marynarce. Nieufnie otworzyłem drzwi. – Już idę – powiedziałem niechętnie i poszedłem za panią Halinką w stronę westybulu. W załamaniu korytarza przy kuchni, tuż przed wejściem do domu, obok naturalnej wielkości figurki Matki Boskiej, pani Halinka zatrzymała się i odsunęła, przepuszczając mnie do przodu. W pikowanym w regularne kwadraciki szlafroku o bladoróżowym kolorze, uczesana i uszminkowana tak, jakby właśnie miała wyjść do teatru albo opery, wyglądała, jakby się w ogóle tej nocy nie kładła spać, co zresztą było całkiem prawdopodobne. Pani Halinka często spędzała całe noce na rozmowach z duchami zmarłych, na rozmowach i na notowaniu tych rozmów, bo jako była dziennikarka zamierzała to wszystko opublikować kiedyś w książce. Przekaz dla żywych od tych, którzy odeszli, od Beethovena, od Dantego, a nawet od samego Jezusa. O tym, jak żyć i po co. Rano, kiedy już wszystko sobie zanotowała, jadła śniadanie i dopiero wtedy szła spać. I zwykle spała potem aż do pory późnego lunchu. Obaj policjanci stali nadal przed drzwiami, na dworze. Typowi brytyjscy policjanci, jeden wysoki i biały, drugi jeszcze wyższy i czarny. Uśmiechnęli się miło na mój widok. Mimo to byłem czujny i przygotowany na wszystko. – Czy to pański portfel? – zapytał ten wyższy. Wyglądało na to, że to rzeczywiście mój portfel. Były w nim karty kredytowe na moje nazwisko i moje prawo jazdy. Co prawda bez zdjęcia, bo w owym czasie brytyjskie prawa jazdy nie miały jeszcze zdjęć, ale zgadzała się przecież data urodzenia i miejsce zamieszkania. Tak, to bez wątpienia mój portfel, powiedziałem i zapytałem, skąd go mają. Odpowiedzieli, że portfel znalazł dozorca sprzątający pomost przy Victoria Embankment, ten na wprost hotelu Savoy. Kiedy? Dziś wczesnym rankiem.

Kiedy to usłyszałem, poczułem, że podłoga osuwa mi się spod nóg i kto wie, czy bym tam nie zemdlał na progu, gdybym się szybko nie zdołał wziąć w garść. Czy portfel panu ukradziono, pytali policjanci, czy sam pan zgubił? Jak pan myśli? Myślę, że to niemożliwe, powiedziałem sam do siebie, ale postanowiłem, że to zaiste wielce zdumiewające i tajemnicze wydarzenie przemyślę sobie dokładnie później, teraz zaś, dla spokoju i dla jak najszybszego zakończenia całej tej sytuacji, oświadczyłem: – Tak, byłem tam w nocy, patrzyłem z pomostu na księżyc i wtedy pewnie mi wypadł. Bardzo panom dziękuję. Naraz uświadomiłem sobie, że oto palnąłem niewybaczalną gafę. Przecież pełnia była jakieś dwa tygodnie wcześniej, a to oznaczało, że miniona noc musiała być nocą bezksiężycową. Na szczęście jednak ani jeden, ani drugi z oficerów nie aspirował do roli Sherlocka Holmesa ani nawet Watsona. A może po prostu nie widzieli powodu, by kwestionować prawdziwość moich słów i doszukiwać się czegokolwiek w tej, banalnej z ich punktu widzenia, historii? Dość powiedzieć, że pożegnali się grzecznie, wrócili do zaparkowanego na podjeździe radiowozu i odjechali. Z uczuciem ulgi zamknąłem za nimi drzwi i wróciłem do korytarza. Niestety, ulga znikła tak szybko, jak się pojawiła. Uświadomiłem sobie bowiem, że teraz będę musiał stawić czoło niewygodnym konsekwencjom zaistniałego incydentu. Jak odpowiem na pytania, których zadanie było tylko kwestią czasu? Jak sam sobie mam to wszystko wytłumaczyć? Przecież to przechodzi wszelkie pojęcie, a przynajmniej moje pojęcie o tym, co może, a co nie ma prawa się zdarzyć! Pani Halinka stała tam, gdzie stała, i wyglądała tak, że trudno było ją odróżnić od stojącej obok Maryi, trudno było zdecydować, która jest która. W dodatku obie miały tak samo, jak do modlitwy, ręce złożone. Obie się pogodnie uśmiechały. Z położonego przy kuchni pokoju dopiero teraz wynurzyli się Pierwszy i Drugi. Musieli wszystko słyszeć albo nawet obserwować całe zajście przez szparę w drzwiach, widziałem to w ich twarzach, w ich minach. – Chodziłeś w nocy na przystań? – zapytał Drugi. Obaj patrzyli nieufnym wzrokiem to na mnie, to na panią Halinkę. Pomyślałem wtedy, że wszyscy pewnie byśmy chcieli wiedzieć, o co chodzi, wszyscy chcielibyśmy dowiedzieć się Prawdy. I pewnie się kiedyś dowiemy. Tak, kiedyś się wszyscy dowiemy. A póki co trzeba nam cierpliwości. Cierpliwości i wytrwałości w naszych poszukiwaniach. Bo choć znaleźć się nie da, szukać trzeba. Bo jeśli nie, to co by nam innego zostało? Marek Gajdziński

SAMOGWAŁT

Michał Szalonek

Zaczęło się od kiepskiego lizania na jednej z naszych imprez. – Czujesz coś? – Nie. – Czujesz coś? – Nie. – A teraz? – Teraz też nie. To i mnie przeszło. Uniosłem się z klęczek. Obcy w obcym mieście, daleko od swojego podwórka. Obce nazwy ulic i twarze przechodniów. Myślałem, że może z nią będzie bliżej. Nie było. – Gdzie idziesz? – patrzyła, jak zakładam spodnie. – Benek czeka z piwem. Złapała mnie za rękę. Miała oczy nocnego zwierza i piersi opalone w trójkąt. Zawahałem się. Potem złość wzięła górę. Byliśmy po drugim piwie, kiedy podeszła Ewa, jej kuzynka chyba. – Renia płacze, idź do niej. – Nie. – Zbałamuciłeś dziewczynę, a teraz sobie siedzisz z koleżką? – Mam z nim leżeć? Chciała, to dostała... – Świnia! – Nie każdy może być motylkiem, kiciu. – Wynoś się stąd! Zbiegaliśmy schodami, kiedy z góry rozległ się krzyk: – Michał! Michał! Brałem po trzy, po cztery stopnie.

62

Minęły lata i któregoś dnia w słuchawce telefonu usłyszałem jej głos: – Michal? „Michal? Kurwa, kto jej dał ten numer?” – pomyślałem. Odtąd dzwoniła dwa, trzy razy do roku, zawsze na gazie, zawsze jadąc po starym, teściowej, a z czasem także po dzieciach. Słuchałem tego, coś mruczałem, oglądając mecz albo obcinając paznokcie u stóp. Za którymś razem pojawiły się fantazje: zobaczyłem, jak siedzi w łóżku i wyciąga do mnie ręce. Usta złożone do pocałunku. Wilgotne, twarde usta szesnastolatki... Po kolejnym telefonie poszedłem się wytrzepać. Przez dwa lata cisza. Zdążyłem o niej zapomnieć, bo akurat pruło mi się własne życie: operacja, utrata pracy. Potem odeszła Lala. Z jakimś kucharzem. Przynajmniej teraz miał gwiazdkę... Zasiłek i chata w dzielnicy emigrantów. Socjal wystarczał na żarcie i fajki. Nigdy dużo nie jadłem, więc zacząłem pić. Pewnego dnia telefon. – Taa? – Michal? Ich bin’s, Renia. „Oh shit, skąd ona...” – myśli rozbiegły się jak myszy, a potem wszystkie do jednej dziury. Mieliła w swoim życiowym bigosie, a ja kombinowałem metę. Suterena nie przystawała, ale miałem klucze od starego biura Benka. Niedawno przeniósł się do centrum miasta. Miałem posprzątać. Jak krowa do rzeźnika się tam wybierałem.

63


– ...i on wtedy mówi, że od dzisiaj śpi w salonie, a ja na to: gdzie ty tu widzisz salon, idioto i... – Słuchaj... – Tak? – Będziemy tak pletli w słuchawkę? Spotkajmy się. – Co? – Za godzinę pod twoim domem. Cisza. – Bądź za dwie.

niej. Po serdecznym przywitaniu R kaskadowo zaczęła pozbywać się życiowych śmieci. Pięć minut później położyłem rękę na jej talii i wepchnąłem ją do pierwszej lepszej knajpy. Musiałem odpocząć.

Jeszcze tylko porządek w tym cholernym biurze. Po drodze kupiłem trzy tanie szampany. Wsadziłem je do lodu, walnąłem piwo. „Dave is on the Road again...” – popłynęło z radioodbiornika. Śpiewając, zabrałem się za szmatę.

Biuro było na przytulnym parterze. Dwa pokoje, kuchnia, sracz, w nieruchliwej berlińskiej uliczce. Siedzieliśmy w fotelach naprzeciw siebie, oddzieleni biurkami, i zdążyliśmy zrobić już pierwszego sikacza. Od upierdliwej gadaniny przeszła mi ochota na cokolwiek poza uwaleniem się, więc to, co mówiła, wchodziło jednym, a wychodziło drugim uchem. Tylko po intonacji wiedziałem, kiedy przytaknąć, a myśli krążyły wokół walki pięściarskiej, którą od tygodnia zapowiadała TV. – Za dużo mówię? – zapytała setny raz, a ja po raz setny odpowiedziałem: – Nie, nie, mów, mów – i rozlałem porcję bąbelków do szkieł. Wtem, zupełnie niespodziewanie, wstała, zdjęła sweter, stanik i władowała mi się na kolana. – ...i postanowiłam, że dzisiaj nareszcie mnie zerżniesz. Nie mogłem ani, ani... Nic nie mogłem. – Siądź, proszę, na swoim miejscu. Pogadajmy jeszcze. – Nie podobam ci się? – złapała mnie za brodę i odwróciła do siebie. – Nie o to chodzi, ja... Tak nie mogę. Jestem zaskoczony. Muszę się odlać. Pozwól... Niechętnie zeszła i wcale się nie ubierając, zaczęła kręcić gałką radia. – Ale potem, potem mnie zerżniesz, tak? Nie zdążyłem wleźć do sracza, kiedy znalazła stację. Tańczyła ze swoim włóczkowym swetrem jak z kukłą, potem przeciągając go pomiędzy piersiami i w kroku. Cholera! – Spiesz się, kotku, musisz to zrobić w twoim pięknym biurze, zanim wybije dwunasta. Ten chuj... musi skumać, że wciąż jestem atrakcyjna... Bo przecież jestem, prawda? I odmów takiej. – Ja, ja. Siadłem na desce i drapałem głowę pięścią, podczas gdy ona śpiewała razem z Madonną: – Lajk a wirdżin, tatszt for dze wery first tajm... Na prochy Lenina – co robić? – Słuchaj, mała... – Masz mnie zerżnąć! For dze wery first tajm... – OK! – Kiedy stamtąd wyjdziesz, kotku? To lizanie bardzo mi się wtedy podobało, BARDZO! Słyszysz? – walnęła pięścią w drzwi. – Ale posłuchaj... – Wyłaź! – Porozmawiajmy jak cywilizowani ludzie, proszę. Jak tak nie mogę, mi... tak mi... tak mi nie stanie. Siądź ubrana na swoim miejscu... – To wtedy wyjdziesz? – Tak.

*** Bzyczek. Za drzwiami pobazgrana klatka schodowa. Zapach lizolu i piwnic. Pośród graffiti i tagów na darmo szukałem śladu inteligencji, potem tupot drobnych stóp, jakieś przepychanki, piski. Wszystko to umilkło nagle i odczułem badawcze spojrzenie czterech par oczu. Przyglądały mi się spomiędzy balustrady półpiętra. Między żerdziami – dwie dziecięce głowy. – To on? – Ja, cicho być. – Sama być cicho, zobaczył nas. Udałem, że się mylą. – Całkiem niezłe CIACHO. – Trochę już NADPSUTY, ale ujdzie. Do diabła... – Myślisz, że bedom mieli seks? – Ja. Sex ist gesund1. Kurwa, nie wiedziałem, dokąd się schować. Dziewczynki miały osiem, może dziesięć lat. Małe, nieopierzone suki. – A wy co tutaj? Sio do domu! Kształtne główki znikły pośród chochlikowego śmiechu, a na schodach pojawiła się Renia. Krajst! Wiedziałem, że to nie będzie dziewczyna, której wspomnienie tliło mi się we łbie przez lata, ale TO? Kroczyła schodami. Szczupła, opalona, w obcisłym kostiumie i szpilkach. Smukłość nóg... Fantastyczne były te nogi. Poczułem, jak mi klejnoty stękają w oprawie. Zagapiłem się. – Renia? – Jestem Johanna. Moja siostra zaraz zejdzie. No tak, to tak to właśnie albo siak. Srak. Dostałem jakiejś wewnętrznej czkawki, a ona uśmiechnęła się kpiąco i mijając mnie, rzuciła: – Myślałam, że jesteś wyższy. – Następnym razem się postaram. Nadziałem się na wzrok mówiący, że żadnego następnego razu nie będzie i potem zostałem z tym sam, odrapany jak ta zdezelowana klatka schodowa. W końcu zeszła Renia i było całkiem OK. Od tej imprezy minęło przecież dwadzieścia parę lat. Urodziła trójkę dzieci... Ja też miałem już swoje karby, byłem NADPSUTY, jak stwierdziła jedna z jej córek. „Po prostu będziemy to robić w ciuchach przy zgaszonym świetle” – pomyślałem i spojrzałem na nią przyjaź-

64

***

– Och, ty romantyku. Uchyliłem drzwi. Siedziała ubrana na fotelu z miną guwernantki. Odetchnąłem. – Tak jest dobrze, proszę pana? Kiedy tylko zająłem miejsce w fotelu, wywaliła krwawe gały i obłożony język. – RUCHAJ MNIE! Egzorcysta przy tym to była bajeczka dla przedszkolaków. Automatycznie zacząłem szukać na ścianach krucyfiksu. Nic z tego. Zupełnie nie wiedziałem, co zrobić. – Nie możesz traktować mnie tak przedmiotowo... – RUCHAĆ, RUCHAĆ, RUCHAĆ! – Jestem ci potrzebny tylko do tego, żeby twój stary poczuł zazdrość? – Prawdę mówi, polejcie mu! – złapała butelkę. Przez chwilę lubieżnie wpychała ją sobie i wyjmowała z ust. Potem rozlała resztę obok kieliszków. Korzystając z okazji, wybiegłem po szmatę. Wycierając, spojrzałem w jej uciekające oczy. Nagle poczułem się górą. – Wiesz. Nie dziwię się twojemu staremu, że cię nie rżnie, skoro przed nim też odwalasz takie cyrki. Nie zdążyłem dojść do fotela, kiedy tuż obok mojej głowy rozprysła butelka po szampanie. Jej półnagie ciało susem pokonało biurko i wdarło się na mnie z takim impetem, że razem z fotelem gruchnęliśmy o podłogę. Ktoś na piętrze zaczął napierdalać w grzejnik: – Ruhe da, verdammt nochmal!2 Przygniatając sflaczałym zadem klatkę piersiową, wbiła mi w żuchwę paznokcie i uniósłszy rozwichrzoną głowę, wyła: – DU WIRST MICH JETZT SOFORT FICKEN!3 Zaczęliśmy się szamotać. Oderwała oparcie fotela i próbowała mnie nim zdzielić. Zrobiłem unik w ostatniej chwili i kiedy straciła równowagę, wlepiła mi swoje obwisłe cycki prosto w twarz. Kolanem sięgnąłem jej galaretowatego zada, na tyle mocno, że przeturlała się nad moją głową w głąb korytarza. Stanąłem nad nią okrakiem, trzymając w ręce ten jej cholerny włóczkowy sweter. Zasłoniła się. Widać ten dupek nie tylko z nią nie sypiał. „Co ja tu robię?” – pomyślałem. I to był błąd. Straciłem czujność. W następnej chwili czubkiem buta wymierzyła mi potężny cios w krocze, trafiając między jaja a odbyt. Dwa marne centymetry dzieliły mnie od armagedonu. Wściekłem się. Zaciskając palce na jej szyi, błyskawicznie uniosłem ją do góry. Sto kilogramów w pełnej mobilizacji. Trudno to zatrzymać. Drugą ręką uderzyłem na odlew. Raz. Drugi. – Tak, kurwo – mam jaja z betonu! Jeszcze tylko sweter przez łeb i fora z biura! Biustonosz i torebka odbiły się od jej zgarbionych pleców. Jeb! Z ulgą siadłem w fotelu i odkorkowałem kolejnego szampana. Wtedy na klatce rozległ się jej głos niczym ryk syreny: VERGEWALTIGUNG!4 Chryste Panie! Nasłuchiwałem, jak wbiega na piętro i wali we wszystkie drzwi. Wreszcie ktoś jej otworzył, rozpoczęła się ożywiona dyskusja, szloch, błaganie o pomoc. Byłem skończony. Telefony u Benka już nie działały. Narzuciłem na plecy kurtkę i wybiegłem w noc. W pierwszej budce na rogu ktoś oderwał słuchawkę. W kolejnej to samo.

„Berlin by night”. W trzeciej wykręciłem jej numer domowy. Zamiast męża w słuchawce infantylny szczebiot: „Tu telefon Gerdi, Reni, Cindy, Mandy i Kevina. Nie ma nas w domu. Nagraj się. Biiip...” – Dobry wieczór, nazywam się taki a sraki. Jestem... Jestem kolegą z młodocianych lat pana żony i dzisiaj spotkaliśmy się... Proszę mnie źle nie zrozumieć, w celach czysto towarzyskich, ale pana żona po paru winach, ehm... kieliszkach wina, zaczęła zachowywać się... niestosownie. Oględnie mówiąc. Bardzo proszę po nią przyjechać. Adres... powtarzam adres... Co teraz? Do domu? Nie, nie. Trzeba tam wrócić. Nie było żadnego gwałtu. Niech zrobią obdukcję, niech TAM ZAJRZĄ. Natychmiast puściłem pawia na środek chodnika. Dalej. Dwa strzały? Owszem, uderzyłem ją w obronie moich jajec, kurwa jego mać, moich nikomu niepotrzebnych wyszorowanych jajec... Ledwo opanowałem kolejne wymioty.

*** Pchnąłem rzeźbione drzwi wejściowe, poprawiłem włosy i mozolnie wdrapałem się na piętro. Z pierwszego mieszkania nie dochodziły żadne odgłosy. Zapukałem. Otworzył suchy staruszek z rzadkim wąsem. Był niewiele większy od wyrostka i musiał unieść dłoń do klamki. Wyglądał na zmartwionego. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, zza skrzydła ukazała się maska złego klauna. Twarz jak gdyby wyjęta z kałamarza. Nie chodziło o rozmazany tusz, po drodze musiała raz i drugi nadziać się na jakąś ścianę. – TO ON! Niech pan dzwoni po policję! – Guten Tag, nazywam się taki a taki. Porozmawiajmy może, a ty trochę się uspokój – wypowiedziałem to w najbardziej opanowany sposób i facet zrobił krok w tył, gestem zapraszając mnie do środka. – Nie wpuszczaj go tu i DZWOŃ PO POLICJĘ! – Proszę się uspokoić. – W tej sytuacji może pozwoli pan, że to JA zadzwonię? Bez słowa wskazał mi wiszący na ścianie aparat. – Niech pan wybaczy późną porę, to najście mojej... ale sam pan widzi... – CO TY, KURWA, ROBISZ? ON MNIE POBIŁ I ZGWAŁCIŁ. WSADZAŁ MI WE WSZYSTKIE OTWORY! A TY ZAPRASZASZ GO DO MIESZKANIA? MOŻE SOBIE NALEJECIE PO KONIAKU? CHOLERNI MĘŻCZYŹNI... Staruszek pokiwał głową i posłał mi uśmiech pełen współczucia. – Proszę się uspokoić... Wykręciłem numer. – Polizei. – Nazywam się taki a śmaki, dzwonię od sąsiada z adresu takiego a takiego. Jestem przez obecną tu panią podejrzany o to i o tamto też... – PODEJRZANY? WSADZAŁ MI SIŁĄ SWOJEGO ŚMIERDZĄCEGO... – Słucham? Tak. Właściciel lokalu, tak, już daję. – Ja, bitte? Ja. Ja. Nein. Gut. Bitte... Dziadek wyciągnął do mnie rękę ze słuchawką. – Do pana.

65


Tego było jej stanowczo za dużo. Zaczęła go tarmosić. – CO TO ZA POGAWĘDKI? KIM TY MYŚLISZ, ŻE JESTEM? OFIARĄ JESTEM, TY DRANIU. JAK ZADZWONIĘ PO MOJEGO MĘŻA, TO ZOSTANĄ PO WAS TYLKO BRUDNE GACIE... I tak dalej, i tak dalej... Nagle starszy pan złapał ją i wykręcił jej rękę. Wyglądało to jak taniec. Raz i dwa... Kryminalne tango. Przechył i raz... Otworzył drzwi mieszkania i wypchnął ją kolanem na zewnątrz. Moment później tę samą drogę przebyła torebka. – So, also... – Zaraz przyjadą – powiedziałem, kiedy zostaliśmy sami. Pokiwał smutno głową. – Bitte, niech pan spocznie. – Danke. – Cognac? Siedzieliśmy w milczeniu, dopóki w oknach nie zapulsowały światła kogutów. Było z pięć czy sześć wozów. Zamknęli chyba ulicę. Westchnąłem, unosząc się z fotela. – Na mnie już czas. – Tja... Wstaliśmy. – Niech pan na siebie uważa. Adieu – powiedział cicho. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Klatka schodowa była zielona od mundurów. Na półpiętrze policjantka w gumowych rękawiczkach zajmowała się Renią. Do mnie podeszło dwóch o zaciętych twarzach. – To pan? – Tak. – Kajdanki? – Skoro tak grzecznie mnie pan pyta... – Tylko mi tu nie podskakuj! – A broń cię panie Boże. Nie po to dzwoniłem. Spojrzeli po sobie. – Dobra. Idziemy. Asekurowali mnie z dwóch stron. Ten bardziej krewki położył mi rękę na ramieniu. – Wie pan co, to już może lepiej kajdanki... Kiedy przechodziliśmy obok Reni, jej łkanie raptownie przeszło w skowyt. Wystrzeliła z pazurami prosto do mojej twarzy. Policjantki z trudem ją powstrzymały. – TY CHUJU!! – Halt’s Maul! – syknęła wysoka, dobrze zbudowana blondyna.

Zaprowadzili nas do suk. Wsiadłem do jednej, ona do drugiej. Nie wyłączyli kogutów. Okna kamienicy pełne były trupio niebieskich twarzy. Tylko na pierwszym piętrze w mieszkaniu starszego pana nie paliło się już ani jedno światło. Siadłem na twardej ławce przy stoliczku i odpowiadałem jak leci, w szczegółach, zgodnie z biegiem wydarzeń. Po paru minutach rozsunęły się drzwi i do środka weszła blondyna. Siadła, zdjęła czapkę i spojrzała na mnie. Była naprawdę efektowna i gdyby nie okoliczności... Dwaj gliniarze nerwowo kręcili dupami w swoich siedzeniach. – Jesses Marija chłopie, skądżeś ty ją wytrzasnął? Spuściłem wzrok. – Szkolna znajoma, no i po latach... Blondyna wróciła do Reni, a jeden z gliniarzy dał mi do podpisania protokół. – Jeżeli zarzut gwałtu zostanie podtrzymany, będziemy pana musieli zatrzymać na 48 godzin – wycedził. Wzruszyłem ramionami. Właściwie nic lepszego nie miałem do roboty. Potem wycofała wszystko. Zawieźli ją do domu. Wylazłem z suki. Był już tylko jeden wóz, przy którym stała blondyna. Nawet nie zauważyłem, że z nich wszystkich jest najwyższa rangą. Podeszła do mnie. – Mogę już odejść? Pokiwała głową. – Proszę na siebie uważać. – Dziękuję, będę. Nagle stanęła tak blisko, że mogłem policzyć wszystkie piegi na jej nosie. – Tak? – Jak lubisz ostrą jazdę, to zadzwoń na ten numer – wcisnęła mi w dłoń wizytówkę. Wracając nocnymi ulicami, wrzuciłem kartonik do pierwszego napotkanego śmietnika. Po dotarciu do mojej nory zrobiłem sobie herbaty i bez pośpiechu zabrałem się za walenie konia. Michał Szalonek Przypisy: 1. Seks jest zdrowy. 2. Cicho tam! Do cholery! 3. Natychmiast mnie wypierdol! 4. Gwałt!!

magazyn LUXUS 10.5—2.9.2013 www.muzeumwspolczesne.pl Projekt współfinansowany przez

66

67


ĹšCIEMNIANIE Z batem na kamery T e k s t : A n d rz e j F i c o w s k i Fotografie: Marcin Maziej

69


1 W ciemności smród uderzy ze zdwojoną siłą. Przede wszystkim odór wódki przelewanej w ogromnych ilościach w trakcie alkoholowego rytuału. Przed północą podjadą samochody na polskich i włoskich tablicach. Okolice targu rozjaśnią światła wozów strażackich. Zwierzęta zostaną uwięzione w wielkim tirze z napisem „Italia-Polska, transport międzynarodowy”. Justyna, wolontariuszka biorąca udział w akcji protestacyjnej na targu końskim w Skaryszewie, opowie później o ciemności. W niej można ukryć wszystko. Aby mieć czyste sumienie, że to, czego nie widać, tak naprawdę nie istnieje. W Polsce sprzedaje się kilkadziesiąt tysięcy koni rocznie. Punktem wyjścia jest noc. Pod jej osłoną dochodzi do większości transakcji. Konie z samochodów wyrzucane są jak worki ziemniaków. Odwodnione, z folią na pysku, w dusznych naczepach ciężarówek czekają na podróż do Włoch. A Włosi są łasi na „suchą” koninę, czyli mięso będące efektem niepojenia koni w trakcie transportu. Bywa, że wywozi się je do Sardynii, a wtedy „podróż” trwa i trzy dni. A dlaczego Włosi polubili tak bardzo polskie konie? – To jest głębsza historia. Chodzi również o to, aby dać pracę włoskim rzeźnikom w transporcie. Układ jest taki, że oni dostają żywe polskie konie, na które przybijają swoją pieczątkę. Wtedy polski koń staje się lokalnym produktem włoskim – wyjaśnia Scarlett Szyłogalis, założycielka, fundator i prezes Fundacji Tara – Schronisko dla Koni.

2 Na stronie internetowej gminy Skaryszew widnieje zachęta do udziału w targach. Sielankowy obraz koni w pełnej krasie oraz największy w Polsce, a być może w Europie jarmark koni pociągowych i roboczych. Kupcy zjeżdżają z całego kraju i z zagranicy. Końmi handluje się od trzeciej nad ranem. Skaryszewskie Wstępy to największy w Polsce jarmark, to najważniejszy poniedziałek po środzie popielcowej, impreza powstała z przeobrażenia przywileju targowego nadanego przez samego króla Władysława IV. Po targach lokalne media napiszą o kolejnej cudownej imprezie. Rodzinne wycieczki. Dzieci wdrapujące się na ciężarówki rzeźnicze. Muzyka ludowa. Święto koni. Pięknie wykadrowane zdjęcia. Każde podpisane optymistycznym komentarzem, gwarancja, że wszystko jest w porządku. W rzeczywistości jest inaczej, a święto koni w pełnej krasie przeradza się w jądro ciemności. Justyna opowie potem, jak źrebak nie chciał podejść do tira, jak wierzgał na wszystkie strony, rżał rozpaczliwie i wpadł do rowu melioracyjnego. Twarzy handlarzy nie widziała, ale słyszała krzyk, pijacki śmiech przeplatany bełkotem przekleństw – Ale, skurwiel, dał nam popalić!

3 – Mamy aktualny film pokazujący, że kiedy na targach nie ma aktywistów i kamer, to dzieje się bardzo źle

70

i łamane są prawa zwierząt. Nasz człowiek przyjechał przebrany za chłopa, więc nie rzucał się w oczy, udając, że jest zainteresowany kupnem konia. Okazało się, że troska o dobro zwierząt to pokazówka. Nasz materiał z ukrytej kamery pokazuje, jak konie są spychane z ciężarówki i nikt się tym nie martwi – opowiada Monika Bukowska z Fundacji Viva! W ubiegłym roku gmina zabezpieczyła rogatki na wjeździe do miasta, aby konie nie pojawiały się w nocy bez paszportów. Stały również służby porządkowe wspierane przez lekarzy powiatowych weterynarii, były nieoznaczone patrole policjantów w cywilu. Zadbano nawet o punkty z wodą pitną dla zwierząt oraz rampy do załadunku. Jednak władze Skaryszewa lubią opowiadać bajki i cynicznie powołują się na ukochaną wielowiekową tradycję. A chłopi lubią ich słuchać. Dorota Albiniak, przedstawiciel Urzędu Gminy Skaryszew, jeden z organizatorów Wstępów, spokojnie opowiada swoją wersję wydarzeń, z której wynika, że z każdym rokiem wszystko się u nas poprawia i nie możemy zgodzić się z zarzutem, że konie u nas są źle traktowane, bo naprawdę tak nie jest. W Skaryszewie impreza odbywa się raz w roku i z tego powodu Wstępy trudno nazwać targiem, choć impreza mocno jest wpisana w naszą tradycję. Jesteśmy kojarzeni nawet w Europie, to jest poza wszelką dyskusją! Jako gmina, kilka lat temu, zaczęliśmy się zastanawiać, jak możemy zadbać o bezpieczeństwo zwierząt i kiedy pojawiły się przepisy bardziej restrykcyjne, postanowiliśmy się do tych działań włączyć. O barbarzyństwie przekonał się w ubiegłym roku poseł Tomasz Smolarz z Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt. W charakterze obserwatora ujrzał bagno skaryszewskiej imprezy. Po tym, co zobaczył, zwrócił się z apelem do wysokiej izby, aby ucywilizować niezgodny z prawem i radykalnie odbiegający od humanitarnego traktowania zwierząt handel końmi. Słowa z poselskiej mównicy rozbijały się o poselską znieczulicę jak groch o ścianę. Zanim przemówił, po targu chodził cały „zielony”. Niewiele mówił. Podszedł do jednego z jedenastu tirów, gdzie ładowano tylko źrebaki. Dwójka ludzi i jacyś handlarze chcieli spuścić posłowi manto. Ale poznał prawdę o targach, na których chłopi latają z batami na kamery, a policja spokojnie oznajmia: „mówiliśmy, aby tam nie wchodzić”. Na Wiejskiej perorował i pytał. O powód handlu końmi w nocy. O sprzedaż koni głównie przeznaczonych do długodystansowych transportów. Mówił, że tak dalej być nie może, aby w środku Europy, w XXI wieku, odbywał się proceder długodystansowego transportu chorych, okaleczonych, pozbawionych wody, pożywienia i odpoczynku, często doznających urazów i złamań zwierząt. Dzwonek. Wydaje się – grzmiał – że w mentalności handlarzy, ale i władz lokalnych, od średniowiecza niewiele się zmieniło. U niektórych koni stwierdzono zapalenie płuc i oskrzeli, ślepotę, skrajne odwodnienie, objawy chronicznego głodzenia, podejrzenie zapalenia opon mózgowych, ślady po urazach i obrażeniach. Podczas będącego jedyną szansą na ratowanie życia zabiegu otworzenia przełyku stwierdzono zalegającą tam dużą ilość substancji przypominającej beton,

która całkowicie uniemożliwiła przyjmowanie wody i posiłków – kontynuował. Mimo troski i doskonałej opieki medycznej źrebak nie przeżył. Przypadków sprzedaży koni doprowadzonych do takiego stanu zdrowotnego było więcej. Poseł zwrócił się z pisemną interwencją do komendanta głównego policji o objęcie szczególnym nadzorem Wstępów skaryszewskich pod kątem prewencji przed nieprawidłowościami. W telefonicznej rozmowie komendant miejskiej policji w Radomiu odwodził posła od wizyty na targach w nocy, utrzymując, że handel rozpocznie się dopiero w poniedziałek o świcie – powiedział. Oklaski.

4 Handel końmi jest biznesem okrutnym. Prości ludzie w zabijaniu zwietrzyli szybkie pieniądze. Dlatego zaczęto w Polsce na skalę masową rozmnażać konie. Między innymi z tego powodu jesteśmy największym eksporterem taniego, żywego mięsa. Każdego roku przynajmniej kilkadziesiąt tysięcy koni zostaje sprzedanych za granicę, bez względu na wiek i rasę. Za kilogram konia płaci się od 7 do 9 złotych, za źrebaka kilka złotych więcej. Dorosły, zdrowy okaz kosztuje od trzech do siedmiu tysięcy. Mimo że unijne ustawy precyzyjnie regulują warunki, w jakich zwierzęta powinny być przewożone i humanitarnie traktowane, nieuregulowany biznes kręci się dobrze i wydaje się, że nikt nie chce się odciąć od końskiej żyły złota. Konina w krajach Europy Zachodniej jest popularna, a rarytasem są źrebięta, których mięso jest najdroższe.

Problem jest jednak złożony. Koń przed laty był ikoną, zwierzęciem pańskim i byle kmiota do stajni nie dopuszczano. Niewielu było stać na konia, który przed wojną był bardzo drogi. Gdy już trafił w ręce chłopa, czującego biznes, zaczęła się tragedia. – Kiedyś Polska ułańska była związana z polską sanacyjną. Aby coś zmienić, nie wystarczy odpowiednia ustawa. Potrzebni są nauczyciele, którzy zaczną mówić i uświadamiać, że to zwierzę coś czuje. Na wsi są też ludzie, którzy nas popierają i wchodzą w to, co robimy, sercem i duszą. Ale większość jest zaciekła, powołując się na autorytet dziadków i ojców. Kundelki lądują najczęściej w rzece albo dostają siekierą, a na koniu można zarobić. Gdzieś to w nich siedzi. Jakby do szkół nie chodzili, jakby media do nich nie docierały. Chłop sobie tak to wykoncypował i wyczuł biznes. To są źli ludzie – dopowiada Scarlett.

