Numer 36 "Rity Baum"

Page 1



1


Peryferia na sterydach Sytuacja w mieście przypomina starą anegdotę o punkowym zespole Przejebane, który zmienił nazwę na Nie Jest Dobrze

Piotr Czerniawski 2

W odwiecznej debacie o prowincjonalności Wrocławia brakuje mi zarysowania mapy, znalezienia punktów odniesienia, dzięki którym można ustalić pozycję miasta. Jeszcze dwie dekady temu sytuacja była jasna – Wrocław był miejscem zupełnie osobnym, kometą widoczną zarówno przez czarne chmury późnego PRL-u, jak i przez mgliste opary ustrojowej transformacji. To było miasto Grotowskiego, Różewicza, Karpowicza, Dróżdża, Miki Mousoleum i Pomarańczowej Alternatywy, Kormoranów i Lecha Janerki. Co pozostało po tamtych czasach, którędy wieje teraz niepokorny duch? Wiemy jedno – władze wolą tego ducha reglamentować i nim centralnie zarządzać. Import wydarzeń kulturalnych z innych miast z jednej strony pozytywnie wpłynął na jego wizerunek, z drugiej – spowodował marginalizację ruchów oddolnych. Miasto w ograniczonym zakresie wspiera inicjatywy ściśle lokalne, stawia na natychmiastowe rezultaty działań. W niektórych dziedzinach efekt jest tego wart – dzięki elitarnym Nowym Horyzontom Wrocław jest bodaj najprzyjaźniejszym kinomanom miejscem w Polsce. W innych przynosi efekty odwrotne do zamierzonych – chaotyczna polityka spowodowała, że żadne z organizowanych w mieście wydarzeń literackich nie wyrasta ponad przeciętność. Do roli symbolu urastają losy Wrocławskiego Forum Festiwalowego, które miało stać się Behemotem zarządzającym kulturalnym życiem miasta. Behemot zdążył wybić zęby Michałowi Merczyńskiemu, jednemu z najbardziej doświadczonych polskich menedżerów kultury, po czym zdechł w męczarniach. O ból zębów przyprawiają boje urzędników

ze Zbigniewem Rybczyńskim i zakończony niedawno porażką proces z „Majorem” Fydrychem, któremu podwędzono symbol krasnala. Być może to wszystko powoduje, że mimo przeznaczania imponujących środków na kulturę ma się wrażenie, że Wrocław usilnie rozkopuje całkiem udane peryferia, żeby w ich miejsce zbudować utopijną metropolię. Spróbujmy się więc subiektywnie przyjrzeć rzeczom, jakie są. Zacznijmy od sztuki. Prowincjonalna do bólu Akademia Sztuk Pięknych od niepamiętnych lat nie wypuściła absolwentki czy absolwenta, którzy by choć odrobinę zamieszali w polskiej sztuce współczesnej. W pierwszej trzydziestce opublikowanego w 2014 roku prestiżowego rankingu Kompas Młodej Sztuki nie znajdziemy nikogo z Wrocławia (Izabela Chamczyk jest dopiero na 32. miejscu). Laura Pawela, która w 2012 roku zajmowała 12. miejsce, od dawna nie ma żadnych związków z Wrocławiem. Gdyby nie Natalia L.L., to po śmierci Stanisława Dróżdża i Józefa Hałasa Wrocław nie mógłby się pochwalić żadnym znaczącym nazwiskiem. Natalia L.L. wykładała zresztą na ASP, tyle że poznańskiej. Dla uczelni wrocławskiej był to naprawdę siarczysty policzek. Łyżką miodu w beczce dziegciu jest na pewno działalność Muzeum Współczesnego i galerii – przede wszystkim BWA Studio, BWA Awangarda, Entropii i małych, niezależnych Galeria w Pasażu, Wrocław, koniec lat 80., fot. Mirosław Emil Koch na górze: Marcin Harlender; z lewej: szablon Marka Czechowskiego; z prawej: szablon Jacka Pontona Jankowskiego; na dole: Babcia Mandolinistka


3


4


miejsc, których w mieście jest coraz więcej – np. Brzuch Centrum Trawienia Wizji na ulicy Białoskórniczej. Trudno jednak mówić o twórczym fermencie. Grupa LUXUS zakończyła działalność w 1995 roku i nie doczekała się godnych następców. Grupa Plastyczna im. Franka Zappy, przez którą przewinęła się ponad setka osób, zasłynęła postulatem zorganizowania meksykańskiej fali w polskim Sejmie, ale poza tym happeningiem nie zaistniała w polskiej sztuce, co jest swego rodzaju ewenementem (dla przykładu w działającej równolegle krakowskiej grupie Ładnie sukces ogólnopolski stał się udziałem trójki spośród pięciu założycieli). Grupa odniosła za to sukces muzyczny – to z niej wykluł się legendarny Robotobibok. Najtrwalszym dziełem okazał się Ośrodek Postaw Twórczych, prowadzony w dużej mierze przez jej dawnych członków. Jest to dowód na to, że od wszechobecnej grantozy (ostatnio – mikrograntozy) lepsze jest stworzenie przestrzeni umożliwiającej artystyczne działania. Jeśli ktoś chce zobaczyć ten proces na żywo, niech przyjrzy się losom podwórka przy ul. Ruskiej 46, w którym ma zresztą swoją siedzibę „Rita Baum”. Architektura? Zmarnowane ćwierć dekady. Spory wokół Solpolu są znamienne, nawet najzagorzalsi zwolennicy wpisania tego budynku do rejestru zabytków uważają go raczej za znak czasów niż za wybitną realizację. Przykładów architektury dobrej i ciekawej jest bardzo mało (Thespian, serowiec Politechniki Wrocławskiej, nowy terminal lotniska, afrykarium) i żadne z nich nie dorównuje choćby sedesowcom przy pl. Grunwaldzkim albo trzonolinowcowi. Za to architektonicznych koszmarów powstała cała masa. Sky Tower, przeskalowany potwór, który przynajmniej na pół wieku zniszczył skyline miasta (można mieć nadzieję, że jeśli wieżę wykonano z materiałów podobnej jakości co przyziemie, rozpadnie się wcześniej). Galerie handlowe w centrum. Globis przy ul. Powstańców Śląskich. Kino Helios. Parking przy Szewskiej. Kościół na Nowym Dworze. Miriady nijakich i wykonanych byle jak plomb, biurowców i osiedli. Tanie materiały, okleiny i pękające płytki. Całe dzielnice ochlapane pastelowymi farbami. od góry: koncert Krzysztofa Kamana Kłosowicza i Macieja Maleńczuka, ul. Kiełbaśnicza, Wrocław, 1989; w środku z prawej: publiczność na koncercie (od lewej): NN, Jacek Ponton Jankowski, Marzena Gołacka; na dole z lewej: Krzysztof Kaman Kłosowicz; na dole z prawej: ul. Kiełbaśnicza, Wrocław; wszystkie zdjęcia: Mirosław Emil Koch

Muzyka? Najsłabiej jest z popularną – w polskiej ekstraklasie nie uświadczymy wrocławskich wykonawców. Mikromusic, OCN, Hurt czy Blade Loki pozostają zjawiskami lokalnymi, ponad tę lokalność wyrastają bodaj tylko Skalpel i Lech Janerka, który ostatnią solową płytę wydał 10 lat temu. Wrocław nie doczekał się też dużego festiwalu muzycznego i może tęsknie spoglądać na Warszawę, Kraków, Katowice i Trójmiasto. Dalej jest już lepiej – Wratislavia Cantans to wydarzenie na skalę europejską, jazz trzyma się nieźle. Ekipa doświadczonych muzyków z importowanym Leszkiem Możdżerem na czele i rosnący w siłę festiwal Jazz nad Odrą, którego ostatnią edycję doceniło Jazz Forum, każą optymistycznie spoglądać w przyszłość. Bardzo dobrą edycję miał w 2014 roku również Jazztopad. Swoją publiczność ma całoroczny Ethno Jazz Festiwal. Wrocław jest też potęgą w muzyce alternatywnej, elektronicznej i awangardowej. Dzieło yassowego Robotobiboka kontynuuje Mikrokolektyw, rozgłos zdobyli bezkompromisowi wymiatacze z The Kurws, w szeroko pojętej elektronice i avant popie pojawili się nowi, bardzo dobrzy wykonawcy – choćby We Draw A, Oxford Drama, Peter J. Birch. Avant Art Festiwal, Asymmetry Festiwal i Wrocław Industrial Festiwal to bardzo jasne punkty na alternatywnej festiwalowej mapie Polski. Osobne słowa uznania należą się wspomnianemu wyżej Ośrodkowi Postaw Twórczych – na malutkiej scenie w koszmarnie krzykliwym budynku występują największe nazwiska jazzowej awangardy – nie tak dawno można tam było usłyszeć samego Petera Brötzmanna. Miejsc, w których można posłuchać progresywnej muzyki, nie ma bowiem zbyt wiele – można tu wymienić Firlej (który niestety nie ma klubowego charakteru) i Centrum Reanimacji Kultury – oba te miejsca znajdują się poza ścisłym centrum. Dla tych, którzy pamiętają szalone koncerty w klubie Podium na Dworcu Świebodzkim, w dawnej Rurze i Czarnym Salonie Związków Twórczych, to jednak trochę za mało. Literatura? Trudno zgodzić się z Ingą Iwasiów, która wypowiedziała się na jej temat na łamach „Tygodnika Wrocław” i na której wrocławskie życie literackie zrobiło mocne wrażenie. Spośród mieszkających we Wrocławiu autorek i autorów na listach bestsellerów znajdziemy tylko Olgę Tokarczuk i Marka Krajewskiego. Wbrew temu, co pisała Iwasiów,

5


6

środowisko jest zdezintegrowane, poeci nie przesiadują w „Literatce” (jest ich zresztą tak mało, że zmieściliby się tam przy jednym stoliku). Okazją do spotkania są wyłącznie festiwale. Międzynarodowy Festiwal Opowiadania i Mikrofestiwal to wynalazki wrocławskie, Port Wrocław, Bruno Schulz Festiwal i Międzynarodowy Festiwal Kryminału to przeszczepy, które nie do końca się przyjęły. O tym, jak mocne jest wrocławskie środowisko, świadczy najlepiej to, że kuratorem literackim ESK został pochodzący z Krakowa Irek Grin. Dorzućmy do tego słabość wydawnictw, tragicznie promowane nagrody literackie Angelus i Silesius, które miasto na przemian przykleja i odkleja od innych wydarzeń literackich w mieście, oraz postępujący od lat upadek Wrocławskich Targów Dobrych Książek, których żadne wydawnictwa nie traktują obecnie poważnie – trudno zachować w tej sytuacji optymizm. Teatr? Tu ocena będzie raczej pozytywna. Zawyża ją przede wszystkim Teatr Polski, jeden z najlepszych w kraju. W zespole aktorskim nie znajdziemy nazwisk z pierwszych stron gazet, budżet permanentnie się nie domyka. Mimo to udaje mu się współpracować z najwybitniejszymi reżyserami i przyciągać publiczność ambitnym repertuarem – i jest to swego rodzaju fenomen (nie można jednak zapominać, że władze nie są tym fenomenem olśnione – ustawiczne próby pozbycia się dyrektora Krzysztofa Mieszkowskiego wypłoszyły z Wrocławia Monikę Strzępkę, która w ostrych słowach nazwała nasze miasto obsraną stolicą niewiadomo czego). Tłumy przyciąga również Capitol, który w odnowionej

„Wiosenny piknik na Wyspie Słodowej”, WS7, kwiecień 2015, fot. Radek Lesisz

siedzibie dopieszcza swoich fanów eklektycznym i lekkim repertuarem. Wrocławski Teatr Współczesny pod kierownictwem Marka Fiedora utracił dawny impet i nie ustrzegł się poważnych wpadek (afera wokół spektaklu Pomarańczyk, która doprowadziła do dymisji Pawła Romaszkana, szefa Biura Promocji Miasta), ale nie można go absolutnie spisywać na straty. Do miana mekki polskiego teatru Wrocławiowi sporo jednak brakuje, mniejsze teatry mają co prawda swoją publiczność, ale od lat pozostają w niszy. Nagle zdaliśmy sobie sprawę z sytuacji, w jaką wpędził nas ten klasyczny pat – pisał w wierszu System jednokierunkowy Krzysztof Śliwka, jeden z najwybitniejszych i najbardziej niedocenionych polskich poetów współczesnych, mieszkający, a jakże, we Wrocławiu. Sytuacja w mieście przypomina starą anegdotę o punkowym zespole Przejebane, który zmienił nazwę na Nie Jest Dobrze. Wrocław będzie Europejską Stolicą Kultury tylko nominalnie i warto w końcu zacząć zdawać sobie z tego sprawę. Ale wciąż może być regionalną stolicą kultury niezależnej. Problemy wokół organizacji ESK to jednoznaczny sygnał – trzeba zdjąć nogę z gazu. Centrum kultury w kamienicy na Wyspie Słodowej, o którą toczy się ostatnio tak zacięty spór, może okazać się dla wizerunku miasta dużo cenniejsze niż kosztowne i jednorazowe eventy. Jednym z symboli miasta jest wieżowiec budowany od góry do dołu. We Wrocławiu wszystko jest więc możliwe.


Dlaczego wyjeżdżam z Wrocławia No właśnie, dlaczego ktoś postanawia wyjechać z miasta przed 2016?

Ilona Witkowska Uciekam z Wrocławia, pa, pa, do uzdrowiska. Od kiedy to ogłosiłam, na okrągło pytają mnie bliżsi i dalsi znajomi, a także prawie obcy ludzie: dlaczego wyprowadzasz się z miasta, no, dlaczego? Źle ci tu? Nic, tylko wystawy, koncerty, spektakle, rauty, imprezy, prywatki, pracownie, spacery, plenery, konwersacje i inne atrakcje, wszystko, czego dusza może zapragnąć w wielkim (no, nie takim może wielkim, ale jak na polskie warunki) mieście, wiadomo: Wrocław – biedniejszy, lecz wciąż seksowny kuzyn Berlina, a Berlin obecnie najlepszy na świecie w imprezach z ćpaniem i tureckim żarciem. No więc dlaczego? Bo regularnie zatyka mi się odpływ od prysznica, bo wszystko jest w mojej kamienicy chujowo wykonane, bo remontował ją oszust z oszustem, wszystkie gzymsy to styropiangips, okna są nieszczelne, kontakty położone w idiotycznych miejscach, miałam tam stworzyć rodzinne ciepłe gniazdko dla siebie i Przemysława, a chuj z tego wyszedł, z gniazdka i z małżeństwa, no i ten odpływ się zatyka cały czas, śmierdzi, trzeba sypać kretem. Bo na Kosmosie sprzedają rybki w kubkach i one się nawet ruszyć nie mogą, nawet obrócić, a chłopaczek, co tam sprzedaje, jest taki miły, że co mu powiesz? Bo w jednej knajpie mam raz na jakiś czas zjazd wszystkich byłych chłopaków, nawet tych bardzo przelotnych, nawet tych spoza miasta, a można sobie wyobrazić, jak to emocjonalnie obciąża, ale nie da się inaczej, bo wszyscy chodzą do tej jednej knajpy, bo jest

po prostu najlepszą knajpą w mieście, chociaż nikt nie wie, dlaczego, mówię oczywiście o Kalamburze. Bo budują mi za oknem blok, bo deweloperka na Nadodrzu zasuwa, na nic się nie ogląda, niedługo każdy kawałek trawnika zabudują, wielkie bloki postawili, z drogimi mieszkaniami w środku, których nikt nie kupił, bo za co ludzie mają kupować drogie mieszkania w blokach na Nadodrzu, więc nie kupują, bloki puste stoją, a jeden to nawet zupełnie nieskończony, taki trup, wielki, szary, na przestrzał można przez niego spojrzeć z obskurwiałego podwórka przy Śrutowej na Wyspę Słodową, ponad ogrodzeniem, bo jest oczywiście ogrodzony, martwy betonowy olbrzym, dziecko bankruta; to podwórko to jest kocie podwórko i kiedyś prowadził przez nie skrót, obok stoisk ze skarpetkami i warzywniaka pod namiotem, te skarpetki sprzedawali bardzo sympatyczni państwo z psem wilczurem, na środku podwórka rosły drzewa, stały śmietniki, przy tym jakieś fotele, życie tam kwitło towarzyskie; drzewa już wycięli, jak wszędzie, a jeszcze na zdjęciach z powodzi cała Pomorska wysadzana drzewami; na wały można było pójść, pooglądać sobie życie w szuwarach, wyjebali szuwary, życie wyjebali, wybrukowali, chuj, nie ma sensu spacerować, chyba żeby sobie dojebać, po mordzie tym klimatem dostać, że było sobie bujne życie, kwiatuszki, żabki i nagle wielkie buldożery, bruk, brunatna ziemia, chuj, po kwiatkach, po żabkach, nie ma życia; nie ma ani trasy na spacery, ani widoku z okien, bo budują ten blok, który zasłania cały widok, który kochałam, został mi

7


8

tylko złośliwie wąski przesmyk nad kamieniczką z agencją pracy tymczasowej Robot 1, sama kamieniczka śliczna, ale handlują w niej ludźmi, raniutko starsze panie sprzątają w fartuchach z napisem Robot 1 i nie mogę na to patrzeć, bo to przecież strasznie smutne; nie ma już baru Orbiś, z bilardem i kawą w szklankach, w którym siedzieli sobie panowie i witali się z moimi psami, jak szłam z nimi na spacer, ani lumpeksu, kiepskiego, ani warzywniaka, który prowadziła pani z synem, bo nie ma pawilonu, jest blok, nie widać zza niego targu na Ptasiej, na którego dachach namalowaliśmy z byłym mężem wielki napis PTASIA!, widoczny ponoć z satelity, i choć satelita go nadal widzi, jeśli go widział, to ja już nie; nie widzę już zachodów słońca, pięknych, po południu złotego światła, bo światło też mi blok zasłonił, tak samo jak kamienicę z muralem, co taki sam widziałam w Lille, bo powstał w ramach współpracy miast, kamienicę do rozbiórki, z której Przemysław wyniósł komplet krzeseł, co przypadł mi w podziale majątku, do dzisiaj mi służy i jak się wyprowadzę, to go ze sobą zabiorę w lepsze miejsce. Bo kiedy siedziałam na balkonie i paliłam skręta, zobaczyłam sikoreczkę, która próbowała wczepić się pazurkami w wielką latarnię uliczną, myśląc, że to drzewo i oczywiście nie mogła, bo to lity metal, i pomyślałam wtedy: uciekaj stąd, sikoreczko, uciekaj, to nie jest miejsce dla ciebie, a chwilę później: skoro to nie jest miejsce dla sikoreczki, to jak to może być miejsce dla mnie? całe zalane betonem, udające, że przyrody nigdy tu nie było, a jak była, to zdyscyplinowana do precyzyjnie wystrzyżonych kwadratów, bo zawsze istniało

tylko jedno wielkie centrum handlu i rozrywki: z mocnym światłem całą dobę, z hałasem, z szarożółtym syfem w powietrzu, z całą masą nieważnych, wymyślonych spraw, które trzymają człowieka z dala od tego, co ważne. Bo czasem dopada mnie przerażenie, że znam już wszystkich, byłam wszędzie, widziałam wszystko, że wydarzenia kulturalno-artystyczno-towarzyskie są bardzo przyjemne, ale sprowadzają się ostatecznie, po części prezentacyjno-sztywnej, do łojenia wódy w tej samej knajpie, co to w pewne dni gości naraz mnie i do pięciu moich byłych, więc łatwo sobie wyobrazić, że wszystkie wernisaże, premiery i koncerty są stosunkowo takie same, bierze w nich udział jakieś półtorej setki tych samych zawsze ludzi w różnych konfiguracjach i można w ich trakcie doświadczyć tego z grubsza samego, więc to mnie tu nie trzyma, chociaż sama przecież bywam częścią niższej lub wyższej rangi wydarzeń kulturalno-artystyczno-towarzyskich i bawię się świetnie a to w gospodynię, a to w gościa, lubię tych wszystkich zawsze tych samych ludzi, lubię na nich patrzeć, lubię dowcipne konwersacje w gronie podobnych sobie nawzajem pasożytów z wyobraźnią, więc gdzieżbym śmiała złe słowo na ich temat, no, ale jest jak jest: wystarczy. Bo mnóstwo miejsc tutaj przypomina mi moje porażki, a miejsca triumfów, zachwytu życiem, wydarzeń pięknych i radosnych, znikają jedno po drugim. Najlepszy przykład: nie ma już klubu, w którym tańczyłam jako dwudziestolatka, beztroska i oczekująca od życia samych przygód i rozkoszy; na jego miejscu powstał inny, nazywa się Smutek.


ESK Wrocław 2016: ćwiczenia w ostentacji Program ESK można byłoby wykorzystać do aktywnego komunikowania, że uczestnictwo w kulturze jest prawem każdego mieszkańca, ponieważ funkcjonowanie tych instytucji jest finansowane z podatków nas wszystkich

Z Adamem Chmielewskim, głównym autorem aplikacji Wrocławia o tytuł ESK 2016, rozmawia Roland Zarzycki Roland Zarzycki: Panie profesorze, czym jest ostentacja polityczna? Adam Chmielewski: Uważam, że jest to jeden z głównych problemów polskiej polityki lokalnej. Zarazem jednak jest to przymiot każdej demokracji. Demokracja jest przestrzenią, do której ludzie wkraczają po to, aby współdecydować o wyborze osób do sprawowania władzy. Zadaniem osób wyłonionych w ten sposób jest sprawowanie władzy przez diagnozowanie problemów, ich rozwiązywanie, a ze swoich działań mają być rozliczane w demokratyczny sposób. Jednak sam proces wyłaniania kandydatów w demokracji medialnej nakłania owych kandydatów do skupiania się na autoprezentacji, która wzbudzi wyborczą aprobatę, tj. pozyska im większą liczbę głosów. To zaś z biegiem czasu prowadzi do sytuacji, w której ludzie przywiązują większą wagę do autoprezentacji wizerunkowej aniżeli do kompetencji w rozwiązywaniu problemów i w słuchaniu głosu demokratycznego. Widzimy więc burmistrzów wyłonionych w wyborach demokratycznych – bo tego wymaga ustawa – którzy w zabieganiu o przyszłe wybory koncentrują się w czasie swojej kadencji sprawowania władzy na realizacji projektów, które przysporzą im zwolenników w perspektywie wyborów kolejnych, nawet jeśli nie jest to zgodne z interesem samej społeczności lokalnej, ale przyniesie im poklask. Z kolei ludzie przyzwyczajani do tego rodzaju kiełbasy wyborczej zaczynają się jej domagać, nawet jeśli nie jest to w ich interesie. W konsekwencji na plan dalszy spychany jest głos fachowców, który nie przebija się do świadomości publicznej aż do momentu

kryzysu, gdy okazuje się, że na przykład gmina zadłużona jest powyżej uszu, jak to bywa w wielu przypadkach, w których burmistrz skoncentrował się na budowie spektakularnych „aquaparków” zamiast ważnych, a być może ważniejszych, jednak nie dość spektakularnych poboczy drogowych. Innymi słowy, kandydaci na burmistrzów są na mocy obecnego systemu demokracji lokalnej w Polsce zaprzężeni do wyborczego wyścigu szczurów, w którym walczą o uznanie, a kiedy już zdobędą władzę, stają się głównymi podmiotami zmuszającymi kierowane przez siebie miasta i ich mieszkańców do takiego samego wyścigu. Wszystko to odbywa się naturalnie na koszt mieszkańców. W pewnym sensie obserwować możemy tu więc mechanizm komodyfikacji samej demokracji lokalnej. Czy więc także w tych kategoriach rozpatrywać można naszą Europejską Stolicę Kultury? Na ile jest ona spektakularnym narzędziem ostentacji lokalnej władzy, a na ile autentycznym projektem kulturalno-społecznym? W tym sensie jest to moim zdaniem właśnie dobry przykład dążenia lokalnej władzy politycznej do ostentacji. Jeżeli tak spojrzeć na tę kwestię, to trzeba powiedzieć, iż projekt ESK jest po prostu źle urodzony. Miasto wahało się, czy do konkursu w ogóle przystąpić, obawiając się pośmiewiska, jakim mogło się stać skutkiem porażki, porażka zaś była bardzo możliwa. Władza, której celem jest nade wszystko dążenie do dalszego trwania, jak ognia boi się porażki. Przypomnę, że Wrocław już kilka takich spektakularnych

9


porażek miał za sobą. Sądzę, że zadanie napisania aplikacji ostatecznie powierzono mnie, ponieważ moja kandydatura była bardzo dogodna dla władz miasta. W przypadku porażki wstydem okryłby się ktoś spoza kręgu elit związanych z magistratem. Dziś rozumiem, że władze miasta do tego konkursu przystąpić bardzo chciały, jednocześnie jednak nie miały wiary, że będą w stanie przedstawić aplikację, która przyniesie sukces. Lęk przed wyrządzeniem sobie szkód wizerunkowych – a wizerunek jest przecież dla władz Wrocławia najważniejszy – od początku był więc głównym hamulcem, z powodu którego miasto przystąpiło do tworzenia swojej kandydatury w tym konkursie jako jedno z ostatnich w Polsce. 10

Jak pan wie, po objęciu stanowiska dyrektora instytucji odpowiedzialnej za stworzenie kandydatury Wrocławia do ESK nie miałem szczególnej ochoty współpracować z urzędnikami miejskimi; ich zależność od najwyższej władzy lokalnej sprawiała, że lękali się uczynić cokolwiek, co naraziłoby ich pozycję. Z powodu paraliżującego lęku przed tym ryzykiem w sprawach naprawdę ważnych nie byli więc zbytnio pomocni; dlatego do współpracy zaprosiłem pana i inne osoby spoza urzędu. Doskonale pan też wie, że aplikacja pisana była właśnie przez nas w sporej mierze wbrew rozmaitym oczekiwaniom i żądaniom niektórych urzędników, którzy chcieli nam narzucić rozmaite idee, a zarazem do naszej pracy odnosili się w sposób skrajnie krytyczny. Wiązało się to także z tym, że stwarzano nam celowo przeszkody, abyśmy tego procesu nie mogli ukończyć w takim kształcie, jaki uważaliśmy za słuszny. Podobnie nie mogliśmy też realizować wymyślonych przez nas projektów – cały czas szło o pełną kontrolę magistratu nad sytuacją i nad ewentualnymi konsekwencjami. Czy takiemu miastu jest potrzebna ESK? Myślę, że każda władza w każdym mieście chciałaby mieć taki tytuł, bo to duży prestiż. A czy to się przeobrazi w sukces w sensie pobudzenia życia kulturalnego...? Obawiam się, że nie, ponieważ po tych złych narodzinach niewątpliwy sukces tego projektu został przechwycony przez władze miejskie i przekształcony właśnie w nic innego, jak tylko kolejne ćwiczenie w ostentacji. Bardzo dobrze pamiętam jeden z pierwszych dni pracy nad aplikacją, kiedy zwołał


pan spotkanie i – w atmosferze niepewności, wszyscy bowiem byliśmy w tej sytuacji zupełnie nowi – stanowczo powiedział: Bierzmy się więc do roboty i po prostu to wygrajmy. Wiele osób spojrzało wtedy po sobie z powątpiewaniem, ale dla mnie słowa te stały się autentycznym źródłem motywacji. Z perspektywy dnia dzisiejszego wypada jednak zapytać, czy wygraliśmy rzeczywiście? Czy wygrał na tym Wrocław?

aktywności samych zarządców kultury. Można więc powiedzieć, że częściowy sukces już odnieśliśmy. Czy natomiast będzie to ten sukces, o którym myśmy marzyli? Osobiście w to wątpię.

Powiedziałem tak z pełną świadomością, że możemy wygrać. To zwycięstwo ma wiele aspektów. Pozyskanie samego tytułu jest zwycięstwem niekwestionowanym, zwłaszcza że było tak trudne. Także z tego względu, że mieliśmy zaledwie siedem miesięcy na napisanie aplikacji, podczas gdy inne miasta pracowały dużo dłużej, czasami kilka lat. Ale czy miasto jako społeczność wygrało? Tutaj ocena nie może być tak jednoznaczna, ponieważ te niedługie dwa lata, jakie my mieliśmy do dyspozycji, nie mogły wystarczyć, by przekuć sukces w konkursie na sukces miasta, obecne zaś kierownictwo zespołu ESK od trzech lat szansy tej nie wykorzystuje.

Problem z organizacjami pozarządowymi realizującymi inicjatywy kulturalno-społeczne jest taki, że w istotnej mierze powstały one po to, by być grantobiorcami środków udostępnionych przez władze publiczne. To nie jest zjawisko całkowicie negatywne, ponieważ bardzo często realizują wartościowe projekty. Wiadomo też, że instytucje kulturalne, liczne w mieście, cierpią na deficyty finansowe. Wiemy również, że instytucje dzielnicowe, rozmaite domy kultury, znakomicie spełniają rolę edukacyjną dla dzieci, jednak mogłyby oddziaływać jeszcze szerzej. Program ESK można byłoby wykorzystać do aktywnego komunikowania, że uczestnictwo w kulturze jest prawem każdego mieszkańca, ponieważ funkcjonowanie tych instytucji jest finansowane z podatków nas wszystkich.

A przypomnę, o co chodziło w tej naszej aplikacji. Zburzyliśmy w niej dobre samopoczucie władz, albowiem, wbrew temu samopoczuciu, sam fakt posiadania mocnych ośrodków kultury nie oznacza jeszcze pełni sukcesu. Zadaliśmy pytanie, na ile te mocne ośrodki kultury oddziałują społecznie, na ile faktycznie służą miastu, jego mieszkańcom. Diagnoza była bardzo sceptyczna. Została poparta badaniami socjologicznymi i okazało się, że ze względu na liczne wykluczenia społeczny udział w kulturze jest bardzo niski. W tym sensie należy zapytać, czy program działania, czy – nie ukrywajmy – inżynierski program działania w kulturze, pobudzania pasywnego i aktywnego w niej uczestnictwa się powiedzie. Czy uczestnictwo się zwiększy? Moim zdaniem się nie zwiększy. A jeżeli już się zwiększyło, jak w przypadku widowni teatralnej, to jest to konsekwencją, po pierwsze, zainicjowania debaty, która zresztą miała wpływ daleko silniejszy na elity miejskie niż na społeczność miasta, a po drugie, większej na górze: Jerzy Kosałka, Ocet, 1986 (replika 2010), fot. Małgorzata Kujda, © Muzeum Współczesne Wrocław w środku: Stanisław Dróżdż, Bez tytułu (życie – śmierć), 1969, kolekcja MWW na dole: Tadeusz Rolke, Sympozjum ’70 #4, 1970 (2012), kolekcja MWW. Na zdjęciu projekt Anastazego Wiśniewskiego Centrum sztuki (pręgierz), 1970

Obecny program ESK znów chyba faworyzuje tę silną już we Wrocławiu kulturę instytucjonalną, kosztem dalszego marginalizowania kultury niezależnej?

I o to też chyba chodziło w Przestrzeniach dla piękna, haśle ESK we Wrocławiu? Absolutnie tak. Powiedzmy wprost: znaczna część mieszkańców, w tym najgorzej usytuowani, finansują z własnych pieniędzy elitarną rozrywkę dla bardzo wąskiej grupy ludzi, którzy takiego wsparcia finansowego w ogóle nie potrzebują. To tylko pogłębia istniejące nierówności w dostępie do kultury. A przecież nasz cel był odwrotny. Zaplanowany na rok 2016 spektakl na pewno przyciągnie wielu ludzi, ale czy to będzie oznaczało, że ci ludzie trwale skorzystają z tego projektu? Obawiam się, że nie. UE zakłada dwa filary projektów ESK: „miasto i obywatele” oraz „wymiar europejski”. Dość krytycznie ocenia pan realizację pierwszego z nich. A jak jest z drugim? Czy ESK uczyni z Wrocławia rozpoznawalny punkt na mapie Europy? Wymiar europejski ma wiele aspektów. Jego aspekt ideologiczny został przez nas rozwiązany w sposób, który zyskał szeroką aprobatę, czego dowodem były liczne pozytywne

11


12

głosy, głównie z zagranicy. Pokazaliśmy bowiem, że w naszym rozumieniu każde z miast w tym konkursie ma pełne prawo do współkreowania tego wymiaru, że rozumienie tego, czym jest Unia Europejska, nie jest czymś gotowym i narzuconym z góry, ale że jest ciągle współdefiniowane przez jej obywateli. To ważki cel realizowany przez unijny program ESK. Natomiast to rozwiązanie ideologiczne, skrótowo wyrażone za pomocą triady: Diversity-Opportunity-Responsibility, musiałoby przełożyć się na realne działanie, na trwałe programy, na włączanie społeczeństwa Wrocławia w istniejące sieci kulturalne Europy, w jej życie kulturalne, na autentyczne współkreowanie kultury na poziomie europejskim. Jednak to, co miasto obecnie proponuje w tym zakresie, to – ponownie – spektakl. Spektakl z tą różnicą, że obecnie toczyć się będzie z dużo większym udziałem gwiazd zachodnich, za dużo większe pieniądze. Jednak znów: po zakończeniu tego spektaklu to wszystko uleci jak oczekiwane fajerwerki i zostanie zapomniane. A przecież chodziło o trwałą zmianę. No właśnie: horrendalnie drogi spektakl, po którym w roku 2017 nic już nie zostanie. A czy pana zdaniem bieg tych wydarzeń mógł odwrócić Krzysztof Czyżewski? Pojawiały się głosy, że gdyby w owym czasie, gdy pełnił funkcję dyrektora artystycznego, połączył z panem siły, byłaby nadzieja na autentyczną zmianę kulturalną we Wrocławiu. Czyżewski ani razu nie podjął próby kontaktu ze mną, mimo wysyłanych przeze mnie sygnałów. Moim zdaniem został przytłoczony przez to miasto, przez – no właśnie – siłę lokalnego burmistrza i nie ośmielił się nawiązać kontaktu. Zarazem jednak niczego nowego nie zaproponował. Jego główna idea „kultury głębokiej” nie różni się właściwie niczym od tego, co zaproponowaliśmy w aplikacji, w której również chodziło o sięganie w głąb. My również nie chcieliśmy się koncentrować na ulotnych wydarzeniach, a raczej wpływać na długofalową zmianę tkanki społecznej, wytworzyć kapitał społeczny. Czyli można powiedzieć, że koncepcje te były zbieżne? Tak sądzę, chociaż nie podjąłem większego wysiłku, by przeanalizować to szczegółowo. Ale też skądinąd wiem, że poza hasłem

„kultury głębokiej”, które jak mantrę powtarzał Czyżewski, propozycja ta była niekonkretna. Nie zniżył się do tego, by zauważyć w aplikacji konkretny program działania, by zaprosić ludzi z miasta, i to nie tylko instytucje, ale też organizacje pozarządowe i inicjatywy nieformalne; nic takiego nie uczynił. Ten pierwszy okres, w którym sprawował funkcję, został całkowicie zmarnowany, a kiedy ostatecznie podjął decyzję o odejściu, dopiero wtedy wyciągnął do mnie rękę. Przyznaję, że odmówiłem podania ręki, ponieważ wtedy, kiedy mógł to zrobić i kiedy to mogło mieć sens, nie odważył się tego uczynić. W mojej ocenie bardzo mocno przyczynił się do obecnej niedobrej sytuacji. A na dzień dzisiejszy, jak ocenia pan funkcjonowanie Biura Festiwalowego Impart 2016? Jedyne, o czym mi wiadomo, to informacje prasowe, najczęściej od Magdy Piekarskiej, która pisze krytycznie. Niewiele więc wiem. Obecni zarządcy nie zaprosili mnie w żaden sposób do udziału w tworzeniu programu, który także dzięki mojemu wysiłkowi mają przywilej realizować. Natomiast na pewno brakuje monitoringu, czyli narzędzia kontroli. Nie tyle kontroli ze strony prezydenta miasta, bo ona jest wszechwładna, co raczej społecznego udziału kontroli nad tym, co się dzieje w tej instytucji. Brakuje jakiegoś ciała, które patrzyłoby na to, jak powstaje program i na co są przeznaczane pieniądze. Jest więc trochę tak, że miasto przygotowuje podatnikom pewną niespodziankę, za którą to ci podatnicy zapłacą, choć wciąż nie wiedzą za co. Jeśli okaże się ona fajna, to fajnie, ale jeśli nie, to co wtedy? No właśnie. Nieprzejrzystość, jaka spowija ESK, sprawia, że projekt ma bardzo wielu przeciwników. Obecni zarządcy czynią z kolei bardzo niewiele, by komunikować się z mieszkańcami. I nie chodzi o same elity, ale o mieszkańców w szerokim sensie. Pamięta pan, jak powiesiliśmy w całym mieście wielkie plakaty. Jak się później okazało, władze miejskie były z tego bardzo niezadowolone. Te ascetyczne plakaty składały się z pytania Czy Wrocław zostanie ESK? oraz z odpowiedzi: To zależy. Od Ciebie! To była z naszej strony deklaracja: chcemy z Wami współpracować, to jest wasz projekt. Takiego wezwania obecnie w ogóle nie ma. Były pewne próby


Logotyp Galerii Pod Moną Lisą, widok wystawy, Archiwum Jerzego Ludwińskiego w Muzeum Współczesnym Wrocław, od 28.07.2013, fot. Małgorzata Kujda, ­© Muzeum Współczesne Wrocław

komunikowania się z ludźmi za pomocą spotów reklamowych, powszechnie krytykowanych, ponieważ miasto było w tych spotach pokazywane jako miasto ładnych i łatwych dziewcząt; to nie był dobry pomysł, tak miasta się po prostu nie reklamują, to nie jest komunikat, który można wysyłać współcześnie do zagranicznego turysty, a zwłaszcza turysty kulturalnego. To było kompletnie chybione. A więc podsumowując: mechanizmy te są nieprzejrzyste, natomiast sądząc po efektach, działania biura są mało obiecujące, a sądząc po filmikach, wręcz szkodliwe. Te głosy przebijają się jednak faktycznie za granicę i nawet dzisiaj widzieliśmy artykuł z Australii(!), w którym bardzo krytycznie pisze się o ESK we Wrocławiu. Tutaj chodzi o głos reprezentanta sztuk wizualnych – można powiedzieć, że tych najmniej spektakularnych, ponieważ autorem tego tekstu jest wrocławski malarz, który bardzo krytycznie wyraził się o tym, co dzieje się w mieście, głównie dlatego, że lokalna scena plastyczna pozostaje jego zdaniem dalece niedoceniona, i domagał się realizacji naszego pierwotnego programu. W trakcie zmagań o treść naszej aplikacji oskarżano mnie o szczególną predylekcję ku malarzom, ku sztukom wizualnym. I to jest pewnie prawda; spędziłem wiele czasu, omawiając i wspierając różnego rodzaju inicjatywy z tego obszaru. Przypomnę projekt Dom dla sztuki,

sztuka dla domu, który został niestety utrącony, choć mógł właśnie w sposób długofalowy przyczynić się do rozwoju rynku prac lokalnych malarzy. Ta szansa niestety została zmarnowana. Dużo projektów z aplikacji zostało utrąconych. Wracają natomiast teraz w innej formie. Zachowano ich nazwy, by uzasadnić, że miasto realizuje aplikację – czego wymaga od nas Bruksela – ale pod tymi nazwami kryje się dziś już coś zupełnie innego. Obsesyjne nawiązywanie do aplikacji, jakie widzimy, czytając Wieloletni Program Rządowy, dowodzenie, że ten czy ów projekt faktycznie jest elementem realizacji aplikacji, wygląda na szukanie usprawiedliwienia dla czegoś, co chce się zrealizować, mimo że zupełnie nie pasuje do idei, które za aplikacją stały. Autorzy WPR-u mają bowiem pełną świadomość rozdźwięku między obecnym programem a aplikacją – stąd ta obsesja. Patrząc na środowisko lokalne, można powiedzieć, że zostało ono podzielone na tych, którzy się załapali na udział w Europejskiej Stolicy Kultury, i tych, którzy się nie załapali. Jak może to wpłynąć na kulturę we Wrocławiu po roku 2016? Od dwóch lat rozmawiam z artystami i działaczami we Wrocławiu i większość z nich jest rozczarowana tym, jak to wszystko się potoczyło... ...ale niektórzy chwalą, bo ich projekty będą realizowane...

