HOU E L L EBECQ
BU R R UG HS
O
Proklamacja na rzecz egalitarnej Europy. Głosy polskie
T EATR SZ T UKA
SP OŁ ECZE ŃS T WO
GALERI A
OSO BY
Rita Baum: (auto)biografia intertekstualna
Burroughs w praktyce
Dym
Entropia
Wschodnia Kraina
Euromajdan. Kreatywna rewolucja na Ukrainie
Nie takie proste zwycięstwo
Trzy wątpliwości
Ideologia niemiecka 2.0
Jaskółki zmiany
Tak, ale…
Jiftlik znika z powierzchni ziemi. Fotoreportaż
Statystyczna reakcja na działania w przestrzeni
10
13
24
32
41
48
55
65
68
70
71
72
75
77
79
84 89 95
FO G WIL L
Z niczego nic. Fragmenty
Naturalny banita. O Andrzeju Zdunkiewiczu
Wanda devi
Punkówa
Dwie strużki krwi
Obok. Fogwill i jego literatura
Siła światła
Obyczajowy przewrót majowy
4
•
••
•
Niepotrzebne są efektowne ruchy kamery...
• •
Poszukiwany Michel Houellebecq
•• • • •• • • •• • • • • • •• •
Zostać przy życiu (metoda)
3
98 104 116 120 121
BA JDY
no
Ewa Miszczuk
Jakub Misun
Jarosław Minkin
m
Katarzyna Lisowska
Katarzyna Lemańska
l
Barbara Kuchta
Michał Kozłowski
Marta Koronkiewicz
Paweł Kaczmarski
ijk
Michel Houellebecq
h
Tomasz Grobelski
Piotr Gajda
g
Fumos Fumowicz
Fogwill
Andrzej Ficowski
cdef
Urszula Benka
Kasper Bajon
• • •• • • • • • •• • •• •• • ab
PRO Z A
RE CE NZ JE
POEZ J A
• • • •• • • • • • • • • • •• •
• • •
•
POCZTA POETYCKA
Gotowość sprawdzania. Nie tak jak w raju Agnieszki Taborskiej
•
Błądnik. Błędnik Macieja Cisły
Tryb ciągły. Niska rozdzielczość Klary Nowakowskiej
•
Dziarskie tańce starej muzy. Stare śpiewki Andrzeja Sosnowskiego
Martyrologia po włosku. We Włoszech wszyscy są mężczyznami de Santis i Colaone
Różne minimalizmy
Pięćdziesiąt lat z koszyczkiem
Z martwych! Powstań!
Obrazek na czczo
24:59
[Matka i syn palą razem]
[Widząc starców i niepełnosprawne dzieci]
Bad trip
Spotkanie z opozycjonistą
Wernisaż
Jesień / przejaśnienie
Lokomocja
Vaterland
Fedallah
Durne sonety
Z życia gangu wernisażowego
Droga (fragment powieści Sprzedawcy imion)
•
Jacek Żebrowski
Andrzej Zdunkiewicz
Jacek Zachodny
xyz
Karolina Wycisk
Jan Wieczorek
tuvw
Bartosz Ślosarski
Krystian Szadkowski
Miłosz Stelmach
Marcin Starnawski
Jan Sowa
Jakub Skurtys
Dariusz Sas
s
Sławomir Rzewuski
qr
Bartosz Popadiak
Jacek Podsiadło
Adam Pluszka
Zbigniew Pisuła
Tomasz Pindel
p
Ganna Ostafijczuk
Jerzy Olek
• • • •• • • • • •• •• •• • • • •• PO CZ TA R ITY
Zakrzewscy, czyli patologiczne wypadki naszego życia – część II
A U TO R ZY N U M E R U 180 184
130 137 149 153 157 158 158 159 159 159 160 160 160 161 161 162 163 164 165 167 170 172 175 177
| michel houellebecq | | Z O S TA Ć P R Z Y Ż Y C I U | | P O RWA N I E | | J E A N E U S TA C H E | | FRANCUZKI W MAJU '68 | | R I TA B A U M |
D r u g i H o u eb lelceq-
3
Kim jest Houellebecq aforysta i poeta? Jego odmienność od Houellebecqa prozaika jest znacząca. Po pierwsze Houellebecq prozaik jest sławny, Houellebecq poeta – niezupełnie. W swoich powieściach z sarkazmem, narzędziami wyostrzonej ironii demaskuje nihilizm i degrengoladę współczesnych jednostek i społeczeństw. Jest w tym niezwykle wiarygodny i celny, wydaje się też chłodny (cynizm?), jak chirurg używający skalpela. A w dodatku jeszcze szydzi ze swoich bohaterów, seksoholików i alkoholików upadającej klasy średniej. A tu rok 1991 przynosi mały zbiorek zatytułowany Zostać przy życiu. Metoda. Ejże, to na pewno ten sam Houellebecq? Autor przejmuje w nim długą tradycję zachowawczych moralistów, którą we Francji otwierają takie nazwiska, jak Pascal czy Rochefoucauld, a którą kończy chociażby rumuński emigrant w Paryżu: Emil Cioran. Jest w nich Houellebecq egzystencjalistą, indywidualistą, pesymistą, a może nawet dekadentem. Pisze straszliwie sieriozno i z cynicznego obserwatora w prozie przeistacza się w bohatera tragicznego w tych aforyzmach. Powieści i aforyzmy. Genologicznie dwa różne światy, dwie różne perspektywy i style. Ale aż tak? To trochę jak z Dziennikiem Gombrowicza i jego Kronosem. Ejże, i tu, i tam to ten sam Gombrowicz? Może M.H. przypomina Balzaca? Autora Ludzkiej komedii marksiści uważali za nieświadomego wywrotowca, mimo jego konserwatywnego legitymizmu, a jego prozę – za postępową i zwracającą się w przyszłość. Może więc Houellebecqa nie należy czytać jako burżuazyjnego kronikarza upadku społeczeństw późnego kapitalizmu, a raczej jako bezlitosnego obnażyciela świata? Który w końcu obnaża i swoją twarz w aforyzmach, swoje metafizyczne tęsknoty? mar czer
M i c h e l H o u e l l e b e c q | Z ostać przy życiu | meto d a
| N A J P IE R W CIE R P IE N IE Wszechświat krzyczy. Beton oznacza przemoc, z którą został uderzony jak mur. Beton krzyczy. Trawa jęczy pod zębami zwierzęcia. A człowiek? Co powiemy o człowieku?
Świat jest cierpieniem rozwiniętym. Na początku był węzeł cierpienia. Cała egzystencja jest ekspansją i miażdżeniem. Wszystkie rzeczy cierpią, dopóki istnieją. Nicość wibruje bólem, aż dotrze do bytu: w nikczemnym paroksyzmie.
4
Byty dywersyfikują się i komplikują, bez utraty swojej pierwotnej natury. A krzyk produkuje się, począwszy od pewnego poziomu świadomości. Poezja zbacza. Język artykułowany także. Pierwszy krok poetycki polega na powrocie do korzeni, to znaczy do cierpienia. Modalności cierpienia są ważne, ale nie są aż tak istotne. Każde cierpienie jest dobre; każde cierpienie jest użyteczne; każde cierpienie przynosi swoje owoce, każde cierpienie jest wszechświatem. ***
Jeśli świat składa się z cierpienia, to dlatego, że jest esencjonalnie wolny. Cierpienie jest konieczną konsekwencją wolnej gry części systemu. Musicie to wiedzieć i powiedzieć o tym. Nie będzie dla was możliwe, by przetransformować cierpienie w cel. Cierpienie jest, i w konsekwencji nie może zostać celem. Życie zmienia się naprzemiennie w brutala i zdrajcę, w ranach, które nas dotykają. Poznajcie te dwie formy. Praktykujcie je. Zdobądźcie o nich wiadomości kompletne. Rozróżnijcie to, co je dzieli i to, co je łączy. Wiele kontradykcji, a więc bądźmy odważni. Wasze słowo zdobędzie siłę i zasięg. ***
Iść aż do głębi absencji miłości. Kultywować nienawiść do siebie. Nienawiść do siebie, pogarda do innych. Nienawiść do innych, pogarda do siebie. Wszystko pomieszane. Zrobić syntezę. W tumulcie życia być zawsze przegranym. Wszechświat jak dyskoteka. Akumulować frustracje w wielkiej liczbie. Nauczyć się być poetą to oduczyć się żyć. Kochajcie waszą przeszłość albo nienawidźcie ją; ale niech pozostanie obecna w waszych oczach. Musicie zdobyć kompletne poznanie siebie samych. W ten sposób, krok po kroku, wasze głębokie ja oderwie się, wślizgnie się pod słońce; a wasze ciało pozostanie na miejscu; nadęte, opuchnięte, zirytowane; dojrzałe do nowych cierpień.
Życie jest serią testów destrukcji. Zdać pierwsze testy, oblać ostatnie. Przegrać swoje życie, ale przegrać je trochę. I cierpieć, zawsze cierpieć. Musicie nauczyć się doznawać bólu przez wszystkie wasze pory. Każdy fragment wszechświata musi być dla was osobistą raną. Przecież musicie pozostać przy życiu – przynajmniej przez jakiś czas. Wstydliwość jest nie do pogardzenia. Mogliśmy ją uznać za jedyne źródło bogactwa wewnętrznego; to nie jest fałsz. Faktycznie to w tym momencie rozdźwięku pomiędzy wolą a aktem zaczynają się manifestować interesujące fenomeny mentalne. Człowiek, u którego ten rozdźwięk jest nieobecny, pozostaje bliski zwierzęciu. Wstydliwość jest doskonałym punktem wyjścia dla poety. Rozwijajcie w sobie głęboką urazę wobec życia. Ta uraza jest konieczna dla każdej prawdziwej kreacji artystycznej. Prawdą jest, że życie czasami objawi wam się po prostu jako niewłaściwe doświadczenie. Ale uraza powinna zawsze pozostać blisko, w zasięgu ręki – nawet jeśli postanowicie jej nie wysławiać. 5
I powracajcie zawsze do źródła, które jest cierpieniem. Kiedy będziecie wzbudzać u innych mieszankę przerażonej litości i pogardy, wiedzcie, że jesteście na dobrej drodze. Będziecie mogli zacząć pisać.
fot. Michał baryła | projektant.eu
| Artykułować Siła staje się ruchem, gdy tylko zamienia się w czyn i rozwija w trwanie
Jeżeli nie zdołacie wyartykułować waszego cierpienia w strukturze dobrze zdefiniowanej, jesteście straceni. Cierpienie pożre was całych na surowo, od środka, zanim będziecie mieli czas na napisanie czegokolwiek. Struktura jest jedynym środkiem na uniknięcie samobójstwa. Ale samobójstwo nie rozwiązuje nic. Wyobraźcie sobie, że Baudelaire’owi udała się jego próba samobójcza, kiedy miał dwadzieścia cztery lata. Wierzcie w strukturę. Wierzcie również w stare metryki. Wersyfikacja jest potężnym narzędziem uwalniania życia wewnętrznego. 6
Nie czujcie się zobligowani do wymyślania nowych form. Nowe formy są rzadkie. Jedna na wiek, to będzie dobrze. I niekoniecznie ich autorami są najwybitniejsi poeci. Poezja nie jest pracą na języku, nie w istocie. Słowa są pod odpowiedzialnością całego społeczeństwa. Większości nowych form nie produkuje się, począwszy od zera, ale poprzez powolną derywację od form poprzednich. Narzędzie adaptuje się, krok po kroku; poddaje się lekkim modyfikacjom; nowość, która jest efektem takiego połączenia, objawia się generalnie na końcu, gdy tylko dzieło jest napisane. Jest to całkowicie porównywalne z ewolucją zwierząt. Najpierw będziecie emitować krzyki nieartykułowane. I będziecie często próbować do nich powrócić. To jest normalne. Poezja w rzeczywistości trochę poprzedza język artykułowany. Zanurzcie się w niewyartykułowanych krzykach za każdym razem, kiedy będziecie czuć taką potrzebę. Jest to kąpiel młodości. Jednak nie zapomnijcie: jeżeli nie uda wam się, przynajmniej od czasu do czasu, wydostać z nich, umrzecie. Organizm ludzki ma swoje granice. W paroksyzmie cierpienia nie będziecie mogli już pisać. Jeżeli poczujecie w nim siłę, spróbujcie mimo wszystko. Rezultat najprawdopodobniej będzie zły; prawdopodobnie, ale nie na pewno. Nie pracujcie nigdy. Pisanie poematów nie jest pracą; jest to obowiązek. Jeżeli użycie formy zdeterminowanej (na przykład aleksandrynu) wymaga od was wysiłku, wyrzeknijcie się jej. Taki typ wysiłku nigdy się nie opłaca. Całkiem inaczej jest z wysiłkiem ogólnym, permanentnym, polegającym na unikaniu apatii. On jest niezbędny. fot. Maja niedbał | ancymon .com
Jeżeli chodzi o formę, nie wahajcie się nigdy kontestować siebie. Rozwidlajcie się, zmieniajcie kierunek tyle razy, ile to będzie konieczne. Nie zmuszajcie się za bardzo do otrzymania osobowości koherentnej; taka osobowość istnieje, czy tego chcecie czy nie. Nie zaniedbujcie niczego, co może wam sprokurować odrobinę równoważności. W każdym razie szczęście nie jest dla was; to postanowione, i to od bardzo dawna. Jednak jeśli możecie chwycić jeden z jego symulakrów, zróbcie to. Bez wahania. W każdym razie to nie będzie trwało. Wasza egzystencja jest już tylko tkaniną z cierpień. Pomyślcie, jak ją rozwinąć w formę koherentną. Waszym celem na tym etapie jest nadzieja na życie wystarczające.
| U d e r z a ć ta m , g d z i e t r z e b a Nie poszukujcie wiedzy dla samej wiedzy. Wszystko, co nie wypływa bezpośrednio z emocji, w poezji nie ma żadnej wartości. (Oczywiście trzeba rozumieć emocję w sensie szerokim terminu; niektóre emocje nie są ani przyjemne, ani nieprzyjemne; chodzi generalnie o casus uczucia obcości.) Emocja znosi łańcuch przyczynowy; tylko ona jest zdolna dostrzec rzecz samą w sobie; transmisja tej percepcji jest przedmiotem poezji.
fot. Maja niedbał | ancymon .com
7
Szanujcie filozofów, nie ograniczajcie ich – wasza droga, na nieszczęście, jest gdzie indziej. Jest nierozerwalnie połączona z nerwicą. Doświadczenie poetyckie i doświadczenie nerwicowe są dwiema drogami, które się krzyżują, przecinają i kończą najczęściej poprzez pomieszanie; czyli przez rozpuszczenie poetyckiej żyły w krwawym strumieniu nerwicy. Ale nie macie wyjścia. Nie ma innej drogi. ***
Definitywnie miłość rozwiązuje wszystkie problemy. Tak samo jak każda wielka pasja finalnie prowadzi do strefy prawdy. Do odmiennej przestrzeni, ekstremalnie bolesnej, ale tam, gdzie rozpościera się daleki i jasny widok. Gdzie oczyszczone obiekty pojawiają się w swojej czystości, w swojej przejrzystej prawdzie. Wierzcie w identyczność pomiędzy Prawdą, Pięknem i Dobrem. 8
Celem społeczeństwa, w którym żyjecie, jest niszczenie was. Jesteście u niego na służbie. Jego bronią jest obojętność. Nie możecie sobie pozwolić na przyjęcie takiej samej postawy. Przejdźcie do ataku! Każde społeczeństwo ma punkty najmniej odporne, swoje rany. Połóżcie palec na ranie i naciśnijcie bardzo mocno. Drążcie tematy, o których istnieniu nikt nie chce słyszeć. Odwracajcie kurtyny. Kładźcie nacisk na chorobę, agonię, brzydotę. Mówcie o śmierci i o zapomnieniu. O zazdrości, o obojętności, o frustracji, o braku miłości. Bądźcie podli, a będziecie prawdziwi. ***
Wasza misja nie polega przede wszystkim na proponowaniu ani na konstruowaniu. Jeżeli możecie to czynić, czyńcie to. Jeżeli dojdziecie do dwóch sprzeczności nie do zniesienia, wypowiedzcie je. Ponieważ waszą najgłębszą misją jest zagłębianie się w Prawdę. Jesteście grabarzami i jesteście trupami. Jesteście ciałem społeczeństwa. Jesteście odpowiedzialni za ciało społeczeństwa. Wszyscy odpowiedzialni w takim samym stopniu. Pocałujcie ziemię, odchody! ***
Jesteście bogaci. Poznaliście Dobro, poznaliście Zło. Nie rezygnujcie nigdy z rozdzielania ich, nie pozwólcie zalepić się tolerancją, tym biednym stygmatem wieku. Poezja jest w stanie ustanowić ostateczne prawdy moralne. Powinniście nienawidzić wolności z całych sił. ***
W miarę jak zbliżacie się do prawdy, wasza samotność się wzmaga. Budowla jest wspaniała, ale pusta. Spacerujecie po pustych komnatach, które odsyłają wam echo waszych kroków. Atmosfera jest przejrzysta i nienaruszalna; przedmioty wydają się posągami. Czasami zaczynacie płakać, tak bardzo czystość wizji jest okrutna. Chcielibyście cofnąć się w zmierzch niewiedzy; ale w głębi wiecie, że jest już za późno.
9
fot. Maja niedbał | ancymon .com
Kontynuujcie. Nie miejcie strachu. Najgorsze jest już za wami. Oczywiście życie będzie was jeszcze rozdzierać; ale nie będzie to już miało dla was większego znaczenia. Pamiętajcie o jednym: w gruncie rzeczy jesteście już martwi. Znajdujecie się teraz twarzą w twarz z wiecznością. Michel Houellebecq
Tłumaczył Andrzej Wasilewski Podstawa tłumaczenia: Michel Houellebecq, Rester vivant © Flammarion, 1997
Miłosz Stelmach | P oszukiwany M iche l H oue l l ebec q Choć nie ulega wątpliwości, że to literatura jest stałą ż yciową par tnerką Michela Houellebecqa, pisarz na boku od wielu lat prowadzi tyleż nieregularny, co burzliw y romans z X muzą. Jest to nieco per wersyjny, sado-masochistyczny związek, w k tór ym par tnerz y najw yraźniej wciąż próbują now ych poz ycji, a k tórego owocem jest kilka nieco zaniedbanych, ale obiecujących dzieci. Dla niek tór ych będą one sprawiał y wrażenie typow ych wpadek, bękar tów lekkomyślnego i zby t pożądliwego ar tysty, ale ich stale rosnące grono każe prz yjrzeć się tej sferze ak ty wności Houellebecqa.
10
Autor Mapy i terytorium bywał bowiem nie tylko autorem literackiego pierwowzoru (adaptacji doczekały się m.in. Cząstki elementarne, przeniesione na ekran przez Oscara Roehlera w 2006 roku), ale też kilkukrotnie scenarzystą (krótkometrażowy Monde Extérieur Davida Raulta) i reżyserem (przede wszystkim Możliwość wyspy z 2008 roku z Andrzejem Sewerynem w jednej z głównych ról), a efektem jego ostatniego spotkania z kinem jest quasi-aktorski występ w filmie o wiele mówiącym tytule Porwanie Michela Houellebecqa. Obraz ten, nakręcony przez Guillaume’a Niclouxa, został pokazany premierowo na niedawnym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, gdzie wzbudził dość entuzjastyczne reakcje. Nic zresztą dziwnego, gdyż już sam pomysł wyjściowy jest dość ekscytujący. Oto, zgodnie z tytułem, znany pisarz Michel Houellebecq (odgrywany przez znanego pisarza Michela Houellebecqa) zostaje uprowadzony przez trzech niezbyt rozgarniętych drobnych cwaniaczków, którzy liczą na sowity okup. Groteskowy ton, w którym utrzymana jest scena porwania, z czasem jeszcze narasta, wyraźnie kierując film Niclouxa w kierunku ironicznego żartu. Pretekstem do niego były prasowe pogłoski o zaginięciu autora Cząstek elementarnych, który we wrześniu 2011 roku nie pojawił się na jednym ze spotkań promujących niderlandzkie tłumaczenie Mapy i terytorium. Kontakt z pisarzem urwał się wtedy na trzy dni, a szukające sensacji media spekulowały nawet na temat możliwego porwania przez Al-Kaidę, mszczącą się rzekomo za antyislamskie wypowiedzi Houellebecqa. Ostatecznie okazało się, że winna całemu zajściu była jedynie wrodzona mizantropia połączona z zapominalstwem Francuza, jednak to wystarczyło, żeby pobudzić wyobraźnię Niclouxa. Reżyser zdecydował się na paradokumentalną stylistykę oraz pół-amatorski sposób realizacji (a amatorem bynajmniej nie jest – Nicloux ma na koncie kilka kasowych produkcji, choć w Polsce pozostaje zupełnie nieznany), aby podkreślić wrażenie zaglądania za kulisy tajemniczych wydarzeń z 2011 roku. W ten sposób Porwanie Michela Houellebecqa jawi się jako filmowy odpowie dnik literackiego autofiction, w którym fikcja prezentowana jest środkami właściwymi (auto)biograficznym narracjom. Pod swoimi własnymi nazwiskami występuje również dwóch porywaczy – zawodnik MMA Mathieu Nicourt oraz kulturysta Maxime Lefrançois. To na poziomie relacji między tymi bohaterami najsilniej objawia się komediowy ton opowiadania. Nieudolni gangsterzy szybko zaprzyjaźniają się z pisarzem, razem biesiadując, rozmawiając o literaturze czy charakterystyce narodu polskiego, a w razie potrzeby nawet sprowadzając mu prostytutkę (nic dziwnego, że po pewnym czasie artysta nie chce już nawet opuszczać swoich porywaczy). Szczególnie komicznie wypadają sceny, w których Houellebecq wykłóca się na temat treści jednej ze swoich powieści lub uczy się gwizdania oraz podstaw sztuk walki (sic!). W takich momentach
11
tomasz bohajedyn
niepozowane wybuchy z trudem powstrzymywanego śmiechu zacierają granicę między fikcją a realnością, a kamera podgląda autentyczne reakcje, zachowania i gesty, jak też na wpół zaimprowizowane dialogi. Porwanie Michela Houellebecqa nosi tym samym znamiona ironicznego (auto)portretu jednego z najciekawszych – nie tylko literacko – pisarzy współczesnej Francji. Znajdujemy w nim odwołania do funkcjonującego w mediach wizerunku skrajnego odludka i ksenofoba (Jesteś Cyganem? Nic dziwnego, że tak mnie denerwujesz – odpowiada w pewnym momencie jednemu z rozmówców, czyniąc aluzję do swoich kontrowersyjnych wypowiedzi publicznych) i choć ten zamknięty w sobie, mało komunikatywny ponurak, bez cienia charyzmy czy prezencji wydaje się na pierwszy rzut oka najgorszym możliwym bohaterem filmowym, jego osoba przyciąga i fascynuje.
12
Chwyt umieszczenia postaci pisarza w filmowej fikcji może przy tym przypominać strategię samego autora, który uczynił siebie jednym z bohaterów Mapy i terytorium (wieszcząc sobie notabene los dużo drastyczniejszy niż niewinne w swoich konsekwencjach porwanie). Mimo tego wyraźnego nawiązania do strategii autorskiej Houellebecqa, Nicloux w żadnym wypadku nie starał się nakręcić filmu „houellebecqowskiego” pod względem fabuły czy stylu. Wcześniejsze nieudane filmy oparte na prozie Francuza udowodniły dobitnie, że ciężko jest znaleźć odpowiednie filmowe środki dla wyrażenia jego specyficznej, nieco dygresyjnej, dryfującej między różnymi czasami i sytuacjami narracji. Również houellebecqowska metaforyka, poczucie humoru czy typ bohatera na ekranie wypada po prostu sztucznie, pretensjonalnie lub w najlepszym wypadku mdło. Guillaume Nicloux uniknął tych mielizn (na których osiadły choćby bardzo konwencjonalne Cząstki elementarne oraz intrygująca, ale zupełnie nieprzekonująca Możliwość wyspy), tworząc dzieło być może nieco błahe i stanowiące jedynie zajmujący dowcip skierowany do fanów pisarza, ale nie pozbawione oryginalności i partyzanckiej werwy zabarwionej czarnym humorem. Może warto pomyśleć o sequelu – na przykład Michel Houellebecq na Czarnym Lądzie albo Michel Houellebecq łamie nogę? To mógłby być początek pięknej serii...
Jacek Żebrowski | Niepotrzebne są efektowne ruchy kamery...
o filmach Jeana Eustache'a
| W c i e n i u b ar y k a d Ruch na rzecz wyzwolenia obyczajów odniósł w roku 1974 nadzwyczajny sukces. 20 marca w Par y żu otwar to pier wsz y klub „Vitatop”, k tór y miał odegrać pionierską rolę w utrz ymaniu sprawnej formy fiz ycznej oraz w rozwijaniu kultu ciała. 5 lipca prz yjęto ustawę o pełnoletności w osiemnastym roku ż ycia, 11 lipca – o rozwodzie za obopólną zgodą: pojęcie zdrady mał żeńskiej zniknęło z kodeksu karnego. W końcu, 28 listopada, w w yniku burzliwej debat y ustanowione zostało dzięki lewicy „prawo Veil”, zezwalające na aborcję, określane przez większość komentatorów jako histor yczne. Michel Houellebecq, Cząstki elementarne. W latach następujących po paryskim maju 1968 krążył we Francji dowcip o eleganckiej limuzy nie, która podjeżdża na bulwar Saint Germain w czasie studenckich zamieszek. Wysiada z niej kierowca i przez otwarte okno, na złotej tacy podaje kostkę brukową siedzącemu na tylnym siedzeniu młodemu burżujowi. Ten, ubrany w gustowny frak, wysiada i rzuca ową kostką w stronę stojącego nieopodal kontyngentu policyjnego w pełnym rynsztunku bojowym. Dowcip ten doskonale obrazuje naturę zjawiska zwanego „paryskim majem”, nadal gloryfikowanego do dziś po cichu przez większość lewackich środowisk. Uściślijmy, że lewackie oznacza goszystowskie (od fr. la gauche – lewica), ultralewicowe środowiska wywodzące się z burżuazji. Młodzieży z klasy średniej obce są bowiem troski bytowe proletariatu. Jak ujmuje to Jarosław Tomasiewicz, wspólnym mianownikiem Nowej Lewicy była egzotyka: ponieważ mieszczańska młodzież nie umiała dostrzec i analizować problemów wokół siebie, nie znajdowała ostrych konfliktów klasowych na własnym podwórku (kiedy paryscy studenci próbowali podłączyć się pod strajk pracowników fabryki Renaulta, robotnicy wyzwali ich od „lalusiów i maminsynków”), szukała „rewolucji” na innych kontynentach (Kuba, Chiny, Wietnam, Meksyk) lub w równie obcej im kulturowo Euro pie Środkowo-Wschodniej (Czechosłowacja, Jugosławia, Polska, ZSRR). Wcielali się w „bombardowanych napalmem Wietnamczyków”, ślepo fascynowali się trockizmem, stalinizmem, maoizmem, Fidelem Castro, Che Guevarą. Przyjmując tożsamość zastępczą, Nowa Lewica ustawiała się przeciwko „starej lewicy” i jej tradycjom: Francuskiej Partii Komunistycznej i CGT (Confédération général du travail)1. Konflikt przebiegał nie poprzez pokolenia, a „na poziomie organizacji antysystemowych” – Dru ga i Trzecia Międzynarodówka oraz ruchy narodowo-wyzwoleńcze w krajach Trzeciego Świata kontra Nowa Lewica w krajach Europy Zachodniej. Nowe ruchy lewicowe kładły coraz większy nacisk na swoją walkę przeciw starej lewicy, a nie tylko wojennemu pokoleniu konserwatywnego generała de Gaulle’a2. W konsekwencji powstała nowa klasa średnia, która następnie, porzucając wcześniejsze idee, pod efektownymi hasłami wywindowała się do pozycji dzisiejszego establishmentu. Wystarczy sprawdzić, kim dzisiaj są tacy ludzie, jak André Glucksmann, Henri Weber, Jacques Broyelle, Bernard-Henri Lévy, Serge July, Roland Castro, Bernard Kouchner, Tiennot Grumbach, Henri Vaquin. O Danielu Cohn-Bendit nie wspominając. Jak pisał Jerzy A. Rzewuski: tworzące kulturę lat 60. powojenne pokolenie wyżu demograficznego, tzw. baby-boomers, obwinia się dziś często, i słusznie, za położenie fundamentów pod współczesną kulturę korporacyjną, skrajny egoizm, roz-
13
buchany konsumpcjonizm i hedonizm (...) oraz dyktaturę politycznej poprawności. Pokolenie dziś zwykle wygodnie zasiadających w fotelach renomowanych uczelni lub rozmaitych organizacji po obu stronach Atlantyku. Mogą być pewni bezkarności, bo mają po swojej stronie legiony adwokatów i media, które każde otarcie naskórka odtrąbią jako dotkliwe obrażenia odniesione w starciu z siłami faszystowskiego reżimu3. Będąc w roku 2005 w Paryżu świadkiem protestów studentów przeciwko umowom śmieciowym, spotkanych tam młodych demonstrantów zapytałem o ludzi z pokolenia 1968: pokazali gest, mający dać mi do zrozumienia, że dawni „rewolucjoniści” chodzą dziś obwieszeni złotymi zegarkami i sygnetami.
| Po drugiej stronie lustra Na nasz ych oczach świat się uniformizuje, rozwijają się środki telekomunikacji, wnętrza mieszkań w ypełniają się nowoczesnym sprzętem. Relacje międz yludzkie stopniowo stają się niemożliwe. 14
Michel Houellebecq, Poszerzenie pola walki Na początku lat siedemdziesiątych za Oceanem Atlantyckim filmy Ameryki les vertes annes operowały liryczną młodzieńczością spojrzenia, autentyzmem nastroju czasu wydarzeń4 (np. Odlot, Poglądy truskawek, Woodstock, Restauracja Alicji, Jeremy, Minnie i Moskowitz, W pogoni za papierkiem), podczas gdy autorskie filmy europejskie – w szczególności zaś francuskie – grawitowały ku dywagacjom na temat samotności, rozpaczy i egzystencjalnej pustki w czasach wypalonych ideałów kontestacji (Ostatnie tango w Paryżu, Out 1: widmo, Mama i dziwka, Powrót z Afryki, Nie zestarzejemy się razem, Z rozdziawioną gębą, Palce w głowie, Kobieta, która płacze, Koktajl Mołotowa, Paul). Nouvelle vague umarła. We Francji dokonał się zwrot w stronę kina komercyjnego, filmów sensacyjnych, kostiumowych oraz błahych komedii. Jeśli w tym samym czasie w Hollywood, dzięki wejściu niezależnych producentów i zmianom obyczajowym, dokonała się generalna zmiana warty, w Europie tylko nieliczni odważni starali się trzymać własnej drogi. Godard pogubił się w swoich formalistycznych, lewackich poszukiwaniach Dziga Vertov Group, Truffaut kręcił filmy nieodbiegające daleko od znienawidzonego w latach 50. sklerotycznego „kina papy”, podobnie jak pozostali nowofalowcy: Claude Chabrol, Louis Malle czy Bertrand Tavernier. Jedynie chyba Éric Rohmer pozostał wierny swojej wizji kina. Jednak to twórcy ochrzczeni mianem nouveau naturel: Jacques Rivette, Jacques Doillon, Maurice Pialat, Jean Eustache, Maurice Dugowson, René Gilson, Alain Cavalier, Paul Vecchiali, a także pośrednio Alain Tanner i Claude Goretta byli tymi, którzy kontynuowali autentyczny, pierwotny duch nowej fali: wierność rzeczywistości, oddawanie prawdy czasów i obyczajów. Krytyk René Predal, podejmując próbę definicji w książce Współczesne kino francuskie, wyznaczył datę startową nowego kursu, nazywając go „zwrotem 1973 roku”. Wybrał tę właśnie datę jako stanowiącą początek działalności trójcy Duras – Eustache – Pialat5. [Nowa naturalność] charakteryzuje się podejściem typu dokumentalnego do rzeczywistości i stylistyką zbliżona do kina bezpośredniego (Marcel Martin). Najdoskonalszym przykładem tej poetyki jest dzieło trzydziestopięcioletniego wówczas Jeana Eustache’a Mama i dziwka (1973), nazywane przez niektórych krytyków wręcz jedynym prawdziwym filmem o maju 19686. Film ma właściwie banalną fabułę, to klasyczna opowieść francuskiego ménage à trois: bezrobotny Alexandre to typowy niebieski ptak, żyjący na poddaszu kamienicy w Dzielnicy Łacińskiej, spędzający czas w kawiarniach na jałowych dyskusjach i wraz z innymi nierobami szwendający się bez celu po Paryżu, podrywający dziewczyny, przesiadujący oczywiście na Saint-Germain
des Prés w słynnych kawiarniach „Les Deux Magots” czy „Café de Flore”7, mieszkający ze starszą od siebie właścicielką butiku Marie (to ona jest tytułową „Mamą”). Po nieudanym powrocie do byłej narzeczonej Gilberte, która woli nudne małżeństwo z kimś dobrze sytuowanym (w epizodzie sam Jean Eustache), Alexandre zaczyna spotykać się z pielęgniarką polskiego pochodzenia, Veroniką („Dziwka”)8. Marie dowiaduje się o jej istnieniu, kiedy wracając z wycieczki do Londynu, zastaje nieposprzątane mieszkanie, do którego Alexandre zaprosił dziewczynę. Początkowo Marie mimo deklarowanej otwartości związku toleruje konkurentkę, traktując ją jako kolejną przelotną przygodę swojego partnera, Veronika jednak nie zamierza się wycofywać. Najpierw spotyka się z Alexandrem w swoim mieszkaniu pracowniczym w szpitalu, a następnie pojawia się pijana nad ranem w mieszkaniu Marie i Alexandra i zostaje z nimi na noc. Następnego dnia Marie chce urządzić przyjęcie, zapraszając również swojego kochanka, Philippe’a, tu jednak protestuje Alexandre, co kończy się awanturą, a następnie tym, że cała trójka ląduje ponownie w łóżku. Marie jednak nie wytrzymuje ciśnienia i połyka paczkę tabletek nasennych, próbując samobójstwa. Alexandre ratuje ją w ostatniej chwili. Rano Veronika oświadcza mu, że go kocha i chciałaby mieć z nim dziecko, uświadamiając mu jednocześnie, że również z Marie łączy go miłość, ale wściekła wyrzuca mu też, jakim żałosnym narcystycznym głupcem jest, nie rozumiejąc uczuć obojga kobiet (Veronika mówi: Kochasz jedną kobietę, a pieprzysz drugą, jakim to jest jednym wielkim gównem!; Kiedyś, kiedy będziesz stary i sparaliżowany, jeszcze wspomnisz ten wieczór, kiedy towarzyszyły ci dwie kobiety i obydwie cię kochały). Wieczorem to w końcu pijana Veronika nie wytrzymuje sytuacji i załamana opowiada o swojej seksualnej frustracji, samotności, miłosnym niespełnieniu i hipokryzji współczesnych związków. Kiedy Alexandre odwozi ją do mieszkania, ta z pogardą go odpycha, jednak po kilku chwilach on wbiega do jej pokoju, tknięty przeczuciem, czy również Veronika nie targnie się na swoje życie. Ta wpada w histeryczny śmiech i wymiotuje, gdy Alexandre proponuje jej małżeństwo. Alexandre siada na podłodze i na żądanie dziewczyny odwraca na chwilę wzrok.
tomasz bohajedyn
15
16
Ciężko jest streścić trzyipółgodzinny film, który tak naprawdę zawiera się nie w narracji, ale w analizie sytuacji psychicznej trojga bohaterów. Jest to tak naprawdę film o miłości, o jej poszukiwaniu, jej braku i o tym, czym miłość może być lub czym nigdy nie będzie. O ile przez cały film daje się odczuć desperacką szamotaninę niedawnych kontestatorów (w jednej z kawiarnianych scen Alexandre spotyka przyjaciółkę z czasów maja 1968; kiedy wspominają dawnych towarzyszy, okazuje się, że wielu z nich uciekło w samobójstwo, narkotyki lub wyjechało z kraju; dziewczyna z kawiarni ostatecznie okazuje się morderczynią), zagubionych w swoich poszukiwaniach sensu czy wręcz bezczynnie przyglądających się życiu innych, to najbardziej wstrząsające jest ostatnie kilkanaście minut łącznie ze „spowiedzią” Veroniki jako punktem kulminacyjnym (25 lat później niemal identyczną wypowiedź znajdujemy u bohaterki Houellebecqa, Annabelle, w osiemnastym rozdziale powieści Cząstki elementarne) – film ten mimo swojej długości nie nudzi ani przez sekundę. Mało tego: niewiele można wskazać tak przenikliwych i do bólu szczerych filmów psychologicznych, które nie popadają w niepotrzebny estetyzm. Jest to zasługą świetnych aktorów, mistrzowskiej inscenizacji oraz doskonale zaplanowanego scenariusza. Rola Alexandre została zresztą napisana specjalnie dla Jean-Pierre’a Léauda – z jednej strony to odbi cie samego Eustache’a, z drugiej niewykluczone, że ów narcystyczny pozer jest kpiną z Jeana-Luca Godarda, Françoisa Truffauta i innych akolitów Nowej Fali (Eustache zagrał zresztą epizod u Godarda w Weekendzie, gdzie wcielił się w rolę autostopowicza-bandyty przedstawiającego się jako syn Aleksandra Dumasa i... Boga!). Życie bohaterów filmu odbija jałowość czasów, w jakich przyszło im żyć: gdzie seks okazuje się wręcz sportem lub gimnastyką, a za promiskuityzm płaci się najwyższą cenę, jaką jest samotność i brak miłości. Mama i dziwka to film pesymistyczny i czarny, jeden z niewielu tak mrocznych i przygnębiających w historii kina, a jednocześnie wbijających swoją szczerością i powagą w fotel od pierwszej do ostatniej minuty, niczym Szatańskie tango Béli Tarra lub Milczenie Ingmara Bergmana. Wciąga jak wir, w którym rozjeżdża się poczucie czasu (Andrzej Żuławski), hipnotyzuje pozorną transową nudą, pogrążając widza w tym złowieszczym świecie bez wyjścia i nadziei.
|Ponure chwile A gnostycyzm Republiki Francuskiej – podstawa jej funkcjonowania – miał umożliwić obłudny, rozprzestrzeniający się stopniowo, a nawet nieco podstępny triumf antropologii materialistycznej. Zagadnienia dotyczące w a r t o ś c i ż ycia ludzkiego, choć nigdy otwarcie nie poruszane, nie zaprzestał y jednak torować sobie drogi w umysłach; można bez żadnych wątpliwości stwierdzić, że w ostatnich dziesięcioleciach istnienia cy wilizacji zachodniej prz ycz ynił y się one po części do powstania ogólnego klimatu depresji cz y wręcz masochizmu. Michel Houellebecq, Cząstki elementarne To, co pozornie wyglądałoby na materiał dobry do stworzenia przeciętnej komedii o trójce kochanków (wszak jest to francuska spécialité de la maison), w rękach reżysera staje się okrutną wiwisekcją moralności pokolenia 1968. Trwający 219 minut film to pozbawione ozdobników i atrakcji, sfilmowane w czerni i bieli, w statycznych monochromatycznych kadrach i bliskich planach bezwzględnie szczere świadectwo egzystencjalnej pustki ludzi, którzy rzekomo walczyli
o wolność obyczajów, a z której to walki pozostała rozpacz niespełnienia, gorycz porażki i desperackie szamotanie się w dusznych wnętrzach własnej samotności. Taki opis zakrawa na jakże wyśmiewaną dzisiaj przez neokonserwatystów „artystowskość” (czarno-biały film, długie statyczne ujęcia, pseudofilozoficzny słowotok itp.). Nic bardziej mylącego. W roku 1973 zarówno forma, jak i treść Mamy i dziwki były niemal kompletnym novum w kinie głównego nurtu, mimo że sam film powstał jako produkcja niezależna za siedemset tysięcy franków. Pokazany na festiwalu w Cannes, otrzymał Wielką Nagrodę Specjalną z rąk przewodniczącego jury Ingmara Bergmana, gdy tymczasem mieszczańska publiczność odrzuciła film jako obsceniczny, amoralny, będący – jak to ujęło konserwatywne „Le Figaro” – obrazą dla narodu francuskiego9. Krytyk Luc Moullet określił go jako rodzaj konserwatywnego, prawicowego anarchizmu, niedalekiego od powieści Céline’a (w swojej krytycznej „seksualnej kontrrewolucji” Eustache jest dziś uznawany za kontynuatora Céline’a i prekursora powieści Michela Houellebecqa, jednak porównywać Eustache’a z Houellebecqiem to jak porównywać impet gejzeru z temperaturą wody w kałuży). Pamiętajmy jednak, że były to inne czasy. Dopiero w 1974 roku ustąpił znienawidzony przez młodzież generał de Gaulle, a u władzy zainstalował się neoliberalny Valéry Giscard d’Estaing. To za jego rządów (pamiętajmy! – kilka lat po maju 1968) wprowadzono – nie bez oporów – legalizację aborcji, zaniżono próg dorosłości z 21 do 18 lat, dopuszczono pigułki antykoncepcyjne. Mamie i dziwce dopisywano ideologię, twierdząc, że odmoralizowuje sytuację w dążeniu ku nowym formom moralności, że bohaterowie swym kompletnym bezwstydem wyrażają potrzebę innych definicji wstydu, a może i definicji szczęścia. Ale sam Eustache zadał kłam swym egzegetom, oświadczając: Chciałbym, abyśmy zdali sobie sprawę, że we współczesnej cywilizacji nie ma wyjścia dla nikogo10. Mama i dziwka jawi się zatem jako gorzka farsa i kpina z życia młodej klasy średniej, zaangażowanej jeszcze niedawno w swój lewacki idealizm. Przenikliwość Eustache’a trzeba docenić tym bardziej, że wątpliwe efekty buntu pokolenia 1968 (konsumpcjonizm, hedonizm, indywidualizm) piętnuje już u samego zarania nowej epoki. Film to niewygodny dla wszystkich: recenzentów (nestor polskich krytyków, Jerzy Płażewski, filmu wręcz obsesyjnie nienawidził, ale też chyba nic z niego nie zrozumiał), widzów (chropowata, ciężka forma filmowego spektaklu), filmowców (któż dzisiaj pokusiłby się o tak brutalną psychologiczną wiwisekcję swojego pokolenia?), weteranów omawianych wydarzeń (wielu z nich twierdzi dziś, że skoro udało się im zdobyć władzę, to po co jeszcze robić rewolucję). Trudno natomiast mówić dzisiaj o jakimkolwiek szoku estetycznym (czy to jeśli chodzi o wulgaryzmy, czy o rozmowy łóżkowe), docenić zaś trzeba proroczą wizję reżysera. Film nie posiada również ścieżki muzycznej poza naturalnymi dźwiękami oraz muzyką puszczaną przez bohaterów z adaptera (Edith Piaf, Deep Purple, Mozart, Marlene Dietrich). Mama i dziwka jest jakby kinową odwrotnością nakręconej w pamiętnym 1968 roku 2001: Odyseji kosmicznej Stanleya Kubricka – tamten był wizjonerskim technicznie i filozoficznie widowiskiem na temat istoty człowieczeństwa, wizualną feerią na miarę ery Wodnika, narkotycznych tripów na LSD i lotów w kosmos. Zrodzonym zresztą także z bezpośredniego doświadczenia przez ludzkość wyścigu kosmicznych wypraw na orbitę pozaziemską lat 60. XX wieku, uwieńczonych wielkim krokiem człowieka, jakim było lądowanie na Księżycu, i wynikającej z tego euforii – optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Eustache zaś proponuje nam brutalne katharsis w postaci powrotu do twardej ziemskiej rzeczywistości: ponadtrzyipółgodzinną monotonną, przygnębiającą, halucynogenną podróż do jądra ciemności, jakim jest ludzka psychika. Zamiarem reżysera było pokazanie serii wydarzeń pozornie wyzutych ze znaczenia: Niepotrzebne są efektowne ruchy kamery; najlepszym, najcelniejszym sposobem filmowania jest respektowanie logiki wydarzeń, bez zbędnych dodatków. W ten sposób, przy minimalnej ingerencji, same rodzą się naturalny sens i jego – być może – rozmaita interpretacja. Oczywiście metoda nieinterwencji nie ma nic wspólnego
17
z cinéma-vérité, bo chodzi o rejestrację wydarzenia kreowanego (jak podsumował to Adam Garbicz: Hitchcock mówił, że film to życie, z którego wyprano plamy nudy? Otóż z Mamy i dziwki nic nie wyprano)11. Eustache zastosował tu w sposób skrajny metodę nowofalową, łącząc wątki autobiograficzne (jego romans z aktorką Françoise Lebrun, wzorem dla Marie była eks-kochanka reżysera, która popełniła samobójstwo) z wyjątkowo osobistą formą dzieła, co wyraża się w głębokim kontraście między paradokumentalnym stylem i monochromatycznymi ujęciami a wysoce wysublimowanymi, poetyckimi i monotonnie deklamowanymi dialogami. Widoczne są wyraźne literackie inspiracje reżysera i nie są to cytowani Nietzsche, Bernanos czy Sartre, lecz przede wszystkim nawiązania do Prousta, Dostojewskiego czy Satyriconu Petroniusza. Właśnie, Mama i dziwka to przede wszystkim film słowa: monologów, dialogów, rozmów, poetyckich pasaży. Nie dziwi więc, że w Cannes został dostrzeżony przez samego Bergmana, którego filmy, co prawda bardzo konwencjonalnie zbudowane, są również filmami dialogu i/lub milczenia. To również w 1973 roku szwedzki mistrz stworzył pięciogodzinne Sceny z życia małżeńskiego, oparte niemal wyłącznie na statycznych kadrach i dialogu rozpadającego się małżeństwa dwojga ludzi. Wracając do filmu 18
tomasz bohajedyn
Eustache’a: mimo że rozmowy Alexandre’a, Marie i Veroniki sprawiają wrażenie realistycznych, nie były one w żaden sposób improwizowane, lecz skrupulatnie i szczegółowo zaplanowane w scenariuszu. Aktorzy nierzadko czytali je z kartek lub tablic ustawionych za kamerą, tak aby nie przeoczyć żadnego słowa12. Docenić należy przy tak trudnym zadaniu warsztat i kunszt czoło wych aktorów nouvelle vague, Jean-Pierre’a Léauda oraz zmarłej w ubiegłym roku Bernadette Lafont (Łobuzy, Piękny Sergiusz, Kobietki, Paul, Valparaiso... Valparaiso!, Taka ładna dziewczyna) przy znacznym udziale debiutującej Françoise Lebrun, dla której rola w filmie Eustache’a pozostanie na wiele lat rolą życia. Mama i dziwka jest nie tylko szczytowym osiągnięciem samego reżysera, którego twórczość opierała się na indywidualnym badaniu relacji między dokumentem, fikcją a autobiografią (Moje małe miłostki, Święty Mikołaj ma niebieskie oczy, Zdjęcia Alix, Ogród rozkoszy ziemskich Hieronima Boscha), ale najbardziej szczerym i autentycznym, obok Szczęśliwego człowieka Andersona, Ostatniego tanga w Paryżu Bertolucciego, Powiększenia Antonioniego i Swobodnego jeźdźca Hoppera dziełem oddającym klimat czasów kontrkultury. Reżyser do filmu wślizgnął się „kuchennymi drzwiami” – pochodzący z prowincjonalnego Pessac w Langwedocji, przez wiele lat pracował na kolei lub na budowach (chociaż na boku nielegalnie rozprowadzał, zakazaną wówczas we Francji, książkę Georges’a Bataille’a Historia oka), zanim dostał się do kręgów prestiżowego magazynu filmowego „Cahiers du cinema” i paryskiej Cinémathèque Française. Wolał szczerość od jakości, przypadek od konieczności, styl od techniki, autentyzm życia od przesady sztuki – pisał o nim Jean-Luc Douin. Nie dziwne więc, że mimo prestiżowego i umiarkowanie komercyjnego sukcesu Mamy i dziwki Jean Eustache ze swoim robotniczym i prowincjonalnym pochodzeniem czuł się wyobcowany i nielubiany w snobistycznym paryskim światku intelektualnym lat siedemdziesiątych. Dystrybutorzy ignorowali jego filmy, gdyż według nich były zbyt długie, zbyt krótkie lub zbyt ciężkostrawne dla wymuskanych francuskich podniebień. Sparaliżowany po wypadku samochodowym, popełnił samobójstwo w roku 1981. Na drzwiach zostawił kartkę z notatką: Si je ne réponds pas, c’est que je suis mort13. Wielu jego bliskich do dziś oskarża o tę śmierć francuski przemysł filmowy, który skutecznie blokował rozwój kariery utalentowanego reżysera.
| P o wr ó t d o E d e n u ? Któż mógłby przypuścić, że Francja jest rozpustnym i libertyńskim krajem? Francja jest krajem ponurym, całkowicie ponurym i smutnie biurokratycznym. Michel Houellebecq, Platforma Podobnie jak stary profesor Borg z filmu Ingmara Bergmana Tam, gdzie rosną poziomki odwiedza przestrzeń swojego dzieciństwa, gdzie nie czekają już na niego demony przeszłości, a jedynie wyblakłe i ulotne wspomnienia, tak na przełomie XX i XXI wieku pojawiały się kolejne wspomnienia i książki weteranów paryskich wydarzeń sprzed lat. Nie inaczej działo się w kinematografii. W roku 2003 Bernardo Bertolucci, nawiązując do swojego filmu Ostatnie tango w Paryżu sprzed trzydziestu lat, próbował powrócić do czasów barwnej młodości. Jednak kiedyś film ten, nawiązujący do mitów Orfeusza i Narcyza psychoanalityczny dramat na temat śmierci i seksualności, osadzony w czasie wygasającej – jak ujął to Neil Young – la fièvre de l’or lat kontestacji, był niedoścignionym w 1972 roku, otoczonym przez wiele lat kontrowersjami, arcydziełem. Marzyciele (2003) zaś – historia trójki młodych ludzi w przededniu majowych protestów roku 1968 – są już tylko co-
19
kolwiek ckliwym i sentymentalnym (ze zbyt oczywistymi nawiązaniami do m.in. Godarda i Truffauta) filmem wspomnieniowym, pokrytym patyną i kurzem zdjęciem ze starego albumu. Nakręconym w erze konsumpcyjnego hedonizmu, internetowej globalizacji, zagrożenia terroryzmem i chylącego się powoli ku schyłkowi społeczeństwa neoliberalnych zdobyczy poprzednich dziesięcioleci – negatywnych skutków rewolucji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To atrakcyjna fabularnie i sprawna technicznie produkcja skierowana głównie do konsumpcji przez młodzież (patrzcie, jak się kiedyś świetnie bawiliśmy!), produkcja jednak nieprawdziwa i trącąca lukrowatą rzewnością, pomijająca kontekst społeczno-polityczny i klasowy. Jak gdyby Bertolucci usprawiedliwiał się sam przed sobą, że nie potrafił pójść w buncie aż do samego końca, tak jak przed nim zrobili to Pasolini, Fassbinder czy Eustache. Cóż, prawdą jednak jest, że nasza pamięć na temat przeszłości bywa mocno wybiórcza.