5 W Polsce pierwsza ratować konie zaczęła pod koniec lat 80. niemiecka Fundacja Pro Animale. Ale dzisiaj to Tara działa spektakularnie i skutecznie zakreśla ambitne plany, mimo że od lat organizacje typu Viva! czy Gaja składają w sejmie petycje, które z definicji lądują w koszu. Na początku działalności, w latach 90., Tara chciała kupić kilka samochodów, kamery, noktowizory i założyć polskie Czarne Brygady. Aby wykradać konie. Po czasie postawili jednak na realizm. Dzisiaj, w schronisku w Piskorzynie, mają 120 odrato-

71


wanych koni. W sezonie kupują pięć ton siana dziennie, tyle samo owsa. Choć z każdego targu przywożą zwierzęta, to deklarują, że na koniach nie zarabiają. Na historyczny protest przyjechało ponad sto osób. Tym razem nie chodziło o romantyczne wykupienie koni. Ważniejszy był akt sprzeciwu oraz fakt, że akcję przeprowadzono w ramach koalicji kilkunastu ekologicznych fundacji. Na targu zorganizowano po raz pierwszy manifestację, na której jednym głosem wykrzyczano wolę walki o godne życie dla koni. Zebrano podpisy oraz rejestrowano warunki, w jakich odbywa się handel. Co roku w Polsce odbywają się targi również w Sochaczewie, Pajęcznie, Bodzentynie czy Kozłowie Biskupim. – W Polsce nie ma czegoś takiego jak wspólna ścieżka działania. Ludzie nie chcą się organizować. Gdybyśmy się połączyli, podpisów byłoby kilka milionów. Tłumaczę ludziom, że same petycje to za mało. Trzeba organizować manifestacje oraz projekty ustawy i wtedy możemy zmieniać świat. W „Teleexpresie” mówili o kolejnym pięknym targu. Najlepsze jest to, że media nie mówią, że jest to targ koni rzeźnych, ale koni roboczych i pociągowych, jakbyśmy nadal żyli w XIX wieku. Ustawy o ochronie koni w Polsce nie ma, jest tylko ogólna o ochronie zwierząt. Konia można kupić i pójść z nim do rzeźni. Ale już z psem czy kotem tak zrobić nie można. Wniosek jest taki, że to, co się opłaca, nie jest poddane prawnej regulacji – mówi Piotr Jankowiak-Szyłogalis, współzałożyciel Tary. Po ubiegłorocznej akcji „STOP Skaryszew” relacje uczestników były zgodne. Bierność policji, ogólna znieczulica, cyniczni handlarze. Aktywiści wyposaże-

72

ni w aparaty fotograficzne, kamery i latarki sprawdzali, w jakich warunkach przewozi się konie: – Kilku sprzedawców pluło i rzucało w nas kamieniami. Nikt nie sprawdzał, czy konie mają wymagane dokumenty. Z racji, że tożsamość koni często jest fałszowana, bez paszportów ciężko ustalić ich rzeczywiste pochodzenie. Weterynarze puszczają transporty z zakrwawionymi klaczami, konie z połamanymi nogami. Przy jakiejkolwiek próbie zareagowania weterynarz odsyłał mnie do innego weterynarza, a ten radził, aby zadzwonić na policję. A policja, że przecież nie jest weterynarzem. Najbardziej w tym wszystkim poraża zaklęty krąg niechcenia zmiany. Te targi to jedna wielka porażka i fikcja. Niby jest kontrola zwierząt, ale naprawdę nikt ich nie kontroluje. Wszystkie twarze są jak z jednej matrycy. Chłopi robią z końmi, co chcą. Zaklęty krąg niechcenia zmiany poraża, odbijanie piłeczki trwa w najlepsze od dziesiątków lat. Co zrobić? – pyta Iwona Kozińska, wolontariuszka Tary. Z jednej strony barykady widzimy organizacje walczące o prawa zwierząt, z drugiej lobby rzeźnicze przekonujące polityków, że nic nie warto zmieniać. Tara zapoczątkowała protesty i wyjazdy na końskie targi, coś jakby drgnęło. Sprzeciw obywatelski, jaki zorganizowali w Skaryszewie, jest najlepszym tego dowodem. Ekolodzy oczywiście mogą powoływać się na ustawę o ochronie zwierząt, której zapisy na polskich targach są totalnie łamane. Jednak, aby coś się realnie zmieniło, nie wystarczy odpowiednia ustawa. Potrzebni są również prawdziwi nauczyciele codzienności, którzy zaczną mówić i uświadamiać, że zwierzęta też coś czują.

6 Warto w tym miejscu przypomnieć, że poseł ks. Stanisław Trzeciak, duchowny działacz społeczny, w 1939 roku doprowadził do zakazu uboju rytualnego, co przed wojną musiało być nie lada wyczynem. Dzisiaj sytuacja jest dziwna, gdyż w Polsce obowiązuje rozporządzenie ministra rolnictwa zezwalające na ubój rytualny, który nijak ma się do nowej ustawy o ochronie zwierząt, zakazującej tego typu działania. Jeden z posłów na Sejm RP, Krzysztof Borkowski z PSL, jest właścicielem rytualnej ubojni i chociażby z tego powodu obrońcy zwierząt mają przed sobą ciężką drogę do pokonania, gdyż ich sprzeciw uderza w wielowiekowy bastion chłopskich interesów. Z tego też powodu dopiero w ubiegłym roku do powszechnej świadomość społecznej dotarła sprawa rzeźni rytualnych. Legislacje zostały tak sprytnie przeformułowane, aby chodziło niby o religię. A dlaczego Polska na to się godzi? Gdyż mięso z takiego uboju jest dwa razy droższe. A po co premier Tusk pojechał nie tak dawno do Arabii Saudyjskiej? Między innymi po to, aby dostarczyć Arabom grube tysiące sztuk bydła, owiec i kóz. Piszę o tym dlatego, że w związku z niedawną krowią aferą z hamburgerami przypomniała mi się sprawa koni. To nie jest do końca tak, że krowa zo-

stała zrobiona w konia, jak chcą niektórzy komentatorzy. Chciałbym przypomnieć, że koń w dzisiejszej Polsce traktowany jest jak padlina i dlatego jego mięso jest i będzie upychane wszędzie, gdzie się da. Zdegradowane mięcho, za pół darmo, obiecujące szybki pieniądz. Może właśnie z tego powodu pewna kobieta z centralnej Polski zrezygnowała z interesu życia, jakim było dla niej prowadzenie rytualnej rzeźni. Kobieta w pewnym momencie swojego biznesu, powiedzielibyśmy, w jakimś punkcie krytycznym swojego biznesu, w chwili refleksji, nie wytrzymała napięcia związanego z zabijaniem i chcąc w symboliczny sposób zadośćuczynić swój wieloletni proceder mordowania rytualnego, po zamknięciu biznesu zaczęła wspierać organizacje walczące o prawa dla zwierząt. Historia pewnej kobiety z centralnej Polski, choć symbolicznie przeze mnie tutaj narysowana, jest historią zejścia w najniższy punkt moralnej ciemności, w który może wpaść każdy, kto szuka pozornie łatwych pieniędzy. W tekście wykorzystałem fragmenty materiałów zamieszczonych na stronie internetowej Fundacji Tara – Schronisko dla Koni oraz zapis przemówienia sejmowego posła Tomasza Smolarza. Bardzo dziękuję Scarlett i Piotrowi za okazaną pomoc i cenne uwagi.

73


21 godzin pracy Jak się wyrwać z konsumenckiego kieratu K rz y s z t o f M r o c z k o

Trwający od kilku lat kryzys światowej gospodarki ma się nadal dobrze, jednak nie widać pomysłów na to, jak można uzdrowić sytuację. Wszystkie dotychczasowe pomysły ograniczają się do gaszenia pożarów, czyli ratowania instytucji finansowych za pomocą publicznych pieniędzy, ale nie przynoszą żadnych istotnych zmian. Wydaje się, że brakuje po prostu spójnej wizji tego, jak powinna funkcjonować ekonomia w XXI wieku. Wydaje się, że większość ekspertów nie jest w stanie wyzwolić się z dawnego myślenia i dlatego ich propozycje są jedynie powtórzeniami dawnych recept. Dziś chyba już nie ulega wątpliwości, że potrzeba nam nowego sposobu myślenia o gospodarce. Wśród wielu mniej lub bardziej udanych – czy choćby tylko realistycznych pomysłów – uwagę zwracają te sygnowane przez brytyjski think tank nef (the New Economics Foundations)1. Skupieni w nim ludzie działają pod hasłem: „Ekonomia, w której człowiek i natura mają znaczenie”. Takie postawienie sprawy znacznie odbiega od ekonomicznych teorii promowanych w naszym kraju, gdzie to wzrost gospodarczy jest głównym, i tak naprawdę jedynym, wyznacznikiem opłacalności posunięć na gruncie gospodarki. A przecież nie tylko ekonomia ma wpływ na nasze życie. Stąd też nef prowadzi swoje działania na bardzo wielu płaszczyznach, a główne pola aktywności można sprowadzić do trzech obszarów – ekonomii, ochrony środowiska i polityki społecznej. Grupa w swych publikacjach podkreśla wspólnotę interesów wszystkich ludzi, a także wzajemne powiązania różnych obszarów działalności ludzkiej, zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i społecznym. Staje

74

się bowiem coraz bardziej oczywiste, że decyzje ekonomiczne wpływają na politykę, środowisko naturalne i przekładają się na to, co ogólnie można nazwać „dobrostanem”. Opracowań i materiałów wydanych przez ten brytyjski think tank jest już kilkadziesiąt. Z konieczności chciałbym przedstawić jedynie kilka, koncentrując się na tych, które – moim zdaniem – są najbardziej charakterystyczne lub też proponują zupełnie nową jakość. Jednym z takich opracowań jest publikacja zatytułowana 21 hours. Why a shorter working week can help us all to flourish in the 21st century („21 godzin. Jak krótszy tydzień pracy może pomóc nam rozkwitnąć w XXI wieku”)2. O co w niej chodzi? Autorzy 21 hours przedstawili swoją idee fixe, która zaskakuje radykalizmem: 21-godzinny tydzień płatnej pracy lub też jego ekwiwalent, rozciągnięty w trakcie roku, podparty odpowiednimi zabezpieczeniami, mógłby pomóc w zajęciu się wachlarzem pilnych i powiązanych ze sobą problemów: zbyt długim czasem pracy, bezrobociem, nadkonsumpcją, wysoką emisją dwutlenku węgla, niską jakością życia, głęboko zakorzenionymi nierównościami i brakiem czasu na to, by żyć dłużej, troszczyć się o innych i po prostu cieszyć się życiem3 . Postulat zmniejszenia tygodnia pracy z 40 do 21 godzin tygodniowo wywołuje opór ekonomistów i specjalistów od gospodarki. Podobnie zresztą rzecz ma się z tymi spośród pracowników, którzy dziś pracują znacznie wiecej niż owe 40 godzin w tygodniu, a i tak ledwo są w stanie wyżywić swe rodziny. Opór praco-

dawców, z innych rzecz jasna względów, wydaje się równie oczywisty. Zbyt mocno wszyscy mamy zakorzenione dawne nawyki, które w obliczu nowych problemów nie tylko nie pomagają, ale wręcz stanowią przeszkodę w znalezieniu rozwiązań. Być może właśnie bariera mentalna jest tu najsilniejszym czynnikiem. Twórcy programu mają świadomość wszystkich zagrożeń, zarówno czysto ekonomicznych, jak i psychologicznych. Nie chcą także posuwać się do narzucania swoich rozwiązań jako jedynie słusznych. Raczej mają na celu rozpoczęcie publicznej debaty, która doprowadzi do jakichś konkretnych zmian, a − jak sami piszą − to, co dziś jest właściwie nie do przyjęcia, być może stanie się społecznie akceptowane w krótkim czasie. Przykłady zniesienia niewolnictwa czy nadania wyborczych praw kobietom uczą bowiem, że podobna rewolucja w sposobie myślenia ogółu jest możliwa. Argumentów za przyjęciem krótszego tygodnia pracy jest wiele. Jeśli tylko jesteśmy w stanie zrozumieć ograniczenia dzisiejszego systemu gospodarczego, będziemy dużo przychylniej patrzeć na propozycje przedstawione przez nef. Aktualnie spędzamy większość czasu w pracy, która zapewnia nam środki do życia, zarabiamy, aby kupować i jest to główny czynnik napędzający gospodarkę. Czy jednak – jak pytają autorzy – nabyte przedmioty dają nam poczucie szczęścia? 21-godzinny tydzień pracy pomoże ludziom wyrwać się z konsumenckiego kieratu. Jeśli dużo krótszy tydzień pracy stanie się normą, w której każdy zmieni sposób użytkowania swego czasu i będzie zarabiał mniej, zmianie ulegną koncepcje mówiące o tym, co tak naprawdę składa się na dobre życie i jaka suma pieniędzy jest „wystarczająco duża” do przeżycia. Dla realizacji celów „hiperkapitalizmu” w ciągu ostatniego półwiecza zostaliśmy przyzwyczajeni do idei, w myśl której żyjemy, aby pracować, pracujemy, aby zarabiać i zarabiamy, aby konsumować. Konsumujemy zaś nie tylko po to, by przetrwać, rozwijać się i cieszyć się życiem, ale by pokazywać, kim jesteśmy i jaką pozycję zajmujemy w świecie, w odniesieniu do innych4 . Ciągłe kupowanie oznacza nieustanny wzrost produkcji. Dziś – mimo zwiększonej świadomości ekologicznej − nadal odbywa się to często z brakiem poszanowania dla środowiska naturalnego. Eksploatujemy naszą planetę tak bardzo, że coraz realniejsze stają się nieodwracalne zmiany klimatyczne i środowiskowe, dlatego i w tym obszarze ludzkiej działalności potrzebujemy zmian w myśleniu o dalszym rozwoju. Stajemy bowiem przed zasadniczym pytaniem: Czy rozwój jest nieograniczony? Dla ludzi z nef odpowiedź jest prosta: nie jest nieograniczony, o czym piszą w kilkunastu swoich raportach. Wybrałem jeden z nich: Growth isn’t possible. Why we need a new economic direction5 („Wzrost nie jest możliwy. Dlaczego potrzebujemy zwrotu ku nowej ekonomii”). Na kilkudziesięciu stronach autorzy raportu udowadniają w sposób dość przystępny, dlaczego wzrost gospodarczy musi się zatrzymać. Nie ograniczają się jednak do słów krytyki wobec obecnego status quo, lecz przedstawiają także własne propozycje wyjścia z sy-

tuacji, w której znajdujemy się obecnie. Niektóre proponowane rozwiązania są dość oczywiste i brzmią znajomo, inne nie. Na przykład: skoro kończą się zasoby ropy naftowej, musimy promować inne źródła energii, która będzie w stanie napędzać nasze pojazdy. Postulaty ograniczania emisji dwutlenku węgla czy zwrócenia uwagi na szeroko pojętą ochronę środowiska naturalnego nie są czymś nowym w języku debaty publicznej, nawet w naszym kraju. Jednak zachęcanie do porzucenia PKB jako wyznacznika rozwoju jest już dużo mniej popularne. Jak wskazują autorzy raportu, pomiary PKB, wbrew opinii wielu ekonomistów, nie oddają wielu wskaźników, decydujących o jakości naszego życia. W corocznych sprawozdaniach nie mamy bowiem określonych takich elementów, jak dostęp do edukacji i transportu zbiorowego, wysokość przestępczości, stan zanieczyszczenia atmosfery. A właśnie te elementy w równym stopniu co dochody wpływają na to, w jaki sposób żyjemy oraz na to, czy jesteśmy zadowoleni z naszej egzystencji. Zmiana sposobu myślenia jest jednak domeną polityki. Nie chodzi tu jednak o uprawianie polityki wielkich mężów stanu, którzy będą w stanie porwać za sobą miliony i wcielić swą wizję w życie. W ujęciu proponowanym przez nef należy raczej zwrócić się w stronę demokracji bezpośredniej wszędzie tam, gdzie jest to możliwe. Wzrost decyzyjności obywateli przełożyć się powinien na stopień ich osobistego zaangażowania. Dziś, kiedy obserwujemy wyczyny polityków, którzy już tylko w teorii reprezentują nasze interesy, dla wielu jedynym rozsądnym wyjściem jawi się bojkot wyborów. Coraz więcej osób nie ma poczucia znaczenia własnego głosu politycznego, wbrew temu, co głosi popularna rządowa kampania. Zmienić można to jedynie poprzez przywrócenie obywatelskiej kontroli nad urzędnikami, poprzez wprowadzanie budżetów partycypacyjnych w samorządach. Jedynie decentralizacja sprawowania władzy może odbudować więzi społeczne i sprawić, byśmy wreszcie zaczęli działać jako społeczeństwo obywatelskie. Nie ulega wątpliwości, że demokracja jest rzeczą niezmiernie trudną. Gdzie spotyka się kilkanaście osób, tam pojawia się wiele różnorakich poglądów na rozwiązanie danego problemu dotyczącego zbiorowości, a różnice interesów i przekonań często wydają się nie do pogodzenia. Rozwiązaniem, zaproponowanym przez nef, jest Crowd Wise. Turning differences into effective decisions („Mądrość zbiorowa. Przekuwanie różnic w efektywne decyzje”)6. Autorzy bardzo przystępnie pokazują, jak w najbardziej efektywny sposób osiągnąć konsensus przy podejmowaniu decyzji w zbiorowości. Schemat jest prosty – wśród wielu opcji wybieramy te, które są reprezentowane przez uczestników i w kilku etapach dochodzimy do wyboru tej jednej. Odbywa się to na drodze stopniowej eliminacji tych rozwiązań, które uzyskały najmniej głosów. Podany przez autorów przykład nie pozostawia wątpliwości − jest to szansa na odzyskanie poczucia sprawowania władzy przez obywateli w sposób skuteczny na tyle, by wart był rozpatrzenia. Mechanizmy społecznej kontroli muszą zostać przywrócone, dzisiejszy system pozostawiania decyzji w rękach zawodowych polityków dowiódł już swojej nieskuteczności.

75


To tylko kilka propozycji z bardzo szerokiej oferty publicystycznej nef. Z różnych obszarów, a jednak przecież łączących się w jedno. W okresie nieustannego kryzysu zmiany wydają się koniecznością. Być może nie wszystkie problemy uda się rozwiązać dzięki pomysłom brytyjskiego think tanku; niewykluczone, że nawet w wielu sprawach nie mają oni racji. Sądzę jednak, że proponowane rozwiązania są dobrym punktem wyjścia do debaty na temat naszej przyszłości. Debaty, na którą nikt z naszych polityków nie ma ani odwagi, ani pomysłu. Na drodze do lepszego życia jest znacznie więcej drogowskazów niż zbiory cyfr, przedstawiane nam przez mainstream, nie tylko w naszym kraju. W tym właśnie działalność nef pomaga – w zrozumieniu istnienia tych innych czynników, a ta obudzona świadomość może oznaczać rozpoczęcie marszu w kierunku prawdziwych zmian.

Przypisy: 1. nef – pisownia oryginalna; za: oficjalna strona internetowa New Economics Foundation, http://www.neweconomics.org/. 2. 21 hours. Why a shorter working week can help us all to flourish in the 21st century, nef, 2010, jw. 3. 21 hours…, s. 5. 4. Tamże, s. 17. 5. Growth isn’ possibile. Why we need a new economic direction, nef, 2010, jw. 6. Crowd Wise. Turning differences into effective decisions, nef, 2010, jw.

Wrocław się boi czyli co się stało, a co się nie stało w Europejskiej Stolicy Kultury 2016?

Tytuł pochodzi od redakcji

Aleksandra Buraczyńska Aleksandra Fila Monika Spławska-Murmyło Mirosław Tryczyk

Od kilku lat wizytówką Wrocławia jest mit „miasta wielokulturowego”, „miasta otwartego”, „miasta spotkań”. Jednak wyniki badań fundacji działających przeciw rasizmowi, zamieszczone w Brunatnej księdze fundacji Nigdy Więcej i Masz problem? fundacji Nomada, dowodzą, że wrocławianie nie są wolni od ksenofobii. Wspólnie z uczniami LO nr XIV im. Polonii Belgijskiej we Wrocławiu postanowiliśmy sprawdzić reakcje mieszkańców naszego miasta na obecność w przestrzeni publicznej osób, których wygląd sugerowałby przynależność do różnych grup wykluczonych1. Na przełomie maja i czerwca 2011 r. 15 czteroosobowych zespołów składających się z jednej osoby ubranej w strój wskazujący na mniejszość narodową, etniczną, wyznaniową lub społeczną (muzułmanie, Romowie, hindusi, Żydzi, bezdomni, osoby niepełnosprawne) oraz osób wspomagających przeprowadziło badania terenowe w różnych miejscach Wrocławia. Nasze działania wzorowane były na podobnych eksperymentach przeprowadzonych przez znaną na całym świecie amerykańską działaczkę antydyskryminacyjną Jane Elliot. Uważamy, że wszystkie zaobserwowane reakcje były konsekwencją stereotypowego traktowania przebranych za muzułmanów czy Żydów uczniów

76

naszego liceum. Utrwalenie stereotypów odbywa się niejako automatycznie, gdy brakuje nam rzetelnej wiedzy na temat Innego. Stereotypizacja z kolei w utrwalonych schematach wpływa na nasze postawy i konkretne zachowania, często negatywne. Co ciekawe, jak wykazał eksperyment przeprowadzony przez naszych uczniów, strach części wrocławian wzbudzała już sama obecność Innych, manifestowana „stereotypowym codziennym strojem” muzułmańskim czy żydowskim w przestrzeni publicznej naszego miasta. Z niepokojem obserwujemy nasilanie się pełnej agresji kampanii zwolenników idei rasistowskich w ciągu ostatnich kilku lat w naszym mieście. Takie wydarzenia, jak marsze Narodowego Odrodzenia Polski i Młodzieży Wszechpolskiej oraz środowisk antysemickich i skrajnie nacjonalistycznych organizowane co roku we Wrocławiu, połączone z atakami na przedstawicieli środowisk liberalnych i mniejszościowych, przy biernej postawie władz miasta oraz służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo, pogłębiają naszym zdaniem i tak nie najlepszą sytuację w stolicy Dolnego Śląska. Wprawdzie, jak zapewniają lokalne władze, sytuacja ma się zmienić, jednak nadal nie wiemy, w jaki

77


sposób nasi włodarze chcą walczyć z nasilającą się nietolerancją i jak chcą zmieniać mentalność mieszkających tu ludzi, bowiem, jak już dawno zaobserwowaliśmy jako wrocławianie, są to głównie deklaracje o wyraźnej wymowie marketingowej. Konkretnych działań władz miasta w tej sprawie jak na razie nie widać. Reakcje wrocławian zaobserwowane w naszym eksperymencie również pokazały, że wielokulturowość naszego miasta jest tak naprawdę chwytem marketingowym zbudowanym na bardzo poważnym, choć chyba oczywistym dla każdego, „braku” innych niż polska kultur wypełniających przestrzeń Wrocławia w sposób widoczny. Przeprowadzając eksperyment, przypuszczaliśmy, że wrocławianie reagowali źle na obecność przedstawicieli innych kultur, bo ich zwyczajnie nie znali. Uznaliśmy, że brakowało im wiedzy na temat Innego, brakowało kompetencji międzykulturowych, zwykłego ludzkiego doświadczenia wynikającego ze wspólnego sąsiedztwa. Postanowiliśmy zatem działać i tę wiedzę młodzieży wrocławskiej dostarczyć. Najpierw zorganizowaliśmy w naszej szkole debatę pt. Tolerancja w Europie, Polsce, Wrocławiu?2. W wypełnionej po brzegi przez zaproszonych wrocławskich licealistów auli naszego ogólniaka mogliśmy posłuchać, jak w pięknych i mądrych słowach o tolerancji rozmawiają m.in. katolicki ksiądz, muzułmański teolog, Żydówka, przedstawicielka środowisk homoseksualnych oraz autorytet polskiego dziennikarstwa. Niestety, miejski wydział edukacji, mimo ponawianych zaproszeń, wydelegował do udziału w niej jedynie przedstawiciela niższego szczebla. Już wkrótce miało się stać dla nas jasne, dlaczego tak się stało. Biorąc pod rozwagę słowa ks. Adama Bonieckiego, które wypowiedział w trakcie debaty: niedługo bę-

78

dziemy gościć w trakcie Euro przybyszy z całego świata, władze magistratu zwróciły się do nas z propozycją stworzenia programu edukacyjnego poświęconego nauce tolerancji skierowanego zarówno do nauczycieli, jak i do uczniów. Przystąpiliśmy zatem do jego tworzenia, a owocem naszych wysiłków był napisany wspólnie z wieloma organizacjami pozarządowymi oraz Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej program Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom3, który następnie zaproponowaliśmy do realizacji wrocławskiemu wydziałowi edukacji oraz władzom ratusza. Projekt miał uczyć tolerancji i poszanowania dla drugiego człowieka, dla Innego, dlatego chcieliśmy zaproponować go wrocławskim uczniom szkół ponadgimnazjalnych. Chcieliśmy opowiadać młodym ludziom o innych kulturach, wierzeniach, zwyczajach, przekazywać im konkretną wiedzę i kompetencje międzykulturowe, tak potrzebne w dzisiejszym gwałtownie globalizującym się świecie. Chcieliśmy wyjaśnić uczestnikom, jakie są powody rasizmu, antysemityzmu, islamofobii, homofobii i jak im przeciwdziałać. Chcieliśmy ich nauczyć, jak mogą przeciwdziałać w praktyce przejawom przemocy, której doświadczają w naszym społeczeństwie osoby o innym kolorze skóry, wyznaniu czy orientacji seksualnej. Powstała również siostrzana wersja programu skierowana do wrocławskich nauczycieli, bo jako belfrzy wiedzieliśmy dobrze, że również i tej grupie potrzebna jest edukacja antyrasistowska i antyhomofobiczna. Co więcej, o kulturze muzułmańskiej młodym wrocławianom mieli opowiadać muzułmanie, o ukraińskiej – Ukraińcy, a o żydowskiej – Żydzi. O homofobii zaś uczyć mieli ci, którzy na co dzień się jej przeciwstawiają, czyli przedstawiciele Kampanii przeciw Homofobii (KPH). Natknęliśmy się jednak od razu na poważne problemy. Najpierw dotknęły nas one w miejskim wydziale edukacji. Jego dyrekcja od samego początku okazywała nieprzychylne nastawienie do naszych działań. Na każdym etapie recenzowania programu oraz prowadzonych rozmów w sprawie jego realizacji spotykaliśmy się z sugestiami, by usunąć z programu moduł dotyczący przeciwdziałania homofobii. Sugerowano nam to zwykle nie wprost i w sposób „nieoficjalny”, wywierając jednak przez cały czas silne naciski. Na którymś z roboczych spotkań usłyszeliśmy od jednej z urzędniczek wydziału edukacji: „Państwo rozumiecie, tu jest Polska”. My jednak uznaliśmy, że „nie powinno się okazywać nietolerancji, ucząc tolerancji”. Ostatecznie nasza postawa spowodowała znaczące pomniejszenie kwot, jakie wydział edukacji w kolejnych swoich obietnicach przydzielał na realizację naszego programu. Zaczęliśmy szukać sponsorów prywatnych, ale i tu, jak się okazało, fundacje i firmy prywatne, początkowo bardzo zainteresowane programem i współpracą z nami, gdy tylko dowiadywały się o udziale w przedsięwzięciu KPH, wycofywały swoje dotacje lub znacząco je zmniejszały. Proponowano nam nawet drobne wsparcie finansowe, ale pod warunkiem nieujawniania przez nas źródła jego pochodzenia w jakichkolwiek materiałach promujących projekt. W końcu do walki z programem Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom włączyły się środowiska ka-

tolickie. Na stronach lokalnych „Gościa Niedzielnego” ze stycznia 2012 roku ukazał się tekst pod znaczącym tytułem: Tylnymi drzwiami proszę, w którym autor, ks. Rafał Kowalski, dyrektor wrocławskiego oddziału „Gościa”, pisał: W latach 80. XX wieku powstał w USA manifest wyznaczający zasady promocji homoseksualizmu w społeczeństwie. Kilka lat temu w Polsce ostrzegała przed nim Joanna Najfeld. Czy dziś jest wdrażany w życie we Wrocławiu? (...) Dziwnie się składa, że dwie pierwsze zasady wspomnianego manifestu lobby homoseksualnego w USA sugerują konieczność mówienia o zjawisku jak najczęściej oraz prezentowania homoseksualistów jako ofiar, a nie agresywnych rewolucjonistów. Jego autorzy tłumaczą, że prawie każde zachowanie zaczyna wyglądać normalnie, jeśli stykamy się z nim często, np. spotykamy je w kręgu znajomych, a nasza akceptacja zależeć będzie od tego, ile osób to zachowanie zaakceptuje. Zwracają także uwagę, że zabiegając o przychylność opinii publicznej, trzeba obsadzać homoseksualistów w roli ofiar, które potrzebują ochrony. Zbieg okoliczności czy zwyczajne wprowadzanie organizacji homoseksualnych do placówek oświatowych tylnymi drzwiami?4 W tym samym duchu wypowiadał się o naszym programie na łamach mediów ks. Wojciech Zięba, katecheta z naszego liceum. W wywiadzie udzielonym wrocławskiej „Gazecie Wyborczej” mówił m.in.: (...) Jak rozumiem, chodziło panu o poparcie dla projektu, tandetnego zresztą i powierzchownego, autorstwa dwójki nauczycieli z mojej szkoły. Nie wiem, co panu w duszy gra, przypuszczam, że chciał pan trochę sprowokować dyskusję o tolerancji. Jednak opieranie jej na podstawie programu stworzonego przez nauczycieli, którzy w ubiegłym roku przeprowadzili niby-eksperyment, podczas którego wykorzystali dzieci, namawiając je do przebrania się za Arabów i Żydów, wypuścili na ulice, a później dziwili się nieprzychylnym reakcjom, uważam za bezsens. (...) W Koranie zaś mamy wezwania wprost: „chwytajcie i zabijajcie niewiernych, uderzcie mieczem po szyi bałwochwalców”. Chcę przez to powiedzieć, że w moim przekonaniu jest to przesłanie krwiożercze. (...) A program jest tandetny, bo wśród rzeczywiście ważnych problemów stara się przemycić tzw. problem homofobii, a ja powiedziałbym ostrzej – homopromocji. (...) Ja współczuję homoseksualistom, ale bez poczucia wyższości. Uważam jednak, że budowanie społeczeństwa w oparciu o taki model to droga w ślepą uliczkę5. Zaskoczyła nas treść artykułu w „Gościu Niedzielnym”, wywiadu w „Gazecie” z księdzem Wojciechem Ziębą, katechetą z naszej szkoły, jak i publikacje we „Frondzie” czy innych periodykach. Tym bardziej, że nasz kolega z pracy, podobnie jak redaktor „Gościa Niedzielnego”, zabrał głos na łamach prasy, nie mając wcześniej w ręku naszego programu ani nie zwracając się do nas ze swoimi wątpliwościami. Mimo to pozwolili oni sobie na ocenę zarówno stworzonego przez nas projektu, jak i poglądów, które nam przyświecały przy jego tworzeniu, wpisując nas w prowadzoną przez siebie wojnę ideologiczną i antagonizując ze swoim, zgodnym z nauką Kościoła katolickiego, stanowiskiem. Przeprowadzony przez nas eksperyment nazywany został „niby-eksperymentem” i „manipulacją”. Co upoważniło autora do takich ocen – nie wiemy, gdyż ani razu nie zapytał o źródła pomysłu, zastoso-

wane metody pracy, dokumentację przeprowadzonych badań, ich efekty i ewaluację. Szkoda, bo może dowiedziałby się czegoś o oddźwięku, jaki przyniosły zaproponowane uczniom działania. Dziwił nas jednak bardzo i smucił za to szereg innych wypowiedzi przedstawicieli Kościoła katolickiego, jakie pojawiły się w regionalnych mediach, np. tych dotyczących oceny islamu. Ksiądz Wojciech Zięba raczył powiedzieć w wywiadzie, że islam, w jego przekonaniu, jest religią krwiożerczą. Zaprezentował tym samym w swoim wywodzie uproszczone i dyskryminujące szablony, z jakich czerpie się w Polsce wiedzę na temat muzułmanów, a które zamieniają się z czasem w umysłach odbiorców w trwałe schematy myślowe utożsamiające prawdę o islamie z prawdą medialnego wizerunku tej religii. Jest on dość jednoznaczny – w perspektywie przekazu medialnego muzułmanin to prawie zawsze ktoś bijący pokłony w czasie modlitwy, stojący z karabinem w groźnie rozkrzyczanym tłumie, szczelnie zasłonięta kobieta czy też brodaty mężczyzna o groźnym i natchnionym spojrzeniu. Co ciekawe, jak wykazał eksperyment przeprowadzony przez uczniów, strach wzbudzała już sama obecność w przestrzeni publicznej osoby, której wygląd sugerował przynależność do wyznawców islamu. Spontaniczne reakcje wrocławian, takie jak unikanie sąsiedztwa w tramwaju, osłanianie dzieci czy okrzyki w stylu „zaraz coś się będzie działo” lub „one mają bomby”, dowodzą obecności silnego antyislamskiego stereotypu opartego głównie na lęku przed terroryzmem. Trudno się jednak spodziewać ze strony polskich mediów, że będą one edukować społeczeństwo, np. przez pogłębioną i bezstronną analizę źródeł islamofobii czy też przeprowadzenie szerszej debaty pu-

79


blicznej nad jej europejskimi przejawami, ale należałoby takiej edukacji oczekiwać od nauczycieli, także katechetów. Uważaliśmy od samego początku, jako twórcy programu Wrocław przeciwko rasizmowi i wykluczeniom, że utożsamienie działań zmierzających do przeciwdziałania homofobii z „homopromocją” jest oburzającym fałszem i nadużyciem. W naszym przekonaniu sfera seksualności człowieka jest jego sprawą prywatną, jeśli tylko mamy do czynienia z osobami dorosłymi, dojrzałymi emocjonalnie, poczytalnymi, u których występuje świadoma i obopólna zgoda. Po spełnieniu takich warunków społeczeństwo neutralne światopoglądowo i demokratyczne nie powinno interesować się niczyim życiem intymnym, a każde potępienie osób w sposób odmienny od naszego doświadczających uczucia miłości, nazywanie ich „wybrakowanymi” czy „niepełnymi”, uważamy za niedopuszczalne. Uważamy też, że sprowadzanie niepowtarzalnej, wyjątkowej jednostki ludzkiej wyłącznie do jej aspektu seksualnego, podporządkowywanie jej tej perspektywie i w jej świetle mówienie o przydatności kogokolwiek do budowy społeczeństwa jest bulwersujące. Cóż bowiem z artystami, odkrywcami, naukowcami, którzy nigdy nie mieli dzieci i w tym sensie nie żyli w zgodzie z tak wąsko pojętą „naturą ludzką”? Czyż nie byli przydatni społeczeństwu? Czyż zresztą sama kategoria przydatności jednostki dla społeczeństwa nie powinna budzić w nas natychmiast jak najgorszych skojarzeń? Uważamy, że każdy człowiek jest wartością samą w sobie i nigdy nie można mówić, „do czego on jest przydatny”. Bo jest wartościowy dlatego właśnie, że jest. Człowiek nie jest narzędziem służącym do czegokolwiek, jak pisał francuski filozof Jean-Paul Sartre. Jest samoistnym dziełem sztuki i tylko on jest odpowiedzialny za to, co z sobą uczyni. W to wierzyliśmy, tworząc program. Niestety, zarówno najwyższe władze Wrocławia, jak i urzędnicy w wydziale edukacji nie podzielili naszego stanowiska. Przy rażąco niskim budżecie, jaki ostatecznie przeznaczono na realizację programu Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom, projekt nie wszedł nawet w pierwszą fazę realizacji. Zaledwie kilka miesięcy później miasto zaangażowało za to swoje środki we współfinansowany przez Google i IBM projekt WroOpenUp, powtarzający w dużej mierze podstawowe założenia naszego programu edukacyjnego. Z jednym jednak, ale zasadniczym, jak się wydaje, wyjątkiem. Do współtworzenia projektu WroOpenUp nie zaproszono Kampanii przeciw Homofobii ani innych fundacji na co dzień zajmujących się walką z dyskryminacją, a wątek wykluczenia osób homoseksualnych z życia społecznego w Polsce nie został w ogóle ujęty w założeniach programu. Jaki jest epilog? Autorzy eksperymentu, programu Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom i tego tekstu (dr Monika Spławska-Murmyło i dr Mirosław Tryczyk) przestali już być belframi w liceum. Mamy jednak subiektywne poczucie, że w odwiecznym sporze między tymi, którzy kochają, a tymi, którzy nienawidzą, opowiedzieliśmy się po właściwej stronie.