13


14

Zawsze tak było, że jedni byli bardziej łaskawie traktowani przez magistrat, a inni mniej. Natomiast teraz faktycznie 8 kuratorów decyduje o losie złożonych projektów i rzeczywiście niektórzy zyskują, a inni są odrzucani. I jest to źródłem rozczarowania, którym trzeba umieć zarządzać. Ale też można byłoby pieniądze dzielić w taki sposób, by wspomóc możliwie jak największą liczbę projektów. Jak to się ostatecznie skończy, trudno powiedzieć, ale to niezadowolenie obecnie narasta. Z tego też powodu niektórzy przeklinają ESK, ponieważ pochłonie znaczne środki, do których oni mieli prawny tytuł do tej pory, jak można by rzec, ale teraz trzeba będzie je przekierować na realizację programów innych instytucji. Więc to może być źródłem zupełnie niepotrzebnych lokalnych animozji. To mogła być wspólna sprawa, ale ostatecznie podzieli ona środowisko. Ale też, jak sam pan powiedział, spektakl przyciągnie ludzi. Co więcej, wiele osób robi we Wrocławiu ważne i dobre projekty, jak Jarosław Fret czy Roman Gutek, i te projekty dostaną teraz więcej środków, zostaną zrealizowane z większym rozmachem. Ludzie będą z tego zadowoleni. Wie pan, ja bym był zadowolony, gdyby coś wydarzyło się na pobliskim osiedlu. Nie w kinie Nowe Horyzonty, nie na Rynku, nawet nie w Centrum Kultury Zamek czy w Agorze, ale by działo się w wielu różnych miejscach i by zaistnieć mogły inicjatywy mieszkańców. Istotną część środków kierowałbym na tego typu inicjatywy. Wtedy za mniejsze środki można byłoby zrealizować znacznie więcej

Koncert zespołu Kormorany pod tytułem „Marsjańskie dziewice w formalinie”, 1991, basen przy ul. Teatralnej we Wrocławiu, fot. Mirosław Emil Koch

wydarzeń, dzięki którym ludzie mogliby współpracować, odkrywać swoje talenty artystyczne, które mogłyby z kolei zostać pokazane na improwizowanych scenach w różnych częściach miasta. To się nie stanie, ponieważ ESK skoncentruje się na ofercie instytucjonalnej. Jakkolwiek nie mogę przesądzać o jakości tego, co zobaczymy, wątpię, by było to coś, czego mielibyśmy się wstydzić. Będzie to zapewne na dobrym poziomie, ale też... w ogóle nie o to szło! Wydarzenia spektakularne robimy tutaj co sylwestra czy z okazji innych zabaw, nie jest więc to problemem. Szyld ESK nie jest takim wydarzeniom potrzebny. No właśnie. Potrzebny byłby może takim wydarzeniom, które miasto próbuje teraz realizować poprzez mikrogranty, czyli projekt, który uruchomiliśmy w ostatnim miesiącu pana pracy, który następnie został zawieszony przez dyrektora Maja jako zupełnie niepotrzebny, a który wrócił teraz w wielkiej chwale jako antidotum na oskarżenia medialne, że miasto nie robi nic dla mieszkańców. Przypomnę, że projekt ten zrodził się w sytuacji, kiedy po zaproszeniu wrocławian do współtworzenia ESK, otrzymaliśmy kilkaset różnego rodzaju propozycji projektów. Wtedy utworzyliśmy ów system mikrograntów. To był właściwie pański pomysł, to pan zaprojektował mechanizm przyznawania środków. Pamiętam tę historię i wiem też,


że obecnie idea mikrograntów cieszy się wielkim powodzeniem, ponieważ pobudza do wymyślania fajnych rzeczy, z których część jest realizowana. I o to szło: o wprowadzenie pewnego mechanizmu rywalizacyjnego w pozytywnym sensie. I dobrze, że to zostało uruchomione ponownie.

wycofanie się, a zatem to, co nazwałem agorafobią publiczną. Innymi słowy, kiedy magistrat mówi o partycypacji, to mówi o problemie, który sam stwarza.

Ale na program ten przekazane zostanie mniej niż 0,5% budżetu ESK czy też – jak ktoś wyliczył – kwota porównywalna z łącznym zarobkiem dyrektora projektu, Krzysztofa Maja.

Zostało niewiele ponad pół roku i myślę, że niewiele już da się w tej sprawie zdziałać. Wracając do idei mikrograntów; w tej dziedzinie dostrzegam największy potencjał służący wzmocnieniu owego wymiaru społecznego, jaki miał być realizowany. Właśnie przez przesunięcie większych środków na projekty obywatelskie realizowane w miejscach odległych od Rynku. Bardzo jednak wątpię w to, by taka decyzja miała być podjęta. Posłużę się jeszcze jednym filozoficznym terminem, zaproponowanym przez Étienne de la Boétie: dobrowolna służalczość. Siła władzy we Wrocławiu sprawia, że ludzie boją się jej przeciwstawić i zabiegają o jej aprobatę. Znacznie korzystniej jest bowiem demonstrować posłuszeństwo, a krytykować co najwyżej szeptem po kątach, co zresztą na dużą skalę się dzieje. W związku z tym inicjatywa przekonania władzy politycznej do zmiany postawy spełznie na niczym. Nic takiego nie nastąpi. Jest już za późno na otwarcie na inne pomysły, bo i sam proces wdrażania nowych projektów jest czasochłonny i kosztochłonny. Musiałaby się zmienić mentalność ludzi, ale nie ma po temu atmosfery, to znaczy nie ma autonomicznej, wolnej kultury w mieście.

Cały czas o tym mówię. Pomijając kwestię spektakularyzacji, chciałbym, aby większość środków przeznaczyć na tego rodzaju działania. Ale gdyby to było chociaż 5%, to wówczas sytuacja byłaby znacząco lepsza. Czy te słabości ESK można rozpatrywać w kategoriach winy? Czy winny jest magistrat? Czy może mieszkańcy, bo niedostatecznie się zaangażowali? Czy instytucje? Czy organizacje pozarządowe? Czy może po prostu tak to musi działać? Tak to po prostu działa w każdym mieście, ale w miastach o wyższym poziomie kultury politycznej nie są popełniane takie błędy, jak we Wrocławiu. I tu powracamy do kwestii ostentacji. Nam chodziło o to, by zaszczepiać w ludziach potrzebę uczestnictwa w kulturze, by podnosił się poziom partycypacji w niej, ale komunikacja z ludźmi, podobnie jak edukacja kulturalna, zostały przez wszystkowiedzący magistrat niemal zupełnie zaniedbane. Zamiast nich ufundują ludziom, a właściwie sobie samym, spektakl. Natomiast, co ciekawe, zarówno prezydent Dutkiewicz, jak i dyrektor Maj, cały czas podkreślają wagę partycypacji. Zgoda, tylko że obawiam się, że jest to nic innego, jak tylko sztafaż werbalny. Gdy mówimy o ostentacji, to wydaje mi się, że prezydent Dutkiewicz i jego otoczenie znakomicie ilustrują ten wiodący problem polskiej samorządności lokalnej. Kiedy bowiem w aplikacji mówiliśmy o agorafobii publicznej, to mówiliśmy o zjawisku sprzężonym z ostentacją: kiedy ktoś zapycha swoją osobą całą przestrzeń publiczną i nie pozwala, aby się w niej zdarzyło coś niezależnego od władzy, gdy chce mieć nad wszystkim kontrolę, to naturalną reakcją na to będzie brak partycypacji,

A czy jest coś, co można byłoby jeszcze zrobić, poprawić?

Na koniec chciałem jeszcze zapytać o taką refleksję, która pojawiła się w mojej rozmowie z osobami z Rygi w związku z ESK 2014, która przez dużą część środowisk lokalnych nie była postrzegana jako sukces, ponieważ – podobnie jak ma to miejsce we Wrocławiu – nie znaleziono dla nich miejsca w programie ESK. Natomiast ocena po roku 2014 była pozytywna, ponieważ cały ten niefortunny projekt przygotowań i realizacji ESK doprowadził do konsolidacji środowisk i uświadomił im, o co tak naprawdę idzie w polityce kulturalnej i o co tak naprawdę powinni walczyć. Czy mamy we Wrocławiu szansę na to, że sprawy tak się potoczą? Myślę, że do czegoś takiego może dojść we Wrocławiu, kiedy ludzie zobaczą finalny produkt przygotowany przez Biuro ESK 2016 pod dyktando magistratu. Opozycja jest już

15


16


teraz odczuwalna i głośna. Jeżeli ludzie zobaczą, co się im oferuje za ich własne pieniądze i jaki to ma skutek, to być może dojdzie do konsolidacji. Niezadowolonych jest wielu i to niezadowolenie może zyskać silniejszy wyraz. Obecnie jednak część ludzi jeszcze liczy na łaskawość władzy. Jeżeli się jej nie doczekają, a obawiam się, że ESK może sprawić zawód, to konsolidacja społeczna jest możliwa. Jednak takim wielkim optymistą bym nie był, ponieważ konsekwencją 25 lat transformacji i 20 lat ustawy samorządowej jest wyuczona pasywność obywatelska. A jak patrzeć na ESK z perspektywy szerszej, pomijając jej sukces czy porażkę, z perspektywy strategicznego rozwoju miasta? Moim zdaniem będzie głównie elementem sztafażu dla obecnej elity politycznej, za której władzy tytuł został pozyskany i która będzie wymachiwała tytułem ESK jako argumentem za swoją skutecznością. Kiedyś władze szczyciły się tym, że pozyskały Placido Domingo do Wrocławia. Wiemy, że ten koncert został zepsuty od początku. Po pierwsze, wcale nie trzeba było mu płacić tak horrendalnego honorarium, bo za takie pieniądze przyjechałaby każda gwiazda. Następnie okazało się, że ludzi na tym koncercie nie chciano i przepędzono ich za wyznaczony barierkami obszar. A kiedy zorientowano się, że sprowadzony za milion dolarów Domingo śpiewa do wąskiego grona elit usadzonych gdzieś w kącie Rynku, to straż miejska otwierała w pośpiechu te bramki i napędzała przechodniów. Więc nawet taką rzecz można schrzanić. Można wydać mnóstwo pieniędzy, a mimo wszystko i tak to zepsuć, bo kalkulacje władzy miejskiej są zaburzone jej własną perspektywą. Podobnie w przypadku stadionu, który miał kosztować wielokrotnie mniej i zarabiać na

Mieszkańcy Wrocławia popierający akcję społeczną mającą na celu wstrzymanie prywatyzacji kamienicy na Wyspie Słodowej 7 i przekształcenie budynku w autonomiczne, oddolnie zarządzane centrum społeczno-kulturalne, fotografowali się z niebieską planszą odwołującą się do tego projektu. „Wiosenny piknik na Wyspie Słodowej”, WS7, kwiecień 2015, fot. Radek Lesisz

siebie, a obecnie nawet kibice Śląska nie chcą przychodzić na mecze na tej arenie. Czy możemy zatem spodziewać się, że skoro jako podatnicy wydamy na ESK tak astronomiczną sumę, to w środku roku miasto zacznie zapędzać nas do udziału, podobnie jak miało to miejsce w przypadku koncertu Placido Domingo? Bardzo możliwe. To znaczy: spędzać w takim sensie, że na niektóre koncerty władze miejskie rozdają bilety za darmo lub półdarmo, żeby w telewizji nie było widać pustych trybun... ...tak chyba jest w przypadku większości wydarzeń na stadionie... No właśnie, więc tak też stanie się prawdopodobnie w przypadku Zarzueli, która ma być zrealizowana na stadionie, ma być spektakularnym sukcesem w pobudzaniu udziału społecznego w wydarzeniach artystycznych. Ten projekt jest moim zdaniem świetnym przykładem niezrozumienia naszych pierwotnych idei. Dyrektor Fret chwali się nim, podkreślając społeczny wymiar tego wydarzenia. Rzecz w tym, że młodzi ludzie, którzy mają brać udział w tym wielkim spektaklu, będą uczestniczyli w nim pod czyjeś dyktando; nam chodziło jednak o to, aby ci młodzi ludzie dostali szansę występowania pod własne dyktando, by zaproponowali coś od siebie, a nie dostosowywali się do sztywnego scenariusza, który narzucił im ktoś inny. Innymi słowy, chodzi o to, aby zaprosić mieszkańców do aktywnego współtworzenia wydarzeń składających się na Europejską Stolicę Kultury. To się nie stało i jest już za późno na to, aby mogło się stać. Bardzo dziękuję za rozmowę.

17


Być jeszcze bliżej widzów Wierzę, że Europejska Stolica Kultury to będzie ważne i udane wydarzenie, które we Wrocławiu będzie kontynuowane także po zakończeniu roku 2016

Z Romanem Gutkiem, szefem Kina Nowe Horyzonty i kuratorem ds. filmu ESK 2016, rozmawia Lech Moliński 18

Lech Moliński: Bez wątpienia nasze spotkanie nie może przybrać charakteru wywiadu, w którym dziennikarz odpytuje swojego rozmówcę. Byłoby to nieuczciwe postawienie sprawy. Również jestem zaangażowany w przygotowanie obchodów Europejskiej Stolicy Kultury 2016, zarówno jako przedstawiciel organizacji będącej beneficjentem, jak i animator kultury, bacznie przyglądający się temu, jaka ESK we Wrocławiu będzie i analizujący, jaka mogłaby się stać, a jaka się nie stanie. Po tym exposé – pytanie do pana. Co dla Romana Gutka będzie największym sukcesem Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016? Skupmy się oczywiście na działce filmowej, której kuratorem jest pan od maja 2013. Roman Gutek: Jeśli chodzi o film, skupiamy się na codziennej pracy, a nie na spektakularnych wydarzeniach. Być może jestem człowiekiem ze starego świata, wyrosłym w myśleniu pozytywistycznym. Głęboko wierzę w sens czegoś takiego, co się nazywa edukacją, choć może teraz jest to słowo, które kojarzy się nie całkiem pozytywnie. Edukacja to trochę przymus. Dlatego opowiadam się za nowoczesną i niestandardową edukacją. Od dawna inicjuję podobne działania, wcześniej w Gutek Film, teraz w Stowarzyszeniu Nowe Horyzonty. Rozwijamy projekty Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej oraz Kino Szkoła Kultura. Marzyłoby mi się, żeby te działania, do których dochodzi dzięki ESK 2016, edukowały wrocławian. Mam tu na myśli kino. Kina Nowe Horyzonty nie byłoby we Wrocławiu, gdyby nie tytuł ESK. Kilka lat temu poszedłem do prezydenta

Dutkiewicza, będąc już po rozmowach z osobami zarządzającymi firmą Helios, którzy zadeklarowali, że są gotowi oddać nam ten obiekt. W mieście spodobał się ten pomysł i razem zdecydowaliśmy o wpisaniu kina w program Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Był to jeden z pierwszych projektów, które wystartowały i z założenia nie miało to być jednorazowe, spektakularne wydarzenie. Poprzez bieżący program, duże i mniejsze festiwale, przeglądy, pokazy oper, wystaw, wydarzenia realizowane często z zewnętrznymi partnerami, zamierzaliśmy stworzyć ważne miejsce we Wrocławiu, taki nowoczesny dom kultury, czyli coś więcej niż kino. W kinie miało dziać się mnóstwo wydarzeń. Skoncentrowanych wokół filmu, ale nie wyłącznie. Myślę, że czas przyszły możemy zamienić na teraźniejszy. To „miejsce” już zostało stworzone. Kino Nowe Horyzonty funkcjonuje jako swoisty kombinat kultury. KNH zachęca do tego, by przyjść tam nie tylko na film, ale zorganizować spotkanie, umówić się ze znajomymi, zagrać w gry planszowe. Jednak warto tutaj postawić pytanie, które nurtuje wiele osób pracujących we wrocławskim sektorze kultury. Co będzie z tym miejscem po roku 2016? Jeżeli chodzi o jego materialną stronę, to w 2017 roku kino będzie modernizowane. Chcemy, aby było tam jeszcze więcej wydarzeń pozafilmowych. Wiele jest jeszcze przed nami. Mam nadzieję, że dzięki pracy wszystkich, którzy robią wydarzenia w tym kinie, wzrośnie liczba widzów gotowych oglądać


Koncert zespołu Kormorany w Domku Romańskim we Wrocławiu, druga połowa lat 80., na zdjęciu: Piotr Blusmen Jankowski, fot. Mirosław Emil Koch

trudniejsze kino i traktować film jako sposób rozmowy o świecie, o ideach, o wartościach. Tutaj znów wrócę do młodzieży, na którą szczególnie liczę. Oni oglądają filmy, ale przede wszystkim idą na filmy-wydarzenia, promowane w mediach, natomiast trudniej jest im poruszać się w całkiem dużej ofercie filmów bardziej ambitnych. Celem naszych działań jest ułatwienie wyboru, otwieranie głów i pokazywanie różnorodności kina. Ważna jest też ta publiczność, która przychodzi na operę w kinie, spektakle teatralne, filmowe zapisy wystaw, na koncerty filharmoników berlińskich. Oni później wracają, mimo że wcześniej kino było dla nich obcym światem. ESK ma zwiększać udział wrocławian w kulturze. Statystyki pokazują, że sytuacja kin we Wrocławiu diametralnie się zmieniła w ciągu zaledwie kilku lat. Byliśmy pustynią, wiele dystrybucyjnych tytułów kina artystycznego omijało Wrocław. Dziś dystrybutorzy wręcz walczą o miejsce w repertuarze obu naszych multipleksów studyjnych (KNH i Dolnośląskiego Centrum Filmowego). Cieszę się, że do Wrocławia docierają wszystkie premierowe filmy, a wrocławianie mogą je oglądać w bardzo dobrych warunkach. Mam też swój udział w powstaniu DCF-u. Wróćmy do pytania o przyszłość Kina Nowe Horyzonty po ESK 2016.

Stowarzyszenie Nowe Horyzonty nie jest zależne wyłącznie od władz i szerzej: od publicznych pieniędzy. Gdyby nagle dotacja została drastycznie obcięta, musielibyśmy pewnie umieścić w repertuarze więcej komercyjnych filmów. Patrząc od strony praktycznej: mamy podpisane wieloletnie umowy, na kino i na festiwal. Model partnerstwa publiczno-prywatnego wydaje się w tym przypadku dobrze działać. Miasto nie musi tworzyć instytucji, opłacać pensji i brać całego ryzyka na siebie. Większe zagrożenie widziałbym w przesycie ze strony publiczności, która w roku 2016 otrzyma naprawdę bogatą ofertę wydarzeń. Czy nie byłoby korzystniej dla idei kina, które jest też miejscem spotkań, gdyby dla realizacji tej wizji powstał zupełnie nowy obiekt? Budynek po Heliosie ma duży potencjał, ale wymaga również sporo modernizacji, jest przestarzały i ma też gabaryty, w jakich dziś nie projektuje się kin. Multipleksy przeniosły się do centrów handlowych. To prawda, że nasze kino jest wielkie, liczy prawie 7000 m kw. Jest też kosztowne – właścicielem jest fundusz inwestycyjny, więc płacimy komercyjną stawkę czynszu. Po dwóch latach wynegocjowaliśmy mniejszą niż pierwotna stawkę czynszu, ale nadal musimy bardzo wnikliwie liczyć. Tak jak pan wspomniał, dziś buduje się inaczej. W galeriach handlowych dziś dziesięciosalowe multipleksy mają po 3000-3500 m kw. Pyta pan o budowanie nowego kina. Pewnie, że był taki pomysł. Sam pamiętam, jak jeździliśmy w różne miejsca, sprawdzaliśmy, gdzie można zbudować od

19


20

podstaw budynek. Nie chcę wracać do DCF-u, do tej całej sytuacji, ale to byłoby idealne miejsce dla nas. Tam ponosi się tylko koszty utrzymania. Rozważamy także możliwość kupienia kina. Natomiast fundusze na modernizację chcemy pozyskać m.in. ze środków unijnych. W tej chwili przygotowujemy plan remontu i kosztorysy. Po wykupieniu kina na pewno dostosowalibyśmy dużą salę nr 1 do potrzeb koncertowych, może też salę nr 9, a jedną z mniejszych sal do potrzeb performatywnych? Wtedy moglibyśmy być atrakcyjni dla różnych festiwali, które – organizując u nas np. koncerty czy spotkania wymagające tłumaczenia za pośrednictwem słuchawek – nie musiałyby zaopatrywać się w sprzęt na zewnątrz, ale moglibyśmy im zapewnić obsługę techniczną na miejscu. Jeśli kupilibyśmy sprzęt z publicznych pieniędzy, on bardzo szybko by się zamortyzował. Chcemy iść w stronę miejsca bardziej przyjaznego, takiego właśnie domu kultury XXI wieku. Mamy też świadomość, że te kilkaset tysięcy złotych, które włożyliśmy na początku w kino, to była jedynie kosmetyka, tam potrzeba generalnej przebudowy, bo obiekt fizycznie się degraduje, po prostu się zużywa. Jasne, że Wrocław będzie miał Narodowe Forum Muzyki, ale tam będą się odbywać też próby, ich własne festiwale, imprezy. Tymczasem w centrum nie ma już innych sal nadających się na organizację koncertów. Nie można pominąć pytania o publiczność, o przyszłość samego kina... gdzie widzowie będą oglądać filmy? Teraz to niekoniecznie odbywa się w kinach. To jest bardzo widoczna zmiana.

będę miał więcej czasu i chciałbym jeszcze więcej czasu spędzać w naszym kinie, może zorganizować cykl pokazów swoich ulubionych filmów? Być jeszcze bliżej widzów. Podobnie jak pan, wierzę we wspólnotowość. Festiwale to pokazują. Bierze się w nich udział przede wszystkim dla możliwości oglądania filmów, ale też po to, by spotkać się z innymi, porozmawiać, być razem. Teraz na pewno nie myślę, żeby budować cokolwiek od nowa. Nie przepadam za statystykami, ale czasem mówią same za siebie. Jednak w ciągu dwóch lat i kilku miesięcy przez Kino Nowe Horyzonty przewinął się milion widzów. Europejska Stolica Kultury 2016 jest projektem, który daje ogromne możliwości finansowe, organizacyjne i promocyjne. Natomiast we Wrocławiu część osób, będących naturalnymi odbiorcami tej inicjatywy – czyli animatorzy kultury, organizatorzy wydarzeń, aktywiści – patrzy krytycznie na proces przygotowań do obchodów ESK we Wrocławiu. Akurat Kino Nowe Horyzonty szybko stało się forum, gdzie odbywa się debata publiczna (np. podczas Społecznej Akademii Kultury czy Nowego Wrocławia), ale pytanie do pana, jako kuratora ESK ds. filmu: czy widzi pan szansę, żeby na tym ostatnim etapie odbiór projektu ze strony tych grup zmienił się na lepsze?

Na szczęście potrzeba uczestnictwa we wspólnocie wciąż daje się zaobserwować... Ja się o przyszłość kina oglądanego w grupie nie obawiam. Pytanie tylko, czy obiekty kinowe, jakie znamy dziś, będą odpowiadać na potrzeby widzów. Znamy przecież z Europy, ja ostatnio miałem okazję zobaczyć to na własne oczy w nieodległym Lipsku, obiekty wielofunkcyjne, takie kombinaty kultury. Te same sale pełnią tam funkcje kinowe naprzemiennie z koncertowymi czy teatralnymi, przy jednoczesnym rozwinięciu funkcji restauracyjnej.

Problemem Europejskiej Stolicy Kultury jest kwestia PR-u oraz sposobu prezentacji przygotowań. Brakuje jasnej strategii komunikacji. Prawie dwa lata jestem kuratorem, znam projekt od środka, więc wiem, że przygotowywane są świetne wydarzenia, nie tylko te spektakularne. Jest bardzo dużo projektów partycypacyjnych. Na przykład od roku mikrogranty aktywizują społeczność. Na pewno w niektórych założeniach są błędy. Wg mnie Impart nie powinien być organizatorem wydarzeń, powinien skupiać się na idei ESK i wspierać różne podmioty, które chcą wziąć udział w ESK. Nie znam tak precyzyjnie nastrojów wszystkich animatorów z Wrocławia, ale docierają do mnie głosy krytyczne. Sam też nie zgadzam się z niektórymi miejskimi decyzjami. Sądzę, iż można by

W zasadzie nasz pomysł na Kino Nowe Horyzonty był właśnie taki od samego początku. Czy taki model się sprawdzi? Na razie się sprawdza. Pan powiedział, że już staliśmy się „miejscem”, ale wg mnie jest jeszcze dużo do zrobienia. Mam nadzieję, że po 2016 roku

Domek Romański we Wrocławiu, druga połowa lat 80., fot. Mirosław Emil Koch na górze: koncert zespołu Kormorany, na zdjęciu od lewej: Piotr Blusmen Jankowski, NN, Marzena Gołacka, Jacek Ponton Jankowski; po lewej: jak wyżej, na zdjęciu: Jacek Ponton Jankowski; po prawej: dolna kondygnacja galerii


21


22


bardziej wsłuchiwać się w różne krytyczne głosy. Jednak jestem przekonany, że te głosy, które docierają też do zarządzających miastem i kulturą, są starannie analizowane i w następstwie tego mogę zaryzykować tezę, że po 2016 roku sposób zarządzania kulturą we Wrocławiu się zmieni. To będzie też wynikiem oddolnych głosów krytycznych, związanych ze sposobem finansowania poszczególnych projektów, transparentnością tych procesów. To może być największy sukces Europejskiej Stolicy Kultury 2016. W szerszym kontekście ważnym komunikatem dla prezydenta było to, że doszło do drugiej tury w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich. Wiem, iż to zdarzenie również poddano analizie. Sytuacja z Wyspą Słodową pokazuje, że głos społecznie zaangażowanych jest brany pod uwagę. Kolejnym ruchem otwierającym urząd miasta na stronę społeczną jest zaproszenie Towarzystwa Upiększania Miasta Wrocławia do współtworzenia strategii rozwoju miasta. Dla mnie największym problemem, o czym też mówię przy różnych okazjach, jest przedłużający się brak komunikacji. Wypływał komunikat „włączcie się”, ale nie było jasne, w co konkretnie można się włączyć.

Akcja „Major na Sentora”, ul. Świdnicka we Wrocławiu, 1989 r., fot. Mirosław Emil Koch, na dole po lewej: Krzysztof Skiba

Gmina Wrocław już bardzo dawno zadeklarowała, ile pieniędzy przeznaczy na ESK. Rada Ministrów podjęła decyzję o wsparciu tego projektu, jeszcze zanim dowiedzieliśmy się, które z polskich miast będzie mieć ten zaszczytny tytuł. Do tej pory – a jesteśmy 8 miesięcy przed rozpoczęciem obchodów – nie wiadomo, ile pieniędzy dostanie Wrocław z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Polityka się w to wmieszała. Gmina Wrocław złożyła wszystkie projekty w odpowiednim czasie. Ciągle nie znamy szczegółów, trwają konsultacje społeczne, które ogłosiła pani minister Omilanowska. Pierwotnie rząd deklarował kwotę 205 mln złotych, obecna jest mniejsza o połowę. Dla mnie to niezrozumiałe, że poprzedni minister kultury, Bogdan Zdrojewski, nie doprowadził sprawy do końca. Tym bardziej, że zrobił on bardzo dużo dla Wrocławia, wygrał przecież nawet plebiscyt „Gazety Wyborczej” na człowieka 25-lecia we Wrocławiu. Więc co my mogliśmy komunikować w obliczu takiej niepewności? Jak planować? Szkoda, że tak to się poukładało, ale wierzę, że Europejska Stolica Kultury to będzie ważne i udane wydarzenie, które we Wrocławiu będzie kontynuowane także po zakończeniu roku 2016.

23


24

Gabinet stomatologiczny, Wrocław 2015, fot. Filip Basara


25


26


27

Kompozycja pozioma nieograniczona, widok wnętrza instalacji, MWW, 2014; na sąsiedniej stronie: Kompozycja pozioma nieograniczona, Manifest, MWW, 2014 Praca zrealizowana w ramach wystawy Niemcy nie przyszli zorganizowanej przez Fundację ArtTransparent we współpracy z Muzeum Współczesnym Wrocław w 2014 roku.


28

Gabinet Stomatologiczny, Wrocław 2015, fot. Filip Basara


29


30

Polonia, neon, 2014. Neon odzyskany z nieistniejącego już kina Polonia. , formie po raz pierwszy prezentowany był podczas Przeglądu Sztuki Survival Miasto - Stan Zapalny w 2014 roku. W nowej Aktualnie znajduje się na dziedzińcu Centrum Reanimacji Kultury we Wrocławiu.


31


32

Cytat z Księgi Bokonona z powieści Kurta Vonneguta Kocia Kołyska. Praca zrealizowana przez Dominikę Łabądź i Pawła Jarodzkiego podczas Rytuału X w Porcie Wrocławskim, 2013


33


Najważniejsza była próba Dlaczego tak niewiele zespołów wrocławskich lat 80. pozostawiło po sobie nagrania, skąd się wzięli skinheadzi, i jak sobie z nimi radziła w latach 90. Punks Banditen Brigade

Z Łukaszem Medekszą, basistą zespołu Działon Punk, rozmawia Paweł Piotrowicz 34

Paweł Piotrowicz: Jak miałem chyba 15 lat i byłem na koloniach w Międzygórzu, to był ze mną w pokoju taki młody punk, który miał glany i opowiadał bardzo zajmujące historie o Punks Banditen Brigade, ekipie, która się zbierała w knajpie Kaktus. Łukasz Medeksza: Nie Kaktus, a Zbyszko! W Zbyszku przy placu Grunwaldzkim. Opowiadał mi o niej… Jaka była to grupa i co miałeś z nią wspólnego? Punks Banditen Brigade, czyli PBB, powstała w 1989 roku. Stworzyli ją punkowcy, z których część tworzyła wcześniej inną znaną załogę – tzw. Bramę Oławską. Idea przyświecająca PBB była prosta: kontestowaliśmy upadek punka. Musisz pamiętać, że subkultura ta pogrążała się wówczas w dekadencji. Po pierwsze: wielu punków grzęzło w nihilizmie, zachłystywało się ciężkimi używkami typu klej czy denaturat. Po drugie: niemal każdy z nas prędzej czy później padał ofiarą działań konkurencyjnej, agresywnej subkultury, jaką byli skinheadzi. Oni niemal dosłownie skakali nam po głowach. Byli realnym, fizycznym zagrożeniem. Łatwo się domyślić, że zdegenerowani, zarzygani, naćpani klejem punkowcy byli łatwym – zbyt łatwym – celem bandyckich ataków ze strony skinheadów. Punks Banditen Brigade zgromadziła punków, którzy uznali, że dłużej tak być nie może. Że nie można się degenerować. A skinheadom należy dać stosowny odpór. Nazwę PBB wymyślił podobno pewien mój sympatyczny, bitny kolega, notabene polski Tatar. Ja wszedłem do tej ekipy na samym początku 1990 roku, wraz

z kilkoma kolegami ze Śródmieścia (z tej jego części, która dziś zwana jest Nadodrzem) – m.in. z Darkiem i Mańkiem, z którymi mieliśmy kapelę. Mieszkaliśmy wtedy w okolicach Pomorskiej. Któregoś razu wybraliśmy się na jakiś koncert poza Wrocławiem. Czekając na pociąg, na dworcu, poznaliśmy dziewczyny i chłopaków, którzy – jak się okazało – byli z PBB. I jeszcze tego samego dnia staliśmy się częścią ich załogi. Wtedy właśnie poznaliśmy się m.in. z Danielem, który był najbardziej rozpoznawalnym punkiem z PBB, uchodził za lidera tej ekipy. Danielem Miszkurką? Tak. W rezultacie pogawędek prowadzonych tamtego dnia w pociągu my dołączyliśmy do PBB, a Daniel dołączył do naszego zespołu. Został wokalistą. Zaraz potem pojawiła się nazwa kapeli: Działon Punk. Wymyślił ją Maniek, perkusista. Od tej pory mamy dwie przeplatające się historie: tę o PBB i tę o Działonie. PBB spotykała się przy placu Grunwaldzkim. W lokalu, który wówczas nazywał się Zbyszko. Teraz jest tam pizzeria o nazwie Bravo. Przychodziliśmy w każdy piątek, o godzinie 17. To był taki cotygodniowy rytuał. Trudno mi dziś powiedzieć, kiedy PBB przestała istnieć. Może w 1992 roku, a może dwa lata później? Nasze drogi w naturalny sposób się rozeszły. Nazwa PBB przestała być używana. Ostatnie niedobitki spotykały się towarzysko przy placu Grunwaldzkim chyba jeszcze w drugiej połowie lat 90. Głównie po to, by pograć w piłkę, wypić piwo, porozmawiać. Na samym początku, na przełomie lat 80. i 90., PBB była środowiskiem może


Koncert w klubie Tunel (?), pod wzgórzem Partyzantów, 1991-1993 (?). DZW – Dawno Zapomniane Wartości, na wokalu Dawid, z przodu z gitarą Darek, druga gitara w tle Sztubak

kilkunastoosobowym. Stopniowo stawaliśmy się coraz bardziej popularni w miejscowej subkulturze. Bywały piątki, gdy na spotkania do Zbyszka przyjeżdżały dziesiątki punków z całego miasta. Pamiętam jeszcze napisy PBB na murach. Tak, niektóre do niedawna były widoczne w paru miejscach. Na filarach mostu Grunwaldzkiego jeszcze kilka lat temu z jednej strony był napis: PBB wita, a z drugiej: PBB żegna. Byliśmy chyba wzorcem dla wielu punkowców. Na początku lat 90. wśród wrocławskich punków modne było nazywanie załóg nazwami przypominającymi PBB. Funkcjonowały więc takie określenia, jak Chuligans Kanał Brigade (CKB). Jednocześnie odrodził się punk rock we Wrocławiu. Ten prosty, rdzenny, krzykliwy. Wcześniej, w drugiej połowie lat 80., w naszej części undergroundu dominowały różne mutacje postpunka, mieszanie gatunków, eksperymenty. Ale w okolicach 1989 roku zaczęło wracać proste łupanie. W tym nurcie mieścił się Działon Punk. Graliśmy koncerty z takimi zespołami, jak Stan Oskarżenia, Akcja Bezpośrednia, Latające Odchody i wieloma innymi. Po latach można powiedzieć, że stworzyliśmy nową, wrocławską scenę punkrockową. Wspomniałeś o odporze PBB wobec skinheadów, że chciano zerwać z takim popularnym wizerunkiem punka jako osoby

zdegenerowanej. Jak taki bezpośredni odpór wyglądał? Umawialiście się na ustawki ze skinheadami? Ustawki to obyczaj z innego świata, kibolski. My przede wszystkim musieliśmy – że tak powiem – zadbać o przetrwanie biologicznej substancji subkultury punkowej. I stopniowo poszerzać zasięg naszego władztwa w mieście. Nie interesowały nas kibolskie potyczki z jakimś konkurencyjnym gangiem. Przeciwnie, chcieliśmy robić swoje, tworzyć, rozmawiać, bawić się – ale przeszkadzali nam w tym bandyci. To był doraźny problem do rozwiązania, a nie główny cel naszej aktywności. Ale oczywiście zdarzały się rozmaite burdy uliczne, bójki, gonitwy. Koledzy z PBB wiele razy ścierali się bezpośrednio ze skinheadami. Znana mi jest jedna próba zorganizowania czegoś na kształt ustawki. W 1990 roku, wiosną lub latem. Ktoś rzekomo umówił PBB z jakąś ekipą czołowych skinheadów. Mieli przyjechać na plac Grunwaldzki. PBB było przygotowane. Ale oni nie przyjechali. Sam do dziś nie wiem, czy faktycznie ktoś wtedy umawiał takie spotkanie. Z kolei w 1991 roku zdarzyła nam się duża, nieplanowana burda z kibolami Śląska na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Wracaliśmy silną ekipą z jakiegoś koncertu. Było późno, około północy, ciepło, pogodnie, bo czerwiec. Wychodzimy z dworca, a tam kibole, którzy z kolei chyba mieli jechać na jakiś mecz. Zaczęło się od pyskówki. Obrazili nasze koleżanki. Źle trafili, bo moi koledzy z PBB byli krewcy i nie lubili chamstwa, zwłaszcza w miejscu publicznym. No i nagle zrobiło się efektownie. Fruwały kubły na śmieci, było dużo krzyku. Na to wszystko wpadła z pełnym

35


36

impetem policja po cywilnemu. Dziwnym trafem nie zainteresowała się kibolami. Przeciwnie, zwinęła niemal całą naszą ekipę na komisariat przy Jaworowej. Tam dodatkowo zostaliśmy spałowani. Zatrzymali nas na 48 godzin. Pokazała nas nawet telewizja Echo. Skini często wtedy nachodzili różne koncerty, pamiętam akcje w klubie Podium przy placu Świebodzkim (później przeniesionym), na wale na Różance. Takie najazdy były częste. A czy ze strony PBB też zdarzały się podobne akcje? Nie wiem, jest jakiś koncert skinheadów i tam wbijacie? Nie, takich akcji nie było. Skinheadzi bardzo rzadko organizowali sobie koncerty. A gdy już je robili, to byli w zbyt dużej masie, żeby ktokolwiek tam – jak powiedziałeś – „wbijał”. Faktem jednak jest, że takie właśnie wjazdy na koncerty były wcześniej specjalnością skinheadów. M.in. dlatego powstało PBB – żeby bronić się przed tą agresją. Pod koniec lat 80. skinheadzi całkiem bezkarnie zaczepiali ludzi, nawet w biały dzień, w centrum miasta. Urzędowali w Rynku – pod pręgierzem. Sam miałem tam przygodę z tą bandą. Wpadłem na nich niechcący, zaciągnęli mnie do swojego kręgu. Rozmawiał ze mną niejaki „Blondas”. Przypieprzał się do jakichś znaczków czy naszywek, które miałem na sobie. Na szczęście bez większej agresji. Musiałem tylko dać mu kasę na wino. Ale była to jedna z tych pogawędek ze skinheadami, które dały mi dużo do myślenia. Ci kolesie byli ekspunkami. I rozmawiali o punk rocku. „Blondas” chwalił mi się wtedy, że miał kiedyś irokeza na głowie. Dziwny jest ten świat.

Ściana na Ostrowie Tumskim, koło „Papieża”, po zamalowaniu na ładnie i ponownym zamalowaniu. Od lewej: Wojtek, Daniel

No właśnie. Ja wtedy miałem 16 lat. Te punkowe wspominki skinheadów były dla mnie dużym zaskoczeniem. W podobny sposób rozmawiał ze mną – to było chyba również w 1989 roku – niejaki „Siudy”, jeden z hersztów wrocławskiej załogi skinowskiej. Zaczepił mnie któregoś popołudnia pod Indeksem, na Szewskiej, przed jakimś koncertem. Uznał za stosowne pogawędzić ze mną na temat Sex Pistols – i to jako fan, a nie przeciwnik tej kapeli. Paradoks: masz do czynienia z konkurencyjną subkulturą, z kolesiami, którzy atakują i biją punków, ale jednocześnie z rozrzewnieniem wspominają czasy, kiedy sami byli punkami. Na czym polegało to, że tyle osób przeewoluowało w taki sposób, na zupełnie inną stronę barykady? Pozwól mi jeszcze na drobną dygresję. Podobna ewolucja dotknęła także środowisko PBB, choć w inny sposób. Jakoś w pierwszej połowie lat 90. wielu moich kolegów z tej załogi również zaczęło utożsamiać się z subkulturą skinheadów. Co ich różniło od tych skinów, którzy byli naszymi przeciwnikami kilka lat wcześniej? Rzecz zasadnicza: sympatie ideowe. „Starzy” skinheadzi nie wiedzieć czemu podryfowali w stronę rasizmu, ostrego nacjonalizmu, niektórzy wręcz stali się wyznawcami Adolfa Hitlera. Natomiast ci moi koledzy, którzy kilka lat później


Załoga PBB przy ścianie na Ostrowie Tumskim, 1990. Od lewej: kawałek Fiodora, Kufel ze Świdnicy, Patrycja, Anka, Artur, Rafał, Daniel, Darek. Zdjęcie robi Małgorzata Helikopter

określili się jako skinheadzi (lub oiowcy), zdecydowanie odrzucali tego typu ideologiczne odchyły. Niektórzy uważali się za lewicowców, inni za tzw. „apolitycznych” skinheadów. Ale wszyscy byli zasadniczo antynazistami. Więc subkulturowy konflikt nadal trwał. Tyle że jego uczestnicy wyglądali nieco inaczej niż za pierwszych lat PBB. Czasem nie mogłem się nadziwić na spotkaniach przy placu Grunwaldzkim, że moi kumple są teraz bardzo krótko ostrzyżeni, noszą flyersy, mają wypastowane martensy, dżinsy-krowy. Tacy ładni. Niektórzy wyglądali jak stuprocentowi skinheadzi. Był taki moment, że trudno było odróżnić od siebie oba te zwaśnione obozy. Gdy widziałeś na ulicy kolesia w glanach i flyersie, to nie mogłeś mieć pewności, czy to punkowiec czy skinhead – a jeśli skinhead, to z której frakcji. Po sznurowadłach można było poznać. Z tego wniosek, że granica między tymi subkulturami była płynna. Subkulturowe tożsamości okazywały się dość umowne. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy tak było. Myślę, że mniej więcej w latach 1992–1995. Potem w naszej subkulturze stopniowo zaczęli dominować lewacy: anarchopunk, skłoty, stylistyka crustowa.