20
Ciekawie na fali wspomnień wypada świetny film Philippe’a Garrela Zwyczajni kochankowie (2005), z akcją również umiejscowioną w mitycznym roku 1968 w Paryżu i bardzo wyraźnie nawiązujący do filmu Eustache’a. Wydaje się nawet, że główni bohaterowie, François i Lilie, to wariant Alexandre’a i Marie, tak jak wyglądaliby w czasie majowej rewolty. Louis Garrel (również główny bohater Marzycieli Bertolucciego!), syn reżysera, oraz Clothilde Hesme, aktorzy wybrani do głównych ról, przypominają zresztą mocno swym physis aktorów z Mamy i dziwki. Nie można się temu dziwić. To kolejny dowód na to, że film Eustache’a mocno wbił się w pamięć pokolenia 1968, stając się punktem zwrotnym we francuskiej kinematografii. I również jest to film długi, trwający 3 godziny, kręcony przez Williama Lubtchansky’ego na taśmie czarno-białej, w filmie niewiele się również dzieje. Różnica temperatury jest jednak zanadto widoczna, bo jest to już jednak inny film, kręcony w innych czasach. Pierwsza część to inscenizacja walk paryskich studentów z policją w Dzielnicy Łacińskiej. Zdjęcia kręcone nocą sprawiają wrażenie nierealnych i surrealistycznych, jak gdyby z koszmarnego snu. Niewiele się dzieje w warstwie fabularnej, to właściwie pozorna rejestracja zdarzeń – w rzeczywistości jest to kreacja wydarzeń w czasie mitycznym: nie widzimy nic poza bieganiną policjantów i studentów przygotowujących koktajle Mołotowa, wybiegających z ciemności i znikających w tłumie. Druga część filmu rozgrywa się w paryskim mieszkaniu, w którym François i Lilie wraz z towarzyszami zażywają opium, słuchają muzyki, marzą, rozmawiają o sztuce i rewolucji. Kamera beznamiętnie rejestruje wydarzenia, nie siląc się na społeczny czy polityczny komentarz wobec historii – to po prostu realistycznie ukazana prawda o rewolucjonistach 1968 roku. Nie tych, którzy wywindowali się do pozycji bossów medialnych czy popularnych polityków, ale tych, którzy – kiedy opadła fala karnawału rewolucyjnego – utonęli w szarzyźnie dnia codziennego, stali się taki samymi mieszczanami jak ich rodzice lub doszli do ostatecznych granic, jak wielu z pokolenia lat sześćdziesiątych: pogrążyli się w stopniowej lub natychmiastowej ucieczce ze świata (samobójstwa, narkotyki, seks, alkohol). Jednocześnie Zwyczajni kochankowie, nawiązujący do późnych lat sześćdziesiątych, są hołdem dla nouvelle vague i nouveau naturel, z których w prostej linii wywodzi się reżyser. Philippe Garrel zaczynał od filmów awangardowych ze swą ówczesną partnerką, piosenkarką Christą Päffgen, czyli osławioną Nico, np. Wewnętrzna blizna, Les hautes solitudes czy Le berceau de cristal, aby przejść do bardziej konwencjonalnych fabuł. W dialogach widać nawiązania do Truffauta, niektóre ujęcia en face przypominają Godarda z czasów Męskiego, żeńskiego, jest wspominany z ekranu Bernardo Bertolucci, nawiązania do kina niemego, ale przede wszystkim jest to hołd dla Miłości szalonej Jacquesa Rivette’a oraz Mamy i dziwki Eustache’a jako arcydzieł francuskiej kinematografii lat siedemdziesiątych.
21
tomasz bohajedyn
|Życie po życiu Elementy świadomości współczesnego świata nie są dostosowane do kondycji istoty śmiertelnej. Nigdy w żadnej epoce i w żadnej cywilizacji człowiek nie myślał ciągle i zawsze o swoim wieku; gdy ilość fizycznych przyjemności, których można się jeszcze w życiu spodziewać, stanie się mniejsza od ilości doznań bolesnych. To racjonalne rozpoznanie podziału na przyjemności i ból prowadzi nieuchronnie, gdy osiągnie się pewien wiek, do samobójstwa. To zabawne, że Deleuze i Debord, dwaj szanowani intelektualiści końca wieku, popełnili samobójstwo, nie mając ku temu żadnego konkretnego powodu, wyłącznie dlatego, że nie mogli znieść perspektywy fizycznego rozpadu własnego ciała. Michel Houellebecq, Cząstki elementarne
22
Jean Eustache należy do tego rodzaju artystów ekranu, którzy za życia nie doczekali się należy tego uznania, a jednak ich wpływ na historię kinematografii jest bezsprzeczny. Podobnie jak to było z wieloma innymi wielkimi zapomnianymi w przeszłości, a których warto tu przywołać: Mélièsem, Epsteinem, Vigo, von Stroheimem, Wiertowem, Munkiem, Juráčkiem, Ghatakiem, Cassavetesem, Huszárikiem, Güneyem, Paradżanowem czy ostatnimi laty Garrelem lub Panahim. To kino niedoceniane przez swoją szczerość i wynikające z niego piękno twórczej i poetyckiej ekspresji. Niewielu wie o tym, jak wielki wpływ filmy Eustache’a miały na Jima Jarmuscha. Z jego obrazami zapoznał się młody amerykański reżyser w czasie stypendium w paryskiej Cinémathèque Française w połowie lat siedemdziesiątych. Wykorzystał wiele jego pomysłów w Nieustających wakacjach i Inaczej niż w raju, jak choćby brak komunikacji między bohaterami wyrażony – dzisiaj już kultowymi i często parodiowanymi – statycznymi kadrami i długimi pauzami pomiędzy wypowiadanymi kwestiami. Wiele lat później zadedykował mu swój film Broken Flowers (2005): Jednym z powodów było to, że tworzył filmy w zgodzie ze sobą i zgodnie z tym, co chciał poprzez kino wyrazić. Było w nim coś takiego, co chciałbym odnieść do siebie: tworzyć filmy takie, jakie chcę, zgodne z moimi prawdziwymi odczuciami, bez oglądania się na rynek lub czyjeś oczekiwania. To dla mnie bardzo ważne. Początkowo myślałem, że to pretensjonalne, dedykować mu film. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli jakichś trzech młodych widzów, dajmy na to w Japonii, na Węgrzech lub w Kansas, lub gdzieś indziej zobaczy mój film, nie wiedząc nic o Eustache’u i dowiedzą się dzięki temu o jego pracach – a stworzył tylko kilka filmów – wtedy poczuję, że było warto. To wystarczy, abym poczuł się szczęśliwy. Bezpośrednimi spadkobiercami Eustache’a są także Catherine Breillat i Olivier Assayas, do wpływu przyznają się Wim Wenders, Béla Tarr, Lav Diaz, Jan Ole Gerster, Andreas Dresen, Philippe Grandieux, Pedro Costa, Arnaud Desplechin, Hong Sang-Soo. Żaden z filmów Eustache’a, nawet Mama i dziwka, nie ukazał się do tej pory oficjalnie na DVD (również we Francji!). Istnieje jedynie wersja VHS wydana w 1999 przez New Yorker Release, a w 2003 przez Artificial Eye w Wielkiej Brytanii – obydwie osiągają zawrotne ceny na internetowych aukcjach. Oczywiście można niektóre z filmów znaleźć tu i ówdzie w internecie, jednak są to kopie pozostawiające wiele do życzenia. Brakuje również odpowiednich krytycznych opracowań w języku angielskim, a po francusku ukazała się jedynie praca Alaina Phillippona oraz wspomnienia eks-kochanki, Evane Hanski Mes années Eustache (Moje lata z Eustachem). Z drugiej strony, przez ostatnie kilka lat często organizowane są retrospektywy w wielu krajach, więc jest nadzieja, że może w Polsce ktoś pokusi się chociaż o krótki przegląd. Przy całkowitym przemilczeniu dorobku autora Brudnej historii przez polskich krytyków warto by było wreszcie po wielu latach od jego śmierci zapoznać widzów z naznaczoną pasją i tragedią, oryginalną twórczością Jeana Eustache'a.
23
| Jean Eustache – filmografia: Wieczór (nieukończony) (1961) | Zła ferajna (1963) | Święty Mikołaj ma niebieskie oczy (1966) | Dziewica z Pessac (I) (1968) | Wieprz (1969) | Numer zerowy (1971) | Mama i dziwka (1973) | Moje małe miłostki (1974) | Brudna historia (1977) | Dziewica z Pessac (II) (1979) | Zdjęcia Alix (1980) | Ogród rozkoszy ziemskich Hieronima Boscha (1980) | Oferta pracy (1980) |
| przypisy: 1 | J. Tomasiewicz, Goszyzm – rzecznicy cudzych praw, [w:] Terroryzm na tle przemocy politycznej, Katowice 2000. 2 | I. Wallerstein, S. Zukin, 1968 – rewolucja w systemie światowym. Tezy i pytania, „Krytyka Polityczna” nr 6/2004. 3 | Jerzy A. Rzewuski, Lato miłości, lato nienawiści, http://onet.pl/. 4 | A. Garbicz, Kino – wehikuł magiczny. Podróż czwarta 1967–1973, Kraków 2000. 5 | J. Płażewski, Historia filmu francuskiego 1895–1989, Warszawa 1993. 6 | J. Douchet, Special Jean Eustache, „Cahiers du Cinéma”, nr 523, 04/1998. 7 | Miejsce spotkań m.in. Sartre'a, de Beauvoir, Camusa, Hemingwaya i innych. 8 | Warto zaznaczyć, że dużo trafniejszym od Mama i dziwka tłumaczeniem tytułu byłoby Mamusia i kurwa. 9 | Krytyk Mireille Amiel obliczyła pracowicie, że słowo „gówno”powtarzało się ponad 50 razy (łącznie z formą przymiotnikową), zaś „nasrać” prawie tyle samo. Zwroty erotyczne, bardziej zróżnicowane, występowały niemal wyłącznie w żargonie odpisanym z klozetów publicznych. (J.Płażewski, dz.cyt.) 10 | J. Płażewski, dz.cyt. 11 | A. Garbicz, dz.cyt. 12 | M. Pierquin, La Maman et la putain, „Senses of cinema”, 2008. 13 | Jeśli nie odpowiadam, znaczy to, że jestem martwy.
Bar b ara K u c h t a | obyczajowy przewr ót majowy Było ż ycie do maja 1968 i jest ż ycie po maju 1968, mówią Francuzki. Dla nich mężcz y źni też dzielą się na tych „sprzed” i „po”
| C at h e r i n e |
| ida |
| Madeleine |
| Geneviève |
Ca t h e r i n e | mistrzyni zen Pamiętam dzień, w którym policja miała spacyfikować Sorbonę. Dumę uczestniczenia w re wolucji. Panowało totalne wyzwolenie na poziomie swobody mówienia. Wszyscy rozmawiali ze wszystkimi, chociaż nic konkretnego z tego nie wynikało. Otwarcie było ogromne, ale nie dokonało się bez rozdarcia między systemem wartości, który odziedziczyliśmy, a naszymi potrzebami. W maju 1968 roku kończyłam historię sztuki na Sorbonie, a jednocześnie pracowałam w dziale dokumentacji Ministerstwa Kultury, gdzie ministrem był André Malraux. W pracy co prawda kwestionowano wszystko, co działo się w naszym ministerstwie, jednak sam Malraux, chociaż był członkiem rządu de Gaulle’a, cieszył się olbrzymim szacunkiem; trudno byłoby go krytykować. Mój mąż, zdolny student architektury, brał udział w konkursie na Prix de Rome, a zwycięstwo oznaczało stypendium we Włoszech i zamówienia rządowe, byt zapewniony do końca życia. Tymczasem w maju 1968 zniesiono Prix de Rome. Jerôme był wściekły, że wypadki majowe postawiły pod znakiem zapytania jego karierę zawodową. I był mój ojciec – wysoki urzędnik państwowy, który uważał, że maj to widmo kryzysu ekonomicznego, upadek Francji. Był przecież strajk generalny, stanęły fabryki, nie było benzyny. A w przypadku mojego ojca miało to konkretną wymowę – był dyrektorem przedsiębiorstwa energetycznego dostarczającego elektryczność dla całej Francji! Dla mnie nie miało żadnego znaczenia, że Francja stoi na skraju przepaści, skoro idee są piękne. Sparaliżować Francję na miesiąc to było wspaniałe szaleństwo; świat stanął na głowie. Dyskusje z ojcem i mężem jeszcze bardziej utwierdziły mnie w przekonaniu, że w tym buncie jest coś prawdziwego. A nie byłam sama, miałam wsparcie, miałam towarzyszy, i to licznych! Do maja 1968 nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, do jakiego stopnia byliśmy spętani przez konwenanse. Pamiętam rozmowę z ojcem, kiedy miałam 19 lat. Był bardzo skrępowany, mówiąc, że powinnam zachować dziewictwo do ślubu. Nie miałam śmiałości mu powiedzieć, że już za późno... Było nie do pomyślenia, żeby nie wyjść za mąż – inaczej nie mogłam opuścić rodzinnego domu. W moim środowisku (bogata burżuazja) po prostu tak było, więc wyszłam za mąż. Po maju 1968 wszystko się rozpadło; panowało powszechne poczucie, że na wszystko jest przyzwolenie. Nie było żadnych wewnętrznych zakazów, jak w tym sloganie: Zabrania się zabraniać. Pięć lat później zdobyłam się na odwagę, żeby się rozwieść. Wcześniej w mojej rodzinie nie było rozwodów. A kiedy już się rozwodziłam, matka ze zgrozą wyszeptała: ale... nie miałaś kochanka? Za tym też stał ten jasny przekaz: jesteś dziewicą do ślubu, a ślub jest po grób. Jak o tym mówię mojej bratanicy, umiera ze śmiechu – jesteśmy dinozaurami... Dlatego mogę powiedzieć, że maj stanowi cezurę w moim życiu; dzieli się ono na „przed” i „po” maju. Od wprowadzenia pigułki antykoncepcyjnej w 1967, czyli niedługo przed majem 1968, kobieta stopniowo odzyskiwała swoje ciało i swoją seksualność. We Francji zaczęto stosować antykoncepcję doustną od 1965 (na receptę), ale mało się o tym mówiło – jeszcze nie było wiadomo, jakie są skutki uboczne. W czasie maja były slogany o miłości, wsparcie, że seks jest w porządku. To też początek poczucia odpowiedzialności za życie seksualne. Przedtem, jeśli zaszłaś w ciążę, były dwie możliwości: ślub albo potajemna aborcja. Żeby zrobić zabieg przerwania ciąży, kobiety (i tylko te, które było na to stać) jeździły do Anglii. Przerwanie ciąży to temat tabu, któremu towa rzyszyła mroczna otoczka zbrodniczego czynu.
25
Kiedy skończył się strajk generalny, pozornie wszystko było po staremu. Poza jednym – zmiany w relacjach między profesorami a studentami. Nauczyciele przestali przemawiać ex cathedra, runęły hierarchie. Powstał nowy uniwersytet w Vincennes, gdzie te relacje były oparte na zasadach dialogu, wymiany, dyskusji, dopuszczania studentów do głosu. W pracy szef zaczął mówić do ludzi, a nie jak dotychczas, wydawać im rozkazy. Z dzisiejszej perspektywy powiedziałabym tak: maj 1968 nie mógł się nie wydarzyć. Francja doszła do takiego miejsca, że musiało wybuchnąć. Przede wszystkim hierarchiczny charakter klas społecznych. Nie było między nimi żadnego przepływu, żadnej komunikacji. Maj 1968 wymieszał to wszystko. Byliśmy przyzwyczajeni do istniejącego porządku i jakoś go akceptowaliśmy, tymczasem maj 1968 pokazał, że status quo można zmienić.
I d a | nauczycielka historii i wychowania obywatelskiego
26
Byłam najmłodszym, szóstym dzieckiem. Moja matka zdecydowała, że urodzi mnie w szpitalu, żeby mogła dojść do siebie, bo wcześniej, kiedy rodziła w domu, ojciec zaraz po porodzie zmuszał ją do pracy na gospodarstwie. Rozeszła się z nim, żeby nas ochronić przed jego brutalnością i agresywnością, gdy miałam 3 lata. Spędziłam dzieciństwo w niewielkim prowincjonalnym mieście w południowo-zachodniej Francji. Chodziłam do prywatnej szkoły dla dziewcząt prowadzonej przez zakonnice. W roku szkolnym 1967-68 po raz pierwszy przyjęto do niej dwóch chłopców. Gdy zaczęły się wypadki maja, to właśnie oni zostali wybrani jako przedstawiciele naszej szkoły na zebrania międzyszkolne. To pokazuje, jak silny był stereotyp, że dziewczęta nie zabierają publicznie głosu, nawet jeśli stanowiły przytłaczającą większość. Maj 1968 – widziałam w telewizji, jak studenci rzucali w CRS (zmilitaryzowane oddziały policji) płytami chodnikowymi, płonące samochody, rozruchy w Dzielnicy Łacińskiej, gazy łzawiące na ulicy Soufflot, słyszałam okrzyki CRS – SS!, ale to wszystko było bardzo odległe. Miałam 17 lat. Rok później moja pięć lat starsza siostra dokonała nielegalnie aborcji. Po zabiegu dostała krwotoku; to było przerażające. Czułam solidarność z kobietami, które nie mogły swobodnie decydować o własnym ciele. Dlatego w 1971 roku Manifest 343 dziwek w sprawie aborcji to była prawdziwa bomba. Oto nagle kobiety cieszące się powszechnym szacunkiem: intelektualistki, adwokatki, aktorki – przyznały się do aborcji. I jeszcze nazwały się dziwkami – bo tak mężczyźni określali kobiety, które spały z mężczyznami bez ślubu (natomiast mężczyźni, którzy chodzili do łóżka z kobietami, byli libertynami). Była wśród nich Gisèle Halimi, adwokatka, która później broniła 16-letniej Marie-Claire sądzonej za usunięcie ciąży na skutek gwałtu. Wtedy nastąpiła cała fala zjawisk, które już wcześniej raczkowały, ale dopiero po maju nabrały rozpędu. Wiem, że w maju na Sorbonie studentki zdały sobie sprawę, że nie są dopuszczane do głosu na równi z mężczyznami. Taki był kontekst powstania feminizmu we Francji. Dla mojej świadomości jako kobiety ważne były wykłady i konferencje Antoinette Fouque, która odegrała bardzo ważną rolę w ruchu feministycznym – stworzyła wydawnictwo i księgarnię feministyczną. Kobiety szukały swojego języka, sposobu opisania świata. Dla Anto inette Fouque były to związki między psychoanalizą a polityką: rodzina jest kolebką ciemiężenia kobiet – to, co istniało na poziomie społecznym, najpierw miało miejsce w rodzinie – cały system uwarunkowania dziewczynki. Jej wydawnictwo wydało w 1973 roku ważną książkę Eleny Belotti pt. Du côté des petites filles, w której włoska feministka pokazuje, jak system wychowania sprawia, że dziewczynki, w sensie społecznym, seksualnym, są podległe prawom dyktowanym przez mężczyzn.
Kiedy w 1975 Simone Veil, minister zdrowia w rządzie Valery’ego Giscarda-d’Estainga, zaproponowała projekt ustawy legalizującej przerywanie ciąży, była obrzucona wyzwiskami w Zgromadzeniu Narodowym. Prawie się popłakała. W wieku 25 lat (to był 1976 rok) przyjechałam do Paryża i wtedy ujawniłam się jako lesbijka. Znalazłam tu partnerkę życiową. Zamieszkałyśmy z jej córką i jeszcze dwiema kobietami w małej komunie. Byłyśmy ze sobą przez 14 lat. Uczestniczyłam w bardzo agresywnych manifestacjach radykalnych feministek, które krzyczały: Jedyne rozwiązanie to wykastrowanie! Na początku byłam bardzo radykalna, potem stopniowo mój stosunek do mężczyzn łagodniał, nabrał cech dialogu; skończyłam z apartheidem. Nie jestem rozczarowana majem 1968. Kiedy porównuję Manifest 343 dziwek z organizacją „Ni putaine ni soumise” (Ani dziwka, ani służąca), założoną przez Fadelę Amarę, widzę kontynuację tej samej walki o prawa kobiet. Z drugiej strony faktem jest, że gdy Antoinette Fouque chciała założyć partię kobiet, jej projekt się nie powiódł. Jeśli chodzi o płace, kobiety nadal zarabiają 20-25% mniej niż mężczyźni. W szkolnictwie publicznym wyższe płace dla mężczyzn nauczycieli to tabu. Jako nauczycielka widzę, że dziewczyny mają lepsze wyniki w nauce, ale najczęściej urodzenie dziecka oznacza koniec ich ambicji. Po maju 1968 wiele kobiet zdecydowało się na rozwody ze wszelkimi konsekwencjami – to na nie spadła cała odpowiedzialność za wychowanie dzieci. W mojej szkole 40% uczniów ma tylko jednego rodzica, co w praktyce oznacza matkę.
G e n e v i è v e | inżynier , nauczycie l ka matematyki Wychowałam się w tradycyjnej rodzinie żydowskiej w Algierii, gdzie podział ról jest bardzo wyraźny – wykształcenie religijne było wyłącznie dla chłopców; kobiety nie chodziły do synagogi ani nawet na pogrzeby. Zostawały w domu. Owszem, cieszyły się szacunkiem synów, okazywano im wdzięczność, obsypywano prezentami, kwiatami. Kiedy przyjechałam do Paryża w 1962 roku, znalazłam bardzo dobrą pracę, świetnie płatną, tyle że zaczynała się o 8.00, a dzieci chodziły do szkoły na 8.30. Dzisiaj można by zaproponować, że się zostanie dłużej w pracy, wtedy po prostu nie skorzystałam z tej szansy... Było nie do pomyślenia, żeby to mąż zajął się odprowadzaniem dzieci. Chociaż zdobyłam wykształcenie jako inżynier na Politechnice Paryskiej, to po urodzeniu dzieci podjęłam pracę w szkole jako nauczycielka matematyki. Nie dlatego, że tego chciałam, tylko dlatego, że było to jedyne rozwiązanie, by pogodzić pracę z domem. Dyplom był jak umiejętność gry na pianinie – do niczego nieprzydatną ozdobą. Na początku lat 60., gdy zapisałam dzieci do stołówki szkolnej, moja matka to skrytykowała. W tamtych czasach nawet oddanie dziecka do żłobka czy przedszkola było jednoznaczne z przyznaniem, że jest się złą matką. W moim domu to mąż musiał dać zgodę dzieciom na wyjście z domu. W maju 1968 roku miałam 38 lat, trójkę dorastających dzieci (14-16 lat). Pamiętam nastrój entuzjazmu, radości, śpiew na ustach i płyty chodnikowe latające w powietrzu. Dzieci od razu zaczęły walkę w domu: o prawo do wychodzenia wieczorem, do palenia papierosów, a w przypadku córki – do noszenia spodni i spotykania się z chłopakiem. Strajk generalny, sparaliżowane życie, nie chodziłam do pracy. Chodziłam za to na mityngi na Sorbonę, gdzie usłyszałam po raz pierwszy w życiu wypowiedziane na głos zdanie, że kobiety nie są stworzone jedynie po to, aby rodzić dzieci. Mówiono o antykoncepcji, o wolności kobiety, o tym, że ciemiężenie kobiet to nie zjawisko przyrodnicze, jak słońce czy deszcz, które trzeba akceptować. Miałam czas na przemyślenie
27
pewnych spraw. Moja córka wywiesiła w swoim pokoju plakat: podniesiona pięść z napisem: Wolności się nie dostaje, wolność się bierze. Zrozumiałam, że mnie też nikt wolności nie da, że sama muszę po nią sięgnąć. Strajk się skończył, życie wróciło do normy, ale nawet w szkole jako nauczycielka odczułam, że coś się zmieniło. Słowo nauczyciela przestało być święte. I tak miałam szczęście – w matematyce 2 plus dwa równa się 4, ale nauczyciele historii czy literatury byli wciągani w niekończące się dyskusje. W domu największy problem miałam z córką. Bardzo dobra uczennica, teraz kompletnie opuściła się w nauce. Była zbuntowana nawet przeciw ortografii. Do rozwodu dojrzewałam jeszcze przez 7–8 lat. Mniej się starałam w domu; mąż twardo egzekwował swoje zasady wobec zbuntowanych dzieci. Na początku kłamałam, żeby je kryć, mówiąc np., że córka poszła do przyjaciółki, chociaż spotykała się z chłopakiem. Potem i ja zaczęłam wychodzić z domu, kiedy chciałam.
28
Jak doszły do głosu feministki? Z hasłami zrzucenia stanika, odmową makijażu – bardzo mi to odpowiadało. Bo od dziecka słyszałam, na przykład gdy robiono mi loki – chcesz być piękna, musisz cierpieć. Trzeba było być elegancką w pracy, nosić wysokie obcasy. Po maju zaczęłam chodzić w spodniach, nosić płaskie buty, koniec z regularnymi wizytami u fryzjerki. Czytałam Drugą płeć Simone de Beauvoir niedługo po tym, jak się ukazała, może w 1950-52 roku. Podobała mi się, ale to nie było o mnie ani dla mnie. Po maju 1968 przeczytałam tę książkę na nowo. Zrozumiałam, że być człowiekiem to niekoniecznie być mężczyzną. W wieku 25 lat miałam już 3 dzieci. Antykoncepcja była zabroniona, usuwanie ciąży nielegalne, więc co robić? Mój mąż nigdy nie chciał używać prezerwatywy. A ja nie chciałam skończyć jak moja babka, która miała 11 dzieci – co rok to prorok. Miałam szczęście, że antykoncepcja, zabroniona we Francji, była zalegalizowana w Szwajcarii, gdzie mieszkała moja siostra. Przywiozłam stamtąd wkładkę domaciczną, ale czułam się jak złodziejka i przemytniczka. Moja przyjaciółka miała mniej szczęścia i celnicy znaleźli wkładkę w jej bagażu. Moja siostra zaczęła praktykę lekar ską w szpitalu pod koniec lat 40. – mnóstwo kobiet trafiało do szpitala na skutek powikłań nielegalnego zabiegu, z krwotokami. Kiedy więc moje dzieci rozpoczęły współżycie, mogły już decydować, kiedy i czy chcą mieć potomstwo. To musiał być 1970-1971 rok. Mój starszy syn miał przyjaciółkę, ale nie mówiło się o tym w rodzinie. Kiedyś złamała nogę i nie mogła wychodzić z domu. Mój syn zamieszkał u jej rodziców. Skontaktowałam się z matką dziewczyny. Mocno skrępowana tą sytuacją, zapytałam, czy nie ma nic przeciwko temu. Ależ skąd, jestem bardzo zadowolona, moja córka była taka przygnębiona, że jest przykuta do łóżka. Kochają się, on jest sympatycznym chłopcem. Myśli pani, że się pobiorą? To nie ma dla mnie znaczenia. Pomyślałam: jaka ja jestem zacofana! Ona miała rację! Teraz mój najstarszy syn ma piątkę dzieci, stał się ortodoksyjnym żydem, mieszka w Strasburgu. Córka została architektem, nie ma dzieci. Myślę, że mój najmłodszy syn najpełniej uosabia ideały maja. Oboje z żoną są lekarzami. Gdy urodziło im się dziecko, on mniej pracował, żeby żona mogła zrobić specjalizację, to on odwoził dzieci do żłobka. Druga strona medalu wolności kobiety... W tygodniku „Le Nouvel Observateur” rysowniczka Claire Bretécher (Roland Barthes nazwał ją socjologiem roku 1976) w cyklu Sfrustrowani komentowała okres pomajowy – dwie stare przyjaciółki spotykają się po latach. Jedna: właśnie wróciłam z Australii, zrobiłam tam reportaż; druga, z niemowlakiem w objęciach: a ja mam dziecko; No to cześć. Kiedy już się rozstały, widać, że obie mają smutną minę, zazdroszcząc życia tej drugiej. Zostają nieszczęśliwe, każda ze swoim wyborem...
M a d e l e i n e | fotografka, dokumentalistka telewizyjna Mój ojciec, aktor teatralny, miał kłopoty ze znalezieniem pracy, za to co rok płodził dziecko – było nas ośmioro. Przenieśliśmy się do Luksemburga, gdzie zatrudnił się we francuskojęzycznej radiostacji RTL. Wtedy w Luksemburgu powstała Wspólnota Węgla i Stali – zalążek wspólnoty europejskiej, dzięki czemu matka znalazła dobrą pracę, a ja zostałam posłana do elitarnej szkoły europejskiej z dziećmi twórców Europy. Po maturze marzyłam o studiach na Akademii Sztuk Pięknych, ale matka naciskała, abym zdobyła konkretny zawód, dzięki któremu mogłabym pomóc licznej rodzinie. Zdecydowałam się pójść do szkoły lingwistycznej w Paryżu; znałam cztery języki. Na ostatnim roku zatrudniłam się w luksemburskiej telewizji jako prezenterka. Przychodził do nas do domu chłopak, który podobał się mojej matce. Inżynier, pochodzący z tradycyjnej rodziny katolickiej. Postawił warunek, że zrezygnuję z pracy – nie miał ochoty, tankując na stacji benzynowej, oglądać swojej żony w telewizji. Byłam nieśmiała, miałam 20 lat, nie miałam odwagi się przeciwstawić. Po dwóch latach małżeństwa mieliśmy dwójkę dzieci. Mężowi zaproponowano dobrą pracę w Hiszpanii, w przemysłowym Bilbao. Przez cały tydzień nie było go w domu; sama z dziećmi nie miałam do kogo otworzyć ust. Matka, której się skarżyłam, odpowiadała: przecież masz absolutnie wszystko, czego trzeba kobiecie do szczęścia: kochającego męża, piękne dzieci, ładny dom. Maj 1968 uratował mi życie po trwającej rok depresji. Prasa z Francji nie docierała do frankistowskiej Hiszpanii, za to przez cały dzień słuchałam radia francuskiego. Pamię tam slogan: Hierarchia jest jak etażerka; im wyższa półka, tym rzadziej z niej korzystasz. Uznałam, że to zabawne, dobrze powiedziane i trafne. Były całe dyskusje wokół prawa do aborcji i antykoncepcji. Poruszały kwestie wolności kobiety, jej wyboru, kiedy zdecydować się na dziecko. Kobieta nie jest dziwką tylko dlatego, że nie chce dziecka z chwilą rozpoczęcia współżycia. Można zapobiegać niepożądanej ciąży. Pamiętajmy też, że mieszkałam w katolickiej Hiszpanii, gdzie kiedy 30-letni syn mieszkający z matką przeglądał kolorowy magazyn z reklamą stanika, matka wyrywała tę stronę, żeby nie patrzył na damską bieliznę! Tak było jeszcze w latach 70. Silna presja przekazu: jedyna godna rzecz w życiu kobiety to urodzić dzieci i poświęcić się im całkowicie. A tu z radia płynie komunikat: masz prawo być sama, wykonywać zawód, jaki chcesz. Chcesz malować? Wolno ci. Może się wydawać dziwne, że sama na to nie wpadłam, ale tak właśnie było! Byłam tak daleko od tych idei wolności, a przecież już niektóre kobiety domagały się praw, powstał ruch na rzecz legalizacji przerywania ciąży, informowano o antykoncepcji. Może gdyby nie maj 1968, zajęłoby mi kolejne 10 lat, żeby samej to zrozumieć, w dodatku w strasznym poczuciu winy. Maj 1968 ze swoimi dyskusjami i hasłami sprawił, że pomyślałam: moje pokolenie jest w stanie stworzyć świat, w którym nie będą obowiązywać zasady moich rodziców. To rewolucja – już nic będzie takie jak przedtem. Spontaniczny, nieomal intuicyjny ruch, który wyszedł na ulice i do którego intelektualiści dopisali komentarz, że społeczeństwo może funkcjonować inaczej niż do tej pory. Słuchałam starszych uczniów w strajkujących szkołach, którzy mówili, że nie potrzebują autorytetów (sami przekażemy wiedzę w młodszych klasach). Po tygodniu zdecydowałam, że się rozwodzę. Nie ja jedna jestem potworem, egoistką, wyrodną matką, która odmawia zajmowania się dziećmi. Wyprowadziłam się z domu, wynajęłam studio, wygrałam konkurs dla fotografów amatorów i zostałam fotografem. Zaczęłam jako asystentka słynnego fotografa w Madrycie. Miałam mnóstwo pracy, wyjeżdżałam na przykład na dwa tygodnie z modelkami na Wyspy Kanaryjskie. Mąż z dziećmi wrócił do Francji.
29
Myślę, że jeśli w ogóle byłam wyczulona na hasła maja, to także dlatego, że wcześniej, mimo wszystko, pewne idee jednak przenikały, tylko że presja rodziny, tradycji była silniejsza. W wieku 18 lat czytałam Drugą płeć – dzięki nauczycielowi filozofii w mojej nowoczesnej, nastawionej na przyszłość szkole w Luksemburgu. Matka, widząc, że czytam Simone de Beauvoir, mówiła: już nie masz co czytać? To bardzo odpychająca osoba ta Simone de Beauvoir. I żyje z mężczyzną, który pozwala utrzymywać się studentce. Czy ty zdajesz sobie sprawę, co to za para? Może i są wykształceni, ale mają podejrzane poglądy (komuniści), a ich obyczajowość pozostawia wiele do życzenia. Bo Simone de Beauvoir uosabiała dokładnie przeciwieństwo mojej matki, czyli nie uzasadniała swojego istnienia byciem matką i wychowaniem dzieci. A ja, czytając tę książkę, czułam, że staję się inteligentniejsza.
30
Po rozstaniu z mężem żyłam z Hiszpanem, który był całkowitym jego przeciwieństwem. Prawnik z zawodu, nie miał ochoty żyć w społeczeństwie – nie tyle hipis, co pięknoduch. Dla niego wszystko, nawet wsiadanie do autobusu, było aktem twórczym, poezją. Przez sześć miesięcy w roku mieszkaliśmy w Afryce. On został przewodnikiem na safari, ja zarabiałam na życie fotografowaniem. Przez pozostałe sześć pracowałam w środowisku hiszpańskich niezależnych artystów. Dzięki temu drugiemu związkowi nauczyłam się ufać mężczyźnie, a także tego, że kochanek może jednocześnie być przyjacielem, że możemy działać wspólnie w poczuciu zmowy jak para dzieciaków, czając się dzień i noc na zwierzęta. On bardzo pomógł mi rosnąć, rozwijać się, ale w którymś momencie zrozumiałam, że muszę iść dalej – był wiecznym dzieckiem, nadal żył z głową w chmurach i... był potwornie zazdrosny. Wróciłam do Francji i w 1974 roku poznałam mojego obecnego męża. Osiem lat młodszy ode mnie, w maju 1968 był jednym z tych uczniów, którzy uczyli w młodszych klasach. I dla mnie mężczyźni dzielą się na tych, którzy przeżyli maj 1968, i na tych, którzy go nie przeżyli i jest jasne, że nie mogłabym być z mężczyzną, który nie ma za sobą tego doświadczenia. Dzięki niemu nabrałam zaufania, że dzieci mogą do mnie wrócić, co stało się możliwe po kilku latach. Równość kobiety i mężczyzny, o której słyszał od 16. roku życia, była dla niego oczywistością, podobnie jak odkrycie, że kobieta wolna jest bardziej interesująca. Rozumiał, że dla mężczyzny świadoma decyzja, kiedy dziecko, również jest korzystna. Nie byłam jakimś dziwadłem, kiedy powiedziałam mu o pomyśle fotografowania moich współczesnych, jak robił to August Sander w latach 20. XX wieku. Ubrani w dżinsy i podkoszulki podróżowaliśmy po Europie, fotografując śluby, chrzty i pogrzeby. Myślę, że to nie byłoby możliwe z „mężczyzną sprzed maja”. Dopiero po dziewięciu latach dałam się namówić na ślub i na dzieci. Mamy dwie córki. Dla niego było normalne, że zmienia pieluchy, budzi się w nocy czy później – pomaga dziewczynkom odrabiać lekcje i do głowy by mu nie przyszło, że to uwłacza jego męskości. Tak, myślę, że w maju 1968 odpadł spory kawał maczyzmu.
fot. Maja niedbał | ancymon .com
R ita sama
o sobie , a l e cudzymi słowami
Ka t a r z y n a L i s o w s k a | R ita Baum : ( auto) biografia
intertekstua l na
32
Głos osoby podającej się za wydawczynię: Niniejsze zapiski stanowią zbiór notatek sporządzonych prze Ritę Baum w trakcie pomaturalnych wakacji. Ich specyficzna kompozycja odzwierciedla ówczesny sposób myślenia Rity. Obiektywizacja (narracja w pierwszej osobie) łączy się z obfitością cytatów, które realizować miały autobiograficzny projekt piszącej. Projekt ten zakładał oparcie egzystencji na sieci intetekstualnych odniesień. Niezależnie od tego, jak dziwne może wydawać się Czytelnikom i Czytelniczkom powyższe stwierdzenie, postanowiono przedstawić pracę Rity bez dodatkowych korekt i wyjaśnień. Do notatek dołączono jedynie materiały (o dziwo, dość kapryśnie) gromadzone w czasie prowadzenia zapisków – można na nich znaleźć uwagi sporządzone odręcznie przez autorkę. Pozostaje jeszcze jedna wątpliwość, dotycząca okresu prowadzenia tego osobliwego dziennika. Dlaczego Rita wybrała akurat długie, pomaturalne wakacje? I dlaczego wraz z nadejściem października zakończyła pisanie? Częściową odpowiedź na te pytania może przynieść lektura poniższych materiałów. Wyjaśnienie nigdy nie będzie jednak pełne, bo życie Rity Baum – tak jak życie każdego z nas – jest zagadką. Także dla niej samej.
Rita Baum pisze. Obserwuje. Prowadzi dzienniczek, jak Charlotta, matka Lolity. Ale Rita nie jest postacią ze świata Nabokova. Opisuje siebie. Wtłacza swoje ciało i umysł do tabelek, mierzy i kontroluje własny rozwój. Kontrola jest tym, czego najbardziej potrzebuje. Rita niedawno skończyła osiemnaście lat i zdała maturę. Roztacza się przed nią wcale nie fascynująca, przeciwnie: obca i groźna dorosłość. Tabela 1.
Rita opisuje siebie według samodzielnie (i subiektywnie) wybranych parametrów.
Wzrost
Waga
przeciętny, przeciętna, niezwracający ale przestaje być uwagi otoczenia satysfakcjonująca
Samopo czucie
Plany
Potrzeba socjalizacji
bardzo zmienne
dalekosiężne
prawie tak zmienna jak samopoczucie
Rita szuka wzorów – i niespodziewanie znajduje je w literaturoznawstwie. Czy zamierza kontrolować się przez kontrolowanie literatury? Raczej nie. Po prostu lubi dopisywać dalszy ciąg. Rita postanawia stać się intertekstualna. Musi zatem wybrać intertekst. Na początek postanawia pójść w ślady Izabeli Filipiak – decyduje się na biografię Marii Komornickiej, którą będzie traktować jak tekst uzupełniany uwagami na marginesie. Tekst-palimpsest, trochę na wzór Księgi poezji idyllicznej. Najciekawszy wydaje się jej wątek poboczny, ale – zdaniem Rity – doskonale podsumowujący sprawę Marii K.
Część pierwsza | Maria Komornicka jako anorektyczka tudzież bulimiczka Niewykluczone, że Komornicka „przemyciła” w tej prozie [w Biesach – dopisek R.B.] zmetaforyzowany obraz anoreksji, „jadłowstrętu psychicznego” czy może raczej bulimii, z jej fazami głodu, objadania byle czym, wstrętu, wstydu i wymiotów, będącą protestem przeciwko niewłaściwemu pokarmowi, który podsuwa nam świat, a także braku akceptacji ze strony środowiska1. Rita podejmuje ten trop i szuka dalej, poszerzając pole badań teoretycznych (czyżby inspirowała się rozważaniami spod znaku Cultural Studies?). Nieoceniona Wikipedia podpowiada: Jadłowstręt psychiczny (anoreksja z grec. anorexia nervosa – an – brak, pozbawienie, orexis – apetyt) – zaburzenie odżywiania polegające na celowej utracie wagi wywołanej i podtrzymywanej przez osobę chorą. Obraz własnego ciała jest zaburzony; występują objawy dysmorfofobii. Lęk przybiera postać uporczywej idei nadwartościowej, w związku z czym pacjent wyznacza sobie niski limit wagi. Największe zagrożenie zachorowaniem dotyczy wieku między 14 a 18 rokiem życia2.
33
Bulimia (żarłoczność psychiczna; stgr. βουλīμια, łac. būlīmia nervosa) – zaburzenie odżywiania charakteryzujące się napadami objadania się, po których występują zachowania kompensacyjne. Do najczęstszych zachowań należą wywoływanie wymiotów, głodówki, użycie diuretyków, środków przeczyszczających, wykonywanie lewatyw, nadmierne ćwiczenia fizyczne3. Jednak takimi ciekawostkami Rita zajmuje się tylko w wolnych chwilach. Zazwyczaj jest bardzo zajęta. Pochłania ją tworzenie własnej autobiografii. Dlatego Rita cytuje cały czas. Nawet w chwilach niepokoju i zwątpienia, w których przyświeca jej tytuł jednej z powieści Balzaka (oczywiście w tłumaczeniu Boya) – Stracone złudzenia.
Część druga | Honoré de Balzac jako prekursor naukowości w literaturze 34
(...) ważnym elementem [w twórczości Balzaka – dopisek K.L.] jest ukazanie struktury i mechanizmu procesów społecznych, których dźwignię stanowi pieniądz i pozbawiona wszelkich skrupułów bezwzględność bogacących się ludzi. Ilustruje to charakterystyczny dla wszystkich wielkich powieści Balzaka motyw kariery i wtajemniczenia. (...) Tak wygląda schemat historii Lucjana de Rubempré w Straconych złudzeniach (Illusions perdues, 1837-1843), Rastignaka w Ojcu Goriot, Karola w Eugenii Grandet czy Feliksa de Vandenesse w Lilii w dolinie (Le Lys dans la vallée, 1835-1836)4. Rita lubi także wracać do dawnych fascynacji. Gnębiąca Witkacego nędza istotnych pożądań czasem jeszcze daje się jej we znaki. Ale sam Witkiewicz ma już nieco inne oblicze. Zapewne można się domyślić, że jest to Witkiewicz przeczytany przez Michała Pawła Markowskiego.
Część trzecia | W i t k a c y ja k o n o w o c z e s n y p o s z u k i w a c z d z i w n o ś c i i t aj e mn i c y Witkacemu chodziło o to, by w życiu codziennym odnaleźć s f e rę p i e r w o t n e g o d o ś w i a d c z e n i a m e t a f i z y c z n e g o , jakim jest bezpośrednie dotknięcie tajemnicy istnienia. Tą sferą jest sfera dziwności, czy nawet udziwnienia, którą można także nazwać sferą dezautomatyzacji czy d e f a m i l i a r y z a c j i [podkreślenia zgodne z oryginałem]5. Rita zbiera kolejne doświadczenia. Tym razem rozkoszuje się doświadczeniem afirmacji. Lato cieszy ją pełnią kolorów i dojrzałą barwą słońca. W życiu Rity następuje krótki okres przerwy od intertekstualnych poszukiwań. Teraz liczy się zachwyt nad pięknem przyrody. Szczególnym upodobaniem Rita darzy maciejkę. Internet podpowiada: Lewkonia dwurożna, maciejka (Matthiola longipetala, M. bicornis) – gatunek jednoroczny, wy siewany wprost do gruntu. Roślina o rozgałęzionych łodygach, które w dolnej części pokładają się, a w górnej są wzniesione. Liście małe, lancetowate, pokryte szaro-popielatym kutnerem. Kwiaty drobne, liliowo-różowe, zebrane w luźne grona. W ciągu dnia kwiaty są zamknięte i otwierają się dopiero pod wieczór, wydzielając intensywny, przyjemny zapach6.
Tabela 2. Rita
opisuje siebie według ustalonych wcześniej parametrów.
Wzrost
Waga
Samopo czucie
Plany
Potrzeba socjalizacji
nie jest obecnie przedmiotem rozważań
nie jest obecnie przedmiotem rozważań
stabilne
doraźne
wzrasta
Niestety, poczucie niewymuszonej harmonii nie trwa długo. Rita, choć nadal pełna optymizmu, musi odzyskać świadomość kontroli. Dlatego zaczyna wierzyć w zbawczą moc teorii. Wybiera (oczywiście?) strukturalizm.
C z ę ś ć c z wa r ta | Ka z i m i e r z Ba rto s z y ń s k i z ap rowa dz a p o r z ą d e k w b a da n i u n a r r ac j i ( i w n i e s p o koj n e j d u s z y R i t y ) Wyróżniliśmy dwa typy składanej funkcji: typ stwarzający uzależnienia niejako pionowe oraz typ budujący układy jednopoziomowe, sekwencjonalne. Zajmijmy się teraz nieco bliżej tym ostatnim, biorąc pod uwagę, że oba typy powiązań: kolejnościowy i upodrzędniający, nieustannie się ze sobą splatają. Rozważanie składni linearnych układów funkcji prowadzi do obserwacji czysto formalnych, homologicznych wobec stwierdzeń z zakresu analizy syntaktycznej tekstu. (...) Z drugiej strony analiza syntaktyczna funkcji splata się w dużym stopniu z dotyczącymi ich rozważaniami semantycznymi. Jest to wyraźnie widoczne w wypadku dalszych propozycji odnoszących się do typologii relacji syntaktycznych między funkcjami7. Strukturalizm, owszem, wprowadza ład, ale nie zaspokaja w pełni rozbudzonej w Ricie żądzy wiedzy. Dlatego we wrześniu nasza bohaterka udaje się w wakacyjną (ciesząc się pierwszym w życiu wrześniowym urlopem) podróż po polskich bibliotekach uniwersyteckich. Afirmacja zmysłowej rzeczywistości łączy się z umiłowaniem wiedzy – Rita zachwyca się pięknem odwiedzanych miejsc i ich naukowym bogactwem. Gromadzi pamiątki i informacje. 1. Wrocław: Organizacja biblioteki seminaryjnej w Katedrze Literatury Polskiej była bez wątpienia ogromną zasłu gą Tadeusza Mikulskiego. Zaczęła się formować równocześnie z Katedrą w listopadzie 1945 r. Ilość ocalałego z pożogi wojennej księgozbioru – książki, broszury, czasopisma z zakresu literatury polskiej – stały się zalążkiem przyszłej biblioteki Instytutu Filologii Polskiej8. 2. Warszawa: Biblioteka powstała wraz z utworzonym w 1816 roku Królewskim Uniwersytetem Warszawskim. Początkowo była organizacyjnie związana z uczelnią, od marca 1818 r. została usamodzielniona i zy-
35
skała charakter biblioteki publicznej podlegającej bezpośrednio Rządowej Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Jej pierwszym dyrektorem został wybitny leksykograf Samuel Bogumił Linde, a podbibliotekarzem (czyli zastępcą dyrektora) był Joachim Lelewel9. 3. Kraków: Biblioteka Jagiellońska wspólnie z Biblioteką Medyczną CM, bibliotekami wydziałowymi i instytutowymi tworzy system biblioteczno-informacyjny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dzięki bogatemu zasobowi druków polskich uznawana jest za bibliotekę narodową. Obecnie pieczołowicie kompletuje i archi wizuje wszystkie druki polskie wydane w kraju i za granicą. (...) Charakter zbiorów i pełnione funkcje zobowiązują Bibliotekę do szczególnej troski i ochrony zbiorów, co wpływa na zakres i sposób ich udostępniania. W Bibliotece Jagiellońskiej jest zorganizowany za pośrednictwem internetu dostęp do elektronicznych wersji czasopism naukowych oraz elektronicznych baz danych10. 4. Poznań: 36
Biblioteka Uniwersytecka w Poznaniu wykorzystuje nowoczesne środki organizowania dostępu do wiedzy i dynamicznie rozwijającą się informatyzację. Podejmuje działania dydaktyczne, promujące naukę oraz zadania wynikające z misji Uczelni. Fachową obsługę czytelników zapewniają wyspecjalizowani bibliotekarze, systematycznie podnoszący swoje kwalifikacje11. Głos mamy Rity: Z Ritą dzieje się coś niedobrego. Zamiast cieszyć się latem i wakacjami, cały czas mówi o książkach. Tak jak przed maturą, posługuje się różnymi uczonymi terminami. Myślałam, że po egzaminach wszystko wróci do normalności, ale tak się nie stało. Może zatem to jest nowa normalność Rity? Tabela 3.