80

Przypisy: 1. LO nr XIV to kuźnia olimpijczyków i najlepsze liceum w Polsce w 2012 r., według rankingu miesięcznika „Perspektywy” i „Rzeczpospolitej”. Uczniowie badali reakcje wrocławian m.in. w centrum miasta, ogrodzie zoologicznym i środkach komunikacji miejskiej. Najwięcej zespołów reprezentowało mniejszość muzułmańską. Doświadczyli wielu nieprzychylnych reakcji mieszkańców miasta wywołanych ich obecnością w przestrzeni publicznej. Byli wyzywani, traktowani jak potencjalni przestępcy czy wreszcie bojkotowani i wykluczani. 2. Zaproszenie na debatę przyjęli m.in. ks. Adam Boniecki, wrocławski imam Ali Abi-Issa, redaktor Jacek Żakowski, Mirosława Makuchowska z Kampanii przeciw Homofobii, wybitna żydowska artystka Bente Kahan, Jacek Purski ze stowarzyszenia Nigdy Więcej i inni. Debata była szeroko komentowana w lokalnych mediach, a udział w niej zaszczycili swoją obecnością przedstawiciele władz miejskich w osobie Pawła Czumy, dyrektora Wydziału Komunikacji Społecznej Urzędu Miasta we Wrocławiu. 3. Program Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom, który napisaliśmy razem z Wrocławską Gminą Żydowską, Fundacją Bente Kahan, Stowarzyszeniem na rzecz Integracji Społeczeństwa Wielokulturowego Nomada, Stowarzyszeniem Generacje, Stowarzyszeniem Nigdy Więcej, Muzułmańskim Centrum Kulturalno-Oświatowym we Wrocławiu, Kampanią przeciw Homofobii, Stowarzyszeniem Centrum Inicjatyw Międzykulturowych, Fundacją Centrum Tolerancji oraz Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej. 4. R. Kowalski, Tylnymi drzwiami proszę, „Gość Niedzielny”, http://rodzina.wiara.pl/doc/1070136.Tylnymi-drzwiami-prosze, opublikowany 29.01.2012 r. 5. J. Harłukowicz, Ksiądz, który bardzo współczuje homoseksualistom, „Gazeta Wyborcza”, http://wroclaw.gazeta.pl/ wroclaw/1,35771,11353232,Ksiadz__ktory_bardzo_wspolczuje_homoseksualistom. html, 16.03.2012 r.

Fot. z archiwum autorów tekstu

Razem przeciwko nienawiści F o t o r e p o r t a ż : A n n a S m a rz y ń s k a 81


Parada „Wrocław dla wszystkich bez nienawiści”, 23.03.2013 „Wrocław dla wszystkich bez nienawiści” – pod takim hasłem 23 marca wspólnie pomaszerowali przedstawiciele i przedstawicielki różnych organizacji i środowisk, mieszkańcy Wrocławia. Demonstracja była bardzo liczna. Idea tolerancji i sprzeciw wobec coraz częściej powtarzających się w naszym mieście aktów przemocy okazały się silniejsze od utrzymującej się zimowej aury. W korowodzie przeciwników nienawiści, faszyzmu i ksenofobii uczestniczyli bębniarze, szczudlarze, a demonstranci nieśli różnorodne hasła i transparenty – „Wrocław wolny od homofobii i seksizmu”, „Nacjonalizm – tak władza dzieli ludzi”, „Zjednoczeni wobec nienawiści”, „Chcemy tolerancji i otwartości”, „Lokatorzy wobec przemocy”, „Europejska Stolica Ksenofobii”, „Wrocław bez faszyzmu”, „Każdy inny – wszyscy równi” czy też „Paweł Czuma nic nie kuma”. Wygłaszano przemówienia, tańczyła szkoła samby, krążyła policja. Przez niemal trzy godziny Wrocław pozostawał „miejscem spotkań”. FK

82

83


Czarni, czyli kolorowi Django na rewersie Lincolna

3

G rz e g o rz C z e k a ń s k i

1 Asfalt, bambus, brudas. Czarnuch. Jeśli kobieta, to czekoladka, a jak facet, to bambo. Kunta kinte. Kakao. Opona, pogrzeb, razowiec. Smoluch. Albo bardziej współcześnie: winyl, negatyw, nigga. Czarny, a jednocześnie kolorowy. Polszczyzna wykazuje sporą kreatywność w tworzeniu obraźliwych wariantów słowa „czarnoskóry”. A ile takich chamskich synonimów musiało krążyć w dziewiętnastowiecznej, niewolniczej Ameryce, gdzie „czarni” nie byli nieznaczną, wręcz metaforyczną grupą społeczną, tak jak teraz w Polsce, ale stanowili niekiedy ponad połowę ludności niektórych południowych stanów amerykańskiej Unii? W jakimś stopniu można to sprawdzić na przykładzie Django Quentina Tarantino, gdzie nigga występuje w każdym możliwym gramatycznym zastosowaniu i z frekwencją zbliżoną do tej, którą w ostatnich miesiącach cieszyła się mama Madzi w opiniotwórczych polskich dziennikach. Ale tak naprawdę ciekawsze jest coś innego. Na przykład: zestawienie ostatniego filmu autora Pulp Fiction z nową produkcją Stevena Spielberga – Lincolnem. Rzecz w uchwyceniu różnych reprezentacji niewolnictwa w obu tych nominowanych do tegorocznych Oscarów filmach i wykorzystaniu w nich materiału historycznego, skoncentrowanego na zbliżonym momencie dziejowym, tym samym zbiorowym bohaterze i identycznej kwestii: problemie „kolorowych”. To czytelna kumulacja faktów, że w oscarowym wyścigu o tytuł najlepszego filmu 2012 roku konku-

84

ponad 1,5 mln „ludności niewolniczej” (ok. 22% populacji, najliczniejsza reprezentacja w Wirginii) i 11% „wolnej ludności afroamerykańskiej”. Niziny i Dolne Południe? Odpowiednio 926 tys. (ogólnie ok. 50%, najliczniej w Karolinie Południowej) i 2-3% wolnych. Południowe doliny Missisipi i Głębokie Południe? 1,5 mln (dla porównania 20 lat wcześniej, w 1840 roku, łączna liczba niewolników to 637 tys.!), co w rezultacie daje 43% (najwięcej w Missisipi) i 7% wolnych Afroamerykanów. Liczby liczbami, ale słupki nie mówią przecież o tym, że rok później wybuchnie Civil War, a parę lat później niewolnictwo zostanie zdelegalizowane prezydencką proklamacją emancypacyjną, której wprawdzie stany południowe nie uznają, ale w 1865 roku także w części południowej Ameryki, dzięki 13. poprawce do konstytucji, nowy stan prawny zostaje zaakceptowany przez Kongres. Przynajmniej formalnie, bo przecież rasizm i segregacja rasowa będą ciążyć na stosunkach wewnętrznych przez następne sto lat. Mamy więc ramę historyczną. I tu pojawia się kino.

rowały ze sobą te dwa filmy. Jasne, to produkcje z zupełnie innych parafii – jeśli chodzi o konwencję, rozmach, dynamikę akcji, humor, zupełnie innych adresatów, odrębne kryteria gatunkowe, różnice w warsztacie, natężenie epickości, ideologiczną podniosłość (albo przeciwnie: deficyt patetyzmu), zupełnie inne podejście do prowadzenia aktorów i ich współpracę przy scenariuszu, na szczodrym zużyciu keczupu, fruwających strzępów ludzkiego mięsa i scen pożerania żywcem niewolników przez psy (albo braku takich smaczków) kończąc. Ale jednocześnie to dwa ściśle ze sobą związane patenty na kino, które łączy dużo więcej niż fakt umieszczenia akcji w okolicach wojny secesyjnej, w czasie schyłku legalnego niewolnictwa. Czyli prawie równo 150 lat temu.

2 No dobra, wyobraźmy sobie, że mamy, powiedzmy, 1860 rok, jesteśmy w północnej Ameryce i jakimś dziwnym sposobem dysponujemy wglądem w statystyki (korzystam tu z Pokoleń w niewoli Iry Berlina), które dają nam jako taki obraz niewolnictwa w tej byłej brytyjskiej kolonii. Co mówią nam słupki? Mamy mniej więcej taki obraz: północna część kraju od zawsze pod tym kątem nie brylowała (w najbardziej zaawansowanym okresie niewolnicy stanowili ok. 5% całkowitej populacji), a od 1787 roku, kiedy niewolnictwo zostaje zdelegalizowane, to w ogóle nie ma o czym mówić, dlatego skupiamy się na stanach południowych. Chesapeake i Górne Południe? Łącznie

Jak w tej ramie mieści się Lincoln? Film Spielberga rozczaruje tę grupę widzów, która spodziewa się klasycznej, epickiej, monumentalnej, rozciągniętej jak cukierek-ciągutek na dziesięciolecia, a zaskakującej jak 1456. odcinek Mody na sukces (czyli raczej nie za bardzo) biografii 16. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Fabuła koncentruje się na ostatnich tygodniach wojny Unii z Konfederacją, ale – to kolejne rozczarowanie, tym razem dla widza o preferencjach batalistycznych – to nie jest superprodukcja o dramatach ludzi w sztafażu efektownych eksplozji. Poza paroma wyjątkami nie ma tu szaleńczych ujęć z ręki, nie ma wojennych matriksów, nie ma wybuchających jak confetti żołnierzy, nie ma brawurowo śmigających pocisków jak z Szeregowca Ryana. Nie te rzeczy. Spektakularnych scen w tym filmie jest tyle, co jawnych transgenderów w polskim parlamencie, czyli raczej mniej niż zawodników naszej narodowej jedenastki w nogę albo pierwszej piątki w basket. Są to raczej śladowe ilości. Po krótkim, bitewnym intro na początku filmu, utrzymanym w stylu Janusza Kamińskiego, gdzie obserwujemy walczących, wdeptujących się w błoto żołnierzy, następuje szybkie wyciszenie i najazd na Daniela Day-Lewisa. Ten – w kreacji zadziwiająco odległej od oscarowej brawury – dominuje odtąd obiektyw kamery i kształtuje ekranowy wizerunek Lincolna, operując ściszonym, jakby lekko wycieńczonym głosem. Szasta dosyć abstrakcyjnymi anegdotkami, opowiada niedomknięte szmoncesy i żongluje prawniczą kazuistyką, ale prezydenccy ministrowie, sekretarz stanu i najważniejsi oficerowie zazwyczaj nie chwytają i nie doceniają niepospolitych, aluzyjnych wtrętów tej gadatliwej, dygresyjnej głowy państwa. Nie są modelowymi odbiorcami takiego stylu uprawiania dyskursu publicznego. Nie muszą nimi być. W każdym razie zanim Lincoln ostatecznie utonie w podniosłych deklaracjach i na-

pompowanych monologach, do czego nieuchronnie ten film przecież zmierza jako, proszę mi wybaczyć, niewolnik konwencji filmu biograficznego, będzie w nim brylować żywioł dygresji. To właśnie ta moc wątków pobocznych i zaskakująco nieefektownych, branżowych, prawniczych pogawędek, ze szczytną, czyli konieczną korupcją w tle i wykupywaniem głosów przez „najuczciwszego z polityków” i jego ekipę w słusznej sprawie – stanowią, jeśli już szukać pozytywnej energii, siłę tego filmu. Najciekawsza jest jednak inna rzecz. Mianowicie fabuła filmu i ekranowa działalność polityczna Lincolna nie wydaje się jakoś szczególnie podporządkowana doprowadzeniu do końca wojny domowej, która doprowadziła do śmierci 620 tys. osób i zniszczyła mienie o wartości ok. 5 mld dolarów. W ujęciu Spielberga chodzi o coś innego: wszystko podyktowane zostaje koniecznością wprowadzenia 13. poprawki do konstytucji, bo tylko tak – przez przegłosowanie jej w Kongresie – definitywnie można było znieść niewolnictwo. Wojna przedwcześnie zakończona dla całej sprawy może okazać się niepomyślna, więc w Lincolnie wszyscy poza Lincolnem (którego filmowy wizerunek jest nieskazitelny i mocarny jak Jezus ze Świebodzina) ku temu grawitują i do tego spieszą. Można odnieść wrażenie, że rozejm byłby w tej sytuacji niepożądany. Bo szkopuł w tym, że reżyser tak kształtuje swoją narrację, że inne aktywności, działania, dążności i projekty polityczne w ostatnich dniach wojny secesyjnej – niemieszczące się w kadrze abolicjonistów – zdają się nie istnieć. A przynajmniej nie są jakoś szczególnie absorbujące jako działalność publiczna ważnych dżentelmenów w wysokich cylindrach. Nie chcę tu lekceważyć samej kwestii niewolnictwa jako zasadniczego elementu systemu gospodarczego południowych stanów (zwłaszcza po przestawieniu się plantacji na uprawę bawełny) i potencjału wywrotowego emancypacji czarnoskórych, ale teza Spielberga dzięki powyższym decyzjom reżyserskim jest wyłożona podejrzanie łatwym, otwartym kodem. Tak łatwym, że widz dostaje pod żeberka łopatologicznego kuksańca.

4 Jeszcze jedna rzecz à propos Lincolna: „czarna” mniejszość, która gdzieniegdzie już w dziewiętnastowiecznych Stanach była większością, stanowi u Spielberga zbiorowość do bólu statyczną. „Kolorowi” mogą tylko po cichu kibicować, aby wynik meczu Abolicjoniści kontra Zwolennicy Tradycji i Prawa Naturalnego był pomyślny dla tych pierwszych. Są cheerleaderami własnej reprezentacji, w której grają – w ich własnym imieniu – ich negatywowe (!) odbicia: biali. U Quentina Tarantino to rozłożenie sił ulega zupełnemu odwróceniu: to czarnoskórzy ustalają reguły gry. Idę o zakład, że tytułowy Django (z obowiązkowym niemym „d” w wymowie) na słowo „kolorowi” odpowiedziałby starym, ale jeszcze nie zjechanym jak płyta grypsem: „Ty, biały kolego: kiedy się rodzisz – jesteś różowy. Kiedy dorośniesz – jesteś biały. Kiedy praży cię słońce – jesteś czerwony. Kiedy jest ci zimno – jesteś fioletowy. Kiedy jesteś przerażony – jesteś

85


zielony. Kiedy jesteś chory – jesteś żółty. Kiedy umierasz – jesteś szary. I ty masz czelność nazywać mnie kolorowym?”. A następnie szybkim strzałem gdzieś w okolice lewego ucha przeniósłby takiego niekolorowego na łono Abrahama (zbieżność imion przypadkowa). Przyznam się: bawi mnie ta specyficzna blokada wobec emancypacyjnego potencjału filmów Tarantino, która towarzyszy omówieniom właściwie każdej z jego produkcji. Bo jeśli już się podkreśla społeczny „feeling” autora Wściekłych psów, to od razu – jako usprawiedliwienie – pojawia się małym druczkiem komentarz, że przecież to kino pop, więc nie można traktować tego do końca poważnie jako świadomej deklaracji. A dlaczego, pytam, emancypacja musi być serwowana wprost na ławę, na wielkie serio, ze ściśniętym gardłem i z żelaznym szczękościskiem? Dlaczego nie powinna być artykułowana z wykorzystaniem narzędzi kina popularnego? W tym sensie spojrzenie zarówno na Kill Billa, jak i na Grindhouse (jako feministyczną odmianę filmu kopanego niepokoju) albo na Bękarty wojny (jako ponowoczesne jewsploitation, ustanawiające żydowskość jako kategorię podniesionego czoła), którzy ostatecznie pacyfikują traumę Holokaustu, sytuuje ten sort kina rozrywkowego w nieco innym kadrze. A co dla nas w tym momencie najbardziej interesujące: to spojrzenie ustawia w nieco innej perspektywie także Django. Nowy Tarantino bije na głowę produkcję Spielberga pod każdym chyba względem, oczywiście z wyjątkiem wzniosłości. I to nie tylko pod względem nadreprezentowanych cytatów z mniej czy bardziej złych gatunków kina (nie będę tu wszystkich wymieniać, ale w jednym z komentarzy na portalu filmweb doliczono się czterdziestu nawiązań, a to tylko część wyliczanki), bo to na delektacji kinem wykluczonym polega flirt tego reżysera z widzem. Zresztą sam Tarantino obsadził się w spektakularnej, trzecioplanowej roli, co czyni go samego kolejnym nawiązaniem, ale do tego przecież wszyscy przywykliśmy. Nie oznacza to ideologicznego wyjałowienia krwawej opowieści o łowcy głów, doktorze Schultzu, który oswobodziwszy „czarnego” Django (pamiętajcie: koniecznie z niemym „d”!), zyskuje nie tylko cennego towarzysza do strzelanki, ale też partnera do wysmakowanych konwersacji. Django okazuje się pretendowany do oratorstwa, co oczywiście nie uchodzi uwadze Schultza, który uświadamia ex-niewolnikowi jego własne powinowactwo ze starogermańskim mitem o Zygfrydzie, ratującym z opresji Brunhildę (zaginiona małżonka Django to Broomhilda von Shaft, a takie personalia nie mogą być dziełem przypadku). W ogóle w tym całym natłoku można odnieść wraże-

nie, że Django to tak naprawdę dwa filmy w jednym, jakby Tarantino nie chciał tracić czasu na kręcenie sequelu. Zrobił więc prawie trzygodzinną fabułę, której część pierwsza kończy się na pojawieniu się potentata Candy’ego i jego tragigroteskowej plantacji, a druga połowa filmu zmierza do ostatecznej zagłady wszystkich napotkanych wrogów o skórze innej niż czarna. No dobra, ale co z tą emancypacją? – spytacie. Otóż jeśli uznać filmy blaxploitation z lat 70. za narzędzie walki o coś zwanego proud to be black, która uzyska swoją najpełniejszą postać w ruchu Black Power – to Django jest zmodernizowaną próbą wskrzeszenia tego sortu kina. Warto przypomnieć, że to filmy najczęściej opowiadające – za pomocą konwencji strzelankowej – o wyzysku „czarnych” przez „białego” hegemona, a bazujące na figurze twardego mściciela, o wiadomym kolorze skóry. W tym sensie Tarantino, podrasowując „czarne” kino eksploatacji konwencją spaghetti westernu, z dobrodziejstwem czarnego (!) humoru, w który ta poetyka obfituje, i dodatkowo podkręcając fabułę muzycznymi, eklektycznymi przebitkami – tworzy z zemsty (i z figury czarnego mściciela) narzędzie rozpasanego, popkulturowego rozrachunku z nie do końca przetrawionym tematem przemilczanego ucisku „kolorowych”. W tym radykalnym rozwiązaniu można zresztą, jakkolwiek to zabrzmi, doszukiwać się reparacji za niewolnictwo, której „kolorowi” w zasadzie nigdy się nie doczekali. Jak pokazuje jednak postawa Spike’a Lee, który metod Tarantino nie akceptuje i publicznie nawołuje do bojkotu Django, jest to reparacja niekiedy nie do przełknięcia.

5 Ernesto Laclau w swoich Emancypacjach pisał kiedyś: Pamiętam, że w czasach mojego dzieciństwa w Argentynie, w otwartych całą dobę kinach widniał komunikat: „seans rozpocznie się w chwili twego przyjścia”. Wydaje mi się, że z emancypacją jest przeciwnie: to seans, na który zawsze się spóźniamy. Lincolna i Django warto uznać za seanse tych samych, spóźnionych emancypacji, tylko z zupełnie innymi narratorami. Która bardziej staje wam w gardle, „białasy”?

• Django, reż. Quentin Tarantino, prod. USA, 2012. • Lincoln, reż. Steven Spielberg, prod. USA, 2012.

Ilustracja: Tomasz Bohajedyn

86

87


„Kryzysowe kino” na Berlinale 2013

M a ł g o rz a t a R a d k i e w i c z

Specyfiką berlińskiego festiwalu niezmiennie pozostaje jego zaangażowanie i otwartość na aktualne problemy, czego wyrazem w minionym roku był pokaz Oburzonych Tony’ego Gatlifa z udziałem samego Stéphane’a Hessela, autora książki Czas oburzenia!1. Natomiast na tegorocznym, 63. Berlinale miejsce protestujących oburzonych zajęli raczej (NIE)PRZYSTOSOWANI, w różny sposób reagujący na ciężkie czasy i próbujący sobie z nimi radzić. W filmach festiwalowych kwestie związane z ekonomią, gospodarką, konfliktami politycznymi i problemami społecznymi splatały się z wątkami bardzo osobistymi, dotyczącymi problemów pojedynczych postaci. Ich w większości „arthouse’owy” charakter (od ang. art house – kino studyjne) – jak nazywają go branżowcy – odbiera im po trosze siłę publicystycznego czy interwencyjnego przekazu medialnego. Nie zmniejsza jednak ich emocjonalnego oddziaływania ani zaangażowania, także politycznego, ich twórców. W berlińskim repertuarze znalazły się zarówno produkcje, które w bezpośredni sposób nawiązywały do sytuacji ekonomicznej, jak grecko-włoska I kóri (Córka, reż. Thanos Anastopoulos), gdzie tytułowa postać próbuje pomóc ojcu, aranżując porwanie dziecka jego wspólnika, jak i takie, które czyniły do niego aluzje, widoczne w hiszpańskim Ayer no termina nunca (Jutro nigdy się nie kończy, reż. Isabel Coixet), opowiadającym o spotkaniu dawnych małżonków z okazji rocznicy śmierci syna. On mieszka od lat za granicą, z dala od problemów nurtujących kraj, ona ponosi ich bezpośrednie konsekwencje – nie ma stałego zatrudnienia ani mieszkania, jej domem jest samochód, w którym koczuje na obrzeżach miasta.

88

Trzonem akcji jest rozmowa dwojga ludzi, przeżywających z dala od siebie tragedię, która doprowadziła do końca ich związku. Jednak podczas roztrząsania intymnych spraw nieustannie powracają oni do bieżącej sytuacji, choć robią to tylko w przypadkowych komentarzach i uwagach o codzienności. Te, jak się wydaje, mało znaczące wypowiedzi są sygnałem, że bez względu na to, jak mocno skoncentrowalibyśmy się na sobie samych, nie uda nam się uwolnić od kontekstu. Gdyby próbować wyznaczyć dla filmów festiwalowych zakres wspólnych tematów, to na pewno byłby to kryzys ekonomiczny, przejawiający się załamaniem domowych budżetów, zanikiem źródeł dochodu, brakiem inwestycji lub ich nadmierną monopolizacją. Równie duże znaczenie, a często i większe, ma dla bohaterów kryzys emocjonalny i moralny, jakiego doświadczają oni sami, ich rodziny i pracodawcy, w efekcie rynkowych problemów.

nawiązała do tradycji kina kobiet spod znaku Chantal Akerman, której kameralne dramaty, rozgrywające się w zaciszu domowym, odsłaniały niuanse prozaicznej, kobiecej egzystencji. Bohaterka egipskiej opowieści żyje wraz z rodzicami w ciasnym mieszkaniu, opiekując się sparaliżowanym ojcem. Problemy finansowe zmuszają ją i matkę do takiego podziału obowiązków, by jedna z nich zarabiała pieniądze, druga zaś, rezygnując niemal zupełnie z życia publicznego, skupiła się na trudnych obowiązkach domowych. Kiedy młodej dziewczynie udaje się w końcu oderwać od nużących zajęć, okazuje się, że poza domem wcale nie jest łatwo odnaleźć jej swoje miejsce. W mieście spotyka ludzi zabieganych, rozgorączkowanych, skoncentrowanych na załatwianiu swoich spraw. W wyglądzie często zdewastowanych, zniszczonych ulic, a także na twarzach i w zachowaniach spotkanych osób odbija się napięcie ostatnich miesięcy. Jest ono wyczuwane w nerwowych gestach i wypowiedziach pasażerki taksówki, mającej wyraźne problemy psychiczne. W irytacji kierowcy minibusa, podwyższającego opłatę, gdy widzi samotną podróżną – którą zresztą wysadza na bezludziu, gdy nie akceptuje ona jego ceny. Echa politycznego przewrotu przekładają się na trudną sytuację ekonomiczną, zmuszającą mieszkańców do intensyfikacji aktywności zabezpieczającej ich codzienny byt. Z jednej strony wyostrza to konflikty i napięcia między ludźmi, zwłaszcza w bezpośrednich kontaktach. Z drugiej przyczynia się do redefinicji ról i zachowań przypisanych każdej z płci, nawet jeśli dzieje się to wyłącznie na potrzeby „wyjątkowej” sytuacji, w obrębie relacji wewnątrzrodzinnych czy nawet w jednostkowej świadomości. Podobne związki między relacjami społecznymi, rodzinnymi a uwarunkowaniami ekonomicznymi zachodzą w filmie Poziţia Copilului (Child’s Pose, reż. Călin Peter Netzer), nagrodzonym główną nagrodą – Złotym Niedźwiedziem. Dla syna zaborczej matki, brylującej w towarzystwie dobrze usytuowanych no-

tabli z koneksjami, ich wzajemna relacja jest jeszcze trudniejsza, ze względu na jej wymierne korzyści materialne. Dorosły mężczyzna stara się usamodzielnić i wyrwać spod opiekuńczych skrzydeł, unikając spotkań nawet przy okazji urodzin matki. Kobieta skarży się przyjaciółce na brak zrozumienia ze strony dziecka, z którym tak ciężko jest się jej porozumieć. Kiedy jednak dochodzi do tragicznego wypadku samochodowego, a syn zostaje aresztowany za zabójstwo nastoletniego chłopca, matka natychmiast przystępuje do działania. Niemal równocześnie uruchamia stare znajomości, nawiązuje nowe, by – nie licząc się z kosztami – złagodzić przebieg sprawy. Pieniądze i układy zaczynają w całym dochodzeniu odgrywać znacznie donośniejszą rolę, niż dowody zebrane przez policję. Podczas rozmowy z dyżurnym funkcjonariuszem okazuje się, że nawet niepodważalną, bo opartą na bezpośrednich badaniach ekspertyzę da się podważyć, gdy w zamian można załatwić prywatne interesy rodzinne. Opór ze strony syna przed tak niejednoznaczną moralnie pomocą słabnie, zwłaszcza gdy uprzytamnia on sobie tragiczny skutek swojego czynu i związane z nim konsekwencje. Wsparcie ze strony najbliższych okazuje się mu szczególnie przydatne wobec koniecznej konfrontacji z bliskimi ofiary. Nikt z jego otoczenia nie ma wątpliwości, że jako sprawca powinien on pokryć koszty pogrzebu i wziąć w nim udział. Ale spotkanie z rodziną nieżyjącego dziecka to dla wszystkich zaangażowanych równie traumatyczne doznanie, zmuszające do weryfikacji wyznawanych i respektowanych wartości: pieniądza, rodziny, macierzyństwa. Finałowa rozmowa dwóch rodzin nie prowadzi do symbolicznego oczyszczenia, uzmysławia raczej bohaterom niejednoznaczność ich postaw i motywacji, często fałszywie uzasadnianych łączącymi ich uczuciami. W inny sposób o skomplikowanej relacji między finansami a kondycją rodzinnych więzi opowiadali autorzy wspomnianego już filmu I kórina (Córka) oraz izraelskiego Youth (Młodość, reż. Tom Shoval). W obu Za Marksa, reż. Swietłana Baskowa

Więzi, układy i transakcje O specyfice programu Berlinale decyduje między innymi tradycja przełamywania tabu i świeżego spojrzenia na z pozoru banalne sprawy zwykłych ludzi, ale także na tematy nieschodzące z pierwszych stron gazet. Przykładem nowatorskiego i wieloaspektowego obrazu „arabskiej wiosny” był egipski Al-khoroug lel-nahar (Coming Forth by Day), w którym ukazany został ekonomiczny, społeczny i genderowy wymiar politycznych wydarzeń. W swoim debiucie Hala Lotfy

89


rwania zdaje się nie myśleć o aspektach moralnych tego czynu. Jedynym ważnym dla niego aspektem całej sprawy jest to, że przyniesie ona szybki dochód, co pomoże ojcu zapłacić utrzymywane w tajemnicy długi. Grecki i żydowski ojciec – pozbawieni dochodu lub/i miejsca pracy – zdają się bezradni wobec sytuacji, w której nie mogą dalej pełnić roli głowy rodziny, gwarantując jej dostatek i spokojny byt. Inicjatywę przejmują więc dzieci, wcale nie dlatego, że pragną zająć pozycję dominującą w rodzinnej hierarchii, ale ponieważ chcą tę hierarchię i domowe ognisko za wszelką ceną zachować. W obu filmach powtarzają się ujęcia zrezygnowanych, załamanych mężczyzn oraz zawziętych, zdesperowanych młodych ludzi, odnajdujących w sobie siłę do działania, jakiej w obliczu kryzysowej sytuacji brakuje załamanym mężczyznom – wybierającym kłamstwo albo ucieczkę. Podobnie jak w rumuńskim filmie Netzera, tutaj równie trudno osądzać jednoznacznie bohaterów, zwłaszcza w Youth, gdzie ich portret i zachowania są o wiele bardziej złożone niż w greckiej fabule.

Mieć czy być?