Wróćmy do tych pierwszych wrocławskich skinheadów. Dlaczego porzucali punkowanie i zostawali skinheadami? To była kwestia mody czy oni także ewoluowali światopoglądowo? Nie chcę mówić za tych ludzi, to jest pytanie do nich. Wydaje mi się, że przede wszystkim były to twarde, bitne chłopaki. Łobuzy. Potrzebowali mocnych wrażeń. Może zadziałał i taki mechanizm, że punkiem warto być, dopóki takich jak ty jest najwyżej dziesięciu w całym mieście. Gdy jednak punków jest już tysiąc, trzeba znaleźć coś nowego i znów być jednym z dziesięciu. Poza tym sam punk ewoluował. W latach 80. coraz silniejszy w jego obrębie stawał się nurt lewacki, anarchistyczny. Nie wszystkim to pasowało. Wydaje mi się, że „Blondas” klarował mi to wprost, wtedy pod pręgierzem. W polskim punku silne były też te nieszczęsne postawy nihilistyczne, o których mówiłem wcześniej. To również odstraszało. Więc oczywiście pierwszych skinheadów można zinterpretować jako przejaw kontestacji degenerującego się punka. Tyle że była to kontestacja bardzo niedobra, patologiczna, w zasadzie również nihilistyczna, destrukcyjna. Z czasem skinheadzi zaczęli wymyślać sobie rozmaite podpórki ideologiczne, by ją uzasadnić. Jedną z takich podpórek stał się neonazizm. Niedawno, już w 2014 roku, przy okazji premiery filmu Za to, że żyjemy, czyli punk z Wrocka odniosłem wrażenie, że temat tych pierwszych wrocławskich skinheadów z lat 80. i ich bandyckich działań to takie trochę środowiskowe tabu. Jeśli już o nim mówimy, to po cichu, w gronie wtajemniczonych. Na użytek świata zewnętrznego wolimy

37


38

kreować wizerunek zawadiackiej i trochę zabawnej subkultury punkowej, która kształtowała nasze młode lata, ale jakoś dziwnie zapominamy, że tę samą subkulturę próbowali zniszczyć młodzi faceci, którzy z niej się wywodzili. A przecież oni nie byli anonimowi. Nie przylecieli z kosmosu. Nie zniknęli. Paru z nich nawet pojawia się w tym filmie – tyle że nie w roli skinheadów, a jako jedni z wielu punków, którzy mieli śmieszne przygody z milicją. Uważam, że ten mroczny wątek w dziejach wrocławskiego offu należy kiedyś zbadać i opisać. Historia PBB jest nierozerwalnie związana z historią Działon Punk. Kto stanowił skład tego zespołu i jak w ogóle powstała kapela? Zespół założyli Darek, Maniek i Piotrek Żuk. Chyba w 1988 roku (a może już rok wcześniej?). Byli kolegami z jednego podwórka – przy ulicy Niedzielskiego, późniejszej ulicy Henryka Brodatego, w Śródmieściu. To rówieśnicy: wszyscy urodzili się w 1972 roku, czyli mieli po 15–16 lat. Darek grał na gitarze i śpiewał. Żuk był basistą. Maniek grał na bębnach. Nazwali się Prowokator. Teksty pisał chyba głównie Żuk, który już wtedy coraz mniej interesował się subkulturą i punk rockiem, a coraz bardziej działalnością polityczną, głównie oczywiście anarchistyczną, z której później był znany. Zresztą w tamtym czasie wyprowadził się już ze Śródmieścia i zamieszkał w innej części Wrocławia. Ja byłem od nich rok młodszy. Ale znaliśmy się, bo mieszkałem przy Pomorskiej, czyli tuż obok. Chodziłem do III LO, gdzie poznałem Mańka i Żuka. I na religię do jezuitów, gdzie z kolei

Ściana koło „Papieża” przed zamalowaniem na szaro. Fiodor i Daniel

poznałem Darka. Bardzo chciałem grać. Wiosną 1989 roku kupiłem sobie gitarę basową. Uczyłem się od Darka. Kiedy więc Żuk rozstał się z zespołem, wskoczyłem na jego miejsce. Próby graliśmy na plebanii jezuitów przy kościele św. Macieja. A od przełomu 1989 i 1990 – w piwnicy III LO. Gdy zająłem miejsce Żuka, chłopcy nie używali już nazwy Prowokator. Na początku 1990 roku dołączył do nas Daniel. I wkrótce przyjęliśmy nazwę Działon Punk. Istnieliśmy do jesieni 1992 roku. Wcześniej, jakoś w 1991 roku, Mańka zastąpił na bębnach Mariusz „Łysy”. Dodam, że równolegle mieliśmy z Darkiem i z „Łysym” instrumentalną, hardcore’ową kapelę Trio Paulina. Po rozpadzie Działona przeszliśmy z „Łysym” do Stanu Oskarżenia, gdzie graliśmy przez parę lat. A kontynuacją Działona była Alhambra, która powstała w 1993 roku (w składzie Daniel, Darek, „Biki”, ja). Działalność muzyczną zawiesiłem w połowie lat 90. Po nagraniu i wydaniu dwóch materiałów ze Stanem Oskarżenia i jednego z Alhambrą odszedłem z obu kapel. Jak wyglądało funkcjonowanie Działon Punk? Graliście jakieś regularne próby, koncerty? Gdzie to było? Mieliśmy próby dwa razy w tygodniu, popołudniami. Wpierw na plebanii u jezuitów, w małej salce w piwnicy. Wiąże się z tym pewna anegdota, która stała się jedną z wielu inspiracji dla PBB. Był rok 1989. Któregoś popołudnia nie mogłem przyjść na próbę, bo się


Punk patrol:) Załoga PBB na ostrowie Tumskim, 1990. Od lewej: Daniel, Rafał, Artur, Anka, Darek, Patrycja, Fiodor, Kufel ze Świdnicy, pies Skandal. Zdjęcie robi Małgorzata Helikopter

źle czułem. Jak się okazało, miałem szczęście. Bo właśnie tego dnia na próbę wpadli skinheadzi. W sile dwóch. Jednym z nich był podobno niejaki Mareczek. To był wtedy największy zabijaka w młodym pokoleniu skinheadów. Później zresztą związał się z mafią, gdzie funkcjonował pod pseudonimem „Łopuch” i został zabity w gangsterskich porachunkach w 1997 roku. No więc wpadli ci kolesie na próbę i narobili sporo zamieszania. Żaden z moich kolegów chyba nie oberwał, ale ci dwaj bandyci – o ile pamiętam – czymś rzucali, coś rozwalili. W rezultacie opiekun sali miał do nas później pretensje i musieliśmy zmienić miejsce prób. To właśnie takie wydarzenia powodowały, że trzeba było albo zacząć się bronić, albo zrezygnować z dalszej zabawy w życie subkulturowe. W latach 1990–1991 graliśmy próby w piwnicy III LO. A na sam koniec, wiosną 1992 roku – na skłocie, przy ulicy Purkyniego. Grywaliśmy też rzecz jasna koncerty, ale rzadko i nieregularnie. Pierwszy raz wystąpiliśmy przypadkiem. To był chyba kwiecień 1990. Poszliśmy jako PBB na koncert do II LO, przy ulicy Parkowej. Grał m.in. Stan Oskarżenia, z którym właśnie tego dnia się poznaliśmy. A ponieważ było nas z Działona aż trzech – Daniel, Darek i ja – to nasi koledzy z PBB zaczęli domagać się, żebyśmy wystąpili. Skandowali: Działon Punk! Działon Punk! No to dogadaliśmy się z „Kozą” ze Stanu Oskarżenia, który wskoczył na perkusję – i zagraliśmy. Sala się bawiła, debiut był udany. Kilka większych koncertów zagraliśmy w latach

1991–1992, z wieloma innymi, zaprzyjaźnionymi zespołami. Dwie takie imprezy były np. w kinie Piast na Pilczycach. Był punk rock, pogo, alkohol. Młodzieżowe czasy. Tylko Wrocław czy były jeszcze jakieś wyjazdy? Wyjazdy też, ale bliskie – do Oławy, do Trzebnicy... Na sam koniec, wiosną 1992 roku, Działon pojechał na koncert do Słupska. To jest ten występ, który został zarejestrowany w całości na wideo i do dziś krąży. Widziałem. Mnie tam nie ma. Poprzedniego wieczoru, gdy mieliśmy już jechać do Słupska i wychodziliśmy ze skłotu przy Purkyniego, napadli na nas skinheadzi. Złamali mi rękę. Nie mogłem jechać. Więc Działon wystąpił bez basisty. Czy zespół miał aspiracje, żeby nagrać coś w studiu, czy były to raczej akcyjne działania, bez aspiracji, by wydać kasetę? Oczywiście, że mieliśmy takie aspiracje. W końcu byliśmy przede wszystkim zespołem muzycznym. Bardzo nas kręciła ostra muzyka. Słuchaliśmy dużo różnych rzeczy, zresztą nie tylko punka, ale i metalu, jazzu, nowej fali. Sporo graliśmy i wymyślaliśmy. Głównie Darek i ja. Powstawało dużo piosenek albo samych tekstów. Niestety, ani jako Działon Punk, ani jako Trio Paulina nie nagraliśmy nic. Nie mieliśmy żadnego materiału ze studia ani żadnego dobrze nagranego koncertu. Co najwyżej jakieś toporne nagrania magnetofonowe z prób.

39


40

To się na nas zemściło. Działon Punk nigdy nic nie wydał. W 2000 roku postanowiliśmy nadrobić tę zaległość. Zeszliśmy się po latach, nagraliśmy kilka piosenek w studiu „Rogera” z Kliniki, poddaliśmy też masteringowi (u „Smoka” w Warszawie) część dawnego materiału rejestrowanego magnetofonami podczas prób – i tak powstała płyta Działona. Ale i ona się nie ukazała. „Melon” nam wtedy proponował, żebyśmy ją wydali w formie załącznika do „Arlezina”. Odmówiłem. Wolałem wydać normalną płytę, a nie tylko dodatek do gazety. To był mój duży błąd. W rezultacie zostaliśmy z niczym. Na szczęście dziś można bez problemu znaleźć ten materiał w Internecie, np. na YouTube. A czemu uważasz tamtą decyzję za błąd? Bo propozycja „Melona” była bardzo dobra. Prosta i konkretna. Płyta nie tylko byłaby wydana, ale w dodatku zostałaby rozprowadzona wraz z jednym z największych fanzinów w Polsce. Podjąłem jeszcze próbę wydania tego materiału nakładem jednego zaprzyjaźnionego wydawnictwa – ale bez efektu. Wiesz co, widziałem się ostatnio z taką koleżanką, która pamięta wasze koncerty i trochę was znała, mniejsza o to kto, i mówi: Słuchaj, punk punkiem, ale to byli tacy trochę, oprócz Darka, który był takim swojakiem, napięci trochę, zintelektualizowani goście. To nie były takie przeciętne punki, wiesz... Jaki ty masz stosunek do tego? Każdy z nas był inny. Trochę jak w porządnym boysbandzie – jeden musi być blondynem,

Idziemy na koncert w Trzebnicy, 1993. Od lewej: Daniel, Gaweł, Karol z Kaliszczuka (w tle), Robson, Siekan, Bogu

drugi brunetem, trzeci łobuzem, a czwarty inteligentem w okularach. Darek był gitarzystą, liderem, twórcą Działona, autorem połowy piosenek. Był też ostrym załogantem. Lubił imprezy, lubił ryzyko. Z nas wszystkich był chyba postacią najbardziej rockandrollową. Ale też studiował i skończył socjologię. Daniel był efektownym frontmanem – ze świeżutkim irokezem, w śnieżnobiałych spodniach. Szalenie sympatyczny, towarzyski. Duża osobowość. Nasz pierwszy pałker Maniek miał łapy jak bochny chleba, był nieco mrukliwy, ale przy tym preferował taki nieco koszarowy humor. Jego następca – „Łysy” – to z kolei trochę typ inteligencki, zdystansowany, mógł uchodzić za trochę wyniosłego. Razem ze mną studiował kulturoznawstwo. Byliśmy na jednym roku. A ja? Miałem chyba opinię inteligenta. A więc jednak studenci. Może stąd ta opinia, którą cytujesz.Chociaż na uniwersyteckie studia trafiliśmy z Darkiem i „Łysym” gdzieś tak dopiero w 1992, a nawet 1993 roku. A więc pod sam koniec Działona albo i później. Mieliście jakiś określony wizerunek? Widziałem na zdjęciach, że mieliście takie stroje, nie wiem, na ile konsekwentnie to robiliście, zainspirowane postaciami z Mechanicznej pomarańczy. To się wpisywało w coś, co można by pompatycznie nazwać etosem PBB. Skoro


kontestowaliśmy punkowy nihilizm, chcieliśmy wyróżniać się także wizerunkowo. Jeśli glany – to wypastowane. Jeśli ciuchy – to niepodarte. Białe koszule. Białe spodnie. I w pewnym momencie zainspirował nas image postaci z ekranizacji Mechanicznej pomarańczy. Zdarzało nam się tak wyglądać, występować. Choć była to już raczej końcówka Działona. Wyglądaliśmy momentami prawie jak kolesie z The Adicts, łącznie z melonikami na głowach. Widać to dobrze w tym materiale z koncertu ze Słupska z 1992 roku. Znaliśmy te wszystkie wzorce, bo – jak już mówiłem – słuchaliśmy sporo muzyki, oglądaliśmy dużo nagrań wideo z Zachodu. Skąd je znaliście? Każdy z nas coś zbierał. Jednemu udało się przywieźć kilka winyli z Zachodu, drugiemu przegrać jakieś koncerty na wideo – i powoli rósł zasób wiedzy do przyswojenia. Chłonęliśmy to wszystko uważnie. To już były czasy po upadku komuny, więc dostęp do muzyki i wideo był dość swobodny, choć oczywiście nie tak bezgraniczny jak obecnie. Nie było też kasy, żeby mieć porządne kolekcje muzyki, to często były przegrywajki z piątej ręki. Zresztą punk rock był dostępny już pod koniec komuny. Państwowe PRL-owskie radio puszczało zachodnie płyty punkowe i nowofalowe. I to w całości! Pierwszą płytę anarchistów z Crassu miałem przegraną właśnie z radia. To i owo udawało się przywieźć z Zachodu. Ja np. miałem kilka płyt Dead Kennedys, co pozwalało mi szczegółowo studiować ich teksty i przebo-gate wkładki z kolażami Winstona Smitha. Mieliśmy kilka sztandarowych, ulubionych materiałów wideo. Oglądaliśmy je non stop, zajeżdżając taśmy, na różnych imprezach, zwłaszcza u Tomka „Długiego”, który wykazał się na samym początku lat 90. ogromną cierpliwością jako gospodarz wielu intensywnych spotkań towarzyskich w niemal 100-metrowym mieszkaniu swoich rodziców przy Nowowiejskiej. Koncertowe wideo Dead Kennedys z 1984 roku znałem dzięki temu na pamięć. Podobnie jak dokument UK/DK o drugiej fali brytyjskiego punk rocka. Magnetowid „Długiego” służył nam za coś w rodzaju ówczesnej punkrockowej Wikipedii. Zresztą sam gospodarz prowadził z jednym kolegą offowy program muzyczny w telewizji Echo, gdzie puszczał fragmenty swoich zbiorów. A powiedz, było jakieś najbardziej spektakularne wydarzenie Działon Punka? Taki, wiesz, event, koncert, że poczuliście...

Że jest moc? Dla zespołu dużym wydarzeniem na pewno był koncert w Słupsku w 1992 roku. Działon przyjechał z innego końca kraju, jako kapela niemająca przecież żadnych nagrań na koncie. Czyli – wydawałoby się – nieznana. Gra w obcym mieście, w dość dużej sali. Jest jakieś 100–200 osób. I nagle okazuje się, że ta nasza szybka muzyka chwyta. Ludzie się bawią. Pełny sukces. Można było uwierzyć, że to granie ma sens. Ale wracając do twojego pytania o nagrywanie, powiem ci coś jeszcze. Za czasów Działona zrozumiałem, że dla mnie osobiście najważniejszym wydarzeniem w życiu zespołu jest próba. Nie koncert, nie studio – a dobra próba. Może właśnie dlatego nic wówczas nie nagraliśmy? Próby były najbardziej twórczymi momentami. A przy tym bardzo nas integrowały. Dużo eksperymentowaliśmy muzycznie. Wpadali znajomi. Niejedna próba zamieniała się w improwizowany koncert czy jam session. Tak było zwłaszcza na skłocie w 1992 roku. Próby Działona i Trio Paulina miały taką właśnie wspólnototwórczą moc. Bardzo dobrze wspominam też późniejsze próby ze Stanem Oskarżenia na Psim Polu. Bez słuchaczy, kameralne, wręcz intymne, ale szalenie naładowane skoncentrowaną, twórczą energią. Abstrahując na chwilę od Działon Punka – gdy pytałem o najważniejsze koncerty Arka Marczyńskiego, wspomniał np. Swansów w Pałacyku, The Ex, Nomeansno czy Skeleton Crew. Był też koncert Nico, w której ponoć zakochało się paru facetów z Wrocławia, jeździło gdzieś tam za nią po Europie, ona zresztą zmarła rok po tym wrocławskim koncercie. Arek wspomina też np. koncert Nomeansno w Poznaniu, na którym w Eskulapie popękały szyby. I mówi, że dzisiaj to niemożliwe, żeby uruchomiła się tego rodzaju energia jak wtedy, na przełomie 80./90. Jak sądzisz, z czego to wynika? Na tym koncercie w Eskulapie to nawet byłem. Że teraz ten koncert, to wiesz – idziesz gdzieś i nie ma tego klimatu. Ja np. byłem na takim koncercie w Pałacyku, chyba to było Positive Vibration, początek lat 90., to był totalny odlot. Dostałem jakąś wielką tubę w postaci wielkiego jointa i zemdlałem. Zrozumiałem to po 2000 roku, gdy pewnego razu trafiłem do Krakowa na koncert Conflictu. Przecież to legenda punk rocka. Gdyby przyjechali do Polski jeszcze w 1989 roku, to zrobiłby się z tego jakiś burzliwy miniJarocin.

41


42

Koncert byłby pretekstem do wielkiego zlotu setek punków z całego kraju. Pogo rozsadziłoby salę. Tymczasem tego dnia w Krakowie pojawiło się może ze 20 osób. Niewielki klub na uboczu, atmosfera raczej senna. Mało kogo ten Conflict interesował. Jeśli ktoś już w ogóle przyszedł, to głównie po to, by wypić piwo i się pogapić. Dlaczego w latach 80. i 90. było inaczej? Może dlatego, że wtedy jeszcze dominowała tęsknota za tym, żeby przyjechał ktoś z Zachodu i porządnie, ostro zagrał. Tak było może jeszcze do końca lat 90. Sam jeździłem w tamtej dekadzie na megaczaderskie koncerty do Poznania – tak zapamiętałem np. Sick Of It All w Eskulapie czy Subhumans na Rozbracie. Zawsze porywające były koncerty poznańskiej Apatii, którą widziałem w różnych miejscach. A nie sądzisz, że to kwestia tego, że człowiek ma pamięć i sobie idealizuje wydarzenia? Może trochę tak. Ale faktem też jest, że w latach 80. i 90. na koncertach była moc. Taki koncert to było święto. Sporą rolę odgrywały też kolejne trendy, środowiskowe mody. Koncert Nomeansno w Eskulapie był wielkim wy-darzeniem, ponieważ okazał się kulminacją ogólnopolskiej mody na połamany hardcore, którą w dużej mierze zawdzięczaliśmy działaniom Arka Marczyńskiego, zapoczątkowanym we Wrocławiu. Nomeansno był ikoną tego trendu. Dlatego do Eskulapa z całej Polski przyjechały tłumy. Klub nie pomieścił wszystkich chętnych. Poleciały szyby. Późniejsze koncerty Nomeansno w naszym kraju już nie budziły takiego zainteresowania. Dziś to po prostu jedna z wielu świetnych, ale jednak niszowych kapel z undergroundu.

Punk piknik na starorzeczu Odry koło Siechnic. Na zdjęciu Daniel

Wracając do sceny wrocławskiej: jakie wymieniłbyś ważne zespoły z przełomu lat 80. i 90.? Wspominałeś Stan Oskarżenia, Siłę Strachu... Czy istniało coś w rodzaju sceny? Myślę, że to m.in. w nawiązaniu do tamtych czasów mówi się o „wrocławskim soundzie”, o pewnym lokalnym sznycie wrocławskiej sceny, który ma być rozpoznawalny na muzycznej mapie Polski. Jakie zespoły były w tej grupie i na czym polegała ta wrocławska specyfika? W dziejach wrocławskiego punk rocka było kilka charakterystycznych etapów. Do połowy lat 80. dominuje proste granie. Powerocks, Zwłoki, Sedes – to kolejne czołowe kapele tutejszej sceny. Różniły się od siebie, ale wszystkie grały prosto. W połowie lat 80. mamy nieco dziś zapomniany, ale wyrazisty skręt w stronę oi!-a w postaci Excessu. To już jest moment, gdy pojawiają się skinheadzi. I zapewne nie jest przypadkiem, że jedną z kontynuacji Excessu była później neonazistowska Konkwista ’88. Ale druga połowa lat 80. to już radykalna zmiana. Górą jest eksperymentowanie, mieszanie gatunków. Punk rock spotyka się z postpunkiem, hip-hopem, metalem, reggae itd. Tak jest na całym świecie. Tak jest też we Wrocławiu, gdzie działa nowa scena z takimi kapelami, jak Mechaniczna Pomarańcza, De Musk, Los Loveros czy bardzo ostry Natchniony Traktor. Zdaje się, że nad tym nurtem próbował wtedy zapanować Czarek Marszewski, ale bez powodzenia.


Działon Punk na koncercie w Słupsku, 1992 (?). Od lewej: w tle przy perkusji techniczny Koniu, Darek na gitarze, Daniel

Nie ma praktycznie żadnych nagrań. Dopiero ostatnio zaczynają ukazywać się jakieś nieliczne nagrania tamtych zespołów. Arek Marczyński wydaje np. single Natchnionego Traktora, z którym był blisko związany w latach 80. Czemu właściwie zespoły nie nagrywały wtedy płyt? Bo np. zespoły warszawskie z problemami, ale nagrywały, a tutaj, oprócz Lecha Janerki, nikt nie nagrał płyty. Warszawy nie ma co porównywać z innymi miastami, bo dawała znacznie większe możliwości grania, nagrywania, koncertowania i promowania muzyki – nawet tej całkiem podziemnej. Ale przecież pod koniec lat 80. prężne sceny alternatywne działały m.in. w Rzeszowie (gdzie pod ręką było studio RSC) i w Trójmieście. Wrocław chciał mieć taką scenę – ale nie wyszło. Najwięcej sensownych nagrań z tamtych czasów zostało chyba po kolejnych kapelach „Kamana” i po Mechanicznej Pomarańczy. „Kaman” nagrywał płyty, które się nie ukazywały, na kasecie tylko... Nie wiem, dlaczego nie udało się rozkręcić tamtej sceny. Trzeba by zapytać Czarka Marszewskiego. W każdym razie tuż po jej zniknięciu w okolicach 1989 roku pojawia się ta nowa fala prostego punk rocka, w której

był m.in. Działon Punk. Moim zdaniem czołowym, najbardziej zawodowym zespołem tej naszej ówczesnej sceny był – i jest – Stan Oskarżenia. „Pajdo” z „Lokówą” od niemal 30 lat świetnie prowadzą tę kapelę. Grają koncerty, nagrywają kolejne płyty. Oni już w 1990 roku zrobili na nas spore wrażenie, gdy zobaczyliśmy ich na żywo w II LO. Ich pierwsza kaseta z 1991 roku to był pełny opad szczęki. A przecież działali kompletnie na uboczu. Przyjeżdżali z Psiego Pola, czyli z końca miasta, grali koncert, zabierali zabawki i jechali do siebie. Zaprzyjaźniłem się z nimi po 1992 roku, gdy zostałem ich basistą. Bardzo odpowiadała mi panująca w tym zespole atmosfera nienarzucającej się, ale efektywnej pracowitości. Unikatową kapelą były Latające Odchody z Kuźnik. Muzycznie przaśni, towarzysko uroczy. Kompletnie zapomniana dziś jest Akcja Bezpośrednia. To był zespół braci Zawadów z Leśnicy, który rozbłysnął na chwilę jak meteor, w 1991 roku, grając ostrego punka. Dobrze rokował, ale podryfował w jakimś innym kierunku i zdaje się, że prędko się rozpadł. Były jeszcze takie kapele, jak Siła Strachu i Dzikie Szmaty. Dzikie Szmaty to pre-Infekcja. Wywodziły się z Kuźnik. Grał tam„Słomek” z „Bikim”. Obaj potem znaleźli się w Infekcji, a „Biki” grał równocześnie z nami w Alhambrze. Zresztą sama Infekcja też zaczynała w tamtym czasie, na początku lat 90. Ale z tego składu, co teraz gra, to został tylko „Mokry”?

43


44

Tak, „Mokry” jest jedynym łącznikiem wszystkich składów Infekcji. „Słomek” i „Biki” pojawili się w tym zespole nieco później. Dodam, że na przełomie lat 80. i 90. grały we Wrocławiu różne inne kapele, nie zawsze z nami związane. Niektóre nieco starsze od nas. Choćby Pol Pot Boys z „Goszem” na wokalu. Czy Inkubator. Na Krzykach było jeszcze Rats Brigade – ale o nich wiem tylko z opowieści. Wiesz co, „Kaman” trochę o tym mówił, mniej więcej tak: ja byłem tutaj, na Biskupinie, za bardzo się nie ruszałem, by zobaczyć, co na Krzykach. Coś tam się słyszało, ale trochę jak przez ścianę. Na poziomie towarzyskim integratorem stało się właśnie PBB. Pod tym szyldem i wokół niego spotkali się ludzie z różnych

Tył IX LO, Brama Oławska. Od lewej: NN, Bogu, Daniel, Rafał, Drzazga, Magister, Robert, Darek, Baryła

warstw społecznych – od rodzin profesorskich po margines. Wszyscy na równych prawach. Kumplowaliśmy się niezależnie od tego, kto skąd pochodził i jaką miał sytuację w domu. PBB nie było też ściśle związane z żadnym osiedlem. Owszem, spotykaliśmy się na Grunwaldzkim i wielu z nas mieszkało w Śródmieściu. Ale w załodze byli też ludzie z Krzyków, z Popowic, zewsząd. Ogarnialiśmy całe miasto. Grunwaldzki był dla nas centrum Wrocławia – alternatywnym wobec Rynku, który do pewnego momentu był zdominowany przez skinheadów. Zmieniliśmy układ sił w undergroundowym Wrocławiu. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


Nierealistyczny realizm Rozczłonkować coś, rozbić, zatomizować jest łatwo, ale zatomizować i zbudować z tego spójny przekaz, świat, konkretną rzeczywistość teatralną, nie kierując się racjonalną logiką – już nie

Z Markiem Fiedorem, dyrektorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego, rozmawia Andrzej Ficowski* Andrzej Ficowski: Teatr Współczesny pod pana dyrekcją na pierwszej linii frontu stawia Tymoteusza Karpowicza, Helmuta Kajzara i Tadeusza Różewicza. Niektórzy komentatorzy mówią, że to już „dawni mistrzowie”. Co pan na to? Marek Fiedor: Strategia Wrocławskiego Teatru Współczesnego zmierza do sprawdzenia żywotności tekstów tych autorów, bez zakładania z góry jakiegoś rozstrzygnięcia w tej kwestii. Oczywiście mam swoje przekonanie co do wartości tych dramatów, ale inicjując projekt, nie spodziewałem się przecież natychmiastowego, powszechnego i jednoznacznie pozytywnego skutku. Niektórzy komentatorzy rzeczywiście już na wstępie ogłosili, że to „dawni mistrzowie” i nie warto do nich wracać, inni wskazują na niesłychanie „współczesne” ich brzmienie. Polaryzacja poglądów nie jest dla mnie szczególnym zaskoczeniem, ciekawe jest może to, że – z grubsza rzecz biorąc – pierwsza grupa rekrutuje się z recenzentów lokalnych, a ta druga – z ogólnopolskich. Przychodząc na to spotkanie, uświadomiłem sobie, że będziemy rozmawiać o outsiderach. Różewicz, do niedawna żywy klasyk, dzisiaj leżakuje na półkach bibliotecznych. Karpowicza w zasadzie się nie gra, a ostatnia premiera Weroniki Szczawińskiej tego faktu za bardzo nie zmienia. Kajzar, przeciwnik twardych narracji w sztuce, proponuje nam wychodzenie z rutyny twórczej formatowanej przez media. Na czym więc polega ewentualna żywotność takiej,

powiedzmy, mocno otwierającej postawy światopoglądowej? Wiele jest elementów tej postawy. Kajzar mówił o kryzysie człowieka i cywilizacji, a nie Polaka, nie Polski. To są kategorie dopiero dziś w pełni dla nas zrozumiałe. Dlatego gdy próbujemy opisać konsumpcjonizm, dehumanizację czy przemoc współczesnego świata, sięgamy do jego tekstów. Zwłaszcza interesujące może być dla nas podjęcie tematu przemocy. Kiedyś pojmowaliśmy ją jedynie jako opresję polityczną, dziś doświadczamy innych, może nawet bardziej zniewalających człowieka form przemocy. To dyktat idei, mód, poglądów, presja obowiązujących narracji estetycznych, politycznych czy intelektualnych. Tamta przemoc była „obiektywna”, dzisiejszej poddajemy się z własnej woli. To zresztą temat także Karpowicza. Więc Kajzar proponuje opór przeciwko temu formatowaniu, chce zbudować wspólnotę „słabych” jednostek, przeciwstawiających się „owczemu pędowi” zbiorowości, chce stworzyć wspólnotę, jak mówi, „suwerennych jednostek”, niezależnych, wolnych. Wolność jest tu chyba pojęciem kluczowym – jest wyzwaniem, które trzeba podjąć nawet za cenę odrzucenia, jest ciężarem podejmowania wyborów, dokonywania własnych ocen. Dziś jest to chyba jeszcze bardziej istotny aspekt jego poglądów, bo poddanie się zniewoleniu twardych narracji jest dobrowolne. Ludzie chcą się w tym labiryncie jakoś odnaleźć, chcą wiedzieć, chcą mieć pewność, mieć jakieś stałe punkty, chcą móc powiedzieć: to jest słuszne, a to nie, wiem, bo jestem w grupie, bo wspieram się autorytetem.

45


46

I przychodzi człowiek, który mówi, że odrzuca to wszystko. Paleta jego działań, począwszy od warsztatów, a skończywszy na koncepcji metacodzienności, jest imponująca. I sam zostaje, w pewnym stopniu, odrzucony. W latach 70. Kajzar nie wpisywał się ze swoimi poglądami w obowiązujące interpretacje rzeczywistości, zwłaszcza polityczne. Zarzucano mu eskapizm i naiwność. Ponieważ pracował za granicą i żył jedną nogą w Polsce, jedną na Zachodzie, widziano w nim oderwanego od rzeczywistości eksperymentatora, który uwiarygadnia władzę – tworząc bezpieczny, apolityczny, awangardowy teatr i błahe happeningi, legitymizuje jej oblicze orędownika wolności artystycznej. Bo polityczność traktowano wtedy jako jakiś rodzaj oporu przeciwko władzy. Choćby wewnętrzny. Nikomu nie przychodziło do głowy nazywać jego teatru politycznym. A to był teatr polityczny, tylko bliższy pojmowaniu tego słowa w sposób, w jaki my dziś go rozumiemy. Dla Kajzara „polityczność” to raczej wyczulenie na dramat, jaki rozgrywa się między indywidualnym „ja” człowieka a mechanizmami życia zbiorowego, niż zaangażowanie w głoszenie jakichś politycznych poglądów. Chyba też bliski w tym jest Różewiczowi.

od lewej: Tadeusz Różewicz, Tymoteusz Karpowicz

inności. Nie tylko nie podlegał mitowi patriotyzmu, ale w ogóle całej tradycji romantycznej. Postawa Grotowskiego – polemiki z tym dziedzictwem – była dla niego de facto petryfikacją, utrwaleniem naszej zależności od tamtego mitu wspólnotowego. Kajzar podważał taką źródłowość.

Tak, Kajzar kiedyś w swoich prywatnych zapiskach wyznał: Nie czuję się Polakiem, choć mówię po polsku i piszę, nie podlegam upiornym mitom patriotyzmu.

Był przeciwny wspólnocie na fundamencie metafizycznym, narodowym, plemiennym. Chciał wspólnoty kulturowej, jak mówiliśmy na początku: wspólnoty suwerennych jednostek. I odrzucał w ogóle koncepcję Grotowskiego docierania do źródeł człowieka, szukania tego, co wspólne, co unieważnia (właściwie: poprzedza) „różnicę”. Przeciwstawiał tej koncepcji piękną metaforę „rozlewiska” – widział tożsamość człowieka jako sumę różnych nurtów, odnóg, źródeł. To oczywiście wiąże się u Kajzara z całą tematyką „pogranicza” czy też „pograniczności”, z samodefiniowaniem własnej tożsamości za pomocą kategorii odmieńca, outsidera, innego, obcego… Ale myślę, że sens „pograniczności” zmienił się diametralnie. Paradoksalnie to, na czym Kajzar fundował stygmat wykluczenia, dziś stało się wartością. Czerpanie z różnych źródeł, przynależność do różnych formacji kulturowych, społecznych czy religijnych staje się doświadczeniem coraz bardziej powszechnym.

Polemika Kajzara z Grotowskim z lat 70. pokazuje odwagę jego gestu i fundament jego

Taki jest zresztą główny wydźwięk książki Marcina Kościelniaka Prawie ludzkie, prawie


od lewej: Tymoteusz Karpowicz, Helmut Kajzar

moje. Teatr Helmuta Kajzara. Kajzar – prekursor tego, co się dzisiaj dzieje. Doświadczenie „pograniczności” staje się dziś coraz powszechniejsze, tożsamość człowieka coraz częściej kształtuje się jako konglomerat różnych doświadczeń, przynależności, idei, wartości… „Pograniczność” jest wynikiem wolnego wyboru, jest aktem wolności. Potrzeba prostych i jednoznacznych identyfikacji tożsamościowych nie determinuje już tak naszego życia. Kiedyś historia tworzyła pogranicza i wyrzucała na nie ludzi. Dziś ludzie sami szukają swoich pograniczy. Kajzar mógł powiedzieć: nie jestem ani stąd, ani stąd, więc jestem znikąd, jestem odmieńcem. Dziś mówimy: jestem i stąd, i stąd, i dlatego jestem bogatszy, pełniejszy. Karpowicz to z kolei postawa zupełnie inna. Odrzucenie i emigracja, na jaką sam się skazał. Uznany poeta i zupełnie pominięty i nieobecny na scenach dramaturg. Czy taka kondycja teatralna Karpowicza jest kwestią narzuconej na niego kliszy hermetycznego, lingwistycznego autora, który zarezerwowany jest dla elit? Jaką rolę mógłby pełnić Karpowicz w dzisiejszym teatrze? Gdy mówimy o Karpowiczu, podobnie jak w przypadku Kajzara, musimy myśleć nie tylko o samym dziele literackim (reżyserskim), ale także o bardzo szczególnym etosie artysty, swoistej filozofii sztuki, która staje się narzędziem poznania. Postawa artysty wobec świata i wobec samej twórczości

– jego uporczywe dążenie do „niemożliwego” – fascynuje radykalizmem i bezkompromisowością. W pisanym kilkadziesiąt lat temu eseju Sztuka jako ryzyko Karpowicz definiuje swe pojmowanie procesu tworzenia i relacji artysty wobec odbiorców. Zadziwia dziś trafnością diagnozy obserwowanych zjawisk i maksymalizmem stawianych przed twórcą zadań. To, co w praktyce realizował w swojej twórczości, znakomicie opisał w programowym eseju – manifeście. I jeśli szukać odpowiedzi na pytanie, jaką rolę mógłby pełnić Karpowicz w dzisiejszym teatrze, to myślę, że jest on nam wręcz niezbędny, choćby po to, by jego myślą i praktyką mierzyć miałkość i powierzchowność rozmaitych dzisiejszych artystycznych strategii. No dobrze, ale z jakich konkretnie powodów może czy powinien zainteresować dzisiejszy teatr? Wiem, że nie miejsce tu na obszerne streszczanie poglądów Karpowicza, ale nie mogę się oprzeć pokusie, by nie zacytować choćby kilku zdań wspomnianego eseju. Jedną z fundamentalnych kategorii, definiujących etos artysty, jest dla niego „szczerość”. Pisze m.in. tak: Szczerość w dramacie jest po prostu ryzykiem, które w spotkaniu z publicznością autor podejmuje na koszt własny, a nie tej ostatniej. Jest to rodzaj moralnej prowokacji skierowanej nie przeciwko widowni, a autorowi granej sztuki. (...) Szczerość jest pytaniem stawianym przez autora nie światu (jakże łatwo jest przepytywać świat), lecz sobie. Najwięcej właśnie sadystycznych nieuków znęca się nad ludzkością jej egzaminowaniem, wymyślając

47


48

skomplikowane pytania, aby obserwować z pozycji pseudo-siły belfra jak się pocą egzaminowani. Czyż nie brzmi to znajomo? Czy właśnie nie w takiej pozycji często ustawia się dziś teatr wobec widza? A z drugiej strony – czy w krańcowym maksymalizmie postawy twórczej Karpowicza nie odnajdujemy dzisiaj naszej własnej tęsknoty, o której mówił np. Krystian Lupa przy okazji Wycinki?

procentach niezrozumiałą (poza Polską) dla jej mieszkańców. Zaczęliśmy mówić językiem ezopowym, bo nie mogliśmy, w ciągu co najmniej dwóch stuleci aż do dziś, mówić językiem zwykłych ludzi.

Niewidzialny chłopiec w reżyserii Weroniki Szczawińskiej upewnił mnie w przekonaniu, że Karpowicz jest autorem, który pytał o Polskę, o rodzaj obecności Polski w „kosmosie”, o obecność w tym najbardziej szerokim i uniwersalnym kodzie. Podobnie ma się sprawa z Dziwnym pasażerem, to tekst, który siłuje się z ostatnim półwieczem po drugiej wojnie światowej. Moim zdaniem ta sztuka pyta o cień, który się ciągnie za wieloma Polakami, a być może, w sensie zbiorowości, za całymi pokoleniami. Karpowicz zdaje się mówić o depresji, z którą nadal, po tylu latach od zakończenia wojny, musimy się zmagać. On w tej sztuce bardzo uczciwie stawia sprawę w tej kwestii, w sposób właśnie nie publicystyczny, nie manifestacyjnie lewicowy czy prawicowy. Jak pan to widzi?

Na pewno Karpowicz w swoich dramatach przywołuje ten „cień”, o którym pan mówił, ale jednocześnie kieruje nas jakby ponad niego, w stronę uniwersalnego rozpoznania sytuacji człowieka. Charakterystyczne i wyjątkowe dla niego jest to, że zawsze mówi on o procesach dotyczących zbiorowości, w perspektywie indywidualnej, osobistej, jednostkowej. Cień pada na nas wszystkich, ale za naszą własną ostrość widzenia w tym cieniu odpowiadamy sami. Procesy społeczne i historyczne zawsze widziane są przez pryzmat indywidualnej odpowiedzialności moralnej człowieka. To jest fundament tej twórczości. Kiedy mówi, jak w Niewidzialnym chłopcu, o zniewoleniu człowieka przez system, to wskazuje jednoznacznie, że prawdzie zniewolenie dokonuje się w nas samych, że jest skutkiem dokonywanego wyboru. Co jest szczególnie dotkliwe dziś, gdy doświadczamy pełni wolności.

Pan sądzi, że u Karpowicza jest pewien rodzaj wskazania, że obiektywnie, historycznie ten cień został na nas rzucony i w związku z tym zachowujemy się tak, a nie inaczej? Może tak być. Oczywiście gotowej odpowiedzi nie mam, tylko takie przypuszczenie. Pytam, ponieważ może brzmieć w tym sugestia jakiegoś rozgrzeszenia, usprawiedliwienia. Sądzę, że jest zupełnie odwrotnie. Karpowicz swoimi tekstami robi fotografię rzeczywistości i mówi nam: zobacz, ja tak to widzę, nie wydaje ci się, że tak jest? Norwid pisał kiedyś o „zapolszczeniu”, natomiast Karpowicz bardziej nas „odpolszcza”. Przecież ironicznie pisał o „pożywce” narodowej, o „dojnej krowie” pamięci. Czy to nie jest przykład takiego zdrowego zaangażowania? Czy nie można odczytywać jego tekstów bez tych wszystkich starych zbiorowych diagnoz, ukrytych i jawnych, mówiących o micie romantycznym? Jeszcze raz zaglądam do eseju Sztuka jako ryzyko: Nasza literatura jest najbardziej metaforyczną literaturą kuli ziemskiej, w 90%

Właśnie, on wraca do kategorii polskości nie w sposób toksyczny i zmanipulowany ideologicznie, ale tak zwyczajnie, po ludzku.