Mama opisuje Ritę według ustalonych przez córkę parametrów.
Wzrost
Waga
Samopo czucie
Plany
Potrzeba socjalizacji
(na szczęście) bez zmian
coraz niższa (za niska)
chwiejne
egzaltowane (o ile można tak powiedzieć)
tylko na płaszczyźnie intelektualnej (czy to początki studenckiego snobizmu?)
Wizyta w Poznaniu na nowo rozbudziła w Ricie fascynację Marią Komornicką. A raczej – teoretyzowaniem biografii, twórczości i legendy młodopolskiej autorki. Innymi słowy, teoretyzowaniem Komornickiej. Teraz Rita, coraz bardziej przejęta zbliżającym się (właściwym) początkiem Nowego Etapu w życiu, zwraca się w stronę pograniczności młodopolskiej autorki. Bycie na granicy i subwersywne podglądanie rzeczywistości to teraz postawy, które wydają się jej inspirujące.
fot. Maja niedbał | ancymon .com
C z ę ś ć p i ąta | Ma r i a K o m o r n i c k a ja k o O d m i e n i e c , k t ó r y r o z s z e r z a g r a n i c e dys k u r s u (...) nadzwyczajne „ujawnienie się”, powiedzenie światu „kim jestem”, wydaje się kluczowe dla konstruowania dyskursu, który mógłby pomieścić Marię Komornicką i jej wcielenia, Piotra Odmieńca Własta12. Em nie jest lesbijką, pozostaje Odmieńcem. Jest to jednak już inny odmieniec niż ten z przełomu wieków XIX i XX. Nie modernistyczny, ale postmodernistyczny. Nowy odmieniec nie jest zamknięty w mniejszościowym paradygmacie wygnania i nieszczęścia, nie jest zepchnięty na margines kultury (...) To odmieniec odzyskany, szczęśliwy, spełniony, którego tożsamość pozostaje niedookreślona, by kwestionować reżimy regulacyjne, spójne narracje i ukrytą przemoc. Queer, homo niewiadomo13. Do Rity docierają zaniepokojone głosy otoczenia. Ale Rita jest pewna, że nie ma powodów do obaw. Przecież w pełni panuje – nad sobą i nad rzeczywistością. 38
Tabela 4.
Rita opisuje siebie, odnosząc się krytycznie do tabeli sporządzonej przez mamę.
Wzrost
Waga
Samopo czucie
Plany
Potrzeba socjalizacji
nie jest przedmiotem
szczęśliwie spada
zmienne, ale
naukowe
w normie (prefero-
zainteresowania
kontrolowane
wane inteligentne rozmowy przy winie)
Dla Rity coraz większego znaczenia nabiera także nie tyle domniemana, co potencjalna (i zgrabna teoretycznie) anoreksja (lub bulimia) Marii Komornickiej. Na razie, oczywiście, fascynacja pozostaje w dziedzinie abstrakcyjnych rozważań, dzięki którym Rita zaczyna poznawać tajniki feminizmu korporalnego.
C z ę ś ć s zó s ta | F e m i n i z m ko r p o r a l n y i n t e rw e n i uj e w s p r aw i e ko b i ec eg o z d row i a Intrygującym elementem w anoreksji jest jej aspekt wolicjonalny. (...) Bordo dostrzega przyczynę badanego zjawiska w narkotyzującej mocy (...) przeżywanego poczucia samokontroli i autotranscendencji, czyli tych wartości, które w zachodniej kulturze zakodowane zostały jako tradycyjnie męskie i są łączone z męską „siłą ducha”14. Swoje zadanie jako filozofki feminizmu końca XX wieku Susan Bordo widzi m.in. w zachęcaniu innych filozofek do wprowadzania konkretnego ciała do ich bardzo abstrakcyjnych, teoretycznych prac o ciele. Ale przede wszystkim jej rola to pomoc kobietom – poprzez wyjaśnianie, reinterpretacje i rewaluacje ciał dotkniętych kulturowymi patologiami (takimi jak anoreksja i bulimia)15.
Rita w swoich rozważaniach znów znalazła się na granicy – pomiędzy afirmacją ciała a jego całkowitym odrzuceniem. Jej dalsze losy będą zależały od każdorazowo podejmowanych wyborów. Opozycja akceptacji i negacji nie przestanie towarzyszyć Ricie, dopóki nie podejmie ostatecznej decyzji. Głos przyjaciółki Rity: Rozmowy z Ritą zawsze były ciekawe, ale od pewnego czasu stały się fascynujące. Rita opowiada o książkach, ale nie o literaturze, bo o niej dyskutowałyśmy zawsze, tylko o Teorii. Tak, Teoria dużą literą to teraz jej ulubiony temat. Tylko gdzie w tym wszystkim jest prawdziwa Rita? Rita, komentując wypowiedź przyjaciółki, nie potrafi powiedzieć, gdzie jest. Umie za to określić, co fascynuje ją w Teorii. A raczej – wie, jak sprawnie zacytować odpowiedź, tym razem Jonathana Cullera:
39
W konsekwencji teoria nas onieśmiela. Jedną z najbardziej niepokojących cech współczesnej teorii stanowi to, że jest ona bezkresna. Nie sposób jej opanować, nie da się jej ująć w konkretnym zestawie tekstów, których znajomość pozwoliłaby „nauczyć się teorii”16. Dla odmiany Rita, opisując siebie, postanawia odnieść się do innych parametrów. Tym razem posługuje się skalą. S c h e m at 1 . Innowacja Rity w dziedzinie samooceny i samokontroli: 1). apetyt: + 2). częstotliwość spacerów: + + + 3). ilość przeczytanych i czytanych książek: + + + 4). siła do myślenia o jutrze: + + Rita cały czas uważnie obserwuje się i kontroluje. Wkrótce zacznie dokonywać wyborów. Nie zawsze będą to wybory w pełni świadome; czasem – wbrew wierze w niepokonaną moc intelektu – Rita zda się na to, co w niej nieracjonalne. Na kilka lat porzuci sumienne zapiski w tabelkach. Nie porzuci jednak projektu stworzenia autobiografii intertekstualnej. Powyższe fragmenty to moment narodzin jej idée fixe. Na tych kartach Rita Baum stała się Ritą Baum. Ale to chyba nadal niczego nie wyjaśnia. fot. Maja niedbał | ancymon.com aneks
Aneks Bibliografia: 1. K. Bartoszyński, O badaniach układów fabularnych, „Pamiętnik Literacki” 1976, z. 1. 2. J. Culler, Teoria literatury, przeł. M. Bassaj, Warszawa 1998. 3. Dzieje literatur europejskich, t. 1, red. W. Floryan, Warszawa 1977. 4. I. Filipiak, Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej, Gdańsk 2006. 5. B. Helbig-Mischewski, Strącona bogini. Rzecz o Marii Komornickiej, tł. K. Długosz,
40
B. Helbig-Mischewski, K. Pukański, Kraków 2010. 6. E. Hyży, Kobieta, ciało, tożsamość. Teorie podmiotu w filozofii feministycznej końca XX wieku, Kraków 2003. 7. M.P. Markowski, Polska literatura nowoczesna: Leśmian, Schulz, Witkacy, Kraków 2007. 8. B. Warkocki, Homo niewiadomo. Polska proza wobec odmienności, Warszawa 2007. Netografia: http://www.bj.uj.edu.pl/o_bib/char1_pl.php, dostęp: 12.12.2013. http://www.buw.uw.edu.pl/index.php?option=com_content&task=blogcategory&id=32&Itemid=76, 12.12.2013. http://www.e-ogrody.pl/Ogrody/encyklopedia_roslin/p/Maciejka/162720954, dostęp: 5.12.1013 i 27.12.2013. http://www.ifp.uni.wroc.pl/app_zaklady/historia2/biblioteka-instytutu-filologii-polskiej, dostęp: 12.12.2013. http://lib.amu.edu.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1051&Itemid=213, dostęp: 12.12.2013. http://pl.wikipedia.org/wiki/Bulimia, dostęp: 2.12.2013. http://pl.wikipedia.org/wiki/Jad%C5%82owstr%C4%99t_psychiczny, dostęp: 1.12.2013. Przypisy: 1. B. Helbig-Mischewski, Strącona bogini. Rzecz o Marii Komornickiej, tł. K. Długosz, B. Helbig-Mischewski, K. Pukański, Kraków 2010, s. 348. 2. Źrodło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Jad%C5%82owstr%C4%99t_psychiczny, dostęp: 1.12.2013. 3. Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Bulimia, dostęp: 2.12.2013. 4. Dzieje literatur europejskich, t. 1, red. W. Floryan, Warszawa 1977, s. 730. 5. M.P. Markowski, Polska literatura nowoczesna: Leśmian, Schulz, Witkacy, Kraków 2007, s. 318. 6. Źródło: http://www.e-ogrody.pl/Ogrody/encyklopedia_roslin/p/Maciejka/162720954, dostęp: 5.12.1013. 7. Kazimierz Bartoszyński, O badaniach układów fabularnych, „Pamiętnik Literacki” 1976, z. 1, s. 102–103. 8. Źródło: http://www.ifp.uni.wroc.pl/app_zaklady/historia2/biblioteka-instytutu-filologii-polskiej, dostęp: 12.12.2013. 9. Źródło:http://www.buw.uw.edu.pl/index.php?option=com_content&task=blogcategory&id=32&Itemid=76,12.12.2013. 10. Źródło: http://www.bj.uj.edu.pl/o_bib/char1_pl.php, dostęp: 12.12.2013. 11. Źródło: http://lib.amu.edu.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1051&Itemid=213, dostęp: 12.12.2013. 12. I. Filipiak, Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej, Gdańsk 2006, s. 88. 13. B. Warkocki, Homo niewiadomo. Polska proza wobec odmienności, Warszawa 2007, s. 179. 14. E. Hyży, Kobieta, ciało, tożsamość. Teorie podmiotu w filozofii feministycznej końca XX wieku, Kraków 2003, s. 205. 15. Tamże, s. 242. 16. J. Culler, Teoria literatury, przeł. M. Bassaj, Warszawa 1998, s. 24.
Burroughs w praktyce Burroughsa metody radzenia sobie w iluzorycznej i zainfekowanej rzeczywistości pomagają przetrwać w świecie. Nic nie jest prawdą, wszystko dozwolone, jak mawiał Hassan Ibn Sabbah, Starzec z Gór
Fumos Fumowicz Wczesne zabawy z nagrywaniem i odtwarzaniem Wirus WSB zaatakował mnie na początku lat osiemdziesiątych minionego wieku. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie nawet sprawy z istnienia takiej postaci, jak William Seward Burroughs, lecz jego wirus już powoli namnażał się w moim organizmie. Do pierwszych objawów infekcji doszło, gdy rodzice kupili mi magnetofon kasetowy Unitra m-536s. Były to czasy, gdy muzykę nagrywało się głównie z polsliego radia, w którym prezenterzy muzycznych programów puszczali całe płyty za darmo. W bloku państw sowieckich nie obowiązywało międzynarodowe prawo autorskie. Tak więc magnetofon był na stałe połączony z radiem, jak syjamskie bliźnięta. Kaseciak pozostawał w gotowości do zapisu i czekało się nerwowo na pauzie, aż prowadzący audycję skończy gadkę i zapuści muzę. Palec zwalniał klawisz pauzy, sprzęt wchodził w zapis, bo wydawało się, że muzyka wreszcie wystartuje, lecz gospodarz programu mówił dalej i znów trzeba było włączyć pauzę. I tak parokrotnie, zanim wykonawca w końcu zaczął grać. W rezultacie tych falstartów powstawały na taśmie niechciane, dziwne, a przede wszystkim śmieszne zapowiedzi utworzone z fragmentów słów, zdań, powstawały nowe słowa. Pamiętam, jak tarzałem się ze śmiechu na dywanie, gdy pan redaktor mówił „wychowali się w gitarze” albo „ściana wdzięku” czy na przykład „zagrali zezem” lub „muzyka rowowa”.
Wykonywałem te eksperymenty jakiś czas, szatkując różne wypowiedzi spikerów radiowych. Bratnie raje rozkoszy, towarzysze w więzieniu partii, proca wolności zawodzi czy meldowali się w pustce. To tylko niektóre z zapamiętanych zlepków. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że realizuję instrukcje Williama Sewarda Burroughsa zawarte w eseju Niewidzialne pokolenie. Ćpun pod wykładową ławką Świadomie z Burroughsem zetknąłem się gdzieś około 1986 roku. Magazyn „Literatura” drukował w odcinkach powieść Ćpun. Miałem wszystkie numery pisma z Ćpunem i czytałem go na okrągło. Zachwyciła mnie nie tylko tematyka powieści, będąca naturalistyczną relacją z uzależnienia od narkotyków, ale i fraza pisarska, o której Allen Ginsberg pisał, że to najczystsze mięso i żadnych przypraw z symboli, prawdziwe widzenia i prawdziwe więzienia1. Nie była to moja pierwsza przeczytana książka o narkotykach. Pochłaniałem wcześniej Witkacego, de Quinceya, Cocteau, Baudelaire’a. Rozszyfrowywałem również pod tym kątem podręczniki medyczne. Ale powieść Burroughsa, swoiste połączenie farmakopei oraz etnograficznego raportu terenowego, wywarła na mnie największe wrażenie. Jej lektura sprawiła, może paradoksalnie, a może nie, że nigdy nie sięgnąłem po opiaty. Opisy heroinowego stuporu i piekła głodu narkotycznego w Ćpunie, a później w Nagim lunchu były bardzo sugestywne. Wydawało się, że sam przez to wszystko przechodzę. Tu
41
po raz pierwszy objawiła mi się moc sprawcza prozy Williama Sewarda – wywoływanie wręcz fizycznych doznań u czytelnika. Dla Burroughsa uzależnienie od heroiny było modelowym przykładem uzależnienia w ogóle, od władzy, seksu, czasu, słów, obrazów. Narkotyk przejmuje kontrolę nad biorącym go ćpunem, jak autorytarna władza nad obywatelem. Zrozumieć mechanizmy nałogu to zrozumieć maszynerię kontroli.
42
Moja inicjacja Burroughsem nie odbyła się jednak bez ekscesu. Za czytanie Ćpuna zostałem wyproszony z wykładu z ekonomii politycznej. W czasach komunistycznych bywały takie obowiązkowe przedmioty na studiach! „Literatura” to dość duży format, w przeciwieństwie do „Literatury na Świecie”, i trudno było ją czytać pod ławką, będąc niezauważonym, ale podjąłem to ryzyko. – Co pan tak namiętnie tam czyta pod ławką? – zapytał znienacka wykładowca. – Proszę pokazać! A, „Literatura”! Pomylił pan wykłady? Proszę sobie czytać gdzie indziej! Nieźle się zaczyna moja przygoda z Burroughsem, pomyślałem. To będzie chyba mój ulubiony autor. I tak też się stało. Maszyna snów Przełom lat 80. i 90. XX wieku był dla Polaków czasem exodusu na Zachód. Ustrój komunistyczny obalony, paszporty na stałe w kieszeni, można podbijać świat! W 1989 roku wyjechałem do Londynu. Miał to być krótki, 3-miesięczny wypad. Zabawiłem dwa lata. Obracałem się tam w kręgach pewnej niezależnej wytwórni płytowej. Brat jednego z kolegów z tego wydawnictwa należał do Thee Temple Ov Psychick Youth, organizacji założonej przez Genesisa P-Orridge’a, wówczas enfant terrible brytyjskiej sceny muzycznej i performerskiej. TOPY pełnymi garściami czerpało ze skarbnicy teorii i praktyk zarówno Burroughsa, jak i Briona Gysina, bliskiego współpracownika i duchowego przewodnika Williama. Ów braciszek przyniósł kiedyś na zaplecze wytwórni osobliwą lampę stroboskopową, własnoręcznie zrobioną. Składała się z walcowatego klosza z nawierconymi regularnie otworami. Klosz był zamontowany na
talerzu gramofonu. Wewnątrz klosza wisiała żarówka. – A teraz pokażę ci, jak działa maszyna snów, jedyny przedmiot widzialny z zamkniętymi oczami – powiedział i kazał mi usiąść po turecku blisko lampy. Wokół dream machine usiedli pozostali koledzy. Siedzieliśmy tak w ciszy około 15 minut. Potem mistrz ceremonii włączył gramofon na 78 obrotów, zapalił światło wewnątrz klosza i poprosił o zamknięcie oczu. Z głośników zaczęła rozbrzmiewać transowa muzyka legendarnych marokańskich górali, The Master Musicians of Jajouka – grupy, o której Burroughs pisał, że to najstarszy rockandrollowy zespół świata, gdyż gra nieprzerwanie od 4000 lat. Pod powiekami ujrzałem kalejdoskop barw, początkowo abstrakcyjny, ale konkretyzujący się w miarę trwania seansu. Nagle znalazłem się jakby wśród pustynnego krajobrazu Sahary. Dałem się ponieść tej halucynacji. Dołączyłem do grupy nomadów pędzących kozy do wodopoju. Na horyzoncie widać było oazę z topolami, ale mimo dość szybkiego marszu ciągle staliśmy w miejscu! Poruszony tą fatamorganą i narastającym uczuciem suchości w ustach otworzyłem oczy i znów znalazłem się w pokoju na zapleczu. – Co to było? – spytałem kolegę. – To seans fizjologicznego kina w twoim mózgu – odparł z uśmiechem. Maszynę snów wynalazł Brion Gysin, a Burroughs był jej wielkim entuzjastą i propagatorem. W 1961 roku Gysin z techniczną pomocą Iana Sommervilla, błyskotliwego studenta Cambridge, stworzył obiekt do wyzwalania odmiennych stanów świadomości bez użycia jakichkolwiek środków psychodelicznych. Jakim cudem? Otóż migoczące światło, przechodząc przez otwory w specjalnie zaprojektowanym kloszu, pada na zamknięte oczy z częstotliwością 8–13 błysków na sekundę. To częstotliwość fal alfa emitowanych przez nasz mózg. Fizjologicznie fale alfa pojawiają się u człowieka dopiero w trzecim roku życia, w sytuacjach takich jak przechodzenie z jawy w sen, czyli tuż przed zaśnięciem, lub w stanie relaksacji, odprężenia czy też czuwania. Tomasz Bohajedyn, 2014
Lampa wprowadza nas w taki stan za pomocą swoich błysków. Każdy widzi co innego, własne filmy, abstrakcyjne lub też bardziej figuratywne, w zależności od nastroju, nastawienia i cierpliwości. Do Polski wróciłem w 1991 roku, zaopatrzony w plany konstrukcyjne maszyny snów Briona Gysina. Przez wszystkie te lata podczas seansów fizjologicznego kina zużyłem pięć takich maszyn. Nie były zbyt mocne, gdyż wykonane z mało trwałych materiałów. Albo tekturowy klosz nie wytrzymywał próby czasu, albo wysiadały stare gramofony.
44
Jedna z maszyn była bohaterem programu telewizyjnego Niezła Kiecka. Mój obecny egzemplarz uświetnił obchody setnej rocznicy urodzin Burroughsa w galerii Entropia we Wrocławiu. Teraz bez problemu można już kupić w sieci profesjonalnie wykonaną dream machine, ale każdy łatwo może wykonać sobie własny egzemplarz. Plany czekają w internecie. Z wyprawy do Londynu przywiozłem też książki Burroughsa. Między innymi The Ticket That Exploded, The Job oraz The Third Mind, napisaną wspólnie przez Billa i Briona. W lekturach tych zawarte były najważniejsze dla mnie teksty, takie jak Niewidzialne pokolenie, Electronic Revolution czy Cut-ups: A Project for Disastrous Success. Byłem gotowy do działania. Życie to wycinanka Słowo jest wirusem wszczepionym gatunkowi ludzkiemu przez kosmitów. Tak twierdzi Burroughs. Brzmi dziwnie? Wystarczająco złowieszczo, ale chyba bardziej science niż fiction. Doktor Kurt Unruh von Steinplatz, na którego Bill powołuje się w eseju Electronic Revolution – Feedback from Watergate to the Garden of Eden wysnuł teorię, według której pojawienie się mowy u homo sapiens było wynikiem mutacji, jaka zaszła w krtani i gardle naszych przodków. Małpy i inne zwierzęta nie potrafią wydawać skomplikowanych dźwięków ze względu na specyficzną, prymitywniejszą budowę aparatu mowy. – Chodźmy wreszcie na porządny spacer – powiedziałby pies swemu panu, gdyby mógł, ale wychodzi mu tylko zwykłe „hau, hau”, albo
„ghrrrrr”. Spróbujcie coś powiedzieć z zakneblowanymi ustami. Mutacja wywołana inwazją chorobotwórczego wirusa (który mógł nadlecieć z kosmosu) zmieniła anatomię hominidom, utrwaliła się genetycznie i w rezultacie pozwoliła na wydawanie bardziej artykułowanych dźwięków niż ryki czy posapywania. W efekcie powstały zalążki mowy, jaką znamy obecnie. Brzmi pięknie? Nie dla Burroughsa! Bill uważał, iż dyktat słowa zatrzasnął człowieka w śmiertelnej pułapce. To właśnie słowa okazały się manipulatorskim narzędziem kontrolującym, narzucającym linearność myślenia, implikującym odbiór rzeczywistości w postaci słownej papki, którą łatwo połknąć, a trudniej strawić. Jak się wydostać z tego lingwistycznego potrzasku? W 1958 roku, w pokoju nr 15 sławnego Beat Hotel, Brion Gysin wpadł na trop pewnej metody pisarskiej, która dla Billa stała się modus operandi na najbliższe lata. Pociąć tekst i zestawić na nowo. Zburzyć skostniałe ciągi słów, zdekonstruować linearny język, wydobyć nowe znaczenia! Tak właśnie zostaje napisana sławna trylogia Burroughsa, The Nova Trylogy. Bill miesza w niej własne teksty z twórczością innych. Słowa nie należą do nikogo, podobnie jak na przykład koło czy kolory, więc można z nich do woli korzystać. Szekspir czy Proust, teksty z gazet, cokolwiek. Pierwsze swoje cut-upy tworzyłem z fragmentów prozy Kafki, Geneta, Burroughsa, Swifta, Słowackiego, z czasopism, tekstów reklamowych, wszystkiego, co było akurat pod ręką. Można przeciąć stronę z tekstem wzdłuż na pół lub na cztery części i zestawić ponownie w innej konfiguracji. Można też wybierać pojedyncze słowa lub zdania i mieszać je ze sobą. Zauważyłem jednak, że do cięć w języku polskim najbardziej nadają się krótkie, zwięzłe formy, na przykład poezja. Z radością nieziemską prawie słuchałem gwiazd w fantastycznej krasie wymiotując rękoma z oczami w kieszeniach szepcąc wspólne cierpienia Ten wiersz to moja wycinanka z Mickiewicza, Rimbauda, Wojaczka i Ginsberga. Wszystkie
chwyty dozwolone! Możliwości nieograniczone! Puść w ruch nożyce i swoją wyobraźnię. W necie są już dostępne wirtualne nożyczki, zwane cut-ups machine. Nie zwlekaj, wypróbuj je jak najszybciej! Co innego widzisz, co innego słyszysz Wujek Bill ciął nie tylko tekst. Uważał, że obraz i dźwięk też uległy wirusowej korupcji. W eseju Niewidzialne pokolenie zachęca do eksperymentów z dźwiękiem i obrazem właśnie. Wycisz dźwięk w swoim telewizorze i podłóż inny. Szybko zorientujesz się, że to, co słyszysz, w znacznym stopniu określa to, co widzisz. Każda, nawet przypadkowo wybrana ścieżka dźwiękowa pasuje do obrazu i wpływa na interpretację całości. Pamiętam, jak spadłem z krzesła ze śmiechu, gdy pod wyciszoną rozmowę trzech polityków w telewizji podłożyłem ścieżkę dźwiękową z kreskówki o przygodach Muchomorka i Żwirka. – Rusałeczko, dlaczego płaczesz – mówi pierwszy polityk. – Jak mam nie płakać, zaraz wzejdzie księżyc, a ja mam nieuczesane włosy – odpowiada drugi polityk. – Nic się nie stanie, gdy zatańczysz nieuczesana – ripostuje trzeci. To było pod koniec lat 90. Kupiłem wtedy specjalny magnetowid VHS z funkcją dubbingu, pozwalającą na wymianę ścieżki dźwiękowej w filmach. Zebrałem wśród znajomych mocną ekipę lektorską, podłączyłem mikrofon do magnetowidu i rozpocząłem eksperymenty dubbingowe. Dogrywaliśmy nowe dialogi do mydlanych oper, czyniąc je jeszcze bardziej absurdalnymi, zmienialiśmy bieg wydarzeń w programach rozrywkowych typu wybory miss, podmienialiśmy dźwięk w telewizyjnych serwisach informacyjnych, tworząc fikcyjne wiadomości. Reportaż o grotołazach zmienił się w materiał o trupie teatralnej, która wystawia sztuki Grotowskiego w jaskiniach i grotach na całym świecie. W twórczym szale powstawało całe mnóstwo takich realizacji, które archiwizowałem na taśmach VHS. Na dubbingowych sesjach spotykaliśmy się niemal każdego wieczoru.
Było sporo śmiechu, niezłej zabawy, a przy okazji powstawały nowe filmy i programy. Tworzyliśmy równoległą, burroughsowską rzeczywistość. Owoce tej pracy wyświetlaliśmy najbliższym znajomym na zamkniętych seansach, a w 2000 roku wybór tych eksperymentów doczekał się oficjalnego, publicznego pokazu w bydgoskim klubie Mózg. Oczywiście wszystkiemu patronował nieustannie William S. Burroughs. Operacje playback on location Czy można za pomocą kolażu i miksowania zmienić lub też w ogóle anulować przyszłość? – pyta Burroughs w szkicu To należy do ogórków. Sprawdźmy. W 1966 roku w Londynie Bill i Ian Sommerville przeprowadzili szereg doświadczeń, które polegały na odtwarzaniu nagrań w miejscach publicznych, na przykład na ulicy. Panowie zauważyli niezwykłą synchroniczność. Nagrania odtworzone w pewnym miejscu (playback on location) mogą wywołać określony efekt. Odgłosy wypadku samochodowego mogą spowodować kolejny wypadek. Dźwięki zamieszek puszczone w tłumie mogą wywołać rzeczywiste zamieszki. Odtwórz na ulicy nagranie strzelaniny, a pojawią się stróże prawa z bronią gotową do użycia. Takie nagrania mają silną, wręcz magiczną moc oddziaływania. Narzędzie to można wykorzystać w konkretnym celu. Tą metodą wujek Bill doprowadził do słynnego zamknięcia Mokka Bar w Londynie w 1972 roku. Obsługa była tam niemiła i sprzedawali nieświeże ciasto. Robił zdjęcia i nagrania dźwiękowe przed barem i w środku. Modyfikował je, odtwarzał na miejscu tak długo, aż lokal uległ likwidacji. Gdzieś na początku XXI wieku, naprzeciwko kamienicy, w której mieszkam, powstał bar „mleczny”. Nie stołuję się w tego typu miejscach, więc nie ucieszyło mnie to zbytnio. Tym bardziej, że wyziewy z tego przybytku wpadały przez okno wprost do mojego mieszkania. Wystarczyło lekko uchylić lufcik, a zapachy smażonej w dużych ilościach cebuli (jestem uczulony na cebulę), kapusty, kotletów wymieszane z odorem szmat podłogowych, ścierek i zmywaków bezlitośnie atakowały nozdrza. Tuż obok baru znajdowała się też apteka, w której obsługa była fatalna, a ceny leków mocno zawyżone. Pomyślałem sobie: czas na operację playback on location! Pozbądźmy się tych uciążliwych lokali za jednym zamachem!
45
Uzbrojony w dyktafon i kamerę wyruszyłem do boju. Wszedłem do baru, zacząłem nagrywać i odtwarzać nagrania. Pani za ladą była lekko zdziwiona, a babcia siedząca przy stoliku zastygła z widelcem w buzi. Nic nie mówiąc, wyszedłem z baru, zacząłem nagrywać na zewnątrz i odtwarzać te nagrania na ulicy. Cały czas byłem obserwowany z baru i bardzo dobrze, w razie czego miałem powiedzieć, że sporządzam dokumentację do filmu o śródmieściu. Tę samą procedurę przeprowadziłem w aptece, w której zostałem prawie niezauważony. Schorowani klienci są mniej spostrzegawczy.
46
Wróciłem do domu i przejrzałem taśmy. Nagrania z baru i apteki były ich częścią, nad którą właściciele tych miejsc nie mieli już żadnej kontroli. Zacząłem dodatkowo preparować te nagrania, miksować z odgłosami tłuczonych talerzy i szyb, syren strażackich, zamieszek. Postanowiłem wrócić tam następnego dnia i powtórzyć całą operację ze zmodyfikowanym materiałem dźwiękowym i nagrać nowy. W nocy przyśnił mi się koszmar z barową babcią w roli głównej – tą, która zastygła z widelcem w ustach. Kobiecina błagała mnie, żebym nie zamykał tej jadłodajni, bo to najtańszy bar w okolicy, jest tam w miarę czysto, duże porcje nakładają i wcale nie jest tak niesmacznie, jak się wydaje. Obudziłem się zlany potem. Nie chciałem mieć na sumieniu tych wszystkich głodnych autochtonów. Postanowiłem wstrzymać operację przeciw barowi mlecznemu. Akcję w aptece powtórzyłem parokrotnie i lokal w końcu został zamknięty! A bar mleczny prosperuje do dzisiaj. Orgon na zdrowie Wtedy z Londynu prócz planów maszyny snów przywiozłem też instrukcję budowy akumulatora orgonowego. Urządzenie to Burroughs zbudował własnoręcznie i namiętnie użytkował. Służyło mu przez lata,
utrzymując go w dobrej kondycji. Mimo trybu życia, jaki prowadził, dożył przecież sędziwego wieku 83 lat! W Ćpunie, w rozdziale z oryginalnego rękopisu, Bill dokładnie opisuje swoje doświadczenia związane z tym urządzeniem. Cóż to takiego ten akumulator orgonowy? To boks w kształcie wygódki. Ściany zbudowane są z kilku naprzemiennych warstw metalu i substancji organicznej, na przykład blachy, waty mineralnej czy drewna. Energia orgonalna, przechodząc przez te warstwy, ulega wzmocnieniu i akumulacji wewnątrz boksu. Akumulator wynalazł doktor Wilhelm Reich, austriacki psychiatra, uczeń Freuda. Reich twierdził, że życie jest ładunkiem energii orgonalnej. Orgony wypełniają wszechświat, są zarówno w materii ożywionej, jak i nieożywionej. Energię tę Reich dokładnie zmierzył i opisał. Wszelkie choroby są według niego efektem zaburzeń w przepływie energii orgonalnej w organizmie. Kuracja w akumulatorze miała przywracać pacjentom równowagę energetyczną i w rezultacie zdrowie. Reich miał pewne osiągnięcia w terapii raka i innych schorzeń tą właśnie metodą. Jednak świat naukowy uznał go za szarlatana. Za sprzedaż akumulatorów w USA trafił do więzienia, w którym zmarł w 1957 roku. Jego książki, wówczas zakazane, palono na stosie. Do dziś nauka głównego nurtu nie chce się odnieść do osiągnięć i badań Reicha, mimo że zostały one potwierdzone przez szereg zespołów badawczych. Aż wstyd się przyznać, że do tej pory nie wybudowałem jeszcze własnego akumulatora, choć noszę się z takim zamiarem od dawien dawna. Latka lecą, człowiek coraz starszy, służba zdrowia kuleje. Może teraz jest właśnie odpowiedni moment, aby skonstruować to cacko? Tak! Dzisiaj zaczynam budowę własnego akumulatora orgonowego. Zaraz idę kupić blachę, watę mineralną i drewno. 1 A. Ginsberg, O utworach Burroughsa, w: Znajomi z tego świata, wiersze z lat 1947-1985, tłum. P. Sommer, Kraków 1993.
Janek Koza & Monika Grzesiewska, 2014
Dym Ludowe lekarstwa są wszędzie, na pustyni, w górach i w miastach. Władza zastawia pułapki i czerpie zyski z procederu. Stopnie piekła też są różne i nie każdy umrze w opłacanym przez siebie pokoju
Jacek Zachodny 48
1 Szarawa smuga dymu, kraina zatrzymanego czasu. Wije się bardzo wolno, obracając swoje podłużne skomplikowane struktury nie z tego świata. Smużka niechętnie wędruje. Leniwa, popołudniowa pora z gęstym wilgotnym powietrzem niemalże unieruchamia ją, a ona, ziemisto-słodka, bo taki ma ludzki posmak, zawisła pomiędzy łóżkiem a otwartym oknem, przeciągając się powoli niczym frywolny duch, niegroźny, lecz kapryśny. Przez okno docierają niewidzialnymi drogami zapachy i nieodległe odgłosy ulicy. Dźwięki, kiedy tylko przekraczają linię okna, stają się natychmiast ospałe, rozpadają się na części, grzęzną w kosmosie pokoju. Dym przybrał kształty odległej galaktyki i mieniąc się w słońcu lub wpadając w cień, nieuchronnie dążył do rozproszenia. Z lekkim poszumem włączyło się śmigło wentylatora pod sufitem, powrócił prąd i na moment rozwiał iluzję, rozrzucił zapachy i dźwięki po całym pokoju, a mgławica haszyszowego dymu w trwającym dosłownie chwilę wielkim wybuchu, potężnym tornado zniknęła wraz ze swoimi ułudami. Nie kupuj u rikszarzy, często są powiązani z policją, to jedno z ich zadań, a jeżeli nie są powiązani, często oszukują. Do haszyszu na przykład dodają mnóstwo świństw, kurz, pył, zużyty olej silnikowy. Można się naprawdę poważnie zatruć, a co najmniej nie mieć żadnej satysfakcji.
Jeżeli już u nich kupujesz, nigdy nie mów, gdzie mieszkasz, w jakim hotelu. Mogą cię znaleźć i nękać. Psuć reputację nachodzeniem. Nigdy nie kupuj od rikszarzy lub taksówkarzy bezpośrednio spod hotelu czy guesthouse’u lub od takich, którzy cię do niego przywieźli. Nie kupuj na szybko gdzieś w publicznym miejscu, gdzie osoba sprzedająca będzie w kółko mówiła – very dangerous situation mister, police, very good stuff, very dangerous situation mister, police... jej ręce i palce będą się ruszały szybko, szybko podawały i zabierały, ciało nerwowymi ruchami będzie napierało, a rozbiegane oczy odegrają teatr zagrożenia. Jak będziesz chciał sprawdzić, napotkasz przerażony opór, nie zrobisz tego i kupisz papierową tutkę oregano albo naprędce zerwaną i ususzoną dziko rosnącą słabą trawę. Możesz też kupić coś, co wygląda na haszysz, a po triumfalnym rozpakowaniu w bezpiecznym miejscu jest zupełnie czymś innym, starą uszczelką, kawałkiem ciastka albo jakąś nieokreśloną brązowawą masą. Nie kupuj na północy Indii i nie jedź na Goa, żeby odsprzedać z zyskiem, są tacy, co chcą zwrócić sobie podróż albo przedłużyć, nikt tego nie lubi, ani miejscowi handlarze, ani policja. Hindusi nie mogą sobie wyobrazić, że ktoś przyjechał do ich kraju i w ten sposób wykorzystuje ich gościnność. Zadrzesz z dilerami miejscowymi, sprzedawcami sezonowymi z Kaszmiru i Kullu Valey, i z policją. Nikt nie będzie cię lubił, nawet klienci z Europy czy Ameryki, bo na takich będziesz skazany.
Nie po to się wyjeżdża do Indii, żeby kupować od takiego samego kolesia, co w swojej dzielnicy w Europie. W takich sytuacjach policja jest również bezwzględna i nie ma co liczyć na współczucie od kogokolwiek. Poza tym nie pal, jeżeli ktoś bardzo pragnie, żebyś zapalił i czujesz, że robi wszystko, żebyś zapalił tu i teraz. Można się przewieźć i w najlepszym przypadku obudzić się gdzieś bez portfela i pieniędzy. Nie kupuj na zapas, nawet w razie przypadkowej kontroli lub po zetknięciu z władzą robi różnicę, czy w twoich bagażach ukryty jest półkilogramowy placek haszu czy pudełeczko z trzema gramami. Rynek pełen jest lokalnych odmian wszystkiego i dla konesera ciekawsze będzie korzystanie z bogactwa odmienności i coraz to nowej oferty. Kupowanie w siedzibie handlarza jest emocjonujące z kilku powodów. Po pierwsze na początku szczególnie nie wiadomo, czego się spodziewać. W pokoju będzie na pewno ktoś jeszcze albo dwie osoby. Pokój najczęściej się zamyka, tak więc siedzisz z trzema obcymi mężczyznami i kupujesz. Zdarza się czasem, bardzo rzadko, że to pułapka. Pech. Dopiero po żartach, rozmowie i podaniu herbaty sytuacja wydaje się stabilna, później przychodzi czas na rytuał wyciągnięcia towaru, który najczęściej, pozawijany w kilka przesiąkniętych brązowymi plamami szmatek, znajduje się w jakimś pudełku, woreczku ukrytym pod materacem lub pod stosem materiałów. Zdarza się, że towar ukryty jest pod łóżkiem, obluzowaną deską w podłodze albo w progu drzwi. Można na to patrzeć i kibicować przemyślności dilera, ponieważ kupowanie oznacza wtajemniczenie, wejście w obszar zakazany, przestępczy. Kupowanie to po zapłaceniu również posiadanie i używanie. Z namaszczeniem handlarz odwinie po kolei warstwy materiałów i pokaże, co ma. Różnej wielkości i długości wałki. Jedne są oleiste, miękkie, inne twardsze i wreszcie te jak kamień, który trzeba nadpalić, zgasić i dopiero rozkruszyć. Różne kolory, od szarawego z odcieniem beżu jak pustynny kamyk, ciemne brązy przechodzące w lśniącą czerń. Najmniej było tego lepkiego koloru zgniłej brzoskwini, brąz naznaczony żółtawo-pomarańczową nutą. – How many do you want?
Tutaj ten – wskazał, idąc za wzrokiem – delicious, from Manali, very fresh. – Chciałbym spróbować, nie chcę dużo; mało, ale najlepsze. – To ile, how many, 10 tola, 5 tola? – No, pół toli, może jedna. – No, no, it’s a joke, hahahaha, no, no, no, five tola it’s ok. – Biorąc pod uwagę, że tola to prawie jedenaście gramów, to za dużo, naprawdę za dużo – ostatni argument, drobne kłamstwo: mam za trzy dni samolot i po pierwsze nie mam już prawie pieniędzy, po drugie, nie mogę tego zabrać ze sobą, chociaż bym chciał. No i przez ten czas nie wypalę 50 gramów mocnego haszyszu. For sure. It’s true. – Jak mniej, to drożej. – Okay, okay. – Chcesz spróbować, zanim zapłacisz? – wziął małą, kamienną, wydawało się, fajeczkę, jak wszystko, co związane z haszyszem lub opium w kolorze czarno-brudnobrązowym. Metalowym pręcikiem uskubał trochę z wałka, który wyglądał jak martwy ślimak. Włożył to wszystko do niewielkiego cybucha i podpalając zapalniczką, pociągnął. W zatęchłym pokojowym powietrzu rozszedł się tajemniczy żywiczny zapach. Był antidotum na panującą duchotę. Fajeczka krążyła, a dym wnikał do płuc, zostawiając w ustach leśny posmak Kullu Valey. Po dwóch machach wiadome było, że zakup jest przedni, tak więc trzeba płacić, brać i iść, póki można. 2 Ludowe lekarstwa są wszędzie, wszędzie dookoła, na pustyni, w górach i w miastach. Władza jednocześnie zastawia pułapki, stawia blokady i czerpie zyski z procederu. Ginie dużo ludzi, w strzelaninach, w obławach, porachunkach. W Iranie co jakiś czas pokazowo wiesza się przemytników heroiny. Najczęściej robi się to na ciężkich dźwigach budowlanych, zamontowanych na platformie wielkiej ciężarówki z dużą ilością kół. Parkują na jakimś placu lub na stadionie, a nieszczęśnikami a zarazem głównymi bohaterami wydarzenia są najczęściej młodzi mężczyźni, którzy postanowili sobie dorobić. Stoją naprzeciwko tłumu i z niedowierzaniem w oczach obserwują, co się wokół nich dzieje. Mimo tylu ludzi dookoła nie mogą liczyć na coś innego niż jest im przeznaczone. Wiele osób trzyma komórki w dłoniach, filmują i robią zdjęcia. Skazańcy nie wiedzą być może do końca, dlaczego chce się ich zabić w tak okrutny i bezwstydny sposób, publicznie,
49
50
przy wszystkich. Wieźli dwie paczki, oblepione na grubo szarobrązowym scotchem, jedna ważyła 1,7 kilograma, druga 1,4. Trzy kilogramy i dziesięć deko czystej heroiny za dwie dusze, dwa drgające ciała. Poderwane stado gołębi na dachu naprzeciwko. Ostatnia myśl niewiadoma, spłoszona, młoda. Heroina lubi wojny i chaos, nieszczelne granice, ból i obojętność. Uwielbia tereny kontrolowane przez partyzantów, zamknięte doliny i ludzi przypartych do muru. Kocha swoich fanów rozsianych milionami po całym świecie i to ona podąża za nimi, gdziekolwiek się znajdują. Pokonuje tysiące kilometrów, czasem w trudnych warunkach, żeby do nich dotrzeć i się z nimi spotkać. Dla każdego ma czas na zakochanie, zadurzenie, miłość i dojrzały związek zakończony rozstaniem. Wszystkich, którzy ją poznają, chce dowartościować, oswoić z nieuniknionym, z tajemnicą tajemnic. Szuka ludzi, którzy pragną spokoju za wszelką cenę i takich, dla których chaos jest najwyższym dobrem. Każdym zajmuje się indywidualnie, wnika przez skórę lub przez usta, przedostaje się żyłami do ciała, łącząc się na zawsze z każdą jego komórką w akcie miłosnej rozpaczy. Jest zazdrosna i zaborcza wobec wszystkich i wszystkiego, a jeśli się ją naprawdę poznało, nie można pokochać już niczego innego. Popularnym sposobem brania w Indiach heroiny jest roztwór doustny, nie, jak w przypadku Europejczyków, dożylny. Pozwala to
na górze z lewej: marihuana na górze z prawej: haszysz na dole z lewej: heroina na dole z prawej: LSD
ponoć bardziej kontrolować nałóg, dłużej się nim cieszyć i funkcjonować dzięki temu normalniej. Ćpuny z całego świata, a szczególnie te z bogatszych krajów zachodnich na rozmaitych rentach, zasiłkach chorobowych, które w ich krajach nic nie znaczą, spychając ich w obszar biedy i zapomnienia, w Indiach odnajdują przyjazne królestwo z baśni każdego narkomana. Bajkowa kraina marihuany, haszyszu, bhangu, betelu, heroiny, opium, psylocybów, alkoholu i lekarstw bez recept w ostatnich latach poszerzyła się o krainy ekstazy, lsd i amfetaminy. 400, 500 euro, suma pozwalająca narkomanom w Europie ledwie wegetować, zmuszając do kradzieży, żebrania czy prostytuowania się, by zdobyć pieniądze, tutaj umożliwia w miarę normalne życie, a co najważniejsze, zakup dobrej jakości czystej heroiny. Resztę też można sobie urządzić. Wynająć tani pokój za 3, 5 dolara, czasami w pięknym miejscu, pod warunkiem, że heroiniście uda się opuścić miasto, w którym wysiadł z samolotu. Zdarza się, że pierwszy obskurny pokój w pierwszym lepszym hoteliku przy ruchliwej ulicy jest tym jedynym. Łatwy dostęp do towaru, ktoś z obsługi za drobne kwoty robiący zakupy, kiedy samemu nie można, to wszystko może spowodować, że marzenia o bungalowie nad oceanem, Himalajami za oknem, myśli o odmianie każdego dnia będą
blaknąć i przemijać. Perspektywa wyprawy na dworzec, rezerwacja, spakowanie się i wyruszenie w jakiś piękniejszy świat wyda się abstrakcyjna i niewykonalna wobec najlepszej matki, najgorętszej kochanki, czystej i taniej heroiny. Po kilku tygodniach liszajowaty pokój stanie się domem, a poznany diler – najbardziej oczekiwaną osobą. Tacy ludzie rzadko wychodzą z pokoju, czasami pod prysznic, na patio, porozmawiać z kimś chwilę, czasem siedzą w drzwiach pokoju z iluzją przewiewu, chociaż subtropikalne ciepło mile ogrzewa ich wychudzone ciała i w odróżnieniu od zimnej Europy nie muszą zakładać na siebie tylu warstw ubrań, nie muszą być brudni. Aż nadchodzi taki dzień, kiedy pod pokojem zbierają się ludzie, przyjeżdża policja, lekarz, a w końcu żylaści i mali Hindusi zabierają gdzieś ciało owinięte byle jak jasną tkaniną. Parę dni później ktoś w Londynie, Sztokholmie lub Berlinie odbierze telefon, po którym przez chwilę będzie patrzył nieruchomo w okno, realizując w ułamku sekundy pragnienia niezliczonych pokoleń ascetów niemyślenia o niczym. Stopnie piekła są różne i nie każdy będzie miał tyle szczęścia, że umrze w swoim opłacanym pokoju. Zdarzają się przypadki, że pieniądze przestają przychodzić na konto. Powody są różne, koniec zasiłku, komisja lekarska bezskutecznie wzywająca na kontrolę, ustanie świadczeń. Diler odejdzie, zabierze wszystko i zniknie, a obsługa hotelu wyniesie człowieka i położy go przy ulicy albo w jakimś zaułku, między innych takich
jak on, żyjących w alternatywnej rzeczywistości ludzi niepotrzebnych nikomu. 3 W Isfahanie, szeptem dilera, alkohol proponują na ulicy – mister, where are you from? Aaa, it’s Europe. Welcome in Iran. Do you want something? Very nice place, not far. We have everything, yes really. What? We have beer, wine, vodka, whiskey, drinks, what do you want. No police, no problems, very safety place. 4 Pustynia przenika przez tkaniny i oblepia całe ciało, szaro-żółtym pyłem o konsystencji mąki, jest drobny i dostaje się do środka, do ust, do gardła, tchawicy, płuc, żołądka. Czasami w drodze jest już wszystko jedno, mózg się wyłącza, pragnąc ostatecznie odciąć się od fizyczności, ciało boli, oddech jest wysiłkiem i nie można już znieść lepkości i gorącej pyłowej duchoty. Poranny przystanek na granicy świadomości. I oto całe męskie stado, przybierając pozycję kuczną, wypróżnia się na równinie, w opozycji do kobiet po drugiej stronie autobusu. Wszyscy są ledwie żywi, opyleni, kosmyki włosów z grzywek porozdzielały się i posklejały, przybierając matowy szary odcień. Ubrania poszarzały, pokryły się patyną nierealnego pustynnego czasu. Gdzieś z boku dociera żywiczny zapach, czysty, nieskażony kurzem, jakby rzeczywistość dookoła go nie dotyczyła, jakby był wonią z innego świeżego, wilgotnego świata.