Długie szczęśliwe życie

filmach pojawiła się chęć uratowania domowej stabilizacji i rodzinnych więzi przez dzieci, zdeterminowane, by w sytuacji kryzysu – ekonomicznego, a nie emocjonalnego – walczyć o swoich najbliższych. Finansowe niepowodzenia głowy rodziny są w obu opowieściach początkiem tragicznych wydarzeń, do jakich prowadzą desperackie plany młodego pokolenia. Co ciekawe, wspólnym motywem tych opowieści jest porwanie i szantaż, na jaki decydują się bohaterowie. Greckiej nastolatce wymuszenie okupu wydaje się najszybszą i najskuteczniejszą drogą do szybkiego zdobycia środków dla zadłużonego ojca, ukrywającego się przed wierzycielami. Podobnie myślą dwaj żydowscy bracia, czerpiąc pomysły „organizacyjne” na dokonanie porwania z oglądanych przez siebie kinowych produkcji. Mimo różnic kulturowych i wiekowych między postaciami ich sposób działania, motywacje i, jak można by powiedzieć, etyczna niekompetencja, są porównywalne. Bohaterowie mają podobną konstrukcję mentalną, przekładającą się na uproszczone, schematyczne postrzeganie świata i rządzących nim relacji władzy (i pieniądza). Do końca bezkrytycznie wierzą oni w powodzenie swoich planów, a nastawieni na ich efektywność, stają się coraz bardziej bezwzględni. Drobne epizody z ich życia składają się na obraz codzienności w dobie kryzysu, którego skutki mikro okazują się nawet bardziej katastrofalne niż w makroskali. Obrazy greckich realiów okazują się zaskakująco podobne do tych z Izraela, którego mieszkańcy równie dotkliwie odczuwają ekonomiczne zawirowania i załamania. Pokazywane w retrospekcjach sceny z życia greckiego stolarza składają się na opowieść

90

o człowieku, który wraz ze źródłem utrzymania traci wrażliwość, delikatność, jaką okazywał wobec drzew i wykorzystywanego z nich surowca. Zamknięta stolarnia, będąca miejscem spotkań córki i ojca, uczącego ją przy okazji tajników swojego zawodu, staje się więzieniem dla porwanego dziecka. Syn wspólnika ojca, którego dziewczyna wini za długi i niepowodzenia wspólnej inwestycji, staje się jej więźniem, bo tylko bezradnego chłopca może ukarać za całą sytuację. Równie bezkompromisowi w swoich działaniach są bracia w Youth, gdzie nigdy nie mówi się wprost ani o problemach ojca z pracą, ani z brakiem funduszy na opłacenie czynszu, by uniknąć eksmisji. Obaj synowie dowiadują się szczegółów z przypadkowych rozmów, obserwując tylko z napięciem, jak zmartwiony ojciec coraz częściej sięga po zakazanego papierosa. Aby mu pomóc, organizują porwanie córki bogatego i znaczącego człowieka, wierząc, że szybko zapłaci on za odzyskanie dziecka. Nie przewidują tylko, że jako wierzący Żyd będzie miał wyłączony telefon w szabas, przez co informacja o porwaniu nawet do niego nie dotrze. Przedłuży się więc czas oczekiwania na okup, a relacja braci z ofiarą przestanie być całkowicie neutralna emocjonalnie. Utwierdzając się w słuszności i doskonałości swojego planu, bohaterowie przerzucają się kwestiami z ulubionych filmów, jakby upewniali się w swoich działaniach poprzez odwołania do sprawdzonych na ekranie wzorców. Co ciekawe, starszy z braci służy w izraelskim wojsku i właśnie przyjechał na przepustkę, by celebrować swój awans. Problem przemocy, siły i konsekwencji jej użycia nie są mu więc obce, jednak w przygotowaniach do realizacji planów po-

Wobec problemów współczesnego świata kwestia „mieć” czy „być” częściej przyjmuje formę pytania: jak „nie mieć”, a mimo to – „być”. Stoi przed nim bohater Epizoda u životu berača željeza (Epizod z życia zbieracza złomu, reż. Danis Tanovič) nagrodzonego przez jury Srebrnym Niedźwiedziem oraz nagrodą za główną rolę męską dla Nazifa Mujića. W tytule zawarta jest cała idea opowieści, sprowadzającej się do kilku wydarzeń z życia ojca i jedynego żywiciela cygańskiej rodziny. Z trudem zarabiane na sprzedaży złomu pieniądze ledwie wystarczają na skromną egzystencję, w której jedynym stałym punktem są

uczucia łączące małżonków, ich dzieci i rodzinne rytuały posiłków. Brak finansów okazuje się szczególnie dotkliwy w sytuacji, gdy nie ma czym zapłacić za szpital dla żony. Poronienie i konieczność natychmiastowej operacji nie stanowi dla szpitala uzasadnienia, by przyjąć pacjentkę nieposiadającą ani ubezpieczenia, ani środków na opłacenie zabiegu. Chora kobieta zostaje odprawiona do domu i nikt nie troszczy się o jej los. Nawet fundacja wspomagająca romskie kobiety nie jest w stanie skutecznie interweniować. Z pomocą przychodzą tylko najbliżsi. Pożyczają kartę ubezpieczeniową, licząc, że kłamstwo nie wyjdzie na jaw i uda się umieścić cierpiącą matkę w szpitalu. Dopiero bezprawne użycie dokumentów ratuje życie kobiecie, której status społeczny, inność etniczna i bieda pozbawiły prawa do opieki. Problem braku wystarczających finansów, by godnie żyć, pojawił się, choć w różny sposób, w filmach wyświetlanych w konkursowym zestawie niemal równolegle. Amerykański Promised Land (reż. Gus Van Sant) z Mattem Damonem dotyczy wywłaszczania – za pieniądze – farmerów, których ziemia znajduje się na terenach przeznaczonych do wydobycia gazu łupkowego. Rosyjski film Długie szczęśliwe życie (reż. Borys Chlebnikow) to historia biznesmena idealisty, który jedzie na daleką prowincję, by tam realizować swoją ideę biznesu opartego na nowoczesnej spółdzielczości. Jego plany powoli przekładają się na realia, dopóki nie zostają pokrzyżowane inicjatywą wykupu wszystkich gruntów od indywidualnych rolników przez finansowego potentata. W obu filmach decyzja o sprzedaży wiąże się równocześnie ze wzbogaceniem się (często iluzorycznym), ale i z porzuceniem rodzinnej posiadłości, ziemi, dotychczasowego spokojnego stylu życia o jasno określonych celach. Nie wszystkim łatwo podjąć tego rodzaju decyzję. Jedni robią to szybko, przekładając zyski na konkretne plany – przeprowadzki, zakupu samochodu, inwestycji w edukację dzieci, inni odwlekają ją jak Epizod z życia zbieracza złomu

91


Cudzego chwalicie, swojego widza nie znacie W teatrze Wojtka Ziemilskiego Za Marksa, reż. Swietłana Baskowa

najdłużej. Uświadamiają sobie najczęściej, że nie tylko zmienią otoczenie i miejsce pracy, lecz że przewartościowaniu ulegnie wszystko, co do tej pory zrobili i osiągnęli, i że może się to okazać całkowicie bezużyteczne. „Ziemia obiecana”, o jakiej marzą bohaterowie obu filmów, okazuje się trudnym wyzwaniem – nie kiedy próbują się do niej dostać, ale kiedy już w niej zamieszkają i zaczną zmagania z trudami egzystencji. Długie, szczęśliwe życie może okazać się tylko wizją, którą zniszczą poparte kapitałem inwestycje. Mimo to bohaterowie starają się pozostać wierni swoim ideałom, ponosząc koszty – tragicznych jak u Chlebnikowa – decyzji diametralnie zmieniających ich dotychczasowe życie. Ciekawym kontekstem historycznym dla obrazów współczesnych była retrospektywa produkcji z czasów Republiki Weimarskiej. W popularnych komediach, melodramatach i innych filmach gatunkowych nieustannie powracał temat wielkiego kryzysu, będący tłem dla wydarzeń i siłą napędzającą akcję. Fabuła węgiersko-austriackiego filmu Peter (reż. Hermann Kosterlitz) z 1934 roku opiera się na ogranym kinowym schemacie płciowej przebieranki. Najpierw bohaterka, wskutek eksmisji za długi, traci dom, potem, w wyniku kradzieży ulicznej – ubranie, aż w końcu pozostaje jej ratować się przed przeciwnościami losu w kostiumie chłopca. Męski strój pozwala jej pracować w garażu, dzięki czemu zdobywa dach nad głową dla siebie i ojca oraz skromne dochody. Wątek cross-dressingu upodabnia film do podobnych produkcji tego okresu, mających bawić i dostarczać rozrywki. Można się w nim jednak dopatrzeć specyfiki obyczajowej czasów, gdy sytuacja finansowa zmuszała wszystkich do szukania jakiegokolwiek płatnego zajęcia. Wtedy okaże się, że nie tylko zubożałe dziewczyny desperacko szukały pracy, godząc się

92

– w przebraniu, rzecz jasna – nawet na posadę gazeciarza, ale także ludzie wykształceni z klasy średniej. Młody, nieznany lekarz nie ma prawie żadnych dochodów z prowadzonej praktyki, a niewielkie zyski nie pozwalają mu nawet na bieżące regulowanie rachunków. Chowa je więc w przepastnej szufladzie „na lepsze czasy”, nadrabiając niepowodzenia humorem. Przed kilku lat Sally Potter zareagowała na pogarszającą się sytuację ekonomiczną, wymyślając tak zwane „bosonogie kino”, niskobudżetowe, o skromnej fabule i niewymagającej nakładów stronie wizualnej. Călin Peter Netzer, reżyser zwycięskiego filmu na tegorocznym Berlinale, stwierdził wprost w wywiadzie prasowym, że rumuńskie kino swój wysoki artystyczny status zawdzięcza brakom finansowym, zmuszającym do twórczej inwencji. Niedobór środków jest dla niego najskuteczniejszą motywacją, by realizować kameralne historie, osadzone w realiach znanych mu na co dzień i opowiadające o życiu zwykłych ludzi. Nie wymaga to widowiskowości ani efektów specjalnych, a tylko otwartości i zrozumienia spraw współczesności. Może więc kryzys okaże się siłą napędzającą ambitne, ciekawe formalnie kino? Pokażą to kolejne edycje berlińskiego festiwalu. Fotosy dzięki uprzejmości producentów filmów. Szczegóły z przebiegu Berlinale 2013 oraz dane o nagrodzonych filmach na: www.berlinale.de Przypis: 1. Stéphane Hessel zmarł 26 lutego 2013 roku w wieku 95 lat. Zob. S. Hessel, Czas oburzenia!, przeł. P. Witt, Warszawa 2011.

K a t a rz y n a L e m a ń s k a

Performanse z pogranicza teatru, sztuk wizualnych i tańca, należące powszechnie do zagranicznego mainstreamu teatralnych i performerskich praktyk, w Polsce nadal pozostają mało znane szerokiej publiczności. Potrzeba nie tylko czasu, aby zjawiska z zakresu performance art utrwaliły się w świadomości odbiorców. Mimo zachodzących od kilku lat gwałtownych przemian w polskim teatrze twórczość performerów nadal nie jest kojarzona z konkretnymi instytucjami i budynkami. Nawet w Warszawie, gdzie obecnie działa ponad czterdzieści teatrów państwowych i prywatnych, nie istnieje żadna instytucja realizująca misję popularyzowania performansu teatralnego. To jeden z powodów, dla których twórczość Wojtka Ziemilskiego jest bardziej znana za granicą niż w kraju. Ziemilski jest reżyserem, artystą wideo, performerem, pisze blog o sztuce współczesnej (new-art. blogspot.com) i publikuje fotofelietony w „Dzienniku Opinii”, w 2012 roku prowadził wykłady w ramach Uniwersytetu Krytycznego organizowanego przez Krytykę Polityczną. Przeważnie współpracuje z instytucjami i teatrami niezależnymi: z komuną//warszawa (wyreżyserował tam projekt Mapa i dwa przedstawienia w ramach cyklu RE//MIX: The Poor Theatre i Laurie Anderson „Stany Zjednoczone”) czy z Teatrem Ochoty, gdzie przygotował spektakl Prolog w koprodukcji z Krakowskimi Reminiscencjami Teatralnymi. We wszystkich projektach Ziemilski wykorzystuje nowe technologie (kamery, słuchawki, noktowizory, projekcje filmowe) i eksperymentuje z różnymi formami teatralnymi – miksuje je, aby grać z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami odbiorców. Prolog to projekt z pogranicza teatru, spaceru performatywnego

i sztuk wizualnych. Piętnastu zaproszonych uczestników dostaje po zestawie słuchawek, przez które Głos Prologu (mówiący z wyraźnym męskim akcentem, co jego zdaniem ma potwierdzać obecność na żywo) wydaje odbiorcom polecenia: co mają zrobić, gdzie stanąć, w którą stronę iść. Jednak spektakl nie realizuje ściśle struktury spaceru performatywnego, w czasie którego widzowie rozmawiają na żywo przez telefon lub słuchają nagrania, aby podążając za głosem przewodnika, zwiedzać miasto. W Prologu uczestnicy nie poznają urbanistyki danego kraju, ale znajdują się w charakterystycznym dla jego topografii miejscu zaadaptowanym na przestrzeń teatralną: w sali Centrum Kultury „Rotunda” w Krakowie, na scenie teatralnej Collegium Nobilium w Warszawie oraz w przestrzeniach postindustrialnych: Soho Factory w Warszawie (w siedzibie Studia Teatralnego Koło), Maison des Arts Les Halles w Brukseli (w czasie belgijskiego festiwalu Trouble 8), PACT Zollverein w Essen (na festiwalu Ruhrtriennale) i Menų spaustuvė na Starym Mieście w Wilnie. Ziemilski nie uruchamia wprawdzie kulturowej pamięci tych miejsc, dawnych fabryk, kopalni i sal widowiskowych, ale Głos Prologu nakłada na nie odpowiednią siatkę znaczeń, tak aby uczestnicy znaleźli się w przestrzeni liminalnej – między udramatyzowaną akcją a rzeczywistością. Widzowie prowadzeni są labiryntem korytarzy i przepierzeń, aby znaleźć się – nie jak się spodziewali – na widowni, ale na scenie. Głos komentuje zaskoczone reakcje widzów: przestrzeń nie jest najgorszą scenografią, z jaką się w życiu spotkałeś. Spektakl składa się z trzech części – wprowadzenie do Prologu (zapoznanie się z przestrzenią), prelu-

93


dium (interakcje na scenie teatralnej) i właściwy Prolog. Reżyser rezygnuje z modelu biernej partycypacji – wzorca widza, siedzącego spokojnie na widowni i odbierającego wysyłane mu komunikaty – na rzecz aktywizacji widza-uczestnika. Nie chodzi tu jednak o przesunięcie czynności – działania/wykonywania/ grania – z aktora na widza (Ziemilski wielokrotnie zaznacza w swoich projektach, że widzowie pozostają widzami, nie są aktorami ani performerami), ale o wypracowanie nowych strategii komunikacyjnych – opartych na współuczestnictwie pozwalającym widzom nadać spektaklowi własne znaczenia. W czasie preludium uczestnicy proszeni są o wykonanie pozornie niezwiązanych ze sobą działań w przestrzeni. Na początku mają określić swoje samopoczucie przez zajęcie miejsca na wymalowanej na podłodze linii ze skalą od zera do dziesięciu (gdzie zero oznacza sytuację niedogodną dla widzów, a dziesięć komfortową). Następnie Głos zadaje uczestnikom serię pytań służących oszacowaniu zachowań odbiorców w teatrze: czy uważasz się za osobę często chodzącą do teatru?, czy spóźniasz się do teatru?, czy jakiś spektakl wzruszył cię do łez? Czy czasami nudzisz się w czasie przedstawienia, czy śmiałeś się z nieudolnego aktora, wyśmiewałeś jego obcy akcent, czy w czasie przedstawienia czujesz się częścią grupy, czy jakiś spektakl zmienił coś w tobie – wzbudził sprzeciw lub aprobatę? Kolejne pytania stają coraz bardziej obsceniczne: czy byłeś pijany w teatrze?, czy walczyłeś z naglącą potrzebą fizjologiczną, czy przeszkadzał ci zapach sąsiada, czy podnieciłeś się widokiem nagiego aktora? Czy kiedyś się masturbowałeś (Choćby troszeczkę? Rączka na nóżce?), czy wyobrażałeś sobie, że wszyscy w teatrze są nadzy? Jeśli odpowiedź na pytania brzmi „tak”, widz może zrobić mały krok do przodu, a jeśli „nie”, pozostaje pasywny. Głos w końcu zadaje podchwytliwe pytanie: Czy odnosisz wrażenie, że robienie kroku do przodu jest dobre, a do tyłu – złe? Jeżeli tak, zrób krok do tyłu. Przez chwilę mogliśmy być wobec siebie szczerzy, pomyśleć krytycznie, ale ostatecznie zwyciężyło w nas pragnienie wygranej. Bardzo szybko daliśmy się przejrzeć. A przecież celem tego performatywnego kwestionariusza nie jest „mierzalność” (systemem zero-jedynkowym) właściwej postawy emocjonalnej widza. Trzecia część spektaklu jest najbardziej statyczna. U sufitu wisi ekran. Wyświetlana na nim projekcja przedstawia zmapowany obraz nas samych – leżymy na miękkich pufach, znajdujących się w miejscach, do których doszliśmy, odpowiadając na pytania z kwestionariusza. Ziemilski po raz kolejny usypia naszą czujność – kiedy uczestnicy odpoczywają z zamkniętymi oczami, słuchając uwertury Beethovena, odzywa się drugi, kobiecy Głos Prologu. Ten jest bardziej krytyczny i bezlitosny – wytyka widzom wszystkie uchybienia, wyśmiewa się z ich łatwowierności, pytając, co udało się im zrozumieć z opisów i recenzji Prologu. Nawet jeśli wygooglowaliśmy przebieg spektaklu, wiedza ta nie pozwala niczego zmienić w strukturze przedstawienia – także nasza „odbiorcza dywersja” (odmówienie udziału w eksperymencie, fałszowanie odpowiedzi, brak emocjonalnego zaangażowania) jest wkalkulowana w scenariusz Prologu. Unieruchomieni, nie możemy odpowiedzieć na natarczywe (wymykające się matematycznej logice)

94

pytania: Na co przekładają się wasze miejsca? Dokąd dotarliście? Z kolei męski Głos beznamiętnym tonem czyta podsumowanie kwestionariusza: wszystkie posunięcia na planszy zostały podliczone i ujęte w statystyki. W rytm wyliczeń chóru Głosów Prologu na zarejestrowanym na ekranie obrazie naszych sylwetek malowana jest kolorowa mapa myśli – wielobarwne linie i esy-floresy zespalają nas we wspólnotę. Trwa to jednak tylko kilka minut – kobiecy Głos odsłania inne przyczyny naszego zjednoczenia. Co by się stało, gdybyśmy znaleźli się w takiej samej sytuacji, tylko że nadzy? Przecież jesteśmy oswojeni z nagością aktorów – dlaczego nie spróbować oswoić się z nagością nas samych? Jak blisko jesteśmy seksualnej orgii? Na ile nasze zachowania są wystudiowane, a na ile wypływają ze strachu? Wydaje się, że już za chwilę pęknie tama frustracji i lęków, zdobędziemy się na szczerość – wyswobodzeni z opozycyjnych ról aktorów i widzów. Kiedy nieomal to następuje, spektakl się kończy. Widzowie wychodzą z niego pozbawieni refleksji, które rysowały się na kolorowej mapie wyobraźni. A przynajmniej nie wyrażają zdziwienia, że przed chwilą coś się wydarzyło, zaistniała wspólnota. W mojej poprzedniej publikacji poświęconej twórczości Wojtka Ziemilskiego zaproponowałam termin teatr rozszerzony1 – rozumiany jako teatr manipulujący przyzwyczajeniami odbiorców, znoszący dotychczasowe strategie odbioru na rzecz nowych taktyk, które precyzyjnie opisuje w swojej pracy Christine Sourgins. Badaczka proponuje do opisu sztuki współczesnej takie słowa-klucze, jak: „intrygować”, „prowokować”, „odbierać punkty orientacyjne”, „zbijać z tropu”, „wprawiać w zakłopotanie”, „wytrącać z równowagi”, wreszcie –„zniekształcać tożsamość”2. To ostatnie określenie znaczyłoby, że po wyjściu ze spektaklu w widzach, bogatszych o nowe doświadczenia, powinna dokonać się jakaś zmiana – światopoglądowa, estetyczna, etyczna. Jest to myślenie bliskie Ziemilskiemu, którego w Prologu interesuje wspólnotowy status widzów. Reżyser nie chce kształtować artystycznych gustów publiczności, ale wymusić na widzach określenie ich własnego stanowiska: jaką rolę chcą pełnić w teatrze, jakie mają oczekiwania, w jaki sposób budują wspólnotę. Za pomocą Głosów Prologu artysta chce zbadać sposoby efektywnej i skutecznej komunikacji: jak jeden komunikat niesie różne znaczenia, jak podobne rodzaje interakcji inaczej wpływają na odbiorców. Niestety, model partycypacji zaproponowany przez Ziemilskiego zawodzi – zamiast współprodukować znaczenia, widzowie decydują się na mechaniczne wykonywanie poleceń słyszanych w słuchawkach. Dodajmy, że obydwie sytuacje – umiejscowienie na skali przyjemności i udział w ankiecie – kończą się oceną wydaną przez Głos, a nie respondentów. Moim zdaniem, widzowie szybko wypracowali sobie własny model teatru interaktywnego – polegającego często na bezrefleksyjnym działaniu, a nie produkowaniu znaczeń. Dlatego kiedy Głos Prologu pyta uczestników o zdanie: Czy plan był taki, że tu przyjdziesz i coś, co tu się wydarzy, cię zmieni? Co by to mogło być?, podejrzewam, że większość z nich nie wie, co i w jaki sposób można by zmienić albo – co gorsza – nic by nie zmieniła. Łatwiej jest dokonywać wyboru spośród podanych

rozwiązań, dlatego większość widzów bez sprzeciwu podąża za wskazówkami Głosu, zaprzepaszczając szansę proponowaną przez Ziemilskiego – zmiany widza biernego w aktywnego.

Przypisy: 1. Szczegółowo piszę o tym w artykule Teatr rozszerzony Wojtka Ziemilskiego, „Performer” 2012, nr 5, dostępny w internecie: http://www.grotowski.net/node/2706. 2. C. Sourgins, Zmagania widza ze sztuką współczesną, przeł. P. Ignaczak, [w:] „Artium Quaestiones” 2010, nr 21, s. 201.

• Wojtek Ziemilski, Prolog, Teatr Ochoty, Warszawa / Krakowskie Reminiscencje Teatralne, premiera 6 października (Kraków); 28 kwietnia 2012 (Warszawa).

Fotografie z archiwum autorki.

95


Z kosą na Belweder Strzępka i Demirski: W imię Jakuba S.

Łukasz Rudziński

Wyobraźmy sobie wizytę w banku. Zaczyna się zawsze tak samo. Sympatyczna pani w elegancko wyprasowanej koszuli i nie mniej eleganckiej spódniczce, z szerokim uśmiechem na twarzy słucha nas z uwagą. Proponuje kawę lub herbatę. Może nawet zażartuje. Jednak rozmowa o kredycie mieszkaniowym już po chwili okazuje się nie tyle bezstresową pogawędką o warunkach umowy, co przesłuchaniem, podczas którego rzeczona pani pyta o rodzinę, plany na przyszłość, preferencje, obciążenia genetyczne. Jednak kontynuujemy grę na wymuszone uprzejmości. Bo stawka – własne mieszkanie – jest wysoka, warta 30-letniego cyrografu. Resztki humoru ulatniają się w momencie, gdy słodkim głosem, jakiś czas później, pani ogłasza werdykt: „niestety, jesteśmy zmuszeni państwu odmówić”. Trudno. Idziemy do innego banku. A tam sytuacja się powtarza... Po drugiej lub trzeciej takiej wizycie Młodzi Aspirujący czują się Młodymi Oszukanymi – przez państwo, system bankowy, społeczeństwo. A to dopiero początek. Uzyskanie kredytu oznacza przecież wieloletnie zobowiązania i życie pod presją terminowej spłaty kolejnej raty. To sytuacja znana dwójce realizatorów W imię Jakuba S. – Pawłowi Demirskiemu i Monice Strzępce, którzy na własnej skórze przekonali się, że kredyt mieszkaniowy to luksus zarezerwowany dla wybranych. Ich frustracja okazała się twórcza. Demirski napisał tekst-fantazję o tym, co uwiera dzisiejszego Polaka. Strzępka to wyreżyserowała. W rezultacie w Teatrze Dramatycznym w Warszawie powstał jeden z najciekawszych i najlepszych spektakli najgłośniejszego duetu ostatnich lat w polskim teatrze.

96

Inspirację przyniosło więc życie, które dla młodej polskiej inteligencji oznacza walkę o staż, a później o etat w dobrze prosperującej korporacji. To umożliwi spełnienie marzeń, mocno zmodyfikowanych wobec romantycznego wyobrażenia naszych ojców i dziadków, by „zbudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna”. Dziś należy mieć zdolność kredytową i pieniądze na zagraniczne wakacje, najlepiej w odległych, ciepłych krajach. Demirski i Strzępka punktują stan, w jakim znaleźli się polscy trzydziestolatkowie. Jako kontrapunkt do drobnomieszczańskich w gruncie rzeczy wyobrażeń dobrobytu umieszczają w spektaklu chłopa z krwi i kości, kosyniera Jakuba Szelę, który, jak pamiętamy z lekcji historii, wziął sprawy w swoje ręce, stając na czele rzezi galicyjskiej. Szela zwalczał pańszczyznę, jaką współcześnie, w formie kredytów mieszkaniowych, widzą dziś realizatorzy W imię Jakuba S. Szela (Krzysztof Dracz) to trochę budziciel sumienia, a trochę przybysz z obcej planety, patrzący wyniośle ponad chaotyczną krzątaniną „dzisiejszych” bohaterów, uwikłanych w finansowe dylematy. Gdzieś na przecięciu obu rzeczywistości – dzisiejszej i tej XIX-wiecznej – funkcjonuje inna bohaterka: kobieta z widłami wbitymi w plecy (Alona Szostak). Arystokratka, którą najwyraźniej zdążyła dotknąć zemsta galicyjskich chłopów, a zarazem postać w jednej ze scen przepytująca dwójkę bohaterów (Klara Bielawka – Paweł Tomaszewski) ubiegających się o kredyt mieszkaniowy. Nieśmiały odruch buntu pobrzmiewa w żałosnym okrzyku chłopaka – „nie róbmy tego!”: to raczej bunt pro forma, usprawiedliwienie dla dobrowolnego założenia sobie kajdan finansowych na długie lata.

Inni bohaterowie, jak to u Strzępki i Demirskiego, również odmalowani są grubą, groteskową kreską. Dziewczyna śmiało wyciągająca rękę po kredyt (Klara Bielawka) ubrana jest w dresową bluzę, taką samą jak ta, w której Monika Strzępka odbierała Paszport Polityki podczas transmitowanej w telewizji uroczystej gali. Prześmiewczo prowadzeni są praktycznie wszyscy bohaterowie – wczorajszy rekin finansowy, dziś zagubiony, bezrobotny eks-dyrektor dużej firmy (Dobromir Dymecki) nie zawaha się ukraść pieniędzy którejś z pań na widowni, mały przedsiębiorca (Sławomir Grzymkowski) okaże się równie małym i zakompleksionym człowiekiem, a prosta sprzedawczyni z Biedronki (Anna Kłos-Kleszczewska) snuje wizje lepszego życia i opowie, jak to było, zanim trafiła na kasę. Na tym tle wyróżnia się współczesne wcielenie Szeli-ojca (Krzysztof Dracz). To tyran i alkoholik, którego – w odróżnieniu od krewkiego chłopa z Podkarpacia – potężna siła praktycznie nie znajduje ujścia. Jest bestią pogrążoną w marazmie. Scena stanowi osobliwy śmietnik historii, w którym krajobraz biurowy łączy się z wystrojem wiejskim, a wszystko to (wedle zamysłu scenografa Michała Korchowca) tworzy rodzaj szczególnej instalacji. Żonglerka epokami (zaznaczona stylizacją na gwarę podczas fragmentów z czasów rabacji galicyjskiej) i humor, którego ostrze wymierzone jest w gospodarkę neoliberalną, politykę oraz romantyczny mit Polaka-ziemianina bawi (ale i przestrasza) widza, obserwującego barwny, smakowity zestaw aktorskich możliwości i ciekawie wykreowane postaci. Bez względu na poziom wykształcenia i zasobność portfela bohaterowie mają wspólny mianownik. Pragną należeć do „ludzi spełnionych”, naśladując panujące trendy i nie dopuszczając do siebie myśli o swoim chłopskim pochodzeniu. A jednak bardziej lub mniej świadomie godzimy się na współczesne niewolnictwo, dyktat promocji i ofert utrzymaniowych czy wreszcie kredytów, które są dla wielu węzłem silniejszym niż małżeński. Pomysł, by zestawić cywilizowane niewolnictwo z tym sprzed wieków, okazuje się zaskakująco celny, choć z pewnością też bardzo niewygodny. Bo oto ktoś ma czelność sugerować, że skoro zdecydowana większość Polaków pochodzi ze stanu chłopskiego, to w ten czy inny sposób słoma z butów i tak musi nam wystawać.

Co z tego wszystkiego dla nas wynika? Można zamknąć się w chwytliwej diagnozie, że żyjemy w świecie pełnym złudnych wartości, dyktowanych nam przez przemęczonych pracą copywriterów i ich koncerny reklamowe. Że nasze oczekiwania podejrzanie mocno okazują się zbieżne z zawartością gazetki reklamowej, którą odnajdziemy w skrzynce na listy. Nie w tę stronę zmierza jednak duet Demirski-Strzępka. Nieprzypadkowo Szela jest w spektaklu głównie przestrogą, może nawet groźbą. Ale to przecież postać na wskroś romantyczna. Strzępka i Demirski nie moralizują i – z czego niektórzy czynią im zarzut – nie angażują widza, nie namawiają go do pójścia na ulicę. To nie są teatralne Mury Kaczmarskiego. Ta teatralna burleska zabarwiona jest chęcią zwrócenia uwagi na problem społeczny. Podcina się, a raczej nawet nie tyle podcina, co przycina skrzydła na tyle, by młody człowiek nie wzbił się do lotu. By pozostał pod kontrolą. Nie zmienia się bowiem świata, spłacając raty po tysiąc pięćset, dwa tysiące złotych miesięcznie. Z perspektywą, że ostatecznie nabędziemy lokum wtedy, gdy wyfruną już z niego nasze dzieci, czyli kolejni sfrustrowani, zmuszeni do zaciągnięcia podobnych wieloletnich zobowiązań. A czy Szela tkwi w każdym z nas? Czy może stać nas już jedynie na nieśmiałe „nie róbmy tego!”? Reżyserka wspólnie z dramaturgiem nie hamletyzują ani nie rozstrzygają tej kwestii ostatecznie. Nie mają ambicji zmieniania świata, z czego zresztą coraz częściej czyni im się zarzut. Po prostu za pomocą silnie formalnych środków, groteski, humoru i przy bardzo umiejętnym wykorzystaniu energii i siły aktorów wskazują kolejny raz na to, co (podobnie jak „bohaterów” pokroju Jakuba S.) chętnie zamietlibyśmy pod dywan. Po ubiegłorocznych masowych protestach przeciw ACTA nie mam jednak złudzeń co do siły tłumu oburzonych. Bardzo niewiele potrzeba, by „zerwać kajdany i połamać bat”. Chmurny, bezwzględny rewolucjonista przygląda się więc rzeczywistości naszymi oczami. Wystarczy iskra...

• Paweł Demirski, W imię Jakuba S., reż. Monika Strzępka, Teatr Łaźnia Nowa, Kraków, premiera 8 grudnia 2011.

97


Jakub Wilkans

Wady postawy samochód wysiadł na środku autostrady we mgle takiej że coś tam mówisz o mleku i że silnik zalało a ja nie widzę ani słowa

*30

zastanawiam się czy w tym słodkim pierwszym świecie można udusić się z braku zasięgu zginąć przez nieuwagę zgubić się wypaść z obiegu z kieszeni przez awarię gps i kilku innych złośliwych urządzeń a myśli mam tak gęste że to wszystko chyba przeze mnie i jest coraz gorzej za chwilę pokroimy powietrze w kostkę i rozdamy ubogim choć o tej porze roku bardziej nadaje się do drinków niż na chleb mówisz że jeśli podniesiemy ręce tak wysoko wysoko to liście przesypią się ze zmarzniętych dłoni w cieplejsze miejsca szelest sprowadzi pomoc drogową ale równie dobrze może zacząć padać deszcz spadające liście mogą też sprowokować reakcję alergiczną a z tamtej strony nie można się przecież podrapać od swędzenia wpadniemy w szał pod samochód pod ziemię możemy też puknąć palcem w czoło (ja ciebie ty mnie) i wtedy w środku bieli otworzy się czerwone morze ale połączenie tych dwóch kolorów raczej nie prowadzi do niczego na razie klucze tirów szumią we mgle jak skrzydła białych gęsi a myśli trzeszczą we mnie jak zmęczone drzewa ocierają się o siebie jak zziębnięte psy na CB pewnie ktoś złapie na CB usłyszy jak skamlę cały w środku jak liście kleją się do nerwowego potu i szybciutko giną gniją jak plastikowe żołnierzyki (1:72) podczas drugiej wojny o piaskownicę

nie mówię źle o zmarłych oni nie mówią nic o mnie w ogóle są mało rozmowni przychodzą po mnie latające lisy polecone listy gończe psy korniki w zdrewniałych ramionach komorników nic mi nie mówią ciemno zimno i cicho jest w rozumieniu spraw martwe litery walają się po podłodze

*39

wszystko brzmi piękniej w pełnym słońcu dźwięki rozchodzą się lepiej i małżeństwa też wszystko szybciej się rozkłada rany bardziej gościnne bardziej otwarte imigranci bardziej zadowoleni szczerzą szklane oczy Jakub Wilkans

gdybyś powiedziała że jesteśmy na środku pustyni a nad nami kołują smoki uwierzyłbym

98

99


Kamila Janiak

majorka siedzę w drewnianym domku, czarne radio prawie się rozpuszcza w słońcu, matka pakuje cytrynową babkę, czarnym radiem maszeruje chińskie wojsko. nocą przeleci kamień, mówiła, nocą przeleci kamień.

co się dzieje świat się skończył. wszyscy jesteśmy jesienią. a jak przyjdzie zima zaczniemy się łuszczyć, zaczniemy marznąć, zacznie brakować ciepła, powietrza, czasu, będziemy się zjadać. powoli rozpadnie się niebo, ale będzie rozpadać się pięknie. staniemy w oknie – i gwiazdy będą płynąć ławicami gęsto, nisko i będą rzucać zimne światło. to będzie późne lato. potem zobaczymy. zamiast asfaltu między budynkami, będzie prześwitywać ziemia, jakby widziana z orbity, cała w różowej zorzy i będzie się oddalać. my też będziemy w ruchu. gwiazdy będą coraz niżej, przepchną nas najpierw ze zburzonych domów na ulice, a potem ukamienują resztę. co się dzieje co się dzieje co się dzieje tak pięknie tak cicho lekki wiatr tak pięknie co się dzieje co się dzieje co się dzieje tak pięknie tak cicho lekki wiatr tak pięknie będzie pełno krwi, ale przez sekundę. może nikt tego nie zauważy. ostatni moment, tuż przed upadkiem gwiazd, spędzimy oczarowani i przerażeni, wbijając paznokcie w nagie ramię mężczyzny obok. twarz zdziwiona, nie wierzy. błysk. nawet nie krzyk.

wspominki pokazał torebkę i zostałam oszołomiona. nogi, z których zwalono mnie ciągutką w sreberku, zmiękły ćlumane, ściskane, ssane i gniecione. bo czego jak czego, ale ja chciałam ukraińskich krówek! w tandetnych papierkach, z cyrylicą, z różem i błękitem, skonfiskowanych razem z mocno wziętymi kurwami. nie pamiętam, ale kiedy pokazywał, nawiązałam raz czy dwa do sprawiedliwości chyba. dlatego też, po krówkach, wyciągnął broń. pięknie się wieczór złożył, wciągnęłam brzuch, strzeliłam w popielniczkę ślepakiem i coraz mniej chciało mi się trzeźwieć. zalepioną szczęką dawałam znaki, że bawię się dobrze i że te cukierki ze wschodu zawierają w sobie mnóstwo smaku, prawdziwej krowy. prawdziwej melancholii! i że wiem już jakim kurestwem okazuje się ciało, kobiece biodra, piersi, brzuch, twarz skąpana w UV, koloru ciągutek, uśmiech szeroki jak milion, głęboki jak milion, ale raz czy dwa nawiązałam do sprawiedliwości!

jej za bardzo w środku też nie jest dobrze. wchłania informacje, mieli, wypluwa żar, archipelagi rozpalonych kamieni, płynie to na wioski, po wioskach na miasta, po miastach na puste miejsca po wioskach, na ptaki bez piór, pachnące ogniskiem, wypluwa te ptaki, a one śpiewają, ślimaki tańczą, kobiety pełzną, mężczyźni osamotnieni prowadzą wozy, ciągną konie, na koniach resztka dzieci, ich kawałki. wypluwa coś na kształt papki, wierzymy w tę papkę. za bardzo na zewnątrz też jest źle. jej nic się nie dzieje, trzydzieści stopni, starsza pani odgania gazetą muchy, delikatny wiatr. i nic, i nic dzieje się dalej.