Dramaty Karpowicza są w jakimś stopniu indywidualnym rozrachunkiem sumienia, osobistym remanentem etycznym bohaterów. To się zaczęło już w rozrachunkowym Wracamy późno do domu, dramaturgicznym debiucie z 1958 roku, gdzie ostro i bezkompromisowo postawiona jest sprawa ludzkiego sumienia. Proszę zauważyć, z jakiej perspektywy Karpowicz opisywał doświadczenie stalinowskiego totalitaryzmu – stało się tak, bo zatraciliśmy indywidualny imperatyw etyczny, osobistą odpowiedzialność za własne życie, instynkt prawdy. Wyszliśmy z „domu” – czy jest możliwy „powrót” do niego, choćby późny? Czy w poczuciu winy będziemy uciekać w egotyczny indywidualizm, czy próbujemy odbudować utracone sumienie? Czy odtworzymy wspólnotę jako swego rodzaju „sumę” indywidualnych sumień? Wszak w tytule autor używa liczby mnogiej: wracamy. Tak jak pan powiedział, Karpowicz nie tworzy teatru publicystycznego i w takim rozumieniu: politycznego. Polskiego


od lewej: Helmut Kajzar, Tadeusz Różewicz (opracowanie fotograficzne Marcin Maziej)

października nie opisuje dosłownie, ani nie tworzy na jego temat literackiej paraboli (jak choćby Andrzejewski) – po prostu widzi los konkretnego człowieka. I choć nie padają w tekście żadne polityczne konkrety, to jednak czytając dramat, doskonale wiemy, w jakim kraju i w jakim momencie historycznym i politycznym się zrodził. Podobnie jest we wszystkich dramatach Karpowicza. Ten jego „realizm” jest nierealistyczny, niedosłowny, dyskretny i co najważniejsze: dowcipny. W dzisiejszym teatrze prym wiedzie nurt publicystyczny, często wręcz tabloidowy. Czy Karpowicz z przekazem sprzed epoki technologii globalnej, w duchu starych mistrzów, jest w stanie się przebić i coś ważnego nam powiedzieć? Jak należy dzisiaj pokazywać jego teksty? Nie mam oczywiście żadnej prostej recepty inscenizacyjnej, ale trochę bym skorygował tę definicję twórczości Karpowicza. To chyba jednak nie jest przekaz sprzed epoki technologii globalnej, w duchu starych mistrzów. Język teatru Karpowicza jest niesłychanie nowoczesny i dzisiejszy teatr dogania – on w dzisiejszych technologiach może czuć się jak u siebie w domu. Oczywiście, jeżeli traktujemy go jako symbolistę, to nie ma o czym gadać. Ale w odniesieniu do Karpowicza to jakieś fundamentalne nieporozumienie. On, jako twórca dramatu, jest nawet nie lingwistą, ale… bo ja wiem… strukturalistą? Kubistą? Rozkłada świat przedstawiony na

poszczególne elementy i składa je z powrotem w innym porządku, innej konfiguracji, pokazując zupełnie nowe i nieoczekiwane zależności i sensy. I pokazuje świat jakby z wszystkich stron naraz. Jego dźwiękowe, polifoniczne „widzenie” świata, wyprzedziło o wiele, wiele zjawiska będące dziś codziennością teatru: stwarzanie w spektaklu nie muzyki, ale przestrzeni dźwiękowej czy budowanie muzycznej (tematycznej), a nie tylko fabularnej struktury narracyjnej spektaklu. Konstrukcja Dziwnego pasażera polega na ruchu jaźni, to taka „odyseja jednostkowa” w rozbitym i chaotycznym świecie. Karpowicz mówi niejako: jedyne, co jest stałe, to ty i ty możesz coś z tym zrobić, zachować się w stosunku do tego. Tak się dzisiaj nie pisze i w tym sensie Karpowicz jest dla mnie współczesnym autorem. Zachwyca aktualnością, nie tylko formą. To zakonserwowany w teatralnej przechowalni społeczny projekt. To jest kwestia rozpoznania rzeczywistości. Na jakim poziomie i w jakiej sferze się ono dokonuje. No i czasu, w którym się je formułuje. Karpowicz swój czas wyprzedził. Jerzy Grzegorzewski, wizjoner polskiego teatru, za swojej dyrekcji w Teatrze Narodowym realizował koncepcję Domu Wyspiańskiego. Pan, obejmując Teatr Współczesny, powołał się na współczesność Różewicza, Karpowicza i Kajzara. Przypomnijmy, że na Grzegorzewskiego, od samego początku jego dyrekcji, rozpętała

49


50

się nagonka, która trwała właściwie aż do śmierci. A wszystko w myśl braku odpowiednio pojętego zaangażowania. Zastanawiam się, do czego zobowiązują takie patronaty, do jakich zmuszają wyborów, jakie problemy praktyczne trzeba pokonywać, aby wcielać w życie takie zamiary?

(jak sprzedać produkt, a nie jak go stworzyć). Tu nie chodzi o szansę dla odbiorcy, ale raczej o szansę dla teatru. Jeśli teatr nie sięgnie po te teksty, to zaprzepaści okazję na żywy i mądry dialog z widzem. Bo że widzowie są do odbioru tych dramatów gotowi, nie mam najmniejszych wątpliwości.

Jeśli już zestawiać te przykłady, to są to jednak trochę inne sytuacje. Zasadności wyboru Wyspiańskiego jako patrona Teatru Narodowego nikt nie kwestionował. To wydawało się wręcz oczywiste. Niepojęte dla pewnych ludzi było to, jak Grzegorzewski czyta czwartego wieszcza – całkowita ślepota na to, jak właśnie „współczesne” sensy z niego wydobywał. W przypadku WTW chodzi o to, by dwóm autorom – patronom – przyznać w ogóle rację bytu. Po premierach Paternoster i Niewidzialnego chłopca przeciwnicy przedstawień, doceniając dobrą robotę reżyserską i aktorską, wskazywali na słabości tekstów – ich całkowitą dezaktualizację. Sytuacja naszych patronów, w stosunku do Wyspiańskiego, jest więc jakby odwrotna. Tak czy owak, myślę, że takie decyzje programowe zmuszają jedynie do konsekwencji i wierności.

O współczesności i nowoczesności Karpowicza już mówiliśmy. Podsumujmy i Kajzara.

W jednym z wywiadów podkreślał Pan kwestię formy, jej istotności. Ci trzej autorzy są autorami formy? No to może jeszcze raz zajrzę do eseju Sztuka jako ryzyko: Tak zwana troska o odbiorcę jest jednym z najbardziej ulicznych kłamstw. (…) Nie jest się prawdziwie sobą, jeśli się myśli o innych

Oryginalność i nowatorstwo Kajzara dotyczy także formy. Przecież cały proces rozwoju jego twórczości to ciągłe poszukiwanie nowego języka scenicznego, ciągła niezgoda na utrwalone, tradycyjne formuły teatru – od pierwszych dramatów, onirycznych przypowieści, do ostatnich, w których stapia narrację, didaskalia i dialogi w jeden strumień „teatralności”, z którego reżyser musi dopiero wydobyć kształt scen i postaci. To są techniki dramatopisarskie powszechnie dziś używane przez dramatopisarzy. I jeszcze jedno. O twórczości jednego i drugiego pisano, że stosują poetykę snu. Ale to nie jest sen surrealistów – odwzorowanie nieświadomości. Sen jest u nich kwintesencją teatralności, jest żywiołem teatru – bardziej w duchu Szekspira niż surrealistów. Jest zasadą, z której korzystają, konstruując formę swych dramatów. Mechanizmem teatralnym, który jednak w najmniejszym stopniu nie pozbawia ich dociekliwości i wnikliwości obserwacji realnego świata. * Współpraca: Gabriela Iwińska


Mayday, Wrocław! Straszne rzeczy, które w teatrze przytrafiają się ciałom i umysłom oraz takie, które nie zdarzają się wcale

Basia Chabior Kończył się, zanim się zaczynał. A wciąż trwał, biegnąc o krok przed tym, czego się spodziewał i czego oczekiwali ci, których zadaniem na czas spektaklu było trwanie wśród widowni i zachowanie ciszy (co nie zawsze się udaje) do tej chwili, w której pryśnie bańka iluzji i wiadomo będzie, że czas umowy na magię się skończył i teraz już gadamy na poważnie. Dlaczego nie mogę już dać się omamiać, oszałamiać, tumanić? Czemu nie zachwyca, dlaczego rozczarowuje i męczy? Dlaczego smuci, dlaczego powoduje gorzkie poczucie pustki i deficytu? To ze mną coś nie tak, czy to ty, Teatrze-We-Wrocławiu, potrzebujesz tlenu? *** Tytuł niniejszej garstki refleksji o teatrze (dawniej i dziś) jest zupełnie przypadkowo zbieżny z pewnym tytułem. Nie mam wcale zamiaru czepiać się przywołanego na wstępie wołania z afisza o pomoc. To, że spektakl według komedii autorstwa Raya Conneya (tytuł oryginału Run for Your Wife) został wyreżyserowany 23 lata temu przez Wojciecha Pokorę i od tego czasu jest z powodzeniem wystawiany na Scenie Kameralnej wrocławskiego Teatru Polskiego, powinno budzić szacunek, a nie szyderkę, nie ulega wątpliwości. Przecież to specyfika naprawdę wielkich scen, że potrafią sformatować repertuar tak, aby – w poczuciu trwałości i nieprzemijania, w jednoznacznym i równym rytmie oferowanych widzowi teatralnych parametrów – prezentować naprawdę dobrze skrojoną produkcję kolejnym pokoleniom ku chwale teatru, sztuki i uczciwie i spontanicznie nagradzaną brawami.

Nie żałowało się niegdyś, nawet w najbardziej siermiężnych polskich czasach, kasy na bilet na londyński musical Cats, grany nieprzerwanie przez 21 lat od 1981 roku – ten, kto mógł z pensji utoczonej wraz z emigrancką krwią na zmywaku wywalić taki majątek na komercyjne, aczkolwiek obłędnie dobrze zrealizowane przedsięwzięcie artystyczne, zyskiwał w kraju ziemniaka podziw i szacunek w kręgach kultury. Dziś podobnie można wspomnieć o fanaberii (najmniej 3 stówki za bilet, bez wliczania w cenę najtańszego nawet przejazdu z Polski) obejrzenia Billy’ego Eliota w londyńskim Victoria Palace Theatre. O tym, by ktoś – poza przybyszem z rubieży Polski – chwalił się uczestnictwem w konsumpcji poprawnej, bo przecież ćwiczonej na tych samych deskach, choć w innym składzie, przez ponad dwie dekady opowieści o zabawnym qui pro quo w związku z podwójnym życiem londyńskiego taksówkarza, jakoś nie słychać. Uznajmy więc spektakl za „krasnalową” atrakcję dla turystów i spuśćmy nań welon milczenia, refleksje i zadumy koncentrując wokół innych, nieco świeższych teatralnych zdarzeń z życia Wrocławia. O ile jest jeszcze możliwość wzięcia pod lupę tak rozstrzelanych konwencjonalnie i mentalnie zjawisk. Powiedzmy: Grotowski Kilkadziesiąt lat temu do Wrocławia przyjechał chłopak o imieniu Kurdu i podobnie brzmiącym pochodzeniu. Urodził się w biednej górskiej wiosce w irackiej części Kurdystanu, od młodości fascynował się i zajmował teatrem. Działalnością, której reżim Saddama Husajna bronił Kurdom nawet

51


52

pod groźbą śmierci. Nie wiem, jak Kurdu uciekł z Iraku do Szwecji – musiał być na to jakiś sposób. Ważne, że w Sztokholmie mógł żyć jak człowiek, cieszyć się opieką państwa, które pomagało każdemu, a ludziom zagrożonym utratą życia ze strony systemów i rządów w szczególności. Żyłby sobie tam chłopak dobrze i całkiem zasobnie ze szwedzkich stypendiów, a nawet realizował się, ponieważ, gdy tylko nauczył się trochę języka, zajął się tłumaczeniami na kurdyjski dramatów europejskich, zwłaszcza ukochanego przez siebie Strindberga. To jednak nie było to, o co mu szło. W 1985 roku jako 24-latek przyjechał w mrok polskiej komuny i szukał kogoś, kto nauczy go języka polskiego. Dlaczego przyjechał? Dziwił się, że ja się dziwię. To oczywiste! Bo tu, w Polsce, a szczególnie we Wrocławiu, jest najlepszy teatr na świecie, bo tu jest Grotowski. Mieszkam tu i tego nie wiem? To było zaledwie dwadzieścia lat po tym, jak cięcia w dotacjach dla opolskiej kultury sprawiły, że Teatr Laboratorium pożegnał Trzynaście Rzędów i przeniósł się do stolicy Dolnego Śląska. Trudno sobie dziś uświadomić, w jakim tempie ta teatralna myśl zyskała tak ogromną renomę na świecie. Może dlatego paradoksalnym finałem jest śmieszna medialna burza z ostatniego czasu. Oczywiście nie ma sensu podejmować próby przeprowadzenia kwerendy, co na ten temat napisano po dniu, w którym pękło niebo. Nagle bowiem okazało się, że 20-30 lat temu nawet w technikach i szkołach zawodowych uczono, kim jest ten gość, więc skoro takie czasy nadeszły, że niefrasobliwie do ignorancji przyznaje się osoba z zawodu obciążonego (niegdyś) obowiązkiem edukowania mniej zorientowanego społeczeństwa, to już tylko wstyd i hańba, obciach na cały świat, a tak ogólnie, to kto dziś w tych mediach robi, i że taka jest Rzeczpospolita, jakie młodzieży chowanie… A może nauczyciele przestali na lekcjach języka polskiego wyznaczać zakresy wiedzy, poddali się i zapadli się w sobie, więc tak zwana „dzisiejsza młodzież” to produkt własnego, indywidualnego toku nauczania – wiedzą to, czego sami chcą się dowiedzieć. W takiej metodzie samodzielnej edukacji łatwo można coś przeoczyć, ale równie łatwo, wręcz w sekundę (pod warunkiem dostępu do sieci) można to nadgonić. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, na czym polega działanie wielkiego napierdalacza hadronów – telewizyjna legalna blondynka

może nie mieć pojęcia, jak miał na nazwisko wielki sztukmistrz z Wrocławia z poprzedniego wieku. Został po nim pomnik trwalszy, niźli w spiżu ryty – choć i granitowa tablica faktycznie istnieje w tajemniczym i magicznym niegdyś zaułku – monument z ludzkich rąk, ciał i umysłów, dokumentów i aktywności. Aktywności przede wszystkim wokół wszystkiego, co jest codziennym, corocznym, mozolnym krokiem teatru ku nowemu. Mam na myśli Ośrodek. Spadkobiercy Nie towarzyszy mu już ta aura lokalnej sensacji, bo już nikt nie uznaje za ekscytującą obecności obcojęzycznych, egzotycznych przybyszy, przybywających tu z całego świata na staże. A poszukiwania prowadzone pod jego auspicjami nie są już magicznym korytarzem do Kapsuły Absolutu. Nie ma się co dziwić, że jego renoma funkcjonuje w wąskich specjalistycznych środowiskach, jest niemal niezauważalna, nie stanowi też już przedmiotu dumy wszystkich wrocławian, bez względu na stopień ich zaangażowania w teatralne życie miasta. A nawet tak: należy odczuwać dumę i zadowolenie, że tego brylantu nie ima się pauperyzacja i umasowienie, że jest skarbem, którego brudnymi łapskami nie chwyta byle prostak. A ten, kto chwyta, niekoniecznie nieuprawnionymi dłońmi, bo przecież tylu ludzi na świecie szuka szczęścia, szuka w nieoczywistych i fantastycznie wymykających się zdroworozsądkowemu mainstreamowi miejscach, dobrze zapłaci za możliwość zgłębiania tajemnic spadkobierców Mistrza. Warsztaty prowadzone są przez byłych współpracowników Jerzego Grotowskiego z różnych etapów twórczości, czyli tych, którzy pojęli wielką tajemnicę (Rena Mirecka, Jairo Cuesta, Maud Robart, Abani Biswas, James Slowiak, Ang Gey Pin). Zadanie niesienia światełka jego myśli wzięli też na siebie artyści, których inspirowały działania Laboratorium i którzy tworzą w przekonaniu, że idą drogą wskazaną przez Grotowskiego. Więc z jednej strony dobrze, że idea trwa. Każdy, kto poczuje w duszy żar, może zarezerwować sobie uczestnictwo w seminariach praktycznych pracy nad „ciałem scenicznym”, uczestniczyć w okolicznościowych


majówkach, jak na przykład ta, w której adepci po opłaceniu 200 zł (cena dla początkujących, stali uczestnicy mają 20 zł rabatu) zajmują się sztuką walki zwaną kalarippajattu, od XII wieku uprawianą w południowo-indyjskim stanie Kerala; to praktyka polegająca na przyswojeniu sobie sekwencji ruchowych i chwytów obezwładniających przeciwnika. Ćwiczący uczą się też sztuki obezwładniania przeciwnika, używania broni drewnianej i metalowej – patyka, kija, noża, włóczni, szabli, pałki… Aż trudno powstrzymać się od komentarza z dzikimi wężami w treści: kształcenie postawy duchowej. O! W końcu wszystko unosi się kilka centymetrów nad parkietem w ceglanych murach, które pamiętają Księcia Niezłomnego i zaklęcia wprost z zaklętego teatru, jakie towarzyszyły tamtym czasom i ludziom. I cóż można zrobić, gdy twoja idolka z czasów durnoty, niedościgniony wzorzec i bogini młodości i mądrości, dziś publikuje na stronach Instytutu Grotowskiego list do ciebie o tytule Przebudzenie i zaprasza cię do poszukiwania, oczywiście podczas laboratoriów Karawanasun, sensów wynikających z potrzeby przemiany energii, wydostania się z odosobnienia, bólu, samotności, przekroczenia potocznego stanu świadomości, rozpoznania siły, która nas nigdy nie opuści. Na to nie nabrałaby się, mam nadzieję, moja wnuczka. Ale też w życiu, w pracy powinniśmy być uczciwi, wiarygodni, spontaniczni, ponieważ jeżeli nie otworzymy przestrzeni dla czystych impulsów, powstanie akcja udawana – imitacja w zamian za komunikację (...). Kiedy umysł przestanie kontrolować i ego rozpocznie kontakt z głębszym poziomem, ciało przestanie stawiać opór, a impulsy i reakcje staną się autentyczne. W początkowo spontanicznym procesie zaczyna pojawiać się coś głębokiego i osobistego; może nastąpić moment tworzenia. To nie nasza wola decyduje o akcji. Jesteśmy prowadzeni przez czystą energię, która otwiera nieznane ludziom relacje. Uczestniczymy w żywym doświadczeniu tu i teraz. Jednocześnie przeżywamy coś w sobie samych i doświadczamy czegoś wspólnie z grupą. Podczas tych doświadczeń możemy rozpoznać osobistą moc, ideę, siłę twórczą, ale też siłę niszczącą – kto wie, może łatwo dać się porwać i znaleźć w tym absolutne oczyszczenie. Opuścić na chwilę ziemię, pozostając przy życiu: poprzez praktykę określonych ćwiczeń ciała, głosu, umysłu, duszy i emocji możemy dostąpić

wewnętrznego przebudzenia. Twórcza wyobraźnia może nam pomóc popatrzeć za zasłonę rzeczy codziennych, osłabiających wzrok, słuch i szczęśliwość magicznego dziecka, które wciąż w nas żyje i pragnie doznawać prawdy. Przygotuj, proszę, etiudę – to jest akcję zrodzoną z Twoich osobistych trosk i doświadczeń – i przyjdź. Czekamy na Ciebie. (...) Energia, która przychodzi z ziemi, z nieba, z nieznanego, jest naszym Przewodnikiem. Twoje serce może się otworzyć i może rozpocząć się dialog między nauczycielem a uczniem. Głębokie nauczanie nie może być praktykowane, jeśli nie istnieje bezwarunkowa Miłość. Miłość jest kluczem: Kto puka do bramy – będzie mu otworzona. Kto kocha – ma bramę otwartą. Wspaniale! Najlepiej! Jak dawniej! Jak kiedyś… A wokół toczy się życie robaków z kredytami w szwajcarskich frankach, bankach, jakieś Skoki, trzy kroki do sroki… Tak żałuję, że nie wciągnęła mnie ta wirówka absolutu (nie mylić z wysokoprocentowym napojem!). W leśnej bazie w Brzezince lub w studiu na Grobli, tudzież w lokalu Rynek-Ratusz, wysokim głosem intonowałabym pieśń czystości i wyzwolenia, pierogów lepienia, wszystkiego pozasystemowego, innego chcenia. Niczym kozią percią biegnąc w poprzednim stuleciu, prowadziłabym narybek dwoma ścieżkami zmienną drogą do działania, na chleb zawinięty w lnianą ściereczkę uczciwie zarabiając. Być może jednak powinnam dziś dać się przekonać, że 330 euro (250 dla uczestników z Europy Środkowej i Wschodniej) wydane na teatralną przygodę w leśnej bazie to najpiękniej zainwestowane pieniądze. Jeśli dokupi się jeszcze wygodny dres i „elegancki kostium, w tym buty”, które to należy koniecznie zabrać ze sobą w podróż do lasu oraz egzemplarz Krwawych godów Federica Garcii Lorki, to można w pełnym wymiarze przeżyć coś fascynującego; przejść przez sesję treningów fizycznych, plastycznych, dynamicznych, impulsywnych, rytmizujących, improwizacji tańca, wokalnych, emisyjnych, z zakresu technik intonacji, modulacji dźwięku, technik improwizacji aktorskiej, kreacji, montażu. A w finale – wystąpić w gotowym, przygotowanym wspólnie spektaklu. Na „laboratoryjne” proweniencje powołuje się również kilka wrocławskich inicjatyw teatralnych, czasem wystarczy „rezydowanie” w dawnej siedzibie. Tak więc z Grotowskim łączona jest grupa Studio Matejka, od 2010 roku eksperymentująca w rejestrach ekspresji fizycznej.

53


54

Jawnie odwołuje się do niego teatr ZAR. Grupa, jak ujawnia jej założyciel Jarosław Fret, opiera fundament twórczy na poszukiwaniach źródeł w kulturze Kaukazu i w innych miejscach Azji – poszukiwania dotyczą tradycyjnej pieśni pochodzącej z różnych tradycji. W rejonach ich zainteresowań leżą przede wszystkim wielowiekowe pieśni polifoniczne. Inspirujące dla grupy było odkrycie do dziś kultywowanej pieśni pogrzebowej ludów zamieszkujących Gruzję. Teatr uhonorował ten wyjątkowy zabytek etnicznego dźwięku, przyjmując jego nazwę za własną nazwę. Poszukiwania nowej płaszczyzny twórczej dla ZAR są długofalowe, wymagają podróży badawczych i mozolnego procesu konstruowania zbudowanych na zgromadzonym w drodze materiale nowych wartości. Od wykonawców wymagane jest każdorazowe odnajdowanie nowych możliwości wykonawczych, „przesterowywania” aparatu, ale taką przemianę musi przejść również widz, by otworzyć zmysł słuchu na odbiór. Artyści chętnie przywołują wypowiedź Grotowskiego, który uznawał, że teatr został stworzony przez Boga dla tych, którym nie wystarczał kościół. Nie ma wątpliwości, że to wrocławskie przedsięwzięcie będzie teatralnym beneficjentem ESK 2016. Zapewne z tego powodu zespół, od kilkunastu lat poszukujący inspiracji w wyprawach do źródeł, które odnajduje wśród skał Kaukazu, intensyfikuje swoją obecność we Wrocławiu, także w sferze dostępności dla wrocławskich

Plakat Krzysztofa Bednarskiego do Thanatosa polskiego w reż. Ryszarda Cieślaka w Teatrze Laboratorium, 1981

odbiorców: zaczyna funkcjonować zarówno w ogólnodostępnej ofercie repertuarowej, jak i w przestrzeni ulicznej, wychodząc z zaangażowanymi performansami. W zasadzie można by paradoksalnie uznać, że ci, którzy przesłanie Mistrza pojęli najdokładniej, powinni działać w niszy, bez glorii sławy, nagród i planów dotarcia do mas. Leszek Raczak, reżyser, który przed laty stał za Teatrem Ósmego Dnia, a potem opuścił zespół, by ruszyć swoją drogą, opowiedział niedawno w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że Grotowski nie istnieje w tradycji polskiego teatru dramatycznego, został przefiltrowany nie do poznania przez inne teatry. Nie sposób jednak marzyć, że w 2016 roku przydarzy nam się we Wrocławiu po raz drugi cud Uniwersytetu Poszukiwań Teatru Narodów, choć zapewne, jak to we Wrocławiu, będzie bardzo, bardzo, bardzo fajnie. Bardzo! Poszukując Mimo wszystko brakuje jednak teatralnych fermentów na miarę tamtych sprzed 30 lat. To nieszczególnie dziwi. Aby stać się opętanym teatrem amatorem, należałoby się wyrzec pokusy dorabiania w wolnym czasie do stypendium w pubach, na infolinii lub w fast foodach. Trzeba oddać swój czas, nie oczekując niczego w zamian. Gdybyż jednak można było z amatorskiego grania na scenie wydobyć choć trochę grosza, zainteresowania


pewnie by nie zabrakło. Wówczas jednak należałoby postawić na sprawdzonego konia: spektakle dla dzieci, które bez trudu uda się sprzedać niemogącym zbyt wiele wybrzydzać rodzicom przedszkolaków. Trzy dychy jak nic od maleńkiej główki i maszyna się kręci. To pomysł nowej inicjatywy teatralnej działającej z poręczenia katedry. Spektakl Pączkowe drzewo – o tym, że dzieci nie powinny odrzucać i wyśmiewać odmienności, kalectwa, niepełnosprawności – obsypany grantami i dofinansowaniami, powinien być pokazany obowiązkowo i na dodatek za darmo, a nie jest. I proszę nie odczytywać tego jako krytyki uczestnictwa maluchów w teatralnej edukacji i zniechęcania do sposobienia ich do roli przyszłych widzów. Wręcz przeciwnie, chciałoby się tego więcej i więcej – nic bardziej wskazanego! Tylko naprawdę nie wszystkich na to stać! Chciałoby się czegoś niemożliwego: szansy na uczestnictwo w dostępnej, niekoniecznie biletowanej kulturze, choć i taką rozumiem, cenię, szanuję. Przynajmniej dla dzieci albo przynajmniej od okazji do okazji, tak jak ostatnio, na okoliczność Przeglądu Piosenki Aktorskiej, zrobił Capitol. Za złotówkę najmłodsze dzieci uczestniczyły w warsztatach teatralnych pomagających ujarzmiać strachy, duszki i lęki. Pewnie nie doczekamy się więc ruchu amatorskiego, który mógłby postawić teatralny świat na głowie. Ciekawe, że kiedyś to amatorzy ze studenckich teatrzyków wyznaczali trendy, rozwalali skostniały system i odkształcali rzeczywistość w teatrze! Dziś muszą to robić odważni, obłąkani reżyserzy o charakterach, które już przy pierwszym osobistym kontakcie nie pozostawiają chwili wahania dyrektorom teatrów. Strach przed reprymendą i bluzgiem otwiera niektórym drogę do realizacji.

Fakt, że czasem wynikają z tego dla profesjonalnych teatrów ożywcze zjawiska: rewelacyjnej Tęczowej trybuny rewolucyjnego duetu Strzępka-Demirski nie sposób wyrzucić z pamięci, choć znacznie mniej entuzjastyczne wspomnienia zostawia Courtney Love, która zaznała życzliwego przyjęcia pewnie przede wszystkim z podziwu dla całości dzieła wizjonerów, którzy, wielka szkoda, rozczarowani opuścili Wrocław, ucieczkę swą akcentując ciężkimi kamieniami owiniętymi w paski papieru zapisane mocnymi, wulgarnymi słowami. Tak. Wielka szkoda po trzykroć, bo nawet chwilowy powrót Moniki Strzępki, związany z realizacją tegorocznej gali Przeglądu Piosenki Aktorskiej Proszę państwa, będzie wojna! (realizację pokazała telewizyjna dwójka) zaowocował fascynującym, nieoczywistym, zaskakującym i mrożącym krew w żyłach widowiskiem. Mrożącym… no może bez przesady. Mrożącym widowiskiem bywały przed laty we Wrocławiu przedstawienia sprowadzane w ramach Festiwali Teatru Otwartego, organizowanego przez Teatr Kalambur (tak, był taki... teraz myślicie, że to tylko knajpka). Jeden z nich zakończony nawet spektakularną napaścią na widownię aktorów z japońskiej grupy, którzy wcześniej zabili gwoździami wszystkie wyjścia z teatru. Rzecz miała swój finał w sądzie, bowiem śmiesznie nie było, zwłaszcza jednej widzce, której nietykalność cielesna została w imię sztuki poważnie naruszona. Może nie powinnam tak pisać, ale ten skandal – choć karygodny – jest niezapomnianym zdarzeniem. Co zaskakujące, wręcz nie do uwierzenia, w całym teatralnym zamieszaniu obronną ręką wychodzą nie młodzi, gniewni, niezależni, twórczy, eksperymentujący, nieokiełznani, nieskrępowani instytucjonalnymi formułami, lecz... stary, dobry, poczciwy, ale pełen ambicji i zapału Teatr Polski. Któż by kiedyś pomyślał, że tak się może zdarzyć.

55


Ilona Witkowska nie nie chce się spać. nie chce się robić. ty sobie wystawiasz kapliczki a na mnie tu wciąż coś czyha. droga (…) wolna ale weź na nią wejdź.

56

gniazdo ze śliny i gliny tu nic nie jest moje i wszystko jest moje bo wszystko jest nasze kim jesteśmy my? a, tak sobie żeśmy posiedzieli i uciekli

(bo wszystkie nasze czyny są aktami trwogi) o czym myślisz, oglądając czarodziejkę z księżyca? o tych drzewach, co ich tu nie ma. są takie wysokie. o zespole muzycznym, który nazywałby się nadąsane srebrne oczy i że chciałbym tańczyć wiem jak, ale nie umiem powiedzieć.


kółko graniaste łódź zatonęła koło Lampedusy. śmialiśmy się: Łódź zatonęła? miasto? my tu się śmiejemy, oni tam umierają. więc co? mamy się nie śmiać? kiedy się nie śmiejemy, to też umierają.

mistrzów świata uprasza się o spokój miłość, kurwa! a mi się pies dzisiaj popłakał pod sklepem a potem widziałam pana, który krzyknął: cham! i zatrzepotał rękami jak ptak a następnie przyjrzał się pustej ulicy; czy ktoś widział nikt nie widział, powiedziałam – ja, która widziałam.

odkryto czarną dziurę, która zjadła już 17 miliardów słońc kiedy spędzasz większość czasu trzy lata świetlne od siebie albo gubisz się w sobie, to co masz? chuja masz. a chciałbyś, oczywiście, wszystko. w pewnym momencie przestajesz też słuchać ludzi, bo przecież chciałbyś ich za coś polubić. usuwasz się, bo po twojej twarzy widać

57


pieski bo ja, proszę państwa, gdy już będę stara, sama i chuda to będę miała stado ratlerów i one się będą nazywały psy. choć pewne kwestie, potraktowane zbyt ogólnie się mszczą. Ilona Witkowska

58


Mikołaj Sarzyński Wierszyk na urodziny (Wrocław) Miasto przesiedleńców – osierocone podwórka, z pływającym tłuszczem w kałużach ogródków działkowych; Otynkowane przedmieścia, bez wyobraźni wychowują dzieci i psy – Nagroda za spowiedź poddaństwa, komunia przetrwania. Po zdjęciu młodych powiek, gołębie podrywają miasto uczuć, mosty rozplatają wyspę – nie los Ofelii, raczej arkę szaleństwa, raj po potopie – pokarm sępich dusz, krótko ostrzyżonych, z łańcuchem na szyi, ze skórą podpaloną lampą z solarium Po zdjęciu młodych powiek, nie śmierć przeraża, lecz śmierć uczucia Sprząta mieszkania oczekiwań, archiwizuje plany ucieczek. Żyję 32 lata i chce mi się wmówić, że znajdę Swoją drogę. Jakbym ją miał, jakby była ona dana w rejestrze przeznaczenia. Tylko młodzi i głupcy mogą dać temu wiarę. Oni bowiem są drogą. Po zdjęciu młodych powiek, chmury, sierpniowe komary, tną skórę, nie zostawią ran – słowa powiedziane, których nie można cofnąć, dają pogodzie zapach, którego się nie zapomni. Po zdjęciu młodych powiek, wszystko jest na swoim miejscu. Urodzony w mieście przesiedleńców, kolekcjonuję pasaże różnic w mieście emigrantów. I jest to zbawienna rozrywka. Rozrywka jest w końcu celem, dążeniem, Przesiedla emigrantów, emigruje przesiedleńców, wymyśla miasta, wymyśla Dla nich nowe nazwy. Nazwy, eucharystie nieprzespanych nocy, nieznanych kochanków, Burzliwych poranków, faktów życia, faktów codzienności, mienią się pełnią ludzkiej wolności – siłą, zdrowiem, sytością. Osiąga pełnię, jak księżyc, nie od własnego światła. Po zdjęciu młodych powiek, miasto przesiedleńców, miasto emigrantów, Most – pali się i każdy biegnie gdzie sądzi, że chce.

59


*** Od dziesięciu lat buszuję w korytach wolności. Rozgałęzienia, kolejne źródła. Zapadam się w szyb. Zapadam w lęki. Nie ciemność, nie pustka, lecz niekończące się echo kropli, zaburza nieruchomą taflę wspomnień. Być wolnym, nie do zniesienia – pajęczyna lęków i fobii. Wyemigrować z tym całym gównem w sercu, w duszy. I słyszeć od dawna, że duszy nie ma, że serce można przeszczepić. Buszuję w przeszczepach wolności. Słucham echa kropli. Blizna po uderzeniu klamrą pasa, owoc, którego nie zerwałem, mech w krwiobiegu lasu, bez ścieżek, bez drogi, w kierunkach zastygłych sosen myśli. Nie umiem goić ran pamięcią, żyć w dali zapachu, gdzie sen zamiera bez snu – cały jestem w tym wszystkim z ram, bez głębi.

60

Tak wygląda cumowanie do brzegu każdego ranka. Przed pierwszą kawą, po drugiej kawie. Przed papierosem i po papierosie. Ciało wypływa z pościeli, gotowe mnie przywitać. Nie wiem, dlaczego mnie wita. Dlaczego otwiera mi oczy, wkłada życie w usta. Spawa pierwiastki naszych serc. To ciało, z nawiedzonym w środku duchem, próbuje ocalić, co wydaje mi się, dawno utraciłem.

Pierwszy śnieg Pierwszy śnieg: bezdomni grupują się w kolejce do pociągu, który prawdopodobnie zabierze dusze mojego domu dziecka. Pierwszy śnieg przynosi smród choroby świata i jeśli wyglądam dziwnie, przez swoje podobieństwo do miasta, To dlatego, że Malwina nie jest już zmysłem bycia, a współczesność jest swoją istotą. Pierwszy śnieg: pozostałość po drodze, której nie skończyłem, dla ironii powiem, że nie zacząłem, tam, gdzie unosi się para z małych wulkanów jezdni, puch eksploduje i nie ma już pierwszego śniegu, jest imię Malwina, jest imię Mikołaj. A w dziecku pierwszy śnieg rozkwita. new york, grudzień 2008


Rzeka Zwiedziłem całe miasto, przeczekałem siebie. Składam w rzece ostatnie ptaki ulic, niewiele ścieżek pozostałych na obrzeżach. Woda poi spragnione oczy, przetapia opal w tkaniny światła – ujmuje mnie. Zaludniłem się plonem obłędu, pełen intencji umodliłem nowe, w sobie planety Wyszedłem z domu starego świata – nie krwawię Historia rzeki styka z brzegiem odbicie, nie w porę Klucz odpływu stwarza kruchą suchość ziemi dla bezdomnego psa. W obcym poranku rosy starego wiatru, śmiertelność i ziemia z bezchmurnego nieba, tworzą wspólny wigwam nawiedzonych. 61

Rozpinam kurtkę I rozpuszczam włosy, Wdycham zapach spalin wszystkich narodów świata – Chance for hope. Nie ma nic nadwyczajnego w miejscu, Z którego przyglądam się życiu, nie ma nic nadzwyczajnego w tym, Co widzę. Jedynie cud. Mikołaj Sarzyński


Michał Kozłowski Boje Boję się miłości jak lekcji basenu. Nie mam sznurka w slipach i trochę jest głupio. Ktoś mnie nastraszył, boje są z meduzy, miał mnie oswoić berek na kucaka. Boję się, boję, boje są z meduzy. Mam dobre wieści, to wszystko potrwa tylko siedem dni. W tyle powstał świat. 62

Dzień D. A więc nazywaj mnie jak chcesz, wczoraj przesiedziałem cały dzień nad wodą i zostałem na noc. Skok trwa, ale brak mu udziałów w rynku. Mam coraz gorsze możliwości regeneracyjne. Mieszkam na lotnisku. Bilet mam na wrzesień. Jest maj i piękna pogoda.

Chwila, w której zapadła decyzja o wznowieniu życia Patrzysz na mnie tak, jakbyś był całkiem pewien, tego, co wcześniej do ciebie powiedziałem. Posłuchaj raz jeszcze, widzę cię, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam, ale nie z bliska. Świat nie istnieje za murem Werony. I pan w to wierzy, panie Montecchi?


Święta Czego ty się boisz stojąc nago w kuchni? W oknie naprzeciw płonie już choinka, Mały podchodzi i zjada cukierka, staje w płomieniach i rozchyla usta. To chyba uśmiech, a może ból zęba, jedno i drugie, trzyma tylko chwilę.

Przebywam w mieście Kwarantanna Wyglądasz jak Boeing 777 podchodzący do lądowania. Widziałem cię raz, dlatego teraz mieszkam na lotnisku. Choć wiem, że to mała mieścina i raczej nie liczę na twoje podejścia

Prawdziwe życie jest chyba gdzie indziej To niemożliwe, że najlepsze, co mnie spotkało, to tost z majonezem i kapką ketchupu. No dobrze, było jeszcze wożenie kartonów w windzie, do której nasrały gołębie. Donoszę na siebie i wiesz jak to boli? Myślisz, że samoloty startują jeszcze o tej porze, bo bardzo pragnę dostać się gdziekolwiek. Michał Kozłowski

63


Kawałki (z) notatnika pisanego w ruchu Część II. Prace studyjne i inne, szkice

maot 64

(jakieś prace nad Cage’em) Improwizacja wg jednego dźwięku. Jednego instrumentu. Jednej figury. Jednego taktu. Jednej frazy. Jednej melodii. Podstawowej formy rytmu, cząstki. Zagrywki. Wypowiedzi. Przebłysku. Trzy części. Trzy perkusje. Pierwsza wskazuje jakiś punkt, zajmuje się nim, jest wokół niego. Pozostałe są membraną. Repetycja tego schematu, ze zmianą pierwszej na drugą, trzeciej na pierwszą i znów. Cytowanie. Dygresje. Humor. Kpiny. Kradzież tematu. Ćwiczenie (oćwiczanie, musztra?) ego, nadawanie własnego znaczenia. Zaprzeczanie. Podważanie. Odpowiedź. Teza za tezę, słowo za słowo. Kolaż. Energia zaangażowanej rozmowy. Z uwagą. Dyskusja. Kłótnia. Niechęć. Preparacja cudzej myśli na własny obraz. Słyszę ciebie według siebie. Nie ma dobrego wariantu, dobry mierzi. Ale. Niemniej. Tylko że. Mimo to. Spójnikowanie. Równoważenie. Subtelna przemoc. Łapanie się za dźwięki. Za słowa. Za uderzenia. Za brzmienia. Pochlebstwa. Umizgi. Satysfakcje. Zdobycze. Straty. Wspólność. Dochodzenie do niej, do jednej wspólnej cząstki gry. Współbrzmienie. Współczucie. Zgoda. Porozumienie i zrozumienie. Paraliż intuicji. Stupor lub jej letarg. Bardzo ważne jest symetryczne, sprawiedliwe miejsce i uczciwa przestrzeń. Możliwie obiektywna. Subiektywne indywiduum – to potrójne instrumentarium. Wskazana koncentracja. Publiczność (żarcik – osoby trzecie) poza polem działania. W oddaleniu bardziej niż w tle. Możliwe używanie kluczy-haseł, jeśli potrzeba jakichś narracji.