51
52
Haszysz pali przykucnięty parę metrów dalej jedyny pasażer znający parę słów po angielsku, mężczyzna około 50 lat. – Hallo, come on – dłonią pokazał zachęcający gest – you want? – podał palonego papierosa – Smoke, smoke. – Papieros był spreparowany tak, żeby nie odróżniać się w paczce, wypełniony jednak tytoniem zmieszanym z haszyszem. – Police, soldiers, you know – tłumaczył tę mistyfikację. Dym miał smak cierpki i ożywczy. – Smoke, smoke, I’m finish – jego oczy emanowały odprężonym blaskiem. – I’m teacher near Queta, children teacher in school in mountains. Beatiful – pokazał w kierunku wschodzącego słońca, było naprawdę pięknie, a haszysz rozchodził się po całym ciele niczym magiczne lekarstwo. Swoje działanie rozpoczął od oddechu, który uspokoił, i nosa, z którego przestała ciec lepka woda. Następnie wymasował i rozluźnił plecy u nasady szyi, sama szyja również przestała boleć. Zjechał kręgosłupem w dół, dając ulgę dolnej części pleców. Znieczulił ciało, które wysłało optymistyczne informacje do mózgu. Alergia odeszła, jakby ktoś nagle zerwał szare duszące zasłony. Przekrwione i niedospane oczy cieszyły się ze słońca. Zmęczenie zamieniło się w kontemplację. Niecierpliwe obsesyjne myśli uspokoiły się, stając się rozmyślaniem. Pojawił się cudowny dystans pozwalający zapomnieć o sobie. Co jest prawdą? Ten świat, który każe stawiać zasieki, a jeśli nie dostanie łapówki, nie zważając na dzieci lub starców, zatrzymuje samochody i każe stać godzinami w słońcu? Widok talibów na ulicach Quety, tuż przed powrotem do Afganistanu? Po odpoczynku w Pakistanie
z lewej: grzyby z prawej i na poprzedniej stronie: dym, fot. Jacek Zachodny
wracają tam, gdzie zabijają niewiernych, wyruszają do świata, gdzie bezszelestne drony, okrutne roboty przyszłości będą na nich polować, w dzień i w nocy. Ten świat zaczyna się tutaj, dwadzieścia, trzydzieści kilometrów stąd. To jest rzeczywistość i realność! Świat bólu głowy, miałkiego kurzu powodującego alergie i przedwczesną śmierć albo to, że śmiertelnie zmęczone ciało nie może już znaleźć sobie żadnej pozycji, która byłaby choć trochę wygodna. A może prawdziwy jest świat haszyszu, rozległy myślą, szerokim pejzażem, zafascynowany nie swoimi niedogodnościami, ale złotym pięknem unoszącego się słońca. Prawdą jest ten człowiek kucający obok, nauczyciel pustynnych dzieci, który z błyskiem w oku pyta – better? – Tak, lepiej, o wiele lepiej, dobrze i inaczej. – Twoje lekarstwo jest naprawdę bardzo, bardzo dobre. 5 W zrujnowanym przez trzęsienie ziemi Bam tysiące ludzi koczuje wzdłuż ulic w namiotach. Rozbite są często byle jak, zgodnie ze sztuką mimikry prezentują chaos, który je otacza. Porozciągane linkami i drutem na wszystkie strony, wykorzystują każdy możliwy naciąg, jakby w strachu, że kolejny wstrząs może je unicestwić. Na prawie każdym z nich widnieje wyblakły znak czerwonego półksiężyca. W środku mieszkają ci, co nie mają już domów, ale przeżyli. Mieszkają
tu całe wielopokoleniowe rodziny, dziadkowie, rodzice i dzieci bawiące się w ruinach nieopodal. Koczują drugi miesiąc, błogosławiąc nadchodzącą wiosnę, która upałem zastępuje zimno, a śnieg i zimny wiatr przemienia w kurz i piaskowe burze. Mężczyźni codziennie idą do ruin domu, z tyłu. Przez ostatnie tygodnie, stukając młotkami, rozebrali cegła po cegle część ruin. Codziennie po powrocie do namiotu, w trakcie skromnego posiłku, którego podstawą jest ryż, rodzina jest razem, małe dzieci biegają bez majtek, umazane i ciekawe nowej rzeczywistości, która nie daje spać dorosłym. Mężczyźni palą papierosy, w palcach trzymają szklaneczki z herbatą. Gospodyni, córki i kuzynka zebrały już naczynia i oszczędnie korzystając z wody, płuczą je w misce. Dzisiaj przyjechał kuzyn z kolegą, prosto z Zahedanu. Przyjechali pomóc, zresztą u siebie nie mieli żadnego innego zajęcia, kolega przywiózł paczuszkę z pogranicza, przemyconą gdzieś przez Black Mountains, pasmo posępnych gór rozciągających się na pograniczu Iranu, Afganistanu i Pakistanu. Teraz z namaszczeniem kolega kuzyna rozpakowywał jej zawartość. Warstwa po warstwie odkrywał coraz brudniejszy materiał, aż doszedł do półprzezroczystej folii kryjącej czarną, prawie rozlewającą się lepką grudę. – Opium, opium, Afgan, Afgan – reklamował kuzyn. Mężczyźni usiedli dookoła gazowej butli ustawionej pośrodku namiotu, pijąc herbatę, żartowali, małe dzieci bawiły się obok, wciąż zaczepiając kogoś z dorosłych, którym to w żadnym wypadku nie przeszkadzało. Kolega kuzyna metalowym drucikiem skubnął małą lepką bryłkę opium i podał gospodarzowi, ten uniósł drucik nad płomień z butli i kiedy opium zaczęło wydzielać swoje opary, szybko podniósł go do góry. W ustach miał metalową rurkę, przez którą zaciągnął dym. Trzymając dym w płucach, przekazał fifkę i drucik następnej osobie. Rytuał się powtarzał, płomień, dym, zaciągnięcie, przekazanie. Co jakiś czas ktoś nabijał na drut kolejną porcję opium, palił i podawał. Wydychany dym rozsnuł się po namiocie, wypędzając poobiednie zapachy. Zawładnął wszystkim dookoła nie dlatego, że było go dużo. Właściwie to wydawał się wręcz niewidzialny, mimo to zmieniał niepostrzeżenie przestrzeń. Miało się wrażenie, że wszyscy skupili się bardzo blisko siebie, jakby właśnie tego w tej chwili
potrzebowali najbardziej, lecz jednocześnie namiot poszerzył się znacznie i w tym nowym oglądzie wyglądał znacznie przytulniej i okazalej. Kolejna kolejka wdychania dymu i kto miał kłopoty z kaszlem, poczuł ulgę, zatoki oczyszczają się, a przez plecy przechodzi łagodny dreszcz odprężenia. Porozumiewamy się poza językiem, patrzymy w oczy, wybuchamy śmiechem. Pradawny język gestów, opowieści palców, historie ilustrowane kiwającą się głową i wymachiwaniem rąk i dłoni. Ciała opowiadają o wielkiej katastrofie, o tym, jak ziemia pochłonęła i zniszczyła wszystko wokół. Ich twarze, najpierw roześmiane, szybko popadają w zadumę, jakby nie było na tym świecie leku na wciąż powracające tragiczne wspomnienia. – Wszystko tu było, czysta woda, strumienie płynące wzdłuż ulic, no i palmy, tysiące palm – rozłożone ręce opowiadającego chwieją się, jakby były poruszane lekkim łagodnym wiatrem. – Tu była kiedyś oaza, malutka – palec wskazujący z kciukiem przybliżyły się do siebie – potem większa i coraz większa, aż powstało miasto... i nagle bum, koniec, nie ma niczego, one night, one night i nic – bum, bum, podchwycił gospodarz i wszyscy, łącznie z dziećmi, wybuchnęli śmiechem, co chwila ktoś pokrzykiwał „bum, bum”, co powodowało kolejną falę radości. Trwało to dosyć długo i skończyło tak jak zaczęło, nagle. Zapadła cisza, a dzieci, zaskoczone tą szybką zmianą, również zamilkły, wpatrując się przestraszonymi brązowymi oczami w dorosłych. Wszyscy opuścili głowy, a gospodarz, kierując swoje słowa w dół, do ziemi, cicho powiedział: – Nie jest lekko, mister. 6 – Women, women, do you want mister love, love, to niedaleko stąd. She is young, very young, special for you, very, very young, very clean not expensive mister. – Fuck you, man, I call police, man. Stukanie w klawiaturę, żeby pokazać, żeby nastraszyć, bo tak naprawdę nie wiadomo, jaki jest ten numer. – I call police. – Rozmył się w tłumie, jest już gdzieś po drugiej stronie, zniknął za rikszami. Demon świata bez dzieciństwa, żywiący się niewinnością, druzgocący wyobrażenia o człowieczeństwie zniknął gdzieś w ciemnych zaułkach, bezkarny w decydowaniu o czyimś losie, biedny alfons być może własnej nieletniej córki.
53
7 W kieszeni paczuszka, w środku wysuszone farfocle, fragmenty mumii grzyba zebranego na himalajskich stokach. Większy od europejskich, choć w ogóle trudno cokolwiek ocenić, porozrywane szaro-czarne fragmenty. Gdzie je zjeść, gdzie być w tym momencie. Wąska ścieżka obudowana po obu stronach kamiennym murkiem przechodzi przez jabłkowe sady, wije się przez zarośla, przechodzi przez strumień i otwiera się na ogromny świerkowy las. Z oddali słychać monotonny szum Beas River. Ogromna polana schodząca łagodnym stokiem w dół doliny oparta jest o pradawny las, oświetlona popołudniowym letnim słońcem. 54
W smaku gliniaste, trochę mdłe, wprowadzają chwilowy popłoch w organizmie. Raczej emocje temu towarzyszące powodują falę gorąca i bezradności. Fragmenty grzyba, skrupulatnie przeżute, spłynęły wraz z obfitą śliną w dół. Nie do zatrzymania. Wszystko dookoła zaczęło mieć znaczenie, tworzyło jakąś szaloną rodzinę, której wspólnym mianownikiem był duch. Owadzie szumy, leśne odgłosy, potarcia trawy o kamień, zapachy, chmury i światło słońca. To była rodzina. Wszędzie słychać było odgłosy walki o przetrwanie, wzruszające dźwięki życia. Ogromne chmury zaczepiły się o górę Hanumana. Powietrze zadrgało i jeszcze raz wszystko szarpnęło się nagle, przemieściło. Mediany, tikle tęczowego światła rozświetliły niebo, a łąka posiwiała, a właściwie to posrebrzała, jakby ją pokrył szron. Las przybrał barwy błękitne i fioletowe. Delikatny wiatr, który sprawiał wrażenie bytu posiadającego świadomość, okręcał się dookoła, podchodził raz z jednej, raz z drugiej strony, nieświadomy zdemaskowania, pewny swojej niewidzialności chciał się pobawić z człowiekiem. Wyraźnie było czuć jego formę i zamiary. Las mówił swoim pradawnym językiem, melodią różnych głosów, pojedynczymi szumami składającymi się na symfonię tysięcy drzew i milionów poruszających się gałęzi. Strefa cienia przesuwała się szybko i niebezpiecznie, a potrzeba położenia się na ziemi była nieodparta. Było miękko, jakby trawy mogły uginać się w nieskończoność. Ziemia przyjęła
ciało i dopasowała się do niego. Czuć ją było jako lekko drżącą membranę, na której unosi się świat widziany, pod nią wyraźnie wyczuwalne znajdowały się krainy gorąca, obszary przeczuć i obaw. Trzecie szarpnięcie było długie. Sfera ugięła się, a jej nieskończone końce podwinęły się do góry. Z czarnego kosmosu leciały teraz prosto w dół oceany, góry i planety. Cała tajemnica, historia świata, praświata spadała, mieszając się i układając na nowo. Ziemia chroniła zielonkawą poświatą wszystko dookoła, dawała poczucie nieograniczonego bezpieczeństwa i całkowitego braku zagrożeń. Bycie jako bycie rozpuściło się, przeciekło po liściach traw i wsiąkło niczym wilgoć w grunt. Ciało zrobiło się przezroczyste, w środku rozświetlane lekkimi, błękitnawo-pomarańczowymi wyładowaniami. Stan larwalny. Bezruch i trwanie ostatkiem sił. Otwarte czy zamknięte oczy nie robią różnicy. Gwiazdy i komety zgromadziły się wokół i nie stanowi to problemu, by je dotknąć. Gwiezdny pył osiada na przezroczystej powłoce i tworzy nowe ciało. Pierwsze kroki po przemianie: niepewne, dziecięce. Po prawej była przepaść, nie łąka. Nie można się stąd wydostać, ironia losu. Żeby się uratować, trzeba wybrać nieoczywistą ścieżkę, do tego zza zakrętu, spomiędzy szarych skał wyszedł niedźwiedź. Powoli podchodził, warcząc, ale nie spieszył się. Był pewny swego. W dole ogromne chmury zrzucały deszcz na dolinę, a oślepiające błyskawice biły niestrudzenie w nierozpoznanym, ale znajomym rytmie. Biec i skoczyć, a gwiezdne ciało wznosi się do lotu. Kołuje i drga, wstrząsane elektrycznością i podmuchami wiatru. Spadanie. Sen czy rzeczywistość. Jeżeli rzeczywistość, to śmierć, jeśli sen, to... przebudzenie, a samolot, opuszczając słońce, wbił się w szare chmury, pędzi w dół i wpada w turbulencje. – Proszę państwa, jesteśmy już nad Berlinem, zbliżamy się do lotniska Tegel. – Miasto jak rozrzucone ognisko na śniegu, czerń i szarość poprószona bielą. Pójście spać w krainie kolorów i światła, przebudzenie w mrocznych lodowatych labiryntach. Widać już dachy i samochody. Zima. Luty. Mróz. Półmrok. Bezludzie. Europa. Zgubiona radość powrotu.
Entropia jako galeria programowo eksploracyjna jest nie tylko przestrzenią „konsumpcji” artefaktów, ale również miejscem przecinania się i zbiegu wielu odmiennych praktyk, konceptów i strategii artystycznych, które w tym polu mogą, często po raz pierwszy, zaistnieć jako zrealizowane dzieło, nowy projekt, działanie na pojęciowej granicy sztuki lub poza nią. Entropia jest dobrą nazwą czegoś, co jest nie do końca określone, a więc przeciwstawia się powszechnemu formatowaniu, odzwierciedla dążność do poszukiwania zjawisk jeszcze nie sklasyfikowanych. Sztuka występuje tu jako otwarta dziedzina, której granice są redefiniowane w sposób ciągły i nieprzewidywalny. Kontestacja granic i podziałów – nie tylko teoretycznych, ale także pokoleniowych i środowiskowych – od początku istnienia galerii charakteryzuje jej postawę na tym terenie. Galeria powstała w 1988 roku z inicjatywy Alicji i Mariusza Jodko (prowadzących ją do dziś), a od 1992 r. załoga działa w 3-osobowym składzie z Andrzejem Rerakiem. Jest miejską instytucją kultury Wrocławia. Entropia prowadzi intensywną działalność artystyczną i edukacyjną, starając się odnosić zjawiska aktualne do szerszego kontekstu sztuki nowoczesnej, jej źródeł i historii. Program o autorskim charakterze realizuje w wielu różnych formach, oprócz wystaw (od powstania galerii ponad 500) organizuje zdarzenia, pokazy, wykłady, koncerty, warsztaty, spotkania autorskie.
Od lat 80. dokumentuje wydarzenia artystyczne (archiwum filmowe i wideo) i realizuje projekty w dziedzinie nowych mediów. Od początku istnienia galeria prowadzi autorski warsztat filmu animowanego dla dzieci (Dziecięca Wytwórnia Filmowa). DWF stwarza dzieciom okazję do zmiany postawy z biernej i konsumpcyjnej na aktywną wobec otoczenia, kultury i mediów oraz daje im możliwość wystąpienia w roli twórcy. Filmy DWF zostały uhonorowane wieloma nagrodami na festiwalach krajowych i zagranicznych. Ważniejsze cykle i program: AUDIO_ENTROPIA / ATHLETIC CINEMA / CINE_TROPY / ENTROPIA SZTUKI / KATALOG ENTROPII SZTUKI / GESTY MALARSKIE / NOWE MEDIA W ENTROPII / SZCZYT FORMY W ciągu 25 lat działalności galeria współpracowała z kilkuset artystami, z których w tym miejscu możemy wymienić tylko nielicznych: Marcin Harlender, Andrzej Jarodzki, Krzysztof i Piotr Kłosowicz, Kuba Bąkowski, Krzysztof Skarbek, Piotr Skiba, Izabela Chamczyk, Marcin Mierzicki, Bożena Grzyb-Jarodzka, Jerzy Kosałka, Maciek Bączyk, Olga Lewicka, Wojciech Gilewicz, Zuzanna Janin, Piotr Młodożeniec, Jan Mioduszewski, Paweł Jarodzki, Kama Sokolnicka, Karolina Freino, Lech Twardowski, Julita Gielzak,
Magda Migacz, Jerzy Starzyński, Iga Brej, Bogdan Kozon, Piotr Szota, Tomasz Sikorski, Mira Boczniowicz, Krystian Truth Czaplicki, Tomasz Domański, Przemysław Sanecki, Rafał Jakubowicz, Joanna Nowek, Zdzisław Nitka, Anna Płotnicka, Józef Robakowski, Dominik Podsiadły, Krzysztof Wałaszek, Jacek Zachodny. Entropia / revisited jest „skokiem w przeszłość”, który migaw-kowo odsłania pierwsze lata działalności Galerii, teleportując jednocześnie w epokę czarno-białej, „analogowej” dokumentacji, ręcznie robionych projektów plakatów, kolaży letrasetowych tekstów, zdjęć i szablonów powielanych następnie na ksero. Techniki te były w powszechnym użyciu, dając poczucie swobody i wolnej ekspresji w rozpowszechnianiu publikacji. więcej: www.entropia.art.pl [A.M.J.]
Wschodnia kraina Na scenie wielowymiarowa makieta obszaru centralnej części kraju. Spektakl trwa 4 godziny 35 minut, czyli tyle, ile w przyszłości przejazd ekspresem na trasie Wrocław-Warszawa
Andrzej Ficowski 1 Grupa widzów, do której dołączyłem na pierwszym piętrze teatru, liczyła już kilkadziesiąt osób. W życiu nie widziałem żałośniejszej i nędzniejszej bandy duchowych złodziei. Wszyscy pragnęli, rzekomo, wzbogacić się, zwabieni zapowiadaną opowieścią o Wschodniej Krainie. Byli liczni pielgrzymi oraz liczne stowarzyszenia żerujące na grupach licznych pielgrzymów, roiło się od wszelkiego rodzaju szarlatanów i oszustów, sprzedających lipne działki, wille i rezydencje we Wschodniej Krainie. Posadzki wyłożone jasnym kamieniem, ściany ze złoceniami, kubatura przeniesiona jakby wprost z Disneylandu, obiecuje spędzenie reszty życia w luksusie i nieróbstwie. Wielu pielgrzymów teatralnych miało nadzieję, że bez biletów, rzecz jasna, wciśnie się do środka wyłącznie dzięki stylowi, robiąc to, co szykowne, na czasie, trendy, robiąc właściwą swingującą rzecz. Niektórzy gorączkowo próbowali przybrać modny wygląd, czego rezultatem są zwichnięte kończyny i wypadnięty dysk, ponieważ moda galopuje z oszałamiającą prędkością. Wszyscy noszą saszetki z przyborami toaletowymi, na wypadek nagłej zmiany stylu fryzur. Można zobaczyć, jak obcinają niemodne długie włosy i brody, włosy unoszą się w powietrzu i lądują w jedzeniu jak przyprawy. Ludzie uczą się odbijać jak bumerangi i wszyscy noszą teraz małe walizki. Atmosfera hipokryzji, niejasny lęk tłumi rozmowy. Teatromani rzucają uwagi w nadziei, że będą cokolwiek znaczyć. Nie mają nic do powiedzenia, ale boją się milczeć, toteż wszystko, co mówią, brzmi płasko, pusto i mdło.
A po co funkcjonuje ten mechanizm? W dużym stopniu polega na skupianiu tego, co już jest. To wzmacniacz marzeń i kondycja tutti-frutti. Z teatralnego głośnika rozległ się komunikat jak z frontu: – Proszę się pospieszyć. Już czas. Kapłan cedzący słowa przez gardło nie wierzy w to, co zapowiada. Potem deliryczne majaczenia stroboskopów, wędrówka w pyle słów. 2 W programie do spektaklu czytamy, że sztuka oparta jest na tajemniczej trylogii, odnoszącej się do pozasłownej rzeczywistości, bez pośrednictwa werbalnych treści, funkcjonujących w kulturze, tym bardziej w teatrze. Z tego powodu w teatrze można spotkać sprzedawców środków halucynogennych. Po zażyciu tak zwanej Wschodniej Bańki pielgrzym teatralny widzi nagle panoramę jezior i dolin, rozległych miast, świątyń i alei, uwolniony od ciała, porusza się bez wysiłku, nie czując głodu, pragnienia ani znużenia. Po kilku godzinach wszystko się rozpływa, a podróżujący pozostaje sam ze swoim głodem, pragnieniem, potrzebami cielesnymi, z nieposłusznym ciałem, wśród drażniących, posępnych czarnych kamienic, gdzie wszystko jest tym, na co wygląda. 3 Na scenie widzimy wielowymiarową makietę obszaru centralnej części kraju. Są to fluoroscencyjne linie planowanych połączeń ekspresowych łączących Wrocław
65
z Warszawą z czasem przejazdu 4 godziny 35 minut, dokładnie tyle, ile trwa spektakl. Proteza Koniecpolska to potoczne określenie tej koncepcji, opracowanej lub przynajmniej spopularyzowanej swego czasu przez internautę „Kolejarz 65”. Zarysowane na scenie linie Wschodniej Krainy są jednymi z bardziej niebezpiecznych dróg kolejowych na świecie i wiodą poza śmierć, poza podstawowe boskie pojęcia lęku i zagrożenia. W jej budowę zainwestowano już ponad 500 milionów i jest to najpilniej strzeżona proteza kolejowa na świecie, ponieważ prowadzi do daru przewyższającego wszystkie inne protezy: do nieśmiertelności.
66
Scenografia przenosi nas w inny wymiar. W zasadzie siedzimy w pustej przestrzeni. Zostajemy zamknięci w pułapce uwikłanej formy, to dryfująca symboliczna sfera widziadeł z pogruchotanymi czaszkami, przestrzelonymi brzuchami i poderżniętymi gardłami. Kunsztowna charakteryzacja przesilenia dziejowego. A na scenie my, widzowie, siedzący w wygodnych fotelach, niczym w przedziale kolejowym, a obok nas, obok widzów, siedzi galeria narodowych upiorów. Widma zbrodni, pozorne zwycięstwa, prawdziwe upadki, totemiczne refleksy chochołowych ludzi, meksykańscy szamani tańczący krakowiaka z kolbą kukurydzy w odbycie. Dobranie się do rodzimych tkanek granicznych, do granic obrazu scenicznego, nienazwane, a dobrze znane obszary i linie podziału, odkrywają stare słabości, zapowiadały spore emocje. To, co nazwane, istnieje już przez sam fakt nazwania, żeby poddać punkty graniczne krytycznej analizie i dokonać przesunięcia poprzez określenie różnicy powierzchni kryjącej głębinową niepewność. W taką podróż, w dziwnym pociągu-widmie, rusza każdy widz tego spektaklu. Egipcjanie odbywali podobną podróż po śmierci, a ich Księga umarłych zawiera bardzo dokładne wskazówki tej wędrówki. Oczywiście internet pełen jest różnego rodzaju pomysłów, jednak ten wydaje się genialny, zarówno w swojej zaskakująco prostej istocie, jak również w efektach, jakie daje. Niestety, jak wiemy, w Polsce prowizorki są najtrwalsze, gdyż oferują zbyt dużą prędkość i zbyt sporą ciemność. Widzimy rytuał śmierci, bez przewodnika, bez mistrza ceremonii, za to z trupami rodziny, katolicyzmu, kultury, społeczeństwa. Reżyser opowiada nam ponurą baśń o rozkładzie, o nieuniknionej klęsce każdego projektu cywilizacyjnego w Polsce.
4 Poetyka teatru magicznego jest zarazem poetyką rytualnie pojętej anarchii i swobodnie pojętego okrucieństwa. Dlatego próba zakreślenia linearnego przebiegu wydarzeń tego spektaklu jest trudna. Stałym elementem odniesienia są neonowe krzyże, do których zamontowano małe lusterka, a odbicia, wystrzeliwane z regularną częstotliwością flashbacki powodują, że po godzinie oglądania tego spektaklu już nie wiadomo, czy siedzimy w ciemnościach, czy ciemności są dodatkiem do pojawiających się i znikających w szaleńczym tempie mikrokrajobrazów Polski. Oszczędna, budząca lekko ironiczny uśmiech przestrzeń gry okazuje się jednak funkcjonalną konstrukcją. Centralnym punktem na scenie jest kwadratowy przedmiot nazwany Wzmacniaczem Marzeń, który materializuje wizje, jakich w Polsce jest sporo, jak na przykład materializacje śmierci. Wykorzystując w ten sposób uzyskaną i utrzymywaną wolność, pewne grupy ludzi pracują niestrudzenie nad obaleniem tej wolności i przywróceniem porządku Jednego Boga, Jednej Partii. Grupy te, na szczęście nie dość silne, co pewien czas wydają Zarządzenie o Naruszeniu Porządku Publicznego i daną grupę likwiduje się w ten czy inny sposób, jak krowy z nosacizną. Co nam pozostało z demokratycznej zapowiedzi? Wczasy w Egipcie i trup klasy średniej. Po co nam ta kultura? Ubiorę się w nią? Zapłacę nią za coś? 5 Reżyserowi udało się pomieszać kolejność obrazów i dźwięków, wydawać by się mogło, zaprogramowanych przez anonimowego autora na wieki. Wystarczyło zakłócić pracę Wzmacniacza Marzeń i zmiksować obraz świąt Bożego Narodzenia z energią i wymową społecznego buntu. I świat, który widzimy, szczegółowo dopracować w najmniejszych detalach. Twórcy Wschodniej Krainy atakują wszystkie składniki rodzimego piekła – Holokaust, biedę, Niemców, głupotę, komunizm, chciwość, katolicyzm – rozpętując na scenie karnawał żywych trupów, które, paradoksalnie, nadal przeżywają permanentne załamanie społeczno-nerwowo-dziejowe. Kot jest bezlitosny w zakreślaniu coraz szerszych kręgów teatru śmierci. W jego przedstawieniu
nawet śmiech jest czarny jak pozagrobowy tunel. Wszystkie postaci zostały wykreowane konsekwentnie. Role odgrywane były powściągliwie, czasem z krzykiem. Intrygująca jest postać króla Piasta Kołodzieja, grana przez 14-letniego adepta sztuki aktorskiej z Rzeszowa, który zdaje się wiedzieć dużo więcej, niż chce nam powiedzieć i raczej nie dzieli się swoimi przemyśleniami na temat zachowania swoich współpasażerów, choć z pewnością takich przemyśleń ma sporo. Wokół tej postaci przez cały spektakl latają muchy, fruwająca czarna aureola tworząca atmosferę upiornej stagnacji i smrodu rozkładających się zwłok. Nastolatek jest stary, co sugeruje dziura w kapeluszu, przez którą zaczyna prześwitywać jajko. Piast Kołodziej posłuszny jest jednak nieznanym chlebodawcom, a jego jedynym wykroczeniem jest popalanie tytoniu, co czyni nagminnie, lecz w tajemnicy. Dlatego w finale Wanda pakuje swoje ciało do walizki i wyjeżdża do Ameryki, aby tam zrobić estradową karierę. W tej opowieści nie zabrakło nikogo. Ta dziwna podróż połączyła wielu. Kogo jeszcze widzieliśmy? Niemca w mundurze seksturystki, bo przecież nie ma Polaka bez Niemca w mundurze seksturystki, strzelającego w ciemnościach z fosforyzujących ślepaków. Kibola napitego neoliberalną wersją analfabetyzmu, krążącego po scenie jak meserszmit, próbujący zdobyć niskoprocentowy kredyt w SKOK-u. Anorektyczki, nakarmionej telewizyjnymi programami o sukcesie, która wyjechała na zmywak oczarowana obietnicą dobrobytu. Tożsamość kształtowana w trakcie zakupów. Polska przecież ładnie śpiewa. Prawdziwa wolność jest czarna. Staruszka, którą hitlerowcy traktowali lepiej niż „administracja tego państwa”, która w ciemnościach sceny podpaliła się w geście sprzeciwu wobec wysokich cen biletów do teatru. Szanowni biskupi w papierowych ornatach, pielęgnujący wartości chrześcijańskie, jedyną żywą tradycję polskiej ciemnoty, bigoterii i intelektualnego infantylizmu, także szczególną miłość do młodszych i najmłodszych chłopców. Generał w ciemnych okularach, który zadziwiająco przypomina Mieszka I. Panów bardziej paraliżuje lęk przed spotkaniem w zaświatach niż poczucie winy za stan wojenny, ale i tym bardziej za wprowadzenie chrześcijaństwa.
W tych akurat postaciach nie ma krzty sentymentu, widzimy raczej cyniczną świadomość dziejowej konieczności i zawłaszczony gest Kozakiewicza. 6 W finale spektaklu odcinek Protezy Koniecpolskiej zostaje zanurzony w ciemnościach iście egipskich. Wsiąka w pustkę, niknie. Remont protezy nic nie pomoże. Nie ma ucieczki. Pozostaje nieustanna konfrontacja z ciemnościami, z których już w trakcie braw wyłoni się wielki billboard z napisem, że teatr zamknięto z powodu cięć budżetowych, a misterium i bohaterowie, z którymi podróżowaliśmy przez ponad cztery godziny, są ofiarami bezwzględnego kapitalizmu. To widma nekrofilskiego dyskursu romantycznego, który fetyszyzuje swój własny zmierzch. Dziwki, przewodnicy, macherzy i przedstawiciele biur podróży krążyli jeszcze długo po teatralnym foyer jak rekiny. Niektórzy stali jak mesjasze, przykuwając wychodzących widzów świdrującym spojrzeniem. W tym teatrze, jak i w tutejszych domach kultury, panuje niepodzielnie klimat miasta, które przywiązuje największą wagę do mody. Jest to też miasto najbardziej podzielone i najbardziej wyczulone na najmniejsze nawet zmiany. Prawda jest taka, że większość pielgrzymów teatralnych nie ma o niczym zielonego pojęcia. Dlatego nieustannie krążą wspaniali goście o przekrwionych twarzach, w typie podstarzałych napitych pułkowników Wojska Polskiego, i potrafią zanieść się udawanym kaszlem, wypluwając zarazem strzałkę z jadem żmii gabońskiej. Warto na koniec dodać, że Wschodnia Kraina pokazuje również, że bez względu na to, jak głęboka była studnia, do której wrzuciliśmy Wandę, bez względu na to, jak drogi był aparat, dla którego zabiliśmy niemieckiego turystę, skazani jesteśmy na klęskę. Ludzie jednak pragną tylko rozrywki. Śmierci nie zauważają. Chcą popływać w płytkim basenie, pomoczyć kostki w brodziku między mostami. Taki klimat. Wschodnia Kraina wg Tajemniczej trylogii Rogera, Wrocławski Teatr Serafina, reżyseria Janek Kot, premiera 6 listopada 2013 roku. W tekście wykorzystałem fragmenty Zachodniej krainy Williama S. Burroughsa. Pragnę podziękować Wydawnictwu W podwórku za przesłanie inspirującej książki Rafała Księżyka 23 cięcia dla Williama S. Burroughsa.
67
Euromajdan Kreatywna rewolucja na Ukrainie Artystyczne oblicze ukraińskiej rewolty
Jarosław Minkin Ganna Ostafijczuk 68
Euromajdan to nowa forma demokracji, bardzo bliska w swym duchu Siczy Zaporoskiej. Ma swych atamanów, swoją armię, swoją policję, swoje szpitale, magazyny z jedzeniem, swój uniwersytet i wiele innych. Ale co najważniejsze, to burzliwy rozwój działalności twórczej inspirowanej rewolucją! Na kijowskim Majdanie obecne są wszystkie rodzaje i gatunki sztuki, zarówno w wydaniu profesjonalnym, jak i amatorskim. Rewolucyjna choinka Choinka to niewątpliwie główny obiekt artystyczny Euromajdanu. 30 listopada 2013 roku siły specjalne pod pretekstem montażu noworocznego drzewka rozpędziły studencki Majdan. O poranku robotnicy ustawili konstrukcję, ale setki tysięcy Ukraińców powiedziały swoje kategoryczne „nie” krwawemu noworocznemu drzewku. Naród ukraiński sam ozdobił je narodowymi flagami, chorągiewkami, plakatami i portretami. Tak narodziła się najpiękniejsza choinka na Ukrainie. Plakaty strajkowe W pierwszych dniach rewolucji ukraińscy twórcy wystąpili z inicjatywą pod hasłem Nigdy jeszcze maleńka drukarka nie czuła się taką bohaterką, działającą na zasadzie Wikipedii i innych otwartych zasobów. Każdy może ściągnąć z sieci plakat, który mu się spodoba, wydrukować go i używać w czasie akcji protestacyjnych w Kijowie czy innym mieście. Największą popularnością cieszy się seria ilustracji Euromajdan to... dla której inspiracją
były znane wszystkim z dzieciństwa historyjki obrazkowe dołączane do gum do żucia Love is... Jestem kroplą w oceanie Projekt powstał po to, by włączyć ludność w wydarzenia zachodzące na Ukrainie. Rozpoczął się od plakatu przedstawiającego żółtą kroplę na niebieskim tle z hasłem Jestem kroplą w oceanie, który zmieni Ukrainę. Jeden człowiek nie jest w stanie stawić czoła dyktaturze ani zmienić losów kraju, ale może wywołać falę, która zakołysze oceanem. Obraz ten z czasem wyszedł poza ramy plakatu – pojawił się na koszulkach, etui telefonów komórkowych, light boksach i billboardach. W ramach projektu każdy chętny mógł stworzyć plakat z własnym hasłem. Projekt filmowy Babilon ’13 Młode pokolenie reżyserów zjednoczyło się, by stworzyć miniatury filmowe dokumentujące obywatelski protest. Nie są to reportaże z miejsca zdarzeń, ale cykl uniwersalnych, po ludzku wzruszających filmów mających wszelkie szanse, by zainteresować widzów i za rok, i pięć lat po Euromajdanie. Wszystkie materiały niezwłocznie po opracowaniu zamieszczane są na kanale YouTube Babilon ’13 z angielskimi napisami. Niektóre z filmów wyświetlono już niemal sto tysięcy razy. Leżący protest Przed siedzibą Prokuratury Generalnej aktywiści zainicjowali trwający codziennie leżący protest, domagając się zwolnienia
fot. Andrij Dubczak, pobrane z: radiosvoboda.org
aresztowanych działaczy Euromajdanu. Można uznać go za pełnowartościowy narodowy performans. Każdego ranka pod hasłem Przekroczyliście prawo – kroczcie przez ludzi setki aktywistów kładły się u wejścia do budynku prokuratury w taki sposób, by urzędnicy chcący dotrzeć do miejsca pracy musieli przejść ponad swoimi współobywatelami. Protest „na fortepian” Po jakimś czasie na Majdanie pojawił się niebiesko-żółty fortepian, na którym mogą zagrać wszyscy chętni. Przy trzaskającym mrozie szczególnie ważne jest podtrzymanie rewolucyjnego ducha. Profesjonalni artyści i amatorzy godzinami śpiewają rewolucyjne pieśni, a nawet koncertują po obu stronach barykady. Najpopularniejszą akcją z fortepianem stał się koncert ukraińskich muzyków dla oddziałów Berkutu, który odbył się nieopodal budynków administracji prezydenta. Po pojawieniu się niebiesko-żółtego fortepianu okazało się, że wśród obrońców Majdanu wielu jest utalentowanych muzyków-amatorów.
reprezentujący wszystkie pokolenia – od Żadana i Andruchowycza po autorów stawiających dopiero pierwsze kroki. Artystyczna sotnia Majdan rozwija się i rozrasta. Zaczynają kształtować się jego wewnętrzne struktury nazywane na modłę kozacką „sotniami”. Na początku pojawiły się sotnie samoobrony, następnie medyków. W obliczu rewolucji zjednoczyli się również ludzie sztuki, tworząc „Artystyczną sotnię Majdanu”, skupiającą pod hasłem Tworiec kak boriec (ros. twórca jak wojownik) przedstawicieli różnych dziedzin sztuki. Majdan to forma życia, nie można oddzielić jej od polityki czy sztuki. Ukraińcy, dążąc do Europy, tworzą na Majdanie nowe zjawiska w polityce i sztuce, nieistniejące z punktu widzenia miejscowych urzędników. Sztuka na Majdanie to coś więcej niż działalność krytyczna, podająca w wątpliwość ustalony porządek. Sztuka na Majdanie kształtuje nowego człowieka, nowe formy uważnego i wrażliwego współistnienia – wyjaśnia kulturolog Aleksandr Iwaszczyszyn w wywiadzie dla „Ukrainian Weekly”.
Spotkania literackie Środowisko literackie także aktywnie wspiera rewolucję. Na barykadach występują pisarze
z języka rosyjskiego przełożyła Ewa Romanowska
69
Proklamacja na rzecz egalitarnej Europy Głosy polskie W 28. numerze „Rity Bam” opublikowaliśmy apel o Europę równości, podpisany przez autorów z Niemiec i Grecji; poniżej zamieszczamy odpowiedzi autorów polskich
Krystian Szadkowski, Bartosz Ślosarski 70
Nie takie proste zwycięstwo W 2009 roku premier Donald Tusk prężył się na tle europejskiej mapy spadków PKB, wskazując na polską odrębność. Twierdził, że oto przez najbliższe lata przyjdzie nam żyć na „zielonej wyspie” skąpanej w czerwonym oceanie kryzysu. Po dwudziestu latach kapitalistycznej transformacji mogliśmy „pochwalić się” w Europie jednym z niższych wskaźników uzwiązkowienia i protestów społecznych, najniższymi kosztami pracy, najniższym udziałem płac w PKB oraz niskimi podatkami. Przodowaliśmy za to w ilości umów tymczasowych i długości czasu pracy. W Polsce nie potrzeba było specjalniego kryzysu finansowego, by wzmocnić panowanie kapitału. „Kapitalizm”, słowo które nie pada na stronach skróconej wersji apelu o egalitarną Europę, jest kryzysem. Czują to niemal wszyscy mieszkańcy państw postsocjalistycznych. To właśnie w tym regionie opisane przez autorów Proklamacji... negatywne konsekwencje ogólnego kryzysu są wyraźnie dostrzegalne, na myśl przynosząc tylko posępne stwierdzenie Marksa z Kapitału, że organizacja rozwiniętego kapitalistycznego procesu produkcji łamie wszelki opór, a przymus stosunków ekonomicznych utrwala panowanie kapitalisty nad robotnikiem. Polska stanowi niechlubny przykład: mamy tu do czynienia z uwiądem zdolności do krytycznego myślenia, zatarciem różnicy między lewicą a prawicą czy wreszcie z brakiem rzeczywistej reprezentacji większości społeczeństwa w obrębie systemu partyjnego. Pomijane w apelu europejskie sub-peryferia, leżące gdzieś na marginesie marginesu, są
dziś w politycznej kondycji, w której pozostałe części Europy mogą się dopiero znaleźć wskutek polityki prowadzonej w ramach obecnego kryzysu. Wbrew marksowskiej zasadzie wskazują dziś przyszły, czarny scenariusz krajom kapitalistycznego centrum. By odeprzeć tę negatywną perspektywę, należy w większym stopniu skupić się na procesie przemiany samego podmiotu zmiany rewolucyjnej – czego zdecydowanie zabrakło w proklamacji. Naszym zdaniem słabością współczesnej lewicy jest to, że zbyt często zadaje leninowskie pytanie o to, co robić, nie mierząc się z równie, jeśli nie bardziej istotnym, pytaniem o to, jak robić. Kryzys może być problematyczny dla kapitału tylko o tyle, o ile jest szansą na wyłonienie się i rozwój komunistycznej podmiotowości, rewolucyjnej woli i historycznie odpowiadającej im formy organizacji będącej w stanie go zniszczyć i zastąpić. W każdym innym wypadku jest tylko funkcjonalnym momentem jego rozwoju. Nie wystarczy wyzwolić się z reżimu partyjnego, co słusznie postulują autorzy tekstu, należy jeszcze zadać sobie trud wskazania miejsca i procesu, w którym wykuć ma się człowiek będący podmiotem zmiany. Zgadzamy się za to z autorami co do środka przemiany. Nie możemy jednak zbytnio idealizować demokracji bezpośredniej. Należy wskazać utrudnienia w budowaniu takiej formy rządów, które wynikają przede wszystkim z tego, co zwane jest sylogistycznym zapośredniczeniem – czyli z generowanych przez kapitał podziałów i konfliktów w obrębie klasy robotniczej. Jeden element klasy pośredniczy w kapitalistycznym wyzysku wobec drugiego:
pracujący wyzyskują osoby, które nienajemnie pracują przy odtwarzaniu ich siły roboczej; imigranci i imigrantki sprzedają po niższej cenie swoją siłę roboczą itd. Skoro autorzy proklamacji zakładają, że wszystkie przedstawiane przez nich plany uspołecznienia zostaną przeprowadzone przez federację autonomicznych ruchów, czyli w trakcie realnie istniejącego kapitalizmu, to jaką mamy pewność, iż w ramach demokratycznego procesu nie wykluczy się głosów gorzej sytuowanych, Romów, czarnoskórych, kobiet itd.? Powszechny rozwój może zostać zapoczątkowany poprzez mechanizm demokratycznego podejmowania decyzji w obrębie miejsca produkcji oraz demokratycznego doboru celów działań przez wspólnoty. Pierwszym ku temu krokiem jest zniesienie kontroli kapitalistycznej. W innym wypadku postulowane przez autorów zniesienie granic, które miałoby na celu przeciwdziałanie rasizmowi i ksenofobii, przyniesie jedynie pogłębienie zjawiska sylogistycznego zapośredniczenia. Demokracja bezpośrednia może realizować się jedynie w ramach egalitarnego systemu stosunków społecznych – inaczej może stać się formą wykluczającego plebiscytu. Uważamy, że należy przekierować społeczną aktywność wytwórczą na zaspokajanie
ludzkich potrzeb zamiast na produkowanie w celu wymiany i akumulacji kapitału, umożliwić wspólne władanie środkami produkcji (również tej niematerialnej) sprzeciwiające się prywatnej czy grupowej własności, a zwierzchnią i dominującą rolę państwa zastąpić różnymi formami partycypacyjnego współzależnego rządzenia. Tak zmienimy zarazem stosunki ogólnospołeczne. Pamiętać musimy jednak, że w fazie realnej subsumpcji społeczeństwa pod kapitał mamy do czynienia z rozszerzoną sferą produkcji. Jednak również i w tej rozszerzonej strefie byliśmy niedawno świadkami działań zmierzających w pożądanym kierunku. Od uniwersyteckich blokad w Chorwacji, przez formowanie rad w egipskich fabrykach, aż po protesty i okupacje parku przy nowojorskim Wall Street. Wszędzie tam odebraliśmy lekcję głoszącą, że w pełni demokratyczny proces decyzyjny jest nie tylko orężem w walce z kapitałem, ale również formą politycznej ekspresji robotników społecznych. Jest to metoda i taktyka walki, która ma na celu przede wszystkim wyjście poza kapitalistyczne stosunki pracy najemnej. Nie przynosi jednak prostych i automatycznych odpowiedzi. Liczymy, że wraz z autorami proklamaji będziemy mieli okazję wypracować je w praktyce.
Michał Kozłowski Trzy wątpliwości Proklamacja na rzecz egalitarnej Europy jest tekstem bardzo ambitnym. Zawiera ona zarówno diagnozę aktualnej sytuacji, próbę rekonstrukcji jej genezy i wreszcie program polityczny, i to nie tylko w sensie sposobów i celów działania antykapitalistycznej internacjonalistycznej lewicy, lecz czegoś więcej − zarysu instytucjonalnych rozwiązań ekonomicznych, politycznych i społecznych „do wdrożenia” tu i teraz, zarówno na poziomie państw narodowych, jak i Unii Europejskiej lub raczej czegoś, co powstać by mogło na jej gruzach, a właściwie na swoiście rozumianych fundamentach. W tym sensie przypomina nieco Manifest Komunistyczny, tyle że propozycje rozwiązań instytucjonalnych, które znajdują się na końcu tekstu Marksa i Engelsa to bodaj
najmniej chętnie cytowana część tamtej proklamacji. Nie podejmuję się całościowej oceny tego projektu, przekracza ona moje kompetencje do tego stopnia, że nie podjąłbym się dokonania oceny ogólnej i kategorycznej. Z mojej perspektywy tekst ten porusza jednak kilka kwestii, które uważam za problematyczne. Problematyczne właśnie w sensie ewokowania pewnego zakresu problemów, przed którymi stajemy zarówno lokalnie, jak w wymiarze globalnym. Dostrzegam trzy takie problematyczne kwestie, każda jest zresztą z nieco innego porządku. Kwestia Europy Wschodniej i jej brutalnego włączenia w porządek kapitalistyczny jako miejsca neoliberalnego eksperymentu, testowania radykalnie „rynkowych”, społecznie
71
72
wywłaszczających i wykluczających rozwiązań, w krajach o gospodarce centralnie planowanej, w których zaspokajanie potrzeb zbiorowych, niezależnie od rozmaitych form wyzysku i dominacji, było źródłem politycznej legitymacji rządu, państwa oraz elit. Otóż mam wrażenie, że autorzy wskazują na zewnętrzne źródła tej przemiany, tak jakby była ona całkowicie narzucona i wymuszona. Tymczasem to lokalne elity, zarówno te wywodzące się z dawnych monopartii, jak i te z „demokratycznej opozycji” działały często bardziej radykalnie niż od nich wymagano (vide interesujące prace na ten temat historyczki Małgorzaty Mazurek – lata 80. – i ekonomisty Tadeusza Kowalika – lata 90.). Rewersem tej mobilizacji elit była dezorientacja polityczna klas pracujących nawet w okresach buntów i strajków. Opozycja między liberalizmem a nacjonalizmem pokrywała ultrakapitalistyczny konsensus. Przykład maleńkiej Słowenii pokazuje, że istniało znaczne pole manewru wobec nacisku światowego kapitału i jego imperialnych rzeczników, którego nikt nie miał zamiaru wykorzystywać. Kwestia europejska. Manifest implicite uznaje zjednoczoną Europę za pewną rzeczywistą wartość i do pewnego stopnia naturalną platformę politycznego działania. Oczywiście postuluje także jej radykalną przemianę, zaczynając od żądania zniesienia barbarzyńskich reguł strefy Schengen. Zrozumiała jest obawa lewicy przed rozpadem UE na rzecz państw narodowych. Trudno sobie wyobrazić, żeby proces taki mógł przyjąć postać odmienną od paroksyzmu nacjonalistycznego, zresztą zharmonizowanego z politycznymi i ekonomicznymi
roszczeniami kapitału. Jednak jednocześnie projekt europejski cierpi na pewne nieuleczalne wady. Jest wykluczający i defensywny zarazem. Chętnie jednak przyznam, że wcale nie widzę dla tej sytuacji dobrego rozwiązania. Trzecia kwestia jest najbardziej ogólna, lecz zarazem najbardziej praktyczna. Skąd mówicie i do kogo mówicie? Mam wrażenie, że ten projekt jest jednocześnie za bardzo radykalny i za mało radykalny. Czy jest to program wyborczy dla partii utożsamianych z lewicą antykapitalistyczną (Syriza, Linke, NPA)? W takim razie jest mało realistyczny, podobnie jak mało realistyczna jest wiara w wyborczą zmianę obecnego stanu rzeczy. Jeśli jest to program pracowniczej rewindykacji, to jest z pewnością szczegółowy, zbyt oderwany od codziennych walk o płacę, bezpieczeństwo i godność. Politycznie kluczową sprawą jest dzisiaj kwestia subiektywnej i zarazem masowej interpretacji kryzysu. Jeśli ludzie zrozumieją, że za kryzys nie jest odpowiedzialny imigrant ani gej z lesbijką, a nawet, że „brukselska biurokracja” jest tu odpowiedzialna tylko pośrednio, że prawdziwym odpowiedzialnym jest kapitał i te klasy i grupy, które grzeją się w jego blasku, to politycznie wygramy ten kryzys. Jeśli wyzyskiwani i zdominowani będą artykułować swoje roszczenia do lepszego życia i adresować je tam, gdzie jest władza, to być może ten program okaże się za mało radykalny. Potrzebujemy bez wątpienia oddolnej pracy politycznej. Nie jestem jednak pewien, czy potrzebujemy dzisiaj „programu dla Europy”. Pomimo tych wątpliwości dziękuję Wam za tę inicjatywę.
Jan Sowa Ideologia niemiecka 2.0 Dla każdego i każdej, która – jak autor tego tekstu – podpisuje się pod ideałami radykalnie emancypacyjnymi, moralna słuszność postulatów przedstawionych przez towarzyszy i towarzyszki z Niemiec oraz Grecji nie ulega wątpliwości. Tak, Europa powinna być bardziej egalitarna! Tak, dług Południa (nie tylko południa Europy, ale również Globalnego Południa) powinien być poddany obywatelskiemu audytowi i w znacznej części
umorzony! Tak, polityczna integracja Unii Europejskiej powinna pójść dalej w kierunku bardziej spójnego organizmu politycznego (chociaż dla mnie, jako Polaka, hasła respektowania kulturowej różnorodności niebezpiecznie przypominają argumenty polskiej prawicy na rzecz utrzymania uprzywilejowanej pozycji Kościoła katolickiego, który stanowi „filar polskiej tradycji kulturowej”)! Tak, ustrój tej nowej Unii powinien mieć postać o wiele bardziej uczestniczącą i bezpośrednią. Itd., itp. Gorzej jest jednak ze słusznością
74
praktyczną tych propozycji, co stanowi istotny problem. Jak przekonywali Marks i Engels w Ideologii niemieckiej, komunizm nie jest przyszłym stanem czy ideałem regulatywnym, do którego należy dążyć, ale rzeczywistym ruchem znoszącym obecne społeczeństwo. To samo dotyczy wszelkiej działalności radykalno-emancypacyjnej, nawet jeśli nie określa ona siebie samej komunizmem. Problem z projektem egalitarnej Europy jest natomiast taki, że nie tylko nie jest on w tym momencie żadnym rzeczywistym ruchem, ale w takim kształcie, jaki proponują jego autorzy i autorki, nie ma szans się nim stać. Przemiany, które postulują, mają charakter w większości rewolucyjny, jednak drogą dojścia do nich ma być oddolna organizacja społeczeństwa obywatelskiego. O walce mówi się w nim tylko dwa razy – w kontekście zakładu pracy oraz walki z faszyzmem – a poza tym wątek konfrontacji z elitami kapitalistycznego świata i jego rozlicznymi mechanizmami przymusu oraz kontroli jest zupełnie nieobecny. Brzmi to jak propozycja zrobienia takiej rewolucji, która spotkałaby się z aprobatą publicystów „Süddeutsche Zeitung” czy „Gazety Wyborczej”. Swoją naiwnością przypomina to przekonania tych dziewiętnastowiecznych socjaldemokratów, socjalistów i komunistów, którym wydawało się, że jeśli tylko dostaną się do parlamentu, to szybko przegłosują koniec kapitalizmu. Historia pokazała, że żaden rzeczywisty ruch zniesienia kapitalistycznego porządku z tego się nie zrodził. Nie oznacza to bynajmniej, że dopóki czołowa konfrontacja z całością systemu nie będzie możliwa, należy siedzieć i czekać na dogodny moment. Trzeba działać, ale do tego potrzebny jest taki plan i takie postulaty, które dałoby się zrealizować w jakimś rzeczywistym ruchu. Główny powód nierealistycznego charakteru niemiecko-greckich propozycji leży w ich zbyt maksymalistycznym charakterze jak na możliwości jakichkolwiek istniejących obecnie lub mających szansę zaistnieć w najbliższym czasie krytyczno-emancypacyjnych grup czy organizacji. Tak rozległy horyzont łatwo jest ogarnąć myślą, trudno jednak działaniem. Nawet kapitalistyczne elity, dysponujące gigantycznymi możliwościami praktycznego działania, nie są w stanie dokonać równie totalnego przekształcenia rzeczywistości społeczno-politycznej według własnych wyobrażeń, czego dowód stanowią nieustające kryzysy, walki i powstania w różnych miejscach systemu-świata.