100

101


Mateusz Melanowski

VILANELLA MIEJSKA

***

wielkie łóżko jak morze zalało mały pokój, smutek odszedł w głąb, wszystko jak na dłoni. żółte światło w łazience, osmalona wanna, deska do prasowania i głowa pod wodą, pomocy. skakanie przez okno wydaje się dziecinne, przebić się przez ścianę doniczek i bluszczy! nie byłoby łatwo bez nóg i rąk, bo te leżą bezradne, poodpadane. w kuchni przypala się patelnia, przed domem zapomniałam kodu, wpatrywałam się w cyfry, one we mnie, nic z tego nie wynikło. z tego nic nie będzie. jest dobrze, egzystencja niezagrożona, pomocy, ciało działa, a głowa ukręcona wpadła pod szafkę. smutek cały w bieli, odeszła świadomość światła. a przy tej bieli biel wydaje się wręcz upierdolona złem. a przy tej bieli biel wydaje się wręcz upierdolona złem. Kamila Janiak

A zatem jestem (i jak sądzę – będę) pierwszy do takiego życia i pospiesznych decyzji podejmowanych codziennie. Do życia pełnego rozczarowań i dobrze mi znanego z tych chwil nieczęsto spędzanych razem, niby zatem wspólnego (stale mijamy się w mieszkaniu, bojąc się jutra niezmiernie), jednak jestem (i pewnie będę) pierwszy do właśnie takiego. A może jutro powinno bać się mnie – nic, że zmęczonego jak zwykle? I wy wszyscy również, nasi sąsiedzi, pozornie przyjacielscy, niecierpiący naszego, dobrze wam znanego przecież (Ja was dobrze znam!) sposobu na życie? Wy, co tego roku ukradliście nam już dwa dziecięce wózki – niezmiennie jestem (i wydaje mi się, że będę) pierwszy do takiego życia. Więc wy, co przecięliście nam trzykrotnie minionego miesiąca przewody paliwowe oraz wy, tak namiętnie demolujący przed meczami nasz park – dobrze nam znanego życia pozostaniemy pewni (prawdopodobnie), dlatego macie szczęście, że trafiliście akurat na nas, pokornie wszystko znoszących, bo jesteśmy pierwsi do właśnie takiego: pełnego rozczarowań oraz dobrze każdemu znanego.

DWUMECZ

Co, dziadki, wystarczy? Już w przerwie usłyszeliśmy I poczułem się, jakbym był trzymany w zanadrzu. Wyprowadziłem więc zaraz kontratak, zbyt silny Jednakże, bo sytuacja uległa znacznemu Pogorszeniu. I to samo dotyczyło ciebie. Byliśmy na życzenie lub specjalną okazję, Zostawieni na wszelki wypadek w każdym razie. Potem minęły upały, zeszły opuchlizny I coś w nas zostało – bo musiało zostać – chociaż Znaczenia były wyolbrzymione. W rezultacie Wyszliśmy w końcu na swoje, lecz nie na długo, bo To dopiero miał być początek, jak powiedział nasz Lekarz patrząc na wyniki. Chyba nie wiedział, że Nieźle im dokopaliśmy w następną sobotę.

102

103


O n d ř e j M a c u r a

Socjopaci w łódce

PANTUM MAJOWE Usłyszymy, że ukradli talony na obiad i bloczki na mandaty. Oto potrzeba istnienia zaczęła się potęgować. Kochanie, z pewnością spalimy te wszystkie kalorie, bo to najdłuższy weekend współczesnej Europy. Oto potrzeba istnienia zaczęła się potęgować, będziemy więc penetrować te odległe krainy, bo to najdłuższy weekend współczesnej Europy – z balonikami z helem oraz watą cukrową. Będziemy więc penetrować te odległe krainy: weźmiemy kąpiel w kolorowych piłeczkach i spędzimy chwile z balonikami z helem oraz watą cukrową. I nie możemy zapomnieć o podróży kucykiem i strzelaniu do lizaka! Weźmiemy kąpiel w kolorowych piłeczkach i spędzimy chwile spacerując po kubkach z plastiku i talerzykach z papieru. I nie możemy zapomnieć o podróży kucykiem i strzelaniu do lizaka, bo jest przecież jeszcze ogromna, dmuchana zjeżdżalnia! Spacerując po kubkach z plastiku i talerzykach z papieru, usłyszymy, że ukradli talony na obiad i bloczki na mandaty? A jest przecież jeszcze ogromna, dmuchana zjeżdżalnia! Kochanie, z pewnością spalimy te wszystkie kalorie.

Obserwujemy z rozkoszą, jak powierzchnia z drżeniem opiera się pyłkom, które na nią spadły, ale spokojnie znosi szlam, który ją porwał chyba z wnętrza molekuł. Nasza zamężna siostra macha do nas z brzegu.

Jesienny wieczór

OŚ ŚWIATA

A w jesienny wieczór możesz nas, nocnych prażan, dojrzeć w stłumionym blasku ulicznych lamp. Tak oświetleni wyglądamy, my, pijane kolibry, jak aktorzy w barokowym teatrze ...kastraci grają postaci wyjątkowo szlachetne. Jesteśmy kastratami? Jesteśmy szlachetni?

Po ostatnim trzęsieniu ziemi w Japonii oś świata przesunęła się o 10 cm – usłyszałem w radiu i wyszedłem z domu. Za płotem dostrzegłem sąsiada. – Co wy robicie – zapytał, mając na myśli nasz, rozpoczęty dopiero co, kapitalny remont. – Nigdzie w ten sposób nie robią. – Nigdzie? – upewniłem się. – Nigdzie. Ani na Średniej Wsi, ani na Rożkach, ani nawet na Sińcu. – odpowiedział.

Tak właśnie ma być! No, ja osobiście zmieniony w meduzę niechcianą harmonią spalonych drzew, roztopionej blachy, wypadniętych oczu i wygumkowanych uśmiechów, wspinam się ku powierzchni ekstazy!

Mateusz Melanowski

104

Lato się skończyło, a ja i moi przyjaciele jesteśmy sami w chłodnej atramentowej szarości. „Patrzcie! Kaczka!” Aleje świetlistych meduz płynących nad nabrzeżem. Ten blask jak dziwny młyn zmienia suche mięso wracających prawych obywateli w czystą jesienną halucynację. A w domu przy herbacie, kolego, tak domowe chwile pełne indywidualnej czułości monologu. Lektura. Jesteśmy sami, mówimy. I mnie udało się odegnać te, co chciały dzielić ze mną moje ciało.

A jesienne drzewa twierdzą: „Jesień się stanie najczystsza dopiero gdy byle jak zrzucimy sezonowe liście, tak prawdziwie nasze.

105


Inżynierska praca I w końcu zostaniemy ubrani tylko w ciężki i pełen ulgi wydech. Na dole te cudze liście będą gnić. Nawet nasi skórzani bracia, jak myślimy, jedynie tracą, Urodzeni na chwilę jak monstra obmacujące głębię powierzchni lustra”. A ja się wspinam ku powierzchni ekstazy. Usta – dziury – pęknięcia w lustrach znów mnie wyrażają jakimś językiem. Oni – znowu ci drudzy zawsze kochali jesienny mglisty świt. Wilgoć powietrza przewracali na swych językach jak cukierek. Ich plwociny jak koronki opadały na chodnik, kiedy zmienieni w palaczy petów łazili w śmierdzących skórzanych kurtkach wokół przystanku autobusowego. Ale tak naprawdę oni grają na okrutnych instrumentach, instrumentach-pułapkach, wydobywają doskonałą muzykę, wydobywają doskonałą muzykę, muzykę, która przechodzi w skrzek, kiedy odbija się od przeszkód. We wszystkich przedmiotach, które kiedyś stworzyli, widzę, ja, egocentryk, tylko lustra; tak, to jest smutne; skorupa uwolniona od minionych zadań! Mgła – portret mego szczęśliwego snu. Zawsze kochali jesienny mglisty świt. Pewnie przyjdą i okłamią mnie jakimś lepszym błazeństwem.

Tylko najlepszy towar: naostrzony ołówek, biała kartka i guma gotowa rejestrować każdy błędny krok... Bogowie tu krążą, jastrzębie w maskach pochlebców. To czas inżynierskiej pracy. Nie stracić z oczu gładkości słów, Wykazać przy tym wielką wrażliwość, nie wpaść w marne falowanie, nie zgubić poczucia sensu, sumermeńsko laserowym spojrzeniem przepalić się wizjami. (bo poeci zdradzili. Iluż to poetów zdradziło! Hm? Wystarczy policzyć! Pewnie i ja jestem zdrajcą sprawy absolutnej rewolucji.) Z klaserów wylatują wymyślone ptaki, Już nie monstra (mieszanka córek ludzkich i bożych synów, wielkie ptakojaszczurze pasożyty), ale... ale... delikatne drzewne bóstwo, kobiece słowa. Przychodzi nowa epoka, trzeba się do niej wprowadzić.

Sentyment Wszystkie łzy mojego niestety nieudawanego wzruszenia nad romantycznymi filmami skończą – mam nadzieję – jako skorupy porozbijane u nóg całkiem nowych gatunków małp. O, mój sentymencie, o, mój całoroczny bożonarodzeniowy sentymencie do rozbitych figurek pastuszków, aniołów i ptaszków.

106

107


Piotr Zawadzki

Piękna turystka Opuścić wczasowiczów, odlepić od ich mandarynkowych ciał wątłe przyssawki i zroszone żądła, minąć tablicę z ofertą wycieczek fakultatywnych, tak dotąd czczony katalog możliwości. Na plaży szukać w naniesionym mule Śladów/ znaków ostatecznych rozstrzygnięć/ decyzji. Z patykiem w ręce przegrzebywać glony i inne strzępki morza niemal na granicy płaczu z gotowością, by wyrzucić daleko dziennik podróży.

Biodegradacja Transsubstancjacja miasta, nadrealne przejście w sielską wieś pachnącą oborą. Pozornie nic się nie zmienia, ale fetor masowo wywożonych śmieci otula ulice. Sensoryczne rozprężenie – oddech jest degustacją tego, co tak bardzo chcieliśmy wyprzeć poza miejskie mury. Olfaktoryczne zbawienie osiągnąć można tylko w restauracjach, kawiarniach, mydlarniach i pomieszczeniach klimatyzowanych. Prawda osiada na płucach, tworzy hałdy, wabi stada gryzoni i ptaków. Robię zakupy w Biedronce, zanurzam się w wyziew śmieciarek niosąc torby, które ulegną biodegradacji.

Dar, którego nie można nie przyjąć, się z winy dosyć powolnej ewolucji nadal chowa

Piotr Zawadzki

w głębinach czarnych jak dupa. Kiedy ucichnie bełkotliwe kuszenie poetów, morze zapewne odda swoje dostojne poczwary. Ondřej Macura Przełożyła Katarzyna Uczkiewicz Wiersze ukazały się w czasopiśmie „Tvar” nr 1/2011 jako zapowiedź tomu Sklo

fot. centreal

108

109


Cudowne przeniesienie Agnieszka Kłos Fot. Peter Kreibich

W 1981 roku Bratysława leżała w Czechosłowacji. To znaczy? Tereska, która pracuje tu od kilkunastu lat, mówi, że Czechosłowacja to było jedno państwo, ale dwa języki. Po zjednoczeniu w grudniu 1989 roku młodzi Słowacy przestali rozumieć Czechów. Początek lat 80. w Bratysławie był wspaniały. W sklepach było wszystko, pracowało się fajnie, zwłaszcza w hucie szkła. Do miasta przyjechało osiemdziesiąt Polek, które zakwaterowano na ósmym piętrze w budynku obecnego Ministerstwa Szkolnictwa. W dwupokojowym mieszkaniu mieszkały po dwie dziewczyny. Huta płaciła za bilety miesięczne. Tereska zarabiała tysiąc osiemset koron na czysto. Jej chłopak zarabiał dwa tysiące trzysta. Nie da się porównać tamtego życia z obecnym. Co jest obecnie? Po 1989 roku Czechosłowacja się podzieliła. Czechy były Czechami, Słowacja Słowacją. Każde państwo zaczęło zajmować się swoimi sprawami. Czy dla Słowaków to lepiej? Lepiej, myśli Tereska, bo Czesi zwykle dbali tylko o siebie. Słowacy nie walczą. Są zadowoleni ze wszystkiego, co dostają. Choć pensje są małe, a pracy nie ma. Firmy krachują. Utrzymanie życia w Bratysławie jest bardzo drogie. Euro zwaliło ludzi z nóg. Cudowne miejsce dla Tereski było wtedy, w tamtym czasie, wśród tamtych ludzi i spraw. Streszcza: wyszłam za mąż w 1983, dwa lata później dostaliśmy trzypokojowe mieszkanie, zaraz za Dunajem, za które zakład płacił mężowi siedemdziesiąt procent. Myśmy śmieszne pieniądze dali za mieszkanie spółdzielcze. Udało nam się w tym czasie. Czy cudowne miejsce dla ludzi w wieku syna Tereski byłoby takie samo, jak przedstawili to polscy ar-

110

tyści? Na pewno nie, Tereska mówi, że ludzie baliby się w tym mieście mówić o czymś z ironią albo goryczą. Wolą milczeć. Tęsknoty za cudownym miejscem Tereski na wystawie nie ma. Żadna praca nie odwołuje się wprost do tamtych czasów. Artyści sięgają za to do czasów przedwojennych albo czasu przemian. Na komunę w cudownym miejscu nie ma miejsca. Pod koniec XX wieku oszałamiającą wprost karierę w porządku nowego świata w Europie, szczególnie w Polsce i krajach po przemianie, zrobił termin „miejsca”. Badacze zajmowali się nim z reguły, żeby zaprezentować dynamiczny proces zapisywania nowych „topografii” w kulturze i sztuce. Świat odkrył kategorię miejsca, siłował się z nią, osiągając często paradoksalnie słabe wyniki. Zanim to jednak nastąpiło, zarówno w Polsce, jak i w najbliższej Słowacji, pojawili się artyści zainteresowani lokalnością. Badali wszystko, pod warunkiem, że dotyczyło to najbliższego terenu, na którym mieszkali albo który zapamiętali z czasów dzieciństwa. To konkretna okolica, a nie wyabstrahowany z niczego pejzaż, miał pomóc w opowiadaniu potencjalnie każdej historii, także bolesnej: o zmianie, przemijaniu i bezpowrotnym końcu złudzeń. Rok 1989 był czasem tak niepewnym i groźnym, że ludzie instynktownie odnosili się do kategorii miejsca, jedynego trwałego pejzażu, jedynej ostoi pośrodku walącego się świata. Nowy nieznany porządek przyszedł szybko, nikt nie wiedział, co przyniesie i ile zdoła zabrać. W pochłoniętej zmianami Europie artyści zatrzymali się w swoim miejscu. To oni trzymali porządek na kilka lat.

Emancypacja prowincji nie była popularna. Początkowo odnoszono się do niej z dystansem. Książki, instalacje, zjawiska, które wtedy powstały, szybko zdobywały sobie fanów, ale nie za sprawą podjętego tematu, tylko faktu, że były nowościami na wysuszonym rynku. Zatem początek lat 90. w sztuce to proces powolnego przesunięcia akcentów: artyści, zamiast dokumentowania przemian wielkiej historii (tak jak to miało miejsce wcześniej), zajmują się wyłącznie „sztuką miejsca”. W praktyce krytycy tłumaczyli ich starania lękiem przed nowościami, instynktownym opieraniem się zmianom, paniką przed kataklizmem historycznym, nagłym i zawziętym przemieszczeniom się wielkich mas ludzkich z jednego krańca targowego w drugi. Miejsce miało wstrzymać chaos. Krytycy sztuki, ale i krytycy literatury upatrują w tym zjawisku zdrowy odruch i klasyfikują go jako przejście od absurdów i pułapek historii do historii miejsc1. Zjawiska związane z miejscem i przestrzenią koncentrują się przede wszystkim na najpopularniejszej kategorii nowego wieku: pamięci. Odbudowanie jej ram polega na odrzuceniu rekwizytów powszechnie uznanych za uniwersalne i zrozumiałe dla każdego i przyjrzeniu się obiektom „małych ojczyzn”. Proces ten uzdrawia nie tylko artystę, ale i gwarantuje zainteresowanie publiczności. „Cudowne miejsce”, wykreowane w przestrzeni spokojnej i niemal wiejskiej Bratysławy, stało się rekonstrukcją pamięci. Wrocławscy artyści starali się odgrzebać utraconą część tożsamości miejsca, jakim było ich miasto, poszukiwali jego korzeni w historii Breslau (Sikorski, Pukocz, Promna), ale i w błyskotliwy sposób komentowali zjawisko amnezji historyczno-kulturalnej (Grzyb, Huculak, Jarząbowa, Kołodziejczyk). Interesujące, że w większości z nich temat cudownego miejsca został sprowadzony do absolutnych peryferii, pogranicza, rozdroża (Marusińska, Milecka, Kazimierczak). Z tej perspektywy zarówno Wrocław, jak i Kłodzko (Freino) czy pustynna Syria (Pietrek), zyskały status nowego miejsca. Nurt pamięciowy, który najhuczniej dobija się dziś w sztuce polskiej o uwagę, zakłada, że artysta na podstawie samych tylko fragmentów potrafi ułożyć nieistniejącą całość. Co więcej, dzięki swojej wiedzy potrafi również opowiedzieć o pustce po całości. W procesie nowej kompozycji świata historia transcenduje w zupełnie nowy wymiar; przybierając na przykład postać świadectwa lub postpamięci. Znany badacz pamięci Pierre Nora twierdzi nie bez słuszności, że mówimy tak dużo o pamięci, ponieważ tak niewiele jej zostało2. Pamiętanie, czyli najczęściej silenie się z własną wyobraźnią i amnezją, a także wyparciem, nurtuje reporterów i pisarzy od lat 60. XX wieku. Nieprzypadkowo byli oni silnie związani z wydarzeniami wojennymi, a także czasem największych przemian i zbrodni XX wieku. Oba totalitaryzmy wywarły niebagatelny wpływ na stylistykę ich twórczości, a także sposoby obrazowania w sztuce. Dziś, kiedy mówienie o pamięci i próba przeciwstawienia jej historii należy do codziennego dyskursu, trudno prawdopodobnie dopatrzeć się awangardy w ich postawie. A jednak to właśnie Hanna Krall, uznana za pierwszą damę reportażu i właściwego stawiania kropek, rozpoczęła samotną wędrówkę po pamięci i świecie odprysków.

Innym był niewątpliwie Ryszard Kapuściński, oskarżony ostatnio o haniebną próbę podważenia granic reportażu i psucie nurtu non-fiction. Kolejnym współczesny prozaik Andrzej Stasiuk, łączący pozornie bez wysiłku w jedno: pamięć i świadomość miejsca. Mówi się o nim „zwariowany na punkcie miejsca”. Stasiuk za swoje cudowne, duchowe miejsce uznał pamięć po PRL-u. Świat komuny w jego powieściach doczekał się najczulszych przymiotników3. Aleida Assman, niekoronowana królowa nurtu pamięciowego, poświadcza: Dzisiaj to przede wszystkim sztuka odkrywa kryzys pamięci jako temat i znajduje nowe formy, w których dynamika kulturowego pamiętania i zapominania nabiera wyrazu4. O czym zatem za wszelką cenę chcą pamiętać wrocławscy artyści? O niepamięci. Igranie z jej granicami było widoczne we wszystkich niemal pracach. Niepamięć i struktura nowego pamiętania (Michalak, Skowroński), budowania mitów (Szymanowska), również tych związanych z baśniami, legendami, podaniami i świadectwami, ale i wspomnieniami z pozycji dziecka (Freino). Niepamięć jako wynik reakcji na traumę, wyparcie, proces, nad którym unosi się duch horroru (Mierzicki, Hanczar, Grzyb). Niepamięć jako czynnik budujący poczucie wspólnoty, czasem w poczuciu biedy, wyobcowania i wstydu. I wreszcie niepamięć Zachodu na sprawy Wschodu, Unii Europejskiej (Sienkiewicz), która zadusiła porządek komunizmu niczym stugłowego smoka. O utracie. Bo tylko poprzez utratę można docenić wielkość tego, co się ma. Utrata miejsca, pieniędzy, pracy, godności, kawałka czystej planety, realnych kształtów (Niedziółka) i ostrości widzenia. Utrata, o której podczas wernisażu i długo potem opowiadali mi mieszkańcy Bratysławy: potomkini wielkich budowniczych śląskich, niemieckich, czeskich i słowackich miast, której pradziadkowie mieli pierwsze cegielnie, a także człowiek, którego nazwaliśmy Jan Billa z uwagi na dwie reklamówki, w których mieścił się jego dom. Billa pytał mnie o wiek Wajdy, Zanussiego, Tyszkiewicz i z rezygnacją kiwał głową, kiedy mówiłam mu, ile mogą mieć w tej chwili lat. Billa podał mi swój adres na końcu rozmowy, prosząc o list. Adres, jak sprawdziłam potem w Googlach, nie istniał naprawdę. A właściwie istniał, ale nie należał do Billi, tylko supermarketu, pod którym spał. Prawdopodobnie było to jego jedyne „cudowne miejsce” w nowym porządku społecznym. Rozprawa o decentralizacji mapy i renesansie lokalności nie mogła doczekać się lepszego miejsca. „Cudowna” Bratysława nosi w sobie głębokie pęknięcie, tym bardziej zaognione, im więcej ludzi traci w niej pracę i stąd ucieka. Tu i ówdzie widać na niej jak na dłoni odprysk dawnej świetności, część wielkiej Galicji, związanej ciasno szeroką wstęgą Dunaju, ogorzałej od słońca. Waląca się na naszych oczach Unia Europejska pozostawi w swoim rozkopanym brzuchu wiele klejnotów. Simone do Beauvoir, poruszona widokiem ruin Berlina, napisała w swojej autobiografii: Samo pojęcie miejsca było tu już nie na miejscu. Zderzanie ze sobą najdziwniejszych znaczeń było tu trudem daremnym, skoro sam świat rzeczy oszalał5. Wojenny obraz miasta, na który złożył się w zależnych od przypadku proporcjach widok ognia i dymu, przypomniał mi

111


się w Bratysławie. W obu galeriach, w których zorganizowano wystawę, rozgrywała się na moich oczach zajadła walka ludzi z przedmiotami, ale również z miejscem, do którego przybyli. I nie miało znaczenia w tamtej chwili, czy oglądam przedmioty mocno osadzone w przestrzeni i rzeczywistym świecie (Kosiba), czy instalacje z nietrwałych materiałów, odpalone na elektronicznych nośnikach (Grzybowska, Grulkowski), ponieważ wszystkie one rejestrowały stan świata: zawrotną jego szybkość (Sacharczuk), śmierć komunikatywnego języka (Lisek), śmierć religii. Już Zygmunt Bauman zauważył, że tworzenie nowej globalnej sieci powiązanej ze stopniowym demontażem istniejących struktur, a także instytucjonalnych zabezpieczeń, które chroniły ludzi przed następstwami chimerycznego rynku, jest procesem „wzmożonej wartości miejsca”. Z kolei Michael Foucault podkreślał rolę przestrzeni w XX i XXI wieku porównując ją do wieku XIX, w którym główną rolę grała historia ze swoimi wielkimi tematami. Przestrzeń dzisiejszej Bratysławy mógłby filozof zaliczyć z powodzeniem do kategorii heterotrofii. Wedle jej szóstej zasady pełni ona funkcję w stosunku do pozostałej przestrzeni: albo tworząc przestrzeń iluzji, która odsłania całą realną przestrzeń, wszystkie miejsca, między które podzielone jest życie ludzkie, jako jeszcze bardziej złudne, albo też tworząc przestrzeń tak doskonałą, że nie jest ona iluzją, lecz kompensacją6. Bratysława (miejsce tranzytowe w pojęciu Augego7) umożliwiła nową konfigurację miejsca, które jak podkreśliła Magda Grzybowska, jedna z kuratorek projektu, nie było wcześniej nikomu znane. Przestrzeń ta jednak w doskonały sposób wchłonęła prace współczesnych wywoływaczy duchów (Derrida). Z widmami przeszłości nie trzeba walczyć – nawołuje filozof – ale je odkrywać, zauważać, rozpoznawać. Zjawy mają być zatem pomostem między przeszłością a przyszłością, między bytem a niebytem, życiem i śmiercią. Symbolicznie trzeba „wywoływać duchy”, żeby uzyskać właściwą perspektywę historyczną8. Stasiuk: Zbudziłem się wcześnie rano i wyszedłem na balkon. Czerwone dachy pociemniały od nocnego deszczu. Bruk uliczki lśnił lekko i parował. W całym miasteczku panowała zupełna cisza. Słychać było, jak w ogrodzie na dole krople spadają z liścia na liść. Tylko bociany hałasowały. Jeden po drugim nadlatywały znad Cisy i siadały na swoich kominach. Naliczyłem chyba z pięć gniazd. Klekotały, niosło się echo, potem poprawiały pióra i wracały nad rzekę gdzieś pomiędzy stare topole. Tokaj leżał nieruchomo i błyszczał jak rybia łuska. Stałem w tej nadprzyrodzonej ciszy, paliłem papierosa i myślałem, że tak powinny wyglądać wszystkie poranki świata: budzimy się w absolutnym spokoju, w bezludnym obcym mieście, w którym zatrzymał się czas i wszystko wokół wygląda jak dalszy ciąg snu. Przed bramami pastelowych domów, poruszane wiatrem, kołyszą się kute szyldy „Zimmer frei... Zimmer frei... Zimmer frei...”. Na wschodzie fiołkowa powieka chmur unosiła się ciężko, wpuszczała kilka promieni i zaraz opadała. Było tak pięknie, że zastanawiałem się, czy przypadkiem nie umarłem9. Mieszkańcy Bratysławy nie szukają duchów. Nikt z nich nie marzy, żeby je wywołać. W trolejbusie

112

podsłuchuję rozmowę kilku chłopców. Jeden z nich chwali się, że jutro odchodzi ze szkoły, bo dostał propozycję świetnej pracy i niepotrzebne mu wykształcenie. Pochłonięci przez ekonomię przyznają, że ich cudowne miejsce leży tam, gdzie pełna kieszeń. Przypisy: 1. Warto zwrócić w tym miejscu uwagę choćby na pracę z zakresu literatury współczesnej: H. Gosk, Zamiast końca historii. Rozumienie oraz prezentacja procesu historycznego w polskiej prozie XX i XXI wieku podejmującej tematy współczesne, Warszawa 2005. 2. P. Nora, Między pamięcią i historią: Les lieux de memoire [w:] Archiwum nr 2, red. M. Ziółkowska, A. Leśniak, Łódź 2009. 3. Byłem szczęśliwy w komunie i nie wstydzę się tego – wypowiedź publiczna na 8. Międzynarodowym Festiwalu Opowiadania we Wrocławiu podczas czytania fragmentów najnowszej książki o Chinach, którą autor planuje wydać za trzy lata. Nieprzypadkowo Andrzej Stasiuk został uznany za przedstawiciela nurtu „ojczyzny wybranej”, którą od lat opisuje. Podobną strategię stosuje w swojej eseistyce Krzysztof Czyżewski (Linia powrotu). 4. A. Assmann, Przestrzenie pamięci. Formy i przemiany pamięci kulturowej, przeł. P. Przybyła [w:] Pamięć zbiorowa i kulturowa. Współczesna perspektywa niemiecka, red. M. Saryusz-Wolska, Kraków 2009. 5. S. de Beauvoir, Siłą rzeczy, t. I, przeł. J. Pański, Warszawa 1967, s. 178. 6. M. Foucault, Inne przestrzenie, przeł. A. Rejniak-Majewska, „Teksty Drugie” 2005, nr 6, s. 117. 7. Marca Augego interesują punkty przecięcia się takich pojęć, jak tożsamość i miejsce zakorzenienia. W przeciwieństwie do tradycyjnej antropologii, która przyjmuje, że kultury wynikają z genius loci, a tożsamość oznacza stały adres, zakorzenienie, Auge zajmuje się nie-miejscami, czyli przestrzeniami anonimowymi, takimi jak lotniska, dworce, supermarkety. Umożliwiają one ruch, bywanie, przepływ i zmienność. M. Auge, Nie-miejsca. Wprowadzenie do antropologii hipernowoczesności, przeł. R. Chymkowski, przedm. W.J. Burszta, Warszawa 2010. 8. Po upadku komunizmu i zjednoczeniu Europy cierpienie i przemoc zostały wyrzucone poza nawias postrzegania, dlatego filozof skłania się ku tezie, że w przywołaniu duchów przeszłości możemy odnaleźć drogę do zrozumienia własnej tożsamości. Polemizuje tym samym z tezą Fukuyamy o „końcu historii”, podkreślając znaczenie nowego porządku i związanych z nim „bogactw” (wykluczenie, bezrobocie, agresja wobec imigrantów, wojny etniczne, krwiożerczy kapitalizm). Derrida w przeszłości, tęsknocie za widmowością, pierwiastkiem wyobrażalnym, ale niewidocznym, doszukiwał się ochrony idei humanistycznej. Nauka o nawiedzaniu miała dla niego fundamentalne znaczenie, pozwalała bowiem oprzeć się idei „zwichniętego świata”. Zob. Jacques Derrida, Spectres de Marx, Paris 1993. 9. A. Stasiuk, Jadąc do Babadag, Wołowiec 2008, ss. 74-75. • Cudowne miejsce, wystawa artystów ASP im. E. Gepperta we Wrocławiu w Instytucie Polskim i Galerii Cvernovka w Bratysławie, 2 października 2012. Kuratorzy: Magda Grzybowska, Tomasz Niedziółka, Karolina Szymanowska.