Trio stół. Opakowywanie – rośnie: stół opakowany. Rozcinanie, odrywanie, zdejmowanie powłoki. (3) sekwencje rytmiczne. Zabiegi: nacinania, wycinania, odrywania, usuwania. Dalej. Trio stół. Kamerton I, II, III, IV i dalej. Koła, aleatorycznie, każda orbita w innym rozpięciu, metrum, tempie, fakturze. Emocji Muzyka. Badanie powierzchni – dostrajanie – chmura – oddalanie – znika. Do ciszy – i dalej. (jakieś prace nad Cage’em) rybasiekieramartwa zielona mokra lalkafujarka/okaryna krzesło 4 x studio, makro-recording … (notatki, szkice) Przepraszam, gdzie jest numer 97, bardzo pana przepraszam, zgubiłam się i nie wiem, gdzie jestem, wie pan – mówi do mnie, tak, do mnie ta niemłoda kobieta na wózku inwalidzkim. Stoimy naprzeciwko siebie w pustej alejce. Zatrzymała mnie w połowie jakiejś niepotrzebnej myśli – wygląda na tle brudnej szachownicy tego blokowiska jak jego herb, marnie połyskując trzymanymi na kolanach reklamówkami czy jakimiś rupieciami. Mówi – lekko przeciągając słowa w dobrze zmarznięty (czy raczej nierozgrzany) sposób. Wózek jest najprostszy na świecie: to poobijany żelazny fotel na kołach. Skrzypi stojąc, pod samym jej ciężarem, ale zaskakująco lekko się go popycha w ten jesienią zapadający wieczór. Skostniale pobrzękuje jego pasażerka – do


mamy, wie pan, jadę, za rzeką mieszkam, siły już nie mam, ciemno jest, nie wiem, gdzie jestem, te bloki takie same, wie pan, tu czy tam. Czy pan może palący – zabrzmiała jak przedwojenny szyld – bardzo dziękuję, naprawdę. W milczeniu słucham, jak jęczy fotel – nie musi pan wszystkiego wiedzieć, nie muszę się, wie pan, tłumaczyć – stwierdza. Obłoczki dymu, turkot wózka. O, to tutaj, proszę, bardzo pan był uprzejmy. Hamujemy na podjeździe do ledwie oświetlonej bramy. Kobieta zgarnia swój foliowy dobytek, podrywa się z siedzenia i ciągnąc za sobą wózek, podchodzi do domofonu. Wbija kod i czeka – nie wyciągając papierosa z ust, na sekundę omiata mnie nieciekawym spojrzeniem: już sobie poradzę, dziękuję. (Spierdalaj) – tańczy nad nią obłoczek. Zostawiam ją za plecami, przede mną nadciąga noc, nad głową, jak kwaterki witrażu migają mieszkań żółtawe światła. (prace studyjne i inne, szkice) Dziesięć przykładowych stanów schematu życia: zdumienie (5) zabawa (10) nauka (15) bunt (20) uczucie (25) kreacja (30) zawód (40) wzruszenie (50) cynizm (60) rezygnacja (70) – (ponad to wszystko jest darowane). O i teraz, taki cykl miniatur, kameralnych potworków. (notatki, szkice) 23. Praski Konwent Teoretyków 2010, fragmenty. Byłoby ciekawie, gdyby tak wbrew wszystkiemu, co o K wiadomo i czego można by się po nim spodziewać, ten zacząłby napierdalać, dociskać, co tylko by mógł i gdzie tylko by mógł, wyrzygiwać światem na świat, obsrywać go do ostatniego czystego skraweczka, do imentu, systematycznie i precyzyjnie rozmazując obelżywą substancję odchodu. Gdyby tak z furią i bez zahamowań atakował K wszelką nietykalność, drwił z ludzi, z ich gęstych słabości i obślizgłych słabostek, z ich wypielęgnowanych w skrytości tajemnic! Gdyby z całą mocą i z iskrą w oku gnoił ich upośledzenia, ich maniery, ich odruchy, ich przekonania, ich wyznania i liturgie, ich niemoralność i społeczną obojętność, nie oszczędzając żadnego z jej atawizmów, nawet współczucia dla dzieci! Moi drodzy. Gdyby niósł nasz K pożogę zagłady obyczaju, szacunku i wszelkiego tabu, głosząc nawet najprostszym przekleństwem,

że nie ma historii, tradycji i dziedzictwa, że nie ma sumienia i anioła stróża nie ma, już od dawna tego śmierdzącego tchórza nie ma, a każdemu znajdziemy czysty kołnierzyk, żeby go obryzgać i uwalać, bo w końcu każdemu zabraknie świetlistej siły, honoru i szlachetności, by się bronić, i nie będzie, no naprawdę nie będzie takiego dobra, którego nie można by skalać, by nie wydłubać spod dna tej stęchłej dobroci brudu i zaprzaństwa, i egoizmów – jak kupy gnoju spod czystych paznokci – a potem to zakłamane, plugawe dobro odrzucić, i kijem zniewagi, odpychająco brutalnym, strasznym jak sękaty boski paluch z Kaplicy Sykstyńskiej, kijem sztywnym i dotkliwym, dźgającym od tysiącleci narzędziem w służbie bólu i tortury, gdyby powlec tym kijem dobro po błotach jak kawałek ścierwa, aż sczeźnie ono, straci formę i się zeźli, aż stanie się dobro niczym jakaś resztka gnijąca, resztka po własnym truchle wgnieciona pod cuchnący uryną murek! Jeżeli zło jest i się czai, to niech się wreszcie zatli, popłonie, popali i wypali – gdyby K tak myślał i tak działał, nie wpadłby w sidła biurokracji paranoi, a nawet w sidełka małego, cichego, wstydliwego gwałtu. Sam stałby się sidłem, pułapką, z łowionego – łowcą. I być może tamto zmieszczałe miasto, w którym trwał, stałoby się dzikie, demoniczne i gorąco niebezpieczne jak fawele w Rio (z tą uwagą, że fawele nie wzniosły katedr i zamków, które K mógłby, prawda, burzyć) i byłoby znacznie ciekawiej i prędzej postępowałby rozwój cywilizacyjny, na gruzach, w obronie, we łzach i z nienawiści ludzkość zawsze szła naprzód dwa razy szybciej i trzykrotnie dalej niż w podłym porządku drepcząc. Nie dla wnuków, a dla siebie ratunku szukano w pracowniach alchemików i święcie oburzonych skurwysynów walczących o sobie tylko znane dobro. Jedną zbyt nieśmiałą myślą był K od wzniecenia ostatniego pożaru. Odpowiedź z sali: Nie, proszę wybaczyć, jednak to nie byłoby ciekawe, nawet gdyby K takiej użył wolty i odmienił swoją własną definicję zła, stając się z ofiary bohaterem. Bowiem każdemu czasem brakuje kałasznikowa w garści i pasa amunicji na ramionach, tylko odwagi za mało, a żalu i przywiązania za dużo – człowiek mimo wszystko przywyknie do każdego syfu, jak do luksusu… Głosy z sali: Tak, nie inaczej! Samospalenie, samospalenie!

65


(cyfry) 14:14/15:15/18:18/20:02/23:45/00:01/0 1:23/00:11/22:22/22:55/12:34/17:17/11 :11/11:33/22:33/17:18/1:11/11:55/12:2 1/00:33/1:11/20:02/00:55/22:11/22:22/ 11:11/22:22/19:19 (…) Wpis nieskończony, prowadzony od czerwca do września 2012; przypadkowe spojrzenia na zegarek. (notatki, szkice)

66

…w zeszłym miesiącu... jedliśmy jogurt – mówi John Cleese, tym razem ponure oblicze osadził sztywno na lekko chwiejącym się karku wiejskiego idioty. Mówi to tubalnie, stanowczo i wprost, lecz ile w tym wątpliwości! On sam, on ostatni spośród nas. Dlaczego właśnie jemu nie zaszkodził aksamitny śmietankowy krem? I czy jadł go raz czy przez cały miesiąc? Czy jest żywy jak kultury błądzące w jego przysadzistym organizmie, tak zgrzebnie odzianym w znoszony sweter i nijakie bryczesy? Czy to raczej dokument? Albo świadectwo? Czy jednak skarga bądź wyznanie winy. A może oszczerstwo? I dlaczego za jego szerokimi plecami cała ta wzgórzystozgniła, zamszona Anglia? Ile tego było? Emaliowana wanna na lwich łapach czy może te wielkie zdobne garnki? Czy lepiej, porcelana z charity shop? No a ten jogurt – owocowy czy bez tłuszczu? Rozrzedzony czy dający się kroić jak ser? A może to sezonowa potrawa hodowców? Hit pory deszczowej? Chwilowy delikates jak u nas zsiadłe, sarepska lub, kiedyś hen, kompot? Więc może to wcale nie takie znów absurdalne. Szczególnie w ustach idioty, który się jednak stara, wytęża. Jak trudne trzeba mieć życie, tak bardzo starając się powiedzieć coś takiego? Słowa waży, bo ciężkie jak prawda. Niełatwo mu, bezsprzecznie. Śmiałek. Tak oto ten wsiowy idiota spod Derby łamie bariery. A inni, mniej zaradni? Mniej przebojowi lub wręcz pełni lęku? Z czego tu się śmiać, no naprawdę. A gdyby to był kefir, to co? (notatki, szkice) czekam w słońcu na tramwaj, który zabierze mnie na cmentarz (gdyby nie proza życia

– byłaby to dobra linia na początek wiersza) niestety niecierpliwie skłębiający się tłum roztrzęsionych emerytów grzechoczących szklanymi zniczami szeleszczących sztucznym kwieciem coraz głośniej tłum wysepleniający swe objawy i diagnozy żywo nacierający na wąskie drzwi pojazdu z orężem łokci silnych i sprężystych nóg rozwala cały urok późnej doprawdy jesieni i to oczekiwanie w jej słońcu nagle wydaje się już tanim chwytem (cyfry) czy to zmęczenie to efekt koktajlu o równych proporcjach: braku odpoczynku, nadmiernie długotrwałej koncentracji i uwagi (koniecznej, by zachować powtarzalność w pracy)? Czy jest to skutkiem podlewania alkoholem, roztrzęsienia przemieszczaniem się, zmianami powietrza, wody i wahnięciami intensywności przeżyć? Ale czy jest to zmęczenie psychiczne czy fizyczne? Oba naraz? Żadne z nich? A co z tym poczuciem nerwowej, drżącej niepewności, niepokoju lekko wibrującego nad każdą z myśli? Czy to efekt zmęczenia materiału, jak w stanie przedzawałowym? Czy raczej przewrażliwienie jakieś tanie, wywleczone bez sensu razem z euforią tworzenia na lewą, szorstką, niewygodną stronę obowiązku, gdzie ma miejsce odkrywanie niezgrabnych szwów pozoru, przetarć na masce, a pod nią niedoskonałości gęby? Czy na przykład taka ogólna niechęć z jej, dajmy na to brakiem apetytu, to wynik nerwów i zmęczenia czy efekt podświadomej ignorancji dla nieważnych doznań smaku i fizycznej satysfakcji, takiej jak pełny żołądek i ciepła ociężałość? Co tu czym steruje: głowa ciałem czy ciało głową? I z jakiego, przepraszam bardzo, powodu? Na pewno więc jest drżenie, lepiej rzec: drżączka, oraz poczucie niepewności, stanie na krawędzi dachu z zawiązanymi oczami i nieznośne udawanie, że to sen. (notatki, szkice) Na podwalu wieczornej rzeki – mgła wisząca równo: i nad trawą, i nad wodą. Dramatyczne światło silnych portowych lamp wykrawa brutalne, nieruchome kształty dźwigów portowych, żelaznych ich ramion i strasznych konstrukcji. Znieruchomiałych jak ta mgła. Światło kłóci się z mrokiem w ponurych plamach pojedynczych jeszcze niewyciętych


krzewów. Rzeka poszerza się każdego dnia – do zmierzchu. Teraz o barwach. Pierwszy plan bezintensywny – jak podły szary przedruk odessanego rothko, drugi – czerwienią ciosany, jak źle drukowany rodczenko. Kaszeta dolna wytrawiona kamienną balustradą mostu; górna – jest blaszanym dachem opadającym znad pasażerskich głów klientów tramwaju, którym się tłukę w kierunku opery, niechętnie. Takie oto preludium nieznoszące następnych części. Samowolny wstęp długi jak most i krótki jak mgnienie portowych świateł, ujęcie, które wrośnie w pamięć na lata. I przeciwnie operze – niepowtarzalnie. Czyżby? (cyfry) a może to się wydarza jako splot doświadczeń i albo wniosek będzie, albo nic nie było; ale może być i po to, żeby mieć paliwko dla tego, kurwa, chorego imperatywu – jakże on nie pasuje do otoczenia – podskórnie swędzącej chęci dotykania czegoś, jakiejś muzyki jakichś obrazków i jakichś innych rzeczy, będących w istocie żadnymi, tylko sobie tego nie uświadamiasz i zamiast zbierać jabłka leżące na drodze, skaczesz nerwowo pod gałęziami swoich wątpliwości? ale czemu jabłka, kurwa? (prace studyjne i inne, szkice) są to np. 2 utwory muzyczne, umieszczone na płycie, złożone z wielu części tworzących dość przekonujący kolaż (przekonujący po jednorazowym przesłuchaniu). Sugestią autorów była jednak aktywność słuchacza: w dołączonej książeczce zawarli oni receptę alternatywnej re(de)kompozycji. Och! Otóż znaczniki (tzw. markery) ustawione są w wielu konkretnych miejscach tych nagrań (czy szczególnych – ta decyzja autorów prosi o zakwestionowanie), wskazówki zaś zawarte w opisie podpowiadają słuchającemu, jak samodzielnie ułożyć je w nową całość. Uzyskany efekt jest więc dziełem indywidualnego przypadku, śmiałości interwencji i ludzkiej ciekawości. Boże. Autorzy tego wydawnictwa proponują kilka wariantów układu, niemniej zawsze pozostaje do dyspozycji absolutna przypadkowość w tworzeniu kolażu końcowego. Muzyka jest różnorodna stylistycznie, oparta w dużej mierze na brzmieniu elektrycznym, zawartość obu utworów utrzymana jest w podobnym tempie. Gdzieniegdzie

muzyce towarzyszy tekst – są to uniwersalne cytaty literackie, melorecytowane głosami solistów: kobiety, mężczyzny i dziecka. Jezu!? Poza tym, niektóre markery zawierają ciszę, szum różowy i szum biały. Prawdopodobnie najlepszym gatunkowo źródłem dla tych kompozycji jest eksperymentalny metal. (pocztówki) Kamieniec Podolski. Sala miejskiego centrum kultury. Obrzydliwy paraoperowy dekor oblepia ponure ściany wspinające się łukiem do szerokiego sufitu. Wzdłuż ścian owalne okienka, jakbyś wypatroszył jakąś kamieniczkę. Nędznoszara, dawniej ugrożółta lamperia farby olejnej nad hallem pełnym obskurnych krzesełek. Kościelny pogłos, dźwięk się odbija od ścian i zdaje się, że słuchasz ulicznych megafonów z oddali. Obecność pustej, mrocznej przestrzeni, którą z pewnością wypełniały czasem komunistyczne oklaski, radosne pieśni przymusowej rozrywki i narodowy taneczny przytup. Scena głęboka, teatralna, wiec i Hamlet, i agitacja mogły tu spokojnie współgrać. Po pięciu minutach dłonie kleją się od smutku i nieusuwalnego brudu powietrza. Gotowa scenografia dla spotkania ofiary z zabójcą. Jest też inne odczucie. Za murami tego strasznego teatru jest kanion, wielki i dziki; nad nim piętrzy się kamienny zamek i chmury historii, a w kompletnej pustce tego polnego klifu samotnie stoi olbrzymi krzyż. Gigantyczny znacznik na nieaktualnej boskiej mapie. Gdzieś jest wesele, bo po czarnym niebie przesuwają się pomarańczowe ognie lampionów. Powoli, płynnie, jak dziwne świecące ptaki, lecą w jednym kierunku, w nieregularnych odstępach. Ich ogniki tworzą ruchomy rysunek małych płonących konstelacji; lampiony mają coś z gwiazd. Tu kwadrat, tam trójkąt, a za nimi trzykropek. Niedźwiedzica, pies, wóz czy inny orion. Po chwili znikają i już ich nie ma. Były, jak dźwięk. Winnica, w budynku pałacu sztuki – jak rok wcześniej. Te same ściany i farba na nich, i te same bielone krawężniki i pawilon handlowy „Warszawa” naprzeciw, i auto w tym samym miejscu, i z okien tej samej garderoby patrzę na tak samo jak rok temu podziurawioną ulicę. Tylko cieplej jest i spokój, że na czas. Ile to musiało kosztować nerwów, żeby się tak móc uspokoić i kontemplować bezmyślnie ten sam kadr.

67


68

Jasna Góra. Miejsce kultu. Ostoja katolickiej wiary w Polsce i klerykalny symbol. Co robić, zero wzruszeń. Pięćsetletnia produkcja kultu, wszyscy święci, wszystko świeci. Złote dekoracje dachów, figury i figurki, papieże. Wrzask kawek i gawronów. Trawiaste klepisko dla wiernych pielgrzymów dzisiaj zwiedzane przez stado latających czarnych (o przepraszam) trójkątów. Postawiony na wysokich murach obronnych renesansowy klasztor i bazylika z tą strzelistą zaśniedziałą dzwonnicą wyposażony został w specjalną rampę do prowadzenia mszy publicznych. Polowych. Wygląda to jak doczepiony do muru za pomocą lin i żelaznych podpórek dziób niezgrabnego statku, na domiar złego smaku obsadzony czerwonymi pelargoniami – zupełnie jak balkony na starych blokowiskach. Architektoniczny kostropaty wrzód. Wybieg dla grzmiących purpuratur, z którego wysokości sterują klęczącym u stop murów tłumem. Miliony u stóp, chwała na wysokości. No, ale dziś jest tu pusto. Chmury, wiatr, ryczące kosiarki wokół. Czuje się echo obecności tej masy kipiących nienawiścią do innych, oszalałych w dewocji grabarzy tolerancji. Wystarczy chwilę posiedzieć na dole, by to poczuć. Skojarzenia ciągną pod betonowo ceglasty stadion w Norymberdze. Tam, by poczuć coś podobnego, wystarczyło stanąć w sporej odległości od skrzyżowania, zza którego stadion wyrastał. Tam też przecież Bóg był z nami. Ciężkie to miejsca. Zero miłosierdzia. Zero dobrych odczuć. Groza. Odessa, port. Butelka brutu jako nieodzowny element nabrzeżnego chilloutu. Pierwszy łyk. Otacza cię portowy szum o smaku szampana, a gdzieś w dole trwa taniec smukłych żurawich szyj. Żerowisko jęku, huku, zgiełku ponad szmerem czarnego, zimnego morza. Pod żywymi ognikami odpływającego stada lampionów: znowu gdzieś wesele, pewnie w jednym z tych posezonowych rozpadających się hoteli wczasowych. Balet maszyn trwa, czas zwalnia w ich mechanicznym rytmie i jest – wprost mówiąc – dobrze, a nawet zajebiście dobrze, póki głowa jak mokra szmaciana lalka nie przepchnie się przez firankę bełkotu, uświadamiając sobie samej, że już przepadła i że, Boże, wszystko zniknęło w przezroczystej zieleni, do ostatniej kropli. Charków z okna parteru kamienicy przy Róży Luksemburg brzmi nad ranem jak gigantyczny mechanizm motorowy: przekładnie, koła zębate i łańcuchy transmisyjne, piszczące

żelastwo przesuwa się po szynach i warkot starych niewytłumionych silników przesuwa się po ścianach pokoju. W ciągłym ruchu niepowtarzalnie ryczący soundtrack. Oszalała muzyka do obrazu zalanej porannym słońcem miastomaszyny. Uderza zapachem spalin i obietnicą gorącego dnia. Wali prosto w głowę. Szyba drga. Świat napierdala. Tu właśnie i teraz, pod twoim oknem. (prace studyjne i inne, szkice) m4b Łódź. Muzeum Książki Artystycznej. Bostonka &co. Trans. Tematy. Ucieczka. Am-bient. Power. Niebo. Prasa. Znaczenia. Komunikacja. Powielanie. Dystrybucja. Rozpuszczanie. Nadużycia. Błędy. Niedomówienia. Nadbudowa. Ciężka fizyczna praca. Prasa. Czcionki. Klocki. Negatywy. Minuskuły i majuskuły. Unikat. (pocztówki) Droga z Akermanu do Odessy. Grobla między niebem a wodą, powietrzną zielenią a mokrym błękitem, rozmazana światłem w zmrużonych oczach; wielokrotny, jak wykres funkcji sinus falujący kres, usypany z ziemi, upraw i niezrozumiałej odległości. Właściwie to bezkres płaszczyzn. Pozbawione tynku ściany starych domów z doczepionymi pudełkami balkoników, podziurawione niezręcznymi okienkami, w których przeglądają się secesyjnie platany i niedbałe linie energetyczne. Mnóstwo kotów spacerujących po krzywych chodnikach. Taktomierz odległości migający białymi paseczkami drogi i słupkami pulsującymi na jej poboczu. Bezwzględne tablice z nazwami miejscowości i niespieszną obietnicą malejących liczb: 345, 310, 290, którym zawsze towarzyszy westchnienie. Krzywe kominy wyrastające z lasów na wygiętym horyzoncie. Ciasne i niedoświetlone sklepiki stacji benzynowych. Bociany nad głową. Asfalt pod kołami – podziurawiony, popękany jak spieczony chleb. Niebieskie chatki, ulepione drżącą dłonią z gliny pochylone są jak kwiaty w ogródku. I te gigantyczne białe chmury nad wsiami, miastami, polami, rzekami i jeziorami, nad wszystkim. Film zmienia się płynnie, to co się pojawiało i znikało – wraca, sinusy pejzażu przenikają się i plotą niespiesznie. Dają oczom czas, by stawać się wspomnieniem. Uciekający obraz, oglądany jak przez filtr zakurzonej szyby, rozpuszcza się jednakowo w czasie i przestrzeni.


Budapeszt rozcięty Dunajem na pół jak niejedno z tych wielkich rzecznych miast, ale więcej tu powietrza, nieba i spokoju. Zielony żelazny most, smukły i zgrabny most, idealny ażurowy majstersztyk, jak elegancka biżuteria łącząca dwie części miasta. Na nim żółty tramwaj. Pod nim sina rzeka. Taki banalny przegląd barw. Drugi plan: z jednego brzegu miasto pnie się do góry zamkiem, wzgórzem Gellerta, katedrą św. Marcina i labiryntami uliczek Budy. Płaszczyzny drugiego brzegu, obsadzonego ciasno kamienicami, operami, teatrami, parkami i szerokimi arteriami, strzeże przepiękny neogotycki parlament, neo-och i neo-ach, gmach ogromny i elegancki. Trochę czasu nad samą wodą: z wyjątkiem Dunaju wszystko wokół martwe jak jakaś historia. (Terra Australis Incognita / fragmenty / Adelaide, 2012) DWUDZIESTY SZÓSTY dzień. Gnój w kontenerach przeistacza się w alkohol, lotny aromat czuć podczas grania dzięki klimatyzacji, która dziś nie została włączona, ale jest połączona z namiotem cyrku szeroką rurą dmuchawy, nagrzewającą się od słońca na całej długości. Oto idealny transport dla smrodu. Widownia, tym razem w liczbie ponad setki, zajmuje również miejsca stojące. Czyli mamy fullhouse i szczęście, że nie jest dziś tak strasznie gorąco. Smażymy się właściwie tylko my czterej – siedzimy pod rampą sztucznych słońc zawieszonych jakieś trzy metry wyżej. Gorące światła wyciskają ze mnie siódme poty. Ale to nieistotne. Przed południem J & P, nasi nowi starzy znajomi, tubylcy z Lublina, którzy mieszkają w A. od dwóch lat i są żywym dowodem na to, że szczęśliwie można żyć nie tylko w Polsce, wiozą nas trzech (tomak, majk i tony zostali w hotelu złamani objawami uzależnień, czyli zmęczeniem) na niezwykłą plażę, której kolory zwalają mnie z nóg z podobnym impetem co fale opływających ją wód. Opis takich miejsc nie leży w orbicie moich możliwości i w żadnej mierze mu nie sprostam, no fucking way, tu jestem bez szans, ale spróbuję chociaż naszkicować prosty schemat. Uwaga. Za mną wzniesienia, pode mną plaża, przede mną ocean. Patrzę w lewo i z odległości 1500 metrów spoglądam na opadający do wody skalisty klif, przed którego czubem na wodzie unosi się jak platforma niewielka skała-wyspa. Teraz przesuwam obiektyw powoli w prawo i kilkanaście sekund dalej w kadr wjeżdża majaczący

horyzont wyrastających z wody wzgórz zamykających plażę. Teraz szczegóły. Kilometrowy klif jest pasmem czerwonozłotych, rdzewiejących, zwietrzałych skał, wysokich jak osiedlowy wieżowiec, opasanych widocznym nawarstwieniem geologicznej materii. Wiatr i woda ulepiły na nich idealne, gliniane kopuły nagich wzgórz. Leżą teraz ciasno, jedno przy drugim jak chleby w piekarni; wszystko to wyrasta z seledynowo-białej wody, która napierdala, lub ładniej, z agresją wdziera się na szeroką plażę. Plaża Muslin Beach to mieszanka spalonej słońcem gliny i jasnego piachu – w jej mokrych fioletowych przetarciach i płytkich rozlewiskach przegląda się niebo niemożliwie błękitne, złożone z intensywności niebieskiego południa Francji, greckich wysp i izraelskiej depresji. 69

Szum wiatru, huk fal, brak ludzi – na przestrzeni kilku kilometrów jest teraz może z dziesięć osób, z czego kilkoro to naturyści rozrzuceni pod skałami – jak okiem sięgnąć, tylko czerwony klif z pieczywem glinianych formacji, żółto-biało-fioletowy pas piachu szeroki jak porządna autostrada, wylewający się z nieba błękit, wzburzony i nagrzany ocean we wszystkich odcieniach niebieskozieleni oraz wiatr, dzięki któremu słońce nie pali TAK dotkliwie. I fale, i wiatr, i wreszcie słońce dobrze wyczerpują siły, ale to ostudza nerwową percepcję i jednocześnie zwielokrotnia nierealność otoczenia. Nie chce mi się wierzyć w to, co widzę. Zresztą w to, co teraz napisałem – również. W rankingu miejsc, które obeszły się bez Photoshopa, ta plaża, Muslin Beach, dostaje miejsce pierwsze, z dużą i niezagrożoną przewagą nad Eagle Bay z Western Australia. Szok wizualno-przyrodniczy. P & J cieszą się – tutaj co chwila są takie miejsca. No i jak tu teraz wrócić na tory, jak pchać ten wózek na stację w śmierdzącym cyrku. Eksplodować z fermentem tego syfu, wybuchnąć jak brzuch padłego na pustyni bydła, wszędzie szczątki nasze i widzów, drzazgi połamanych desek, ręce muzyków, oczy widzów, uszy słuchaczy, smród zważonego browaru i kompostu zmieszany z żółcią, jękiem i krwią cieknącą po lustrach. The best performance ever. Only once. Only in Deluxe. By Karbido, Poland. A trzydzieści kilometrów dalej trwa niekończący się spektakl form kolorów, dźwięków i żywiołów, do tego bez publiczności.


W ciągu dwóch godzin zrobiłem około 600 zdjęć, przestałem dopiero, gdy padł mi aparat. Pod koniec wizyty w Muslin zaczynamy kombinować – jak by tu wrócić i przywieźć wszystkich? Trzeba wynająć auto. Oczywiście będą skutki, ale będą też i odkrycia – ta sama plaża w totalnie innym wydaniu. Ale to jeszcze nie teraz. Na razie jest plan. I szybki powrót, na granicy spóźnienia. Kiedy stoimy w lekkim korku, przysypiam. Po koncercie i rundce przez centrum, z tradycyjnym przystankiem na przystanku, znieczulam się i ostatni raz widzę zegarek o 2:30.

70

DWADZIEŚCIA OSIEM minut po dziesiątej, siedzę w hotelu, boli mnie głowa, boli mnie gardło. Czuję znany od dzieciństwa anginowy ból; majk za często otwierał okno w aucie, kiedy jeździliśmy nocą po plaży. To naprawdę niesamowite, pędzić stówką po piaszczystym klepisku, którego najdrobniejsza nierówność zamienia pojazd w zabłąkaną kulę. Kilka metrów od oceanu, autem przecież wcale nie

rajdowym kręcić młynki i wydzierać się przez otwarte okna na czarną noc. Do tego wiatr porywający jedzenie z piknikowego stolika. Było czym rozorać sobie gardło, zatem boli – ale nie dziwi. Był piekielny zachód słońca, był piekielny grill, był kangur na szaszłyku. Był chłód wokół i w butelkach, był chłód wokół i panorama nocnego miasta z Mount Lofty. Puff puff. Boli, ale nie dziwi. Dlatego siedzę w hotelu, mam też dużo zdjęć do edycji, mam też ochotę spać jeszcze, zostaję. Trwam tak aż do koncertu. Podobno mamy pierwszy sold-out, rzecze tuńczyk. Gdzie jest pokora? Ejże, za długo siedzisz w tym hotelu, mówi on, i ciągnie opowieść pełną dygresji. Kończy na archiwum historycznym w Sztokholmie, a ja na frytkach u Japonek. Gintonic ma dzisiaj posmak cebuli, zlewka z dzbanka zwietrzała, przyjmując aromaty fridge, i fringe jest dzisiaj niestrojący z kanonami koktajlowymi. I zimno. Jesień idzie. Szybko do hotelu i szybko w sen. maot


Kot kulka

Aldona Kopkiewicz Byłem małym kotem, a teraz jestem dużą kulką, co wy na to? Urodziłem się, by żyć, jak milion ptaszków przede mną. I po mnie właściwie też. Jakieś ptaszki były tu zawsze i wszędzie, bo nie pamiętam takiej chwili, żeby nie ćwierkały. Siebie też innego nie pamiętam. A przynajmniej nie pamiętałem – bo kiedy trafiłem na papier i długopis, oczywiście przypadkiem, dziwnie mnie zaswędziało w koniuszkach. Jakieś przeczucie, że miałem pazurki, a one same już jakby wiedziały, co to znaczy skrobać. Jeszcze teraz na tej kartce ćwierkam – z każdą literą coraz bardziej pod nosem. Prawdę mówiąc, ćwierkanie nie do końca się tu uda. Ale skoro już raz zacząłem, będę się musiał wypisać. Pusta kartka ma górę i dół, lewo i prawo, więc jak się do tego nie zabrać, wychodzą same początki i końce. W sam raz na historię życia. Nie wiem, skąd ten pomysł. Musiały to wiedzieć moje pazurki, bo zaraz wzięły się do pisania. Nie dotarliśmy jeszcze do połowy linijki, gdy jeden ułamał się na serdecznym. To wtedy przyszło pierwsze wspomnienie: leżę i wyleguję się na parapecie zawodowego scenopisarza, a on, jak zwykle podłamany, podchodzi do okna zapalić i mówi do siebie „Tak tak, gdy nic się nie klei, zacznij od katastrofy. Wtedy wszystko stanie się jasne i sensowne”. Zostało mi dziewięć pazurków, lepiej im dać wolną rękę. Boję się spalić, więc powiem od razu: byłem koteczkiem Elmirki. Zaczęło się tak, że tuż po urodzeniu byłem małym kotkiem, bardzo

zwyczajnie. Żyliśmy sobie na dziko w piwnicy, dokarmiani resztkami zupy przez miłą staruszkę. Miała na głowie suche fiołkowe fale, a gdy w nocy biegałem po dachach i śmietnikach w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, by położyć się i gapić w niebo, jeszcze wiele godzin mogłem delektować się posmakiem kostki rosołowej w pyszczku. Pewnej nocy moje marzenia przerwał potworny płacz. Przy śmietnikach błąkała się dziewczynka. Natychmiast wróciłem do kontemplacji swobodnej gry mojej wyobraźni z rozgwieżdżonym niebem w tle, bo byłem przekonany, że to tylko kolejna głodna przybłęda. Takie trafiały się co wieczór, tylko cichsze. Ale płacz nie ustawał i chyba nawet coś musiało mnie tknąć, bo wstałem. Nie szukała jedzenia, była czysta i tłuściutka, w całych butach. Pewnie pochodziła z wyjątkowo zamożnej rodziny. Zerwałem się i podbiegłem jak głupi, to był rzadki widok, taka błyszcząca osoba!, a wtedy ona podskoczyła i wręcz klasnęła –„Jest!” – znów podskoczyła – „Koteczek!”. „Szukałam cię koteczku, podejdź bliżej” – wyciągnęła dłoń – „Mam tu coś specjalnie dla ciebie!”. Mama ostrzegała mnie zawsze, bym nie brał nic od ludzi, bo jadalnym jedzeniem nie dzielą się z nikim – jest zbyt drogie, i tylko opuszczone przez dzieci i wnuków staruszki stać na to, by zostawiać pożywne resztki innym zwierzętom – ale dziewczynka trzymała w ręku coś, czego nie widziałem nigdy: połyskujące drobinki, które mrugały jak wszystkie nocne gwiazdy, nierzadko w moją stronę. Dziewczynka musiała być kimś jeszcze

71


więcej; kimś, kto jest w stanie wydłużyć się i wsadzić dłoń w niebo, może rozciągliwą wróżką. Podszedłem, wsadziłem pyszczek w jej dłoń – „Podoba ci się? To piach!” – roześmiała się. – „Lepiej, żeby ci się podobał, to twój nowy dom” – piszczała już niemal i złapała mnie za kark. „Teraz jesteś mój!” – krzyknęła – „Bo kocham cię nad życie!” – przytuliła mnie mocno, a po chwili jeszcze mocniej. Usłyszałem chrobot pękających kostek, moich własnych.

72

Elmirka mieszkała w dziesięciopiętrowym bloku, który został pomalowany na kolor brzoskwini, kiedy w pobliskiej przychodni kolejka do psychoterapeuty wydłużyła się na dwa lata. Tak przynajmniej twierdziła babuleńka żebrząca twarzą do ziemi między śmietnikiem a domofonem. W mieszkaniu na ostatnim, oczywiście, piętrze Elmirka miała nawet swój własny pokój, i właśnie tam mnie zabrała. „Ach, koteczku! Nasze dusze znalazły się jak dwie połówki chleba, będzie ci ze mną jak w raju, jak w Madrycie!” – ścisnęła mnie mocno. „Dobranoc, mój książę” – westchnęła czule i rzuciła mną pod łóżko, zmiętego z ubraniem. Na chwilę przed zgaszeniem światła zauważyłem, że kokarda, którą wiązała włosy, była spięta czaszką, tanią i plastikową. Na drugi dzień Elmirka wsadziła mi w pyszczek ciastko i wlała do gardła mleko, piszcząc radośnie „Na słodko jesteśmy bardziej gotowi do słodkich zabaw, koteczku!”. Zaniosła mnie do pokoju i wyciągnęła skakankę – „Widziałam kiedyś w telewizji, że kto nie zwariuje choć trochę, nie będzie tę trochę żył, koteczku. A my zaczynamy nowe życie, niech zawiruje świat!” – tak związała mnie w kulkę. „Puszczę cię w ruch zgodnie z rytmem bicia mego serca!”, potoczyła mną śmiało. Wyrżnąłem głową o ścianę w kącie pokoju, ale Elmirka już biegła, by poturlać mnie do przeciwległego kąta. Zabawa trwała w najlepsze cały dzień. Jeszcze przed słodką kolacją wyzionąłem ducha, który też był słodki. „Już nigdy nie będziesz sam, koteczku!” – powitała mnie rano Elmirka. – „Bo bardzo bardzo długo spałeś, a to znaczy, że spędziłeś bardzo bardzo dużo czasu beze mnie, sam jak palec w swojej głowie!”. Wtedy znów się zaczęło, spędzanie czasu we dwoje. Oglądaliśmy telewizję. Wszystko jak leci, z przełączaniem kanałów, by było jeszcze bardziej

jasno i kolorowo. Elmirka tuliła mnie niemal bez przerwy – udusiłem się trzeciego dnia podczas przerwy na reklamę. Śniłem o zmieniających się ciągle obrazach, ich żywe kolory układały się w fantastyczne kształty, i niby tu pani unosi nogę, a tam pan kroi marchewkę, państwo piją herbatę, i znów pani zapowiada inną panią, a obie jednocześnie mówią w dziesięć minut dziesięć razy tyle, ciągiem, ale już samo światło sprawiało, że wodziłem nosem po ekranie, z oczami utkwionymi w najdalszą dal. Otworzyłem do tej dali pyszczek, a mało nie utopiłem się w szklance mleka, które wlewała we mnie Elmirka. „Kochany! Byłeś spragniony, lecz nakarmiłam cię! Czas na miłość!” – próbowałem znów zamknąć oczy, ale wzięła mnie w ramiona i zaczęła kołysać – „Wiesz, miłość musi przejawiać się w trosce. I może ja ci tej troski dałam jeszcze za mało. Dlatego dziś pobawimy się w lekarza. Takiego od duszy. Bo jesteś jakiś nieobecny. Będziesz leżał na kanapie na wznak, dopóki nie opowiesz mi, co o wszystkim czujesz, o całym świecie i całym sobie. Fajnie?” – wzięła mnie na ręce i posadziła na kanapie – „Leżeć!!!”. Nie za bardzo mogłem uleżeć na wznak, więc sięgnęła po zapasowe skakanki. Usiadła w fotelu obok i pytała. Starałem się miauczeć szczerze, jednak za każdym razem twierdziła, że to tylko przejęzyczenie. Próbowałem, a ona mruczała, że to jeszcze nie to. Powtarzałem i powtarzałem. A monotonia jest znacznie gorsza od smutku, mimo że popijałem ją mlekiem, bo ciągle zasychało mi w gardle. Po gardle zaś zaczął mi schnąć język. W końcu stępił się i odpadł. Straciłem trzecie życie. Czwarte oddałem podczas wiosennych porządków. Elmirka wyprała mnie w pralce. Razem ze mną poległy kanarek, patyczak i chomik angorka. Niemal do obiadu miałem czkawkę z baniek mydlanych. „Jaki dziś z ciebie cyrkowy koteczek! Może zrobiłbyś do tego parę sztuczek, a ja będę się cieszyć jak cała dziecięca widownia!” – zamarłem i zacząłem żegnać się z kolejnym życiem. Nabrałem jednak wprawy w turlaniu i okazało się nawet, że mam wrodzony talent do piruetów. Elmirka zapiszczała, zaklaskała i oklapła – „No dobrze, znudziłam się. Ale tak na amen. Zostało


nam tylko jedno, nim cały mi się znudzisz” – poczułem, że dopiero teraz zrobiło się naprawdę groźnie – „lecz najpierw, na osłodę, zrobię nam górę słodyczy. Chleb z cukrem! I mleko!”. Kiedy wróciła, położyła mnie przy sobie na kanapie i docisnęła łokciem, włączając jednocześnie spięte ze sobą tablice. Po chwili jedna z nich zapaliła się – nigdy nie widziałem tak intensywnego światła. A zarazem tak delikatnego. Białe i przytulne. Było doskonale przejrzyste, bo służyło najwyraźniej tylko do pokazywania innych obrazów. Podchodziło jeszcze bliżej niż telewizor. Na pierwszym z nich był kot. „Patrz, mam cię na tapecie!” – przycisnęła mnie jeszcze czulej Elmirka, a ja przyjrzałem się mu i mogłem przytaknąć szczerze, bo rzeczywiście, być może, to mogłem być ja, w końcu także jestem szary i futerkowy. Na wszelki wypadek miauknąłem i położyłem łapkę na świecącej tablicy – „Koteczku najsłodszy! Widzisz tu siebie!” – pisnęła błogo. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego zaszkliły jej się wtedy oczy. „Wszystko ci zaraz pokażę, patrz!”. Patrzyłem. Migotały przede mną obrazy, przeskakiwaliśmy płynnie z jenego na drugi; coś działo się na każdym z nich i właściwie nie obchodziło mnie, co. Chciałem tylko patrzeć na światło. Moje oczy trzymały się go bez żadnej pomocy, jak te miniaturowe owoce, które Elmirka przemieszczała na lodówce, gdy nachodziła ją wena twórcza. Tylko raz miałem podobnie. Jeszcze na wolności snułem się po nocy, znudzony i rozdrażniony, że ani jeść, ani spać. Usiadłem przy jakimś bezdomnych dzieciach grzejących się przy ognisku. Nie miały nawet kartofli do pieczenia. Było mi wszystko jedno, zjedzą mnie czy nie zjedzą. Położyłem się nieopodal i patrzyłem w płomień. Patrzyłem i patrzyłem, nie mogłem oderwać wzroku, aż zastygłem po prostu, słodko znużony. Zasnąłem i nic mi się nie przyśniło. „Nareszcie jesteś!” – zapiszczała Elmirka, gdy otwierałem oczy. „Stało się z tobą coś najdziwniejszego! Właśnie chciałam ci pokazać w Internecie wszystkie kotki po kolei, gdy ty, z zamkniętymi oczami, śpiąc jakby, z nosem przy kablu poszedłeś do samiutkiej wtyczki i zacząłeś tam ciamkać. Zaraz błysnęło zwarcie, a ty miauknąłeś przeraźliwie i tyle cię widziałam. Do tej pory czuć tu spaloną sierścią”.