Jakikolwiek plan działania w skali całej Unii Europejskiej musi brać pod uwagę radykalnie odmienne historie i sytuacje różnych społeczeństw UE. Europa Środkowo-Wschodnia jest pod tym względem inna zarówno od południa, jak i od zachodu Europy. Większość krajów regionu ma za sobą traumatyczne doświadczenie silnych walk i konfliktów społecznych w drugiej połowie XX wieku. Jest to jeden z głównych powodów stosunkowo słabej mobilizacji społecznej (np. w Polsce we wrześniu tego roku po raz pierwszy od prawie 25 lat przez stolicę przeszła demonstracja zbierająca więcej niż 20 tysięcy uczestników; takich, którym udało się w tym okresie zebrać 10 tysięcy, było może kilka). Ludzie nie chcą walczyć na ulicach za wspólną sprawę, bo to już robili oni, ich rodzice lub dziadkowie. Chcą mieć pracę, mieszkanie, samochód i telewizor. Co gorsza, Europa Środkowo-Wschodnia jest wciąż, nawet po kryzysie Południa i stosunkowo dobrej koniunkturze w tzw. Nowej Europie, najbiedniejszą częścią Unii. Dla przykładu minimalna emerytura w Grecji wynosi teraz 450 euro, w Polsce 190 euro, minimalna pensja w Grecji to 680 euro, w Polsce 370 euro (a w Rumunii 150 euro). Te różnice nie są amortyzowane przez odpowiednio niższe koszty życia w Europie ŚrodkowoWschodniej. Dla przykładu, średnia cena metra kwadratowego mieszkania w Berlinie wynosiła we wrześniu 2013 roku 1500 euro, w Hamburgu 2200 euro, w Warszawie 1900 euro, w Atenach 1900 euro, a w Bukareszcie 1200 euro (dane „The Wall Street Journal” oraz „Forbes”). Każdy trzeźwo nastawiony materialista przyzna, że w tej sytuacji nie ma szans na jakąkolwiek solidarność mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej w walce o poprawę losu południa Europy, bo los ten i tak jest wciąż lepszy niż to, z czym musi zmagać się przeciętny Polak, Słowak, Litwin czy Rumun. Jeszcze mniejsza jest szansa na zmobilizowanie środkowo-wschodnich Europejczyków do walki przeciw polityce zaciskania pasa w Niemczech. W ich powszechnym przekonaniu Niemcy są tak grubi, że odchudzanie wyjdzie im nawet na zdrowie. Niezależnie od tego, czy podobny brak solidarności uznamy za słuszną ocenę sytuacji czy niefortunny przykład fałszywej świadomości, jest on jednak społecznym faktem, z którym musi liczyć się każda realistycznie nastawiona propozycja wspólnego, pan-europejskiego działania. Niestety, manifest towarzyszy i towarzyszek z Niemiec oraz Grecji zupełnie nie bierze tego pod uwagę.
Nie chcę, aby moja krytyka była wyłącznie destruktywna, proponowałbym więc wybrać z dziewięciu punktów manifestu coś najistotniejszego i skoncentrować się na tym celu, zamiast walczyć jednocześnie o likwidację strefy Schengen, zablokowanie przepływów kapitału, emisję euroobligacji, wyrównanie warunków pracy itd. Celem, do którego należałoby dążyć w pierwszym rzędzie, jest demokratyczna reforma ustroju parlamentarnego i jego przekształcenie w demokrację bardziej uczestniczącą i bezpośrednią. Jest to cel nie tylko najistotniejszy, ale wbrew temu, co mogłoby się wydawać, stosunkowo łatwy do osiągnięcia, ponieważ panująca ideologia przygotowała już pod ten ruch podatny grunt (powszechna afirmacja samorządności, samostanowienia, suwerenności ludu itp.). Tu widzę pole działania dla chytrości rozumu historycznego i szansę na postępowo-emancypacyjne wykorzystanie mechanizmów i ideologii
społeczeństwa obywatelskiego, a nie np. we wprowadzaniu euroobligacji. Nota bene, słabością Manifestu jest również wewnętrzna sprzeczność jego postulatów: konieczność finansowania długu publicznego poprzez emisję obligacji wynika ze zbyt niskiego opodatkowania bogatych. To jest właśnie dziura, którą trzeba łatać poprzez solidarne zadłużanie całego społeczeństwa. Gdyby udało się wprowadzić w życie propozycje podatkowe zawarte w manifeście (silnie progresywny podatek dochodowy, opodatkowanie spadków itd.), emisja obligacji nie byłaby już potrzebna. Ta niespójność to kolejny dowód nierealistycznego charakteru manifestu: jego punkty nie opisują żadnego konkretnego planu działania, ale stanowią jedynie sumę różnych moralnie słusznych postulatów (w tym sensie oczywiście wspólne euroobligacje dla całej strefy euro byłyby bardziej sprawiedliwe niż status quo).
Ewa Miszczuk Jaskółki zmiany Problemy ekonomiczne i społeczne występujące w każdym kraju europejskim dotykają polskie społeczeństwo w szczególnym stopniu. Największy dramat i – powiedzmy to głośno – wielka niesprawiedliwość wynika z tego, że pomimo że nasza gospodarka w ostatnich latach rozwijała się dość dynamicznie, a nawet ponoć ominął nas kryzys gospodarczy, zwykli obywatele żyjący w Polsce należą do najuboższych w Europie. Zamiast bogacić się lub chociaż dążyć do stabilizacji, cały czas doświadczamy pauperyzacji i pogorszenia warunków życia. Gdzie leży przyczyna? W niesprawiedliwej redystrybucji wypracowanego dochodu oraz w niesymetrycznych stosunkach pracy i własności. Kiedy polskie elity mówią o ocalonej od kryzysu gospodarczego Polsce − „zielonej wyspie”, mam przed oczami tych, na których barki zrzucono koszty ekonomiczne i społeczne rzekomego cudu gospodarczego. Polscy pracodawcy wyszli obronną ręką, gdyż płacą jedne z najniższych pensji w Europie, a pracownicy są najczęściej, w porównaniu do innych krajów UE, zatrudniani na umowach cywilno-prawnych lub w ramach innych elastycznych form zatrudnienia. „Elastyczni” pracownicy nie
mają prawa ani do płacy minimalnej (znów – jednej z najniższych w UE), do urlopów, opieki zdrowotnej ani świadczeń socjalnych. Znaczna i coraz większa część zatrudnionych pozbawiona jest prawa do ubezpieczenia zdrowotnego, nie odprowadza składek emerytalnych i rentowych. Pod koniec 2012 roku na 15,6 miliona aktywnych zawodowo Polaków tylko 8,6 miliona miało podpisane tradycyjne umowy o pracę na czas nieokreślony, a około miliona osób pracowało na umowach zlecenie lub o dzieło, najmniej korzystnych dla pracowników. Poziom bezrobocia sięgał pod koniec pierwszego półrocza 2013 roku około 13%, ale jest to tylko bezrobocie rejestrowane, nie uwzględniające rzeszy osób, które zarobkują w „szarej strefie” albo tracą prawo do statusu osoby bezrobotnej jako zatrudnione na umowę zlecenie czy o dzieło. Jednocześnie statystyki pokazują, że pracujemy najciężej i najdłużej, niemal na granicy sił. Trudno jest też skutecznie walczyć o poprawę tej sytuacji, skoro zaledwie około sześciu na stu dorosłych Polaków, czyli 12% pracowników najemnych, jest zrzeszonych w związkach zawodowych. Tak niski poziom uzwiązkowienia pokazuje, jak słabe, pozrywane są więzi społeczne i jaka jest kondycja polskiej demokracji.
75
76
Lewicowość i jej wartości (równość, sprawiedliwość społeczna) kojarzone są w Polsce z tzw. „realnym socjalizmem” czy też „komuną” – propagandowym straszakiem wykorzystywanym przez obecne elity polityczne i biznesowe, by pokazać, że dla kapitalizmu nie ma alternatywy, a do „komuny” nie ma powrotu. Pomimo to, a może właśnie z tego powodu, przedstawienie przekonującej, demokratycznej i prospołecznej alternatywy uważam za obowiązek lewicy w Polsce i w Europie. Z przedstawionych w Proklamacji na rzecz egalitarnej Europy postulatów najbardziej przekonujące są te, które powodują przewartościowanie poprzez wyraźne zaakcentowanie lewicowości projektu. Chodzi przede wszystkim o położenie nacisku na ujednolicenie i poprawę warunków pracy (punkt 2), „przywrócenie godności” ludzi, poprawę opieki socjalnej (punkt 3), w miejsce kapitalistycznego nastawienia na zyski i zwiększania „wydajności”, bez względu na ponoszone koszty społeczne. Drugi kluczowy postulat dotyczy upaństwowienia inwestycji oraz strategicznych gałęzi gospodarki (pkt 5) oraz „przywrócenia własności dóbr publicznych” (pkt 6), co z kolei pozostaje w opozycji do neoliberalnego kultu własności prywatnej oraz nacisku na „prywatyzację” sektora publicznego i spółdzielczego. Lewicowy kodeks wartości powinien być wyraźnie wyartykułowany i poddany dyskusji, ponieważ może on nadać sens masowym protestom oraz innym powszechnym działaniom ukierunkowanych na zmiany. Ze względu na wskazane trudności gospodarcze, społeczne i świadomościowe, prospołeczne zmiany w Polsce wydają się trudne,
a czasem wręcz niemożliwe. Od niedawna również nad Polską krążą jaskółki dające nadzieję na zmianę świadomości społecznej, a w konsekwencji – na skuteczne dążenie do równości i sprawiedliwości. Od 11 do 14 września 2013 roku w Warszawie odbyły się Ogólnopolskie Dni Protestu, zorganizowane przez trzy największe związki zawodowe: Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych, Forum Związków Zawodowych i Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność”. Zrzeszeni w tych i innych organizacjach domagali się poprawy warunków na rynku pracy, a przede wszystkim żądali wycofania niekorzystnych zmian w Kodeksie pracy wprowadzonych w czerwcu tego roku oraz obniżenia wieku emerytalnego. W sobotę 14 września przez Warszawę przeszła kilkusettysięczna demonstracja, największa od czasu wprowadzenia kapitalizmu w Polsce, czyli od ponad dwóch dekad. Byliśmy rzeką ludzi płynącą w poczuciu wspólnoty, siły i wiary w możliwość zmiany. Dołączyliśmy w ten sposób do innych społeczeństw, które wcześniej podniosły głowy i zjednoczyły się w walce o swoje prawa. Daje to nadzieję na dalsze działania na szerszym froncie, ale potrzebujemy przekonującej wizji, potrzebujemy zmiany systemu społecznych, ekonomicznych i politycznych wartości oraz praktycznych propozycji rozwiązania palących problemów społecznych. Bez takiej wizji, bez takich konkretnych projektów gromadząca się energia społeczna zostanie zmarnowana. Proklamację postrzegam jako zbiór wstępnych propozycji, jako zaproszenie europejskiej lewicy do współpracy nad wizją przekładalną na skuteczne działania.
Marcin Starnawski Tak, ale… Proklamacja na rzecz egalitarnej Europy wydaje się spełniać „strukturalne” minimum wymagań, jakie zwykle stawia się manifestom progresywnej zmiany społecznej: prezentuje uhistorycznioną analizę sytuacji, nakreśla problemy do rozwiązania, krytykuje błędy lewicy, a przede wszystkim proponuje wizję zmian, i to w polemice z rozwiązaniami, które autorzy uznali za niebezpieczne lub niewykonalne. Trudno powiedzieć, by zawarto w nim propozycje całkowicie nowe, gdyż omówione w apelu kwestie pojawiały się w ostatniej dekadzie – w takiej czy innej formie, z większą lub mniejszą szczegółowością – w podobnych dokumentach formułowanych przez europejskie organizacje i ruchy społeczne, m.in. w kręgach Europejskiego Forum Społecznego. Nowy natomiast wydaje się kontekst – niespotykana wcześniej niepewność co do przyszłości „strefy euro” czy wręcz całej konstrukcji Unii Europejskiej. I choćby z tego względu próbę nakreślenia całościowej alternatywnej wizji „ładu europejskiego” warto przyjąć pozytywnie. Poniższe uwagi, ograniczone do kilku problemów, mają więc charakter uzupełnień, pytań i wątpliwości, a nie całościowej krytyki. Być może jednocześnie siłą i słabością dokumentu jest to, że ogranicza się do regionu pokrywającego się z granicami UE. Siłą – bo trzymając się ściśle określonych ram geograficzno-instytucjonalnych, może uniknąć zarzutu o formułowanie abstrakcyjnej „globalnej utopii”. Słabością – bo nieuchronnie nasuwają się pytania o stosunki przyszłej „Republiki Federalnej Europy” z jej europejskim i pozaeuropejskim otoczeniem. Mimo że „Europę” w dokumencie określa się jako imperialist superpower, brak odniesień zarówno do przeszłości kolonialnej (na tym tle idealizacja europejskiego modelu welfare state wydaje się nazbyt jednostronna), jak i bardziej współczesnych mechanizmów dominacji neokolonialnej UE, np. Economic Partnership Agreements. Dobrze, że autorzy kładą duży nacisk na ukazanie wewnątrzunijnej polaryzacji między państwami „rdzenia” i „peryferiami”, jednak przypadek Europy Wschodniej, a zwłaszcza Polski, wydaje się bardziej problematyczny. Klasy panujące Polski, w tym elita polityczna od prawicy po „postkomunistyczną” lewicę,
należały i należą do głównych promotorów neoliberalnego modelu zarządzania kapitalizmem, przenosząc na grunt ponadnarodowy rozwiązania przyjęte w kraju (na aktywną rolę polskich elit w neoliberalizacji czy też „amerykanizacji” modelu europejskiego zwracał uwagę zmarły niedawno ekonomista Tadeusz Kowalik). Warto przypomnieć w tym kontekście chociażby ich poparcie dla Dyrektywy Bolkesteina w 2006 r. Na gruncie polityki zagranicznej zaś prawicowe i centrolewicowe rządy Rzeczpospolitej Polskiej stały się wiodącym w Europie agentem imperializmu amerykańskiego: udział w wojnach afgańskiej i irackiej, plany budowy amerykańskiej „tarczy antyrakietowej”, sprawa łamania praw człowieka w kontekście „wojny z terroryzmem” itd. Autorzy sporo miejsca poświęcają analizie i propozycjom dotyczącym regulacji kapitału finansowego, można jednak odnieść wrażenie, że marginalizują kwestie związane z sektorem szeroko rozumianej produkcji (towarów i usług). Pojawia się kilka bardzo ogólnych uwag w sprawie przeobrażeń własności środków produkcji, choć nie bardzo wiadomo, przez kogo i na jakim poziomie nacjonalizacja czy też uspołecznienie miałyby być dokonywane. Jak zapobiec przechwytywaniu uspołecznionych podmiotów (np. wspomnianych w tekście koncernów medialnych) przez nowe grupy interesów? W jaki sposób miałoby się dokonać uspołecznienie wielonarodowych korporacji? Jak miałyby zostać rozstrzygnięte kwestie praw własności intelektualnej, tak silnie angażujące opinię publiczną chociażby w kontekście ACTA? W jednej z najbardziej kluczowych dla demokratyzacji spraw – podmiotowości i praw pracowników – autorzy ograniczają się do ogólnych uwag na temat standaryzacji warunków i czasu pracy oraz wynagrodzeń. Brak jednak jakiejkolwiek próby nakreślenia wizji demokracji i samorządności pracowniczej oraz możliwości sfederalizowanego racjonalnego planowania w zakresie inwestycji, priorytetów produkcyjno-usługowych, wielkości produkcji itd. Można też postawić pytanie: czy system, w którym dysproporcje płac kształtują się w skali 1:10 czy nawet 1:5, to już system „egalitarny”? Jaka miałaby być zasada ustanawiania takiej nierówności: czy
77
oparta na kapitalistyczno-hierarchicznej merytokracji (jedynie nieco ograniczonej) czy na jakiejś innej zasadzie społecznej użyteczności/ ważności różnych rodzajów pracy, stanowisk i sektorów?
78
Z tą ostatnią sprawą wiąże się, wspomniana w dokumencie, kwestia nieodpłatnej „pracy reprodukcyjnej” (choć praca domowa i różne formy pracy nienajemnej mają też produkcyjny charakter). Znów pojawiają się jednak pytania. Na jakiej podstawie wartość takiej pracy byłaby obliczana? W jaki jednak sposób ta praca miałaby być wynagradzana? Czy miałyby towarzyszyć jej instytucjonalne mechanizmy (jakie?) zapewniające bardziej sprawiedliwy/ równomierny podział pracy między płciami? Wreszcie: na ile możliwe jest osiągnięcie politycznego konsensusu w tej kwestii, chociażby w samym ruchu feministycznym, który od co najmniej 40 lat pozostaje zróżnicowany w sprawie statusu pracy domowej, a tym bardziej zasadności jej wynagradzania? Bardziej niż na sposób produkcji bogactwa dokument kładzie nacisk na jego redystrybucję, mając na uwadze bezpieczeństwo socjalne jako warunek godnego życia. Nie wiadomo jednak, czy sformułowanie basic universal social security należy rozumieć jako ogólną zasadę czy jako konkretną propozycję odnoszącą się do tzw. powszechnego dochodu podstawowego, obywatelskiego lub gwarantowanego (warto pamiętać, że w kręgach lewicy antykapitalistycznej koncepcji tej nie można traktować jako konsensusu, bywa bowiem krytykowana np. przez zwolenników pełnego zatrudnienia). Co więcej, dokument mało mówi o samych mechanizmach finansowania owej redystrybucji, ograniczając się do skromnego akapitu o podatkach, jednak brak jest dokładniejszej wizji opodatkowania firm, brak rozwinięcia koncepcji „progresywnego podatku spadkowego” (progressive taxation of
inheritances), nie wiadomo też, jaki jest stosunek autorów do podatku dochodowego oraz podatków konsumpcyjnych. Na poziomie polityczno-instytucjonalnej realizacji programu mowa jest o konstytucji, jednak nie wiadomo, jak miałaby być ona ustanowiona ani tym bardziej w jakim trybie konsultowana. Niezbyt jasne jest, w jaki sposób przebiegałyby powiązania pomiędzy poziomem ponadnarodowej federacji a silnie przez autorów akcentowaną „demokracją bezpośrednią” czy „oddolną”. W apelu ani razu nie padają słowa „rasizm” i „ksenofobia”, choć zjawiska te należą do zasadniczych przyczyn oraz najbardziej konstytutywnych cech historycznej i obecnej potęgi Europy (od niewolnictwa i nietolerancji religijnej, poprzez kolonializm, antysemityzm, po islamofobię, dyskryminację Romów i represje wobec imigrantów). Autorzy – bardzo pobieżnie i nieco na zasadzie przekonywania przekonanych – podnoszą tyleż słuszny, co daleki od precyzji postulat zniesienia systemu Schengen w zakresie kontroli granic. Wydaje się, że w obliczu wciąż wzbierającej fali nacjonalizmów i euroszowinizmu, argumentacja na rzecz praw migrantów i uwolnienia przepływu ludzi spoza granic obecnej UE zasługuje na rozwinięcie. Choć w części zawierającej polityczną analizę sytuacji autorzy pokazują, jak ugrupowania skrajnej prawicy zdobywają zwolenników rozczarowanych neoliberalizmem, jedno z najważniejszych bieżących pytań (zwłaszcza w kontekście przywołania w dokumencie „europejskiego dziedzictwa oporu antyfaszystowskiego” z lat 40. XX w.) brzmi: czy, w jaki sposób i na ile trwale program zawarty w Proklamacji na rzecz egalitarnej Europy może przeciwdziałać zagrożeniu w postaci nowego faszyzmu lub innego rodzaju populizmu prawicowego i autorytaryzmu?
Plakaty udostępnione przez artystów do rozpowszechniania: http://www.kraplya.com/downloads
Jiftlik znika z powierzchni ziemi Fotoreportaż Wyburzanie domów i przymusowe eksmisje są jedną z najbardziej haniebnych praktyk stosowanych przez Izrael na okupowanych terytoriach palestyńskich
Sławomir Rzewuski 22 listopada 2013 Na miejscu dwa buldożery, policja, wojsko, izraelscy pracownicy wynajęci do opróżniania domów i jacyś faceci w ciemnych okularach. Domy w tej okolicy najczęściej zbudowane są z bardzo lichych materiałów i wywracają się jak domki z kart. Cała akcja trwa zaledwie kilkanaście minut. Po rozjechaniu domu kierowcy buldożerów starają się ten zawalony materiał jak najdokładniej zniszczyć, aby nie nadawał się do ponownego użycia. Rodzina i sąsiedzi odgrodzeni kordonem żołnierzy obserwują bezsilnie, jak kolejny raz wali im się świat. Dwie rodziny – Awad Kaabnh i Ali Kaabnh: czternaście osób bez dachu nad głową. Po wszystkim woła nas Samet (sąsiad). Podbiegamy do samochodu. Okazuje się, że to nie koniec. Robię jeszcze kilka zdjęć z ulicy, jak pakują buldożery na samochody. Śledzimy konwój i kilkaset metrów dalej sytuacja się powtarza. Na miejscu wszyscy się uwijają, by uratować jak najwięcej sprzętów z domu. Zastanawiam się, gdzie są aktywiści: czemu nie ma ludzi na dachu? Czemu nie ma biernego oporu? Czuję, że idzie im za łatwo. Zgliszcza. Sood Kaabnh – dwanaście osób pozostaje bez dachu nad głową. Ponownie śledzimy konwój. Niestety, gdzieś nam zniknęli. Kilka telefonów i już biegniemy przez pole do następnego domu. Ponownie następuje ratowanie sprzętów i kawałków domu, dających się ewentualnie oderwać.
Jeden z mieszkańców walczy, aby uratować drzwi. Żołnierze nie pozwalają obejść budynku i nie wpuszczają za kordon. Na tyłach spora ekipa gorączkowo stara się uratować metalowy dach palestyńskiej wersji obory. Kobiety zgromadzone wokół zbiornika na wodę głośno płaczą. Nie mam sumienia zrobić im zdjęcia. Podchodzi do mnie jedna z nich – starsza – i ze łzami w oczach wskazuje swój dom. Mówi: to grzech. Soliman Tawfeqm: trzynastu członków rodziny. To było ostatnie wyburzenie tego dnia. *** Jiftlik to wioska położona w Dolinie Jordanu w strefie C (pod kontrolą izraelską). Wyburzanie domów i przymusowe eksmisje są jedną z najbardziej haniebnych praktyk stosowanych przez Izrael na okupowanych terytoriach palestyńskich. Jesteśmy świadkami etnicznej czystki, która przez rząd izraelski określana jest mianem judaizacji. Zinstytucjonalizowana polityka ma za zadanie zmienić etniczną, religijną i rasową kompozycję objętej nią populacji, czyli Palestyńczyków zamieszkujących strefę C okupowanego Zachodniego Brzegu i Wschodniej Jerozolimy. 10 grudnia 2013, w dzień przed nadchodzącymi ulewami w Dolinie Jordanu, izraelskie siły okupacyjne ponownie zniszczyły dom Soliman Tawfeqm. Namiot i zagroda dla zwierząt zostały odbudowane przez rodzinę, sąsiadów oraz palestyńskich i zagranicznych aktywistów tego samego dnia. Fotografie autora
79
Statystyczna reakcja na działania w przestrzeni W spektaklach Rimini Protokoll występują pensjonariuszki domu spokojnej starości, pracownicy zakładu pogrzebowego, strażacy, policjanci, kontrolerzy ruchu lotniczego, dyplomaci, żołnierze, kierowcy ciężarówek, nastolatkowie. Głównym celem jest oddanie głosu „normalnym ludziom”, opisanie przez nich osobiście ich własnych problemów oraz warunków życia w miastach, z których pochodzą.
Katarzyna Lemańska, Karolina Wycisk 84
Rimini – to nazwa włoskiej miejscowości nad Morzem Adriatyckim, znana z landszaftów lazurowych pejzaży zamieszczanych w ofertach biur podróży. Być może o jednym z nich rozmawiała któregoś wieczoru trójka znajomych, ale nie w kontekście wspólnej wycieczki, tylko rosnącego zainteresowania niemieckich turystów wczasami nad północnym Adriatykiem w okresie zamieszek w Genui. Helgard Haug, Stefan Kaegi i Daniel Wetzel – absolwenci Instytutu Teatrologii Stosowanej w Giessen – byli już wtedy współpracownikami, ale nie funkcjonowali pod wspólną nazwą. Kolejny projekt Deutschland 2 postanowili wyprodukować pod własną marką. Spodobała im się nazwa włoskiego miasta, do tego dołączyli określenie, które mogłoby charakteryzować sposób prowadzenia narracji w ich spektaklach – Protokoll, czyli protokół. Wcześniej kolektyw artystyczny działał w rozmaitych konfiguracjach: jako Ungunstraum (w skład zespołu wchodzili Marcus Dross, Helgard Haug, Daniel Wetzel) lub Hygiene Heute (Bernd Ernst, Stefan Kaegi) – nazwa była oznaką sprzeciwu wobec kurzu, jakim pokryty był niemiecki teatr1. Jako Rimini Protokoll przyświeca im podobny cel – usunięcia z myślenia o teatrze zaśmiecających go schematów i nawyków. Może dlatego grupa tak chętnie wychodzi poza budynek teatralny, gdzie nie obowiązuje tradycyjny podział na wykonawców i widzów, gdzie performerami stają się przechodnie, a obszarem działania – nieoczywiste miejsca na mapie miasta.
Ludzie Twórcy Rimini Protokoll nie pracują na stałe z żadnym zespołem aktorskim, aktorzy zapraszani są w wyjątkowych sytuacjach – w zastępstwie za „ekspertów”. Kolektyw używa tej nazwy na określenie specjalistów w wybranej dyscyplinie, zawodzie, wyróżniających się bogatym doświadczeniem, których zaprasza do swoich projektów. Ekspertami mogą być pensjonariuszki domu spokojnej starości, pracownicy zakładu pogrzebowego, strażacy, policjanci, kontrolerzy ruchu lotniczego, dyplomaci, żołnierze, członkowie klubu sportowego, konstruktorzy kolejek, kierowcy ciężarówek, nastolatkowie. W zależności od tematyki przedsięwzięcia w pracach zespołu biorą udział eksperci z konkretnej dziedziny. W spektaklach, instalacjach, spacerach performatywnych czy słuchowiskach bazują oni na scenariuszu, który jest efektem rozmów o ich własnych biografiach, przeprowadzanych na castingach przez Haug, Kaegiego i Wetzela. Działania z wybraną grupą mają charakter indywidualny i jednorazowy – kończą się wraz z finałem projektu. Okazja, aby stać się „ekspertem od codzienności”, jest niepowtarzalna, dlatego tak wiele osób zgłasza się na rozmowy próbne organizowane każdorazowo do nowego spektaklu. Oprócz działań Helgard Haug prowadzonych na mniejszą skalę (np. instalacja-układanka ogromnej mapy Berlina) realizowane są produkcje także z dużym rozmachem. To zwłaszcza te, które aranżują nieużywaną przestrzeń, np. lotnisko
w Brunswick (uczestnicy Brunswick Airport oprowadzani są po lotnisku i słuchają historii osób związanych z tym miejscem) czy salę obrad parlamentu w Bonn (w Deutschland 2 mieszkańcy dawnej stolicy biorą udział w posiedzeniu parlamentu, sami zostając jego tymczasowymi członkami), tak że ponownie zyskuje ona znaczenie. Wyjazd do rozdzielni prądu we Frankfurcie, wizyta z widzami w sądzie, wycieczka na motocyklach, spacery z przewodnikiem audio po mieście, obserwowanie jego centrum z dziesiątego piętra wieżowca albo targowiska z balkonu pobliskiego kina – wszystkie te atrakcje przygotowuje dla swojej publiczności Rimini Protokoll. W zamian oczekuje od widzów aktywnej postawy i zaangażowania. Dobrze widać to na przykładzie jednego z najnowszych projektów – Situation Room z 2013 roku. Instrukcje Performans odbywa się w kilkunastu pomieszczeniach budynku. Uczestnicy dostają słuchawki i iPAD-y – ich zadaniem jest podążać po śladach nieobecnego rozmówcy, którego ruchy i opowieść zarejestrowane zostały na filmie. Anektowanie przestrzeni budynku odbywa się tu równolegle z „odtwarzaniem” historii zaproszonych do projektu ekspertów różnych narodowości. Biografie tych osób mają jakiś związek z przemysłem zbrojnym – są wśród nich pakistański adwokat poszkodowanych podczas amerykańskiego bombardowania, fotoreporter dokumentujący interwencję sił niemieckich w Afganistanie, chirurg pracujący w szpitalu wojskowym, społeczny aktywista walczący o wolność, uchodźca, a nawet haker. Uczestnicy przez siedem minut wykonują polecenia snajpera albo pilota helikoptera (znajdź drzwi, połóż się, popatrz w lustro), a przez kolejne – słuchają historii młodocianego żołnierza lub rannego na froncie. Nie chodzi jednak o wzbudzenie empatii u widzów – dystans budowany jest za pomocą mediów i nieobecności mówiących. Widzowie-uczestnicy nie mają wczuwać się w daną historię, ale zrozumieć różne punkty widzenia, dostępne opcje i możliwe zachowania. Dzięki temu mogą lepiej uświadomić sobie, jak wygląda codzienność mieszkańców Gazy, Syrii czy Pakistanu i z coraz większym trudem przychodzi im wówczas
jednoznaczne wartościowanie na dobrych i złych, wrogów i ofiary. Jak podkreślają twórcy projektu, dzisiaj bronią jest nie tylko ostra amunicja, ale internet i inne media też mogą zostać użyte przeciwko ludziom. Situation Room nie jest jednak zabawą w wojnę na iPadzie. Działającymi w przestrzeni performerami są uczestnicy wydarzenia, obserwowani przez siebie nawzajem i wchodzący w interakcje. Za ich zachowaniami stoją wybory dokonane już wcześniej przez ludzi, których oglądamy na monitorach, a kiedy mowa o sytuacjach ekstremalnych, takich jak wojna, cała gra przestaje mieć charakter niepoważny. Mapowanie Situation Room to tylko jeden z projektów o charakterze performatywnej, wymuszającej aktywność widzów instalacji. Oprócz form eksperymentalnych poza budynkiem teatralnym Rimini Protokoll organizuje spektakle z ekspertami, a członkowie kolektywu prowadzą również działalność kuratorską. Stefan Kaegi był kuratorem idiomu Akcje Azjatyckie / Asian Investments na Malta Festival Poznań 2012, podczas którego był prezentowany spektakl Bodenprobe Kasachstan w jego reżyserii. Wcześniej temat Bliskiego Wschodu i dystrybucji ropy naftowej artysta podjął w filmie Cargo Asia. W 2010 roku Szwajcar nakręcił dokument o dwóch japońskich kierowcach ciężarówek, dostawcach przejeżdżających najpopularniejszym azjatyckim szlakiem handlowym – przez Japonię, Singapur i Chiny. Bardzo często projekty Rimini Protokoll nawiązują do siebie, stanowią kontynuację. Kilka lat wcześniej, w 2006 roku, powstał projekt Cargo Sofia. Pięćdziesięciu widzów odbywało półtoragodzinną podróż we wnętrzu ciężarówki. W przyczepie zamontowano widownię, a jedna z bocznych ścian była oszklona, aby publiczność mogła przez nią oglądać zmieniający się krajobraz miasta produkcyjnego: magazynów, stref rozładunkowych, placów fabrycznych i hurtowni. Z każdą z tych przestrzeni była związana opowieść jednego z ekspertów – przedstawicieli niemieckich dyspozytorów mięsa, policjantów z drogówki, polskich hodowców warzyw, emigrantów zatrudnionych w porcie. Cargo Sofia zrealizowane zostało w wielu europejskich
85
86
miastach: w Awinionie, Lublanie, Warszawie, Zagrzebiu, Rydze, Belgradzie, Madrycie, Wiedniu, Kopenhadze, Paryżu i innych. Tytuły poszczególnych odsłon wskazują na trasę: z Sofii do danego miejsca. Ciężarówkę zawsze prowadziło dwóch bułgarskich zawodowych kierowców. Zmieniały się jednak tematy i sposób „oprowadzania po mieście”. W Cargo Sofia-Warszawa podróż zaczynała się przy alei Szucha, a potem przejeżdżano przez najważniejsze punkty centrum stolicy: rondo Charlesa de Gaulle’a, plac Grzybowski, obok Pałacu Kultury i Nauki, aż do dzielnic przemysłowych. Eksperci nie tylko opowiadali o mieście, lecz także zapraszali widzów do wyjścia z ciężarówki, poznania miasta w sposób sensualny, nie tylko intelektualny (nie wyłącznie dzięki jego artefaktom, ale przez postrzeganie miasta jako dzieła sztuki). Jedną z ekspertek warszawskiej odsłony Cargo była Joanna Rajkowska, opowiadająca o instalacji publicznej Dotleniacz oraz projekcie Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich, którego najbardziej rozpoznawalnym elementem jest sztuczna palma na rondzie de Gaulle’a. Za pomocą swoich opowieści przewodnicy stali się aktorami i współtwórcami przedstawienia. Ich historie przeplatały się ze sobą lub „biegły” polifonicznie, czasami bohaterowie stawali się chwilowymi narratorami nieswoich monologów (asystentka Stefana Kaegiego opowiadała o zatrzymaniu reżysera przez policję, która dała mu pouczenie – widzowie obserwowali tę sytuację przez szybę, ale nie słyszeli, co dzieje się na zewnątrz). W Cargo ekspertami
Call Cutta, fot. Rimini Protokoll
byli także kierowcy porozumiewający się z widzami za pomocą mikrofonów i głośników. Na oszklonej ścianie zamontowano ruchome ekrany-rolety, na których wyświetlano filmy: relacje kierowców, m.in. z trasy z Europy, historię firmy transportowej Willi Betz czy przejażdżki po mieście – tu i teraz. Miasto Podobnie jak w poprzednich projektach, Kaegiego interesowały nie tylko historie ludzi i zainicjowanie wspólnoty, lecz także tematy społeczno-ekonomiczne. Głównym celem Rimini Protokoll jest zawsze oddanie głosu „normalnym ludziom”, opisanie przez nich osobiście ich własnych problemów oraz warunków życia w miastach, z których pochodzą. Zaproszeni do projektów amatorzy są przedstawicielami różnych narodowości, wyznań, zawodów, przekonań politycznych. Członkowie kolektywu Rimini Protokoll wskazują na szczególną rolę multikulturowości w społeczeństwie obywatelskim, a w performansach rozgrywanych w przestrzeni miast mierzą się z wybranym tematem (globalizacji, imigracji, polityki) od własnego podwórka – najczęściej realizują projekty w Berlinie i tam szukają swoich ekspertów. Ich wspólny projekt z 2011 roku, 50 Aktenkilometer, to specyficzne multimedialne „słuchowisko miejskie” oparte na niepublikowanych dokumentach Stasi, które wydostały się z archiwów na ulice Berlina2. Poproszono wówczas sto osób, aby zrelacjonowały na dyktafonie obserwacje
100% Kraków, fot. Krakowskie Reminiscencje Teatralne 100% Kraków, fot. Krakowskie Reminiscencje Teatralne
ze spaceru po mieście. Uczestnicy chodzili w słuchawkach po centrum Berlina wyposażeni w telefony z usługą GPS. Za pomocą pobieranej z Internetu aplikacji odsłuchiwali wybrane fragmenty dokumentów z archiwum Stasi – w zależności od trasy, którą wybrali (monitorowanej przez organizatorów dzięki usłudze GPS). Był to projekt podobny do jednego z najbardziej znanych performansów kolektywu, Call Cutta z 2005 roku w reżyserii Haug, Kaegiego i Wetzela. W tej „międzykontynentalnej grze telefonicznej” widz łączył się za pomocą telefonu komórkowego z pracownikiem call center w Kalkucie w Indiach. Hinduski operator prowadził uczestnika po dzielnicy Kreuzberg w Berlinie – miejscach związanych z pamięcią o bojowniku o wolność o nazwisku Subhasa Chandra Bose, który mieszkał w Berlinie w latach czterdziestych XX wieku. Telefoniści z call center oprowadzali po mieście (udzielali precyzyjnych wskazówek, podobnych do poleceń GPS: „skręć w prawo”, „za sto metrów skręć w lewo”, „kieruj się na północny zachód”), w którym nigdy nie byli, przeplatając rozmowę opowieściami o Indiach (ich kulturze, historii czy buntach przeciwko brytyjskiemu kolonializmowi). Między operatorami a uczestnikami tworzyła się wyjątkowa więź – mimo różnic kulturowych w historii obu narodowości można dostrzec zbieżności. To nie była wyłącznie podróż po mieście (wzbogacona o perspektywę Innego czy Obcego), ale doświadczenie wspólnotowe (dopiero pod koniec spaceru berliński widz mógł zobaczyć
swojego przewodnika na ekranie laptopa znajdującego się na wystawie sklepu komputerowego). Był to projekt metateatralny o roli reprezentacji (widzowie nie mieli do czynienia z żywym aktorem, ale jego głosem), partycypacji (współuczestnictwa w performansie), a także percepcji (zapośredniczenia obecności za pomocą medium i nowego spojrzenia na miasto). W 2008 roku Rimini Protokoll wyprodukowało Call Cutta in a Box – widzowie nie spacerowali po mieście, ale sami wcielali się w rolę pracowników call center. Projekt dotyczył problemu globalizacji. Statystyka W Polsce miastami szczególnie chętnie mapowanymi przez Rimini Protokoll są Kraków, Poznań i Warszawa. W 2003 roku Stefan Kaegi rozpoczął pracę nad pierwszym projektem w Krakowie – powstał wtedy Skrót, czyli Krakau Files. Po dziesięciu latach, w ramach Krakowskich Reminiscencji Teatralnych, grupa zrealizowała scenariusz 100%..., w którym w miejsce trzykropka wpisuje się miasto, gdzie akurat realizowany jest projekt (w 2008 roku jako pierwsze powstało 100% Berlin, potem projekt realizowany był m.in. w Melbourn, Londynie, Atenach, Tokio). Skrót miał charakter gry miejskiej – uczestnicy w trakcie kilkugodzinnej wędrówki od punktu do punktu, od wiadomości ukrytej pod kawiarnianym stolikiem do informacji na słupie ogłoszeniowym, poznawali historię Marka Wiewiórskiego, a jednocześnie odkrywali nieznane im miejsca. Na sieć ulic nałożone zostały prywatne ścieżki biorących udział
87
88
w zabawie, którzy mogli skonfrontować własne doświadczenia: zarówno przechodniów funkcjonujących pośród niewidzialnej architektury miasta, jak i graczy, dla których budynki i ulice wokół stanowiły już pole strategicznych działań. O ile w Skrócie mapa została nakreślona w sposób dosłowny, to już w 100% Kraków mapowana była warstwa społeczna miasta – jego mieszkańcy, ich wybory i opinie. Działanie w ramach tego projektu było „statystyczną reakcją łańcuchową” – podstawę stanowiły dane statystyczne dotyczące miasta, według których do udziału w przedsięwzięciu zaproszono grupę reprezentantów, zamieszkałych w różnych częściach Krakowa. Każda osoba wybierała kolejnego uczestnika, również spełniającego konkretne wymogi (według kategorii płci, wieku, stanu cywilnego, miejsca zamieszkania), aż grupa zamknęła się w liczbie 100 uczestników (53 kobiet i 47 mężczyzn), których poznawaliśmy kolejno w trakcie finałowego przedstawienia. Każdy z nich mógł przynieść ze sobą charakterystyczny dla swojego zawodu lub hobby przedmiot albo przyprowadzić zwierzątko. Jako pierwsza przedstawiła się wiceprezes Urzędu Statystycznego – ekspert od głównego tematu w projekcie – i zaprezentowała wyniki rozmaitych badań przeprowadzonych w Krakowie. Od tej pory wszystkie działania na scenie podyktowane były statystyką. Przez podniesienie kartki odpowiedniego koloru, zapalenie lampki albo przejście na drugą stronę sceny uczestnicy odpowiadali na wyświetlane pytania na zasadzie: „tak” lub „nie”. Pośród poruszanych kwestii i pytań (np. o religię, stosunek do aborcji, podejmowane próby samobójcze, choroby czy rzetelność w płaceniu podatków) zabrakło jednak tych najbardziej oczekiwanych – dotyczących spraw dla krakowian najbardziej aktualnych i istotnych, np. o zgodę na igrzyska olimpijskie w mieście czy efektywność pomocy społecznej przy tak dużym procencie bezdomności. Widzowie zauważyli, że Nową Hutę powinni reprezentować dresiarze i kibice, a nie stateczny, posiwiały pan profesor. „Reprezentacyjna” grupa
mieszkańców Krakowa potwierdziła tylko stereotyp inteligenckiego, konserwatywnego miasta, a ogólnie idealnego i bezproblemowego społeczeństwa. Chociaż cel – mapowanie żywej tkanki miasta – był ambitny, a jego wyniki mogłyby potwierdzić zasadność badań statystycznych, to wykonanie projektu zatrzymało się na poziomie zabawnego happeningu. *** Rimini Protokoll już po raz siedemnasty wykorzystało scenariusz 100%..., przy czym wniosek nasuwa się jeden – może niektóre projekty niemieckiej grupy powinny mieć charakter jednorazowy? Jak w przemyśle filmowym, kiedy w przypadku sukcesu pierwszej części twórcy zaraz nagrywają kolejną, rzadko kiedy równie udaną, tak w kolejnych odsłonach projektów działa już niekorzystna reakcja łańcuchowa. Coraz częściej kwalifikuje się prace kolektywu jako site specific, chociaż indywidualne historie związane z miejscem i jego mieszkańcami ulegają unifikacji. W pierwszych performansach Rimini Protokoll najbardziej interesujące było zderzenie doświadczenia indywidualnego i kolektywnego, pamięci jednostkowej i zbiorowej, wprowadzenie na scenę ekspertów, nieustanne wytrącanie uczestników z bezpiecznej pozycji obserwatora, zacieranie różnic między występującymi a patrzącymi, wypracowanie nowej definicji performera, którym staje się sam widz. Te elementy w kolejnych „wersjach” projektów (Cargo Sofia czy 100%...) niestety się dezaktualizują. Coraz częściej w performansach miejskich niemieckiego kolektywu statystyka wygrywa z indywidualnością, a reakcja (zarówno ekspertów, jak i widzów) na działania w przestrzeni staje się coraz bardziej przewidywalna. 1 Por. M. Dreysse, F. Malzacher, Przedmowa, [w:] Rimini Protokoll. Na tropie codzienności, red. pol. wyd. A.R. Burzyńska, tłum. M. Borowski, M. Sugiera, Kraków 2012. 2 Cytaty nieopatrzone przypisem pochodzą z opisów projektów na stronie internetowej kolektywu: www. rimini-protokoll.de (dostęp: 2–4.02.2014).
Siła światła Jako tworzywo jest wyjątkowo plastyczne, co pozwala dokonywać na nim szeregu operacji. Nic dziwnego więc, że zainteresowanych użyciem światła w sztuce stale przybywa
Jerzy Olek Światło ze wszystkich znanych środków przekazu najszybciej niesie informację. I najbardziej wytrwale. Nieistniejące już gwiazdy czy gromady galaktyk, które w konkretnej postaci znajdowały się niegdyś na krańcach wszechświata, widzimy miliony lat od wysłania przez nie fal elektromagnetycznych, które teraz – w zakresie widma widzialnego – dotarły do nas jako obrazy ich ówczesnych wyglądów i stanów. Promienie światła są potężne, ale niedoskonałe. Przez długi czas uważano, że rozchodzą się po liniach prostych. Dopiero Einstein teoretycznie ustalił, co później eksperymentalnie udowodniono, że w pobliżu wielkich mas znajdujących się w kosmosie drogi promieniowania widzialnego zakrzywiają się. Nic nie jest doskonałe, chyba że w idealizującym umyśle. Bez światła nie ma widzenia, przynajmniej w potocznym rozumieniu. Światło w zdecydowanym stopniu warunkuje też sens istnienia sztuki wizualnej. Przez wieki modelowało motyw, wydobywało z cienia postaci i przedmioty, kreowało ich widok skierowany ku oczom. Było głównie trudnym do zastąpienia medium percepcji, aż do początku minionego stulecia, kiedy to stało się również materią, ulotnym, acz uchwytnym tworzywem artystycznych działań. Zaczęto więc interesować się zarówno śladami, jakie zostawia na światłoczułym podłożu w trakcie tworzenia fotogramów i rayografii, jak też mocą sprawczą jego korpuskularno-falowej natury wykorzystywanej w instalacjach kinetycznych i projekcjach. Prawdziwy boom nastąpił w latach 60. XX wieku, kiedy to światło, będące zarazem falą
i strumieniem fotonów, stało się wyjątkowo atrakcyjnym i często jedynym środkiem wyrazu wielu zainteresowanych nim twórców. Byli wśród nich tacy, którzy podejmowali próby z powiększonym zakresem widma, dodając do strefy widzialnej także ultrafiolet i podczerwień, a zatem rozszerzając przyjęte pojęcie światła widzialnego do postaci określanej podobnie jak w nauce terminem promieniowania optycznego, podlegającego prawom optyki geometrycznej oraz falowej. Stąd obok terminu „światło widzialne” funkcjonuje istniejący w jego bezpośrednim sąsiedztwie termin „światło niewidzialne”. To wyjątkowy fenomen, bez którego życie byłoby niemożliwe. Przemierza przestrzeń z zawrotną szybkością 299 792 458 m/sek., godząc w sobie dwie różne natury, jako że jest jednocześnie falowe i korpuskularne. Będąc szczególnie podatne na kształtowanie własnego przebiegu i formy, okazało się przyjaznym środkiem dla artystów skupionych na jego fizycznych możliwościach i metafizycznych odniesieniach. Jako tworzywo światło jest wyjątkowo plastyczne, co pozwala dokonywać na nim szeregu operacji. Z jego charakterem związane są takie zjawiska, jak: odbicie i dyfrakcja, interferencja i luminescencja, fluorescencja i fosforescencja, załamanie i polaryzacja, rozszczepienie i rozpraszanie. Sprawia to, iż pomyślanych możliwości zdaje się być nieograniczona ilość. Nic dziwnego, że zainteresowanych użyciem światła w sztuce stale przybywa. Zrozumiałe więc, iż pojawiła się potrzeba monotematycznej prezentacji artystycznego dorobku w obrębie świecącego jasno obszaru.
89
90
Wyzwanie podjęła Hayward Gallery w Londynie, która w ubiegłym roku zorganizowała wystawę Light Show. Podobnych do niej jednotematycznych i monomedialnych wystaw odbywa się na świecie sporo, żeby przypomnieć Vom Funken zum Pixel (Berlin 2007), czy kilka Glasstress na biennale weneckim. Jednak preferujących światło jest niewielu. Do udziału w londyńskiej wystawie zaproszono 22 artystów, wśród nich tych, którzy bardzo konsekwentnie posługiwali się i posługują tym trudnym skądinąd tworzywem; przede wszystkim Dana Flavina, Jamesa Turrella, Françoisa Morelleta i Anthony’ego McCalla, zdeterminowanych w swej twórczości wielorakimi aliansami występującymi między nauką, sztuką, techniką i przemysłem.
Skrajnie rudymentarne są pokazy McCalla. Na Light Show znalazła się projekcja Ty i ja horyzontalnie: pulsująca instalacja, której elementem jest jej uczestnik. To świetlna rzeźba eksponowana w zupełnej ciemności, którą można nie tylko obejść, ale i w nią wejść. Przypomina również film, ponieważ w trakcie jej trwania stale się zmienia – wyjaśnia artysta. Niegdyś napisał, że film bada jeden z nieredukowalnych dla jego istnienia warunków, mianowicie projekcję światła. Jego świecące, opisujące stożek linie stały się klasyką kina awangardowego. Korzystając z kinowego narzędzia, animował w Hayward Gallery rozmaite konfiguracje linii, elipsy i przesuwającej się fali, tworząc w ten sposób złożoną przestrzennie formę rzeźbiarską, przechodzącą nieustanną powolną mutację.
Flavin przez lata używał wyłącznie rurek fluorescencyjnych o czterech długościach i w dziesięciu kolorach, w tym czterech białych, osiągając w instalacjach fenomenalną intensywność i subtelne piękno, mimo konsekwentnego trzymania się zasady radykalnej prostoty. Taką była już jedna z pierwszych, dedykowana brzytwie Ockhama. Postawa zrozumiała, jeśli się zważy, jak mocno Flavin był zakorzeniony w ideowych pryncypiach minimalizmu i jak preferował stylistykę purystyczną. W Londynie pokazana została jego praca Bez tytułu (dedykowana wynalazcy Wheeling peachblow), w której światło dzienne łączy się i miesza z tym, jakie dają żółte i różowe świetlówki. Uzyskany kolor naśladuje barwę szkła wytwarzanego w XIX wieku w miejscowości Wheeling w Virginii.
Bogata paleta zjawisk świetlnych sama zaprasza, by po nią sięgnąć. Znaleźć w niej można widmo ciała doskonale czarnego, promieniowanie synchrotronowe: efekt zderzania cząstek mających ładunek elektryczny, zjawisko prędkości nadświetlnej, a więc większej niż prędkość światła, oraz linie widmowe powstające w atomach. Te i inne postaci światła same zachęcają do przyjrzenia się im i użycia. Dochodzi do tego bogaty wybór źródeł światła: termicznych (gwiazda, halogen, lampa łukowa, żarówka), synchrotronowych, a także wyzwalających emisję z elektronów (od diody elektroluminescencyjnej przez lampę fluorescencyjną i kwarcową po laser). Wreszcie detektory: fotodioda, fotokomórka, fototranzystor, matryca CCD oraz luksomierz. Wymienione urządzenia istnieją, działają i... czekają na swoich artystycznych odkrywców. Do pomyślenia jest ponadto wykorzystanie w environmentach i performansach noktowizora lub okularów wirtualnej rzeczywistości, ale też siatki dyfrakcyjnej czy spektroskopu. Wszystko zależy od inwencji.