Lista artystów oraz pozostałe informacje na: www.asp.wroc.pl

Nazwisko

A n d rz e j K o s t o ł o w s k i

Należąc (choć trochę) do świata sztuki, zaglądamy do różnych zestawień czy list artystów. Poza rankingami rządzącymi się układem ważności, najczęściej takie wyliczanki podawane są alfabetycznie. I choć czasem dominują żartobliwe słupki według imion sortowanych od a do z, to głównie układa się listy według pierwszych liter nazwisk. Nazwiska stają się wtedy jakimiś sygnałami czy wyróżnikami wartości. Jeszcze w XIX wieku, w anonsach większych wystaw, ulotkach czy katalogach, niejednokrotnie nie wymieniano uczestników pokazów, a podawano tylko, jakie dzieła są wystawiane, w jakiej technice czy wymiarach. Natomiast już na początku XX wieku na samych afiszach wyliczane są nazwiska twórców, potem podkreślone w katalogach i innych wydawnictwach. Ma to związek ze wzrastającym umocowaniem się indywidualnych ról wolnych i radykalnych artystów nowoczesnych. I oni, i organizatorzy ich wystaw zaznaczają prestiż niezniszczalną „marką”, jaką stawało się n a z w i s k o. I tak, z okazji wystawy z 1910 roku Manet i postimpresjoniści w londyńskiej galerii Grafton, głównym anonsem był spis wystawiających artystów. W kolejnych latach narasta zwyczaj coraz bardziej zdecydowanego podawania list osób biorących udział w ekspozycjach, nawet przy zmniejszeniu liczby reprodukcji ich dzieł. Nazwiska mogą wręcz budować afisze, jak w zaprojektowanym w 1951 roku przez Franza Kline’a literniczym anonsie dla The Ninth Street Show w Nowym Jorku – kluczowego pokazu reprezentantów action painting. Podkreślanie nazwisk nabiera szczególnego znaczenia w tzw. galeryjnych stajniach. Takie wymienienia i wyliczenia stały się wyróżnikiem elitarnej w gruncie rze-

czy warszawskiej Galerii Foksal (od 1966 roku). Widać w nich było niemal nerwowe włączania i wykluczania. Świadczyły o tym plakaty (projektowane przez Zygmunta Targowskiego i Zbigniewa Gostomskiego) z częstym stosowaniem zestawów nazwisk „głucho” i „tępo” wyliczanych wraz z informacjami o godzinach i dniach otwarcia galerii. Ujednolicone typograficznie i co do formatu napisy, programowo zrównywały nazwiska osób wystawiających z innymi danymi. I często równolegle ze zmienną informacją o tym, kto wystawia, zapamiętywało się uporczywie, stale powtarzane dwa słowa: „prócz świąt”. Gdyby ktoś obudził mnie w środku nocy, wykrzykując hasło Foksal!, odpowiedziałbym bez wahania: „prócz świąt!”. Feerie nazwisk mamy na imprezach typu biennale, triennale, Documenta, Manifesta itd. Za bezwzględnością alfabetycznego porządku i pozornym egalitaryzmem list takich jak tam, kryją się niejednokrotnie ciekawe informacje o wyborach i skokach zestawień. Czemu ci, a nie tamci? Jaki jest powód takiego wyróżnienia XY? Ach, jak mocno napina się prestiż dzięki obecności WZ! AB obok AC? Co za skandaliczne zestawienie! Szczególnie dyskutowane może być każdorazowe miejsce takiego lub innego nazwiska na liście, jeśli obecności supertwórców rozpoznawanych nie bez podziwu i zazdrości towarzyszą „nikomu nieznane” nazwiska emerging artists (tj. artystów głównie młodych). Ten kontrast jest też niejednokrotnie świadomie uwydatniany przez galerzystów i kuratorów. I, zgodnie z ich planami, dynamizuje dyskusję. Uczestnictwo w radykalnych przedsięwzięciach sztuki staje się w ostatnich latach stopniowo coraz wy-

113


raźniejszym wchodzeniem w pole określane przez Michaela Cartera i Adama Geczy jako cutting edge shows. Pole owo może być szokujące lub „nie do przyjęcia”. Wystawy, które w swych rolach stają się ostre, są takie, gdyż więcej odcinają, niż włączają. Ale już w samych zestawach nazwisk zapraszanych artystów dają prawdziwe, choć czasem bolesne do zaakceptowania (szczególnie przez tych pomijanych) odniesienia do tego, co jest współczesne. Z biegiem lat zyskują lepsze o sobie opinie poprzez wyraźne banalizowanie się pozycji słabiej reagujących na dynamikę współczesności. Zmiany takie można było zauważyć w Polsce, np. przy ostrych reakcjach z 2000 roku (jak np. obraza na film Artura Żmijewskiego KRWP czy awantura wokół kukły papieża uderzonego meteorytem w instalacji Dziewiąta godzina Maurizio Cattelana). Jak zauważa krytyk Stach Szabłowski, dzieła tych samych „obrazoburców” pokazane w roku 2012 nie tyle nie szokują, co wręcz zyskują pochwały. Wniosek: to, co było odcięciem, stało się już zupełnie mainstreamem. Nazwiska niegdyś odpychające – przyciągają. Nie trzeba zbyt daleko szukać, aby zobaczyć, jak skandalizującą estetykę adaptuje komercja... W neoawangardzie, a potem i w zjawiskach aktualnych, przy podkreślaniu tego, że „sztuka jeszcze istnieje”, listy uczestników wystaw i innych imprez bywały same w sobie przedmiotem prestiżu (jak np. w galeriach w Polsce: poznańskiej Od Nowa, warszawskiej Foksal, Pod Moną Lisą we Wrocławiu, Potockiej w Krakowie, Labiryncie w Lublinie, a ostatnio na przykład w białostockim Arsenale). Ci niezapraszani przez prowadzących galerie mogli czuć się pomijani. Znaczenie tego, kto wystawia, a kto nie, posunięte zostało w swoim czasie do skrajności przez Setha Siegelauba w Nowym Jorku, który między 1968 a 1971 zasłynął jako pierwszy spośród wszystkich autonomous curators, wybierając bardzo rygorystycznie czołowych konceptualistów. Niektóre jego wystawy ograniczały się do zawartości katalogu (co zaistniało też i we Wrocławiu na wystawie sztuki pojęciowej SP w Galerii pod Moną Lisą w 1970 roku). Wtedy lista uczestników pełniła rolę spinacza. Otwierając różne pisma o sztuce czy strony w internecie, w bardzo rozbudowanych aktualnie działach reklam galerii oraz wystaw cyklicznych i np. targów sztuki, widzimy nieraz całe słupki wyliczeń i wymienień. Na rozlicznych imprezach międzynarodowych ostatnich dwudziestu lat samo pokazanie dzieł bywa z jednej strony wypełnieniem przypuszczeń, z drugiej zaś jest jakimś zaskoczeniem – czym innym, niż przedtem myślano. Niejednokrotnie zdarza się tak, że niektóre mniej znane postacie (np. emerging artists) pokazują swą twórczość z jak najlepszej strony. Wtedy zapamiętujemy ich nazwiska w anonsach wystaw i w recenzjach. Lecz często też artystyczni ce-

114

lebryci o znanych nazwiskach, takie „dumy” wystaw, pokazują na odczepnego byle co. Czasem bywa to gorączkowe wypełnienie przyznanego im zaszczytnego miejsca. Tak było na przykład z Tracey Emin, artystką skądinąd ciekawą i sławną, która reprezentując Wielką Brytanię na biennale w Wenecji w 2007, gorączkowo wypełniała przyznaną jej przestrzeń ekspozycji tzw. kitem. Nic nie jest bardziej emocjonalne, a nawet dramatyczne, niż rankingi. Jest tak, gdyż listy rankingowe zestawiają słupki nazwisk zupełnie nie egalitarnie, a według porządku narzuconego jakimś mniej lub bardziej statystycznym systemem wartościowania (stopień popularności, skala „wybitności”, ceny płacone za dzieła itd.). Tu nie gra roli alfabet, a istotne jest następstwo wymieniania, tak jak znana z ekologii ptaków „kolejność dziobania”. Rankingi jako takie budzą sprzeciwy. Janusz Bogucki jako zwolennik „powrotu sztuki do domu” widział w nich fałszywy obraz sztuki traktowanej jak konne wyścigi i był zbrzydzony merkantylnością skrytą za rankingami. Piszący niniejszy tekst również dostrzega jakieś minusy wpychania artystów na zawodnicze tory. Bo przecież spisy typu Top Ten czy np. Power 100 przypominają nie bez powodu „notowania ciągłe akcji”. Ale faktem jest popularność takich list. Jako przykład celebryckiej przepychanki posłużyć mogą punktacje zestawień znane z Kunstkompass – statystyki prowadzone od lat 70. przez Williego Bongarda i kontynuowane po 1985 przez Lindę Rohr Bongard. Podobnie można mówić o innych rankingach, nie wykluczając polskiego Kompasu Młodej Sztuki. Nie da się zaprzeczyć, że istnienie rankingów jest dla wielu pewną budowlą i wskazówką. Przy wyliczeniach kolejność w tego typu zestawieniach budzić może jeszcze bardziej burzliwe dyskusje niż wspomniane już kwestie „kto, kogo i czemu”. A co dopiero ze zmianami pozycji nazwisk na kolejnych listach, pokazujących kilkuletnie spadki czy wybicia ku górze. Różne pytania można mnożyć, bowiem informacje o udziale czy obecności w rankingach są jak tajemny szyfr, w lot odczytywany przez ludzi z branży. Już Arthur Danto zauważył, że laik z takich słupków wyliczeń i punktacji nie zrozumie nic a nic. Dla ludzi z art world natomiast są to i poezja, i dramaturgia, płynące z... nazwisk. Zamiast konkluzji, poczynić można kilka uwag o strategii artysty/ artystki, który/która chce „wyrobić sobie nazwisko”. Taka osoba dba o: a) uczestnictwo, b) kontekst, c) pozycję. Uczestnictwo to tyle, co wejście we „właściwe” wystawy czy galerie. Kontekst, czyli zestawienie, to rozejrzenie się, w jakim występuje się towarzystwie. Natomiast sprawa pozycji wiąże się z dobijaniem się o stosunkowo wysokie usytuowanie w elitarnych rankingach. Artyści/artystki o dużej moralnej wrażliwości mogą pomijać punkt c).

Dokąd? Na miejsce!

Agnieszka Kłos

Dolny Śląsk jako miejsce zakorzenienia pojawia się w literaturze za sprawą przemian politycznych roku 1989. Zaraz po przełomie i później, w latach głębokiej transformacji systemu, kiedy zmieniały się konteksty, a zmiany te były zbyt szybkie dla zwykłych śmiertelników, pojawiła się wśród pisarzy świadomość i odczuwalność miejsca. Chcieli oni zostać rzecznikami swoich regionów lub regionów wybranych przez siebie ojczyzn. Tak było w pisarstwie wrocławskiej Olgi Tokarczuk, dolnośląskiego Karola Maliszewskiego, ale i dalszego nam Andrzeja Stasiuka. Zjawisko decentralizacji kultury niosło za sobą poczucie oderwania się od całości i naturalnego dryfowania w stronę marginesu i peryferii. Zygmunt Ziątek nazwał przejaw tego zjawiska „literaturą miejsca”. Za czym tęsknili poeci i pisarze dolnośląscy tamtego czasu? Ich miejsca miały określony wzór tęsknoty za czymś trwałym, istotnym i wiarygodnym, a bohaterowie ich opowieści, jeśli wyruszali w drogę, to po coś konkretnego, co miało czytelnikom przynieść poczucie sensu. Zabieg ten pozwalał poczuć, że oto nadszedł czas zwykłych historii, zwyczajnych miejsc, demokratyzacji motywów. Zamiast wielkiej historii – historia mała, zamiast wielkiej wojny – lokalne konflikty i opowieści regionu. Poszukiwanie „małych ojczyzn” to poszukiwanie korzeni, pytanie o tożsamość, którą brutalnie uciął okres PRL-u. Wielka kariera motywu ojczyźnianego na Dolnym Śląsku podyktowana była głodem na powieści lat 30. ubiegłego wieku i udaną prozę historyczną. W Polsce lat 90. niezwykle popularna staje się literatura kresowa, która na zachodzie (Wrocław, Gdańsk) przybiera postać literatury kresów zachodnich. Prze-

mysław Czapliński widzi w niej szansę na wypowiedzenie historii uwięzionych, najbardziej traumatycznych. Wykształcony zachodni paradygmat cierpienia i odczuwania miejsca przybiera w twórczości pisarzy często postać zmyślenia i kreacji. Dzieje się tak w powieściach Olgi Tokarczuk i Marka Krajewskiego, którzy piszą jednocześnie z pozycji osadników i wielkich mistyfikatorów. W literaturze tego okresu głosu doczekali się wypędzeni, uśmierceni, duchy, zjawy, „sąsiedzi”, Niemcy oraz Żydzi. Kolejne lata dla literatury Dolnego Śląska oznaczają osadzenie na miejscu i śledzenie przestrzeni wokół siebie. Książki pisane są z pozycji kilku nowych dyscyplin akademickich, które pomagają przestrzeń zinterpretować i oswoić: antropologii miejsca, geografii kulturowej czy wykolejonej współcześnie filozofii miasta. Regionalizm był odsieczą przeciw galopującej globalizacji, wyrazem nostalgii za utraconym spokojem. Literatura dawała złudzenie oparcia, trwałości i protezy pamięci, choć najczęściej tylko w połowie wiedziała naprawdę, o jakiej chwili historycznej pisze. Drugą połowę wypełniała mistyfikacja. Na nieudanej próbie wyrażenia całego smutku po dawnych czasach zakończył się złoty okres „małych ojczyzn”. Konkretne miejsce stanowi jedyną stałą wartość w naszym życiu. Zygmunt Bauman uważa, że to jedyny, niepodważalny i nie do podrobienia znak przynależności. Chroni przed systemem konsumenckiej zagłady i daje trwałość aż po grób. To dlatego współcześnie znowu tak wielu pisarzy podąża jego śladami. W przestrzeni znajdują zaspokojenie po głodzie wielkich niewykorzystanych motywów literatury XIX wieku.

115


Odpowiedź na obsesję przestrzeni, która wyznacza twórcze zainteresowanie nowym wiekiem i jest według Michela Foucaulta znakiem jakości w sztuce, przyniosła sieć. Dolnoślązacy jako pierwsi w historii literatury zainicjowali w niej życie twórcze i ogłosili konkurs literacki. Sieć ze swoim prawem konstruowania tożsamości, płynności gatunków literackich świetnie wpasowała się w historię miejsca, które nie miało spisanej historii. Wrocław był wówczas miastem, które, jak zauważył Andrzej Zawada, bardziej wypiera i wstydzi się, niż czerpie ze swojej przeszłości. A dziś? W dobie sprzedanego słowa, spalonych ideałów, nadciągającego kryzysu i rozpadu Unii Europejskiej, liczyć się będzie pozycja świadka. Bo świadek jest kimś nie do zastąpienia. Jego literacki odpowiednik pojawia się w tekstach, kiedy odzywa się głód wiary i zaufania. Nieprzypadkowo jego figura zagościła na dobre w literaturze i naukach humanistycznych w latach 80. ubiegłego wieku za sprawą teorii wywrotowych Richarda Rotry’ego. Świadek w literaturze dba o to, żeby relacje z nieludzką twarzą zastąpić relacjami z ludźmi. I o to chodzi w najmłodszej literaturze Dolnego Śląska. Rola świadka pełni w niej rolę demokraty, który w otwarty sposób pozostawia miejsce dla każde-

go. Bo, jak chcą tego choćby organizatorzy Festiwalu Opowiadania, właśnie świadek i jego strategia w tekście przypominają o wielkiej tęsknocie za opowieścią ustną, skazem. Antologia dolnośląska dowartościowuje prowincję i jest opowieścią o kulturze w jej najbardziej zewnętrznej formie doświadczenia historycznego. W środku literatury naszego regionu nadal wytapia się kształt jakiejś określonej epoki postkomunistycznej. Ten kształt pozwoli nam kiedyś odróżnić przeszłość od teraźniejszości i nadać historycznym przemianom określony sens. Bo jak twierdzi Boris Buden, autor książki Strefa przejścia, od tego procesu nie ma odwrotu, a możemy go dokonać jedynie za sprawą kultury. Dla czytelnika zaś pozostanie poczucie satysfakcji z lektury, a jeśli i to nie wystarczy, również praca nad definicją własnej tożsamości, która na Dolnym Śląsku stanowi nie lada wyzwanie!

Narodziny komedii z ducha wiersza

• Rozkład jazdy. Dwadzieścia lat literatury Dolne-

go Śląska po 1989 roku, red. Jacek Bierut, Wojciech Browarny i Grzegorz Czekański, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012, 760 s.

Jakub Skurtys

Aut. 64 na licencji. CC BY 3.0, źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Hashima_Island_09.jpg

116

Gdyby Andrzej Sosnowski nie napisał kolejnego tomu „o końcu świata po końcu świata”, może dałoby się ułożyć niniejszą opowieść inaczej. Ale Sylwetki i cienie to ciąg dalszy antyteleologicznej narracji z Konwoju czy poems. Świat został zresetowany, dokonało się globalne przetasowanie pojęć, rozpuszczono mocne ontologiczne kategorie, a ekstaza ostatniego dnia przeszła w malignę końca historii, wobec którego pozostaje nam przypominanie sobie, śnienie, ustanawianie nowych mitów, wszechogarniający flow i dryf. A tym razem dryf ten odbywa się po powierzchni map nowoczesności, które w przestrzeni geograficznej rozwija Sosnowski za podróżami Rimbauda, w przestrzeni symbolicznej zaś w polemice z Agatą Bielik-Robson. Sylwetki i cienie to najpiękniejszy chyba sen, jaki dotąd opowiedział nam poeta, choć nie rozstrzygam wcale, czy najlepszy z jego tomów. Po prostu uwodzącą siłę słów – obcych, niezrozumiałych, niesprowadzalnych do niczego imion – docenia się dopiero w połączeniu z całkowitym zawieszeniem efektu rzeczywistości. Ani apokaliptyczny ton, ani snuta ze wszystkimi rozbłyskami wizja końca świata w kolejnych wybuchach wulkanów nie są najmocniejszą stroną Sylwetek... Niewątpliwie nie są nią też formalne próby rozczłonkowania i powtórnego reorganizowania tomu – rozbicie głównego poematu na wiele stron i przetasowanie ilustracjami z kodeksu Majów, a potem powtórzenie go raz jeszcze (tym razem bez ilustracji) i zamknięcie ironicznym epilogiem. Podobne zabiegi mieliśmy w poems i dawniej, na większą nawet skalę, w Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi. Nigdy wcześniej nie dostaliśmy jednak od Sosnow-

skiego we wprowadzeniu do tomu widmowej prozy poetyckiej o zapominaniu, skomponowanej z tajemnego, jakby „czystego języka”; nie dostaliśmy zaproszenia do wyprawy w nieznane przestrzenie i nieistniejące już miejsca. Mityczny Ofir z wiersza Adama Ważyka, którym autor Konwoju niegdyś się zachwycał, powraca w kolejnych inkarnacjach, mamiąc wizją nieosiągalnej arkadii. Po próbach przepisania Raymonda Roussela w cyklu miniatur z Nouvelles impressions d’Amérique, Andrzej Sosnowski skomponował niezwykły poemat o końcu nowoczesności, końcu poezji i krańcach znanego nam świata. Z odwiedzanych przed śmiercią przez Rimbauda miast afrykańskich ułożył wiersz, który po prostu brzmi, wybrzmiewa, dudni wręcz obcymi nazwami: Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina, Doudouhassa, Dadap, Warambot (REM, s. 6) aż po alfabetyczny kres wszystkiego, kres rimbaudowskiej podróży i kres poezji – Zanzibar, Zanzi-bar, oddany po dwakroć w arabskich literach. Droga przez tom Sosnowskiego zaczyna się więc od gestu powtórzenia i zarazem agonistycznego wchłonięcia, bo czymże innym jest „rozpuszczenie” Rimbauda, jednego z patronów nowoczesności, w tekstowym kolażu, w którym niby widma powracają kolejne wyrazy z jego słownika: contemplostate, audition colorée, illuné itd., tylko po to, by przywoływać i mamić, stwarzać wrażenie echa i zarazem mirażu. Bo Rimbaud z REM jest tylko widmem, efektem rozproszenia świateł w wielkim wybuchu wulkanów, cieniem być może, podobnie jak sam bohater Seansu po historiach. Nowy tom Sosnowskiego zakwita na pyle wulkanicznym nie tylko dlatego, że główny po-

117


emat organizują erupcje Merapi, Grimsvotna i Eyjafjallajökull, ale również dzięki przyjętej przez poetę z dawna zasadzie – It’s just as well. We thrive on distasters./ Mówimy głośno: We thrive on disasters [Dominoes (Domino), s. 7]. Po wielkim końcu, po „żniwach huku i blasków” (a zdobywa się przecież Sosnowski na cały zestaw „praktyk ostatecznych”, od osłabiania i rozmywania podmiotu po spiętrzanie jego doznań w poetyce katastroficznej), pozostają imiona – sylwetki, kształty: (...) Choć ten tiul twardy jak stal, na tobie, też bardzo lubię, lecz bardziej imiona. Blask ich i ton, bo nie mają duszy. Sylwetki i widma, ginące poświaty, nikłe pogłoski niemych znikliwości. Widma i sylwetki, sylwetki i cienie. Kamyki domina, polarne kamienie. (Suma po seansach, s. 35) To jedna z najwspanialszych w naszej współczesnej poezji pochwał imienia, wyjątkowości idiomu, a w ostateczności całego języka i jego niesprowadzalnej, nieprzekładalnej, a zarazem ulotnej mocy. Aliteracyjny kunszt tego fragmentu nie potrzebuje nawet wsparcia melancholijnego, melodyjnego głosu Sosnowskiego, który we własnych recytacjach czyni teksty bardziej jeszcze widmowymi i uwodzącymi. Maurice Blanchot wypracował kiedyś pojęcie désoeuvrement, żeby opisać to wszystko, co ustanawia dzieło (oeuvre) w jego wyjątkowości, a zarazem nieustannie je otwiera i mu się wymyka. Genialność leży bowiem – zdaniem Blanchota – poza samym dziełem, poza jego korpusem i to właśnie możliwość nieskończonego otwarcia popycha nas do kolejnych lektur. Tę cechę wykorzystał niewątpliwie Sosnowski w swoich rozmowach z Rimbaudem i Agatą Bielik-Robson, jak również z samym sobą, samplując kolejne pojęcia i opowieści, które nieustannie powracają w jego poezji, z założycielskim niejako, solarnym odniesieniem do baśni o dziewczynce z zapałkami. Taka alegoria – opowiadał kiedyś Sosnowski w wywiadzie – lecz oczywiście nie chodzi po prostu o „sytuację poezji w dzisiejszym świecie” (...) tylko o sytuację pisania, pisania w ogóle, pisania zawsze jakby przy życiu lub (p)o nim: najważniejsze byłoby to „cieplej”, całkiem iluzoryczne, gdyż robi się wyłącznie coraz zimniej i tylko na moment jaśniej1. W Sylwetkach... kolejne rozbłyski gwarantuje nam katastroficzny ton, choć nie możemy zapominać, że jest on właśnie takim odpalaniem kolejnych zapałek, próbą załapania się na ostateczną wizję, na chwilowy miraż, gdy: szafirowa poświata błyszczy jak gwiazdozbiór sto sążni w dół. Warkocz Bereniki, podwodna scena z Das Mädchen mit den Schwefelhölzern, tchnienie finezji w morskiej pożodze, gehenna? [Dominoes (Domino), s. 7] Tym razem nowoczesność podlega dalej jeszcze posuniętej zasadzie (czy też błędowi) figuratywności. Kolejne pojęcia, brane zupełnie dosłownie, zmieniają się u Sosnowskiego w konkretne osoby i zdarzenia.

118

Wszystkie pozostają zarazem „tylko” imionami w tekstowym brikolażu poety. I tak jak kiedyś ze słynnej frazy Hölderlina und wozu Dichter in dürftiger Zeit powstał wodzu Dichter na nowym logosie, tak teraz feurigen Geist zaczyna rymować się z fulgurytem (Suma po seansach, s. 36), a z chaosu wyłania się mistrz strat i pan pomst, Disaster (Seans po historiach, s. 26), którym wszak karmi się nasza kultura. Cały epilog Nadzieja jest, jak wcześniej REM, abordażem dokonanym na czyjś słownik. Sosnowski przejmuje i w zabawny często sposób wykorzystuje pojęcia rozwijane przez Agatę Bielik-Robson w jej filozoficznym dziele. Dzięki temu błyskotliwe interpretacje literatury (w tym samego autora poems), których niejednokrotnie podejmowała się badaczka, zostają wchłonięte przez następujące po nich wiersze; stają się dla nich życiodajnym źródłem i materiałem do przetworzeń. Wyłączając na chwilę instytucjonalne uprawomocnienie interpretatora i przechwytując jego naukowy słownik, Sosnowski udowadnia, jak duży liryczny potencjał drzemie zawsze w języku. Ale Nadzieja to w pewnej mierze również spotkanie odrębnych, niesprowadzalnych do niczego idiomów, dla których wiersz staje się po prostu miejscem konfrontacji. Ta szczególna rozmowa – między najbardziej filozoficznym poetą i najbardziej rozpoetyzowaną filozofką – zaczyna się już w Seansie... próbą wytłumaczenia zagadki frazy Happy those two for whom the fold of (to zarazem kolejny element organizujący główny poemat): (...) Zagadka, którą badałem, zaczynając od głosu, zadając pytania uczonym w mowie specjalistom – ten głos... jaki tembr, co za ton, jaka była ta dawna emisja, Agato? Oschły, krwawy szept? Pustynnie suchy, rdzawy szept, tak cichy i wolny w tych... cieśninach? Poza niebem, które można pokazywać. Poza niebem, które można ponazywać. (Seans po historiach, s. 16)

Duchem świętym wszelkich trójc i triad zawsze jest ironia. Mówimy o tym samym duchu, który niestrudzenie oscyluje nad wodami. Choćby w tej chwili spójrzmy na morza i rzeki, na jeziora i oceany. Oscyluje? Oscyluje. Ludzie dowcipnego serca potrafią nawet się opalać przy tych opalizujących oscylacjach. (Nadzieja, s. 49) Idąc tym tropem, można by opisać nowy tom Sosnowskiego inną jeszcze metaforą: spragnionego wrażeń turysty, który wyrusza w swoją kolejną podróż, wyposażony w elektronikę, numizmatykę, numinotykę itp... Otoczony zewsząd sygnałami, komunikatami z przeszłości, odbywa spływ przez palimpsest nazw i technik narracyjnych, aż do piątego wymiaru, w eter, w poszukiwaniu początku, źródła, a konkretniej Głosu, z całą jego metafizyczną menażerią i niezbędnymi do tego objawieniami. Żeby nie było zbyt patetycznie i całkiem na serio, musimy jednak pamiętać, że to nie są regaty, to nie dyskoteka,/ nie festyn upiorów, lecz widzenie/ srogie... bo losy lecą tu piorunem (Seans po historiach, s. 44). Ta wyprawa, dopełniana przez kolejne wybuchy, jest zarazem ucieczką w głąb siebie – przed katastrofą i przed światem, na którym dokonała się już cybernetyczna rewolucja, przed starością i zapomnieniem: jestem jak wyraz, który wychodzi z użycia./ A ten wychodzi z życia pięćdziesiąt trzy lata/ i jeszcze nie wyszedł? [Dominoes (Domino), s. 7]. Innego końca nie będzie. Lewiatan (morze) i Behemot (ziemia) splotą się po prostu w cybernetycznym uniwersum, w kolejnej wyprawie do hotelu @tlantyda: Maja mi wreszcie mówi, że kroi się projekt jeszcze jednego rejsu tropem bohaterów. Last minute dérive późnym rozbitkowcem w hale wysokogórskie Afryki lub Peru – – – wyżyny tak wyniosłe nie będą zniesione. (Seans po historiach, s. 32-33)

Sosnowski obrysował kontury ostatniej podróży ponowoczesnego turysty i zarazem ostatniego zmagania się świata z jego apokaliptycznym przeznaczeniem (bo każde kolejne jest przecież tym ostatnim). Obrysował je na powrót w sferę mitu, ale takiego, który wyłącza przemoc, pozbywa się jej na rzecz zbawiennej ironii i poetyckiej ekstazy. Jego mit jest bowiem bardziej snem (seansem – kinowym i spirytystycznym) niż opowieścią fundującą, bardziej zabawą z możliwościami narracji niż chęcią stworzenia nowej teologii. Kiedy Derrida objaśniał etymologiczne możliwości obrysowywania (retrait), zwracał uwagę zarówno na zakreślenie czegoś, jak i na gest wycofania się. I rzeczywiście właśnie to robi poeta – wyznacza kontury i kierunki, zamazując zarazem detale, aż do stanu, gdy pozostają nam Widma jako sylwetki. Sylwetki i cienie [Dominoes (Domino), s. 8]. Dalej nie wiemy za to: Czy de Man ostanie się w krzyżowym ogniu kolejnych pytań Pana? Czy Pan pokaże de Manowi Behemota? Czy de Man zniweczy Panu Behemota, wydobywając kości jako rury miedziane, żebra jako żelazne drągi? Przekonamy się w następnym odcinku. (Nadzieja, s. 50) Sosnowski pisze sobie lepsze zakończenia, niż ktokolwiek mógłby mu wywróżyć, dlatego pozostaje się cieszyć, że kres jest u niego zawsze tylko kolejną okazją do repetycji, a on sam wyraźnie lubi bawić się w te klocki – układać domino, burzyć domino i tak dalej (jeśli dalej ma tu jakikolwiek sens, s. 10), do następnego tomu. Przypis: 1. „Dziennik Portowy” nr 9/2003. • Andrzej Sosnowski, Sylwetki i cienie, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 56 s.

Wchodzimy w środek filozoficznych zmagań z genesis i mierzenia się z pytaniami o sposób przeżywania i rozumienia świata (jesteśmy, innymi słowy, w sercu Errosa i Kryptoteologii późnej nowoczesności Agaty Bielik-Robson). Pan Jam to była formacja, całkiem ostra./ (What world & what Pan swoją drogą) – napisze przekornie poeta (s. 14-15), odpowiadając na opisane w Biblii objawienie Jam jest Pan (Iz 48,17) i jego kolejne interpretacje. Doskonale widać tu, jak konkretyzujący wszystko, podatny na zmysłowe doświadczenia umysł Sosnowskiego przekuwa abstrakcyjne pojęcia w bliskie nam doznania. Ów prymat sensualności był zawsze znamienną, choć nazbyt rzadko wydobywaną cechą jego poezji. Przepisując interpretacje swoich dawniejszych tekstów w kolejnych wierszach, lokuje nas jednak twórca w samym środku batalii o ponowoczesną tożsamość człowieka, z naczelnymi pojęciami życia (i witalizmu), shelleyowskiej fałdki, błędu, głosu (i jego obalonej metafizyki) oraz ironii (jako etyki i sposobu percepcji świata). Nadzieja to zarazem doskonała (najlepsza chyba i najzabawniejsza) odpowiedź na Genesis z Ducha Słowackiego:

119


Czy tu jeszcze brzmi „nowa muzyka”?

Mateusz Kotwica

Każda nowa książka Andrzeja Sosnowskiego sprawia, że ożywa dyskusja na temat języka literatury czy granic gatunkowych, a odbiorcy za każdym razem są zaskakiwani nieoczekiwanymi intertekstami i aluzjami literackimi. Obok tomów Sosnowskiego nie sposób przejść obojętnie, bez namysłu nad stanem literatury dziś i w tym aspekcie jego wiersze tworzą zawsze pewien punkt odniesienia – gdzie w danym momencie się znajdujemy. Chciałbym w tym miejscu wrócić do samego początku – pierwszego wiersza debiutanckiego zbioru Życie na Korei – Latem 1987: Wzruszyłem ramionami i strząsnąłem duszę, zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci. Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami. Mikroelementy stanęły na straży komórek1. W tym fragmencie, ale i w całym wierszu widzę wyraz świadomości, że zmieniła się sytuacja społeczna, a przez to zerwane zostały tradycyjne obowiązki z uporem nakładane na język, jakim posługiwała się literatura. Podmiot jest już „wolny” i obrazuje ten fakt poprzez szybkie tempo utworu – tu wszystko dzieje się niemal równocześnie, na umór. Bandaż i łuna są w tym wypadku metaforą językowej dyktatury, która narzucała treści i formę przez pryzmat tego, co było społecznie użyteczne. Rozpoczynanie tomu w taki sposób to czytelny sygnał, że teraz literatura może już zagłębiać się w zupełnie inne rejony – zamiast rozjaśniać rzeczywistość, może ją zaciemniać, zamiast rozwiązywać problemy, utwór można ustawić tak, by je mnożył. Bardzo słusznie zauważył Michał Larek, że Sosnowski w swoim debiucie zaprasza odbiorcę do

120

skierowania wzroku na rejony sprawiające prostą przyjemność – bardziej dekadenckie2: Sosnowski ogłasza tu potrzebę odejścia od logocentryzmu, kultury zbyt restrykcyjnej dla kogoś, kto coraz bardziej ceni sobie możliwość bezinteresownego obcowania z urokliwymi rejonami empirii3. Wraz ze zmianami społecznymi w niepamięć musi odejść typ kultury narzucający ograniczenia, a zamiast niego powinna się pojawić kultura jednostki, która sama może zdecydować, w jakie rejony chce się zapuścić. Poeta natomiast jest w stanie to umożliwić poprzez takie zagęszczenie znaczeń, symboli i intertekstów, by każdy miał możliwość własnego odczytania. Jedyna bariera, która pozostała, wynikała wyłącznie z samego języka – poeta zaś mógł coraz bardziej granice te przesuwać. Tak rozpatrywany projekt Andrzeja Sosnowskiego można określić jako pozytywny. Wiersze zawarte w pierwszej książce są dla mnie pokazem wiary w to, że można stworzyć „nowy język” i „nową muzykę”4 i pozostawić literaturze miejsce na to, by mogła się sama sobą zająć, porzucając przy tym swoje dawne obowiązki. Zmierzam jednak do tego, że o ile początkowo poezja Sosnowskiego brzmiała w opisanym pozytywnym, optymistycznym tonie, to od pewnego momentu coraz mocniej poeta zaczął się skupiać na fakcie, że przemiana języka, zamiast obalać kolejne granice, zaczęła prowadzić do deformacji – zapętlenia w kliszach literackich, poza które nie można już wyjść. W późniejszej twórczości widać już wyraźnie, że nastawienie na przyjemność ustępuje miejsca kolejnym wizjom katastrofy, kresu, śmierci, a przede

wszystkim klęski. Język, który wcześniej służył autorowi do takiego kształtowania przekazu, by odbiorca mógł podążać własną ścieżką interpretacyjną, teraz oddaje chaos i natłok, jaki zapanował w rzeczywistości. Znaczenia mieszają się ze sobą, tworząc dziwne hybrydy słów i sensów. Świat przestał dostarczać przyjemności, oferując w zamian poczucie obcości5. Poeta odwzorowuje te procesy, umieszczając swój podmiot wewnątrz, ale widoczne jest już zniechęcenie – rozczarowanie, że ani „nowy język”, ani „nowa muzyka” nie brzmią w oczekiwanej tonacji. Jest to więc zmiana projektu z optymistycznego na wyraźnie pesymistyczny, którego kulminację stanowi w moich oczach tom poems, utrwalenie zaś – Sylwetki i cienie. dr caligari resetuje świat to jeden z najbardziej pesymistycznych utworów Sosnowskiego. Agata Bielik-Robson, interpretując poemat, zauważyła, że w późnej twórczości warszawskiego autora dominuje wszechobecna śmierć6: Słowo nie ożywia. Nie ma skarbu. Nie ma życia. Nie ma życia w ogóle – nie tylko w wierszach. Życie jako takie wydaje się zupełnie iluzyjnym konceptem, czymś w rodzaju marzenia-figury, której przeczy absolutna linearność śmierci7. Jeżeli życie staje się wyłącznie konceptem, a śmierć w tym przypadku jest nie tylko zaprzeczeniem życia, ale czymś bardziej materialnym, to widzimy, jak mocno zmieniły się akcenty. Przejście od egzystencjalnej przyjemności do nieustającego pochodu śmierci8 to znaczący akt przewartościowania, w którym dostrzec można również rozczarowanie, że przemiany, które się dokonały, zostały zredukowane do klęski. W świecie po „recytacji” nikt nie wychodzi zwycięski, nie widać już triumfu i nadużyć. Zmienił się również rytm – zamiast dynamicznych obrazów znanych choćby z pierwszego tomu, odbiorca obcuje z podmiotem wyciszonym. Natomiast akcja wiersza przenosi się do snu, uwidacznia się oniryczność – pozostaje hipnotyzujący szept podmiotu, który nic już nie stwarza, ale daje świadectwo klęski życia. Wydaje mi się, że najnowsza książka Sosnowskiego, Sylwetki i cienie, z jednej strony utrwala zarysowany stan kataklizmu, z drugiej zaś prezentuje, jak wygląda rzeczywistość już po recytacji doktora. Otwierający utwór nosi tytuł REM. Jak powszechnie wiadomo, jest to faza snu, w której pojawiają się marzenia senne: Chce ci się śpiewać w tym pubie? Jak człowiek, któremu pomyliło się wszystko ze wszystkim, dziecinny globus z kulą ziemską, mapa nieba z żeńską obsadą seraju9. Początkowe pytanie można potraktować jako dalekie echo wspominanej już „nowej muzyki”, której kształt ostatecznie okazał się rozczarowaniem. Skoro jednak w książce opisany jest świat po zagładzie, wypada postawić pytanie, na jakiej płaszczyźnie rozegrała się ta apokalipsa. Przyjmuję perspektywę, że chodzi tu głównie o pomylenie – skoro świat wyraża się przede wszystkim w języku i kategoriach, którymi go określamy i porządkujemy, to „reset” oznacza ich usunięcie. Przestają być czytelne, przez co nie mogą pomagać w odbiorze. Rzeczywistość pozostała dokładnie taka sama jak była, to odbiorcy nie są w stanie odpowiednio jej postrzegać. Dziecinny globus jako umowny ekwiwalent świata może zostać pomylony lub, co gorsza, utożsamiony ze światem.