Znów raczej umarłem. A przecież mama mówiła, że woda u samego źródła jest zawsze zdatna... „Co się tak rozmarzył, koteczek, kiedy poraził go prąd” – Elmirka pociągnęła mnie za ogon, gdy znów zacząłem się tam ponownie zbliżać. Znów wcisnęła mnie do siebie i zaczęła pokazywać wszystkie kolejno kotki z sieci, za każdym razem oznajmiając entuzjastycznie „Patrz, koteczek!”. Leżałem tylko, gdy obrazy kołysały, a światło koiło mnie coraz bardziej. W końcu zasnęła i ekran wygasł, a ja wciąż leżałem, beztroski i obojętny na całego. Patrzyłem i patrzyłem w zgaszony ekran, aż straciłem czucie w ogonie. Na koniec nie umiałem zrobić nim prostego pac. Elmirka wstała nad ranem i zrzuciła mnie z kolan, stłukłem się cały i zostały po mnie tylko grudki. Ożyłem jednak na małą chwilę i zaraz zasnąłem, wyczerpany po nieprzespanej nocy. Przyśniły mi się wszystkie obrazy, jak latały wkoło wolne i kolorowe, razem z nimi niusy i komentarze, miłe i niemiłe, ważne, że były. Gapiąc się tak, zapominałem o tym, że siedzę przyduszony łokciem, a mleko podchodzi mi do gardła – przecież przede mną roztaczał się cały świat, to tam były moje oczy. Krążyliśmy razem. Za oknem fruwały jakieś świetliste skrawki. Jeśli otworzę okno na oścież, to tak, jakbym otworzył oboje oczu – gdzieś w głębi duszy wiedziałem, że to były one, naprawdę. Z nimi chciałem lecieć. Wyszedłem na parapet i skoczyłem, a potem już tylko unosiłem się oniemiały wraz z nimi. Wirowały lekko podśpiewując piosenki bez słów. Przyciągały się i odpychały, odbijały nawzajem jak lustra, ale nigdy nie zbliżały się do siebie bliżej niż na szerokość kociego pazurka. Tylko do mnie lepiły się chętnie i przypadkowo – z każdą chwilą stawałem się krągły i ciężki jak głowa z mokrej jeszcze masy papierowej. Same mnie wybrały. Chciałem włączyć się w melodię tej połyskującej chmury i już wydawałem z siebie pierwsze dźwięki, gdy usłyszałem, że moje miau zabrzmiało jak groźny zgrzyt. Przypomniałem sobie, że jestem kotem, a miękka kula papierowych wycinków spadła wprost na ziemię, z wielkiej wysokości, nawet jeśli słychać było jedynie niepozorne chlup. Obudziłem się mokry. To Elmirka zalewała się łzami. Ach, więc naprawdę mnie kocha, a ból, który mi sprawiała, to najzwyklejszy przejaw skomplikowanych namiętności,

73


walczących w jej wnętrzu. Musnąłem ją noskiem. Wzięła mnie w ramiona, uniosła i ryknęła we łzach: „To już koniec! Nie ma internetu! Odcięli nam prąd! Koniec!” – rzuciła mnie w kąt i wróciła do obsmarkiwania poduszek. Ostatnio spędzaliśmy w sieci całe noce i wyszło dużo za dużo, nawet dla ludzi zamożnych, jak rodzice Elmirki. Wi-fi było za darmo na każdej ulicy, ale prąd nie, był na kartki. Pani Mama oświadczyła, że jeśli będzie, to najwcześniej przy następnej wypłacie, a do tego czasu chleb i mleko bez cukru. Tydzień później umarłem z głodu.

74

Po pierwszym kwadransie radości, że znów wróciłem, Elmirka zapomniała o mnie. Całą miłosną energię włożyła w sceny urządzane rodzicom i choć Pani chodziła coraz częściej oklejona plastrami, a Pan nieraz pudrował przed pracą siniaki, jej perswazje okazały się daremne. W końcu zamknęła się w sobie, to znaczy w lodówce. Opadałem z sił razem z nią, a gdy zrozumiałem, że kłębki kurzu, z którymi usiłowałem nawiązać porozumienie, z pierwszym dniem bez słońca zamilkły na zawsze, pozostała mi jedynie smętna kontemplacja natury. Pokój był ciemny o każdej porze, jedynie cienie co jakiś czas zmieniały układ i przekształcały się w, momentami nawet niezłe, figury. To była piękna kompozycja, tu dramatycznie, tam harmonijnie – dużo się działo, lecz wpatrywanie się w nią nie ruszało mnie ani trochę. Nie drgnął mi wąs. Niebo miało kolor najpospolitszego gołębia i podobnie jak on popadało w obmierzłą prostotę – wieczne zachmurzenie i nużące mżawki w samym środku zimy.

Zostało mi już tylko jedno życie, bałem się ryzykować. A może dwa. Kto by to zliczył. Lepiej nie zakładać, że ma się w zapasie dodatkowe życie, nawet gdy człowiek jest kotem. Leżałem i patrzyłem na czubek własnego nosa. Niektórzy nazywają to medytacją. Bo już nawet na nic nie czekałem. I kiedy pewnego dnia w oknie błysnęło słońce, wyskoczyłem bez wahania. Prosto w światło. Niebo znów okazało się chmurą, w której krążyły małe kulki. Miały lustrzaną powłokę, odbijały więc światło i siebie nawzajem, jasne, dopóki unosiły się w powietrzu. Miauknąłem zachwycony. Już wiedziałem, że spadnę i skończę to pełne przygód życie, gdy usłyszałem, że ćwierkam. Ćwierkałem. Machnąłem łapkami. Latałem. Podlatywałem do błyszczących kulek, by odkryć, że to ptaszki, i to jakby znajome – małe, krągłe i słodkie, jak cukierki, które oglądaliśmy kiedyś z Elmirką na najwyższej półce delikatesów. Kuliste i świetliste, jak ja. Wspaniale czułem się latając i ćwierkając, ćwierkając i latając, bo w naszej chmurze panowała jedna tylko zasada – nie lądować na ziemi, by nikt nie mógł trafić na nasz ślad. Ale gdy wpadłem na to otwarte okno i zobaczyłem na biurku papier i długopis, nie mogłem się oprzeć. Nie, żebym chciał stracić ostatnie życie – po prostu mam nadzieję, że jeszcze mi jakieś zostało. To moje ostatnie słowa. Bo za nic nie oddałbym mojego ćwierkania. Już żałuję, że dałem się zwieść na pokuszenie. I w końcu miauknąłem. Ale retorycznie. Więc mam nadzieję, że się nie liczy. Aldona Kopkiewicz


Czasy mówiących narzędzi Za pomocą kilku cytatów zaczerpniętych z prac autorów uznawanych za lewicowych Jarosław Urbański obnaża słabość dotychczasowego myślenia o pracy i roli pracowników. O książce Prekariat i nowa walka klas

Krzysztof Mroczko Podczas nie tak dawno obchodzonych rocznic związanych z początkiem transformacji ustrojowej w naszym kraju wiele osób przypominało o tym, że wolność nie jest czymś danym na zawsze, że trzeba walczyć o zachowanie jej nieustannie, gdyż zagrożenie nigdy nie mija. Podobne refleksje nasuwają się podczas lektury książki Jarosława Urbańskiego Prekariat i nowa walka klas. Przeobrażenia współczesnej klasy pracowniczej i jej form walki. Z każdą przeczytaną stroną rośnie w czytelniku poczucie, że walka klas wcale nie jest nowością, jedynie rozgorzała ostatnimi czasy na nowo, ze zdwojoną siłą. Po skończonej lekturze to niejasne początkowo przeczucie zamienia się w bolesną pewność. Żyjemy w stanie wojny i nic pewnego o jej wyniku powiedzieć nie możemy. Wojna rozgorzała na dobre kilkanaście lat temu, a jej ogień został podsycony światowym kryzysem gospodarczym 2008 roku, kiedy nagle okazało się, że państwa dotąd uważane za zamożne i bezpieczne pod względem ekonomicznym przestały takie być. Nadzwyczaj boleśnie przekonały się o tym zwłaszcza liczne zastępy młodych ludzi, dla których nagle zabrakło pracy. Ci szczęśliwcy, którzy pracę gdzieś otrzymali, szybko poczuli jeszcze większe rozczarowanie. Praca częstokroć nie spełnia ani ich ambicji, rozbudzonych przez lata uniwersyteckiej edukacji, ani nawet nie potrafi zabezpieczyć ich materialnie. W tej trudnej sytuacji zaczęli poszukiwać odpowiedzi na pytanie o to, co się właściwie stało i kto jest za ten stan rzeczy odpowiedzialny.

Prekariat i nowa walka klas jest pierwszą polską książką zmierzającą się z tym trudnym zadaniem poszukiwania odpowiedzi na formę współczesnego świata, ściślej rzecz biorąc – świata pracy. Pozostaje zgodzić się z autorem, który pokazuje nieustannie toczący się proces degradacji zdobyczy socjalnych dawnego świata pracy, opartego na masowych wystąpieniach robotniczych. Dziś nie ma tej siły, nie ma bowiem fordowskiego stylu pracy. Postfordyzm, o czym przypomina Urbański na przykładzie świetnej książki Elisabeth Dunn (Prywatyzując Polskę. O bobofrutach, wielkim biznesie i restrukturyzacji pracy, Warszawa 2008) nie skupia się na masie, a na jednostce, nawet jeżeli nadal używa tejże masy do zapełnienia miejsc przy taśmach produkcyjnych. Indywidualizacja stała się nie tylko faktem dokonanym w stosunkach z pracodawcą, ale przeniosła się także na osłabienie pozycji przetargowej pracowników. Umowa cywilnoprawna nie tylko ograniczyła prawa, ale pozbawiła rzeczy najcenniejszej – braku lęku przed jutrem. Powszechna niepewność, tymczasowość sytuacji, brak podstaw i perspektyw – oto krótka i obrazowa definicja prekariatu. Pojęcie przedarło się już do mainstreamu, gości w telewizjach i wysokonakładowych dziennikach opinii, ale nadal wymyka się wszelkim próbom jednej, z góry ustalonej definicji. Jarosław Urbański również jej nie tworzy, nie taki zresztą był chyba jego cel, o którym szerzej przeczytać można we wstępie publikacji. Poznański socjolog i aktywista próbuje raczej wytłumaczyć przyczyny obecnego stanu rzeczy, próbuje też naszkicować

75


pewien plan taktyczny, mający służyć organizowaniu oporu dzisiejszych pracowników. Oba zadania są niezwykle trudne, bo trudno opisać naturę rzeczy tak zmiennej jak dzisiejsze stosunki pracy. Elastyczność, niepewność i stopień ciągłej gotowości to cechy nie tylko współczesnego pracownika, ale całego systemu. Nie wiadomo nawet, czy ktokolwiek nad tym wszystkim panuje.

76

Ciekawa jest u Urbańskiego próba opisania powolnego schyłku wielkoprzemysłowej klasy robotniczej i zmierzch dawnych form stosunków na linii pracodawca-pracownik. Ciekawa, bo unikająca schematyczności, tak często spotykanej u innych. Teorię i praktykę neoliberalizmu łatwo krytykować, ale równie istotne jest zwrócenie uwagi na niedostatki lewicowej analizy. Za pomocą kilku cytatów zaczerpniętych z prac autorów uznawanych za lewicowych autor Prekariatu obnaża słabość dotychczasowego myślenia o pracy i roli pracowników. Krytyka to słuszna i potrzebna, choć pozostawiająca, niestety, wiele spraw nierozstrzygniętych definitywnie. Nie sposób nie docenić Urbańskiego za zachowanie zdroworozsądkowej perspektywy, która każe przyjąć całokształt stosunków pracowniczych, uwzględniających również to, co dzieje się w Azji. Zniknięcie szwalni w Manchesterze i Łodzi nie oznacza przecież, że nagle ludzkość przestała korzystać z tekstylnych ubrań. Przemieszczenie się fabryk w odległe rejony świata ma realny wpływ na całokształt nowego świata pracy. Prekarność zatrudnienia w Chinach, Indiach czy Bangladeszu wróciła rykoszetem do państw, które zrezygnowały z własnego przemysłu. Młodzi Amerykanie i Europejczycy od kilku lat doświadczają tego, z czym rzekomo miał sobie poradzić wolny rynek.

Gospodarka oparta jedynie o usługi nie jest w stanie sobie poradzić z zapewnieniem godziwego bytu wszystkim. Pytanie o prekariat i związaną z nim walkę klas potwierdza zresztą podskórne obawy, o których wspomniałem na początku. Jeśli przyjrzeć się bieżącej sytuacji pracowników z marksistowskiej perspektywy posiadania środków produkcji, można wyciągnąć dość zaskakujące wnioski. Dzisiejszy prekariat w takim rozumieniu przestaje być odróżnialny od proletariuszy wieku XIX. Zmieniły się nieco scenografie, ale sytuacja jednostki w dawnej kopalni i dzisiejszym call center pozostaje w gruncie rzeczy niezmienna. Ograniczenie praw pracowniczych przekłada się na ograniczenie praw jednostki, wolność od tyranii reżimowego państwa okazuje się wydmuszką, bo trudno uwolnić się od przymusu ekonomicznego. Pracownik wrócił na pozycję mówiącego narzędzia, o czym przypomina nam się niemal codziennie. „Kapitał ludzki” to tylko część kapitału firmy, nic ponadto. Prekariat i nowa walka klas to książka niewolna od wad, ale z całą pewnością ważna. Trudna kwestia opisania w naszym kraju zjawiska prekarności zasługuje na uwagę. Niezależnie od tego, co sądzimy o realizacji tego zadania przez poznańskiego socjologa i aktywistę, jedno jest pewne − to książka potrzebna. Początki nigdy nie są łatwe, najtrudniej jest zrobić ten pierwszy krok, a Urbański nie zawahał się go uczynić. Od nas tylko zależy, czy podążymy za nim tą drogą. Jarosław Urbański, Prekariat i nowa walka klas. Przeobrażenia współczesnej klasy pracowniczej i jej form walki, Książka i Prasa, Biblioteka Le Monde diplomatique, Warszawa 2014, s. 274.


77


78


79


80


81


82


83


84


85


86


87


88


Mistycyzm i energia W skrajnej postaci antropocentryzm czyni z istoty ludzkiej ostateczny i najdoskonalszy produkt ewolucji. Jest to zatem arogancka i bardzo egocentryczna postawa Tylko na nas spójrzcie. Wszystko jest na wspak, wszystko jest do góry nogami: lekarze niszczą zdrowie, prawnicy niszczą sprawiedliwość, uniwersytety niszczą wiedzę, rządy niszczą wolność, główne media niszczą informacje, a religie niszczą duchowość. Michael Ellner Ci, którzy decydują, nie są wybierani, a ci, których się wybiera, nie mają nic do decydowania. Horst Seehofer Świadomość nie przychodzi bez bólu. Carl Gustaw Jung

Tylko małe sekrety muszą być strzeżone. Wielkie trzymane są w sekrecie dzięki niedowierzaniu opinii publicznej. Marshall McLuhan Wiara w autorytety powoduje, że błędy autorytetów przyjmowane są za wzorce. Lew Tołstoj Po wyeliminowaniu niemożliwego, to co zostaje – jakkolwiek nieprawdopodobne – musi być prawdą. Arthur Conan Doyle

Paweł Wądołowski Mistycyzm jest wieloznacznym terminem opisującym doświadczenia polegające na bezpośredniej, czyli niezależnej od rytuałów i obrzędów relacji człowieka z rzeczywistością pozamaterialną. Mistycyzm często definiowany jest także jako poszukiwanie możliwie najbardziej bezpośredniego doświadczenia Boga lub życie, którego celem jest zjednoczenie z Bogiem. W różnych kulturach przez wiele stuleci rozważano możliwość istnienia takiego aspektu rzeczywistości, który jest niedostępny percepcji ani rozumowemu poznaniu, co zaowocowało powstaniem licznych religii. Za swoisty paradoks jednak należy uznać fakt, że z upływem czasu większość grup wyznaniowych zaczęła przedstawiać Boga nie tylko jako byt intelektualnie poznawalny, ale przede wszystkim utożsamiono absolut, czyli przestrzeń kosmosu z postaciami wybranych osób. Tymczasem problematyka istnienia wszechświata ma wymiar kosmologiczny i nie można jej rozpatrywać w odniesieniu do zawężonej perspektywy nie tylko ludzkiej, ale nawet ziemskiej. Bezmiar kosmosu to zdecydowanie więcej niż tylko Układ Słoneczny i jedna galaktyka Drogi Mlecznej. Pomijając chwilowo możliwość istnienia we wszechświecie znacznie bardziej zaawansowanych ewolucyjnie istot, najczęstszą przeszkodą

w procesie poznawczym jest właśnie przyjmowanie poglądu antropocentrycznego. Mówiąc najogólniej, antropocentryzm to postawa filozoficzna lub religijna, według której człowiek stanowi centrum i cel wszechświata. Ten styl rozmyślania polega na przyjmowaniu wyłącznie ludzkiej perspektywy przy analizowaniu wszelkich zjawisk i jednoczesnym odrzuceniu możliwości, że inne byty też mogą być świadome i mogą jednocześnie dysponować twórczym potencjałem. W skrajnej postaci antropocentryzm czyni z istoty ludzkiej ostateczny i najdoskonalszy produkt ewolucji. Jest to zatem arogancka i bardzo egocentryczna postawa. Ponadto światopogląd antropocentryczny jest jedynie niczym nie uzasadnionym założeniem, które bazuje na przekonaniu o wyjątkowych i nieograniczonych możliwościach kontrolowania przez człowieka wszystkich zjawisk zachodzących w rzeczywistości. Chociaż już sam pomysł utożsamienia dowolnej osoby z nieomylnym, czyli wszechwiedzącym Bogiem jest absurdalny, w tradycjach mistycznych, bez względu na kulturę, pojęcie Boga związane było i jest z niepoznawalnym absolutem. O ile przed wiekami, kiedy nie wiedziano nawet, że planeta zamieszkiwana przez ludzi jest sferą i że kosmos wypełniony jest bilionami galaktyk, mogło to być

89


uzasadnione, o tyle obecnie pojęcie absolutu odnieść można jedynie do nieskończonej przestrzeni. Absolut to ocean energii

90

Bodaj najważniejsze twierdzenie mistycyzmu mówi o tym, że absolut rozumiany jako niemająca początku ani końca przestrzeń jest oceanem nieskończonej, niematerialnej, bezpostaciowej i świadomej energii. Jest to energia, która nieustannie stwarza, utrzymuje i przetwarza wszechświat. Energia ta w różnych kulturach inaczej jest nazywana, ale ma ona dokładnie to samo znaczenie. W Indiach określa się ją terminem Shapi, w Chinach Tao, na wyspach Polinezji Mana, w Grecji Logos, w judaizmie Memra, w sikhizmie Hukum, natomiast dla chrześcijan jest ona słowem (dźwiękiem) i światłem (obrazem). Jeśli sprowadzimy to różne nazewnictwo do jednego i tego samego aspektu rzeczywistości, współczesne technologie poboru nielimitowanej, elektromagnetycznej energii z niematerialnej próżni stanowią jednoznaczny i niezaprzeczalny dowód prawdziwości mistycznego aksjomatu. Słowo aksjomat w powyższym kontekście oznacza pewnik. Wprawdzie dla wielu ludzi koncept niematerialnej przestrzeni jako świadomej energii (wiedzącej o swoim własnym istnieniu) jest bardzo trudny do wyobrażenia, być może stanie się on bardziej zrozumiały po przeczytaniu kolejnych akapitów. Ponieważ absolut, czyli nieskończona przestrzeń kosmosu, nieustannie tworzy materię w postaci trójwymiarowych cząstek elementarnych, atomów, związków chemicznych i biologicznych, układów planetarnych, galaktyk itd., każda z tych form jest jego manifestacją. Innymi słowy, absolut wyraża się we wszystkim, co istnieje we wszechświecie, konsekwencją czego jest fakt, że istoty ludzkie są także emanacją tego procesu. Warto przy okazji zwrócić uwagę, że jest to j e d e n proces, który z dualizmem nie ma nic wspólnego. O ile filozofowie dualistyczni przyjęli założenie, że Bóg-Stwórca jest osobnym bytem, nie sposób wyodrębnić w przestrzeni kosmosu dowolnej struktury, która pozostawałaby w zupełnej izolacji w odniesieniu do wszystkich pozostałych. Innymi słowy, my i środowisko to jedno. Co więcej, procesy ciągłej wymiany informacji zachodzą z wykorzystaniem niematerialnych fotonów, czyli nośników oddziaływań elektromagnetycznych, których spektrum oscylacji jest

nieskończone w swoim zakresie. Mówiąc jeszcze prościej, nieskończona przestrzeń wszechświata jest jednym, niematerialnym umysłem tworzącym materialne formy. Ponieważ żadna z form nie trwa wiecznie, po upływie określonego czasu wraca do stanu jedności z absolutem. Mistyczne ujęcie rzeczywistości opisuje absolut jako potencjał twórczy i jednoznacznie wskazuje na istnienie duszy jako jaźni w każdej materialnej formie. Jakkolwiek większość współczesnych naukowców odrzuca to twierdzenie, wiedząc, że niematerialna energia ist-nieje wszędzie we wszechświecie, dusza jako jaźń jest faktem. Skoro absolut to nieskończona przestrzeń, wszelkie trójwymiarowe formy materialne istnieją tylko dzięki świadomej energii, która dostarczana jest z w e w n ę t r z n e j przestrzeni danej struktury geometrycznej. W przeszłości opisywano ten proces na różne sposoby. Bodaj najbardziej obrazowa wersja mówi o tym, że potencjał twórczy to niedający się zmierzyć ani ująć w żadnym równaniu ocean nieskończonej energii, dusza zaś jest kroplą z tego oceanu. Podobnie jak absolut, dusza jest cząstką twórczej mocy i posiada wszystkie jej atrybuty w miniaturze. Absolut pozbawiony jest jakichkolwiek ograniczeń, w przeciwieństwie do form materialnych. Skoro spośród wszystkich istot żyjących na Ziemi ludzie wykazują największy potencjał twórczy, są tym samym jego pełniejszą emanacją, wciąż jednak o ograniczonej świadomości. W istocie mistycyzm mówi o ewolucji świadomości, a nie ewolucji form materialnych. Z mistycznej perspektywy forma nie jest istotna, bo czas jej istnienia jest ograniczony. Ważna natomiast jest niezniszczalna dusza, która zasiedla formę. Ponieważ dusza jest integralna z nieśmiertelnym absolutem, nie przestaje istnieć w momencie ustania funkcji życiowych np. materialnego ciała człowieka. Dekompozycji ulega jedynie struktura materialna, co można także nazwać transfiguracją geometryczną. Bardzo istotne jest natomiast uświadomienie sobie, że nieustanny proces twórczy nie ma żadnych przeciwieństw. Chociaż współcześni teoretycy upatrują w krytyce, czyli negacji i zaprzeczaniu, metody dochodzenia do prawdy o wszechświecie, działanie absolutu w żaden sposób nie jest związane z antagonizmami. Wszelka krytyka wpływa destrukcyjnie na proces tworzenia. Łatwiej jest to zrozumieć, kiedy uwzględnimy czwarty wymiar rzeczywistości, jakim jest upływ czasu.


Jedyna prawda istnieje tylko teraz, czyli w teraźniejszości. Ponadto chwila obecna manifestuje się zawsze jako przyszłość, nigdy przeszłość. Jednak przyszłość nie jest funkcją prawdopodobieństwa, ale wiąże się z faktem, że umysł dowolnej istoty, w tym także człowieka, nie dysponuje pełnym i natychmiastowym dostępem do wszystkich procesów informacyjnych we wszechświecie. Skoro jednak jesteśmy integralną częścią kosmosu, przeniesienie uwagi do wewnętrznej przestrzeni materialnej formy cielesnej skutkuje bezpośrednim kontaktem z duszą, która zawiera w sobie twórczy potencjał absolutu. Medytacja polega na wyciszaniu (uspokajaniu) własnej aktywności umysłowej i jest także rodzajem modlitwy pod warunkiem, że jej celem jest zjednoczenie z absolutem. Medytacja odbywa się bez słów oraz proszenia o cokolwiek. Jest to proces osobistego kontaktu z absolutem.

ciałem, czyli jego kształtowaniem z uwzględnieniem pożądania, afektów emocjonalnych, uczuć, pasji, ambicji itd. Trzeci poziom opisuje stan splątanego umysłu. Umysł splątany to taki, który kontempluje przeszłość. Kategoria czwarta to rzeczywistość czystego światła, niesplątanych myśli i uczuć. Kolejny poziom odnosi się do wewnętrznej intuicji, do której dostęp ułatwiają praktyki medytacyjne. Medytacja sprzyja uzyskaniu wiedzy o zdarzeniach, które zaistnieją w przyszłości, a proces ten nazywany jest prekognicją. Chociaż nie istnieje sposób przewidzenia wszystkich aspektów przyszłości, możliwe jest uzyskanie ograniczonego wglądu. Prekognicja jest właśnie twórczym aspektem rzeczywistości. Kategoria szósta natomiast to najwyższy poziom świadomości, jakiego można doświadczyć, identyfikując się z całym wszechświatem. Jest to stan jedności z nieskończonością.

Teraźniejszość jako manifestacja przyszłości

Z pojęciem jedności wiąże się wiele nieporozumień, chociaż można ich uniknąć, traktując nieskończoną przestrzeń kosmosu jako manifestację jedynego absolutu. Kosmos jest greckim pojęciem oznaczającym ład i porządek, a w szerszym rozumieniu jest to połączenie wszystkiego nawzajem. Absolut sam z siebie nieustannie tworzy wszelkie formy. Dusza, która jest miniaturą kosmosu, dostarcza energii dla umysłu i materialnej formy. Innymi słowy, człowiek jest istotą duchową doświadczającą stanów umysłowych i materialnych, a nie istotą materialną, która doświadcza stanów umysłu. Ponadto dusza, umysł i ciało (materia) to trzy aspekty jednego procesu. Doświadczać jedności można tylko żyjąc w takiej teraźniejszości, której manifestacją jest przyszłość, i tylko kiedy świadomie ignorujemy osądy o przeszłych zdarzeniach. W mistycyzmie jest to także akt nazywany wybaczaniem, ponieważ żadna myśl, działanie ani materialna forma nie są ani nie mogą być doskonałe.

Z powodu ograniczonej świadomości zdarzeń, które nieustannie zachodzą w przestrzeni wszechświata, żadna istota nie może być pewna tego, co stanie się w przyszłości. Jeśli ktokolwiek twierdzi, że wie wszystko o tym, co się dopiero wydarzy na podstawie zgromadzonych w przeszłości informacji, bez wątpienia mija się z prawdą. Nie istnieje teoria, która udzielałaby odpowiedzi na każde pytanie. Jeśli zatem pojęcie wiary ma jakiekolwiek znaczenie, można je przypisać tylko nieprawdopodobieństwu, czyli zaufaniu do potencjału twórczego teraźniejszości. W teraźniejszości rozwiązujemy problemy, które nie mają swoich odpowiedników w przeszłości, a wszelki dogmatyzm jest zaprzeczeniem twórczych działań. Na marginesie powyżej zaprezentowanych opisów możemy przywołać kilka uwag wspólnych dla wielu przekazów mistycznych. Otóż w odniesieniu do kosmologii wyróżnianych jest kilka poziomów rzeczywistości, z których sześć to osobne kategorie. Pierwsza, a zarazem najniższa kategoria związana jest ze światem materialnym. Nawiasem mówiąc, astronomowie szacują, że struktury materialne wypełniają jedynie 7% przestrzeni kosmosu. Kategoria druga odnoszona jest do procesu formowania rzeczywistości w świecie materii. Mówiąc w skrócie, przekaz ten można odczytać jako umiejętność sprawowania kontroli nad własnym materialnym

Wiele współczesnych religii ukazuje człowieka jako bierne, bezwolne narzędzie w dyspozycji absolutu. Wynika to wyłącznie z faktu, że wszelkie zorganizowane religie są niczym innym, jak sposobem sprawowania władzy, kapłani zaś, uzurpując sobie wyłączny przywilej przemawiania w imieniu absolutu, karzą i nagradzają za podporządkowanie się ich woli. Religijne metafory piekła i nieba po śmierci materialnego ciała są zwykłym zastraszaniem. Tymczasem sądzić można jedynie

91


92

przeszłość, której w żaden sposób nie można zmienić. Z kolei przyszłości osądzić nie możemy, bo się jeszcze nie zdarzyła. Co więcej, dusza, która jest integralną częścią niematerialnej jaźni kosmosu, gdyby miała być sądzona, musiałaby osądzić samą siebie i skazać na cierpienia lub nagrodzić doznawaniem rozkoszy. Skoro jednak dusza jest niematerialna, nie może odczuwać ani bólu, ani cierpienia. Doświadczanie tych stanów możliwe jest jedynie w powiązaniu ze sferą materialną, innymi słowy cielesną. Ponadto proces, który psychologowie nazywają cierpieniem psychicznym, związany jest wyłącznie z osądzaniem przeszłych już wydarzeń. Tymczasem umysł staje się najbardziej kreatywny, jeśli jest spokojny. Odczucie strachu przed przyszłością jest zakłóceniem równowagi. Ewolucja umysłowa polega więc na powstrzymywaniu się od wydawania wyroków wraz z nieustannym poszerzaniem zakresu świadomości. Przedstawmy pokrótce najważniejsze konkluzje dotyczące problematyki dobra i zła, jakie zawierają przekazy mistyczne, bez względu na ich kontekst kulturowy. Inną nazwą dla mistycyzmu jest gnoza. Gnoza to świadomość faktu, że wiedza jest narzędziem służącym samozbawieniu. Twórczość jest owocem aktywności osoby zainteresowanej poznawaniem wciąż nowych aspektów rzeczywistości w procesie ewolucji świadomości. Mówiąc prościej, każda istota ludzka nieustannie współtworzy rzeczywistość i tym bardziej wykorzystuje swój twórczy potencjał, w im mniejszym stopniu odwołuje się do przeszłości. Człowiek ma tym większą szansę zjednoczyć się z twórczą jaźnią kosmosu, o ile potrafi mentalnie porzucić indywidualność w postaci przywiązania do własnych przekonań. Jest to tożsame ze zdolnością postrzegania rzeczywistości, czyli siebie samego i wszystkiego innego jako jednego procesu, w którym nie ma dualizmu. To dualizm produkowany przez umysł ludzki jest powodem egotycznych zachowań. Dualizm ten odnosi się jednak wyłącznie do przeszłości w formie dokonywania ocen tego, co już się wydarzyło. Ponadto w mistycyzmie nie sposób odnaleźć choćby jednej, najdrobniejszej nawet sugestii skłaniającej do ustanowienia kultu kogokolwiek lub czegokolwiek. Co więcej, zaczerpnięte z sanskrytu starogreckie słowo religare oznacza prowadzić do wewnątrz niematerialnej przestrzeni świadomości o twórczym potencjale, z której mogą wyłonić się nowe formy myślowe,

jako obrazy przyszłości i w ich konsekwencji nowe formy materialne. Materia powstaje z umysłu, nie odwrotnie. Gnostycka sugestia „poznaj siebie” jest wskazówką, dzięki której łatwiej uświadomić sobie, że absolut z całym swoim potencjałem twórczym jest już w nas samych. Śmierć nie istnieje Chociaż w mistycyzmie tematyka śmierci, czyli dekompozycji struktury ciała ludzkiego lub innych form materialnych, traktowana jest jako naturalny proces oraz jedyne nieuniknione, czyli pewne zdarzenie, w większości religii perspektywa śmierci służy do wzbudzania uczucia strachu przed przyszłością. Pamiętając jednak, że teraźniejszość jest zawsze twórczą manifestacją przyszłości, procesy informacyjne (myślowe), a w konsekwencji powstawania form materialnych, zachodzą bezustannie. W takim rozumieniu śmierć nie istnieje. Absolut, którego każda istota ludzka jest integralną częścią, w nieskończoność stwarza, utrzymuje i przekształca wciąż nowe formy, nie ma zatem najmniejszego powodu bać się śmierci, a już tym bardziej pośmiertnego sądu, który jest wyłącznym tworem ludzkiej wyobraźni. Ponieważ ludzie sami osądzają, na tej podstawie wyciągnęli wniosek, że będą w przyszłości przez absolut nagradzani lub karani. Przypomnijmy jednak raz jeszcze, że absolut to brak poczucia upływu czasu, czyli stan, kiedy nie istnieje ani przedtem, ani potem. Jest to twórcza, n i e i n t e l e k t u a l n a moc wszechświata. Wszelkie ograniczenia, jakie stawiają przed sobą ludzie, wynikają wyłącznie z przekonania, że coś jest niemożliwe do zrealizowania. Tymczasem największą przeszkodą w procesie twórczym są ich umysły. Z perspektywy poznawczej samo istnienie bilionów galaktyk, układów planetarnych, wszelkich form biologicznych, chemicznych i fizycznych jest wytłumaczalne tylko w taki sposób, że istnieją także sposoby tworzenia tych struktur. Bez względu na to, czy czytelnik jest tego świadomy czy nie, potencjał ludzki jest nieograniczony, ale łatwiej go uwolnić, redukując strach przed przyszłością. W istocie to my nieustannie tworzymy wszechświat i urzeczywistniamy „niemożliwe”, co jest ekspresją wiary! Wiara ta jest niezbędna w procesie uczenia się. tu i na następnych stronach: Michał Fostowicz, malarstwo


93


94


Technologia i natura są tym samym W przeciwieństwie do licznych teorii naukowych, perspektywa mistyczna nie definiuje życia wyłącznie w odniesieniu do form biologicznych. W mistycyzmie życie to wszystkie umysłowe i materialne formy we wszechświecie, przy czym człowiek, spośród milionów gatunków zamieszkujących planetę Ziemię, ma świadomość przebudzoną w największym stopniu z możliwością pełniejszego wykorzystania potencjału twórczego. Potencjał ten wyraża się w zdolności tworzenia coraz bardziej zaawansowanych narzędzi w procesie zwanym technologią. Innymi słowy, umysł i materialne ciało człowieka to biotechnologiczny wehikuł dla duszy. Wehikuł ten jest utrzymywany, aby służyć duchowi z maksymalną wydajnością. Technologia jest narzędziem świadomości oraz naturalną hipertrofią (poszerzaniem możliwości kreacji) całej ludzkości. Technologia to także proces, który wehikuł (umysł i materialna forma ciała) używa do doskonalenia siebie samego. Chociaż większość ludzi ma skłonność do rozgraniczania technologii od procesu nazywanego naturalnym, one są jednym i tym samym! Teraz przyjrzyjmy się nieco bliżej umysłowi. Dusza, jako nieskończony potencjał twórczy, komunikuje się z umysłem i ciałem, zasilając je świadomą, niematerialną energią, która spełnia jednocześnie rolę uwagi. Do jakiego stopnia człowiek podejmuje świadome decyzje, zależy od inteligencji, która jest najistotniejszym aspektem umysłu. Inteligencja korzysta z pamięci krótko- i długoterminowej, czyli bazy danych zawierającej impresje tego, co zdarzyło się w przeszłości. Jeżeli w tych pamięciach zapisane zostało podobne wydarzenie (nigdy takie samo!), jakiego człowiek doświadcza w teraźniejszości, inteligencja ma odniesienie w przeszłości i łatwiej jest jej podjąć decyzję. Jeśli natomiast wydarzenie jest całkowicie nowe, inteligencja potrzebuje więcej czasu na podjęcie właściwej decyzji. Z kolei drugim pod względem ważności atrybutem umysłu jest ego, czyli poczucie tożsamości.

Jest to czynnik personalizujący. Mówiąc prościej, to co inteligencja przedstawia jako obiektywne fakty, ego odnosi (lub nie) do siebie w sposób subiektywny. Jeśli zatem ego jest silne, a inteligencja słaba, człowiekowi jest bardzo daleko do obiektywizmu, a decyzje podejmuje subiektywnie i arbitralnie. Jest to cecha ludzi autorytarnych i żądnych władzy. W ujęciu mistycznym ego stanowi największą przeszkodę na drodze do wolności. Człowiek pozbawiony nadmiernego wpływu ego jest wolny, co oznacza, że nie boi się przyszłości. To strach jest powodem agresji. W jaki sposób mistycyzm odnosi się do zaawansowanych ewolucyjnie form życia we wszechświecie? Już samo przypuszczenie, jakoby cywilizacja ziemska była jedyna w kosmosie, nie tyle graniczy z nieprawdopodobieństwem, co nim jest. Tymczasem mistyczne przekazy mówią wprost, że na innych planetach w odległych układach gwiezdnych istnieje nie tylko wiele cywilizacji, ale część z nich jest także o wiele bardziej zaawansowana technicznie i społecznie od naszej. Liczne przekazy wskazują także na fakt, że w przeszłości istoty te wielokrotnie odwiedzały Ziemię, asystując w procesie ewolucji prymitywnych gatunków naczelnych. Wszelkie nieporozumienia w tym zakresie biorą się jednak ze stopnia zaawansowania technologii istot, które potrafią przemierzać przestrzeń kosmosu tak łatwo, jak współcześni ziemianie korzystają ze stworzonych przez siebie samochodów lub samolotów. Mistycyzm udziela także precyzyjnej wskazówki dotyczącej tego, jaki aspekt przestrzeni kosmosu jest kluczem do podróży na dystansach lat lub setek lat świetlnych. Dziś wiemy, że jest to elektromagnetyczna energia, dostępna w nielimitowanych ilościach w każdej lokalizacji przestrzeni. Energia ta jest wykorzystywana jednocześnie do celów transportowych, komunikacyjnych i twórczych, w tym produkcyjnych. Artykuł pochodzi z książki autora pt. Zmierzch cywilizacji strachu, która ukazuje się właśnie w USA i Kanadzie. Tytuł i śródtytuły od redakcji.

95


Ewa Sonnenberg Liryki / Są przy Tobie Matematyku Dla Marka Parulskiego

# 23:00, 8.11.2012 W dwóch różnych miastach obiecaliśmy sobie wspólną noc. Noc miłosną z udziałem naszych ciał, słów, rekwizytów. Zakładam na siebie wieczorowy strój, tak byś odczuł z daleka moją kobiecość.