W latach sześćdziesiątych artyści zainteresowani nowymi materiałami, nie zepsutymi jeszcze przez sztukę, oszaleli na ich punkcie. Mnie neonówki wydawały się idealne, gdyż sądziłem, że nigdy nie były używane w sztuce. To słowa Morelleta. Jego rzeźba Żałosny składa się z ośmiu świecących fragmentów okręgu, zwisających niczym ogniwa łańcucha z sufitu. W dorobku Morelleta jest wiele takich prac. Stosunkowo wcześnie zaczął interesować się światłem w relacji z optyką, wywoływanym za jego pośrednictwem rytmem i zakłóceniami, jakie sprawia. Projektując, nierzadko posługuje się regułami matematycznymi. Kiedy używa wieloelementowych zestawów lamp neonowych, aranżuje konfiguracje odnoszone do konkretnych sytuacji przestrzennych i architektonicznych, prowadząc za ich pośrednictwem grę z percepcją widza.
W pomieszczeniach Hayward Gallery wykorzystano tylko niektóre rozwiązania. Ikoną wystawy stał się Walec Leo Villareala. Głównym elementem konstrukcji były sterowane komputerem światełka LED. Na zbudowanej z prętów kolumnie artysta umieścił ich 19600, jako głównych wykonawców Carlos Cruz-Diez, Chromosaturation, 1965-2013, © the artist/DACS, Cruz-Diez Foundation, fot. Linda Nylind Ann Veronica Janssens, Rose, 2007, © the artist, Courtesy the artist and Gering & López Gallery, NY, fot. Linda Nylind
obok: Leo Villareal, Cylinder II, 2012, © the artist, Courtesy the artist and Gering & López Gallery, NY, fot. Linda Nylind David Batchelor, Magic Hour, 2004-2007, © the artist/ DACS Courtesy the artist and Galeria Leme, São Paulo, fot. Linda Nylind
wizualnego koncertu. LED-y Villareala ze zmienną prędkością i intensywnością rysowały ciągle nowe wzory i niespodziewane kształty, to wznosząc się, to opadając, drgając i oscylując. Przypominały na zmianę deszcz meteorytów, race, padający śnieg, fale fosforescencyjne i chmarę świetlików. Spektakl nie miał ani początku, ani końca – wydawał się nieskończony. Zbliżony charakterem był Powolny łuk w sześcianie Conrada Shawcrossa. Ów łuk to zmienna linia światła, jaką wykreślało jego źródło w ażurowym sześcianie, dokonując zmiennej projekcji na sufit, ściany i podłogę. Na całe wnętrze wyświetlana była struktura wycięta we wszystkich ścianach bryły umieszczonej pośrodku sali. Przypominało teatr cieni, w którym w zmiennym rytmie i ze zmienną ostrością pojawiały się setki aksonometrii szkieletu sześcianu. Swoją pracą artysta złożył pokłon Dorothy Hodgkin, noblistce, która dokonała analizy rentgenostrukturalnej molekularnej budowy penicyliny i insuliny. Na wystawie było jeszcze inne pudło, a właściwie budka czy raczej kabina. Postawił ją Iván Navarro, tytułując Reality show (Silver). Artysta wychowywał się w Chile rządzonym przez Pinocheta. Panujący wówczas system kontroli i represji wyraźnie odbija się w jego twórczości. Kiedy wchodzi się do jaskrawo
oświetlonej kabiny, odnosi się wrażenie, iż jest się pod nadzorem. Kabina-klatka w całości oszklona fenickimi lustrami powoduje, że osoba zamknięta niczego przez nie nie widzi, choć sama jest doskonale widoczna z zewnątrz. Z kolei w środku jest zamontowany podwójny system liniowych źródeł światła: na szklanej podłodze i suficie. Dzięki lustrom dają one głębię nieskończonych odbić, w których wsysa wzrok zanikający w dali ciąg linii. Nie widzi się jednak własnego odbicia. W kompletnie zaciemnionym pomieszczeniu, w którym swój Model ponadczasowego ogrodu zainstalował Olafur Eliasson, widziało się i nie widziało. Powodowały to stroboskopowe błyski, które na ułamek sekundy wydobywały z głębokiej czerni małe kryształowe rzeźby przypominające bryłki lodu, szybko znikające, by za moment pojawić się znowu, ale już w nieco innej postaci. Lampy strobo unieruchamiają ruch, w tym wypadku strzelających w górę 27 strug wody, której pojedyncze krople przedstawiały się zdezorientowanym oczom pod postacią zamrożonych strumieni. Wrażenie było niezwykłe: wytryskujące fontanny wyglądały jak nieustannie zmieniający się krajobraz lodowych girland. Dynamikę niektórych rzeźb równoważyły wyciszone i nieruchome environments. Były to wnętrza, w których promieniowało światło tak dominujące, że tylko ono utrwalało się w świadomości, spychając na drugi plan przeznaczoną mu przestrzeń. Jedno z najbardziej wyrazistych to Klin 5 Jamesa Turrella. Wyjaśniając, na czym polega istota jego
93
94
działań, powiedział: Moje prace są na temat przestrzeni i światła, które je zamieszkuje, są o tym, jak się mierzymy z przestrzenią i jak ją zgłębiamy, są o widzeniu. Owo widzenie jest tak silne, że można w reakcji przestać widzieć. Artysta wypowiada się pozornie o świetle, w rzeczywistości – o intensywnie świecącej barwie, która rozszerza i wzmacnia percepcję. Istotą twórczości Turrella jest tworzenie miejsc kontemplacji i objawień. Najbardziej znane wykreował w wygasłym wulkanie Roden Crater, którego jest właścicielem. W wulkanicznych popiołach krateru wydrążył półkoliste pomieszczenie, pośrodku którego ulokował blok kamienny. Kamień ten jest oświetlany na zmianę światłem słonecznym i Księżyca. W każdym wypadku przejść musi przez tunel długości 260 m. Ze względu na geograficzne położenie wulkanu i usytuowanie tunelu światło Księżyca można zobaczyć na kamieniu co osiemnaście i pół roku, a zachodzącego słońca – przy każdym przesileniu zimowym. W Hayward Gallery Klin 5 świecił stale. Aby jednak go zobaczyć, najpierw trzeba było przejść przez wyciemniony korytarz, za którym trafiało się do sali, gdzie emanowała mlecznym światłem wypełniająca pomieszczenie forma w kształcie klina. Sytuacja, w jakiej widz się znalazł, stawała się niejasna, jako że sala podzielona była świecącą ścianą po przekątnej, stwarzając dwuznaczną formę przestrzenną. W takim wnętrzu można się zatracić. W czasie długiego przebywania oczy potrafią odmówić posłuszeństwa, ulegając deprywacji percepcyjnej. Ma ona miejsce wówczas, gdy
Conrad Shawcross, Slow Arc Inside a Cube IV, 2009 fot. Linda Nylind
pojawia się efekt pełnego pola. Najczęściej występuje, kiedy jest się wystawionym na działanie jednorodnego pola koloru, co powoduje utratę widzenia. Niepokojący dyskomfort wizualny pojawia się w rezultacie zaprzestania odbioru niezmiennych sygnałów docierających z oczu. Zmęczony jednostajnością umysł zawiesza wszelką rejestrację. Występująca wówczas pozorna ślepota wywołuje u niektórych halucynacje. Nieraz pojawiają się odmienne stany świadomości. Przyczyną jest reakcja mózgu na swoiste constans. Nie akceptując niezmienności sytuacji, rekompensuje brakujące sygnały wizualne wzmocnieniem hałasu neuronowego, który kora mózgowa interpretuje po swojemu, co prowadzi do pojawienia się omamów. Można jednak znacznie prostszą metodą wpaść w nie-widzenie. Wystarczy stanąć przed czarną dziurą i zatopić się w niej wzrokiem. Tego rodzaju obiekt, zatytułowany Próżnia IV, pokazał w sztokholmskim Muzeum Narodowym na wystawie Oszukane oko Anish Kapoor. Zaprezentował tam rodzaj czaszy, której wnętrze emanowało paradoksalnie płaską czeluścią, sprawiając wrażenie absolutnie czarnej otchłani. Nawet długie wpatrywanie się we wnętrze Próżni IV nie pozwalało wyłuskać niczego z czerni. Było się sam na sam z czeluścią absolutną. Jak widać, nie tylko świetlista geometria bywa pułapką.
Obok Fogwill i jego literatura Jeden z największych oryginałów XX-wiecznej literatury argentyńskiej, który dotąd nie doczekał się polskich przekładów
Tomasz Pindel Rodolfo Enrique Fogwill. Albo po prostu Fogwill, jak sam o sobie mówił i jak podpisywał swoje książki. Należałoby powiedzieć: jeden z największych oryginałów argentyńskiej literatury. Tyle że tak to się mówi o zdecydowanie zbyt wielu pisarzach, a przecież prawdziwie oryginalnych nie może być aż tylu. Przy czym literatura argentyńska jest właśnie pod tym względem – pisarskich oryginałów – wyjątkowo, trzeba przyznać, bogata. Europejska perspektywa każe nam wrzucać wszystkich Latynosów do jednego worka i zwykle mówimy o literaturze latynoskiej: nie bez kozery, bo rzeczywiście leżą u jej źródeł ważne wspólne cechy (jak język i – częściowo – kultura, z której wyrasta). Ale też poszczególne literatury narodowe naprawdę się od siebie różnią, a najmocniej odcina się chyba właśnie argentyńska. Szerokim łukiem omijały ją niektóre typowe tendencje regionu, twórcy z Buenos Aires (i okolic) patrzyli raczej w stronę Europy niż lokalnego kolorytu (którego też, trzeba przyznać, było tu znacznie mniej niż w Peru, Meksyku czy na Kubie), jest to też zgoła inne społeczeństwo, prawdziwie emigracyjna mieszanka. By to zilustrować: biorę z półki na chybił trafił antologię meksykańskich prozaików: Fernández, Ramos, Luna, Rodríguez, Solares, Sánchez, Yépez – czysta hiszpańszczyzna. Biorę stojącą obok antologię argentyńskiego opowiadania grozy: Arlt, Kordon, Di Benedetto, Walsh, Castillo, Rozenmacher, Jamilis, Covadlo, Shua, Nielsen – komentarz chyba niepotrzebny. I tę mieszankę doskonale widać w tworzonej nad Río de La Plata prozie.
*** Fogwill zatem wpisuje się pięknie i w emigrancki, i w ekstrawagancki nurt argentyńskiej prozy. Jego biografia z początku wydaje się zupełnie nieliteracka. Urodził się w 1941 roku, zmarł w 2010, ukończył socjologię, którą zresztą potem też wykładał, ale zawodowo realizował się głównie w branży reklamowej i marketingu, krótko mówiąc – w świecie biznesu. Literatura jednak interesowała go od początku, o czym świadczyć może chociażby wydany pośmiertnie tom La gran ventana de los sueños (Wielkie okno snów), zawierający wizje, senne majaki i sny notowane przez autora przez większość życia, od kiedy miał trzynaście lat. Oficjalnie w literacki światek wkroczył, publikując tom wierszy w 1979 roku, ale prawdziwie głośno zrobiło się o nim dopiero dzięki chyba najsłynniejszemu opowiadaniu – Punkówie (La muchacha punk). *** Punkówa została napisana jednym ciągiem, w ciągu trzech godzin, jakby pod dyktando jakiegoś głosu – obcego – podczas jednej nocy w grudniu 1978 roku. Choć potem poprawiałem tekst przez kilka tygodni, wątpię, żeby udało mi się poprawić cokolwiek z tego, co wykluło się owego upalnego świtu [tak dla przypomnienia: grudzień to w Argentynie lato –T.P.]. Opowiadanie nasycone było kwestiami technicznymi i pełne aluzji, anagramów i prowokacji pod adresem policyjnego państwa [rok 1978 to przecież okres zamordystycznych rządów wojskowej junty – T.P.] oraz zaczepek wymierzonych w modnych pisarzy. Jak to się często zdarza, wszystko to zostało całkowicie przeoczone przez czytelników
95
96
oraz jury bardzo popularnego konkursu, w którym przyznano temu opowiadaniu pierwsze miejsce w 1980 roku. Paradoksalnie, sponsor konkursu – firma produkująca napoje gazowane [Coca-Cola – T.P.] – chciała opublikować tę historię pod hasłem Jak młodzi Argentyńczycy tworzą swoją wolność. Rzeczywiście byłem Argentyńczykiem, ale młodym to już nie bardzo, a wolność wydawała mi się pojęciem równie pustym i banalnym jak dziś. Sądzę, że pod tym względem opowiadanie jest dość wymowne. Za sprawą tego tekstu oraz innych napisanych w tym czasie ja – człowiek już starszy, pochłonięty karierą biznesową – uznałem ostatecznie, że jestem pisarzem, że powinienem zabrać się za pisanie i zmienić zawód. Patrząc na to z pewnej perspektywy, mogę uznać Punkówę ze początek całej serii nieporozumień i nieszczęść, której niniejsze wydanie stanowi zwieńczenie. Tak o swoim najgłośniejszym tekście pisał Fogwill na obwolucie jednej z późnych edycji. Mam wrażenie, że w tych nielicznych zdaniach kryje się to, co najważniejsze. Punkówa – tak jak bodaj wszystkie teksty Fogwilla – ma w sobie coś wyraźnie transowego: to proza potoczysta, galopująca w określonym kierunku, choć miejscami zagadkowa, a bywa że i niezrozumiała. Pisarz nigdy nie robił tajemnicy z faktu, że za jego dziełami często stały narkotyki. O swoim drugim najsłynniejszym tekście – powieści Los pichiciegos – mówił wprost, że powstała w dwa i pół dnia dzięki dwunastu gramom kokainy. A jednak, choć fabuła traktowana jest tu z pewną lekkością, to nie ma tu wcale oniryzmu czy stylistycznego pływania w próżni, a autorska uwaga o zaszyfrowanych odniesieniach i aluzjach to wcale nie kokieteria: proszę zwrócić uwagę choćby na zawód narratora, czym właściwie się on zajmuje i jak mówi o swoim kraju... *** Powieść Los pichiciegos jeszcze bardziej podbiła stawkę i z miejsca stała się obiektem kultu w Argentynie. Był rok 1982, wojna o Malwiny/Falklandy właśnie dogorywała,
a wraz z nią rządy wojskowych (odbicie wysp Brytyjczykom miało scementować ich rządy; sromotna i bezsensowna porażka okazała się gwoździem do trumny). Fogwill, jak zapewnia, konfliktem niezbyt się interesował, ale siłą rzeczy coś do niego docierało. Napisaną w kokainowym transie powieść najpierw powielono na kserokopiarce w Brazylii i dopiero potem doczekała się ona normalnej edycji, wzbudzając bardzo żywe reakcje. Jest to opowieść o grupie argentyńskich dezerterów na Malwinach, którzy ukrywają się w norach wykopanych w ziemi – jak pieski preriowe, pojawiające się w tytule pichis to takie właśnie zwierzątka – żyjący poza stronami konfliktu, skupieni tylko na tym, żeby jakoś przetrwać. Na gorąco, po premierze, odczytywano tę powieść jako pacyfistyczną i antywojenną, jako głos wymierzony przeciw patriotycznemu zacietrzewieniu. Fogwillowi nie podobało się takie odczytanie i po latach wyszło na jego – dziś widać wyraźnie, że to nie jest powieść za czy przeciw, tylko kompletnie obok. Fogwill do końca pozostał właśnie tam: obok. Znalazł sobie miejsce w argentyńskim literackimi kosmosie, publikował kolejne tomy opowiadań, wierszy oraz powieści – czasem głośne, jak nagradzane Vivir afuera (Żyć na zewnątrz, 1998), czasem niezmiernie trudne do sklasyfikowania, jak choćby Runa (2003), swoista próba stworzenia literatury czasów prehistorycznych albo refleksji na jej temat – albo czegoś jeszcze innego. Zabierał głos w sprawach literackich, zyskując sławę uporczywego prowokatora. Pod koniec życia zaczął się wreszcie przebijać poza Argentynę: kilka jego książek i tom opowiadań zebranych wydano w Hiszpanii, a tym samym mógł trafić do innych krajów hiszpańskojęzycznych. Kiedy zmarł, w jego pracowni odnaleziono mnóstwo nieskatalogowanego materiału, z którego już wyłuskano i wydano dwie książki, a pewnie znajdzie się coś jeszcze. Punkówa i Dwie strużki krwi to pierwsze przekłady Fogwilla na polski.
Tomasz Bohajedyn, Rodolfo Enrique Fogwill, 2014
Dwie strużki krwi Rodolfo Fogwill, Dos hilitos de sangre, from CUENTOS COMPLETOS © Heirs of Rodolfo Fogwill, 2014
Fogwill 98
Zdarzyło mi się to w Buenos Aires dwa razy, ale za drugim zrobiło na mnie większe wrażenie, ponieważ nadzwyczajny – nadnaturalny – charakter tej sceny nakładał się jeszcze na nieprzyjemne poczucie, że przeżywam coś już po raz drugi. A nikt nie ma ochoty czuć więcej niż raz w życiu, że przeżywa coś, co się powtarza. Prawda? Ja, za jednym i drugim razem, widziałem, jak po karku kierowcy ścieka strużka krwi. To były czwartki, dwa różne czwartki tego samego roku, i byli to kierowcy pod pięćdziesiątkę, kierowcy posunięci w latach, kierowcy w wieku niezbyt typowym dla kierowców taksówek w czasach, kiedy zdarza się raczej, że zawód taksówkarza wybierany jest przez mężczyzn dwudziestopięcio-, trzydziesto-, najwyżej czterdziestoletnich, mężczyzn, którzy porzucają dotychczasowe zajęcia, pobierają niewielką odprawę i – jak to oni mówią – „fundują sobie” taksówkę, wóz – jak to oni mówią – żeby „robić za kółkiem” i z tego żyją: z robienia za kółkiem. Zazwyczaj są to mężczyźni, którzy świeżo się ożenili i musi istnieć jakaś więź między „machnięciem sobie taksówki” a „fundnięciem sobie rodziny”, ale nie moja to rzecz brać się teraz za jakieś porównania tych dwóch obyczajów. Ta druga strużka krwi, przy drugiej okazji, była podobna do pierwszej, tyle że ściekała nieco wolniej. Jestem prawie pewien, że za tym drugim razem strużka ciekła wolniej, jakby spokojniej, może z przyczyn związanych z samą naturą krwi drugiego kierowcy, gęstszej, bardziej lepkiej, która choć wypływała z identycznego źródła, z identycznym ciśnieniem
i prędkością identyczną, z powodu większej lepkości albo gęstości miała skłonność do czepiania się z większą siłą włosków na karku mężczyzny i skóry na szyi mężczyzny, dając tym samym efekt wolniejszego spływania po powierzchni mężczyzny, kierowcy taksówki. Kolejna różnica: za pierwszym razem odkryłem strużkę krwi, kiedy jechaliśmy w okolicy Callao, w czasach kiedy aleją Callao wciąż jeździło się w obu kierunkach, a światła zmuszały do zatrzymywania się na każdym rogu w oczekiwaniu na zielone przyzwalające światło. Natomiast za drugim razem ujrzałem ściekającą leniwie strużkę krwi między włoskami na karku taksówkarza, podczas gdy jechaliśmy ulicą Paraguay między ulicami Carlos Pellegrini i Suipacha, w stronę ulicy Maipú, którą kierowca chciał wydostać się na południe, w stronę dzielnic południowej części centrum miasta, gdzie prowadził mnie los. Ten drugi raz zdarzył się już dość dawno temu i wtedy wciąż jeszcze na alei Callao obowiązywał ruch dwukierunkowy, ale my nie jechaliśmy Callao, tylko Paraguay, w kierunku wschodnim, i nie zatrzymywały nas te światła i nie utrudniały tej męczącej i żmudnej jazdy: zatrzymywały nas autobusy, które stawały na każdym rogu, żeby pozbyć się od tyłu nadliczbowych pasażerów, podczas gdy przez przednie drzwi, specjalnie zaprojektowane, uzupełniały miejsce zwolnione przez wychodzących nowymi pasażerami wchodzącymi, pragnącymi zdobyć bilety, te małe świstki papieru wydrukowane offsetowo w dwóch kolorach, ze ślicznymi zdobieniami oraz numerami porządkowymi segregującymi pasażerów według kolejności wsiadania
do pojazdu. Wszystko jest istotne. Na ulicy Paraguay, jednokierunkowej i jednopasmowej, działo się to samo, co za poprzednim razem na alei Callao: taksówka musiała zatrzymywać się na każdym rogu. Z tego czy innego powodu – musiała. Za drugim razem, przy tym drugim epizodzie ze strużką krwi, przyczyną, która ciągle zatrzymywała naszą taksówkę, byli kierowcy autobusowi. W tym mieście wystarczy, żeby policja i miejscy inspektorzy pofolgowali nieco przy kontroli ruchu, a już kierowcy autobusowi robią, co im się podoba, jak to mawiał Che. Rzecz jasna, sztuka bycia kierowcą autobusowym polega na pokonaniu możliwie największej odległości w możliwie najkrótszym czasie z największą możliwą liczbą pasażerów na pokładzie i największą możliwą rotacją albo wymianą pasażerów, czyli to, co amerykańscy analitycy środków transportu nazywają turnover. Taki jest klucz do sukcesu w fachu kierowcy autobusowego i im większe osiągi w rotacjach, kilometrażu, pasażerach i najmniejszej ilości zużytego czasu przy osiąganiu owych wyników, tym większym szacunkiem cieszy się szofer ze strony kolegów i właścicieli autobusów, bo nie zawsze kierowcy autobusów są ich właścicielami: by to sprawdzić, wystarczy szybki wgląd w akta Krajowego Rejestru Własności Motoryzacyjnej. Można tam wyczytać, że grupki dwóch, trzech, sześciu, piętnastu, a nawet pięćdziesięciu Jednostek Podlegających Rejestracji przez Miejskie Służby Transportu Pasażerskiego – czyli autobusów – figurują pod nazwiskiem jednego właściciela. Jeśli wiemy, że jeden człowiek jest w stanie prowadzić tylko jeden autobus naraz, i zakładając, że nikt nie kupowałby drugiego, trzeciego czy piątego autobusu, żeby trzymać go bezczynnie na dworcu po to, żeby po ukończeniu kursu jednym pojazdem przesiąść się do drugiego, otrzymujemy dowód, że muszą istnieć kierowcy autobusów, którzy nie posiadają autobusu i prowadzą autobus należący do kogoś innego, do osób trzecich, choć nie można także odrzucić możliwości ewentualnego istnienia kategorii kierowców autobusowych posiadających jeden albo więcej autobusów, ale prowadzących autobusy należące do kogoś innego, do osób trzecich. Szacuję, że gdyby potwierdziło się istnienie tej dodatkowej kategorii kierowców posiadających autobusy, ale prowadzących autobusy osób trzecich, nie mogłoby chodzić o klasę jednorodną, ponieważ samo już istnienie kierowcy autobusowego o takich cechach musiałoby oznaczać analogiczne konsekwencje dla całego systemu autobusowego
czy też systemu kierowców autobusowych, bowiem na każdego kierowcę-właściciela, który prowadzi pojazd osoby trzeciej, przypadałaby taka osoba trzecia, która będąc właścicielem autobusu, nie prowadziłaby go. Ciężko to wytłumaczyć po hiszpańsku ze względu na niejednoznaczność zaimków dzierżawczych, ale analityk systemów własności środków transportu o pochodzeniu niemieckim tudzież anglosaskim pojąłby to w okamgnieniu, jak mawiała Eva Duarte, znana jako Evita. To, co jest tu istotne, to jednoznaczne ustalenie, że niezależnie od tego, czy są właścicielami swoich pojazdów czy nie, kierowcy autobusowi, w godzinach kiedy społeczeństwu najbardziej przydałoby się, by kierowcy ci przestrzegali rygorystycznie regulacji dotyczących ruchu drogowego, mają skłonność do częstego ich naruszania i zatrzymują się gdziekolwiek bądź, żeby skaptować nowych pasażerów i zastąpić nimi tych, którzy w najróżniejszych miejscach zostali wysadzeni tylnymi drzwiami. A tym samym utrudniają ruch wszystkim innym pojazdom poruszającym się po mieście, pośród których, paradoksalnie, trafiają się także autobusy takie same jak ich własny autobus i prowadzone przez kierowców autobusowych, ich kolegów, to znaczy kolegów tych kierowców, co znów po hiszpańsku nie brzmi zbyt jasno. To jednak nie jest opowiadanie o autobusie ani o gramatyce, to jest opowiadanie o dwóch strużkach krwi, które w dwa różne czwartki tego samego roku zobaczyłem w dwóch różnych miejscach miasta na karkach dwóch różnych taksówkarzy. Strużkach krwi, które cieknąc z głów swoich właścicieli, ciekły po karkach, tak do siebie podobnych, że w pamięci udaje mi się je odróżnić wyłącznie dzięki prędkości, z jaką przemieszczały się po karku, po owłosieniu, po skórze na szyi obu taksówkarzy. Muszę przypomnieć, że tę różnicę w tempie ściekania przypisuję różnicy w gęstości i lepkości krwi jednego i drugiego kierowcy, a nie źródłu ich pochodzenia, ani ciśnieniu – krwi – jakie wypompowywało obie te strużki krwi, a tym bardziej nie ośmielałbym się sugerować, że ta różnica prędkości brała się z różnej wielkości otworów, przez które strużki ściekały, jako że czynniki takie z punktu widzenia systemu cyrkulacji cieczy, w którym prędkość wynika z relacji między ciśnieniem i wielkością otworu, nie zapominając o określonej lepkości, przemawiają na rzecz mechanicznej interpretacji zdarzeń. Dla mnie był to typowy przykład różnic między stopniami lepkości albo gęstości cieczy, a nie zwykły przykład różnic między ciśnieniem
99
z wnętrza systemu (to znaczy kierowców), ani różnic w rozmiarach punktów styczności tego, co wewnętrzne (ciał), i tego, co zewnętrzne (nogi, owłosienie, wielkie czterystuletnie miasto), to znaczy rany, dziury, otworu, „stygmatu”, jaka by nie była natura albo hipoteza na temat natury tego punktu styczności wnętrza i zewnętrza, to znaczy jaka by nie była hipoteza na temat przyczyny pochodzenia przyczyny strużki.
100
Kiedy odkryłem tę strużkę krwi, zapaliłem papierosa, brytyjskiego 555. Za pierwszym razem – na Callao – zapaliłem kenta ks box, amerykańskiego, i uczyniłem tak motywowany ciekawością, jaką budziła we mnie strużka krwi. Natomiast za drugim razem, tym na Paraguay i Suipacha, przy okazji tej powolnej strużki krwi, zapaliłem state express 555 – wybitny papieros – częściowo powodowany ciekawością, ale przede wszystkim pod wpływem wrażenia, jakie zrobiła na mnie powtarzalność tej sceny, wcześniej już przeżytej. Można to nazwać zdumieniem albo zaskoczeniem, albo jeszcze innym słowem, które zawierałoby obie te rzeczy, ale jeszcze go nie ma. Jednak: jak mogłem nie ulec wrażeniu tej sceny, przeżytej kilka miesięcy temu, skoro kilka dni wcześniej napisałem opowiadanie o tym epizodzie ze strużką krwi, żeby go upamiętnić, próbując wyłuskać z tamtego doświadczenia jakieś wnioski i skłonić moich czytelników do snucia własnych, jakie, jak sądziłem wówczas, nie byłoby w dobrym guście omawiać w tekście...! Takie właśnie były różnice między przyczynami, leżącymi u źródeł chęci zapalenia papierosa u pasażera, świadka, narratora, palacza, u mnie, przyczynami tego, że zapaliłem mojego papierosa marki kent ks box przy jednej okazji oraz state express 555 przy drugiej. Czyli tak naprawdę wszystko opierało się na niewielkiej różnicy, o ile oddzieli się to, co czysto przypadkowe. Podsumujmy: za pierwszym razem – Callao – krew wodnista, kent, ciekawość. Za drugim: Paraguay – krew lepka – 555 – ciekawość i zaskoczenie. Dla wielu na tym etapie dosłownego opisu wydarzeń kierowca musi wydawać się tą samą osobą. Wyjaśniam, że nie: kierowcy się różnili. Różnili nie tylko okolicznościami (były inne), samochodami (były to różne falcony) oraz gęstością krwi. Kierowcy ci różnili się także tym, że byli różnymi kierowcami, różnymi osobami, tak to powiedzmy. Obaj kierowcy mieli pod pięćdziesiątkę i u obu pojawiły się w stosownym momencie te ich strużki krwi, ale pierwszy, ten z Callao, miał cerę oliwkową i orli nos, tak
że pomyślałem, że pewnie jest Hiszpanem. Rasa hiszpańska, musi być Hiszpanem albo dzieckiem Hiszpanów, albo potomkiem hiszpańskich przodków, pomyślałem. Drugi kierowca, ten wolniej krwawiący, z ulicy Paraguay, miał bledszą skórę i zaokrąglony nos. W jego twarzy było coś włoskiego – pieprzyk z włoskami – a jego jasnawe włosy przywodziły na myśl jakieś słowiańskie domieszki – jakiś Polak, Jugosłowianin wśród przodków – a jego usta cechowały się typowo orientalnym wykrojem, mogącym stanowić dziedzictwo mauretańskie, być może przekazane przez jakiegoś gaucza z Chuy, potomka portugalskich Żydów, którzy w czasach Aparicia Saravii przeszli z terenów urugwajskich na naszą stronę, zakładając własne ranczo na terenach dziś mogących stanowić część Ramos Mejía albo na ziemiach przyległych do stacji Ezpeleta. Ręce drugiego kierowcy były rękami anglosaksońskimi, takimi jak u McArthura albo Montgomery’ego, które są tak angielskie i sflaczałe od wiecznego nicnierobienia, że każą się zastanawiać, jakim cudem ci ludzie wygrali tyle wojen. Angielskie ramiona taksówkarza z ulicy Paraguay, tego z wolniejszym krwawieniem, sugerowały, że do tego argentyńskiego tygla ras musiał przeniknąć jakiś wczesny dezerter z cywilizujących armii Beresforda i Pophama. Od Lukácsa wiadomo, że literatura stąpa po polu ideologii. Podsumowując jednak: pierwszy Hiszpan, drugi kompletna mieszanka, superargentyński; to, w moich oczach, wyraźnie różniło obu kierowców od siebie. Zapaliłem mojego 555 po raz drugi i rozpoznałem w kierowcy Argentyńczyka, mojego brata w rasie. Powinienem powiedzieć mu o tej strużce krwi. Ale... jak się odezwać? Co mogłem powiedzieć temu człowiekowi z tą jego strużką krwi spływającą po karku w dół, mając zapalonego papierosa i znajdując się trzy przecznice od miejsca, w którym odkryłem tę strużkę, co to już teraz zapuszczała się pod koszulę i zaczynała funkcjonować jako strużka krwi niewidzialna na tej ziemi niczyjej, znajdującej się między koszulą a skórą pleców...? Bowiem strużka krwi zaczęła płynąć przez tę przywołaną już ziemię niczyją. A ja paliłem przy obu tych okazjach – na Callao i na Paraguay, choć to już się zrobiła Maipú, bo zdążyliśmy skręcić – i myślałem za tym drugim razem, że wystarczy, żeby kierowca pozwolił sobie na gest rozprężenia i wyciągnął nogi, żeby wywołany tym gestem ruch tułowia sprawił, że kark przyciśnie się do górnej części
przedniego oparcia samochodu, przez co owa ziemia niczyja zniknie i strużka krwi odciśnie się na materiale koszuli, której częściowo naturalne włókna rychło wchłoną łapczywie ową ciecz, a ta rozprzestrzeni się na powierzchni materiału i sprawi, że to, co dotąd było strużką krwi cieknącą przez ziemię niczyją, zmieni się w statyczną już plamę rozlewającą się wyraźnie na błękicie koszuli kierowcy.
ten szczęśliwy zbieg okoliczności, że opisałem tamto doświadczenie parę dni wcześniej, postanowiłem zwrócić się do kierowcy bez żadnego krążenia wokół tematu, tak grzecznie, jak może się jeden człowiek zwrócić do drugiego człowieka na mieście, bez jakiejś manieryczności czy ryzyka, że się zostanie posądzonym o homoseksualizm, i przemówiłem tak:
Opowiadam historię tego drugiego razu, na Maipú. Skręciliśmy już. Jechałem tego czwartku w stronę dzielnicy południowej, do biura Salles. Skupiam się na tym drugim epizodzie, bo przy pierwszym bardzo źle pokierowałem wydarzeniami: brak doświadczenia, zaskoczenie, być może lekkie zaćmienie spowodowane zdenerwowaniem wywołanym brakiem synchronizacji świateł, stanowiących jedną z najbardziej irytujących cech, z powodu których do dziś wspominamy wszyscy tę starą dwukierunkową aleję Callao z pewną goryczą.
– Podobno znów pojawili się kierowcy, którzy krwawią...
Paliłem sobie, patrzyłem na tę strużkę krwi i myślałem: Ledwie tylko drogowy ruch da temu nieszczęśnikowi szansę, by się nieco odprężyć, wyciągnie nogi, zrobi sobie przerwę w ciągłym naciskaniu hamulca, sprzęgła i gazu, i wpijając palce w zewnętrzny okręg kierownicy, wyciągnie głowę do tyłu, popatrzy na obicie pokrywające sufit jego falcona, i tym samym wybije ta chwila, w której strużka krwi, ta niewidzialna w tym momencie dla mnie część strużki krwi, rozgniecie się między skórą a błękitnawym materiałem koszuli i powoli ta czerwona ciecz zacznie się rozprzestrzeniać po tkaninie, przybierając kształt plamki krwi, potem zmieni się w prawdziwą owalną albo okrągłą plamę krwi, a potem Bóg wie, jaki kształt przybierze plama na koszuli tego nieszczęśnika... Tak sobie pomyślałem i już miałem mu powiedzieć, że mimowolny ruch może doprowadzić do rozmazania jego strużki i poplamienia koszuli, ale patrząc przed siebie, dostrzegłem, że Maipú wciąż jest zapchana autobusami i taksówkami i prywatnymi samochodami i nowymi śmieciarkami służb miejskich, i wtedy powiedziałem sobie (ciągle „ja” mówię do siebie „ja”), że ten biedak nie ma co liczyć na chwilę odprężenia, konieczną, by jego strużka krwi osiągnęła swój cel i dała z siebie wszystko to, co strużka krwi dać może: plamę, cel ostateczny. Tak – pomyślałem sobie – niewielka jest szansa, by ta strużka krwi osiągnęła swój ostateczny cel: ryzyko wydaje się tymczasowo zawieszone. Wtedy przez doświadczenie, które posiadałem już, jako że podobną sytuację zdarzyło mi się przeżyć parę miesięcy wcześniej, oraz przez
Moje zdanie wzięło go z zaskoczenia. Zajęło mu kilka sekund, zanim skinął głową i dopiero po paru metrach ulicy dostrzegłem, że zamierza coś powiedzieć. Rzeczywiście zredukował do dwójki, wcisnął pedał hamulca, żeby przepuścić kobietę przechodzącą przez ulicę Hipólita Yrigoyena w kierunku placu, z dzieckiem na ręku, i powiedział: – Tak mówią... raz po raz zajeżdża jakiś na parking, gdzie trzymam auto, i tak mówi... że znów się pojawili... – Dba pan, nie? – powiedziałem, żeby zakamuflować interesujący mnie temat. – Ale o co? – zapytał mężczyzna. Za dobrze kamuflowałem. – Auto... dba pan o nie. Nieczęsto spotyka się tak czyste auta… w dzisiejszych czasach. – Widzi pan... taki nawyk... kwestia charakteru... to zależy od rodzaju człowieka, znaczy właściciela. – Jasne – odparłem – moja żona też tak mówi... klasę człowieka poznać po tym, co robi, w jakim stanie ma rzeczy. – Racja – odpowiedział – moja żona mówi to samo. – Kobiety się na tym znają... cały dzień w domu... przypadkiem... – dodałem – wczoraj moja żona... opowiadała mi o... – zrobiłem przerwę dla efektu. – O czym? – Udało mi się wzbudzić jego ciekawość. – No o tym... że znowu wrócili ci taksówkarze z krwią... Mówiła, że tak słyszała, na co ja jej tłumaczyłem, że nie powinna wierzyć... – Niech pan się nie łudzi – powiedział – co rusz mi mówią, że znów się jakiś pojawił. – A z czego się to bierze? – Kto to wie... – odpowiedział. – Taki zwyczaj. – No tak... jak się na to spojrzy, to to ma sens... ale proszę mi powiedzieć – prowadziłem przesłuchanie, udając, że nie wiem nic na temat krwawiących taksówkarzy i ukrywając kluczowy fakt, że sam byłem przypadkowym
101
102
świadkiem takiego zjawiska, i to już przy dwóch okazjach. – Proszę mi powiedzieć, czy to nie ma wpływu na pańską pracę? – No nie wiem... ja bym powiedział, że tak... ale skoro się pojawiają i raz po raz się o tym słyszy, to coś z tego muszą mieć... Nie sądzi pan? – Tak – zgodziłem się – ale jak mogą na tym korzystać? – A bo ja wiem... ale coś muszą mieć. Prawda? Wtedy, czując, że sytuację mam pod kontrolą, rzuciłem się wprost na moją ofiarę. Chciałem się dowiedzieć: – A nie jest pan jednym z tych, co krwawią, co? Facet aż podskoczył w fotelu. Sprawiał wrażenie obrażonego i patrzył na moją twarz odbitą w lusterku wstecznym falcona z urazą: – Skądże! Za kogo mnie pan ma, co? – Nie, nie – odpowiedziałem udając, że gwałtowność jego odpowiedzi mnie przestraszyła – nic z tych rzeczy. To było pytanie, takie sobie pytanko, nic więcej... Tak mi przyszło do głowy... nagle mi przyszło do głowy, żeby powiedzieć... zapytać... przyszło mi do głowy, że mógłby pan być jednym z tych, co to zaczynają krwawić w taksówce... Wtedy odwrócił się w moją stronę. Sądzę, z perspektywy czasu sądzę, że to właśnie tego oczekiwałem od niego, że wzgardzi swoim wielkim i szczerym lusterkiem wstecznym i odwróci się do mnie. I on się odwrócił do mnie, żeby pokazać mi swoje pełne wyrzutu spojrzenie, i kiedy się odwracał, kołnierz koszuli otarł się o zagłówek oparcia: kości zostały rzucone. Nie było już ziemi niczyjej między skórą jego karku i pleców i materiał koszuli kierowcy zaczął nasiąkać krwią, która rozprzestrzeniała się za sprawą łapczywego ssania bawełnianych
włókien, współtworzących częściowo tkaninę błękitnej koszuli taksówkarza. – Za kogo się pan uważa? – mówił urażony. – Nie, za nikogo się nie uważam... naprawdę... proszę wybaczyć, jeśli pana obraziłem... – Nie... to pan powinien się obrazić – oświadczył tonem człowieka wygłaszającego odwieczną mądrość – to pan... I powiem panu prosto w twarz: pan się myli co do ludzi! – To możliwe... – zgodziłem się łagodniejszym głosem i tym razem z wcale nie udawanym szacunkiem – wszyscy mylą się co do ludzi... tak mawiał Pasolini... Czytał pan kiedyś Pasoliniego? – zapytałem, żeby zmienić temat, podczas gdy przejeżdżaliśmy przez aleję Belgrano. – Jakiego Pasoliniego? – zapytał, nie dostrzegając plamy na swojej koszuli, z której nie mogłem już oczywiście spuścić oka. – Tego filmowca? – Tak, tego... – I co... on też książki robi? – Tak... pisał! Ale nie żyje... zabili go! – Co? Tego od Słodkiego życia zabili? – zapytał, mieszając wszystko w tym momencie, w którym jego krew mieszała się intymnie z tkaniną z bawełnianych włókien. – Tak, zabili go... – potwierdziłem. – A, teraz sobie przypominam... ci naćpani hipisi, co mu cały dom popisali... – Tak – powiedziałem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że Pasolini, który dla taksówkarza za życia zlewał się z Mastroiannim albo z Fellinim, po śmierci dołączył do świata Sharon Tate, Polańskiego i amfetaminowej kultury klanu Mansona. Ale nie miałem czasu bawić się w wyjaśnienia dla faceta, którego krew wsączyła się już w materiał jego koszuli,
wcześniej niebieskiej, a obecnie tam, gdzie atakowała ją siła czerwieni, przybrała barwę ciemnej cegły, a poza tym wcale nie byłem całkowicie pewny, czy w życiu Pasoliniego nie było jakiegoś specjalnego momentu utożsamienia się z żywym i ciężarnym duchem Sharon Tate. – Nie wiedziałem, że on pisał książki – odezwał się mój krwawiący kierowca. – Tak – potwierdziłem – napisał wiele książek... dobrych... i w jednej z tych książek napisał coś bardzo podobnego do tego, co pan przed chwileczką powiedział... tego, że wszyscy mylą się co do innych osób... – Aha – powiedział kierowca, podczas gdy mojej uwadze wcale nie uszło, że on, w tej chwili, na stronie, przeklina korki na ulicy Chile. – A tak à propos... chciałem zapytać pana o zdanie: gdyby na przykład był pan pasażerem i trafiłby się panu kierowca, który krwawi, jeden z tych, co to jeżdżą i krwawią, co by pan zrobił? – zadałem pytanie. – Nie wiem... a co miałbym robić? – Nie wiem... ja nie jestem taksówkarzem... dlatego ciekawi mnie pańska opinia... – Co bym miał zrobić? Zostawiłbym to tak... mnie tam wszystko jedno, czy facet krwawi czy nie... gdybym był pasażerem, zależałoby mi, żeby dobrze prowadził i tyle... to mi wystarczy, no nie? To były jego ostatnie słowa: „No-nie”. Dojeżdżaliśmy do skrzyżowania México z Bolívar, mojego celu. Zapłaciłem banknotem o nominale dziesięciu tysięcy pesos i podczas gdy pilnowałem kierowcy, żeby mnie nie okantował, wydając resztę – stary obyczaj taksówkarzy z Buenos Aires – patrzyłem, jak jego
plama się rozrasta, osiągając w końcu rozmiar liścia orzechowca albo młodej lipy. Ciekaw byłem, o której kierowca kończy zmianę, żeby móc oszacować, do jakich rozmiarów dojdzie ta plama po całym dniu pracy, ale pomyślałem, że jeśli zapytam wprost, odpowie mi byle jak, zaserwuje mi jakąś bujdę na resorach stosownie do swojego podłego humoru, zełga mi jak z nut. Poza tym, pomyślałem tamtego dnia – i dziś, analizując to na spokojnie, nabieram przekonania, że nie myliłem się – w ciągu dnia na pewno trafi się pasażer bez doświadczenia w podróżowaniu z krwawiącymi kierowcami, który grzecznie powiadomi go, że ta strużka krwi jest już wyraźnie widoczna, a poplamiona koszula jednoznacznie potwierdza, że jest on jednak jednym z tych krwawiących kierowców, przez co pojmie, że ów dialog, jaki prowadziliśmy w południe, nie był dziełem przypadku ani kaprysem impertynenckiego pasażera, tylko wynikał z rzeczywistości, której ów kierowca stanowił część, ale przez swój typowo taksówkarski upór nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Kiedy stojąc na krawężniku, odbierałem resztę, tylne drzwi falcona wciąż trzymałem otwarte, i policzyłem: trzy banknoty po tysiąc pesos, jeden pięćset, dwie monety po sto pesos. Zgadza się, przejazd kosztował sześć tysięcy trzysta pesos, tak wskazywał licznik zamocowany na kokpicie samochodu. Dopiero kiedy sprawdziłem liczby, zatrzasnąłem drzwiczki i powiedziałem „do widzenia” albo „powodzenia”, albo któreś z tych zdań, jakie wypowiada się po zakończeniu podróży. 1980 Fogwill przełożył Tomasz Pindel
103
Punkówa Rodolfo Fogwill, Muchacha punk, from CUENTOS COMPLETOS © Heirs of Rodolfo Fogwill, 2014
Fogwill 104
W grudniu 1978 roku uprawiałem miłość z pewną punkówą. To o tym uprawianiu miłości to się tylko tak mówi, bo miłość była już uprawiona, a nawet zaprawiona, jeszcze przed moim przyjazdem do Londynu, a to, co robiliśmy razem z nią, te mnóstwo rzeczy, jakie „uprawialiśmy” ona i ja, nie były miłością ani – dziś odważyłbym się tego dowieść – miłostką; były tym, czym były, i niczym więcej. To, co jest w tej historii istotne, to że punkówa i ja „poszliśmy razem do łóżka”. To też tylko takie gadanie, bo wszystko potoczyłoby się tak samo, gdybyśmy wcale nie porzucili naszej dwunożnej pozycji, gdybyśmy nie włączyli tego (tej miłości?) do przestrzeni marzeń: pozycja horyzontalna, ciemność pokoju, ciemność wnętrz naszych ciał; takie rzeczy. Pierwsze rozczarowanie dla czytelnika: w tej historii ja to ja. Poznałem punkówę przed wystawą sklepową na Marble Arch. Była dziesiąta trzydzieści, a zimno przenikało do szpiku kości, seans w kinie się skończył, na ulicach żywej duszy. Dziewczyna była blondynką: wtedy nie widziałem jej twarzy. Stała tam razem z dwiema innymi punkówami. Ta moja, blondynka, była chudziutka i poruszała się z wdziękiem, mimo punkowego stroju oraz pewnej punkowej obfitości gestów wyraźnie punkowych. Zimno przenikało do szpiku kości, o tym chyba już mówiłem. Mógł być stopień albo dwa poniżej zera, z północy wiatr omiatał fasady na Oxford Street i Regent Street. Nasza czwórka – ja i te trzy punkówy – patrzyliśmy na tę samą witrynę Selfridges. W ciepłym wnętrzu ukazywanym przez wystawę komputer grał sam ze sobą w szachy. Wisiała tam
informacja o parametrach technicznych i cenie maszyny: 1856 funtów. Wygrywały białe, po prawej stronie ekranu. Czarne oddały inicjatywę, ich obrona została rozbita i straciły o jednego środkowego pionka więcej. Białe szturmowały, szereg pionków chronił ich królową, a wieża atakowała króla. Kiedy trzy dziewczyny podeszły do wystawy, ruch miały czarne. Czarne zastanawiały się piętnaście sekund, a może nawet dłużej; to był ruch numer 116 albo 118 i widzowie – o tej porze, z powodu zimna, nikt – mogli odtworzyć przebieg całej partii, bo mała drukarka wypluwała zapis gry w szachowym kodzie, a obraz, widoczny na ekranie maszyny przez kilka sekund, pokazywał wygląd szachownicy na etapach poprzedzających strategiczne rozstrzygnięcia. Dziewczyny rozmawiały slangiem, którego nie rozumiałem, śmiały się i nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi, a potem poszły w kierunku zachodnim, w stronę Regent Street. O tej porze można było rozglądać się po całym mieście smaganym zimnem, nie dostrzegając ludzkiej obecności, nie licząc tych trzech oddalających się dziewczyn. W pobliżu Selfridges ktoś najwyraźniej czekał na autobus, bo jakiś cień wślizgnął się do kolorowej budki przystanku i czyjś oddech zaparował szybę. Możliwe, że jakaś ludzka istota siedziała tam przy szybie, zacierając ręce, pisząc swoje imię, gryzmoląc serce albo symbol drużyny piłkarskiej; a może i nie. Sprawa rozstrzygnęła się krótko później, kiedy autobus zmierzający na Kings Road zatrzymał się i ktoś do niego wsiadł. Kiedy pojazd, niemal pusty, mijał naszą wystawę, dostrzegłem, że ów cień zmienił
się w stareńką kobietę, w obdartym ubraniu, która targuje się o cenę biletu. Przejeżdżały tylko nieliczne samochody. W większości taksówki polujące na pasażerów, ogrzewane, nieśpieszne, diesle, puste. Niewiele przejeżdżało aut prywatnych; daimlery, jaguary, bentleye. Prowadzili je poważni, dojrzali mężczyźni, reagujący na błyskające światła ruchu drogowego. Po ich lewicy starodawne kobiety, wymalowane na przyjęcie albo do opery, sprawiały wrażenie, jakby kontrolowały mężów. Przed moją witryną Selfridges zatrzymał się rolls royce, a jego kierowca spojrzał na komputer (trwał właśnie ruch numer 127, kolej białych) i powiedział coś do swojej żony, siwiejącej kobiety o gorzkim profilu i błyszczących kolczykach. Nie mogłem go słyszeć: kuloodporne szyby takich aut tworzą przestrzeń hermetyczną, niemal masońską: nie do przeniknięcia. Krótko później rolls oddalił się tak szybko, jak przyjechał, a na rogu z Gloucester Street zawahał się na światłach, jakby kokietując zielone, które dopiero się zapaliło. Pierwsze rozczarowanie dla narratora: w ruchu 147 komputer obwieścił pat. Gdybym grał białymi, zamieniłbym konia na wieżę, zagroziłbym szachem, zmusiłbym czarne do wymiany królówek, dla mnie korzystnej, zważywszy na przewagę w gońcach i moje doskonałe ustawienie. Oddaliłem się poirytowany: całe popołudnie tego piątku przespałem i było zbyt wcześnie, żeby wracać do hotelu. Zimno przenikało do szpiku kości. Miałem pod dżinsami angielskie legginsy z polaru, które kupiłem znajomemu, co pływa żaglówką przy Puerto Belgrano, i postanowiłem je przetestować tego wieczora na wietrze zapowiadanym przez BBC. Czułem, że ciało mam opatulone, ale usta i nos bolały mnie z zimna. Dłonie, w głębokich kieszeniach puchowej kurtki, tak bardzo obawiały się spotkania z lodowatym powietrzem, że zmuszały mnie do powstrzymania dzikiej gonitwy chęci na papierosa, która miotała się i wyła gdzieś za moim gardłem, w mym wnętrzu. Na zewnątrz uszy zaczynały zanikać: prędzej czy później zostaną z nich kikuty albo blizny, jeśli nie zacznę ich chronić; próbowałem zasłaniać je kołnierzem kurtki. Nie mogąc skorzystać z rąk, trzymałem krawędzie kołnierza zębami i tak, gryząc i marznąc, wsiadłem do taksówki pachnącej ropą i potem kierowcy, a kiedy już rozsiadłem się w tym ciepłym zaduszku, wymieniłem nazwę jednego rogu w Soho i zapaliłem papierosa. Na zewnątrz żywej duszy. Zimno przenikało do szpiku kości. Anglik, z przodu, kierował
i przypominał posąg pełen zapachów i snu. Zanim wysiadłem, upewniłem się, że w okolicy stoją inne taksówki; zobaczyłem kilka. Zapłaciłem banknotem i dopiero po odebraniu reszty otwarłem drzwi. Zimne powietrze trzasnęło mnie w twarz, szczęka mi przemarzła, bo kołnierz, zamoczony śliną, zostawił mi na skórze lekką warstwę wilgoci, która teraz piekła mnie kruchymi kryształkami szadzi. Niewielu widziałem ludzi w londyńskim Chinatown: jak zawsze, jacyś Arabowie i Afrykańczycy wysypywali się ze spelunek porno. Na jednym rogu grupka mężczyzn – robotników, ochroniarzy, a może i jacyś bezdomni się tam przybłąkali – skupiała się wokół małego ogniska złożonego z kawałków drewna i papierów, które zaimprowizował czarnoskóry sprzedawca gazet. Przeszedłem trzy albo cztery przecznice, które kojarzę, i ponieważ nie znalazłem miejsca, gdzie mógłbym się schronić, na rogu Charing Cross otwarłem lewe tylne drzwi zielonej taksówki, wsiadłem, wymówiłem nazwę mojego hotelu i postanowiłem, że dziś wieczorem zjem kolację w moim pokoju i będzie to mocno doprawiony hamburger i sałatka solidnie posolona, żeby spotęgować pragnienie tak, jak na to zasługuje irlandzkie piwo. Spojrzałem na zegarek: była jedenasta; zostało mi raptem tylko pół godziny znakomitych brytyjskich programów telewizyjnych. Mówiłem już o zimnie, mówiłem o polarze. Teraz opowiem o sobie: zimno przenikało do szpiku kości, zniechęcało wszystkich mieszkańców i wszystkich przybyszów do tego starego miasta, bo to był chłód angielskich przestrzeni, chłód składający się z pogody i odległości oraz – dlaczegóż by nie – z jeszcze większych ilości chłodu i strachu, i był to chłód arktyczny i zmasowany, wywodzący się z fali polarnego powietrza, które zapowiadano i przestrzegano przed nim przez długie dni w niekończących się wejściach informacyjnych w telewizji i radiu. W rzeczywistości radio i telewizja, dzienniki i tygodniki oraz ludzie, pracownicy i sprzedawcy, boye hotelowi i panie, które poznaje się, kupując płyty – no wszyscy – nie mówili o niczym innym niż fala zimna oraz zdumiewająca intensywność, z jaką promowana jest ta fala zimna przenikającego do szpiku kości. Jestem zmarzluchem, normalnie bardzo marznę, ale nigdy nie byłem nim aż tak, żeby nie zdawać sobie sprawy, że ta kampania na temat fali chłodu mrozi nas tak samo albo jeszcze bardziej niż ta sama fala zimna rozlewająca się nad na wpół zapomnianą stolicą.