Metafora ta ulega dalszemu rozwinięciu, gdy podmiot przechodzi do refleksji nad językiem: Został nam boży palec, pozostały mapy; pojedźmy kawałek dalej, niech one całkiem oślepną. Aż po eksterminację liter i terminów, zachód słońca nad marami głosek i miejsc. Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağūrrah, Szoa (Shewa, Shoa), Herer, Berbera, Goro, Oborra, Obok, Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina, Doudouhassa, Dadap, Warambot, Zeila, Aden10. Zagładę liter i terminów można odczytywać jako efekt kataklizmu rozegranego wcześniej – człowiek nie jest w stanie funkcjonować w świecie, w którym nie ma oparcia w tworzonych przez siebie definicjach – indywidualny obraz rzeczywistości polega właśnie na ujmowaniu zjawisk w kategorie i odpowiednim ich łączeniu ze sobą. W sytuacji gdy człowiek nie może podejmować tych działań, traci oparcie. Znaczenia semantyczne są tak nawarstwione, że nie wiadomo już, co oznaczają, do czego się odnoszą. Nazwy miejscowości, które są wymieniane w dalszej części, również nie pełnią jednoznacznej funkcji. Odnoszą odbiorcę do kontekstu związanego z Rimbaudem11, ale odarte z tego kontekstu stają się wyłącznie pustymi nazwami, echem nierozpoznanej kultury, przez co również nie spełniają swoich kompetencji. Bez kulturowego kontekstu stają się niepotrzebne, a przecież nazwy powinny przybliżać i oswajać rzeczywistość. W takim układzie można postawić pytanie, co dalej, jak potoczy się historia opowiadana (śniona?) przez podmiot. Okazuje się bowiem, że nie można być nawet pewnym samego słowa „dalej”, gdyż bohater bardzo szybko je „rozbraja” i pozbawia podstawowego sensu: dalej, jeśli dalej ma tu sens jakikolwiek, bo chociaż wiele się dzieje, dalej już nie istnieje, gdyż nie było z dawien dawna przyszłości. Inaczej nie może być teraz. Znów stare koniunkcje i złe kulminacje12. Powstaje błędne koło prowadzące do permanentnego zapętlenia się w rzeczywistości. Podmiot jednoznacznie wskazuje, że obserwowane procesy nie są całkowicie nowe – cyklicznie powracają, deformując obrazy i „kasując” sensy, które pośredniczyły w bytowaniu. Ten rodzaj zapętlenia prowadzi do głównej metafory tomu – sylwetek i cieni. Jeśli spojrzeć na nie jako na obiekty pozbawione swojej podstawowej formy, to mogą one oznaczać rozmycie konturów i kształtu – patrząc na sylwetkę lub cień, nigdy nie będziemy w stanie określić, do kogo należą – pozostaną jedynie domysły. Metafora ta, nałożona na język, prowadzi do wniosku, że wszystkie kategorie porządkujące rzeczywistość straciły swoją powłokę i stały się wyłącznie sylwetką i cieniem. Andrzej Sosnowski podkreślił, że w pewnym momencie to, z czym człowiek się spotyka w życiu, to nic rzeczywistego, tylko sylwetki albo cienie. To jest koniec13. Ale, dodajmy, jest to koniec, który wyraża się w języku, ponieważ zaczyna umykać nam powłoka obserwowanych rzeczy.

121


Wizja rzeczywistości po kataklizmie jest niezwykle pesymistyczna, co obrazuje tło wczesnych wierszy autora. Podmiot Sylwetek i cieni przez cały tom uwzniośla noc, preferuje ten czas od maligny dnia14, dodając przy tym: dzień to w najlepszym razie jakiś grill; grillowanie i paintball korporacji w durnej siłowni dnia. Rzeźba i masa niechaj się swoim dniem napakują i wypchają15. Jedynie noc pozwala bohaterowi uwolnić się od materialnej rzeczywistości, która nabiera swoich kształtów za dnia, co jest o tyle ważne, że aby rzucać cień czy dostrzec sylwetkę, trzeba posiadać formę – sen gwarantuje uwolnienie się od niej: Dusza nie ma sylwetki, więc nie rzuca cienia. Ciało jest w swoim żywiole sylwetek i cieni16. Skoro tak, to tytułowa metafora, obok pesymistycznego odczytania, może mieć znaczenie odwrotne – istnieje jeszcze możliwość oderwania się od świata po kataklizmie. Jak dalej będzie wyglądała taka rzeczywistość, przeniesiona do snu? Na to pytanie prawdopodobnie odpowie dopiero kolejna książka Sosnowskiego.

Przypisy: 1. A. Sosnowski, Dożynki, Wrocław 2006, s. 5. 2. M. Larek, Projektowanie doświadczeń. O „Życiu na Korei” [w:] Wiersze na głos. Szkice o twórczości Andrzeja Sosnowskiego, pod red. P. Śliwińskiego, Poznań 2010, s. 26-32. 3. Tamże, s.26. 4. J. Gutorow, Urwany ślad. O wierszach Wirpszy, Karpowicza, Różewicza i Sosnowskiego, Wrocław 2007, s. 144. 5. A. Czyżak, Asereje [w:] Wiersze na głos..., s. 187-189. 6. A. Bielik-Robson, A poem should not mean but live. Oznaki życia w późnej poezji Andrzeja Sosnowskiego [w:] tamże, s. 97. 7. Tamże, s. 98. 8. Tamże, s. 103. 9. A. Sosnowski, Sylwetki i cienie, Wrocław 2012, s. 6. 10. Tamże. 11. O czym wspominał sam Andrzej Sosnowski: http://portliteracki.pl/projekty/newsy/andrzej-sosnowski-w-pogotowiu-literackim-relacja/, dostęp: 25.02.2013 r. 12. A. Sosnowski, Sylwetki i cienie, s. 10. 13. http://portliteracki.pl/projekty/newsy/andrzej-sosnowski-w-pogotowiu-literackim-relacja/, dostęp: 25.02.2013 r. 14. A. Sosnowski, Sylwetki i cienie, s. 41. 15. Tamże. 16. Tamże, s. 40.

Ulica pod palcami

Paweł Kaczmarski

• Andrzej Sosnowski, Sylwetki i cienie, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 56 s.

Aut. Damien du Toit na licencji. CC BY 2.0, źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Kolmanskop_sand.jpg

122

Nowy tom wierszy Klary Nowakowskiej – opublikowany po ośmiu latach przerwy i stanowiący podstawę dla przyznania poetce Nagrody wARTo za 2012 rok – bierze swój tytuł od jednej z ulic wrocławskiego Śródmieścia. Żeby naszkicować dla tej książki właściwe tło, można by pewnie napisać sporo o dzielnicy, w której powstała – ubogiej w porównaniu do reszty miasta, widzianej raczej jako „zła okolica”, ale przyciągającej studentów i resztkową „cyganerię” (by nawiązać do ironicznego wtrącenia w wierszu Jesienny smuteczek: Pukają, ale nie chcę tu teraz/ żadnych świadków ani cyganerii); dzielnicy rewitalizowanej na pokaz przez władze miasta, a podskórnie przekształcanej przez oddolne organizacje, inicjatywy mieszkańców i współpracę aktywistów. W taki sposób – szkicując w tle krajobraz Śródmieścia – można pewnie próbować odłowić z Ulicy Słowiańskiej nie tylko „ducha miejsca”, ale i „ducha czasu”. Jednak u Nowakowskiej – w poezji zaskakująco lekkiej i łatwo dostępnej – jest dużo więcej niż konkret nazwanego, zaznaczonego na mapie miejsca bądź abstrakcja rozważań o konkretnym trybie miejskiego życia; coś ciekawego dzieje się w tonie, w rytmie, w nastroju wiersza. Chodząc – spacerując? – po ulicy, Nowakowska ewokuje w wierszu bardzo różne emocje i nastroje, żongluje skrajnymi nieraz odczuciami, poddaje się pojedynczym wrażeniom. Taki rodzaj spaceru odkrywali surrealiści poprzez figurę flâneura, a potem sytuacjoniści w swojej teorii dérives. Dérive to szybkie przechodzenie między różnymi nastrojami ewokowanymi przez otoczenie, krajobraz, topografię przemierzanej okolicy, szczególnie miasta; to, w pewnym sensie, organoleptyczne

i psychologiczne, a zarazem eksperymentalne badanie tego, co w jednostkowej świadomości wywołuje przestrzeń – zawsze niejednolita i posiadająca własny rytm, zawsze naraz zorganizowana i chaotyczna. Nowakowska porusza się w różnych rejestrach nostalgii i zapatrzenia – ale potrafi wejść również w euforię, czułą ironię (My, słomiane wdowy, żyjemy/ z kasztelanem. To nie wygląda dobrze,/ lecz i tak lepiej, niż gdyby z wojakiem), złośliwą satysfakcję i bezprzymiotnikowy niepokój (Żałoba narodowa: Kultura umiera/ razem z ofiarami –// w teatrze lalek lalka/ zakłada czarny kapturek). Poetka nie tyle ucieka w tej materii od konsekwencji, co – jak się wydaje – nie widzi takiej konsekwencji wokół siebie, więc nie czuje się wobec niej zobowiązana; jej nastrój jest zmienny tak, jak zmienne są nastroje miasta. Rytm to coś przygodnego – również dosłownie, również w sensie dookreślonej literackiej formy, metrum i rymu; to zdarza się czasem, w niektórych wierszach, bez klucza i, być może, bez powodu. Ulica, która dała tytuł książce, ma więc swoistą fakturę – co ciekawie koresponduje z okładką tomu. „Wyjęty” z mapy Wrocławia zarys ulicy nie wyróżnia się na niej kolorem, ale delikatną wypukłością – bardziej wyczuwalną pod palcem niż widoczną. Gest przesunięcia opuszkami w poprzek tej pierwszej strony, przecięcia jej na wskroś, może być alegorią lektury – i alegorią właściwego miejskiego spaceru (jedynego, jaki warto odbyć?), przecinającego różne widoki i różne emocje, przynależne zarówno spacerującemu, jak i napotkanym ludziom. Nowakowska, która używa w Ulicy Słowiańskiej bardzo niewielu słów, potrafi dowartościować cudze głosy, ale rów-

123


nież to, co głosem dopiero mogłoby się stać, delikatne odkształcenia rzeczywistości. Autorka idzie trochę na przekór tym, którzy uważają, że formą poetycką właściwą miastu jest długi, flâneurystyczny poemat – Ulica Słowiańska składa się z wierszy-miniatur, zwięzłych obrazków opatrzonych szczątkowym komentarzem. Ten ostatni – i tu szukać należy siły Ulicy Słowiańskiej – jest jednak zaskakująco głęboki i niejednoznaczny, łączy wyrazistość aforyzmu z niebezpośredniością i bezpretensjonalnością uwag pochodzących od obserwatora nieco „odklejonego”, nieprzystającego całkiem do rzeczywistości (nie uciekamy więc daleko od figury flâneura). Przykładem niech będzie wiersz Schodami w górę: Czuć koty, których nie widać, czuć delicje, których nie będzie nam dane skosztować; czuć i wzrok zza judaszy, choć mówisz, że chłód ciągnie z piwnicy. Z piwnicy ciągnie swoją drogą; liczniki biją jak nieszczere serca, ukrytym kablem płynie nielegalnie prąd. Co jakiś czas czytelnik Ulicy Słowiańskiej zobaczy narratorkę wiersza w stanie dziwnej apatii, zniechęcenia, otępienia; to już nie stan „wyłączenia z czasu” charakterystyczny dla pewnego sposobu włóczenia się po mieście – przeciwnie, bohaterkę znajdujemy wtedy w jej pokoju, niewychodzącą na zewnątrz, wycofa-

ną. Miasto dzieje się wokół, na papier trafiają krótkie podsumowania mijających miesięcy (Wrzesień, Zima w rynku). Momenty stuporu to czas dla wiersza – czas na to, by język zebrał siły i zebrał się w sobie: Nie trzeba wierzyć w boga,/ żeby napisać o nim wiersz.// Nie trzeba wierzyć w nic/ poza wierszem (z wiersza Formuła). Ulica Słowiańska to przecież również „ulica pewnego języka słowiańskiego”, jak w wierszu Słowiański, zaczynającym się od słów nie rozpieszcza ich język. Autotematyczne momenty tej poezji odsyłają czytelnika do tematów być może najpoważniejszych; analogicznie – by nawiązać ponownie do okładki Ulicy Słowiańskiej – do fragmentu wyrwanego z mapy, który nie daje zapomnieć o niewidocznych uwarunkowaniach i ukrytych kontekstach. Nie jest tajemnicą, że Ulicę Słowiańską Klara Nowakowska pisała równolegle do innej, jeszcze nieopublikowanej książki. Poboczny, szczątkowy i „zbierany” charakter tomiku jest wyraźnie wyczuwalny – i stanowi o jego sile. Czytelnik przez te wiersze mknie; przecina je, nie napotykając w zasadzie żadnego oporu – ale rytm, w jaki siłą rzeczy wchodzi, falowanie nastrojów i tempo kolejnych obrazów, są wyjątkowe. To „tylko” spacer, owszem, ale spacer niepowtarzalny.

Paweł Mackiewicz • Klara Nowakowska, Ulica Słowiańska, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012, 56 s.

Aut. Jordy Theiller na licencji. CC BY 3.0, źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Stairway _to_Hell.jpg

124

słowem się spotkamy

Wiersze Julii Fiedorczuk mają być i bywają przestrzenią spotkania. Nowy tomik poetycki pisarki, o czasoprzestrzennym tytule tuż-tuż, nie różni się pod tym względem od jej tomów poprzednich. Spotkania między podmiotami, które – choć nie zawsze mogą – przynajmniej chcą uzgodnić narzędzie porozumiewania się. Narzędziem tym jest słowo, nie tyle nawet literackie, estetycznie przetworzone, zapośredniczone w lekturach, podpatrzone i wystudiowane (jakby na przekór nieprzeciętnej erudycji autorki i jej upodobaniu do dyskretnego na ogół inkrustowania wierszy cytatami i kryptocytatami, aluzjami do utworów poetyckich i dzieł filozoficznych), ile powstałe z indywidualnej (jednostkowej) potrzeby opisu wzniosłej codzienności cielesnego doświadczenia. Wzniosłej, czyli uważnie percypowanej, celebrowanej z pietyzmem. Można odnieść wrażenie, że wiersz – sam w sobie, jako przedmiot estetyczny – nie jest celem piszącej czy może raczej – suwerennym celem podmiotu mówiącego. Musi powstać, bo taka jest kolej rzeczy: kto mówi, a mówiąc, chce udoskonalić swój przekaz, ten nie ominie metarefleksji, nie uniknie terroru wzorca, gatunku. Powraca jedna z węzłowych aporii nowoczesnej poezji: wiersz doskonali się, bo usiłuje nadążyć za doświadczeniem, im większą jednak wytrwałość objawia, im większe zaawansowanie osiąga, tym dłuższy (okazuje się) dystans między nimi. Lekcja literatury (pisania) byłaby zatem lekcją samoograniczania, rezygnacji, skoro „różnica między wierszem a życiem jest zawsze absolutna”. Wola wyrazu – pragnienie spotkania – generuje wewnętrzny konflikt z literackością, pojmowaną chociażby jako nadmiar odniesień, inercyjna bezwładność zapośredniczeń. Powtórzmy: w konfrontacji z poezją ży-

cie zaczyna czołgać się/ jak gęś. W zderzeniu ze słowem poety życie podkula ogon// i wycofuje się, wstydliwie, w mrok,/ żeby w nim grzęzły dzieci, kobiety i zwierzęta (Proszę powtarzać za mną). W starciu kategorialności literatury z nieujętym i nieobjętym nadmiarem empirii sympatia Julii Fiedorczuk wspiera tę drugą stronę. Wiersz o niespodziewanie różewiczowskim tytule Wyjście – bardzo silnie, jak na autorkę Bio, zretoryzowany (trzykrotna apostrofa Kimkolwiek jesteś, trzykrotne anaforyczne, imperatywne i autoidentyfikujące My, zarażeni, musimy...), niewykluczone zresztą, że z uwagi na swój wyraźnie deklaratywny i apelatywny charakter, wiersz programowy – kończy subtelna apologia sytuacyjności: Kimkolwiek jesteś,/ biorę cię ze sobą./ Popatrz, tu jest droga.// A tu nie ma mapy. Brak planu, marszruty każe wyłączyć myślenie aprioryczne. Uderzający w tym tekście jest optymizm poznawczy podmiotu – zawarty w pewności, że dowodu na możliwość spotkania (porozumiewania) z drugim (kimkolwiek jesteś) dostarcza sama widzialność świata, zmysłowa natura doświadczenia. W sprzeczności z epistemologicznym pesymizmem – jeśli nie mylimy go ze zwykłą świadomością poznawczych ograniczeń człowieka jako ożywionej materii – stoi różnorodność form rzeczywistości, nie zawsze łatwa do uporządkowania, bardziej niż analizy domagająca się zaakceptowania i woli jej przyjęcia. Doświadczenie dowodzi raczej nadmiaru wrażeń, zjawisk, rzeczy – nie ich nieistnienia. Bo trudno uwierzyć w pustkę, której nikt nie widzi./ Trudno nie szukać. Choćby po omacku./ Kimkolwiek jesteś, podaj mi swój głos (Wyjście). Codzienność i wzniosłość – czyli czuła (dla szczegółu i wyczulona na szczegół), czasem epifanicz-

125


na odświętność (co zawsze, to nie my,/ tylko papieros w czyjejś dłoni zobaczony tak,/ że rozstąpiły się sezony, przeszło światło?; z wiersza grafik), kiedy indziej zaś po prostu solenność uważnego namysłu nad światem najbliższym, fizycznym, fizjologicznym (budzi się burza i mruczy, wychodzę na dwór,/ łapię pierwsze krople, rzadkie, duże, ciepłe; utwór pt. w drogę) – nie są sobie obce, przeciwnie, zbliżają dwa bieguny empirii, niwelują odległość między nimi, wmówioną, bo skonwencjonalizowaną przez potoczne myślenie. To, co wysokie, odświętne – nie jest, a w każdym razie nie musi być antytezą niskiego, codziennego, jest za to jego nowym rozpoznaniem i ponownym przyswojeniem. Przecież: jestem powtórką na miedzy między/ zderzeniem a echem (Jeden, z tomu Bio). Porządek rzeczy – często niezauważalny, bo nazbyt już w świadomości utrwalony – można podać w wątpliwość, po czym próbować je (rzeczy) po raz kolejny, na nowo ułożyć. Gest powtórzenia – ponowienia to przecież odszukiwanie uaktualnionego ekwiwalentu dla sekwencji zdarzeń z przeszłości. Sondowanie perci między incydentem (zderzeniem) i jego konsekwencjami (echem) – można by rzec: bycie tuż-tuż, w gotowości między przesłanką a wnioskiem – pozwala nieco ograniczyć doznanie przypadkowości zdarzeń. W grafiku: niektóre rzeczy są do grobowej deski./ jednak to nie zależy od rzeczy, tylko od planów przypadku. Przypadkowi raczej nie udziela się tu absolutorium. Tego, co ważne, lepiej nie powierzać jego jurysdykcji. Szczegół u Fiedorczuk nie sprawi, by czytający zwątpił w wiarygodność większych i zupełnie wielkich całości. Zbyt często perspektywa jednostkowa (czasem, co ciekawe, niedwuznacznie autobiograficzna: trzydzieści siedem lat i w doskonałym zdrowiu

wszystko/ się zaczyna (...) – początek datowanego na maj 2012 roku wiersza w drogę), nawet mikroskopijna, zamienia się tu w perspektywę kosmiczną. Słowo jako medium zazwyczaj wytrzymuje tę próbę (co nie wydaje się najpowszechniejsze we współczesnej poezji, z reguły sceptycznej wobec podobnych eksperymentów). Dba o podtrzymanie kontaktu między mówiącymi, zwłaszcza wówczas, gdy pozawerbalna bliskość zawodzi lub nie wystarcza – słowo bywa pomostem w inną, dotąd obcą podmiotowi przestrzeń (słowem już jestem na miejscu./ ty w innej strefie/ ty na innej fali/ w nicość nas obracasz.// (...) / słowem się spotkamy/ gdzie się kończy ciało; z wiersza *** [słowem –], w tomiku Bio). Podobnie jak w utworze z Tlenu – idę do ciebie przez wodę i tonę/ zanim się spotkamy (Wiersz) – trudno wprawdzie przecenić odwagę, miłą entuzjastom apostolskich ćwiczeń w stąpaniu po wodzie, lecz nie sposób nie dostrzec, że pozytywny (poznawczo) stosunek do świata w poezji autorki tuż-tuż możliwy jest dzięki ufności pokładanej w słowie i ukryciu aporii, które generuje jego status w poezji nowoczesnej. Nie da się opowiedzieć, co mnie tu przyniosło./ Wiersz byłby dłuższy niż to piękne życie (Brâncuşi w Królikarni) – brzmi jedna z celniejszych fraz w książce Julii Fiedorczuk. Powraca nostalgia za zagubionym gdzieś epickim rozmachem, wierszem niebotycznie długim i – niełatwo doprecyzować tę myśl – zastępującym doświadczenie. Wiara w werbalną przestrzeń spotkania pozwala ściągnąć cugle nostalgii. • Julia Fiedorczuk, tuż-tuż, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 48 s.

Aut. karlzhof na licencji. CC BY-ND 2.0, źródło: http://www.flickr.com/photos/karlzhof/5443276409/

Dyskretne różnice

Marta Koronkiewicz

Nowy tom Jerzego Jarniewicza – złożony, podobnie zresztą jak poprzedni, w dużej mierze z erotyków – opiera się na mnożeniu alternatyw, na szkicowaniu różnych wersji tych samych zdarzeń. Jarniewicz lubi gdybać, jest to jednak gdybanie na miarę tytułu książki: na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (pochodzenie tej frazy – z języka potocznego, z nieodłącznym błędem – przewrotnie podkreśla jej doraźny sens); gdybanie dotyczące teraźniejszości lub ledwo co minionej przeszłości – nie zaś przyszłości. Przyszłość jest bowiem, jak wiadomo, kiepskim tematem rozmów dla kochanków, a to oni są bohaterami tych wierszy. Temat czy też motyw przewodni (a może główną okoliczność) stanowi natomiast romans, podobnie zresztą jak w poprzedniej książce. Kochanek, kochanka, romans – to nie są słowa w polszczyźnie neutralne, przywołują konkretne konteksty (prasa plotkarska, powieści dla kobiet), same z siebie uruchamiają pewną konwencję. Jako że romans to coś znanego z filmów – bohaterowie Jarniewicza „wchodzą w rolę” kochanków, rzeczywistość dopasowują do swojej gry (wyłapując z niej właściwe rekwizyty, scenografie: z hotelami i pokojami na godziny na czele). Jest w tym tomie wiersz napisany specjalnie do antologii wierszy chandlerowskich (Żegnaj, laleczko. Wiersze noir, Kraków 2010), oparty na znanej ze słynnych kryminałów kliszy: Blat Ołówek. A obok ołówki z obgryzionymi do cna końcówkami, gdzie kiedyś były gumki. Od zawsze bezużyteczne. Wpadniesz? Pióro, i drugie pióro od stróża z esperalem, miękkie, pożółkłe koperty z napisem extra royal, szklanka po nocy ze śladem ballantine’a,

126

którego cudem nie dopił. (Skurwiel, rzuca mu na dzień dobry, jakby się znali na wylot, a przecież weszła do biura w słonecznych okularach i miała krwiste usta.) Notes w pseudoskórzanej oprawie zalany dokumentnie, pomięta paczka gauloise’ów, przycisk do papieru. Piąta. Nad ranem piąta. A on już w stosownym krawacie. (Mógłbyś być moim ojcem, mówi mu bez żenady, choć usta ma krwiste, a wzrok jak anons z Wyborczej.) Gotowy na spotkanie z czterema milionami wychodzi. Chodź, a pokażę ci strach w portfelu z garścią białego proszku. Za dużo czytasz nad ranem. Mój trop przetnie ci drogę. Łatwo wyczytać tu zabawę (przyjemność powtórzenia i rozpoznania konwencji, przyjemność stylizacji), ale widać też jej cień, jakieś faktyczne napięcie między nią a nim, jakąś prawdę o wpływie krwistych ust i piątej nad ranem na sposób mówienia, rozgrywania relacji. To, co kryje się pod etykietką „Chandler”, to konwencja idealna: spójna fabularnie i estetycznie, bez zająknienia podpowiadająca listy dialogowe. Jest w tym wierszu jednak jakiś moment (może początek – obraz biurka, miejsca pracy, było nie było, pisarza? może niedopita whisky?) wejścia w tę konwencję lub odnalezienia się w niej. Moment, kiedy pojawia się myśl: „jak z Chandlera”. Jednym z wymiarów gdybania, rozważania alternatywnych wersji zdarzeń, jest właśnie myślenie konwencjami, czy inaczej: z jednej strony dostrzegania faktów sauté, z drugiej jako swego rodzaju powtórzenia znanego motywu. Tomik Jarniewicza w pewnym sensie opowiada o takim rozpoznaniu, o odnalezieniu

127


się w sytuacji, którą – bez zmieniania żadnego z jej elementów – można zobaczyć na kilka różnych sposobów. Po prostu: hotel może być hotelem albo hotelem. Tego rodzaju sformułowanie to chwyt, który Jarniewicz stosuje w książce często: powtórzenia bez żadnej zmiany (ewentualnie z innym spójnikiem, przyimkiem) sugerujące różnicę samą repetycją; w pewnym sensie mowa o tautologii lub – bardziej nawet – o diaforze. Tak jak w wierszu Batman rzuca kością (odwołującym się do strzelaniny w kinie w Denver podczas premiery Batmana – i kojarzącym ją z „nielegalną” schadzką dwojga bohaterów w kinie). Pod koniec pierwszej strofy pada pytanie: Gdyby nie/ na obrazkach, a nie na obrazkach? Jarniewicz gra tu kalką z angielskiego going to the pictures, budując konstrukcję eliptyczną: gdyby rzecz zdarzyła się nie „na obrazkach” (w amerykańskim kinie), ale też nie na obrazkach, nie „tylko na obrazkach” – a tu, teraz, na ulicy. Mimo tego prostego w gruncie rzeczy odczytania, zdanie zaskakuje, zmusza do zastanowienia nad składnią, które dopiero pozwala uzgodnić całość z jakąś rzeczywistością. W wierszu Noce były białe, ale tylko z nazwy podkreśla się samą różnicę, równocześnie możliwą i niemożliwą do uchwycenia: Buty są takie do siebie niepodobne./ Łokcie, powieki, paznokcie inne niż/ łokcie, powieki, paznokcie i to,/ co się o nich mówi. Dyskretność owej różnicy w jawny sposób łączy się z wymogami dyskrecji, które implikuje opisana sytuacja: niejawnie zakochani widzą rzeczy dla innych nieczytelne, znają prawidłowe interpretacje niektórych słów, bawią się utrzymywaniem stanu, w którym zmiany są nierozpoznawalne. Jarniewicz, w ostatnim wierszu, komentuje właściwie to zjawisko zdaniem zaczerpniętym z felietonu Piotra Śliwińskiego: O przemianach prawdziwych, jeżeli gdzieś się dzieją,/ nie wiemy nic. W tym samym wierszu przywołuje też scenę z otwierającego tomik Spinario: widok chłopca manipulującego przy swojej opartej o kolano stopie. Obserwujący go bohater własny wzrok czyni nieprzezroczystym, w nim lokuje możliwość różnicy: Gdybym patrzył na niego wzrokiem/ czterdzieści lat młodszym, chłopiec/ miałby mundurek, na ramieniu tarczę. Ten wątek stanowi przykład jeszcze jednego z obecnych w książce sposobów gdybania: w trybie wspomnieniowym, nakładającym przeszłe doświadczenia na dzisiejsze, mówiącym o tych ostatnich językiem tych pierwszych. Także erotyki z nowego tomu Jarniewicza – podobnie jak te z Makijażu – często kryją się za pozornie neutralnymi obrazami. Jarniewicz pseudonimuje seks, znajdując do tego celu wiele zaskakujących języków, nieoczekiwanych przebrań; jak w najpiękniejszym chyba wierszu z tego tomu, Ciszy w namiotach polarników: Poszłaby o krok dalej jak mężczyzna i przyjąłby ją, o krok dalej, jak mężczyzna. Na białych poduszkach leżały narzędzia, dzięki którym jeszcze przed nocą, na styk, dotarła w końcu w to miejsce, gdzie krzyżują się południki: kijki, haki, race, rękawice.

128

I poszła o krok dalej, jak mężczyzna, nie mocą mechanicznych koni, a pieszo, na paluszkach, po kruchej skorupie śniegu. Trzask, trzask, trzaskała szreń onomatopeicznie i wiedział, czyje to kroki. A gdyby wrzasnął z tej wiedzy, mogłaby zatknąć flagę. Byłoby zdjęcie. By ślad pozostał. Śnieżnobiała pościel, uważność ruchów jak u stąpających po cienkim lodzie, akcesoria polarnicze pseudonimujące być może zupełnie inne akcesoria, stają się elementami opowieści o towarzyszeniu kobiecie w jej erotycznej samodzielności, odwadze. Można dodać tu, że erotyzm z nowych wierszy to erotyzm niepokojący, choć wyciszony. Nie ma triumfalnego śmiechu ani gorących walk, jest za to coś z grozy i trwogi, jak w Wierszu lotosowym czy Powiedz mi, z kim się kochasz, a powiem ci, kim jesteś, które w niejasny sposób wiążą ze sobą erotyzm i macierzyństwo: Prowadziła mu rękę z przyzwoleniem ręki/ do miejsca, gdzie rodzą się imiona, gdy brzuch/ obsuwa się ku dołowi, a skurcze wracają/ jak noc, cyklicznie. „To tutaj. Stąd się weźmiesz”. Podwójna rola bohaterki – kochanki, ale również matki – odsyła (choćby poprzez wspomnienie urodzonych już i dopiero planowanych dzieci) do jakiegoś świata poza mikroświatem wiersza; podobnie symbolika cyklu miesięcznego przypomina o upływie czasu – niezależnym od rozwoju danej sytuacji. Inne wiersze – znowu podobnie jak w Makijażu – zaprzęgają na swój użytek języki reklam i newsów, informacyjną codzienność, która okazuje się doskonale pusta i plastyczna, tak że można za jej pomocą opowiedzieć mnóstwo historii (znowu: licząc na rozpoznanie pewnej konwencji). W poprzedniej książce poeta sięgał po agresywno-ekstatyczny dyskurs ekonomiczny. Teraz do porównań i metafor trafiają nazwiska i wydarzenia relacjonowane w portalach informacyjnych; wydarzenia, które rysują tło historii, wyznaczając im porządek czasowy, a przy tym służą za motor gdybania, życia (w) wyobraźni. Nowa książka Jarniewicza od poprzedniej różni się głównie dynamiką, tempem. To, co ujmuje w Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną, to czułość i cisza, a także widoczny co jakiś czas moment zdziwienia swoją (bohatera tych wierszy) pozycją: na granicy „prostej historii” i konwencji, którą wokół siebie rozpoznaje – z ambiwalentnymi uczuciami. Jarniewicz urealnia klisze i konwencjonalizuje rzeczywistość, by zatrzymać się na granicy między bohaterem a bohaterem.

Księga Jobsa Komiks

Fotografie: Asia Bensari Koncepcja: Czerwo01 Trawestacja tekstów biblijnych: Piotr Czerniawski

Żył w USA człowiek nazwiskiem Jobs. Był to mąż kreatywny, genialny, ekscentryczny i unikający mydła. Nie miał synów ani córek. Majętność jego stanowiła korporacja warta pięćset miliardów dolarów, siedziba firmy licząca siedemdziesiąt dziewięć tysięcy metrów kwadratowych oraz wielka liczba zatrudnionych. Był najwybitniejszym CEO spośród wszystkich ludzi Zachodu.

• Jerzy Jarniewicz, Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną, Biuro Literackie, Wrocław 2012, 52 s.

129


I rzekł Rynek do Komuny: „Skąd przychodzisz?”. „Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej”. „A zwróciłeś uwagę na sługę mego Jobsa? Bo nie ma na całej ziemi drugiego, kto by tak był kreatywny, genialny, ekscentryczny i unikający mydła jak on”. „Więc czy za nic Jobs czci Rynek? Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku. Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył!”. „Oto Apple w twej mocy. Tylko na niego samego nie wyciągaj ręki”.

Pewnego dnia, gdy menedżerowie jedli i pili w San Francisco, przyszedł kurier do Jobsa i rzekł: „Dokumentację ukradli, grafików pozabijali, ja sam uszedłem”.

Jobs wstał, rozdarł swój sweter, zgolił brodę, upadł na ziemię, oddał pokłon i rzekł: „Biedny wyszedłem z łona matki i biedny tam wrócę”.

I rzekł Rynek do Komuny: „Jeszcze trwa w swej prawości, choć mnie nakłoniłeś do zrujnowania go, na próżno”. „Wyciągnij rękę, proszę, i dotknij jego skóry i ciała”. „Oto jest w twej mocy. Życie mu tylko zachowaj”.

Obsypała Komuna Jobsa trądzikiem różowatym od szyi aż po wierzch głowy. Jobs wziął więc pumeks i zaczął się nim drapać, siedząc na podłodze. Szalony wicher z pustyni poruszył fundamentami kampusu, zawalił go na informatyków, tak iż poumierali. Ja sam uszedłem”.

130

131


Rzekła mu żona: „Jeszcze trwasz mocno w swej kreatywności? Złorzecz Microsoftowi i umieraj”.

Jobs jej odpowiedział: „Dobro przyjęliśmy z ręki akcjonariuszy. Czemu zła przyjąć nie możemy?”.

Wreszcie Jobs otworzył usta: „Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, która rzekła: Przedsiębiorczy mężczyzna”.

Usłyszeli przyjaciele Jobsa o wszystkim, co na niego spadło, i przyszli, każdy z rezydencji swojej. Porozumieli się, by przyjść, boleć nad nim i pocieszać go.

132

[Tim Cook:] „Wolno pomówić? Przykro ci? Tyś przecież wielu pouczał, twe projekty krzepiły słabych. Gdy teraz przyszło na ciebie, tyś słaby, strwożony, gdy ciebie dotknęło. Nikt bez winy przed firmą. Wołaj! Czy ktoś ci odpowie? Żal bezrobotnych zabija, a gniew uśmierca bankrutów. Szczęśliwy, kogo Rynek karci, więc nie odrzucaj nagan. On zrani, On także uleczy”.

[Jobs:] „Stąd nierozważne me słowa, bo strzały Rynku tkwią we mnie, moja dusza truciznę ich pije. Czy starczy mi sił, aby przetrwać? Niech spełni moje życzenie: oby mi zabrał Apple. Nie będzie nowego Macbooka. Dlaczego na cel mnie wziąłeś? Wkrótce pójdę po zasiłek, nie będzie mnie, choćbyś mnie szukał”.

133


[Jobs:] „Ja wiem, że to prawda. Kto Mu zabroni, choć potem zniszczy? On i geniuszom zamknie usta. Mam słuszność, a uzna mnie winnym. Na jedno więc wychodzi, genialnego z bezbarwnym razem zniszczy. Jestem wizjonerem, przyznaję, więc po co się męczę na próżno? Nawet mój golf mną się brzydzi. Teraz już znam twe zamiary, chcesz się znęcać”.