96

Jestem ubrana w długą, ciemnozieloną spódnicę i w czarną suknię z dekoltem na plecach, sukienkę z odsłoniętymi rękami, na rękach mam czarne koronkowe rękawiczki, pod rękawiczkami ukryłam srebrny pył, brokat na rękach. Sukienka jest obcisła, podkreśla moją talię i biust. Idealnie łączy się z ciemnozieloną rozkloszowaną spódnicą. Jestem gotowa na podjęcie rozmowy z Tobą. Jeszcze tylko zerknięcie za okno. Pełnia księżyca przesłonięta delikatnym welonem chmur. Ten welon przyda się jak zasłona zarzucona na naszą rozmowę. Tak by nikt do nas nie dotarł. Ukryci za chmurami jak księżyc. Jesteśmy jak księżycowi kochankowie. Ty: To pierwsza noc, ja jestem tu i tam gdzie ty, wirtualnie, w przenośni, w brutalnych realiach oddaleni o lata od siebie, oddaleni o setki kilometrów, a ty się boisz, boisz się, boję się razem z Tobą Ja: Spędzimy tę noc razem, księżyc jak tulipan, rozwinie się w zapach naszych ciał Ty: Ty może też, ja sam się na siebie gniewam, tobie chyba nie wolno, a właściwie nie wiem, co komu wolno, moja uwaga zmierza do przedmiotu pożądania, księżyc jak tulipan, oto seks bez udziału ciała, ciało nie posiada niezależnego piękna, bierze je z wyobraźni Ja: Kłamię, że makijaż pasuje do mojej twarzy, makijaż wyraża to, co boli, boli bez powodu, ten ból łowi się w gwiazdach, jak to się nazywa, chyba cosmeticos, nieuchwytne, wszechświat w zasięgu dłoni Ty: „Dwa nieba jako jedność”, kunszt walki dwoma mieczami, podobny do tego, co czynisz, twoje przygotowania do nocy miłosnej, jakby między ulicami przeciskało się płonące serce, nieuchwytne stosunki, mówisz, trudno o coś bardziej nieuchwytnego niż ręce, gdy mówimy o czymś z natury swej uchwytnym, uwielbiam twoje palce Ja: Przykro mi, gdy śmieją się z tego, w co wierzymy, bezgranicznie, jakbyśmy byli z innego świata, ja, ty, powtarzam się, wiem, bo chcę do ciebie, teraz, natychmiast, zaraz Ty: Oddzielnie nie znaczy braku, wspólne są te nasze zatroskane spojrzenia w gwiazdy, czy umiałabyś być moją kochanką, czy to nie byłoby za trudne dla ciebie? Ja: Kiedy odwrócisz się ode mnie, będziesz jak księżyc, który odbija moje światło miłości Ty: Liczę siebie ciałem kobiety i jej ciało sobą, obcość zawsze przerywa rozmowy


97


98


Na stole przygotowałam trzy płomienie, by hartowało się ostrze pierwszego uścisku, i sześć płomieni, które czekają, by rozpalić pola słoneczników, ukryjemy się w tym ogniu, wymyślimy swoimi ciałami coś bardziej niż ogień, na stole drobiazgi od ciebie, dziękuję za kredki, którymi narysuję twój profil na ścianie, i książkę Liczby nieskończone jak nieskończone pocałunki, dziękuję za tę noc zawiniętą w obraz Noc z cyprysami Van Gogha. Pod cyprysami zjemy wspólną kolację, będą nam przygrywać egzotyczni grajkowie, poskramiacze wężów i trujących roślin. A my będziemy smakować swoje ciała. after all, I’m hurt, oglądam wieczorowe suknie, nie żeby na bal, ale by recytować wiersze, ale recytacja sprawiałaby mi ból, wieczory poetyckie, gdy mówię siebie wierszami, wieczory miłosne, gdy bliskość ciał jest metaforą kosmosu, wieczory w ogrodzie, gdy nie na kartce, ale w tym, co wokół ktoś notuje to, co odczuwam. Oglądam wieczorowe suknie, nie wiem, z którą byłoby mi do twarzy, by być obok tej sukni, suknia jak parawan, za którym ukrywa się pożądanie, chcę ciebie, wołam jak roślina za deszczem twoich rąk. Ty jesteś tam, gdzie mnie nie ma, nie ma mnie bardziej niż brak, trzeba w przybliżeniu podać parametry dla czułości, delikatnej materii utkanej z naszych oddechów Ty: Przesyłam dotyk we wszystkie obolałe miejsca Twojej duszy #23:41, Zanim spłonie to, o czym mówimy ze sobą. Ujawnimy na Ziemi jeszcze wiele razy nasze wcielenia. Mówisz „nie w tym wcieleniu” i uśmiechasz się do mnie. I dodajesz: „przykro mi, że skazałem cię na samotność”. Samotność to pokusa, która zawraca do punktu wyjścia. Podniesiemy się z naszych kryjówek. Ustawimy się pod ścianą śmierci, by przywyknąć do ryzyka. Miłość jest ryzykiem. Potem schronimy się w świetle księżyca, pytając o słońce, nasze słońce. Słońce daje światło nie dlatego, że jest gwiazdą, ale dlatego, że tęskni za czymś oddalonym o miliardy lat świetlnych. Jego żar to pamięć, jak historia czasu. Jak opowieść o nas. Ja: Staniesz dla mnie na głowie? Zdmuchniesz siedem gór wokół Rzymu? Dotkniesz stopą chmur? W odmowie jest rysopis ciała W przyzwoleniu owocuje kwiat Ty: Na razie umiem przygotowywać się do takich nocy, takie noce są nocami talizmanów i sekretów Ja: Ktoś jutro powie „ta noc była nocą dżinów”, znajdziesz ten cytat w jakiejś książce, piąta linijka od góry, tam będę się ukrywała, zapytaj treść, gdzie jutro mnie spotkasz, jak powiew wiatru, rysunek ciebie jak dotyk spaceru, nie myśl ciałem, ale tym, co mijasz Ty: Na razie umiem dobierać szczegóły, detale, drobiazgi, na razie umiem łączyć przedmioty w intymną korespondencję

99


Ja: Stopy wciąż pamiętają sandały z błękitnych cekinów, pamiętają drogę ku tobie, gdy drzewa płakały wielkimi kroplami łez, pamiętają taniec nad brzegiem morza, dla ciebie, jak wszystko, co robię, dla ciebie, i tylko dla ciebie, dzisiejsza noc jest jak złote baletki w tygrysie pręgi, jak taniec tygrysa gdzieś na skraju jakiegoś miasta, i pełnia księżyca Ty: Przytulam cię jeszcze raz, by ciebie poczuć Czytam SMS-y od ciebie: Mój rysunek jak dotyk przyjazdu do ciebie Widnokręgu nie zdejmuj, niech służy za parawan Delikatnie wsuwam się w twoje gdzie indziej, ja już dawno cię odnalazłem Pójdę z tobą wszędzie, tylko mnie wołaj, dobrze? 100

Noc rozświetlają mi twoje dwa wiersze Znaleźliśmy wyspę, poszukajmy nieba Łażę już 5 godzin, szukam prawdziwego człowieka Możesz być okrutna z dowolną dokładnością Myślę słucham czuję tobą Okna nie mają formy więc odpadają Tęsknić to mówić kocham #23:50 Przygotuję owoce, by podać do twoich stóp. Twoje stopy są alabastrowe. Ich biel przeraża, ich biel oślepia. Przygotowuję owoce, by podać do stóp słowa, może wierszy, ale jestem za bardzo zajęta zapachem ciała, by ktoś mógł zagrać na nim wersy. Przygotowuję owoce, smaruję ciało kremem o zapachu czegoś dalekiego. Roztopimy się w tym zapachu i staniemy się jedną duszą. Do stołu przyprowadzam jabłko. Jabłko bez skazy lub jabłko ze skazą. Między jabłkiem z blizną i jabłkiem z kroplą prawdy są nasze pragnienia. Przekroiłam na pół jabłko bez skazy, wtedy nawet przekrojone są jednym, z blizną należałoby przekroić, tak by blizna pozostała po jednej i po drugiej stronie. Które z jabłek wybierasz? Może to z kroplą prawdy? Zostawiamy je takim, jakie jest. Do stołu przynoszę bakalie, wanilię, cynamon, marcepan, rozkładam jak karty do gry w maleńkich miseczkach. Będziemy grać smakami aż po smak naszego życia. Nauczymy się go smakować małymi łyczkami. Sączyć dzień za dniem jak naszą miłość. Owoc ma zapach kwiatu. Kwiat ma zapach owocu. Ja: Zapomniałam, jak bywa się na takich wieczorach, zapomniałam wieczorowych sukni, nie umiem nosić biżuterii, moim klejnotem jest ból, jak podłużna łza między piersiami, piersi nie chcą śpiewać hymnów miłości, mówią: mamy to gdzieś, dziwne, jakby ubierał mnie nie strój, który wkładam, ale coś poza mną Ty: Tell me more…


Ja: Ta noc jak pisanie WIERSZA, nie wiem tylko w jakim języku. Perfumuję ranę, żeby nie zagłuszała sobą tego, co trzeba przemilczeć, ukryć pod warstwami pozłacanych klamek, wieczorowych sukni, zapachu perfum, świetlistego wzoru brokatu. Ty: Pięknie ci w czerni i nie do twarzy, jest jakiś zgrzyt, wywołany zgodnością symboliki ze stanem rzeczy, jak w krzyku. Nigdy ci przy mnie nie pozwolę tej sukienki zakładać! Zniszczę ją, niszcząc wpierw powody, dla których do ciebie przylgnęła. 0,00000000000000000000000000000000001 Coś z Plancka, nad kolanem kaligrafuję X, jak niewiadomą, kim jestem, kim jesteś, zza, spoza, w wymiarach, A Że cokolwiek się wydarzy, wciąż ta sama melodia? Wciąż ten sam wątek, Le Presbytère n’a rien perdu... ni son éclat ni son… Kazuo Ohno ze swoim kwiatem, powoli, jak płatek kwiatu, i sam kwiat, i idea kwiatu, kwiatowość kwiatu, zrywa, płatek, płatek kwiatu, powoli, zrywa, jeden za drugim, jeden na rok, jeden na tysiąc lat? Zrywa, by ukazało się jądro, niezniszczalne jądro piękna, w bólu, „bezbramna brama”, „zen z krwi i kości”, jestem zen, jesteś zen? nie wiem w jakim kształcie, piszę, słowa są jak żołnierze w mojej armii, A Liścik jak diagonalny wykres, jak przekątna, w kwadracie na placu Wolności, w innym niż to mieście, w innym, jak z ręki, rani, karmi, rani, jak z tego miasta, jak w tym mieście, jak z miasta, jak w tym mieście, na chodniku po przekątnej, jak na promieniu słońca, liścik – kwiat, jak kwiaty magnolii, jak z języka kwiatu przekład na inny, nasz język, przy tarasie, gdzie sen wysyłał wiersze w sprayu, i napis: „pisz”, jak szaruga dnia, jak deszcz-przyjaciel, jak w kierunku lasu, liścik – płatki kwiatu, melancholii, jaśminu, z ogrodu, gdzie księżyc ma swój przystanek, swój dworzec ogrodu, na tym dworcu spotkamy się, na tym dworcu przyjeżdżamy w myślach do siebie, na tym dworcu witaliśmy się przed naszym urodzeniem, na tym dworcu nigdy się nie pożegnaliśmy W Jądro kwiatu jak na scenie, czerwonej, okrągłej scenie, tancerz i jego ręce, makijaż, aż do dna, makijaż, czy nie lepszy ma wygląd na twarzy mężczyzny? Na próżno czernisz powieki jeśli…, poza cudzysłowem, poza cytatem, jeszcze inna treść, jak by the way lub anyway, kwiat Kazuo Ohno i kwiat Bejarta, tell me more, nocą mówi do mnie przekład z języka słów na język gestów, z języka przedmiotów na język rekwizytów: baletki tygrysie, jak tygrysie lilie, w księżycowym jeziorze, co ma kwiat do Ravela? Co ma woda do stóp tancerza? Co ma taniec tygrysa do naszej nocy miłosnej? Co ma uschnięty kikut drzewa do tego, co chcą zniszczyć? Słońce płonie nie dlatego że jest gwiazdą, ale dlatego, że jest ognistym kwiatem, pomarańczowy pył, hebanowa łódź na srebrnej tacy gór. Czytam twoje wiersze. Jesteś w nich cała i to mnie przeraża, że nie udało mi się odebrać im cząstki Ciebie. Hmmm, E, mc, centymetry, głaskane jak oswojone tygrysie ręce, gdy w tutti, rozpoznaję, czym są zerwane płatki, białe płatki jak białe płótno, Le Presbytère n’a rien

101


perdu..., mon blue marquise, je peux parle seulement avec toi? Płótno, które ukrywa śmierć, może dlatego jest pięknem kwiatu, gdybyś odeszła, oszalałbym. Gdy nie ma tego Ty, tonę, świat mi maleje do ziarnka piasku, trudno jest ustać na ziarnku piasku, brak tego Ty jak przepaść, lecę w dół, a ja tkwię w tym, co nazywa się chorobą z nienawiści, wokół mnie, w trakcie tego czynienia sobą ciebie, czynię sobą nas, pojedynczo i we dwoje. Jak chcesz? Jak lubisz? I znów ta nienawiść, do kogoś, kim jest ja, tell me more, monsieur, quelle magnifique sont tes pieds. List, listy, chciałabym przekazać ukłony i wdzięczność od Giordano Bruno, i inny list, elektroniczny jak mały bucik kopciuszka, trzy iskry, jak złotowłosy chłopiec, cholera, to ja, jaka ja, gdzie ja, w samo południe, o północy, jedno z drugim, niemal się dopełnia, jedno w drugim bez zbędnych słów, bo taniec to nie teatr, z twoich włosów utkam tratwę, z twoich włosów o zapachu wiatru, z twoich włosów, gdzieś na Marsie jeden świetlisty włos, zawsze byłaś chaotyczna, zawsze bałaganiłaś, to nieelegancko zostawiać swoje włosy na złotej tafli jeziora i na rdzawych pustyniach jakiejś zagadkowej planety.

102

Odniesienia, bolą mnie nogi, odniesienia do Prokofiewa, Strawińskiego, „Pietruszka”, „Ognisty ptak”, „nie bój się, to nie burza, to samolot”, „nie bój się, Deszczu”, kochankowie ponoć są z Marsa, miłość przenosi ich z Ziemi na inną planetę, są zagadkowi, jesteśmy zagadkowi? Możliwe. Nieodgadnięci. Nieprzewidywalni. Mamy swoje terytorium, do którego nikt nie ma wstępu. Spacerujemy. Każdy drobiazg jest językiem miłości. Dwóch niegrzecznych w sutannach, dotykam materiału, czy rzeczywiście się modlą, obok domu jak z marzeń da Vinci, obok mnie jest wezbrana brama, mlecz, i jego światło w ustach, chcę mieć tego światła aż po strawę ze zmysłów i słów, żywić się słowami od ciebie, żywić się tobą. Potem wszystko, co mówię, jest z ciebie. Liryki dla Matematyka Przykłady są kopią, W załączniku może zaistnieć błąd AB A, a jeden, B, każda dowolna liczba jest następstwem pierwszej Liniowość przeciwstawiona Punktowości Figuratywność i puentylizm Seurat Przykłady z miłości Pod wachlarzem ukryłam wyznania miłosne dla ciebie, jakiego świat nie zna. Niepojęty, szklany kryształowy stół opiera się ich ciężarowi. Koperty w różnych kolorach, wybierz nie wyznanie, ale kolor wyznania. Z tych kolorów ułożymy obraz. Obraz będzie jak drzwi lub okno. Drzwi do świątyni miłości. Do pokoju, w którym


103


104


zawsze pada śnieg. Do pokoju, w którym od zawsze są kochankowie. Bez względu na upływ czasu. Czas dla nas przecież nie istnieje. Oddaleni o tak wiele lat od siebie, oddaleni o tysiące kilometrów, oddaleni o bliskość, która wschodzi w nas jak poranek. Na strunach nieba ktoś gra naszą ulubioną melodię. Będziesz moim deszczowym kochankiem. Będziesz moim błękitnym markizem. Będziesz moim inicjałem, którym przesłonię się, by nikt, nikt nie ujrzał mojej prawdziwej twarzy oprócz ciebie. Pod wachlarzem położyłam wyznania rozpisane na różne rodzaje języków. Język ciała, język duszy, język pragnienia, język wyobraźni, język wrażliwości. Wyznania jak kolaże, industrialne, jakby z resztek cywilizacyjnych, papier, słowo, recykling, dodruki. Wyznania chaotyczne, szarpane, wydzierane, odtwarzane, jak budowanie złudzeń, przestrzeń między nakładanymi warstwami kolażowych fragmentów to nasza ciekawość słów, na ile słowa przylegają do tego, co jest czymś bardziej, czymś więcej niż miłość, kolory są jak język ciała, łączą się z literami, by uczulić na każdy niuans uczucia. Wrażliwość poetycka: fetyszyzm – filiżanka, szminka, chusteczka, wachlarz, rękawiczki itd. Oswajanie materii, oswajanie przedmiotów jakby oswojony przedmiot był obietnicą przybliżenia się do kobiety, do prawdziwego uczucia, do prawdy samego siebie. Fetyszyzm dotyczy nie tylko formy materialnego przedmiotu, przedmiotem fetyszem może być wiersz, wiersze jak przedmioty: przedmiot koloru, przedmiot dotyku, przedmiot dźwięku, przedmiot unaocznionej wyobraźni, przedmiot zapachu, przedmiot jak mobilny instrument do przenoszenia w systematykę i kody... gdzie wiersze są jak oniryczne marzenie, marzą również przedmioty. Marzenie dotyku, jak dotyk słów, który przenika się wzajemnie jak słowa, lub Czytając. By być znów bliżej ciebie. Tak, wiersze poety są krzykiem, nad śniegiem jego słów jest tajemne przejście, wiersze jak śnieg, jak chłód zimy, która zaostrza kontury tego co niewidzialne, nieustannie poprzez wiersze przewija się słowo pamięć: Ogrodnik, Tutenchamon, Najwierniejszy, Zamek rozstania. Przekłady z miłości: coś z Plancka, nad hologramem definicja miłości #47 {made in poland} Ja: Nigdy przeciwko nikomu, ewentualnie tak jak życzy sobie otoczenie, w nieustannej przeprowadzce, z miejsca na miejsce, jak arytmetyka zamieniona w geometrię, bez definicji szukam siebie tak jakbym szukała ciebie zmęczona zamęczona przemęczona, ot, a ty nazywasz to brakiem jestem tą odrzuconą, tą niepotrzebną, tą zawadzającą, tą wykradzioną wieczności Ty: I dużo, dużo ciebie, tak dużo, że starczy za nas obojga Ja: Nie mam na tyle fantazji Ty: Jesteś lakoniczna jak ból Ja: Jedno życie jedna poetka Ty: Pamiętasz, jak bardzo kiedyś lubiłaś to słówko: constans

105


Ja: Pływam w Tobie jak w akwarium, jest mi jak u siebie Ty: Wszystko byle z Tobą Ja: Gdy szłam z Tobą, pod stopami miałam chmury, otaczała nas jakaś dziwna mgła, a my pośrodku nieskończoności opieraliśmy się o siebie, by nie stracić równowagi Ty: Tak, moja najlepsza, moja jedyna w całym kosmosie przyjaciółko Nie odnajdziesz mnie w tłumie, lecz w sobie. Jestem na tłum odporny. Jestem z tłumem i poza tłumem. Znasz mnie. Ty masz tak samo. Tak mało ci daję poza tym współodczuwaniem. Wszędzie ekrany, cięgi stromych kwestii, rozpisywanie na szpalty rekrutujące do marszu, czwórkami, wielopoziomowym słowem, zdjęcia dla Ukochanego, ból ciała, jak brak miłości, ból, ciało mnie uczy cierpienia, jak bolesna, jak z marmuru, jestem pokrzywą, ogród: jestem „bo jesteś ze mną”, mam pierdolca, na punkcie, Twoim, w punkcie wyjścia, tylko Ty, rysując współrzędne, 106

Jestem damą, ty jesteś w krynolinie, ja jestem w rakiecie kosmicznej swojego ciała, ty jesteś w złotej karocy, ja jestem informacjami z czasu rzeczywistego, ty jesteś bajką z łącznością z Perrault: dynia, wróżka, bucik, schody, ruchome, jak to w naszych czasach bywa, względna wartość, jak rytuał daty, bez dat jest jak bez oprawy, z datą jest jak poręcz horyzontu, idziemy obok siebie, ja po brzegi wypełniam twoją sylwetkę, ty delikatnie przytulasz się do mojego ramienia, Ja: Dziwne odczucie dwóch różnych przedmiotów. Jeden z nich jest bezwartościowy, drugi ma wielką wartość Ty: Jakbyś cytowała list w kształcie skrzydeł motyla Ja: Jeden jest jak z placu zabaw, a drugi? Ty: Fakt czegoś określanego nie przesądza o nadawaniu mu kontekstu z czymś kolejnym Ja: Konteksty nie mają tutaj żadnego znaczenia? Ty: Czym jest ślina spluwana w twoją stronę ze śliną spijaną w naszych pocałunkach. Jesteśmy nieustannie spragnieni, mieszamy smak goryczy ze śliną rozbitków z wyspy, przetrwać znaczy nieustanny uścisk, przetrwać znaczy niezliczona ilość pocałunków złotowłosa z wybrzeża, gdzie szron na paznokciach gasi pragnienie ciała, wchodzi bólem, by otworzyć złotowłosa jak płótno drzwi, okładki imienia, elipsa jak starzec w podmuchach wiatru, złotowłosa z wybrzeża, gdzie ostrze chłodnego krajobrazu: krystaliczne słowa z lodowatą krwią złotowłosa z wybrzeża, śnieg dla niej jest czerwienią, ogień zatrzymaniem „za sekundę będzie lepiej” złotowłosa: dla mnie istnieje tylko jedna sekunda jak wieczność


śmierć na płatku magnolii jest jej urodą, na płatku orchidei jest jej spojrzenie, magnolia jest tym co w biegu, orchidea morzem krwi Złotowłosa jest Tobą, dziękuje na swój wyszukany sposób wchodzi w reakcję z pytaniem było jest i będzie? A JEDNA Z TWOICH RZĘS JEST BRZEGIEM, w oczekiwaniu rysunki się dopełniają, jak spotkanie i spotkany. Jest w tym coś poza pytaniem i odpowiedzią – przy Tobie. Zabiorę cię do łodzi podwodnej mojego ciała. Mój daleki pocałunek rezonuje razem z Tobą. Przytulam się do ciebie zmęczonym skrzydłem morza. Zasypiam pod twoim wskazującym palcem, rysując nim swój sen między ekranami słów. Kulę się w tobie. Nazywam się Pocałunek z daleka. Westchnienia to egoizm, bądźmy krzykiem. Lubię cię dzisiaj bardziej niż wczoraj. I tak dzień za dniem. Noc za nocą. Dzień jest po to, by nas uwidocznić. Noc jest po to, by stanowić jedno i to samo. Słowo w poszukiwaniu słowa. Farmakon prawdy. Chcesz, zostanę dealerem miłości. Bądź przy mnie, kocham, szukając, jak mówić to ciałem. Wtulona w twój sen, milczę jak struna rozpędzona tkliwym dotykiem. Katedra mojego ciała lub ciało drogowskaz (widok za oknem, jak obraz Vermeera, dziewczyna z perłą i mleczarka, pierś matki, muzeum z woskowymi figurami, synkretyzm, skróty, kondensacja, tekst anulowany, istnieje w innym miejscu, dwa lustra wody, łzy, dwóch światów, analogowo, paralela do, constans i ruch od środka, po okręgu, błędne koło, Malczewski, akwarele: dla ciebie kim jest różne choć jednakowe, analogia, jeden mistyk pisze analogia istnieje, drugi nie ma żadnej analogii) [występy gościnne Buddy jak w przymierzalni przedmiotów] po lewej stronie znajduje się pierwsza nieprzeliczalna liczba kardynalna, a po prawej stronie liczba kardynalna continuum (1963 Paul Cohen), prawdziwość hipotezy = może być również zaprzeczeniem (za oknem gołąb pije wodę z kałuży, jest bardziej niż noc, coraz bardziej jestem ciebie spragniona, jak roślina wyczekująca deszczu, daję ci w prezencie moje pieprzyki, a ty pozwól, że zabiorę ze sobą twoje ramiona, czteroskrzydłe jak lwy, w pojedynkę, i razem, narracja jak dotyk, na przestrzeni tekstu jest opis) czy do wiersza nie można wejść dwa razy? tylko głupiec wychodzi na Fugi dwa razy wiersz nie jest sceną, czymś jak rzeźba i płaskorzeźba, czymś jak miłosny przedmiot pragnę twoich wierszy kocham twoje wiersze tęsknię za twoimi wierszami co bywa za moimi wierszami, nie bywa między ludźmi co jest rysunkiem w moich wierszach jest tym co poza rysunkiem to ja jestem spragniona swoich wierszy gdzie miłość nie jest przyzwyczajeniem języka

107


a tęsknić wyznacza drogę wersów +, aporia, paradoks, język geometrii w działaniach algebraicznych quirks of perception and perspective Wymyśliłam lub odkryłam Coś całkiem innego niż religia Byłam w jaskini z wilkami Biała postać przyniosła mi szklany kwiat Podwórkiem za oknem biegł tygrys Biała postać mówiła do mnie moim oddechem 108

wszyscy zostaliśmy bardzo skrzywdzeni ale ty walcz ty wygrasz tę bitwę Czy zapomniałam? To co ludzie nazywają mistyką Dla nas jest sposobem przetrwania na Ziemi Ty: Gdzie teraz jesteś, bo ja jestem w twoim spojrzeniu Ja: Wierzysz w istnienie nieskończoności aktualnej? Ty: Nie ufasz mi? Ja: Chciałabym, żebyś mnie zapamiętał z makijażem Space – tekst dla Ciebie:


Zawsze byłem fanem przegranych spraw estetycznych Życie jest tak absurdalne, że wszelkie absurdalne działania artystyczne są po prostu formą obrony przed światem

Z Pablopavo rozmawia Piotr Czerniawski Piotr Czerniawski: Z twoich wypowiedzi wynika, że bardzo nie lubisz, jak cię nazywają poetą. Pablopavo: No nie lubię... Czy to się wiąże z traktowaniem poetów w Polsce? Podejrzewam, że gdybyś mieszkał w Stanach, to by nie było z tym najmniejszego problemu. Trochę tak, tam nie ma takich problemów. Dylan jest poetą i jest za takiego uważany. Myślę, że to trochę wynika z moich kompleksów. Ale też z atencji, jaką darzę swoich ulubionych poetów, bo gdzie ja i gdzie oni. To brzmi idiotycznie, bo przecież żyję z tego, że składam słowa i potem je wykonuję, i czysto technicznie jest to poezja – rymy, przerzutnie i wszystkie te metafory. Zdarza mi się napisać wiersz i to się różni od tego, co jest w piosenkach. Uważam się więc za tekściarza i to jest mój zawód wykonywany. Jak to się właściwie wszystko zaczęło? Miałem w podstawówce nieco szaloną panią od polskiego, bardzo dystyngowaną i trochę dziewiętnastowieczną, która z dużą swobodą podchodziła do programu nauczania, szczególnie jeżeli uważała, że ktoś jest ponadprzeciętnie utalentowany. I mnie właśnie za takiego uważała. Zadawała wypracowania na dowolne tematy, więc pisałem jakieś totalne bzdury, o snach czy narkotykach, a ona z uśmiechem na twarzy dawała mi szóstkę. Naprawdę dużo jej zawdzięczam, bo stworzyła mi przestrzeń absolutnej wolności. Byłem dziwacznym dzieciakiem, który się jarał dziwaczną literaturą, ta

literatura jej się najprawdopodobniej w ogóle nie podobała, bo jednak zdecydowanie wolała klasykę. I czułem się przez nią w pełni akceptowany. Nazywała się Hanna Czapska. Jeśli kiedyś wydam jakąś książkę, to powinienem ją właśnie jej zadedykować. Zacząłeś pisać dość wcześnie? Tak, kiedy założyłem swój pierwszy zespół, który nazywał się Kaligula, była to typowa grupa zbuntowanych i niespecjalnie mądrych piętnastolatków. Zespół potrzebował tekstów piosenek, a że moi koledzy nie palili się do tego, to mi powiedzieli ty, Pablo, dużo czytasz, to ty będziesz pisał. Zacząłem pisać teksty i zacząłem też pisać wiersze. Czytałem wtedy mnóstwo poezji, więc to gdzieś tam korelowało ze sobą. Strasznie niedobre te wiersze były. Na szczęście nikt mi wtedy tego nie drukował, nie było Internetu, więc nie było też pokusy, żeby to światu objawić (śmiech). Miałem jakąś dziwną teorię, że słowa mają uwodzić, w związku z czym te wiersze często były absolutnie bez sensu, jakieś zlepki, może chwilami z ładną melodią słów i tak dalej. Ale były przydatne. Dziewczyny się podrywało na to, a jak wiadomo, pewien rodzaj dziewczyn jest zawsze skłonny zainteresować się facetem, który pisze wiersze. Potem, jak miałem lat dwadzieścia, może dwadzieścia jeden, to praktycznie przestałem się zajmować wierszami. Byłem już na tyle oczytany, że wiedziałem, że to, co robię, jest średnie i dlatego przestałem je pisać i zająłem się na poważnie piosenkami. Co wtedy czytałeś?

109


110

Zaczęło się od Leśmiana, Gałczyńskiego, to zresztą dwaj ulubieni poeci mojego taty. Tuwim był ważny. Przyjaźniłem się gdzieś od 14. roku życia z Michałem Grochowiakiem, który całkiem przypadkiem jest wnukiem Staszka, więc dostałem od niego takie małe książeczki i tam był Grochowiak, Śliwonik i jeszcze jeden z tych pijaków, nie pamiętam, Chorodyński chyba. Z czego najbardziej mi się podobał Śliwonik, co teraz mnie trochę dziwi. Dzisiaj uważam, że to nie były najlepsze wiersze, jakie w życiu przeczytałem, za to często wracam do Grochowiaka i to mi się bardzo przydaje. Wiadomo, że czytało się Wojaczka, bo kto nie czytał Wojaczka, on robił naprawdę ogromne wrażenie. Czy w przypadku Wojaczka kręcił cię ten cały jego mit? Na początku tak, działało to na mnie. Na przykład obstawiałem, że młody Marcin Świetlicki wyskoczy z okna (śmiech). Dzisiaj myślę, że mocniejsze od tego mitu, który zrobił się mocno przebrzmiały, były jednak wiersze, które mocno zmieniły moje patrzenie na literaturę. Długi czas nie mogłem przez to czytać Leśmiana, bo wydawał mi się zbyt wymuskany. Chciałem wierszy mocnych, hardcore’owych, wiesz, ta krew miesięczna i tak dalej. Chyba każdy przechodzi taki okres, jeśli do tego słucha punk rocka, a nie Krainy Łagodności, to go takie rzeczy kręcą. Najbardziej zbił mnie jednak z nóg Świetlicki. To do dzisiaj się zdarza, ale wtedy to był naprawdę mocny cios w głowę. Pamiętam nawet taką banalną myśl, że ktoś napisał te wiersze, które ja bym napisał, gdybym umiał. A potem go poznałeś.

fot. Monika Sołtys

Nasze pierwsze spotkanie wyglądało tak, że stałem z nim na jakiejś imprezie w kolejce po wino, wziął ostatnie czerwone i mi je oddał. Dobrze, żeby jeszcze dla pana starczyło, to ja wezmę białe – powiedział. Zrobiło to na mnie wtedy ogromne wrażenie. Krążyły o nim opowieści, że to jest potwór w ludzkiej skórze i w ogóle niesympatyczny gbur, co okazało się oczywiście nieprawdą. Po wydaniu pierwszej płyty Ludzików zainteresowało się mną środowisko literackie, Świetlicki do mnie zadzwonił, żebym przyjechał do Krakowa, miał wtedy audycję z Grzegorzem Dyduchem. Przypadliśmy sobie do gustu i się zakolegowaliśmy. Poznałem też wtedy Sendeckiego, który był jednym z moich ukochanych poetów. Zacząłem czytać jego wiersze w wieku 19 lat i zafrapował mnie absolutnie. Do dziś uważam go za geniusza. I chyba dobrze, że poznałem chłopaków po trzydziestce, nie popadałem w małoletnie zachwyty. Teraz myślę, że jako dwudziestolatek byłbym nieznośny ze swoim entuzjazmem. No i wiesz, środowisko muzyczne, w którym wcześniej funkcjonowałem, to są nierzadko inteligentni ludzie, ale literatura czy poezja tych ludzi raczej nie interesuje, a już na pewno nie w takim stopniu jak mnie. To było dla mnie strasznie ożywcze, że mogłem sobie z kimś usiąść i przegadać parę godzin. Bez takich rozmów nie sięgnąłbym pewnie po Ważyka czy Wirpszę. Myślę, że ma to wpływ na moje piosenki, że gdzieś tam to wszystko słychać. A jak jest z twoją motywacją do pisania piosenek?


Pisanie piosenek polega na tym, że w pewnym sensie ta motywacja pojawia się sama, ponieważ zbliża się termin wydania płyty i trzeba coś tam wymyślić. Większość swoich najlepszych piosenek napisałem tuż przed wejściem do studia. Oczywiście ciągle sobie coś notuję, zapisuję pomysły na bieżąco. Głównie te na piosenki, bo tym się cały czas zajmuję. Natomiast napisać prawdziwy wiersz czy opowiadanie, to wymaga skupienia, czasu i tych dwóch rzeczy mi brakuje. Któraś z pisarek angielskich powiedziała, że książkę trzeba pisać na komputerze, który nie ma dostępu do sieci, bo cały czas coś się dzieje i rozprasza. Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale wydaje mi się, że przez to bardzo intensywne życie w sieci i w mediach społecznościowych troszkę głupiejemy z roku na rok. Nie od razu, ale tak krok po kroku. Ja na przykład zaczynam się wywalać na takich prostych rzeczach, jak ortografia czy składnia, i strasznie mnie to frustruje. W sumie to się cieszę, że mam deadline na piosenki, bo dzięki temu wyrabiam. Na szczęście łatwiej jest napisać piosenkę niż cokolwiek innego, bo jest to jednak dosyć mała i krucha rzecz. Ale często muszę sprawdzić dużo rzeczy, żeby uniknąć anachronizmów albo jakichś błędów rzeczowych, np. czy Jurek Mech mógł z żoną pojechać na wakacje za równowartość 4 ton węgla. Sprawdziłem, z teściem rozmawiałem, teściu się zna, bo opala. Jesteś w stanie pisać w każdym stanie ducha? Trudno mi to do końca ocenić, najsmutniejsze rzeczy napisałem, gdy byłem dosyć szczęśliwy, kiedy się moja sytuacja życiowa w końcu ustabilizowała. Natomiast nie jest to takie proste, bo każdy ma ileś tam poziomów. Siedzę w domu z żoną, jestem szczęśliwy, ale coś mi tam podszeptuje, że czas płynie, że zaraz będę miał 40 lat i co wtedy? Powiem ci, że kiedyś pisałem więcej na kacu, w poczuciu smutku i wkurwienia na siebie i na rzeczywistość. A teraz zdarza mi się traktować to jak zadanie do wykonania. Pewnie nie do końca da się nad tym panować, bo coś się przedostaje do tekstu, ale wydaje mi się, że coraz rzadziej piszę w stanie wzburzenia emocjonalnego. Co cię wkurwiało kiedyś, a co wkurwia teraz? Na pewno wkurwiało mnie w pewnym momencie to, że nie jestem traktowany poważnie. Działałem w niszy, na scenie, którą niespecjalnie się ktoś interesował. Wkurwiało mnie moje życie, bo miałem dosyć ciężką sytuację w domu. Ja sie-

bie wkurwiałem, bo robiłem dużo złych rzeczy, raniących często osoby bardzo mi bliskie, więc to powodowało cholernie silną reakcję autodestrukcyjną. Dzisiaj jest to raczej wkurwienie stabilne i stateczne, bardziej mnie dotyka to, co jest na zewnątrz niż to, co jest wewnątrz mnie. A jednak z upływem czasu twoje teksty robią się w zauważalny sposób coraz bardziej osobiste. Tak. Myślę, że odwaga pisania rzeczy osobistych pojawiła się, kiedy zostałem doceniony, kiedy uwierzyłem, że to, co robię, to nie są bzdury i że mogę sobie pozwolić na sporo, i to może kogoś zainteresować. Z drugiej strony to banał, ale po prostu jestem starszy i mam więcej materiału do analizy niż wtedy, kiedy miałem powiedzmy 20 lat. Ale ciężko mi się analizuje to, co piszę. Nie do końca wydaję się sobie prawdziwy. Jest taka stara teoria, że wielkie książki są inteligentniejsze od tych, którzy je piszą. Z piosenkami też tak bywa. Te piosenki są ciekawsze i więcej wiedzą niż ja, który je napisałem. Nieraz się zastanawiam, jak ja to zrobiłem? Kto to wie. Usiadłem i napisałem. Podobno dostałeś propozycję wydania książki we wrocławskim Biurze Literackim? Tak, odezwał się do mnie człowiek z Wrocławia, że chciałby wydać książkę z moimi piosenkami, i nie wiem, co z tym zrobić. Wcześniej wyszły tam zbiory Grabaża, Lecha Janerki, Kory, więc jest to kuszące. Ale niekoniecznie chciałbym, żeby moją pierwszą książką były akurat piosenki. Wolałbym wydać książkę z wierszami. Dłubię też trochę w prozie. Nie chciałbym być traktowany jak muzyk, co umie sklecić trzy zdania, albo pisarz, co umie zagrać dwa dźwięki. Zastanawiam się, czy to ma sens. Zobaczymy, ile zapłacą (śmiech). Ale biorąc pod uwagę twoją dotychczasową działalność, czy napisanie i wydanie książki poetyckiej nie byłoby krokiem wstecz? Być może ten sposób prezentowania twórczości stracił już rację bytu, książki wychodzą w kilkuset egzemplarzach i czytają je głównie sami piszący. W sensie komercyjnym i dotarcia do ludzi oczywiście nie ma to żadnego sensu. Z drugiej strony zawsze byłem fanem przegranych spraw estetycznych, imponują mi na przykład ludzie, którzy przepisują rękopisy. To jest fajne. Życie jest tak absurdalne, że wszelkie absurdalne

111


działania artystyczne są po prostu formą obrony przed światem. Jest też ten problem, że wiersze piszę rzadko i jeszcze rzadziej jestem z nich zadowolony. Byłbym dumny z siebie, gdybym wydał taką książkę, natomiast nigdy nie zrobię tego na siłę. Nigdy nie chciałem bazować na tym, że jestem znanym muzykiem, że ktoś wyda moje wiersze czy opowiadania, bo lubi moje piosenki. Kocham jego piosenki, więc wydajmy mu to, mimo że jest kijowe (śmiech). Musiałbyś występować na spotkaniach autorskich. O nie! (śmiech) Mógłbyś postawić na freestyle, jesteś w tym bardzo dobry. 112

Robię to dużo rzadziej niż kiedyś. Freestyle trzeba pielęgnować, uprawiać go cały czas, ta umiejętność szybko zanika. Teraz łapię się na tym, że powtarzam jakieś sztampowe frazy. Kiedy byłem młodszy, było mi dużo łatwiej, teraz mam przeładowaną głowę. Ale zdarza mi się to nadal robić. Jeśli koncert jest naprawdę fajny, potrafię improwizować między numerami. Muszę mieć dobry nastrój i naprawdę dobry feedback od publiczności. Ale dla ludzi bywa to ważne, daje im możliwość uczestniczenia w czymś absolutnie niepowtarzalnym. Wiesz, nigdy już nie będzie takiego lata i wódka nigdy nie będzie tak pyszna. Wstyd przyznać, ale chwilami czuję coś w rodzaju pierwotnej przyjemności. Jakby udało mi się sklecić coś istotnego bez udziału świadomości. Nie chcę uciekać w jakieś dziwne teorie, ale miałem parę razy w życiu poczucie bycia przekaźnikiem ważnej transmisji. Dziś to się coraz rzadziej zdarza. Być może dlatego, że palę mniej trawki. To raczej nietypowe podejście. Wiesz, freestyle to konwencja bitewna i nigdy mi to do końca nie odpowiadało. Zdmuchnąłem paru przeciwników, zdobyłem szacunek, co zaowocowało paroma kolaboracjami muzycznymi, ale bardziej od walki interesowało mnie nakręcenie ludzi, którzy przyszli na imprezę. Teraz imprez jest dużo mniej i mam niestety wrażenie, że publiczność jest przez to gorsza niż kiedyś. Kiedyś po prostu doceniała dobry freestyle, a teraz oczekuje, że wejdę i będę śpiewał przeboje, które wszyscy znają. Scena była kiedyś naprawdę fajna, sam byłeś jej świadkiem i częścią kilkanaście lat temu. Było mnóstwo świeżości, otwartości, przychodziło

mnóstwo nowych osób. Teraz scena jest umiarkowanie świeża i umiarkowanie żywa. Podobnie jak polska scena literacka. Coś się zaczęło, coś się skończyło? Tak. Byłem ostatnio na paru spotkaniach literackich, ludzi jest dużo mniej i mniej jest też entuzjazmu, chłonięcia. Imprezy w latach 90. to było jakieś szaleństwo. Na scenę w warszawskim CSW wychodził Artur Cezar Krasicki, autor manifestu onanistycznego, i wyprawiał tam jakieś straszne obsceny, grał Rozkrock, grał Patyczak. To było bardzo fajne, bo ktoś przychodził na koncert punkowy i dostawał w bonusie całkiem poważnego faceta, który mówi wiersze. To była dobra droga. Można lubić Świetlickiego albo nie lubić, bo to zawsze kwestia gustu, ale w ogóle to, że on założył zespół i zaczął w ten sposób sprzedawać poezję, wywołało boom. Nagle się okazało, że poeta to nie jest ten smutny typol w pinglach, który siedzi w Bibliotece Narodowej, tylko że to może być gościu w dżinsach, palący peta, wyglądający jak gwiazda rocka. To były chyba ostatnie lata, kiedy poezja była dla kogoś ważna. Mówię o młodych ludziach, bo my już jesteśmy nią zainfekowani i to się nie zmieni. Natomiast wydaje mi się, że dzisiejsi dziewiętnastolatkowie lekceważą sobie poezję. To jest oczywiście jakieś uogólnienie, ale to wszyscy widzimy. Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje? Może to jest banał, ale oferta wszystkiego jest teraz tak ogromna, że u młodych ludzi pojawia się nie do końca zdrowy cynizm i dystans. Piszących traktuje się teraz z pewnym pobłażaniem. Bohaterski etos poety przestał wystarczać. Być może jest to chwilowe, ale wątpię. Wiadomo, Facebook, obrazki, obrazki, obrazki, szybko, szybko, szybko. Nawet po sobie widzę, że biorąc intensywnie udział w życiu internetowym, zaczynam inaczej patrzeć na tekst. Może to wcale nie jest złe, może to spowoduje jakieś pozytywne zmiany i sposób pisania zmieni się na lepsze. Nie mam narzędzi, żeby to jakoś skrupulatnie ocenić. Z drugiej strony Internet skrócił drogę między autorem i czytelnikiem, tak jak to się stało w muzyce. Oczywiście, droga od nieznanego poety z Grudziądza do czytelnika w Ciechanowie jest łatwiejsza. Tylko czy w tym Ciechanowie znajdzie się choć jeden, co będzie chciał czytać?