105
106
Ale ja byłem jeszcze na ulicy, nie chciało mi się wracać do hotelu i potrzebowałem znaleźć się w jakimś miejscu, które nie będzie moim pokojem, żeby schronić się przed zimnem i wszelkimi uwagami na temat zimna. Wtedy, dwie przecznice przed hotelem, zobaczyłem lokal, który parę dni wcześniej zwrócił moją uwagę. To była pizzeria o nazwie The Lulu, której nie było tu podczas mojej poprzedniej podróży. Pamiętałem dobrze tamto miejsce, bo znajdowało się tam rumuńskie biuro podróży i załatwiałem w nim kiedyś jakieś sprawy dla moich włoskich klientów. Z taksówki wypatrzyłem wywieszkę, która dowodziła, że lokal wciąż jest otwarty, zobaczyłem jedzących ludzi, dostrzegłem, że wystrój jest raczej mizerny, ale bezpretensjonalny, a z faktu, że stoły i krzesła są z białej wikliny, wywiodłem wniosek o obiecującej czystości tego miejsca. Zastukałem w szybkę kierowcy, zapłaciłem 60 pensów, wysiadłem z auta i wszedłem do pizzerii. Była to hiszpańska pizzeria, z hiszpańskimi kelnerami, hiszpańskimi właścicielami i hiszpańskimi klientami, którzy się znali, bo wykrzykiwali do siebie – po hiszpańsku – od stolika do stolika, hiszpańskie opinie i trywialne zdania po hiszpańsku. Obiecałem sobie, że nie dam się wciągnąć w tę grę, i najlepszym angielskim, na jaki mnie stać, zamówiłem pizzę ze szpinakiem i małą butelkę wina chianti. Kelner, gdyby spędził na uchodźstwie w Londynie jakiś rozsądniejszy okres czasu, założyłby pewnie, że jestem podróżnym z kontynentu albo pochodzę z jakiejś marginalnej kolonii Commonwealthu, może na przykład z Malwin. Miałem w kieszeni kurtki lotnicze wydanie dziennika „La Nación”, ale pilnowałem, by go nie pokazać, bo zdradziłbym się z moją hiszpańskojęzycznością. Chianti – butelkowane w Algierze – było pyszne: między winem a ciepłym powietrzem we wnętrzu lokalu nawiązała się pewna łączność, za sprawą której po trzech minutach uwolniłem się od zimna. Pizza jednak była marna, twarda i nijaka. Tak czy inaczej przeżuwałem ją z zadowoleniem, podczytując wycinki z „Financial Timesa” oraz fragmenty magazynu turystycznego rozdawanego w hotelu. Byłem bardzo głodny, więc zamówiłem drugą pizzę, domagając się jednak większej ilości soli. Ta druga smakowała lepiej, ale kelner brzydko na mnie spojrzał, może przez to, że przyłapał mnie na obserwowaniu jego ruchów, bowiem byłem bardzo zaskoczony odkryciem podobieństwa, jakie dostrzec można między hiszpańskim kelnerem w angielskiej
pizzerii oraz innym hiszpańskim kelnerem w pizzerii w Paryżu czy Rosario. Wymieniam Rosario, żeby nie przywoływać ciągle Buenos Aires. Ukochanego. Gryzłem pizzę numer dwa, analizując ewolucję rynków metali w ostatnich dwóch tygodniach; jakaś bzdura. Ceny, które ZSRR oraz naftowi nuworysze wciąż pompują w myśl swojej wariackiej polityki zakupów, nie wróżyły niczego dobrego Europie Zachodniej. Wtedy pojawiły się trzy punkówy. To były te same, które widziałem pod wystawą Selfridges. Ta moja wybrała najgorszy stolik pod oknem; jej koleżanki dołączyły do niej. Grubaska, z włosami zabarwionymi na marchewkowy kolor, usadowiła się zwrócona w moją stronę. Druga, bardzo niskiego wzrostu i z żabią twarzą, miała włosy zafarbowane na zielono, a na połach kurtki trzymała wypchanego ptaka, o którym pomyślałem, że pewnie jest słowikiem. Wydało mi się to obrzydliwe. Na szczęście ta szpetna z ptakiem i żabią twarzą usiadła przodem do witryny, pokazując mi tylko matową powierzchnię swojej wytłuszczonej kurtki. Ta moja, blondynka, usiadła na wiklinowym krzesełku skierowana trochę w stronę grubaski, a trochę w stronę ulicy: widziałem tylko jej profil, podczas gdy jadła pizzę, i próbowałem sobie wyobrazić, jak może wyglądać ten słowik. Słowik: przypomniał mi się ten sonet Banchsa. Tamten facet też twierdził, że nazywa się Banchs i był porucznikiem na jakiejś korwecie albo fregacie. Był grudzień; wiele razy spotykaliśmy się w ciągu kończącego się roku. Tego samego ranka, kiedy popijałem kawę, podszedł do mnie, mówiąc coś o sam nie wiem jakiej malarskiej inauguracji, a on, noszący nazwisko Banchs, zarzekał się, że o Enrique Banchsie słyszy po raz pierwszy w życiu. Wtedy zrozumiałem, dlaczego porucznik nie ma pojęcia o istnieniu legginsów z polaru (na widok mojego pakieciku z Helly Hansenem był bardzo zaskoczony) i zrozumiałem także, dlaczego jeździ po Europie, szastając swoimi dolarami, starając się zjednać sobie sympatię wszystkich argentyńskich emigrantów i próbując wślizgnąć się na każdą imprezę robioną przez Latynosów. Palił gitany; pod tym względem też przypominał mi Dziadka. Nigdy nie widziałem słowika. Ale kiedy miałem już kończyć pizzę, poczułem za sobą powiew piżma. Odwróciłem się. Najbrzydsza z Hiszpanek siedzących przy tylnym stoliku
wracała na swoje miejsce. Wróciła z łazienki; skropiła całe to swoje okropne ciało perfumami Chanel albo Patou, albo jakiejś innej marki z tych, co to dodają piżma do wszystkich swoich produktów. Ciekawe, jak pachnie punkówa? Sam siebie skazałem, identycznie jak pan Banchs, na wieczne rozważania; mało już brakowało do uporania się z pizzą i tematem stawek za metale. Ale poza mną coś się działo. Właściciele, kelnerzy i inni bywalcy, w całości albo większości Hiszpanie, przyglądali mi się. Byłem jedynym świadkiem tego, co widzieli, i to musiało podnosić moją wartość w ich oczach. Do lokalu weszły trzy punkówy, a ja byłem jedynym nie-Hiszpanem mogącym zaświadczyć o tym, co się dzieje, że nikt ich tu nie prosił, że oni nie są punkami, że nie ma tu żadnych punków prócz tych trzech dziewczyn punków i że żaden punk nie wkroczył do tego lokalu przynajmniej od kwadransa. Tylko ja mogłem poświadczyć, że kiepska pizza i świetne wino tu serwowane nie mogły pod żadnym pozorem zostać uznane za punkowe. Dlatego patrzyli na mnie, dlatego wydawało się, że mnie potrzebują. Nie mogąc przyglądać się mojej dziewczynie – bo ten zabalsamowany ptak i żabia morda zasłaniały mi ją coraz bardziej – skupiłem się na mojej pizzy i lekturze, udając, że nie dostrzegam tego oczekiwania wsparcia ze strony tych wszystkich Hiszpanów. Skończywszy pizzę i lekturę, poprosiłem o rachunek i udałem się do łazienki, żeby się odlać i umyć ręce, i tam porządnie opłukałem się bardzo ciepłą wodą z kranu. W lusterku obserwowałem z zadowoleniem, jak moje policzki i czoło nabierają właściwych kolorów. Moje uszy znów ożyły; byłem szczęśliwy. Wracając, zrobiłem nieuzasadnione kółko, które pozwoliło mi minąć stolik dziewczyn i przyjrzeć się dobrze tej mojej: miała śliczne niebieskie, niemal przejrzyste oczy i zestaw rysów, który najbardziej mi się podoba, takich, co to się często nazywa „arystokratycznymi”, ponieważ arystokraci starają się zaszczepić je swemu potomstwu, podbierając je osobom plebejskiego pochodzenia w sekretnym celu uszlachetnienia i wyrafinowania swojego dziedzicznego kapitału genetycznego. Dzikie kwiatki! Kopciuszki z tłumu, które pochłoną nienasycone chromosomy jaśnie pana! W waszych jajnikach rozpoczyna się podróż ku wyśnionej przyszłości, najintymniejsza część genetycznego programu waszego władcy!
Wiadomo, w czasach zmian to, co najlepsze w dziedzicznym majątku fizjonomicznym (te delikatne skóry, te przejrzyste oczy, te noski o wycyzelowanych kształtach pod jedwabistymi powiekami i tuż ponad ustami i dziąsłami i czubeczkami języków, których doskonały róż błyszczy po świecie, wznosząc pod niebiosa wewnętrzne piękno arystokratycznego ciała), często oddaje się za jakieś pole w Maroku, udział większościowy w Nowym Banku Takim czy Owakim, Heroiczny Czyn w minionej wojnie albo Krajową Nagrodę w dziedzinie Medycyny, i stąd biorą się te zadarte nosy, małe oczka, krzywe buźki i skóra z krostami na ciałach świeżo urodzonego potomstwa najlepszej arystokracji, przez co arystokratyczne familie zmuszone są do uciekania się do nędznych rodzin plebejskich w poszukiwaniu dobrej krwi, żeby poprawić rysy twarzy i odzyskać estetyczną równowagę pokoleń, które wykatapultują swoje nazwisko i nieco też siebie same w któż to może wiedzieć jaki nieprawdopodobny przyszły wiek. Dziewczyna mi się podobała. Miała na sobie męskie ubranie, tak o dwa-trzy numery za duże. Normalnego wzrostu, nie mogła ważyć więcej niż czterdzieści cztery kilo. Ta jej delikatna skóra (coś mi w niej przywodziło na myśl Grace Kelly, coś mi w niej przywodziło na myśl Catherine Deneuve) była dla mnie więcej niż atrakcyjna. Miała na sobie doskonałe buciki ze skórki, co odcinało się kontrastowo od chropawej konfekcji jej wełnianego płaszczyka. Koszula z kołnierzykiem otwierała się nad jej piersiami, odsłaniając coś, co wziąłem za skórę, ale potem okazało się, że to koszulka gimnastyczna. Ona na mnie nawet nie spojrzała. Natomiast jej koleżanka, ta najgrubsza, z włosami zafarbowanymi na pomarańczowo, emitowała coś w rodzaju mocno prowokującej aury. Nie chcę sugerować, że chodziło o seks: to było prowokujące w sensie szukania zaczepki, jakby się szykowała albo planowała ustny atak, jakby szukała szansy, żeby kogoś upokorzyć, tak jakby patrzyła na oficera angielskiej policji. Tak na mnie spoglądała ta marchewkowa grubaska. Natomiast ta moja w ogóle nie patrzyła w moją stronę. Ale... ...Na swoje koleżanki też nie patrzyła. Patrzyła na ulicę pozbawioną przechodniów, jej źrenice gubiły się gdzieś w ślad za wiatrem. Tak sobie pomyślałem: „Jej spojrzenie ginie gdzieś w powiewach zimna na Oxford Street”. Była jakby eteryczna. Ten ton, ta eteryczność najlepiej definiuje tę moją dziewczynę z mojej
107
108
perspektywy, jeśli nie brać pod uwagę tych punkowych zachowań i detali punkowych, z którymi ona, punkówa, obnosiła się z tą jej punkową niefrasobliwością. Na przykład: paliła skręcane papierosy; zaciągała się nimi pełnym pasji gestem właściwym południowym Europejczykom, mocno wciągała dym i wypuszczała go bezczelnie w stronę witryny. Mijając jej stolik, dostrzegłem na jej dłoni żółtą, jakby szafranową plamę, ślad po substancjach smolistych tytoniu. A ja nigdy nie widziałem tak ubrudzonych substancjami smolistymi rączek jak te mojej punkówy! Palce wskazujący, środkowy i serdeczny u prawej dłoni, od paznokci po kostki, były upaprane tą intensywną żółcią, co może się udać tylko jakiemuś wybitnemu palaczowi po latach palenia i unikania wody. Zrobiło to na mnie wrażenie. Ale była piękna, miała coś z Catherine Deneuve i coś z Isabelle Adjani, czego w tym momencie nie umiałem zdefiniować: byłem trochę zamroczony. Zapłaciłem rachunek, przelałem resztki z mojej butelki chianti do zielonej szklanki i z tą szklanką w ręku – so british – jakbym był jakimś tubylcem wytaczającym się z ulubionego pubu, stanąłem przed stołem dziewczyn-punków, zdając sobie sprawę z ryzyka. Przed wyruszeniem oszacowałem szanse: jedna na pięć, jedna na dziesięć w najgorszym razie; tak się usprawiedliwiałem. Będę relacjonował po hiszpańsku: – Mogę się dosiąść? Trzy punkówy spojrzały na siebie. Grubaska punk cieszyła się zwycięstwem: zapewne sądziła, że podchodzę do nich, żeby domagać się wyjaśnień w sprawie jej prowokujących spojrzeń punkowych. Żeby nie ryzykować natychmiastowego odprawienia, przysiadłem się, nie czekając na odpowiedź. Żeby nie stracić animuszu, pociągnąłem solidny łyk wina. Żeby nie ulec nadmiernemu wrażeniu, spojrzałem ku górze, usuwając z mojego pola widzenia zabalsamowanego ptaszka. Gruba się śmiała. Ta moja punkówa popatrzyła na tę z zielonymi włosami, popatrzyła na grubaskę, wypuściła dym z papierosa w przestrzeń, na mnie nie spojrzała i wciąż na mnie nie patrząc, upiła łyczek z tej mieszanki coca-coli i chianti, którą sobie przygotowywała na poprzedniej stronie, ale której ja, przez ten pośpiech przy próbie jej opisania, nie zdążyłem zarejestrować. Odezwała się ta punkówa z ptakiem, ta żabiogęba: – Czego pan chce?
– Nic, przysiąść się... Przebywać tu jako materia faktu... – wymamrotałem koślawą angielszczyzną. Bez wątpienia mój dziwny akcent pobudził ciekawość grubej: – Skąd pan jest? – szczeknęła. Pytanie było ostre, agresywne, pogardliwe. – Z Ameryki Południowej... Brazylia i Argentyna – odparłem, żeby oszczędzić im męczących wyjaśnień trącących nieuchronnie banałem. Zapytała, czy jestem Anglikiem: dziwiło ją to. „Jak można pochodzić z Brazylii czy Argentyny i nie być Brytyjczykiem?”, wyobrażałem sobie jej tok myśli. Czyli jestem Anglikiem? – Nie. Jestem Latynosem, bardzo mi przykro – odparłem. – Wielka Ameryka Południowa – pastwiła się grubaska. – Tak: daleko. Bardzo daleko. Wracam w przyszłym miesiącu – odpowiedziałem. – A, tak... Widzę – odparła gruba, wpatrując się uważnie w żabią twarz, która pohuśtała głową, jakby potwierdzała właśnie najbardziej wyrafinowaną teorię wszechświata. Wtedy odezwała się po raz pierwszy i tylko do mnie moja punkówa. Miała w tym akapicie cudowny, dźwięczny głos: – Co pan tu robi? – zabrzmiała jej melodia głosu. – A nic, tak się kręcę – odparłem i przypomniał mi się schemat, który zawsze dobrze działał z bitnikami i hipisami, i pomyślałem, że może na punków też zadziała. Spróbowałem: – Lubię poznawanie ludzi, więc podróżuję... poznawanie nowych ludzi, rozumie pani... podróżowanie... poznawanie... ludzi!... ee... no... ludzi... Podziałało: twarzyczka punkówy rozjaśniła się. – Ja też kocham podróżowanie – wynurzała się, dalej na mnie nie patrząc. – Znam Afrykę, Indie, Stany (chodziło jej o USA). Wydaje mi się, że prawie wszystko znam. Ale nigdy nie byłam w Portugalii, nie byłam! Jak jest w Portugalii?! – zapytała. Stworzyłem Portugalię na jej miarę: – Portugalia jest pełna cudów... Żyją tam ludzie cudownie interesujący i bardzo dobrzy. Żyje się tam na zupełnie innej fali niż u nas... Ciągnąłem tak, a ona wkręcała się w moją opowieść. Poznałem to po niezręczności, jaką zaczęły odczuwać jej punkowe koleżanki. Potwierdzenie znalazłem w tym świetle, jakim zaczęła emanować ta jej arystokratycznie punkowa twarzyczka. Szeptała tak:
– Kiedyś mój samolot miał międzylądowanie w Lizbonie i chciałam wysiąść, ale nie pozwolili mi – powiedziała. – Uważam, że pracownicy lizbońskiego lotniska to cholerne świnie i sukinsyny. Czy tak jest w Lizbonie, w Portugalii? – Niepewność pobrzmiewała w jej głosie. – Tak – perorowałem – ale na wszystkich lotniskach jest tak samo: jedna wielka banda zawszonych śmierdzieli, sukinsynów brudasów. – Tak jak taksówkarze, też tacy – wtrąciła się gruba, otrzepując popiół ze swojego flyersa. – Tak jak recepcjoniści w hotelach, sukinsyny brudasy – uzupełniła okrągła gęba żaby z ptasim ornamentem, spokojnie. – Tak jak sprzedawcy książek – powiedziała ta moja. – Sukinsyny! – I unosiła się w powietrzu, zwiewna. – Tak, zwłaszcza podręczników szkolnych – uściśliłem, ciesząc się z tej zgody, jaka zapanowała między naszą czwórką. Wtedy stało się coś nieprzewidzianego; ta zielonowłosa zwróciła się do grubaski: – Pozwólmy sobie iść, pozwólmy robić im swoje – i rozwinęła pięciofuntowy banknot, położyła go na spodeczku z rachunkiem, wstała i pociągnęła za sobą żabią mordę. Dobrze widziałem, że zjadły za jakieś dziesięć czy piętnaście funtów, ale pozwoliłem im się zwijać, to upraszczało narrację. – Bye, Maradona – krzyknęła na mnie żabia morda z chodnika, udając, że wydobywa zza pasa niewidzialny miecz czy sztylet; ucieszył mnie wówczas widok tej wielkiej brzydoty zanurzającej się w zimnie i ucieszyłem się jeszcze bardziej na myśl, że jestem świadkiem kolejnego dowodu na to, że sportowy prestiż mojego kraju usuwa przede mną najtrudniejsze do sforsowania społeczne bariery w Londynie. Zapytałem moją punkówę, dlaczego nie pożegnała się z tamtymi: – Bo to są brudne świnie sukinsyńskie. Widzi pan? – powiedziała, pokazując mi pięciofuntowe banknociki, które wydobywała z kieszeni, żeby uzupełnić należność. Przytaknąłem. Niczym jastrząb, który przez najgęstsze chmury na burzliwym niebie dostrzega ruch drobnej ofiary kręcącej się w trawie, zwabiony szelestem funtów hiszpański kelner wykwitł u jej boku, tuż przede mną. Mrugnął okiem, zebrał należność, zainkasował nieliczne pensy w charakterze napiwku, które moja dziewczyna upuściła na spodeczek, a ja poprosiłem o jeszcze jedną butelkę chianti i dwie coli, a ona odpowiedziała piękną miną: rozchyliła usta, zmarszczyła leciutko nos, uniosła jedną
brew i poruszyła głową, jakby chciała odbić piłkę rzuconą przez kogoś z tyłu. Uznałem, że jest to gest aprobaty. Zaraz po tym sposób, w jaki zabrała się łapczywie do mieszanki wina i coli, utwierdził mnie w tym chwilowym wrażeniu: to był gest aprobaty. Powiedziała mi, że ma na imię Coreen. Była eteryczna: podczas naszego dialogu jej oczy podążały za wiatrem śmigającym za oknem hiszpańskiej pizzerii na Graham Avenue. Wypiliśmy dwie flaszki chianti i trzy coli. Ona mieszała te barwy w mojej szklance. Ja piłem wino dla przyjemności, a colę dla ugaszenia pragnienia, wywołanego pizzą, gorącem panującym w lokalu oraz oczywiście pragnieniem przekonania się, jak zakończy się moja opowieść z punkówą. Zaprosiłem ją do mojego hotelu. Nie chciała. Powiedziała: 109
– Jeśli pójdę do twojego hotelu, będziesz musiał im zapłacić za mój pobyt. To nie ma sensu – stwierdziła i zaprosiła mnie do siebie do domu. Przed wyjściem zapłaciliśmy po równo należność za napoje; ale ja muszę więcej o niej opowiedzieć. Pisałem już, że miała arystokratyczne rysy. Na tym etapie naszej znajomości (była 12:30, na ulicy nie było żywej duszy, angielskie zimno tej opowieści przenikało do szpiku argentyńskich kości narratora) moja chęć uczynienia jej moją pozbawiona została jakiegokolwiek snobizmu z początku. Moja dziewczyna – arystokratka czy punkówa, nieważne – rozpalała mnie: już mnie ponosił ten wewnętrzny żar, już byłem dla niej ślepy, już. Byłem już ciałem topielca bez linii papilarnych, którego prąd, zdradziecki, popycha do fiordu, a tam wszystko staje się niczym. Ale wcześniej, kiedy zobaczyłem ją przed wystawą Selfridges, zwróciłem uwagę na dziwne szczegóły, delikatnie punkowe, na jej subtelnej twarzy: lewy policzek miał wyraźny ślad, nie wiedziałem wtedy dlaczego i skąd, a prawa strona pewną specyfikę, bo na prawym skrzydełku jej nosa znajdowało się – jak sądziłem – coś ze złocistego metalu (jak sądziłem), co opisując krzywiznę na prawym policzku, wspinało się aż do nanizanego kłosa szpecącego płatek jej ucha w charakterze fantazyjnego kolczyka. Z łodygi wyrastającej z kłosa na jakieś dwa centymetry zwisał łańcuszek, nieco grubszy, który opadał swobodnie na jej szyję i wieńczyła go miniaturka puszki coli, ze złotego metalu i czerwonej emalii, ocierająca się co rusz o jej jasne włosy, ramię, pierś albo uderzająca o zieloną szklankę, co wytwarzało muzyczny dźwięk
110
podobny do jej głosu, a czasami też puszka spoczywała, łagodnie, na jej pięknym białym obojczyku, harmonijnym niczym ruch tai-chi. Podczas naszej rozmowy odkryłem, że to, co wziąłem wcześniej za złocony metal, było w rzeczywistości osiemnastokaratowym złotem, a także że to, co uznałem za ziarenko kukurydzy niemal naturalnych rozmiarów, umiejscowione na skrzydełku jej nosa, było tak naprawdę kawałkiem złota w kształcie ziarna kukurydzy niemal naturalnych rozmiarów, zamocowanym bardzo delikatnym mechanizmem, przebijającym bezwstydnie i na wylot tkankę jej pięknego nosa. Ona sama pokazała mi dziurkę, podnosząc ją lekko swoim szafranowym paznokciem palca wskazującego, odsuwając skórę od kukurydzy, żeby lepiej było widać ten otworek o gwiaździstym kształcie, o średnicy jakichś czterech milimetrów. Była strasznie dumna z tej swojej dziurki...! Po lewej stronie, to co wcześniej na Oxford Street wydało mi się śladem na policzku, okazało się głęboką blizną, długości jakichś trzech centymetrów i sprawiającą wrażenie, jakby powstała od cięcia bardzo ostrym narzędziem. Przecinały to cięcie trzy szwy, dość niestaranne, dzieło jakiegoś amatora albo praktykanta na pierwszym roku medycyny będącego partaczem poniżej średniej angielskich praktykantów medycznych i działającym pod nieobecność przełożonych. Drugie rozczarowanie dla narratora: blizna po lewej stronie, w odróżnieniu od złotych bibelocików po prawej, była fałszywa. Zrobił ją jakiś makijażysta i mojej dziewczynie było bardzo przykro, bo zaczynała się ta blizna rozmazywać z powodu wilgoci i zimna, i teraz potrzebne było serwisowanie, żeby odzyskać oryginalne kolory i konsystencję. Krótko przed wyjściem ona poszła do łazienki i wracając, zastała mnie dumającego za stołem: – Jaki jest problem z tobą? – zapytała po angielsku. – O czym myślisz? – O niczym – odpowiedziałem. – Myślałem o tym przeklętym zimnie, które niszczy blizny... Skłamałem jednak: o zimnie myślałem raptem przez chwilę. Potem spojrzałem na ulicę, która prowadziła donikąd, i próbowałem sobie wyobrazić, co mogą robić ci nieliczni ludzie, którzy od czasu do czasu zakłócali na chwilkę ten pusty pejzaż miejski. Dotknąłem lodowatej szyby; powąchałem krawędź jej
zielonej szklanki, żeby rozpoznać jej zapach, i znów rozmyślałem o tych postaciach przechodzących za witryną, rozmazanych przez ludzką parę z pizzerii. Wtedy zapragnąłem się dowiedzieć, dlaczego każda istota ludzka przemieszczająca się tymi ulicami zawsze wydaje mi się zamaskowanym irlandzkim terrorystą, przenoszącym wiadomości, instrukcje, ładunki senteksu, miniaturowe apteczki i to wszystko, co oni zbierają i przenoszą, pod osłoną nocy, z domu do domu, z lokalu do lokalu, z warsztatu do warsztatu, i nawet z byle jakiego miejsca do byle jakiego miejsca. „Dlaczego?” – zastanawiałem się. – „Z jakiego to powodu?”. Próbowałem to pojąć, podczas gdy moja dziewczynka była tutaj bliziutko mnie i siusiała albo podmywała się ciepłą wodą i kiedy ledwo co pociągnąłem za błogą niteczkę prowadzącą do jej obrazu, na tysiąc kawałków rozprysł się granat wizji i skojarzeń intymnych, intensywnych, ale przez to, że moje, że argentyńskie, że intensywne, niezbyt wobec niej lojalnych. Istnieje Bóg? Nie sądzę, żeby istniał, ale coś albo ktoś wymierzył mi karę, bo kiedy zdałem sobie sprawę, że jestem nielojalny i niecny wobec mojej punkówy i poczułem, że w moim ciele – albo duszy – narasta słodka myśl o grzechu, za szybą przemknęła postać rowerzysty i widziałem, jak pedałuje dzielnie na zimnie, i wiedziałem, że to człowiek, którego fałszywy francuski paszport ukrywa tożsamość eks-jezuity z IRA, i że kiedyś wysadzi swoją senteksową bombą pub, gdzie ja, czekając na jakiegoś biurokratę z BAT, zakończę swój ziemski żywot, i wtedy zamknąłem oczy, przycisnąłem pięści do skroni i ujrzałem ją, jak idzie pośpiesznie chodnikiem wzdłuż pubu, wymknąłem się stamtąd, pobiegłem za nią, wdychając czyste i pachnące kwietniowe powietrze Londynu, i w chwili, kiedy ją doganiałem, poczuliśmy razem eksplozję, i ona mnie objęła, a ja widziałem w jej oczach – dwóch błękitnych zwierciadłach – że ten mężczyzna, którego otaczały ramiona mojej punkówy, nie był już mną, tylko jezuitą ze skórą pokrytą ospowymi krostami, i domyśliłem się, że niebawem, pośród kawałków betonu i powyginanych flippersów, Scotland Yard zidentyfikuje autora, któremu nigdy nie udało się dobrze ułożyć historii punkówy. Ale teraz ona tam była, wychodziła z tekstu i zaczynała słuchać moich słów: – No nic… myślałem o tym przeklętym zimnie, które robi zmarszczki – słyszała ona.
A potem pochylała głowę (ciao, Irlandczycy!), wbijała we mnie te swoje błękitne zwierciadła i mówiła „dziękuję”, co po angielsku („dziękować ci”, powiedziała w swoim języku swoim językiem), i to w środku angielskiej nocy, sprawiało, że czułem, iż jest mi wdzięczna za moją solidarność; ja przeciw zimnu, walczący o ocalenie jej jakże cennej blizny, i że także jest mi wdzięczna za to, że ja to ja, taki jaki jestem, i że tworzyłem ją taką, jaką jest, jaką ją stworzyłem, jaką ją chciałem ja. Musiała dostrzec moje łzy. Usprawiedliwiłem się: – Miałem grypę... poza tym... Zimno mnie zasmuca, dołuje mnie. It downs me! – przetłumaczyłem. – Dołuje! Chodźmy do hotelu! – powiedziałem już bez łez. – Hotel nie! – odpowiedziała, historia się powtarza. Nie nalegałem. Wtedy nie wiedziałem – dalej nie wiem – jak ktoś mógłby narzucić swoją wolę jakiejś punkówie. Wyszliśmy na zimno: przenikało. Do szpiku kości. Żywej duszy. Na ulicach. Pomachałem na taksówkę. Nie zatrzymała się. Zaraz podjechała inna. Zatrzymała się i wsiedliśmy. Czuć było potem kierowcy i paliwem. Moja dziewczyna podała nazwę ulicy i szereg liczb. Wyobraziłem sobie, że mieszka w podrzędnej dzielnicy, w jakiejś ruderze w suterenie albo na lodowatym stryszku, i szacowałem, że pewnie dzieli lokal z jakimś półtuzinem podśmierdujących i zaćpanych punków, którzy o tej porze nocy czołgają się po podłodze, wyszarpując sobie resztki jedzenia albo, co gorsza, resztki niewysterylizowanej strzykawki krążącej między nimi z tą samą arogancką naturalnością, z jaką nasi gauchowie pociągają z tykw wystygłe i rozcieńczone mate przez jedną rurkę. Myliłem się: mieszkała w eleganckim mieszkanku naprzeciwko Hyde Parku. Na drzwiach wejściowych widniał napis „Shadley House”. Na drzwiach jej mieszkania – masywna kołatka, z brązu i lubieżna – kolejny napis: „R. Shadley”. – To mój dom rodzinny – powiedziała skromnie moja punkówa i przeszliśmy do szerokiego hallu. Po prawej, w salonie myśliwskim, trzymano łowieckie trofea i liczne egzemplarze broni długiej i krótkiej spoczywały w pobliżu innych rodzajów broni, takiej średniej, na szklanych stolikach i za witrynami. Po lewej znajdował się salon obity eleganckim materiałem w bordowe wzory, błyszczącym
w świetle trzech kryształowych żyrandoli o rozmiarach volkswagena. Korytarz kończył się salonikiem muzycznym, z którego dobiegały głosy. Przechodząc przez próg, zawołała „hello” i jakiś głos odpowiedział po francusku wianuszkiem gardłowych słów. Ja szedłem za nią, usłyszałem te słowa, przypomniałem sobie nasze rodzime bluzgi pełne „errr” i szybkim spojrzeniem poszukałem tej brudnej galijskiej gęby w salonie. Nie namierzyłem jej. Dostrzegłem za to dwa pianina, niewielki podest na koncerty, liczne fotele i dwie stare sofy stojące naprzeciwko siebie. Między nimi, pośród poduszek, pół tuzina podśmierdujących punków paliło haszysz, dyskutując po francusku o czymś, czego nie udało mi się zrozumieć. Rachityczny i nagi Murzyn leżał na purpurowym dywanie. Przez jego chudość i zielonkawy kolor skóry wziąłem go za trupa, ale potem zobaczyłem, że jego żebra poruszają się spazmatycznie i uspokoiłem się: epilepsja. Wyobraziłem sobie, że w swoich snach czarnoskóry punk pewnie kona z zimna, ale nie mnie przeznaczone było opatulać czymś tego punka w ową pieską noc, kiedy on, punk, leżał tam nafaszerowany punkowymi narkotykami w otoczeniu tylu durnych kumpli punków. Weszliśmy do kuchni. Moja dziewczyna powiedziała mi, że te gady z saloniku muzycznego to „jej ludzie” i zamykając drzwi, stwierdziła, że są wnerwieni („angry”, powiedziała) na nią, bo zabroniła im wstępu do kuchni. Oni twierdzili, że ona jest „podłą małpą”, sądząc, że jej zakaz wynika z chęci uniemożliwienia im łupieżczych działań w lodówkach i kredensach, jednak prawdziwym powodem były skargi i obawy służących, które niejednokrotnie wpadały na półnagich punków jedzących rękoma w pomieszczeniach uważanych przez służbę za swoje już od trzech pokoleń, gdzie zawsze obowiązywały zasady imperium. Tego dnia doszły do jej uszu nowe skargi ochmistrzyni, bowiem jeden z punków, Marokańczyk, bawił się automatyczną bronią z kolekcji, a kiedy stary majordomus go zbeształ, punk kazał mu wąchać czubek beduińskiego sztyletu, który zawsze nosił przyklejony taśmą samoprzylepną do krocza. Coreen została wzięta w dwa ognie i rychło czekał ją wybór między przyjaciółmi a służbą domową. Wahała się: – To banda śmierdzących świń i sukinsynów – powiedziała, odnosząc się do dwóch Francuzów, Marokańczyka, Sudańczyka i Amerykanina, który do tego – jak mówiła – ma jakieś „odrażające zwyczaje”.
111
112
Nie dowiedziałem się, jakie, ale przysiadłem na ławeczce i zacząłem wyobrażać sobie pół tuzina punkowych możliwości, podczas gdy ona parzyła doskonałą kawę z cynamonem. Kiedy ekspres zaczął już bulgotać, opowiadała mi, że mieszkanie to należało do dziadków jej matki, która z kolei była krytykiem muzealnym i pracowała w Nowym Jorku. Ojciec, dwadzieścia lat starszy, ożenił się dla prestiżu, przybierając nazwisko żony, kiedy został nobilitowany przez starą królową w uznaniu jego zasług jako szpiega albo policjanta, w Indiach. Związany z rządową firmą naftową stary zbił konkretną fortunę i obecnie spędzał ostatnie lata w Afryce, administrując swoimi dobrami. Moja punkówa go podziwiała. Podziwiała także matkę. Mimo to, kiedy mówiła o swoich i swojej starszej siostry relacjach ze starymi, zaznaczyła kilkakrotnie, że są „śmierdzącymi sukinsynami”. Jeśli dobrze zrozumiałem, jakiś bank zajmował się opłatami za dom, pensjami dla służby i szoferów oraz rachunkami za jedzenie, sprzątanie i podatkami, a dwie dziewczyny – ta moja i jej siostra – pobierały po pięćdziesiąt funtów. „Śmierdzące świnie”, powtórzyła, dotykając swojej blizny i wyjaśniając, że ten zabieg – który w okresach wilgoci musiała powtarzać co tydzień – kosztował ją dwadzieścia pięć funtów i że tak nie da się żyć. Pytała, co o tym sądzę. Wolałem nie opowiadać się po stronie rodziców, ale także nie chciałem się angażować i udzielać jej poparcia, na które, moim zdaniem, nie zasługiwała. Wtedy ją pocałowałem. Popijałem kawę, a dziewczyna wyszła załatwić sprawy z przyjaciółmi. Skorzystałem z okazji i rozejrzałem się po kuchni: znajdowaliśmy się na czwartym piętrze, ale jeden z kredensów krył w sobie pomieszczenie o powierzchni stu albo więcej metrów kwadratowych, służące za spiżarnię i skład żywności. Były tam szynki, wędliny i sto czterdzieści cztery skrzynki z puszkami zawierającymi napoje bezalkoholowe i konserwy. Widziałem kartony whisky, win i szampanów przeróżnych marek. Pod ścianą znajdującą się naprzeciwko schodów spoczywały tysiące butelek wina, ułożonych na drewnianych, bardzo subtelnych stojakach. Pachniało tam przyprawami. Oszacowałem, że to zapas żywności wystarczający, żeby cała argentyńska rodzina i jej przyjaciele przetrwali oblężenie Normandów trwające sześć księżyców, aż do odsieczy wojsk króla Karola, a kiedy atakujący ruszyli naprzód i trzeba było uruchomić ostatnie zapasy granitowych kul, korzystając
z wielkiej katapulty na zachodnim skrzydle zamku, pojawiła się moja punkowa księżniczka, która stoczywszy walkę, znów zamknęła drzwi na dwa obroty klucza i patrzyła na mnie z przepraszającą miną. Powiedziałem, tak żeby coś powiedzieć, że obawy służby wydają mi się uzasadnione. „Nigdy nie wiadomo”, powiedziałem po hiszpańsku i wyjaśniłem po angielsku „Nigdy nie wiesz”. Ona wzruszyła ramionami i powiedziała, że jej przyjaciele zdolni są do wszystkiego, „jak biedny Charlie”. Chciałem się dowiedzieć, kim jest ten „biedny Charlie”, więc wyjaśniła, że to jeden krewny, który zrobił się sławny przez to, że urwał uszy jakiejś smarkuli w Gilderdale Gardens, ale teraz starzeje się w zapomnieniu w przytułku w okolicach Donndall, udając wariata, żeby nie pójść do więzienia. Wtedy znów zapytała, jak się nazywam oraz jak moi rodzice się nazywają, i zaśmiała się. Znów też zaczęła opowiadać mi o swojej bliźnie, za którą zapłaciła pięćdziesiąt funtów: wysokość swojej tygodniówki, „jako materia faktu”. Bank wypłacał te pięćdziesiąt funtów na tydzień mojej dziewczynie i drugie tyle jej starszej siostrze, ale makijaż wymaga serwisowania. (Jestem pewien, że już o tym pisałem, ale ona znów mi o tym opowiedziała, a ja szanuję moich bohaterów. Sztuka – uważam – powinna odzwierciedlać rzeczywistość, żeby nie zmienić się w przyciężką formę onanizmu, skoro istnieją przecież lepsze). Blizna potrzebowała serwisowania i uniemożliwiała jej, między innymi, uprawianie pływactwa oraz jazdę na nartach wodnych. Coreen uwielbiała narty i długie pobyty na wolnym powietrzu przy wilgotnej pogodzie i zaproponowała mi skręta z marihuany: czyli dżointa. Odmówiłem, bo sporo już zdążyłem wypić, czułem się oszołomiony planami i nie chciałem, żeby nagły spadek ciśnienia wszystkie je zmarnował. Moja dziewczyna nasączyła papierek swojego małego dżointa lepkim płynem, który trzymała w miniaturowej puszeczce coli w swoim kolczyku. „Olejek heroinowy”, wyjaśniła. Kiedyś była uzależniona i podsmażając ten olejek nasączający bibułkę z marychą, zaspokajała swoje potrzeby. Nałóg rzuciła rok temu, obawiała się popaść znów w obsesję kłucia się igłami, która pewnej nocy w Paryżu zabiła jej najlepszych przyjaciół – sepsa – i teraz chciała się wyleczyć i z tego wyjść, bowiem jej
pensja nie wystarczała na utrzymanie nałogu: dostatecznie już miała kłopotów z serwisowaniem blizny. Potem znów zostawiła mnie w kuchni, poszła do łazienki, a ja ukradłem z piwniczki puszkę z serem camembert i w miarę jak zajadałem go drewnianą łyżką, zrobiłem obchód po pomieszczeniach kuchennych: wizja lokalna. Prócz różnych poziomych piekarników i wielkiego glinianego pieca do wypiekania chleba w pomieszczeniu obok, mieli tam elektryczny grill do pieczenia, z rusztami mierzącymi trzy metry długości i jeden obwodu. Oszacowałem, że naród w drodze do wyzwolenia byłby w stanie upiec tu z pół tuzina mormońskich misjonarzy na oczach tysięcy żarliwych Tutsi wyczekujących na swoją porcję słodkawego mięsa mormońskiego misjonarza w naleśniku. Za salą znajdowało się pomieszczenie z rurami gazowymi, drewnem, węglem i przyprawami. Pachniało tam czosnkiem, ale czosnku nie widziałem, tylko gałązki laurowe oraz jutowe woreczki z aromatycznymi ziołami, których nie umiałem nazwać. Rozmaryn? Peter Nollys? Kelpsias? Weź tu, człowieku, się połap w tych wyrafinowanych preferencjach obsesyjnych brytyjskich magnatów...! Kiedy Coreen – moja punkówa, pani i władczyni domu – wracała z łazienki, zamknęła znów drzwi dzielące kuchnię – nazywaną przez nią po angielsku „domem” – od salonu, gdzie jej przyjaciele wciąż wywrzaskiwali do siebie barbarzyńskie frazy. Nie wiem, co też mogli powiedzieć, ale ona sumarycznie stwierdziła, że to banda zawszonych sukinsynów; ostro. Zapaliła kolejnego dżointa od mojej zapalniczki 555 i – do diabła! – poszliśmy razem z nim zasmradzać sypialnię jej siostry, w której mieliśmy spać, bo jej sypiania była od wczoraj zabałaganiona. Korytarzyk prowadzący do pokoi obwieszony był wielkimi obrazami, na oko dobrej jakości. Przyjrzałem się podłodze: solidne dębowe deski ciągnęły się na długość piętnastu czy dwudziestu metrów. Bez dywanu i polerowania to białe błyszczące drewno przypominało mi pokład kliperów budowanych na potrzeby wakacji na Gibraltarze na zlecenie grupki magnatów, którzy otaczali Disraeliego. Czysta rozpusta! Sypialnia siostry była obszerna, obficie zasłana dywanami, a w kącie leżała skóra tygrysa; w innym – zebry oraz inne grube skóry pochodzące, jak mniemałem, z jakiegoś egzotycznego i wełnistego zwierzęcia, jako że były większe niż skóry największych owiec,
jakie moje oczy widziały i jakie mogłaby sobie wyobrazić ludzka istota paląca lub nie dżointy nasączone substancjami iks. Poszliśmy do łóżka. Trzecie rozczarowanie dla narratora: moja punkówa była tak czyściutka, jak każda inna pannica z dzielnicy Flores czy Belgrano R w Buenos Aires. Rzecz raczej trudna do przewidzenia u Angielki i ze wszech miar zaskakująca w kontekście moich oczekiwań co do subkultury punków. I ta pościel...! Pościel była delikatniejsza niż w najlepszym hotelu, w jakim w życiu spałem! Ja, który ze względu na mój niegdysiejszy fach zwykłem kamuflować się we wszystkich pierwszorzędnych hotelach i spałem nawet – w wyniku pomyłek w rezerwacjach, które w ten sposób próbowała obsługa hotelowa naprawiać – w specjalnych apartamentach na noce poślubne oraz dla gości typu VIP, nigdy wcześniej nie czułem na skórze tak delikatnych włókien jak te w owej jedwabnej pościeli, pachnącej limonką albo pączkami bergamotki w przeddzień rozkwitu kielichów jej kwiatów. Trzecie rozczarowanie dla czytelnika: nigdy dotąd nie spałem z żadną punkówą. Gorzej nawet: nigdy nie widziałem żadnych punków ani nie byłem w Londynie, ani nie otwierano przede mną drzwi tak szacownych domostw. Mogę to udowodnić: od marca 1976 nie uprawiałem seksu z innymi osobami. (Ona odeszła, wyprowadziła się do swojej posiadłości, nigdy nie wróciła, nigdy już do mnie nie zadzwoniła. Otaczają ją inni mężczyźni, inni. Zapomniała o nas; sądzę, że o mnie zapomniała). Czwarte rozczarowanie dla narratora: nie mówię, że była dziewicą, ale była znacznie słabsza w łóżku niż najsłabsza dziewica z Belgrano czy parku Stulecia. W toku (miłości?) zaczęła deklamować doskonale znaną każdemu zwiedzającemu Londyn litanię: „ajm kaming ajm kaming ajm kaming ajm kaming”, krzyczała, krzyczała, krzyczała, zastępując dobrze znane „aj, dochodzę aj, dochodzę aj, dochodzę” dziewcząt z moich terenów, co pogrąża mężczyznę w pomieszanej gęstwinie wątpliwości co do natury miejsca, do którego dochodzą dziewczęta z półkuli południowej i z którego przychodzą ich koleżanki z brytyjskich antypodów. Ale przecież robi się to wszystko, żeby żyć, i trzeba się dopasować. Pewnie, że trzeba! Na przykład? A potem zasnęła. Pewnie przez to wino i narkotyki, ale usnęła z uśmiechem i jej ciało
113
uległo uroczemu rozmiękczeniu. Spojrzałem na zegarek: była 5:30 i nie mogłem zmrużyć oka, być może z powodu kawy albo tego, co niej dodaliśmy. Przejrzałem książki piętrzące się na stoliku w pokoju siostry mojej punkówy. Niezłe książki! Blake, Woolf, Sollers: porządna literatura. Cortázar po angielsku! (Trzeba się przekonać, leżąc w jednym z tych pańskich łóżek, jak brzmi świętej pamięci Cortázar po angielsku!). Były tam podręczniki do fizyki i sporo numerów pism z zakresu nauk przyrodniczych oraz teorii systemów. Odłożyłem kilka z nich, żeby się przekonać, cóż to za teoria, której nie znam, a najwyraźniej zasługuje na comiesięczną publikację sięgającą już sto trzydziestego czwartego numeru. Przyjrzałem się im. Ciekawe: na jakiś czas wzbogacę sobie repertuar do rozmów. 114
Tym się właśnie zajmowałem, kiedy zjawiła się siostra mojej punkówy ze swoim chłopakiem. Dziewczyna przedstawiła się jako Dianne i była przyrodniczką, marksistką, studiowała biologię, nienawidziła narkotyków, pogardzała punkami i wcale jej się nie podobało, że leżymy w jej łóżku, ale niczego nie powiedziała. Kiedy do niej przemówiłem, przybrała jeszcze surowszą minę, jakby miała pretensje, że jakiś golas zwraca się do niej z jej własnego łóżka tak koślawą angielszczyzną. Nie podobałem się jej i nie umiała tego dłużej ukrywać. Natomiast jej chłopak okazywał mi sympatię. Był studentem biologii, przyrodnikiem, marksistą, nienawidził głęboko punków i wyraził ogromną pogardę wobec narkotyków oraz ich konsumentów. Sądzę, że gdyby nie okoliczności naszego spotkania i irytacja jego dziewczyny, nawiązałaby się między nami pożyteczna przyjaźń. Poczęstowali mnie owocami, były przepyszne, coś jakby nieszpułka, i tak odświeżające, że zmazało mi z dziąseł posmak Coreen. Ona, mimo naszej rozmowy prowadzonej na cały głos, moich angloargentyńskich krzyków, moich salw śmiechu oraz ochłapów śmiechu, jakie moje żarciki od czasu do czasu zdołały wydobyć z biolożki, w ogóle się nie budziła. Powiedziałem im, że muszę się ubrać i że będę się zbierał do hotelu, bo pewnie na mnie czekają. Oni odpowiedzieli, że nie trzeba, że zawsze sypiają na podłodze, ze względów higienicznych, i że mogę sobie dalej czytać, bo „światło ze światła nam nie przeszkadza”. Tak powiedzieli. Rozebrali się, ułożyli na skórze niedźwiedzia i zakryli się aż po oczy jakimś indyjskim kocem. Z miejsca zapadli w głęboki sen i widziałem, jak śpią i oddychają w tym
samym rytmie, na plecach i trzymając się za rączki. Ja jednak nie mogłem zasnąć; zgasiłem światło światła i przez chwilę czuwałem i wsłuchiwałem się w kontrast między symetrycznymi oddechami pary i oddechem Coreen, głębszym i o mniej jednorodnym rytmie. Zapaliłem światło i spojrzałem na zegarek: była jakoś siódma, zaraz miało świtać. Pogłaskałem moją punkówę po włosach, po twarzy, po jej ślicznych ramionach i barkach, i już niemal miałem znów zabierać się do uprawiania miłości, ale obawiałem się, że taki raptowny ruch może ją zbudzić. Skorzystałem z okazji i lepiej przyjrzałem się jej skórze, tak delikatnej i jedwabistej. Nic w niej nie było punkowego, arystokratyczną skórę miała ta moja dziewczyna. Przestudiowałem jej dziurkę na nosie: mierzyła sześć milimetrów średnicy i tworzyła pięcioramienną gwiazdę. A może to było pięć milimetrów i sześć ramion? Nigdy więcej nie oglądałem już tej dziurki. Na potrzeby tej historii wystarczy zaznaczyć, że miała precyzyjny wykrój i że musiało to być dzieło jakiegoś chirurga plastycznego, który policzył sobie nie mniej niż pięćset funtów honorarium. Czysta rozpusta! Przyjrzałem się bliźnie na lewej połowie mojej dziewczyny: jeszcze bardziej wyblakła i rozmazała się od potarć mojego podbródka, który pod wpływem dwudniowego zarostu zrobił się chropawy. Przykro mi się zrobiło na myśl, że budząc się następnego popołudnia, moja punkówa będzie mi to mieć za złe. Napisałem na karteczce, że serwisowanie biorę na siebie, i przypiąłem ją spinaczem razem z banknotem pięćdziesięciofuntowym, który tak tanio kupiłem w Buenos Aires, do krawędzi jej bucika ze skórki. Tym samym przyjmowałem odpowiedzialność za moje czyny, a ona nie musiała czekać kolejnego tygodnia, żeby wyzerować licznik swojej bliźnie. Zachowałem się jak mężczyzna i Argentyńczyk, i choć człowiek nigdy nie wie, czego taki punk może oczekiwać od innych, ja nie mogłem pozwolić na to, żeby następnego dnia moja punkówa smuciła się i szwendała po wszystkich dyskotekach Londynu, opowiadając, że jesteśmy sukinsynami, bo niszczymy jej blizny i nie finansujemy serwisowania, pogarszając jeszcze i tak fatalny obraz mojej ojczyzny, jaki wpaja się od pewnego czasu młodym Europejczykom. Wychodząc z pokoju, zgasiłem światło. Żeby się wydostać, otworzyłem kluczem drzwi w kuchni, ale znów je zamknąłem i wsunąłem klucz przez szczelinę pod drzwiami. Punki dalej się sprzeczały: Afrykańczyk wypominał pozostałym, że go nie
zbudzili na kolację. Inny płakał, to chyba ten Francuz. Potem usłyszałem jakieś przedziwne sylaby: ktoś mówił po holendersku. Dzięki Bogu nie zauważyli mnie i znalazłem taksówkę, ledwie tylko wyszedłem na ulicę, zimną niczym rosyjski sztylet zapomniany przez rosyjskiego geologa tuż po studiach w zamrażalniku w hotelu nieopodal niedokończonej tamy w stanie Paraná Środkowa. Następnego popołudnia przeczytałem w „The Guardianie”, że w nocy, z powodu zimna, zmarło albo zamarzło czternastu bezdomnych, wyciągając bezwstydnie te ich dwadzieścia parę angielskich kopyt, w samym sercu miasta Londyn. Było nie wiem już ile stopni Farenheita; szacuję, że jakieś dziesięć poniżej zera według Celsjusza, kapkę więcej albo kapkę mniej. W hotelu wziąłem kąpiel w wannie i w ciepełku, z wodą po nos, czytałem w międzynarodowym wydaniu dziennika „Clarín” cudne wiadomości z mojego kraju. Zapragnąłem wracać. Następnego dnia poleciałem do Bonn, a stamtąd do Kopenhagi. Cztery dni później znów znalazłem się, zadowolony, w Londynie i ledwie tylko wprowadziłem się do hotelu, postanowiłem odnaleźć moją punkówę. Nie zapisałem sobie w kajeciku jej numeru telefonu, a jej nazwisko nie figuruje w książce telefonicznej. Popędziłem pod jej dom. Przyjął mnie życzliwie Ferdinand, chłopak siostry: moja punkówa przebywała w Nowym Jorku z odwiedzinami u matki, stamtąd zamierza skoczyć do Zambii, żeby spędzić nieco czasu z ojcem. Planuje wrócić z początkiem kwietnia, a on nie zaprasza mnie do środka, bo właśnie wychodzi na uniwersytet, gdzie wykłada cytologię. Sympatyczny facet, ten Ferdinand: miał biało-czarnego morrisa i prowadził rozważnie w samym środku rough hour tego zimowego popołudnia. Zdradzał pewne zaniepokojenie, bo od jakiegoś roku miewał problemy z migaczami swojego autka. Zasugerowałem, że to pewnie bezpiecznik, że najpewniej na tym polega kłopot z morrisem. Przez chwilę przetrawiał moją hipotezę, a w końcu przystał: – Ja tam nie wiem, może i masz rację. Podrzucił mnie na Victoria Station, gdzie miałem kupić katalogi broni i trochę artykułów
myśliwskich dla moich ludzi z Buenos Aires. Pożegnaliśmy się serdecznie. Rusznikarz z Aldwick był angielskim żydem z kręconą bródką i czarnymi pejsami, nasączonymi granatowym połyskiem. Razem z bukinistą z Victoria Enbankment – Pakistańczykiem – wspólnie popsuli mi popołudnie swoją małomównością i ledwie maskowaną niechęcią wobec mojego akcentu. Żyd zapytał mnie, jakie mam pochodzenie; Pakistańczyk, skąd przyjechałem. W obu przypadkach powiedziałem prawdę. A co miałem mówić? Miałem bawić się w wykręty i uniki, bo tak akurat było mi na rękę? Co zrobiłby ktoś inny na moim miejscu...? Niejednego chciałbym zobaczyć w mojej sytuacji tego smutnego zimowego wieczoru w Anglii...! Ściemniało się. Kolejna noc bezapelacyjnie osuwała się na mnie. Na dźwięk słowa „Argentyna” zrobił rękami ruch: wyciągnął je w moją stronę, zacisnął pięści, wyciągnął kciuki i wykręcił łokcie, opisując palcami okręgi w powietrzu. Nie bardzo zrozumiałem, ale założyłem, że to jakiś rytualny gest związany z ich ceremonią chrztu. Pakistańczyk, kiedy usłyszał, że mówię „Buenos Aires, Argentyna, południe”, poprawił swój fioletowy turban i przyjął pozycję greckiego tancerza – w stylu Zorby (a może to była pozycja typowa dla ludowego tańca z jego kraju?). Obrócił się w powietrzu, zaświstał rytmicznie, zaklaskał w dłonie i zaśpiewał bardzo fałszywie frazę jakby po portugalsku „cidade maravilhosa llenha dicantos mil”, ale na melodię z operetki Evita. Potem znów się obrócił na pięcie, złapał się rękami za tyłek, zaklaskał i zamarł w rozkroku, ukazując swoje doskonałe zęby barwy kości słoniowej. Poczułem zawiść i modliłem się do Boga, żeby tam zdechł, ale nie zdychał. Wtedy uśmiechnąłem się do niego argentyńsko, on uśmiechnął się po swojemu, a ja popatrzyłem na kawałek Londynu widocznego za wystawową szybą: niebo było czystą nocą, musiałem już iść i kilka razy wskazywałem na mój zegarek, żeby się pośpieszył. Nie był niesympatyczny ten ciemnoskóry sukinsyn, ale jak każdy angielski przedsiębiorca był arogancki i wygodnicki: prawie godzinę zajęło mu szukanie zwykłego katalogu Webleya & Scotta. Tacy to oni są...! 1979 Fogwill przełożył Tomasz Pindel
115
Wanda devi W osobie Wandy popełniliśmy duchowe, psychiczne samobójstwo. Ocaliliśmy byt fizykalny, nawet utyliśmy, ale też nasza symboliczna Wanda – w rozumieniu jungowskim anima – umarła
Urszula Benka 116
Legendę o królewnie, co nie chciała Niemca i wolała rzucić się w toń Wisły, zna każde polskie dziecko. Ale ponieważ czytać Polak nauczył się dopiero w twardej pruskiej szkole (za Rzeczpospolitej analfabetyzm ludu był normą, a i szlachta nie grzeszyła oczytaniem, od ksiąg woląc pobożne kalendarze, konia, szablę i śliwowicę), to sama jej treść, spisana w XIII wieku w Poznaniu, na dworze księcia Przemysła II, pozostała w szczegółach powszechnie nieznana. Własnym jakby rozpędem nabrała wiadomego, antyniemieckiego posmaku i dała się w sprowadzić do zakazu poślubiania właśnie Niemców przez dobre Polki. Pod zaborami, w międzywojniu, następnie podczas wojny i po 1945 roku Wanda funkcjonowała jako wzorzec kobiecego patriotyzmu. Podawano go nam obok baśni i klechd, a wreszcie w uroczej wersji Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza, Wanda leży w polskiej ziemi; autorzy Koziołka Matołka stworzyli książeczkę dla dziatwy, przypomnę, prekomiksową i rymowaną – czyli wersję, która wrastała w świadomość obok matczynych i babcinych piosenek w stylu: Pada deszczyk pada, po ziemi się wala Nie pójdę za Niemca ani za Moskala! Nie pójdę, mateczko, choćbyście kazali, Choćby sto tysięcy przyszło tu Moskali! Prawda, Niemiec to częstokroć protestant, Moskal prawosławny, podczas gdy Polka – katoliczka. Niemiec i Moskal, przedstawiciele państw zaborczych, zagrażali przetrwaniu tożsamości, ta zaś w literaturze popularnej i jarmarcznej miała dziewczęcą twarzyczkę.