[Wozniak:] „Jak długo chcesz mówić w ten sposób? Twe słowa gwałtowne niczym bessa. Czyż rynek nagina prawo? Czy kara za kradzież patentów? Jeśli jesteś czysty, niewinny, to On czuwać będzie nad tobą, uczciwą firmę odbuduje”.

[Wayne:] „Jesteś zuchwały. Gdyby Rynek przemówił i zaczął z tobą rozmawiać, poznałbyś, ile ci zapomniał. Czy przenikniesz granice, głębiny Jego? Gdy będziesz miał wierne serce, kryzys twój pójdzie w niepamięć”.

134

135


[Jobs:] „Mam do was żal. Prawda, jesteście potężni, ale i ja mam rozsądek jak wy. Na wasze drwiny się narażam, gdy projektuję następcę iPada. Jego stronę trzymacie? Przywoła was do porządku, jeśli w ukryciu stronniczo mówicie. Produkt wrzucony na rynek ma krótki i bolesny byt”.

136

[Tim Cook:] „Osłabiasz modlitwę do Rynku, używasz języka lewaków. Nie ja – twoje własne usta cię potępią, twoje wargi są świadkami przeciw tobie. Czy jesteś pierwszym CEO na ziemi? Czy lepiej coś od nas pojąłeś? Czy mógłbyś się nigdy nie mylić i chodzić do pracy w klapkach? Każdy wtapia!”.

[Jobs:] „Podobnie mówiono mi często. Zamiast koić, wszyscy dręczycie. Żono, spal moje akcje, bym dywidendy nie zaznał. Rynek mnie sprzedał spekulantom. Właściwie, po cóż nadzieja”.

[Wozniak:] „Dokądże tego łowienia słowami? Ten wizjoner gniewem rozdarty. Sypie się po nim siwizną. Design się szybko starzeje, a nad nim widmo zasiłku. Nikt już po nim nie zostanie”.

137


[Jobs:] „Dziesiąty raz mnie znieważacie. Odchodzę”.

[Jobs:] „Wiem, że Ty wszystko możesz. To zbyt cudowne. Ja nie rozumiem. Odwołuję, co powiedziałem”.

[Bóg:] „Kto tu zaciemnia moje rządy słowami, co nie mają sensu? Gdzieś był, gdy zakładałem giełdę? Naprawdę chcesz złamać me prawa? Wykażesz mi lewar? Jesteś czysty? Wizję masz mocną jak Rynek?”.

138

139


Autorzy numeru Hyde Park Tomasz Bohajedyn ur. 1974; grafik i rysownik. Współpracuje m.in. z „Le Monde diplomatique”, „Gazetą Wyborczą”, „Midraszem”, „Kresami” i „Ritą Baum”. Wydał Kongo (2007), Spaghetti western (2008) i Osad (2010). Mieszka w Krakowie (www.bohajedyn.republika.pl). Asia Bensari ur. 1979; fotograf i fototechnik z wykształcenia i z pasji. Członkini Wielobranżowej Spółdzielni Socjalnej Gniazdko we Wrocławiu. Animatorka licznych imprez i warsztatów dla dzieci i dorosłych. Większość działań opiera na zagadnieniach związanych z propagowaniem ekologicznego trybu życia. Aleksandra Buraczyńska tegoroczna maturzystka i absolwentka wrocławskiej czternastki, od samego początku zaangażowana w pracę przy projekcie Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom. Grzegorz Czekański ur. 1984. Krytyk literacki, redaktor, księgarz. Publikował. Pochodzi z Bielawy, mieszka w Wołowie. Prowadzi wrocławską café księgarnię Tajne Komplety i raczej higieniczny tryb życia. Piotr Czerniawski ur. 1976 we Wrocławiu; poeta, redaktor działu poetyckiego „Rity”. Do 2010 współprowadził wortal poetycki Nieszuflada.pl. Od 2007 do 2011 był wiceprezesem Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Wydał m.in. tomik Poprawki do snów (2005) oraz (z Adamem Wiedemannem) Końcówki. Henryk Bereza mówi (2010). Czerwo01 ur. 1971; redaktor Rity. Ostatnio kończy książkę o negacji w literaturze i poprzez literaturę oraz wychodzi z depresji. Andrzej Ficowski ur. 1971. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktor „Rity Baum”. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Twórczości”, „Znaku”. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu. Aleksandra Fila niepokorna i zbuntowana, zaangażowana społecznie absolwentka wrocławskiej czternastki. Od początku zaangażowana w pracę przy projekcie Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom.

I Rynek przywrócił Jobsa na dawne stanowisko. Oddał mu całą majętność w d w ó j n a s ó b . Umarł Jobs na raka, w wieku 56 lat.

FK (Ewa Miszczuk) socjolog rynku pracy i sztuki, redaktorka „Rity”, obserwatorka i działaczka. Marek Gajdziński ur. 1962 w Poznaniu, mieszka w Sopocie, Poznaniu i Londynie. Absolwent wydziału filologii angielskiej Uniwersytetu Gdańskiego. Pisarz, tłumacz, wykładowca (ASP, Gdańsk). Autor trojga dzieci; dramatów radiowych; zbiorów opowiadań i powieści, w tym: Spacer do kresu dnia (1989), Głowa konia (1996), Droga do Indii (2000). Prezentowane w numerze opowiadanie Wszyscy się kiedyś dowiemy pochodzi z przygotowywanego do druku tomu prozy Londyn od A do Zet.

Łukasz Guzek doktorat w UJ (Instytut Historii Sztuki). W swojej pracy łączy badania naukowe historyka sztuki z krytyką sztuki i praktyką kuratorską. Zainteresowania badawcze: sztuka XX wieku, a w szczególności lat 70., w tym sztuka konceptualna, performans, instalacje, przełom modernizm/postmodernizm w sztukach wizualnych. Zainteresowania metodologiczne dotyczą badań nad sztuką o formach efemerycznych, time based i place related, metodologii kontekstualnej. Redaktor naczelny pisma naukowego „Sztuka i Dokumentacja” (zob. www.journal.doc.art.pl). Autor książki Sztuka instalacji. Zagadnienie związku przestrzeni i obecności w sztuce współczesnej (2007). Kamila Janiak ur. 1984; polska poetka i wokalistka. Wiersze publikowała w „Akcencie”, „Czasie Kultury”, „FA-arcie”, „Odrze”, „Toposie”. W 2007 roku ukazał się jej debiutancki tomik frajerom śmierć i inne historie (2007). W roku 2009 Fundacja MAMMAL wydała jej drugi tomik kto zabił bambi? (2009). Jej wiersze znalazły się w antologii poezji kobiet Solistki. Wokalistka dwóch zespołów: Posing Dirt oraz Rh+ A Joint of Audiovisual Performers. Paweł Kaczmarski ur. 1991, krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Publikuje m.in. w „Tyglu Kultury”, „Odrze” i „Twórczości”. Lewak, katolik, planuje kiedyś zostać wegetarianinem, na razie brak mu determinacji. Agnieszka Kłos (Agniusza) pisarka, krytyk sztuki, fotografka. Autorka książki Całkowity koszt wszystkiego i projektu historycznego Breslau cv (facebook. com/ breslau cv). Publikowała w najważniejszych magazynach związanych z literaturą i sztuką. Jej opowiadania zostały przetłumaczone na język serbski, niemiecki i angielski. Dwukrotna stypendystka ministra w dziedzinie literatury i teatru. Prowadzi zajęcia z krytyki artystycznej i zagadnień sztuki współczesnej na Akademii Sztuk Pięknych. Katarzyna Kopacz ur. 1988. Robi zdjęcia opowiadające o przygodach, snach i próżnowaniu. Mieszka i studiuje we Wrocławiu. www.facebook.com/WNOCKOMETY Marta Koronkiewicz ur. 1987, krytyczka literacka, doktorantka, ateistka. Mieszka. Publikuje. Andrzej Kostołowski ur. 1940; historyk i teoretyk sztuki, wykładowca ASP we Wrocławiu i UA w Poznaniu. Autor ponad 300 tekstów w czasopismach i katalogach oraz książki Sztuka i jej meta (2005). Współpracuje m.in. z pismami „Artluk”, „Format”, „Dyskurs”. Mateusz Kotwica doktorant na Wydziale Filologicznym UWr. Zajmuje się przede wszystkim teorią literatury i krytyką literacką. Szczególnie interesują go zagadnienia związane z narracją polskiej i światowej powieści modernistycznej. Katarzyna Lemańska studentka performatyki i edytorstwa na UJ. Publikuje w „Didaskaliach”, na platformie Taniec Polska, w kwartalnikach „Performer”, „Fragile” i „Nietak!t”. Współredaktorka Internetowego Magazynu „Teatralia”. Obroniła pracę dyplomową o teatrze Wojtka Ziemilskiego. Margosia Lichota ur. 1976 w Przyjmie, mieszka i pracuje w Ochli. Nie brała udziału w zbiorowej wystawie Haus der Kulturen der Welt


w Berlinie. Nie pojechała też do Madrytu na Międzynarodowe Targi Sztuki Współczesnej ARCO 2013. Z wystaw indywidualnych warto odnotować jej nieobecność w Museum of Art w Pittsburghu. Z kolei gdy wreszcie zjawiła się w Londynie, nie zdążyła nic pokazać ani zobaczyć w Tate Modern, bo akurat zamykali. Paweł Mackiewicz ur. 1980, adiunkt w Instytucie Filologii Polskiej UWr, autor książek Pisane osobno. O poezji polskiej lat pierwszych (2010), W kraju pełnym tematów. Kazimierz Wyka jako krytyk poezji (2012), przygotowuje do druku „Tylnym pomostem”. Kazimierza Wyki felietony zebrane i książkę o poezji Marcina Sendeckiego. Pisuje m.in. do „Nowych Książek”, „Odry”, „Twórczości”, „FA-artu”, „Akcentu”, „Kwartalnika Artystycznego”. Mieszka w Górach Kaczawskich. Ondřej Macura ur. 1980, czeski poeta i prozaik, nauczyciel literatury w szkole średniej, wydał dwa tomy poetyckie: Indice (2007) i Žaltář (2008), a także prozę Netopýří (2009). W 2013 nakładem wydawnictwa Host ukaże się jego trzeci tomik poetycki Sklo. Kamil Majchrzak ur. 1976 we Wrocławiu, aktywista społeczny, prawnik i publicysta, redaktor polskiej edycji „Le Monde diplomatique”. W 1995 wyemigrował i mieszka obecnie w Berlinie. Współzałożyciel kolektywu dziennikarskiego „Krise und Kritik”. Asystent reżysera w filmie fabularnym Lichter, nagrodzonym FIPRESCI na 53. Berlinale w 2003; pisuje m.in. do „floppy myriapoda”. Mateusz Melanowski poeta, opublikował książki Do wczoraj, od jutra (2001), Święto kolorów (2007) i Test na obecność (2012). Monika Mizera ur. 1988; studiuje historię sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim oraz dekorację wnętrz w Policealnym Studium Reklamy Promotor. Reprezentuje połowę duetu projektantów 9 inches design (grafika użytkowa). Pisuje artykuły o sztuce i nie tylko. Krzysztof Mroczko student polonistyki, wrocławianin. Zafascynowany historią i literaturą PRL. Miłośnik literatury popularnej, zwłaszcza powieści milicyjnej i szeroko rozumianej fantastyki. Współpracuje z portalem Poltergeist. Paweł Piotrowicz ur. 1978 we Wrocławiu. Publikuje, wydaje, organizuje, gra. Zbigniew Pisuła urodzony 1956 we wsi Sworawa, pochodzenie chłopskie. Dyplom Uniwersytetu Łódzkiego (ekonomia). Do południa zarabia sprzątaniem. Po południu chodzi na wernisaże – jest prezesem gangu. Jego dzieciństwo było pełne dobroci, marzeń i seksu. Chętnie napisze o tym książkę, jeśli dostanie pół miliona zaliczki w złotych polskich. Jacek Podsiadło poeta, prozaik, felietonista, pisarz dziecięcy, dziennikarz radiowy, sporadycznie tłumacz, dramaturg i reportażysta. Małgorzata Radkiewicz dr hab., filmoznawczyni, adiunkt w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autorka książek o twórczości kobiet reżyserek, o Dereku Jarmanie oraz o gender w polskich filmach z lat 90. Autorka licznych publikacji związanych z problematyką tożsamości kulturowej oraz tożsamości płci (gender) we współczesnym kinie i w mediach. Założycielka i koordynatorka Podyplomowych Studiów z Zakresu Gender na UJ.

Łukasz Rudziński absolwent filologii polskiej oraz slawistyki na Uniwersytecie Gdańskim. Współpracował z Instytutem Teatralnym im. Z. Raszewskiego w ramach projektu Nowa Siła Krytyczna. Publikował m.in. w „Teatrze”, „Scenie”, „Notatniku Teatralnym”, „Opcjach” oraz na wortalu e-teatr.pl. Od 2008 roku dziennikarz serwisu Kultura portalu Trojmiasto.pl. Robert „Ryba” Rybicki ur. 1976; poeta, pedagog-happener, były redaktor polskiego tygodnika „Nowy Czas” w Londynie. Autor tomów poetyckich Epifanie i katatonie (2003), Motta robali (2005), Stos gitar (2009), Gram, mózgu (2010) i Masakra kalaczakra (2011). Studiował prawo i polonistykę na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Sas ur. 1965, poeta, nauczyciel, kandydat na pszczelarza Jakub Skurtys ur. 1989; student filologii polskiej na UWr, krytyk literacki; publikował w „Odrze”, „Literze”, „Pograniczach” oraz na stronach internetowych; związany z Fundacją im. T. Karpowicza i Biurem Literackim; zajmuje się głównie poezją XX wieku i literaturą najnowszą. Anna Smarzyńska fotografka związana z Wrocławiem, absolwentka Warszawskiej Szkoły Fotografii oraz Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Zielonej Górze. Fotografuje wydarzenia kulturalne, m.in. Europejski Kongres Kultury, spektakle teatralne, festiwale muzyczne, jednak interesują ją zwłaszcza kwestie tolerancji i inności – angażuje się w ruch LGBTQ (wystawa Równi w Europie: Tak, chcemy z września 2010, dokumentacja licznych marszy równości i tolerancji) oraz problemy osób niepełnosprawnych. Jest wszechstronną nauczycielką fotografii, zarówno w ramach terapii zajęciowej dla niepełnosprawnych, jak i rozmaitych warsztatów dla dzieci i młodzieży. Monika Spławska-Murmyło freelancerka, wolontariuszka, działaczka praw człowieka, była nauczycielka wrocławskiej czternastki. Absolwentka dziennikarstwa i filologii romańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, była dziennikarka wrocławskiej „Gazety Wyborczej”, autorka książek popularnonaukowych poświęconych literaturze, albumów krajoznawczych oraz artykułów naukowych poświęconych medioznawstwu i prawom człowieka. Współautorka programu edukacyjnego Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom. Obecnie pracuje nad książką poświęconą historii społecznej kobiet. Jarosław Sujczyński ur. 1956 w Bytomiu. Studia 1980–85 na E.N. de B-A Bourges; 1990–93 w College Int. de philo w Paryżu. Michał Szalonek ur. 1966, robotnik fabryczny, robotnik sceniczny, rolnik, agent handlowy, galerzysta, malarz pokojowy, tłumacz, wydawca, pisarz; współtwórca Klubu Polskich Nieudaczników w Berlinie oraz niezależnej oficyny wydawniczej „Feurig Verlag” w Berlinie. Autor licznych opowiadań, które znajdują się w antologiach w Polsce i za granicą. W 2010 roku nakładem Instytutu Mikołowskiego ukazał się zbiór opowiadań zatytułowany Opowiadania. Od 1975 do 2008 w Berlinie, obecnie żyje i pracuje w Katowicach. Mirosław Tryczyk wykładowca w Dolnośląskiej Szkole Wyższej i Wyższej Szkole Zarządzania, działacz praw człowieka. Pomysłodawca eksperymentu antydyskryminacyjnego w LO nr XIV we Wrocławiu oraz współautor programu edukacyjnego Wrocław przeciw rasizmowi i wykluczeniom. Autor artykułów publicystycznych i tekstów filozoficznych poświęconych

problematyce słowiańskiej myśli społeczno-politycznej, współczesnym zjawiskom społeczno-politycznym, prawom człowieka, sztuce ikony, etyce. Wydał Między imperium a świętą Rosją – studium poświęcone genezie imperialnej doktryny rosyjskiej. Obecnie pracuje nad monografią poświęconą stosunkom polsko-żydowskim. Katarzyna Uczkiewicz dr nauk humanistycznych, bohemistka, rusycystka, tłumaczka języka i literatury czeskiej, redaktor naczelna kwartalnika „Pamięć i Przyszłość”. Prywatnie kolekcjonerka drobnych codziennych przyjemności. Andrzej K. Urbański – artau od ponad 30 lat zajmuje się malarstwem, fotografią, rzeźbą, instalacją, książką artystyczną, wideo. Swoje prace prezentował w Polsce, Francji, Niemczech, Holandii, Szwecji, Rosji, Mołdawii, na Białorusi, we Włoszech, w Bułgarii, Szwajcarii, Austrii, Czechach, USA, Brazylii, Kolumbii, Japonii. Laureat II nagrody Międzynarodowego Biennale Sztuki Mediów WRO ’99 oraz Wyróżnienia Honorowego Transmediale 2003 w Berlinie. W 2010 otrzymał roczne stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Adam Wiedemann ur. 1967 w Krotoszynie; poeta, prozaik, eseista. Wydał m.in. tomy wierszy Samczyk (1996), Kalipso (2004), Pensum (2007), Dywan (2010), prozatorskie Wszędobylstwo porządku (1997),

Sęk Pies Brew (1998) i Odpowiadania (2012) oraz zbiór zapisów onirycznych Sceny łóżkowe (2005). Laureat m.in. Nagrody Literackiej Gdynia i nagrody Fundacji Kościelskich. Mieszka w Warszawie. Jakub Wilkans ur. 1983; poeta. Publikował m.in. w „Czasie Kultury”, „Pograniczach”, kwartalniku „Wyspa”, „Zeszytach Poetyckich” i „Kontratekstach”. Autor reportaży publikowanych m.in. na stronie tygodnika „Polityka” i bloga z rocznego pobytu w Afryce bezgranic.polityka.blog.pl. W roku 2011 ukazał się jego debiutancki tomik poezji Obcokrajowiec. Jacek Zachodny absolwent ASP we Wrocławiu, studiował także archeologię na UWr. Tworzy głównie instalacje multimedialne i prace wideo, ale jest również performerem, malarzem oraz autorem scenografii filmowych i teatralnych. Podróżnik – w swoich pracach porusza się w obszarach różnorodnych kultur i ich wzajemnych powiązań. Piotr Zawadzki ur. 1983; poeta, przed debiutem książkowym. Studiował filozofię na Uniwersytecie Opolskim. Publikował w „Prowincji”, „Migotaniach, przejaśnieniach”, „Neurokulturze”, „Art Papierze”. Otrzymał m.in. nagrodę Marszałka Województwa Opolskiego w XVIII OKL „Krajobrazy Słowa”. Drukowany w wielu almanachach pokonkursowych. Mieszka w Opolu.

Poczta poetycka Sas Od 1989 roku zaczęliśmy pochłaniać kulturową papkę Europy i USA w coraz większych dawkach, a ten początek nowego doświadczenia jest jednocześnie końcem romantycznej funkcji poezji, która jako język giętki słowami wypowie wszystko, co pomyśli głowa. Od 2004 roku zalała nas fala przekazów internetowych zmieniająca sposób komunikacji młodego pokolenia; większość z moich znajomych przesyła mi zdjęcia i dwuwersowe komunikaty uniwersalne. Prawdziwe życie przeniosło się do wirtualnego świata, do kin, sali koncertowych czy tanecznych, przynajmniej takie można odnieść wrażenie. W związku z tym na życie w świecie koniecznym nie pozostaje wiele czasu, przynajmniej tak się wydaje tym, którzy wysyłają do nas informacje dostępnymi kanałami komunikacyjnymi. Niektórym z nas też tak się zaczyna wydawać i zaczynamy się spieszyć, skracać do minimum kontakty o wymiarze towarzyskim. W literaturze takie zachowanie wymusza zmianę pojęcia podstawowej jednostki znaczeniowej – dążąc do skrótu i uniwersalności w komunikowaniu się, zaczęliśmy powszechnie stosować obrazy zamiast słów – przenieśliśmy pojęcie elementarnej jednostki znaczeniowej ze słowa na zdanie. Od słowotwórstwa do składni. 20 marca na konferencji poświęconej podsumowaniu diagnoz z języka polskiego w drugich klasach gimnazjalnych usłyszałem słowa prelegentki: nie zapominajmy, że myślimy słowami. Już nie, chciałem krzyknąć, ale nie krzyknąłem, bo i po co. Ta szkolna filozofia konferencyjna ma niezaprzeczalne racje w podtrzymywaniu osobowości człowieka czytającego, ale sprzed drugiej wojny światowej! Na początku XX wieku zafundowaliśmy sobie takie doświadczenia, które odebrały ludziom słowa, zostawiły koszmarne obrazy. Już pod koniec lat czterdziestych Różewicz sygna-

lizuje zmianę wartości słowa jako paradygmatu myślenia: widziałem:/ furgony porąbanych ludzi, serwując nam obrazy ostre i absurdalne jak kawałki rozbitego lustra. Od jakiegoś czasu obraz staje się odzwierciedleniem myśli, obecnie jesteśmy na etapie „myślenia obrazami”. Otrzymałem kilka obrazotwórczych propozycji lirycznych, a potem od trzech literatów odpowiedzi na moje analityczne uwagi i niestety dydaktyczne sugestie. Wszyscy wyrażają swoje obrazowe wieloznaczności wierszem wolnym, w treściach światopoglądowych każdy pakiet wierszy jest dowodem na zerwanie twórcy z romantycznym dziedzictwem kultury peerelowskiej. Autorzy niezależnie od siebie używają środków typowych dla postmodernistycznej metody twórczej, różnią się świadomością opanowania materii poetyckiej. Od M.S. z Lublina, która pracuje jako tapicer, otrzymałem kilka wierszy, które przypomniały mi efekt kalejdoskopu. Wiersz o incypicie „patrzący na balkonie” przypomina rzucony pospiesznie szkic obrazu, w którym bohater łączy ledwo zaznaczone elementy świata opisywanego: patrzący na balkonie/ kąpiące się świetliste/ mijanie/ pod stopy głęboko/ szerokim korytarzem bo wstyd/ patrzeć w mieście wody płynące (…). Pejzaż, otoczka refleksji – wypełnienie pustych miejsc po wypowiedzeniu istotnych treści jest jak najbardziej na miejscu, bo słowo wybrzmiewa różnie w różnym otoczeniu, za to nie przemawia do mnie podział wersów. To samo zauważam w Onondaga Lake, choć tu sytuacja liryczna – ten wyjściowy moment monologu – jest odmienna, bo oczekiwany przez przywołanie nazwy geograficznej opis jeziora nie następuje. Sama nazwa wywołuje jakieś nieokreślone obrazy pamięciowe, które przedstawia podmiot liryczny. Z kolei w lirycznym wyznaniu – rozmowie nie

143


znasz mnie (…) zauważyć można zdeformowanie kompozycji wypowiedzi poprzez przedstawienie zbyt wielu wątków. Ten tekst jest na granicy rozpadnięcia się w dookreślone poetyckim zmysłem miniwiersze, np. nie znasz mnie/ głaskałam twoje rysunki/ jesteś nadkompletowy/ trupy się zmieniły/ ale szkoła ta sama/ by rym nowy i winę zwalić/ mistrz ich/ dla wydobycia głosu na piersi/ ołów kładł (…). Na końcu zaskakuje mnie jednak romantyczna pozostałość – w sumie nie odkrywcza: każdy bo/ co z sobą rozmawia jest/ wariatem. Przemyśl sposób prowokowania odbiorcy poprzez innowacje składniowe. Dla N. ze Szczecina po przeczytaniu 24 stron „wpisów” – jak słusznie określiłaś ten etap twórczości, na którym się znajdujesz – mam kilka rad. Po pierwsze, pisanie wierszy nie jest prostym przelewaniem tego, co w duszy gra, na papier, a takie mam wrażenie w Twoim wypadku. Poeta to malarz słowa, który tworzy obrazy. Zastanów się, na ile Twoja spowiedź-wyznanie jest interesująca dla kogoś, kto Cię nie zna, i wybierz ze swoich tekstów tylko interesujące fragmenty, czyli przeredaguj je tak, by odbiorca też mógł coś dla siebie z nich wyciągnąć, z jakąś częścią się utożsamić, a jakąś inną po prostu odrzucić. Używasz za dużo słów. Twój zapis, w którym mieszasz prozę z poezją, wymaga korekty. Radzę brać wzór z zapisów poetyckich uznanych w historii literatury poetów polskich. Czasami, i to duży błąd, Twoje treści są niezrozumiałe (błędy w składni), np. Nie chcę tylko odpoczywać od niego/ Chcę Cię mieć zawsze/ na zawsze/ fajnie by było gdybym miała Cię od zawsze/ ale niemożliwe. Innego rodzaju środki stylistyczne charakteryzują utwory P.M. Wyłania się z tych kilku wierszy portret wulgarnego cynika i ironisty. Dominującą cechą każdego z nadesłanych utworów jest przedstawienie przeżyć emocjonalnych alter ego autora okraszone nieuzasadnionymi według mnie wulgaryzmami. Bohaterem tych raczej żałosnych wyznań jest 25-latek, dbający o swoje ciało i skupiony na podkreślaniu atawistycznych cech człowieka. Proponuję z poezją zabawić się inaczej albo dać sobie spokój. Z ciekawością przeczytałem wiersze A.W.-C. z Krakowa, osoby świadomej pisania i komponowania treści poetyckich. Z grubsza rzecz biorąc, ich liryczność, od której się tak ucieka w tzw. poezji współczesnej oraz połączenie jej z elementami przyrody – w tym widzę coś interesującego, godnego naszych okrutnych dla poezji i natury czasów. Oto w wierszu Przełamanie: Czterdzieści dwa metry kwadratowe to za mało,/ żeby rozproszyć skrajne mniemania, uniknąć/ zderzenia planet. Jutro nauczę się kochać / w pięciu smakach, równoważyć proporcje,/ ale wpierw pobiegnę z rozwianymi włosami/ do parku, położę się naga i pozwolę posiąść ziemi. (…) banalna sytuacja egzystencjalna przeradza się w sekwencje obrazów sięgających starożytnych bachanaliów, a przez to bliskich kręgosłupowi człowieczeństwa. Nie bardzo jest dla mnie jasne określenie „skrajne mniemania” – jakoś tak leksykalnie coś mi tu zgrzyta, no ale licentia poetica. Na moje uwagi autorka odpowiada: Tak zupełnie nie dam się wtoczyć w szuflady narzucane przez współczesnych (po trupach czy za wszelką cenę – nie moje wartości, wolę drogi nadużyć, ale dojdę, choćbym pełzać już tylko siłę miała), pokazywać przez siebie zamierzam. Niemniej jak to Roman Honet kiedyś mi uzmysłowił – jeśli chce Pani ze współczesnymi iść w szranki, musi Pani pisać jako oni – oczywiście niedosłownie. A że Romana Honeta cenię jako poetę, a jeszcze bardziej jako nauczyciela, to też małymi krokami, tak by nie zatracić siebie, robię, co sugerował. I dobrze, odpowiadam – „by nie zatracić siebie”. Osobiście jestem za obrazową poezją. Taką piszę, bo

144

myślę obrazami. Ja niczego nie lansuję, bo nie mam potrzeby lansowania czegokolwiek. To mój akt twórczy – obrazy się piszą i tyle – w końcu otrzymałem odpowiedź od P.Z., autora najciekawszych wierszy. Podmiot liryczny – bohater, to osoba refleksyjna, obserwująca i niezaangażowana w doczesności świata tego, za to proponująca nam postmodernistyczne kondensacje poetyckich obrazów. Może inaczej, bohater opisywany w tych wierszach, nie ma określonego światopoglądu – co jest chyba najbardziej typowym znakiem melanżu czasów, w których istnieje. Charakterystyczna cecha – epickość wierszy – klasyczna struktura tekstu wymykająca się klasycznej kategorii mimesis, służy podtrzymaniu charakteru poetyckiego utworu. Autor w odpowiedzi na moją przesyłkę pisze: aby czytać dobrze moją poezję, trzeba być raczej cynicznym dzieckiem popkultury niż antyku. (…) Zarzut, że coś nam się nie jawi takie jak jest w rzeczywistości jest dla mnie chybiony – poezja ma wybijać nas z naturalistycznego, empirycznego światka. W wierszu Rozproszenia uchyliłeś dla mnie rąbka tajemnicy tworzenia – autoanaliza, ironia, niepokój człowieka tracącego mowę, na rzecz prowokacyjnego odtwarzania wyjałowionych wartości poetyckich, pozostałych po XX-wiecznych poetach: Traktory już tną trawę na wałach przy Odrze. Ich trasa –/ hieroglify w murawie, odczytać ten język. Jednak czegoś mi brak,/ komunikacja zamiera w połowie zdania. Zatrzymuję się przy tamie,/ wplątując się w szum wodospadów, świerszcze, cyklistów/ walczących z wiatrem. Opis jest trafny, (…) Miło się czyta. I takie zdanie z nadesłanej odpowiedzi: moim zdaniem jednak znów dobierasz nieodpowiednie narzędzia do analizy tego i pozostałych wierszy. Obawiam się, że to raczej Ty, jako czytelnik, masz potrzebę klasycznej, poetyckiej epickości, czytając (o paradoksie!) postmodernistycznego poetę, bawiącego się obrazem, dźwiękiem i skojarzeniem. Mam nieodparte wrażenie, że interesuje Cię to, co w literaturze związane jest z językiem, a nie z treścią. Zauważam, co cenne, konsekwencję w stosowaniu szumów komunikacyjnych na trasie wiersz – odbiorca, poprzez umieszczanie w wierszu specjalistycznych słów, którym, w moim przekonaniu, na siłę nadajesz poetycką ciężkość (metaforyczną siłę), kładąc je obok wyrazów, z którymi pod względem treści nie mają styczności. Jeśli tak, to zbyt mało spięć i błysków nieporozumienia zamieściłeś w tym epickim obrazie – podmiot liryczny w dyskoncie Biedronka, umieszczonym na granicy miasta, idzie z torbami papierowymi – aby wywołać u mnie estetyczne uniesienie. Biodegradacja: Transsubstancjacja miasta, nadrealne przejście/ w sielską wieś pachnącą oborą. Pozornie nic się nie zmienia, ale fetor/ masowo wywożonych śmieci otula ulice. Sensoryczne/ rozprężenie – oddech jest degustacją tego, co tak bardzo chcieliśmy/ wyprzeć poza miejskie mury. Olfaktoryczne zbawienie/ osiągnąć można tylko w restauracjach, kawiarniach, mydlarniach/ i pomieszczeniach klimatyzowanych. (…). P.Z. odpisał: Odczuwam bardzo często pokusę szarpania tekstem, skojarzeniami w nim zawartymi, zaburzania nurtu mojej wypowiedzi. Jest to oczywiście zabieg jak najbardziej z mojej strony celowy – walczę tu przede wszystkim o uwagę czytelnika, zgrzyty pozwalają się bowiem bardziej skupić na tym co właściwie jest czytane. Muszę jednak przyznać, że stosując tego typu zabiegi, nie myślę ani o krytyku, ani też o czytelniku tak bardzo jak o sobie i mojej próbie wyrazu tego co mi gra aktualnie w trzewiach. Ja sam, tworząc, mam potrzebę zgrzytu w tekście. Moja poezja zawsze była do szuflady, uciekła z niej przypadkowo i tak już zostało.

1 (19) 2013

ór | halal | m m o iejs od ł kie G o g r o n ic t wo | d i c n C o a S t e ring The Ban d | e r o t yz m

i kanibalizm |

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundacji im. Tislowitzów, Fundacji Studentów i Absolwentów UJ „Bratniak”, Creme de la Creme

145


Poczta Rity Nadesłane książki: • Marian Lech Bednarek, Sianoskręt, TexPartner, Katowice 2012; • Egon Bondy, Szaman, korporacja ha!art, Kraków 2012; • Czesław Dziekanowski, Bezkresna narracja, Eneteia, Warszawa 2013; • Justyna Fruzińska, Jest czarna, Biblioteka „Arterii”, Łódź 2012; • Tomasz Jamroziński, Mężczyźni są z Warsa, Biblioteka „Arterii”, Łódź 2012; • Grzegorz Jędrek, Badland, Biblioteka „Arterii”, Łódź 2012; • Eugeniusz Sobol, Killer, Wydawnictwo Forma / Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin, Bezrzecze 2012; • Marta Syrwid, Bogactwo, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2013; • Grzegorz Wołoszyn, PoliPtyk, Miejska Biblioteka Publiczna im. C.K. Norwida, Świdnica 2012; • Piotr Zańko, Zabijemy was słowami, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2012.

Czasopisma: • „Fa-Art”, 3,4/2012; • „Fraza”, 4/2012; • „Twórczość”, 3/2013; • „Arterie”, 1,2/2012; • „Wakat”,1,2/2011; • „Kwartalnik Artystyczny”, 1/2013; • „Czas Kultury”, 4/2012.

Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Red. nacz. Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski / dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski / dzial.teatralny@ritabaum.pl Agnieszka Kłos / dzial.kulturalny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk / dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz / dzial.muzyczny@ritabaum.pl

Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl

Redakcja działu Proza Adam Wiedemann / dzial.prozy@ritabaum.pl Redakcja działu Recenzje Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz Poczta poetycka Dariusz Sas / darsas@o2.pl Współpraca Tomasz Bohajedyn, Aldona Kopkiewicz, Barbara Kuchta, Bartosz Małczyński, Krzysztof Matuszewski, Marcin Maziej, Jerzy Olek, Małgorzata Radkiewicz, Sas, Jacek Sieradzan, Ewa Sonnenberg, Joanna Winsyk Projekt okładki oraz spisu treści Andrzej Urbański Layout, skład komputerowy Marcin Kowalczyk

Zrealizowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma

ISSN 1429-852X Nakład 1000 egz. Druk Wydawnictwo Kropka J.W. Śliwczyńscy 62-300 Września, ul. Fromborska 18

Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel

WOLNOŚĆ I POKÓJ DLA TYBETU SYRII AFGANISTANU PALESTYNY czervo01

ritabaum.pl



27

27

nr indeksu 366129

nr 27 wiosna 2013 kwartalnik cena: 12,50 pln (w tym 5% vat) ISSn 1429-852X nr indeksu 366129

ISSN 1429-852X


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.