Filmowe podróżowanie na festiwalu w Berlinie 2015 O festiwalowych filmach Isabel Coixet, Antona Corbijna, Petera Greenawaya, Wernera Herzoga, Guya Maddina, Jafara Panahiego

Małgorzata Radkiewicz Tematyczną ramę dla filmów zaprezentowanych na 65. festiwalu w Berlinie wyznaczają dwa obrazy o podróżowaniu: pokazany podczas uroczystego otwarcia Nikt nie chce nocy (Nadie quiere la noche, 2014) w reżyserii Isabel Coixet oraz zdobywca Złotego Niedźwiedzia Taxi (2015) Jafara Panahiego. Pierwszy z filmów pokazuje podróż w celu eksploracji nieznanych lądów, będącą dla samotnej kobiety wyzwaniem fizycznym i mentalnym, bo zmuszającym ją do zmierzenia się z kulturową innością. W drugim reżyser przemieszcza się po mieście taksówką z zamontowaną wewnątrz kamerą, a jego podróż staje się pretekstem do opowieści o roli filmowego twórcy oraz dokumentacyjnych i komunikacyjnych funkcjach kina. Podróże w (nie)znane Bohaterką biograficznej opowieści Coixet Nikt nie chce nocy jest Josephine (Juliette Binoche), żona słynnego polarnika Roberta Peary’ego, która wyrusza przez Grenlandię, by wspomóc męża w jego wysiłkach zdobycia Bieguna Północnego. Akcja rozgrywa się w 1908 roku, kiedy arktyczne ekspedycje stanowiły szczególnie ambitne wyzwanie, przyciągając wizją odkrycia lądów nieznanych białemu człowiekowi. Josephine, nie bacząc na warunki klimatyczne, zabiera w podróż tradycyjne wyposażenie damy, po które sięga, ilekroć pragnie podkreślić swój status – pozycję i obowiązki. W trakcie wyczerpującej wyprawy, zwłaszcza gdy samotnie przyjdzie jej spędzać długie noce w chatce polarników, niepraktyczne i niewygodne w transporcie przedmioty będą dla

niej symbolicznym łącznikiem z cywilizowanym światem. Podczas spotkania z Inuitką Allaką (Rinko Kikuchi), która, jak się okaże, spodziewa się dziecka Peary’ego, strój i przedmioty użytkowe posłużą Josephine za rekwizyty potwierdzające jej wyższość jako białej, zamężnej kobiety. Chociaż kontakt między bohaterkami jest najoryginalniejszym wątkiem filmu, Coixet przedstawiła go w schematyczny sposób, oparty na opozycji: swój-obcy, nie poddając dyskusji kolonialnej postawy pani Peary wobec rdzennych mieszkańców Północy ani nie oddając im głosu. Najciekawszym aspektem relacji Josephine z Allaką jest narastające poczucie wspólnoty kobiecych doświadczeń, związanych z samodzielnym życiem, macierzyństwem, a także nieprzystawalnością do wzorców kobiecości, jakie obowiązują w ich społecznościach. Josephine większość życia spędziła bez męża, samotnie wychowując córkę albo przemierzając wraz z nim północne szlaki. Swoje pionierskie, podróżniczo-poznawcze doświadczenia opisywała w dzienniku, który opublikowała w formie książkowej. Na wyprawę w kierunku bieguna wyruszyła więc przygotowana i zaprawiona w trakcie wcześniejszych wyjazdów, równie zdesperowana, co świadoma swoich możliwości, czego nie udało się pokazać w filmie. Paradoksalnie, siła charakteru i poczucie niezależności bardziej łączy ją z Allaką niż z polarnikami widzącymi w niej przede wszystkim ekscentryczną damę, naruszającą reguły męskiego świata. Allaka, żyjąc z białym mężczyzną, poznając jego język i styl życia, mimowolnie

113


oddala się od własnej społeczności, którą ostatecznie porzuca, gdy będąc w ciąży, decyduje się wraz z Josephine czekać na powrót Peary’ego i na narodziny dziecka. Sytuacja dwóch samotnych kobiet, mieszkających w sąsiadujących ze sobą drewnianej chacie i igloo, rodzi potrzebę wzajemnego wsparcia i wymusza otwartość.

114

W Nikt nie chce nocy Coixet nie próbuje z perspektywy współczesnej interpretować fenomenu kobiecych podróży z przełomu XIX i XX wieku, odbywanych tam, gdzie zdawałoby się nie było miejsca dla dam w gorsetach i krynolinach. Nie robi tego także Werner Herzog, mimo że bohaterką jego filmu Królowa pustyni (2015) jest jedna z najciekawszych pionierek kobiecych wypraw naukowych Gertruda Bell (1868-1926) grana przez Nicole Kidman. Podróże Gertrudy po Europie, Imperium Osmańskim i po Bliskim Wchodzie były dla niej sposobem zaspokojenia pasji poznawczych, ale także pretekstem, by wyrwać się z ograniczającego ją świata XIX-wiecznej Anglii. Z czasem stały się sposobem na życie, podporządkowanym eksploracjom geograficznym i kulturowym, których dokumentacją są dzienniki, tłumaczenia i fotografie dostępne w archiwach Bell na Uniwersytecie w Newcastle. Wiedza historyczna, znajomość języków, lokalnych tradycji i obyczajów sprawiła, iż Bell uznawano za kobiece wcielenie Lawrence’a z Arabii, młodszego od niej o dwadzieścia lat. Pośród zdjęć z kolekcji Bell można odnaleźć ich wspólne portrety, ukazujące ludzi, których dzieli różnica wieku, lecz łączy wspólna pasja i zainteresowania. W filmie Herzoga wieloletnia znajomość Gertrudy z Lawrencem zostaje pokazana poprzez szereg epizodów ukazujących ich rozmowy w trakcie podróży bądź przy okazji dyplomatycznych spotkań. Widać wyraźnie, iż oboje są autentycznymi znawcami i miłośnikami Orientu, a równocześnie reprezentantami brytyjskiego imperium, gotowymi działać na rzecz monarchii i jej służb specjalnych. I choć najbardziej fascynuje ich odkrywanie i opisywanie bliskowschodnich kultur, sztuki, literatury, to niezwykle istotną część ich aktywności stanowi zaangażowanie w politykę kolonialnego świata. Ich dzienniki i listy składają się na barwne autobiografie, wręcz domagające się lektury z krytycznej, feministycznej, wielokulturowej lub postkolonialnej perspektywy.

Tymczasem Królowa pustyni jest efektownym wizualnie widowiskiem, niewychodzącym poza schemat melodramatycznej, egzotycznej opowieści, której styl przypomina miejscami Purpurową różę z Kairu, oglądaną namiętnie przez bohaterkę filmu Woody’ego Allena. Na ekranie postać Gertrudy nie wypada ani tak malowniczo, ani charyzmatycznie jak Lawrence w wykonaniu Petera O’Toole z filmu Davida Leana z 1962 roku. Herzog przyznał w wywiadzie, iż dopiero żona uzmysłowiła mu, że Gertruda jest jedyną pierwszoplanową bohaterką kobiecą w jego dorobku. Może właśnie fakt, iż reżyser nie zaproponował żadnego oryginalnego klucza do odczytania postaci Bell, spowodował, że nie udało mu się wyeksponować kilku ciekawych wątków jej biografii, rozmywających się w melodramatycznej konwencji. Tylko w jednej, schematycznie rozegranej scenie ukazany zostaje konflikt Gertrudy z rodzicami, którzy domagają się od niej posłuszeństwa wobec wiktoriańskich norm obyczajowych. Tymczasem pragnienie wyjazdu za granicę nie było jedynie fanaberią bogatej panny, ale gestem niezgody wykształconej, otwartej kobiety na przypisaną jej rolę posłusznej córki, a następnie żony. Podobne, często dramatyczne decyzje o opuszczeniu rodziny (wręcz ucieczce) można odnaleźć w wielu życiorysach XIX-wiecznych kobiet, widzących w podróżowaniu, nauce, sztuce, fotografowaniu albo pisarstwie szansę na samorealizację. Z pełną świadomością wybierały one status osoby obcej narodowo i kulturowo, nie zawsze komfortowy, ale pozwalający im na niezależność i zachowania niezgodne z obowiązującymi je, zachodnimi wzorcami kobiecości. Na postać Bell – „królowej pustyni” można więc popatrzeć jak na wcielenie zmieniającego płeć Orlanda/ Orlandy z modernistycznej powieści Virginii Woolf, przemierzającego jako mężczyzna, a następnie jako kobieta kraje i epoki po to, by w końcu zyskać swobodę twórczą i spełnić się w literaturze. Znacznie bliższą, lecz równie wyzwalającą podróż odbywa bohaterka filmu Zaprzysiężona dziewica (2014) Laury Bispuri, opartego na powieści Evity Danes, wydanej w Polsce pod tym samym tytułem. Motywem przewodnim historii jest albańska tradycja kanun, umożliwiająca zamianę ról płciowych w momencie, gdy w rodzinie brak męskiego potomka. Kodeks obyczajowy pozwala wówczas kobiecie przejąć męskie obowiązki, prawa i przywileje


(także dziedziczenia), jeśli tylko złoży ona śluby czystości i zachowa celibat. Hana, bohaterka filmu Bispuri, w zamkniętej, górskiej społeczności funkcjonuje od lat jako Mark, ubierając się i zachowując jak mężczyzna. Jednak pewnego dnia decyduje się na wyjazd do Włoch, by z pomocą swojej dawnej przyjaciółki (która niegdyś uciekła przed zaaranżowanym małżeństwem za granicę) rozpocząć nowe życie. Status emigrantki odcina Hanę/Marka od kulturowych korzeni i podjętych zobowiązań, pozwalając jej raz jeszcze dokonać wyboru swojej tożsamości. Narracja Zaprzysiężonej dziewicy rozgrywa się równocześnie w teraźniejszości i w przeszłości, dzięki czemu widoczne stają się motywacje bohaterki, a zarazem konsekwencje poddania się przez nią lokalnym zwyczajom. Naprzemienny montaż, przeplatający sceny z albańskiej prowincji z ujęciami włoskich realiów, podkreśla złożoność historii Hany i innych albańskich kobiet, próbujących na różne sposoby zdobywać niezależność. Do przeszłości i dzieciństwa nieustannie powracają postacie z rosyjskiego filmu Pionierzy, bohaterzy (2015) Natalii Kudriaszowej. Reżyserka portretuje grupę szkolnych przyjaciół, którzy okres dorastania spędzili w Niżnym Nowogrodzie schyłku lat 80., po czym na fali zmian po pierestrojce przenieśli się do Moskwy, gdzie zaczęli robić karierę. Ich podróż do wielkiego świata zatacza koło, gdy odwiedzają rodzinne strony lub powracają do nich tylko we wspomnieniach. Akcja rozgrywa się równolegle w przeszłości i teraźniejszości. Sceny ze współczesnego życia bohaterów pokazują ich w pracy zawodowej, w życiu prywatnym, często zagubionych i nieradzących sobie z rzeczywistością. Natomiast sceny retrospektywne ukazują dzieci, których system wartości i osobowe wzorce są jasno określone przez ideologię oferującą im gotowy scenariusz „pionierów-bohaterów”. Taka konstrukcja filmu może sprzyjać budowaniu zbyt prostych paraleli między doświadczeniami z dzieciństwa a postawami dorosłych osób. Zwraca jednak uwagę na kontekst i uwarunkowania osobistych wyborów i związanej z nimi odpowiedzialności za ich konsekwencje. Kinowe podróżowanie W nagrodzonym Taxi Panahi, kolejny raz mierząc się z zakazem kręcenia filmów

w ojczystym kraju, odbywa podróż po ulicach Teheranu, podwożąc przypadkowo poznanych ludzi, chętnych do zwierzeń i komentowania rzeczywistości. Jest wśród nich handlarz nielegalnymi płytami DVD, dzięki któremu zyskują dystrybucję zakazane filmy zachodnie, oglądane w ten sposób także przez Panahiego. Ograniczenia w rozpowszechnianiu filmów to tylko jeden aspekt irańskiego kina, w którym swobodę twórczą uniemożliwiają zakazy i rozporządzenia określające problematykę, estetykę i wymowę ideową filmów. Zasad poprawnej realizacji uczy się w szkole nastoletnia siostrzenica reżysera, streszczająca mu podczas jazdy reguły, którym musi się podporządkować, kręcąc zadaną etiudę. Dziewczynka z powagą traktuje ograniczenia, chcąc poprawnie wykonać pracę domową. Wbrew swojej reżyserskiej intuicji ingeruje nawet w filmowaną rzeczywistość, gdy chłopiec – „główny bohater” zabiera znalezione na ulicy pieniądze, łamiąc zasadę nieprzedstawiania czynów dwuznacznych moralnie. Motywem przewodnim Taxi jest więc przemieszczenie się w przestrzeni miasta, a równocześnie w filmowej narracji, której kształt określa trasa i uczestnicy wspólnej „podróży z kamerą”. Oba wątki: podróżowania i filmowania połączył także Peter Greenaway, który motywem przewodnim swojej „wycieczki” do czasów awangardy uczynił podróż Siergieja Eisensteina do Meksyku w 1931 roku, gdzie miał on zrealizować Que viva México. Film Eisenstein w Guanajuato (2014) jest przewrotną opowieścią biograficzną o radzieckim reżyserze, jego niedokończonym projekcie, ale za to spełnionej miłości homoseksualnej. A zarazem kolejnym Greenawayowskim spektaklem o wizjonerskim artyście – przypominającym Prospera i Rembrandta z wcześniejszych jego filmów – który za pomocą kamery i montażu tworzy obrazy „wstrząsające światem” niczym przedstawiana na nich rewolucja. Równie spektakularna jest wyprawa w kinową przeszłość Guya Maddina, który w swoim filmie The Forbidden Room ( 2015) także podąża tropem tytułów zaginionych albo nigdy niezrealizowanych. Nie mogąc więc wykorzystać istniejących archiwów, sam je tworzy, wykorzystując swoje ulubione techniki pozwalające na obróbkę cyfrowych i analogowych zapisów obrazu, wzbogacone tym razem o użycie koloru. Efektem jest

115


wariacja w stylu „found footage” na temat kinowej poetyki, konwencji gatunkowych i popularnych wątków narracyjnych z czasów przed przełomem dźwiękowym, poddanych kreatywnej selekcji przez miłośnika starych obrazów, przywracających ekranowi ich specyficzny klimat.

116

Sentymentalną podróż do archiwów fotograficznych i filmowych odbywa reżyser Anton Corbijn, sięgając w swoim filmie Life po epizod z biografii Jamesa Deana, który w 1955 roku zgodził się na uczestnictwo w sesji fotograficznej dla amerykańskiego magazynu. Seria zdjęć z młodym aktorem była pomysłem początkującego reportera Dennisa Stocka (Robert Pattinson, który intuicyjnie wyczuwał w Deanie (Dane DeHaan) intrygującą osobowość przyszłej gwiazdy. Pragnienie kariery w redakcji „Life” jest dla Stocka na tyle motywujące, że zgadza się towarzyszyć aktorowi w jego wyprawie w rodzinne strony. W momencie ich spotkania Dean żyje w zawieszeniu, oczekując na premierę Na wschód od Edenu Elii Kazana, a równocześnie na decyzję Nicholasa Raya

o obsadzeniu go w Buntowniku bez powodu. By odreagować napięcie, postanawia uciec na prowincję, gdzie rytm życia wyznacza praca na farmie, rodzinne spotkania oraz lokalne wydarzenia, jak coroczny bal maturalny. Obiektyw Stocka utrwala te prozaiczne sytuacje, w których przyszły gwiazdor pojawia się w naturalnej, niefilmowej scenerii. Zdjęcia złożą się na oryginalny reportaż, opublikowany na łamach „Life” wraz z kadrem przedstawiającym Deana idącego przez nowojorski Times Square. Kultowe ujęcie „buntownika” w płaszczu, z papierosem, nie jest jednak w filmie Corbijna nachalnie eksponowane, lecz pojawia się pośród innych scen, wystylizowanych na zdjęcia z „Life”, o czym można się przekonać, gdy ich reprodukcje pojawiają się na końcu filmu. Wówczas dopiero poszczególne epizody z życia Jamesa Deana, odgrywane przez współczesnych aktorów, stapiają się w płynną całość z jego ikonicznym wizerunkiem, stając się jeszcze jednym wątkiem kinowego mitu aktora. Szczegóły z przebiegu Berlinale 2015 oraz dane o nagrodzonych filmach na: www.berlinale.de

Berty Skuber, Persona (fragment), fot. Jerzy Olek


117


118


Maska maską maski Powody tworzenia zbiorów wynikają nierzadko z poddania się presji swoistej redundancji, wśród znaczeń której jest i powódź, i zbytek. A tych Wenecji nie brakuje

Jerzy Olek Zewsząd patrzą na widza maski – pustymi oczodołami, zrobione z papier-mâché, ceramiki, liści, fotografii. Nie te karnawałowe, które szczelnie wypełniają witryny wielu sklepów w Wenecji, lecz autorskie, unikatowe w materii i wyrazie, zgromadzone w weneckiej galerii Fundacji Emily Harvey. Poświęcone są twórczyni fundacji, znanej nowojorskiej kolekcjonerce i galerzystce w 10. rocznicę jej śmierci. Są to maski na ogół przedziwne, które mają nie tyle zasłonić twarz, co ją odsłonić – twarz nie tego, który jedną z nich założy, lecz tego, który ją stworzył. Masek na wystawie jest kilkadziesiąt, autorstwa artystów, pisarzy i poetów, którzy od 2004 roku byli gośćmi fundacji. Zrobione z różnych materiałów, rozmaite niosą przesłania. Ich ukształtowanie również bywa niekonwencjonalne. Jedna z nich jest fotografią twarzy jej autora. Cóż, twarz to też maska. Człowiek najmniej jest sobą, gdy mówi we własnym imieniu. Daj mu maskę, a powie ci prawdę – to słowa Oscara Wilde’a. Używa się maski jako zasłony, poza którą sytuuje się spojrzenie, ale i jako znaku będącego wyrazem demonstracji nihilizmu. Raz bywa zbawienną ochroną, kiedy indziej okazuje się pokrowcem, który przeraża. Ociemniały Jorge Luis Borges pisał: Zawsze śnię o lustrach lub labiryntach. We śnie o lustrze pojawia się druga wizja, inna zmora mych nocy, idea masek. Przed maskami zawsze czułem strach. W dzieciństwie, gdy ktoś zakładał maskę, czułem, że na górze: Richard Humann, fot. Jerzy Olek na dole: Eric Andersen, fot. Jerzy Olek

ukrywa coś strasznego. Niekiedy (…) widzę swoje odbicie w lustrze, ale w tym odbiciu widzę się w masce. Boję się zerwać maskę, ponieważ boję się zobaczyć swoją prawdziwą twarz. Maska to szerokie pojęcie niosące wielość konotacji. Kiedy człowiek znajdzie się między nimi, czuje ich nieme spojrzenie, choć przecież nie patrzą, nawet wtedy, gdy są dwoma pasami okularów tak spreparowanych przez Wolfa Kahlena, że przez jedne widziałoby się tylko ziemię, a przez drugie wyłącznie niebo. Myślę, że wystawa, zatytułowana Personae, ma swój głębszy sens. Jej kuratorka, Berty Skuber, zasugerowała ten temat zaproszonym artystom z niejednego zapewne powodu. Pierwsze skojarzenie, jakie można mieć, oglądając wystawę, to karnawałowe maski, tak nieodłącznie kojarzące się z Wenecją, w której mają bez mała tysiącletnią tradycję. Drugie to teatralność sztuki wpisana w jej naturę, związana z wiecznym udawaniem czegoś innego. Trzecie to zwodnicza możliwość zmiany własnego oblicza. Pytam Berty Skuber o znajomość z Emily Harvey. Dowiaduję się, kim była. Związana z artystami awangardy, wspierała ich i gościła. W jej galerii na Broadwayu regularnie wystawiali przede wszystkim twórcy związani z Fluxusem: Ay-O, Dick Higgins, Milan Knižák, Charlotte Moorman, Nam June Paik, Carolee Schneemann, Daniel Spoeri, Ben Vautier i Emmett Williams. Gromadziła też prace innych wybitnych postaci tamtego

119


120

okresu: Duchampa, Cage’a… Z jej inicjatywy odbywały się spotkania i dyskusje, ważne dla kształtowania się ówczesnych poglądów na sztukę. Dopiero z perspektywy czasu wyraźnie zarysowuje się charakter i wartość każdego zbioru. Jego ranga w znacznym stopniu zależy od upodobań i konsekwencji tego, kto kolekcję tworzy. Niemałe znaczenie w modelowaniu rozrastającego się zestawu prac odgrywa kształtująca go idea. Sądzę, że Emily Harvey skupiła się na tym, co łatwo mogło ulec zapomnieniu, na zapisywaniu i gromadzeniu dokumentacji zdarzeń ulotnych oraz efemerycznych z założenia obiektów i instalacji. Oczywiście klimatu tamtych akcji, a także towarzyszącego im kontekstu społecznego już dawno nie ma. Zachowały się tylko martwe dokumenty: nieme fotografie, notatki, korespondencja, ulotne druki – dla badacza nieocenione. Dzięki nim oraz relacjom bezpośrednich świadków dobrze jest znany tamten okres, chociaż w przełamywaniu stereotypów panującej wtedy sceny artystycznej uczestniczyło zaledwie kilkanaście osób. Tak to już jednak jest, że na powstanie i ukształtowanie się legendy trzeba sporo czasu, a także intelektualnego i emocjonalnego zaangażowania następców. Rozmawiam z Berty Skuber o sztuce oraz o sytuacji współczesnej kultury. Wątkiem, który stale się przewija, jest zbiór, kolekcja, syndrom gromadzenia. Sama zresztą, jako artystka, zajmuje się wielorako spełniającą się prezentacją tego problemu. Coś bowiem jest takiego w naturze ludzkiej, że skłania do dodawania do rzeczy już posiadanych następnych rzeczy, niekoniecznie potrzebnych, a często nieposiadających żadnych walorów estetycznych. Jest to ciekawy problem. I temat. Młoda niemiecka artystka na 15. festiwalu „lAbiRynT” pokazała efekt swojej gi-gantycznej pracy. Otóż uporządkowała ona, według precyzyjnie ustalonego systemu, przedmioty, jakie pozostawił jej dziadek. Było ich 29361. Berty Skuber zbiera m.in. naszywki odprute z ubrań, ale i znaczki pocztowe z wizerunkami kobiet, tworząc z nich obszerne, spójne formalnie tableaux. Naszywki są rodzajem sygnatur. Wymyślił je i wprowadził pod koniec XIX wieku Charles Worth, angielski krawiec, by w ten sposób – jak malarz – podpisywać swoje kreacje. Zestawienie setek naszywek w jeden obraz to rodzaj metasygnatury podpisanej nazwiskiem Skuber.

Naszywka, jak maska, jest czymś na czymś: nazwą firmy ulokowaną na jej produkcie, rekomendacją wytworu. Pełniąc rolę renomowanego znaku jakości, bywa parawanem skrywającym warsztatowe niedoróbki. Odpruta od ubrań i połączona w tapetę z innymi, staje się już tylko graficznym znakiem, który w sąsiedztwie natłoku innych traci nadane mu pierwotnie znaczenie. Oto syndrom nadmiaru i zagęszczenia. W masie to, co zrazu osobne i niezależne, przestaje mieć wyrazistą wymowę. Jedna ze ścieżek, jakie zarysowują się w plątaninie możliwości stwarzanych przez sztukę, to przemożna potrzeba repetycji, piętrowo nadbudowywanych powtórzeń i zapisów, usilnych starań, by to, co powstało w zamyśle, było następnie materializowane na wiele różnych sposobów. Idea ta, klarowna i zrozumiała, przyświeca od lat Berty Skuber. W jednym z jej katalogów można przeczytać: Gra porządku i nieporządku – oporu i jego przełamania – wymiana między tym, co w środku i co na peryferiach… gry otwierają dostęp do czegoś innego, gra to kamuflaż, to maska, punkt wyjścia… Usiłuję skupić się na czymś konkretnym, na myśli, wizji, przedmiocie w przestrzeni, wspomnieniu twarzy, dźwięku – wizja nagle się rozdwaja, jedna część jest uporządkowana, druga w nieładzie, chaotyczna… w tym momencie mogłoby się zdarzyć coś nieoczekiwanego. Powody tworzenia zbiorów i ich innomedialnych replik wynikają nierzadko z poddania się presji swoistej redundancji. Wśród znaczeń tego słowa jest i powódź, i zbytek. Nawiasem mówiąc, ani jednego, ani drugiego Wenecji nie brakuje. W wypadku twórczości, której uświadomiona (lub nie) redundancja przyświeca, nadmiarowość wydaje się kluczem do trwałości, a kolejne warstwy reinterpretacji zabezpieczeniem przed rozproszeniem lub zniszczeniem części wyjściowego zbioru. Dałoby się tu również mówić o implementacji, choć termin ten funkcjonuje głównie na obszarze informatyki. Jednak w sztuce też zmienia się języki, według nich programując kolejne przekształcenia, dążąc nieraz do wdrażania niekończącego się systemu operacyjnego ujawnianego w zmiennych odsłonach. Tak więc implementacja w sztuce to programowanie prowadzące do stworzenia niekonwencjonalnych rozwiązań, a także zmaterializowany efekt takiego programu. Ale też droga do sensownego modyfikowania przyjętych modułów, by zbiór odnawiał się i ewoluował.


Helga Rostock, fot. Jerzy Olek

Sztuka nie byłaby jednak sztuką, gdyby nie respektowała przypadku, błędu, niespodzianki, które często urozmaicają i wizualnie wzbogacają przyjęte założenia.

bibeloty i maskotki, fragmenty starych sztychów i detale reklam, wpisując się w ten sposób w klimat dawnych montaży.

Berty Skuber stosuje metodę przerysowywania znaków graficznych ulokowanych na metkach i przepisywania nazw, jakie się na nich znajdują. To przewrotny sposób gry z tożsamością. To dwa obrazy tego samego, różniące się wymową i formą. To odmienne zestawy znaków werbalnych i ikonicznych, podające w wątpliwość ich wzajemną reprezentację. Rozbudowując zbiór poprzez tłumaczenie jego składników z języka na język, tworząc w ten sposób kolejne piętra transformacji, czyni się poszczególne stadia nośnikami autonomicznych projekcji oraz impulsami sublimującymi w akcie odbioru stale inne treści psychiczne.

Inaczej Berty Skuber. Ona jest systematyczna. Z wybranymi przez siebie motywami prowadzi metodyczną grę. Z jednej strony zdaje się podejmować coraz to nowe próby opanowywania nadmiaru i wprowadzania porządku w nieustannie pączkującym chaosie, tak jak archiwiści, którzy ważne dokumenty skrupulatnie układają w pudełkach, wsuwają je do klaserów, gromadzą według formatu w szufladach, chowają do tek i kopert, z drugiej – do posiadanych kompletów rzeczy znalezionych dodaje własne rysunki, teksty i fotografie, układane według przyjętej zasady. To, co zestawia w kolejną spójną całość, trudno nazwać kolażem. Raczej tworzy mozaiki, nie zawsze z dokładnie przystających do siebie składników, choć w pełni respektujące zasady geometrii tablicowej.

W jednym z mieszkań, których fundacja użycza artystom w Wenecji, wisi na ścianie praca Ay-O z 1996 r. o tytule Coś do powieszenia nr 10, mandala z przedmiotami. Na kratkowanym papierze natarczywie eksponują się wizerunki przedmiotów wycięte z przypisanych im wcześniej miejsc. Na ogół diametralnie różnią się dawnym przeznaczeniem, taką jednak naturę ma kształtowany w kubizmie, dada i pop-arcie kolaż, lokujący w bezpośrednim sąsiedztwie obce sobie elementy. Również Ay-O zestawił to, co miał pod ręką: przedmioty codziennego użytku i odpadki,

Jak czytać multiobrazy? Niekonwencjonalnie, odnosząc do sztuki to, co stało się w pewnej mierze paradygmatem nowoczesnej nauki, a co lapidarnie wyraził Niels Bohr, zwracając się do Wernera Heisenberga: Gdy mówi się o atomach, można używać tylko języka właściwego poezji. Jedynie wówczas w pełni ujawni się nieokreśloność i wieloznaczność dzieła, pozwalając na rozmaitość odczytań, do czego szczególnie nadaje się – niekoniecznie zdyscyplinowana – konstelacja elementów, z racji ich zróżnicowanych postaci podlegających zmiennym relacjom.

121


Autorzy numeru Hyde Park

122

Barbara Chabior filolog, dziennikarka, restauratorka, kucharka, blogerka, klubowiczka, uzurpatorka, tropicielka wszelkiego rodzaju ludzkich anomalii, kolekcjonowanych w prywatnym „dziwolążniku” (barbarachabior.blox.pl). Piotr Czerniawski ur. 1976; poeta, redaktor działu poetyckiego „Rity”. Do 2010 współprowadził wortal poetycki Nieszuflada.pl. Od 2007 do 2011 był wiceprezesem Stowarzyszenia Wikimedia Polska. Wydał m.in. tomik Poprawki do snów (2005) oraz (z Adamem Wiedemannem) Końcówki. Henryk Bereza mówi (2010). Andrzej Ficowski ur. 1971. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktor „Rity Baum”. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Twórczości”, „Znaku”. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu. Michał Fostowicz (1948-2010); człowiek wielu talentów. Poeta, tłumacz, eseista, myśliciel, malarz, redaktor „Rity Baum”. Wykładał filozofię i teorię sztuki na Uniwersytecie Zielonogórskim. Wydał m.in. obszerny zbiór tłumaczeń utworów Williama Blake’a (Wiersze i pisma Williama Blake’a (2007) oraz książkę na temat tego artysty i mistyka pt. Boska analogia. William Blake a sztuka starożytności (2008). W bibliotece „Rity Baum” ukazał się zbiór jego esejów pt. Świat bez prawdy (2009). Spod jego ręki wyszło również kilka tomów poetyckich. Za życia autora odbywały się wystawy jego malarstwa. Wraz z rodziną mieszkał w Międzygórzu, w swoistej pustelni, do której zjeżdżało bardzo wielu polskich artystów. Tam także medytował. Aldona Kopkiewicz ur. 1984 w Szczecinie. Autorka esejów, bajek i poematu sierpień (2015). Prowadzi Zakład Wróżbiarski „No Future”, w którym stawia katastroficzne taroty. Paweł Kozioł ur. 1979; poeta, krytyk, programista i grafik. Autor czterech tomików wierszy i programu szachowego Rodent. Badacz literatury staropolskiej, specjalizujący się w średniowiecznych kronikach. Obecnie pracuje nad grą

paragrafową w ramach programu Wyszehradzkie Rezydencje Literackie. Michał Kozłowski ur. 1983 we Wrocławiu. Jest absolwentem filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim oraz podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Laureat Złotego Pióra Sopotu (2008) oraz dwukrotnie (lata 2008 i 2013) finalista ogólnopolskiego konkursu poetyckiego im. J. Bierezina w Łodzi. W roku 2014 opublikował swój debiut poetycki Gadane, wyróżniony nagrodą WARTO 2015 oraz drugim miejscem w konkursie Złoty Środek Poezji (Kutno 2015). Jest tekściarzem, założycielem portalu tekściarskiego www.tekstydopiosenek.pl, na którym oferuje własne teksty, jak również uczy pisania początkujących tekściarzy. Dominika Łabądź artystka wizualna. Uprawia działalność interdyscyplinarną. Wykorzystując różne media tworzy instalacje, wideo, obiekty, działania w przestrzeni publicznej. Współzałożycielka Galerii U we Wrocławiu. Członkini kolektywu Sito przy Centrum Reanimacji Kultury, czynnie wykorzystuje technikę sitodruku we własnej działalności artystycznej i dizajnerskiej. maot wł. Marek Otwinowski – artysta plastyk, projektant publikacji, muzyk i kompozytor. Niezobligowany podróżnik związany z Fundacją Działań Artystycznych Hermetyczny Garaż oraz formacją muzyczną Karbido. Aktywny od wczesnych lat 70. XX w. Lech Moliński dziennikarz filmowy, animator kultury, organizator wydarzeń filmowych. Przez trzy lata stały współpracownik Stopklatki, publikował także w: Aktiviście, Ricie Baum, Dwutygodniku, Portalufilmowym.pl. W latach 2009-2010 redaktor naczelny portalu kulturalnego G-punkt.pl. Działał w ruchu dokumentalistów komórkowych „Miasta w Komie”, gdzie przygotowywał materiały na Europejski Kongres Kultury. W latach 2011-2013 prezes Fundacji Visionica. Jeden z organizatorów Akademii Filmu Dokumentalnego „MovieWro”, współautor projektów „Polish Cinema for Beginners” i „MIASTOmovie”, od 2011 r. dyrektor artystyczny Festiwalu Filmów Dokumentalnych „Okiem Młodych”, organizator „Bitwy Filmowej”


– spotkań z kinem niezależnym, współorganizator Sceny Filmowej festiwalu „Podwodny Wrocław”, jeden z pomysłodawców nagrody dla animatorów kultury z Wrocławia i z Dolnego Śląska „Szczyt Kultury”, organizator I i II Przeglądu Młodego Kina w Pasażu Grunwaldzkim (2011-2012), współpracuje z Dolnośląskim Festiwalem Architektury, koordynator debat przy festiwalu PLANETE+ DOC Wrocław. Współautor książki Stanisław Lenartowicz – twórca osobny. Jest prelegentem Akademii Filmowej Multikina i Nowych Horyzontów Edukacji Filmowej. Krzysztof Mroczko wrocławianin. Zafascynowany historią i literaturą PRL. Miłośnik literatury popularnej, zwłaszcza powieści milicyjnej i szeroko rozumianej fantastyki. Współpracuje z portalem Poltergeist. Jerzy Olek ur. 1943; artysta i teoretyk. Animator ruchu fotografii ekspansywnej i medialnej (lata 70.) oraz fotografii elementarnej (lata 80.). Pomysłodawca i kurator wielu wystaw w Polsce i za granicą. Twórca Galerii „Foto-Medium-Art” (1977). Od lat 70. członek kilku zespołów redakcyjnych, ostatnio „Artluku”, „Rity Baum” i „CoCain”. Od 1989 kura-tor Fotokonferencji Wschód-Zachód „Europejska Wymiana”. Twórca programów 14 Festiwali Sztuki „lAbiRynT” oraz międzynarodowych wystaw, takich jak Komplex Symplexu i Widzieć siebie. Profesor Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu i SWPS we Wrocławiu. W domowej galerii „ef” prezentuje kolekcję ponad 300 miniatur fotograficznych tyluż autorów. Od 1991 r. realizuje autorską ideę bezwymiaru iluzji poprzez multimedialne wystawy i publikacje. W ramach tego projektu zorganizował ponad 100 wystaw indywidualnych i artystycznych dialogów. Jest autorem książek Moja droga do bezwymiaru (2001), Umożliwianie niemożliwemu (2007) i 7 od/za/słon iluzji (2013). Paweł Piotrowicz ur. 1978 we Wrocławiu. Dziennikarz, poeta, animator kultury. Laureat nagrody głównej VIII ogólnopolskiego konkursu im. Jacka Bieriezina – Łódź 2002. W 2003 ukazała się jego książka poetycka Pierwszy plan. Organizator koncertów, spotkań literackich, festiwali. Wydawca i promotor płyt dokumentujących wrocławską muzykę niezależną (m.in. płyty Kamana, Kormoranów, Klausa Mit Focha). Organizator turnieju piłkarskiego „Boisko bez granic”, który promuje tolerancję. Prezes Stowarzyszenia Kulturalno-Artystycznego Rita Baum i redaktor kwartalnika „Rita Baum”. Stypendysta MKiDN (2014). Niebawem ukaże się jego książka Wrocławska niezależna scena muzyczna w latach 1979-1989. Małgorzata Radkiewicz dr hab., prof. UJ – filmoznawczyni, adiunkt w Instytucie Sztuk Audiowizualnych. Zajmuje się problematyką tożsamości kulturowej oraz tożsamości płci (gender) we współczesnym kinie i w sztukach wizualnych. Prowadzi badania nad twórczością kobiet w kinie, fotografii i w sztuce. Wyrazem jej zainteresowań są publikacje Władczynie spojrzenia. Teoria filmu a praktyka reżyserek i artystek ( 2010) oraz Oblicza kina queer (2014). Ponadto jest autorką książek W poszukiwaniu sposobu ekspresji. O filmach Jane Campion i Sally Potter (2001), Derek Jarman. Portret indywidualisty (2003), „Młode wilki” polskiego kina. Kategoria gender a debiuty lat 90. (2006). Jako redaktorka przygotowała pięć tomów z serii Gender. Koordynatorka

projektu badawczego NCN Pionierki kina i fotografii w Galicji 1896-1945. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w roku 2015. Publikuje w Polsce i zagranicą, w katalogach wystaw, antologiach i na łamach czasopism, m.in. „Rita Baum”, „Kwartalnik Filmowy”, „Czas Kultury”. Mikołaj Sarzyński urodził się, myśli i pisze, pracuje nad Fajką Platona, Wilczym poematem i Wesołymi Miasteczkami oraz książką dla dzieci Może i leniwe. Kiedyś był w grupie artystycznej, robił performanse, współzałożył Fundację artystyczną 3u, wydał tomik wierszyków i czasopismo „mag-zin 3u”. Umrze, jak przyjdzie na to czas. Ewa Sonnenberg ur. 1967 w Ząbkowicach Śląskich, poetka. Autorka dziewięciu książek poetyckich, m.in.: Hazard (1995); Kraina Tysiąca Notesów, 1997; Lekcja zachwytu, 2005; Encyklopedia szaleńca, 2006; Rok Ognistego Smoka, 2009. Jej twórczość wielokrotnie tłumaczono na języki obce. Za tomik Hazard otrzymała w 1995 nagrodę im. Georga Trakla, przyznaną przez jury pod przewodnictwem Macieja Słomczyńskiego. Prozaiczka (Paź królowej) i eseistka (cykl publikowanych w prasie literackiej esejów pt. Moi papierowi kochankowie). Magister filozofii, którą ukończyła na Uniwersytecie Jagiellońskim. Absolwentka wrocławskiej Akademii Muzycznej oraz Studium Literacko-Artystycznego przy Instytucie Filologii Polskiej UJ. Przez kilka lat redaktorka krakowskiego pisma literackiego „Studium” oraz wrocławskiej „Rity Baum”. Aktualnie mieszka we Wrocławiu. Ola Wasilewska ur. 1989; graficzka, amerykanistka, redaktorka męskiego „Wakatu” oraz kobiecego zinu „Sklejka”. Składa tomiki poezji dla Staromiejskiego Domu Kultury w Warszawie, tworzy wideo do wierszy. Jej najnowsza animacja wyświetlana jest na fasadzie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Zagrzebiu w ramach festiwalu Animafest. Autorka hipertekstów Ersatz Israel oraz Brzydkie sny. Ilona Witkowska ur. 1987; laureatka nagrody specjalnej jury w XVI OKP im. Jacka Bierezina; debiutowała książką splendida realta, wydaną przez WBPiCAK w Poznaniu, za którą otrzymała wrocławską nagrodę poetycką Silesius w kategorii debiut roku; studiuje kulturoznawstwo, mieszka we Wrocławiu. Paweł Wądołowski twórca; świadoma, żyjąca istota. Roland Zarzycki doktor nauk matematycznych i doktorant na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Nauczyciel akademicki, badacz, autor publikacji naukowych, referent na międzynarodowych konferencjach, koordynator projektów naukowo-badawczych. Członek Akademii Młodych Uczonych i Artystów. Współautor zwycięskiej aplikacji Wrocławia o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Współtwórca spółdzielni PANATO, inicjatywy Wyspa Słodowa 7, fundacji 2B Fair i innych kulturalnych oraz społecznych przedsięwzięć. Współautor i koordynator wielu projektów, m.in.: projektu edukacyjnego Porządne myślenie, cyklu debat Społeczna Akademia Kultury, programu Mikrograntów ESK wspierającego obywatelskie inicjatywy kulturalne. Zainteresowany ekonomią społeczną, krytyczną analizą życia politycznego oraz fantazją. Publicysta, aktywista, wegetarianin.

123


Poczta Rity Książki • Stefan Barszczewski, Na szlaku sławy, krwi i złota, Cztery Strony, Kraków 2015; • Leopold Janikowski, W dżunglach Afryki, Wspomnienie z polskiej wyprawy afrykańskiej w latach 1882-1890, Cztery Strony, Kraków 2015; • Piotr Korczyński, Wojownicy, żołnierze i śmierć nie zawsze pełna chwały, Cztery Strony, Kraków 2015; • Magdalena Ochałek, Laserunki aberracji, Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz 2015; • Echo z Afryki. Pamiętniki z wyprawy przez Saharę do jeziora Czad, Cztery Strony, Kraków 2015; • Wrocław, Pamiętam, że..., Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2015.

124

Czasopisma • „Arterie ” – 1,2/2015; • „Czas Kultury” – 1/2015; • „Twórczość” – 4,5,6/2015.

Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Redaktor naczelny Dział Osoby i Filozofia Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Redaktor prowadzący Paweł Piotrowicz pawel.piotrowicz@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski dzial.teatralny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz pawel.piotrowicz@ritabaum.pl dział prozy: redakcja@ritabaum.pl Współpraca Tomasz Bohajedyn, Grażyna Borowik, Andrzej Dudek-Dürer, Barbara Kuchta, Marcin Maziej, Jerzy Olek, Małgorzata Radkiewicz, Dariusz Sas, Zuzanna Sokołowska Projekt graficzny okładek i spisu treści Mira Boczniowicz

ROCZNA PRENUMERATA z wysyłką: (poniżej kwoty i numery kont wydawcy) • na terenie Polski: 4 x 12,5 = 50 PLN 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 • na terenie Unii Europejskiej: 40 EUR CITYPLPX 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 (w tytule przelewu wpisujemy PRENUMERATA oraz imię i nazwisko, a adres wysyłki poprosimy mailem: redakcja@ritabaum.pl)

Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum” Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma ISSN 1434-852X

Projekt layoutu JuRita Gielzak

Nakład 700 egz.

Skład komputerowy Tomasz Odrzywolski

Druk Drukarnia Anex Ewa Galińska-Postawka 54-530 Wrocław ul. Jerzmanowska 99 tel. 71 349 31 32, 668 848 399 www.anex.pl

Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel

wskazówki wujka czervo

ritabaum.pl


125


126

LOS LOVEROS

na CD i vinylu

sierpień '15


127


128




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.