Twarzyczkę panny napastowanej przez gwałtowników albo zamożnych kusicieli. Tak wierzono, całkowicie ignorując dramatyczny apel Norwida, że nie miecz, nie tarcza bronią języka – lecz arcydzieła. Dzisiaj opowieść o królewnie Wandzie raczej śmieszy i żenuje niż wzrusza. Należy do przekazów pogłębiających ksenofobię. I właśnie dlatego chcę na chwilę przypomnieć jej wersję pierwotną, tę, której zapewne nie znali głosiciele wspomnianego wyżej kulturowego separatyzmu. Cofnąć się trzeba zatem w dawne czasy, w epokę króla Aswera, inaczej Kserksesa (od Termopil!), epokę wielkich wojen, kiedy to cywilizowaną Europę od wschodu najeżdżały wojska Persów, narzucające despotyzm, a od zachodu – Galów, narzucające barbarzyństwo. To wtedy, mówi Kronika Wielkopolska, na Wawelu stanął zamek króla Kruka, tłumacząc zarazem od siebie znaczenie unikalnego w polszczyźnie imienia Krak. Król Kruk miał dwóch synów i córkę, dziewczynę tak wdzięczną i powabną, że wzbudzała ku sobie miłość wszystkich, którzy na nią patrzyli. Kiedy bracia po śmierci króla zginęli w bratobójczej walce o tron, ona sama z wielką rozwagą w pogardzie mając małżeństwo, kierowała królestwem polskim z wielkim pożytkiem wedle pragnień narodu. Aż wieść o jej piękności dotarła do pewnego króla Alemanów. Ten, gdy nie mógł jej skłonić do małżeństwa ze sobą ani darami, ani błaganiami, zebrał wielkie wojska i zbliżając się do ziem Lechitów usiłował napaść je jak wróg, łudząc się nadzieją i pragnąc przy pomocy
srogich gróźb i obelg rzucanych przez żołnierzy, skłonić Wandę do swoich życzeń. Wspomniana królowa Lechitów Wanda, nie lękając się wcale, wyszła wraz ze swymi naprzeciw jego potędze. Rzeczony zaś król widząc, że przybyła wraz ze swymi najdzielniejszymi zastępami, nie wiedzieć, czy tknięty miłością, czy oburzeniem, powiedział: Wanda morzu, Wanda ziemi, Wanda powietrzu niech rozkazuje i bogom nieśmiertelnym ze swoich niech składa ofiary! Ja zaś za was wszystkich, dostojnicy, ślubuję zmarłym uroczystą dań, aby tak wasi potomkowie, jak i naszych następcy starzeli się pod kobiecymi rządami. Zaraz potem przebiwszy się mieczem zakończył życie. Tu zwróćmy uwagę na odstępstwa od wersji, jaka później zdobyła sobie w Polsce popularność. Wanda staje na czele wojska. W tej roli kobieta-król przypomina Joannę D’Arc, a nawet biblijną Deborę i przeto mogłaby zostać wpasowana w archetyp Amazonek. Na marginesie dodam, iż w czasach Kserksesa faktycznie żyły w bezkresnych stepach euroazjatyckich plemiona kobiet-wojowniczek; jedną z ich królowych spotkał nawet nad Syr Darią, wówczas Jaksertesem, Aleksander Macedoński. Królowa sama wyszła mu naprzeciw i spędziła z nim noc, a Ptolemeusz w swojej historii Anabazy wyjaśnia, iż pragnęła począć syna z najpotężniejszym władcą ziemi, w rezultacie czego Aleksander zaniechał podboju jej krainy i jako cel wybrał Indie. Wanda zatem pozbywa się wizerunku wojowniczki. W popularnej wersji królowa staje się już tylko królewną. Nie wyrzeka się bynajmniej małżeństwa. Pragnie jedynie oddać rękę złotowłosem księciu z Gdańska i wysyła mu wianek, cisnąwszy kwiecie na wiślane fale. Po drodze zdarza się nieszczęście, bo zły wodnik gdzieś pod Sandomierzem pożera ten dziewiczy dar. Krótko mówiąc, Wanda nie chce żadnego innego, jest wierna aż po grób. Podczas gdy w pierwotnej wersji po prostu odmawia poślubienia kogokolwiek, władca zaś Alemanów nie jest nikim gorszym od księcia Bursztynka. Nie o niego więc chodzi. Jest tylko mężczyzną. Wanda jako amazonka i jako królowa-dziewica to osobowość autonomiczna, tym szczególniej (a może nawet niepokojąco), że źródłosłów wyrazu dziewica jest ten sam, co wyrazu dziw albo dziwny, a także angielskiego devine,
łacińskiego deus i sanskryckiego devi – trzy ostatnie z nich oznaczają boskość. W samej rzeczy: Wanda staje przed swoim nieszczęsnym zalotnikiem niczym jakaś prastara, mordercza bogini, a nasz wielkopolski anonimowy kronikarz nie potrafił powstrzymać swojej artystycznej intuicji na tyle, by zaniechać aluzji do ludzkich ofiar składanych Wandzie. Imię jej wyprowadza od wyrazu węda. Czyni z Wandy swoistą łowczynię, panującą nad przestworzem, wodami i ziemią. W mitologii greckiej odpowiedniczką Wandy byłaby Artemida, bogini straszliwa, zabijająca tysiące Achajów pod Troją, mordująca bezlitośnie dzieci Niobe, ale przede wszystkim mężczyzn, którzy choćby tylko przypadkiem zapałali do niej pożądaniem, jak Akteon. Wanda stoi więc przybrana w pancerz, u boku ma miecz i wygląda jak Balladyna, a do jej stóp z ostrogami osuwa się – na oczach obu armii – broczący krwią profanator. Pamiętamy, córka Kruka doszła do władzy i włożyła sobie koronę, gdy padli obaj jej bracia. Kobieta-zabójczyni, mężobójczyni! Jak wiemy, w romantycznych mitologiach zachodniej i środkowej Europy z kolei pojawia się Belle Dame Sans Merci, Piękna Pani bez Litości. Złośliwie wywabia śmiałków w błędowia, zależnie od regionu bywa nazywana Dziewicą Lodów (Alpy), Królową Śniegu (Skandynawia i Jutlandia), Goplaną albo Świtezianką. Bądź po prostu kobietą fatalną. Postać prastara, oksymoroniczna. Bo w mitologiach bliskowschodnich i egipskich jest to nieodmiennie bogini miłości i wojny, jak Bastet, Anahita albo Anat. Jej niedotykalne łono okazuje się grobowcem dla kochanka-profanatora. Zacytowany fragment Kroniki Wielkopolskiej dałby się zilustrować słowami, jakie Mickiewicz, autor Świtezianki i Lilii (tu i tam, choć na różne sposoby, „pani zabija pana”), zamieścił w swojej pierwotnej wersji Dziadów: Kobieto, boski diable, Dziwaczna istoto. Oczywiście, nasuwa się tutaj interpretacja prostsza, że słowa króla Alemanów to tylko mizoginiczne przekleństwo w oburzeniu na matriarchiczną pozycję Wandy. Tak zapewne analizowałby Robert Graves. I mówiłby o utrwalonej w legendzie konfrontacji „nowoczesnego” patriarchatu ludów zachodnich
117
z matriarchatem Słowian. Ale nie ma potrzeby szukać tutaj, jak myślę, żadnych reminiscencji historycznych. Opowieść o Wandzie jest o wiele ciekawsza, jeśli pozostanie się na poziomie znaczeń literackich, poetyckich, bez porównania bardziej uniwersalnych i prawdziwych psychologicznie, gdzie nie sposób uniknąć pytania: dlaczego postać Wandy zostaje aż tak żałośnie okrojona? Zarazem, dlaczego samobójstwo owego „Niemca” zostało unieważnione w odbiorczej świadomości?
118
Pamiętamy bowiem jedynie samobójstwo Wandy: skacząc do Wisły, ocaliła swoją ojczyznę. Odbiorca może wzruszać się obrazem pięknej topielicy, złożonej już na marach, obsypanej kwieciem, opłakiwanej przez krakowian, obrazem patriotki-męczennicy za narodową sprawę, istoty jednoznacznie łagodnej i niewinnej. Ciekawiło mnie, czemu jej samobójstwo nie wydaje się żadnym grzechem? Kościół samobójstwo potępia, nazywa je grzechem rozpaczy. Samobójstwo przedstawia się też jako akt skrajnej autoagresji i autodestrukcji, jako przyznanie się do klęski oraz jako akt pychy przez niezgodę na porażkę. W katolicyzmie samobójca nie ma szans na kanonizację. Do wcale niedawna nawet na cmentarzu nie był godzien spocząć w poświęconej ziemi. Skąd więc ta niekonsekwencja – wszak w naiwnym odczytaniu mamy tu do czynienia z pewną hagiografią. Niekanoniczna święta odkupicielka, czysta i niepokalana! Biegunowe przeciwstawienie takiej córy Ewy, która źle skończyła i odmówiono jej nawet chrześcijańskiego pochówku. Być może zrozumienie opowieści komplikuje nietrafne słowo „legenda”. Trzymamy się go jakby w nadziei, że Wanda to mimo wszystko postać realna, może ubaśniowiona, może przykrojona do potrzeb ksenofobicznego nacjonalizmu, może wzorzec obowiązujący w latach okupacji hitlerowskiej, kiedy to sądy podziemnego państwa nie wahały się karać śmiercią Polek romansujących z wrogiem. Lecz jeśli nazwiemy tę opowieść mitem, przyjdzie mówić o treściach nie koniunkturalnych już, historycznie zdeterminowanych, lecz o tym, w imię czego mit w ogóle powstał. Mit bowiem wyraża fascynację łamaniem uzasadnionego społecznie i moralnie zakazu. Bohater mitu po prostu wyręcza społeczność
w złamaniu zakazu. Słuchając mitu możemy, bodaj na chwilę, utożsamić się z grzesznikiem, posmakować jego karygodnej wolności. Tym niemniej obowiązkiem mitycznego bohatera jest właśnie popełnienie zakazanego czynu, delikatne oswojenie odbiorcy z taką ewentualnością. O jaką więc „ewentualność” chodziłoby w wypadku Wandy? Powiedziałam, że na jakimś głębszym poziomie uosabia ona polską devi, w istocie zaś duszę, animę zbiorowego ja. Bo Wanda w Kronice Wielkopolskiej ostatecznie popełnia samobójstwo: złożyła bogom w ofierze samą siebie (...) schodząc do krainy umarłych, spłaciła dług ludzkiej natury. Zostało po niej dla potomnych państwo bezpieczne i zasobne, szanowane przez zachodnich sąsiadów, zdolne do przetrwania. Do przetrwania w chrześcijańskim świecie doby autora tej opowieści konieczne było wyrzeczenie się wierzeń, w praktyce kulturozoficzne samobójstwo. Polski chrzest, jak świetnie wiemy, został postanowiony przez Mieszka jako odgórna koncepcja polityczna – nie wnikając w jej słuszność, wystarczy rzec, że przeprowadzona skutecznie, ale też z użyciem państwowego przymusu. Święte dęby zrąbywano, świątynie profanowano i niszczono, składania ofiar zakazano, i tak samo uczestniczenia w większości rytuałów. Średniowieczne kroniki pełne są drastycznych ilustracji tej mrocznej strony zaprowadzania chrześcijaństwa – w Polsce, na domiar, apostolat prowadzili cudzoziemscy duchowni, a liturgia w języku łacińskim stanowiła klasyczną wręcz barierę komunikacyjną. Równie dobrze o prawie unijnym można by dziś nauczać po angielsku prosty lud. W epoce bez słowników, bez dostępu do edukacji, treści chrześcijaństwa są funkcją indywidualnego widzimisię kaznodziejów. Jedni, jak święty Wojciech Sławnikowic, czują sercem nowy paradygmat. Inni, o wiele liczniejsi, zadowalają się wiarą pro forma i pobierają dziesięcinę. Nie ma światopoglądowych dyskusji, nie ma prawa do swobodnego wyboru ani wolności sumienia i wyznania. Jednak nie sama brutalność przymusu odrzucenia rodzimego paradygmatu kulturowego jest (bo wciąż jest) dramatem. Jest nim sam fakt zbiorowej apostazji motywowanej politycznie, a więc zburzenia podwalin oraz duchowości własnej kultury.
Może jest to ostatnia książka poetycka. O każdym wierszu mogłabym napisać opowiadanie: o tym, jak powstawał, dlaczego powstał, jakie były okoliczności jego powstania. Bo każdy z tych wierszy ma osobną historię, osobliwą, wyjątkową i niepowtarzalną. Wiąże się z ludźmi, których kiedyś kochałam, i spotkaniami, które niekiedy zdarzają się raz na wiele stuleci. Każdy wiersz niesie przesłanie, jak rysować mapę wrażliwości i wiedzy, jak dostrzegać rzeczy poza zasięgiem codzienności. Jak pisał Paul Klee: „Sztuka nie tworzy niewidzialnego świata, sztuka czyni niewidzialne widocznym”. ES JUŻ W SPRZEDAŻY, sprawdź na ritabaum.pl
I być może o tym właśnie powiadamia mit o Wandzie. Tak odczytany, mówiłby, że popełniliśmy duchowe, psychiczne samobójstwo. Ocaliliśmy byt fizykalny, nawet utyliśmy, materialnie i terytorialnie, na tym duchowym sprostytuowaniu, ale też nasza symboliczna Wanda, a w rozumieniu jungowskim anima, umarła. Umarła wojowniczka i udzielna władczyni, pozostawiając coś chaotycznego, czym zarządzać będą już męscy, racjonalistycznie myślący mężowie stanu, zbiorowo reprezentując ten sam laicki w najgłębszym tego sensie ślepy zaułek, na jaki dzisiaj zwracają uwagę tradycjonaliści, przerażeni pospieszną, biurokratycznie wdrażaną identycznością z Eurolandem. Już przed laty pisałam o rozmaitych skutkach – w tym o onieśmieleniu kulturotwórczym – decyzji sprzed tysiąca lat. Wydaje się ona tak odległa, że swoiście unieważniona, gdyż samo dyskutowanie na jej temat zakrawa na absurd albo bezkrytyczną uległość modzie na neopogaństwo. Myślę jednak, że nie można bezkarnie zmieniać religii i dekretem centralnym zastępować ją paradygmatem całkowicie obcym. Konwersja śródziemnomorskich obywateli Rzymu okazała się polityczną
i cywilizacyjną tragedią całej Europy, aczkolwiek następowała stopniowo i w sporej mierze spontanicznie. Dla samej religii oznaczało to wszakże jej instytucjonalizację, biurokrację i władzę pieniądza, a w rezultacie niemal natychmiastową moralną znieczulicę, bo powtórzę: wierność własnej tożsamości, opór przed zaprzaństwem duchowym równał się karze śmierci i ludobójstwu. Polska przyjęła chrzest wtedy, gdy chrześcijaństwo tylko nazwą wiązało się z pokornym, pogodnym i życzliwym światu (własnemu dziełu?) galilejskim Cieślą. Wanda utonęła. Czynem zakazanym a nęcącym byłoby więc powtórzenie jej kroku. Po co? Po to, aby okupić tamtą śmierć – okupić, wyrzekając się państwa w imię duszy. Odrzucić zbyt drogi nabytek. Polska historia, odkrywana pod tym kątem, okazuje się krzykiem Sobieskiego z Trylogii: wolej umrzeć tej Rzeczypospolitej, niżby w jarzmo pohańskie iść miała. Czyli przynajmniej „nigdy więcej”, nigdy więcej dla ziemskich profitów. Nasze autodestrukcjne inklinacje w rzeczy samej natężają się regularnie, kiedy wolno nam dysponować wolnością i kiedy to jest – było nie było – opłacalne.
119
Naturalny banita Z niczego nic Andrzeja Zdunkiewicza
Andrzej Ficowski 120
Przedstawiamy Czytelnikowi fragmenty tekstu Andrzeja Zdunkiewicza, zmarłego niespodziewanie przyjaciela. Tekst Z niczego nic w gruncie rzeczy nigdy nie został ukończony. Z perspektywy czasu leżakujący całe lata w szufladach i na dysku komputerowym tekst, czytany w dowolnej kolejności, w dowolnym kierunku, jest tym, czym jest. Najwidoczniej najwyższy arbiter, którego już słuchasz, wydaje nowe instrukcje. Pomyśl teraz o siedmiu drogach na scenę stopionych w jedną. Na cmentarzu był tylko jeden człowiek. Zapytał kobietę sprzedającą znicze o dzień będący ślepą uliczką. Hinduiści nauczają, że świat niebiański stanowi większe zagrożenie dla duszy niż świat piekielny, jest bowiem bardziej zwodniczy i może prowadzić do popełnienia fatalnego błędu: przesadnej pewności siebie oraz przekonania o bezkarności. Dusza, jak wojownik, musi nieustannie ćwiczyć, bo inaczej, rozparta na łopatkach, wije się niczym śmiertelnie raniony wąż. W trakcie lektury tekst momentami zanika. Może dlatego, że jego autor należał do rasy banitów, o których mawia się, że byli niezależni czy naturalni. Zwyczajni banici łamią prawa ustanowione przez ludzi. Prawo naturalne łamie się tylko raz. Dla naturalnego banity złamanie prawa naturalnego stanowi cel sam w sobie: kres tego prawa.
*** W styczniu, w środku zimy, bałwan przypominał białego Buddę. Był lepki, z czarnymi guzikami na śnieżnym torsie. Im bliżej wiosny, tym widoczniej usypia się ostrze bieli. Pobudzona aktywność powoduje niknięcie. Potem widać już tylko ślad po ostrzu. Wyobrażenie, że kiedyś biel była bolesna. Niewinne wspomnienie przeczucia bólu. Mawiają, że dlatego wiosna jest tak niebezpieczna. Buddę lepią pomarańczowe dłonie dziecka. Chrupiąca biel nabiera kształtów w pączkującej dłoni. Budda jest jak najgorętszy wypiek z podziemnej piekarni. Jest to łapczywe pożeranie przyszłego bólu. Jednak ostrze śniegu traci wtedy złowieszczą moc. Mawiają, że ciało hartuje biel, że biel dodaje ciepła, gdy się spala. Rozpływa w pamięci do następnej zimy, jeśli nadejdzie. Zima jest już nieskończonością. Mawiają, że siedzibą życia jest człowiek. Następnego dnia, po pogrzebie, na targu przy Kurkowej, kupiłem czarne kwiaty. Czarna ziemia podeszła mi do kostek. To już nie były te same buty, zatopione w pewnym kroku. Podglądałem stragany z pietruszką, selerem i ziemniakami. Nocą warzyw już nie ma.
Z niczego nic Fragmenty
Andrzej Zdunkiewicz (jasność) RAFEIRO DO ALTENJO (wchodzi z księgami, ugina się) Za dużo w tym mózgów. Duży ciężar... gatunkowy. Masz tu, żono, garść tych mózgożerów. Może strawa przejmie trochę. Niech się wiedza rozchodzi. Krzewmy naukę i kulturę. Niech się dymi w świat. Może kto wyniucha. Aliboco. To się i rozkminią nasyci. Tyci. SIERRA DA ESTRELA (pali w piecu księgami) Mózgożerców od razu. Zwykłe mózgopławy. Susz myślowy. Mózgowia tyle, co zawsze. Szarawe nawet, ale gładkie. Gładkiego nijak przekminić. Gładkobiałe to już najgorsze. RAFEIRO DO ALTENJO Jak papier, białe cierpliwe. Też prawda, gładkie to gorsze od białego nawet. Mało treściwe. Fałdy muszą być, żeby esencyja miała się gdzie zbierać. A jak się już uzbiera, to i białe zszarzeje. Nie zawsze wyczujesz, zanim upolujesz. Niby inteligencyja w oczach, skry idą. A jak otworzysz czaszkę: mógowie białe, ćwierćkule gładkie, nic się nie dzieje, marazmus. Ale cieleśnie, po zwierzęcemu, to się piskorzy. Instynktem się broni. Po psiemu głupie, że ciężko przyciukać! Ta ich człowiecza psiamać żywotna. SIERRA DA ESTRELA Coś taki przymilny? Chędożysz gdzie na bokach? Pijaczka, z przyszłością, cośmy ją wynieśli. Ta z włosami, co protestant mówił. Dużo tego, jak na zjeździe cudzołożnic, za dużo... RAFEIRO DO ALTENJO Włosiastą musiałem oskalpować, wystawała z wora. To ta łysa, co poszła na pasztet. Z dzika, hihi. A w ogóle to... czystym jak... jak... szata kapłana. SIERRA DA ESTRELA Tego się właśnie obawiam. Demonstrancyjnej czystości. RAFEIRO DO ALTENJO (wychodzi, mija się z Epagneulem De Pont-Audemerem) Fakt, nie najlepszy przykład.
121
EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER (wchodząc) Nie wolno palić wiedzy. Mózgopłodów. Proszę więcej tego nie robić. (próbuje zabrać księgi) SIERRA DA ESTRELA (wyrywa się, dalej pali, zdenerwowana) Już ja ci dam kinder... wunder... wafe! Precz ode mnie, precz od dziecka. Wynocha stąd! EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Po co te afekta? Przecież to jasne, że różni będą przychodzili i wcześniej czy później zabiorą bobasinę. Pewnikiem. (bierze konkretny tasak i szatkuje kapuścianą głowę) Choćby siłą, jakim cesarskim nakazem. Cesarskim cięciem. Miecz się znajdzie. Zapewniam panią – wtedy nic pani nie utarguje. Nic pani nie ugra... czysta strata. (odbiera Sierrze da Estreli księgi) Z machiną się nie polemizuje – machina spłaszcza. SIERRA DA ESTRELA (odbiera tasak, szatkuje) Jak pan śmie!? Ja tu jestem od szatkowania! Szatkującą nie tak łatwo spłaszczyć. 122
EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Jeszcze ma pani trochę czasu. Czekam na odpowiedź od zwierzchników kanoników, potężnych dzięgielników. Ale nie pocieszę pani: przeciekło komuś przez palce, przypadkiem, że w tej sprawie papaski priorytet gwarantowan. Nepota padre nepotum. I już was mamy. Amentus zamentus. SIERRA DA ESTRELA (już opanowana) Nepotum kleroza despotum. Powiem mężowi... Teraz już powiem mu wszystko. Potrafi być wredny! Znajdzie sposób na pana. Na was. Na te wasze schizmy, klątwy, priorytety. Fatwy... na wy. W puszczy prawo puszczy, nie wasze urzędase. Amentus odmentus. EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Ale porządek boski, papaski znaczy. Nasz: i jego, i jego, i pani, i mój, i innych wszystkich. Nasz. Jeden wspólny. Jeżeli w czymś się nawet nie zgadzamy, to komplementarnie. Wspólnym wysiłkiem tworzymy sumę naszych niezgód. A to daje nową jakość: zgodę na niezgodę. Ale już naszą – wspólną. Bracia jezuici, chrum, najbieglejsi w deozofiji, deofiliji, filodeozoofiji, deofilozoofiliji – rzekłbym. Oni najbieglej najpiękniej dowodzą wielkoduszność wieloduszności. Łowieczność człowieczności... owiecznością ludzkości! Aż do nadrzędności nadludzkości. Litości. BRAQUE D’BOURBUNNAIS (spod stołu) Mistrzowie kazuistyki – tyki tyki! SIERRA DA ESTRELA Diabelne mechanizma, doprawdy. Bałamutne rozumowania wykładnie. Knowania rozmowne. Kazuistyka... A to od jezuitów? Coś zaczynam odczyniać. Zostało im po udowodnieniu słusznej boskiej wojny do przodu defensywnej? Mordów? Pożogi? Da się to tłumaczyć interwencyjną teoryją dziejów? Tak myślunkiem dupczyli, że diabeł boga im wygrzmocił? Wy i oni. Wszyscy jesteście po swojemu biegli, ale my dajemy radę! Po swojemu. Swojaki rżną w swojaka. EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Koniecznie proszę porozmawiać z małżonem. Może być po swojacku. Im szybciej, tym lepiej. I proszę nie zapominać o jednym: watyk już wie... Może by tak zawezwać braciszków
egzorcystów... od duszowych cystów? Zawsze to bezpieczniej. Nigdy nie wiadomo z taką duchową wścieklizną. Trzeba uważać. Licho nie śpi. (węszy na różne strony) SIERRA DA ESTRELA Egzorcyzmami w dziecko?! Jesteście gorsi niż diabły wcielone! EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Taki już nasz psi urok, chrum. Jak chwycimy, to nie puszczamy. Ofiary to pojmują, z czasem... Czasem. Teraz taki czas. Tymczasem. Bywaj, matko mego kinder wunder ziher! *** (jasność) CAVALIER KING CHARLES (gra na bębenku) HARRIER DE SOMERSET Ciężkie te pani deserki. Czy to musi tak tętnić bębnić? Bobotruta kłuje, mały bębniarz atakuje. Makabrosakrajaka? Zemsta dobosza. Zaczynam rozczyniać. SIERRA DA ESTRELA Był i dobosz. Ale mąż go zabił. Stąd bębenek. (promienny uśmiech) HARRIER DE SOMERSET Jak to zabił? Tak normalnie? Tak o? SIERRA DA ESTRELA To przez klimat. Tutaj się wariuje, jak puszcza paruje. Z tego parowania ludzie zabijają ludzi. Mamusia, świeć panie janie, opowiadała, że dawniej też jedli. Przyjechali kiedyś duchowni, najprzedniejsi magowie. Naddzięglarze – prawdziwe sakralne dąbczaki. Żeby zbadać. Chodzili po lasach, zioła zbierali, odkadzali. Niby że zgłębiali tajniki puszczy. Ale powariowali, w jaskiniach żyli. Wyrżnęli się sami. I spokój. To pewnie od puszczy parowania. Albo od dymnego odkadzania. Pewnie mózgi im zbielały. Sami siebie pozjadali i smacznego! (przywołuje wewnątrz siebie flegmę) Ja bym nie tknęła. Po białym to najgorsze choróbska się przyplątują. Albo to z gładkiego jaka zaraza. LEON BERGER Mózgi im od dymu zbielały? Co pani powiada? Przyjechali później cesarscy, papiescy, boscy, żeby to wyjaśnić? Aaa, jeszcze się wygładziły? I zgładziły? Nawzajem? Niemożebne. SIERRA DA ESTRELA (na flegmie) Przybyli. I cesarskie, i piotrowe były. Komisyje, kompromitacyje. Popijali tęgo. Jak trzeźwieli, to sądzili. Kilku spalili, kilku tylko przypalali. Ale szybko uciekli. Puszcza ich oddechem puściła. Nic nie wyjaśnili. Tylko krwi upuścili. Nim nas opuścili. Mam nadzieję, że raz na zawsze. Wyjaśniacze zioła łatwopalne. (spluwa przez prawe ramię) Obcy ginie w tej naszej krainie. Tu obcych ni ma, tu obcy się nie utrzyma. HARRIER DE SOMERSET A co z doboszem? Zabity? Zabity i zjedzony. A może na surowo, humanitarnie, bez zabijania zjedzony? Pałeczkami? To by nawet pasowało: spożyty własnymi pałeczkami. To być może jakaś forma wyróżnienia dla dobosza smakosza? Azjata, może? SIERRA DA ESTRELA A żeby pani wiedziała, za dużo bębnił, za głośno. Żadna azjata, zwykły juropenis. Nie, no żartuję rzecz jasna. Jozef żyje. Wtedy popasał, ale bardzo się spieszył po odpust do Szwerin. Zapomniał
123
instrumentu, tak się spieszył. Ale za to nasz Christ Janek ma prawdziwą iskrę bożą do muzy. Ręczną obróbkę muzy prowadzi. CAVALIER KING CHARLES Cavalier King Czarls. Rzekłem! onegdaj, by tak do mnie się zwracać (prawie rzyga), o mnie. I w mowie potocznej, też. Dziękować, dobranoc się z paniami. Nie chcę już bębenka, proszę to zabrać i nie bębnić mi tu nad uchem. Od bębenków pękają bębenki. Wylewnie się z paniami (rzyga) HARRIER DE SOMERSET Szkoda, taki talent! Się zmarnował... *** (jasność) HARRIER DE SOMERSET A przypadkiem w Boga pan wierzy? 124
BRAQUE D’BOURBUNNAIS Nie wierzę w przypadek. Inaczej niech pan spyta. HARRIER DE SOMERSET Pani. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Aaa... znowu pomyliłam... em. Przepraszam najuprzejmiej. Mylę formy, jak dym puszcza. HARRIER DE SOMERSET Pani to ma. Pan. Puszcza też czasem... puszcza. Jak pytać, żeby... zapytać? BRAQUE D’BOURBUNNAIS Nijak. Ale od razu odpowiem, skoro nie wie pani, jak inaczej pytać. HARRIER DE SOMERSET Taka odpowiedź na brak pytania? BRAQUE D’BOURBUNNAIS No i jest pytanie. Odpowiadam zatem: nie wierzę w bogów, nie wierzę w bogajów. Za dużo ich. Nie znam ich osobiście. Ale ogólnie wierzę. W takie coś, ani stamtąd, ani stąd, w takie znikąd, dowierzam. HARRIER DE SOMERSET O ile to jest, to tego nie ma. Samym pojawieniem się siebie niebyci. Śmieszne, sama uznaję matkę znikąd – nekromancji wiedźmę. Duchem krwistą bestię. Jednak z pana kawał agnostyka. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Ano, styk. Na styku tych wszystkich bogów objawionych, wymyślonych i wielbionych. Ano, na tym styku hinduistyczno-taoistyczno-judaistyczno-islamsko-chrześcijańsko-buddystyczno tam jest bardzo styczno. Tam jest tłoczno, zbyt tłumnie. Oni zawsze potrzebują jakichś liczb. HARRIER DE SOMERSET Nie wystarczy jedna? BRAQUE D’BOURBUNNAIS Jednym tak, innym nie.
HARRIER DE SOMERSET A zero choćby? BRAQUE D’BOURBUNNAIS Lepsze od politeizmu, zwłaszcza od trójcyzmu, a na pewno od dualizmu, o monoteizmach nie wspomniawszy. Taaaa, zero lepsze od monopolizmu. Zero w sumie najlepsze. Najlepiej na końcu i w trójcach. Najważniejsze, a najmniej istotne: zero w sumie. Jedno zero nic nie daje, ale zero w trójcy?! Trójca zerowa na sumy końcu? Teraz to świętość. Matematyka dla biednych, matematykuum dla bogatych. Jeden pieniądz rozdwoił dział nauki. Precedens mundi. HARRIER DE SOMERSET Niech pan zmilczy. Niech się pan wstrzyma z trzysta lat, do następnego millenium choćby. Może wtedy będzie inaczej. Teraz jest tak. Dzisiaj za takie tezy się pali. Każdy wie, że pieniądz rządzi. Ale kiedyś będzie lepiej. Cicho! Zabijają. Nie szukają lepszych sposobów. EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Bo lepszych sposobów nie ma. HARRIER DE SOMERSET I pan w to wierzy, co mówi? EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Nie wierzę. Nie muszę. Wiem to. HARRIER DE SOMERSET Ja też. Niestety. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Do wiedzy żadne stety nie odnosi się, wiedza bezpłciowa, bezpostaciowa, niestety. HARRIER DE SOMERSET Ahaaa, i tu pana mam. Według mnie jest pan nielogiczny. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Według to mogą być pseudobjawienia, kryptoewangelie. A logika jest po to, żeby nie była według. Żadnych baśni, żadnych imion, żadnych według. Może podług zasług, wielu to pasuje. Ale nie według. Po co komu namiastki? Tylko oryginały. Ale które to i gdzie to? EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Może i racja, ale wiara, jaka by nie była, to pozalogiczna jakby... BRAQUE D’BOURBUNNAIS W założeniu, w dobrej intencji, sama w sobie tak, ale ta dzisiejsza. Zaczyna się osiemnaaasty wiek, wiara logicznieje, urzędasy kościołem zarządzają. Boże instytucje rządzą ludem, bożym. Owieczki okraczone. Jak teokracja, to te okraczone. Na białym czarne przysiadło, nie obok, ale dokładnie w kark się wpiło. Przywarło i ssie, a cielę pokorne. Matek tłum. HARRIER DE SOMERSET Czy kiedykolwiek będzie jeszcze gorzej? EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Bóg raczy wiedzieć. HARRIER DE SOMERSET Ale który?
125
BRAQUE D’BOURBUNNAIS Który! Który! Bury... z dziury. Którykolwiek. Kurwa. Najlepiej ten, który się jeszcze nie uwalił w szarawary szarej wiary. O tak, taki, który brzydko nie pachnie, nie musi ładnie, wystarczy, że nie brzydko. Taki dałby radę. EPAGNEUL DE PONT-AUDEMER Jak tak dalej pójdzie, to nagroda jak psu w dupę! HARRIER DE SOMERSET Za długo pan tam (dłuuuga pauza) w tej dupie siedział. *** (jasność) BRAQUE D’BOURBUNNAIS (off) Brunszwik! Kom! Majne libe. Brunszwik kom! Wajta! 126
HARRIER DE SOMERSET (nawalona, wznosi toast) Za jadła przednie i trunki chwalebne! Za stany odmienności świadomości, bez złych wiadomości! I bez złych intencji! Za dobre wieści z pola... walki... wiary... walki o wiarę. SIERRA DA ESTRELA (wchodzi, niesie kapuściane łby) Coś takiego nie istnieje. Dobre wieści z pola walki? Zawsze są złe, nawet jak dobre. Chyba, że wiarowalka. W tej dyscyplinie wszystko jest dobre: martwy heretyk, zbryzgana heretyczka, no i sine heretyczniątko. To dobry model rodziny. To naprawdę smaczny kąsek dla dobrych nawracaczy. I dobrze. Niech mają. Co natną tam, to ocaleje tu. I gut. RAFEIRO DO ALTENJO (nawalony, wznosi toast) Za dobro, za wiarę! W dobre łatwiej wierzyć. Im są wieści ogólnie gorsze, tym szczególnie lepsze. Jeśli im się zdają gorsze, to tym mają się zdawać lepsze. Dla nich media to media. A dla nas media to media. Widać różnicę. Trzeba tylko... podkminić. Można trochę się powinno. SIERRA DA ESTRELA I niech płaskuny z dala od głowaczy! I dobrze rozkminione, i za bardzo nie przypalać... jednych od drugich... do trzecich... (efekt 1, cichnie, zostaje na chwilę) BRAQUE D’BOURBUNNAIS (wchodzi i szuka) Brunszwik! Gdzie pies jest? Kto zabrał psa? HARRIER DE SOMERSET A coś pan taki narwany? RAFEIRO DO ALTENJO Za mało nirwany. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Pies to podstawa mego osobistego wyzwolenia poprzez kar przyjęcie. Muszę go nosić, bo sąd kapturowy nakazał. Brunszwik, no chodź, psinko, mam dla ciebie tłustego innowiercę, cały twój.
No i chcę nosić, bom tak postanowił. Że pod przymusem? Jednego możecie być pewni: że cały czas was przymuszają... i że nic nie musicie. Dwóch. Kto ostatni widział psa? HARRIER DE SOMERSET Daj spokój, człeku, żywiole. Niech sobie żywioła pod krzakiem szcza, biesiada trwa. Zbiesiliśmy się ciupkę, biesiadujemy, biesiadaj zatem i ty. Pies nie zając, rano się go zdyba, złypie na kacenjamerze w jakiej norze. Siądź przy ogniu... przechodniu! BRAQUE D’BOURBUNNAIS Oddajcie Brunszwika! Rapty raptami się odciska. Wolę po dobroci. Wy mnie zrozumiecie. Ziemsko zielsko. Zrozumcie mnie! W kudłaczu, w kudłach było moje ziemsko zielsko. Po kniejach zbieram, w psie dołuję. I jakoś tak czas płynie. Płynniej. Gdzie szkatuła pies jest? RAFEIRO DO ALTENJO Wymknął się. Wynaturzył. A suto zakrapiać. Wrogom za kołnierz wylewać, winnym kary wymierzać! Mam ci ja tutaj, proszę ja ciebie, zeszłorocznego trochę, całkiem się jeszcze nie zeschło pewnikiem, a gdyby nawet – przebolejemy. Częstuj się, wędrowcze posokowcze. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Puszczańskie głowacze! Panie, zaczynam w ciebie wierzyć. Może jest jakiś ogólny plan tego wszystkiego? Zawsze przeczuwałem, że twoje głowacze same cię znajdują, kaktusy? (ostro przypala) A to prawda. (krztusi się) Pieprzył pies psa się z psem! Polejcie no, kobieto dobra! A tęgo! Toast za zmiliony. Za miliony jest bardzo długi, za zmiliony dłuższy. HARRIER DE SOMERSET I za toastów wszetecznych brak. Za niewystępowanie toastów zbędnych i nierealnych. Za tych, co nie umieją się bawić! I za tych, co nie umią. I za tych, co kiedyś umieli, umiali i się naumiali, ale zapomnieli, zapomniali. Za toastów szwargotną wylewność i gruzińską toastów niemieckość szwargotności! RAFEIRO DO ALTENJO I za mróz, za mrozu pojawienie się! Za przesilenia, wszystkie, ale najbardziej za najbliższe! Za płaskunowe ognie, za ich powodzenie! Żeby srały się święta tym, co na morzu i na lądzie! Żeby się wszystkim raz na zawsze wsze święta posrali! I w Gruzji, i w powietrzu! HARRIER DE SOMERSET W powietrzu? Co w powietrzu? BRAQUE D’BOURBUNNAIS Wszystko! Maszyny budują maszyny. Maszyny maszyny wynoszą w powietrze. Zostawiają. Po co to komu? A w każdej maszynie ludzie, albo coś podobnego. Dla was to anieli, a dla mnie diabli wcielone. Szlaja się to ponad kniejami, nisko nad drzewami. Wszystko w powietrzu, to i człowiek kiedyś. Słuchałem małego, jak bredził przez sen. Wszystko spisałem. Grawitacyję pokonamy! Sama pani zobaczy, jak nie pani, to wnuki pani, wnuków ich wnuków, prawnuków. Kto to zliczy? Pani? Wiadomo. HARRIER DE SOMERSET Wnuki? W powietrzu? Herezje pan siejesz! Niemożebność – alchemia dowiodła, nim zawiodła. Poza tym bogowie nie przyzwalają. Nawet w Gruzji. Grawitacyja rządzi! Metafizyka, co prawda, wykryła, udowodniła. Ale nie udowodniła. W zasadzie nic nigdy nie udowodniła. RAFEIRO DO ALTENJO I już nic nie udowodni. Zborsuczyła się za jakieś marne talary... prosto z tiary. Żenada. Taki piekielny mechanizm. Biedne ofiary dają ofiary, do tiary. Te co zabierają, swoich opłacają. A oni głoszą, wieszczą. A tamci zatwierdzają. Proste? I zwarte. Ale nigdzie nie zawarte. W księgach nieobecne. Oficjeli oficjalnym kręgom oficjalnie obce, a takie oczywiste.
127
SIERRA DA ESTRELA (szatkuje kapuściane łby) To w życiu działa. Nie mówi się głośno o tym, co lud kształtuje, co kapuściane łby szatkuje. Albo kto... Po co owieczności we łbach mącić trącać. Jeszcze bekną – smród będzie. HARRIER DE SOMERSET I za moralizatorów! Coby nie zrzędzili! Niech pani tego nie bierze tak bardzo do siebie. RAFEIRO DO ALTENJO A za dzieci, matki i płody ziemi! Za kucharki, psiarczyków i kociokwików! A za resztę się... HARRIER DE SOMERSET Napijemy. Za nich nie trzeba się nawet modlić. Sami się rozgrzeszają, szybciej niż nagrzeszają. Ewidentne, wykwintne, sprytne, bezpieczne i profitne. Sami siebie... Upusty na odpusty, dla swoich... Etyka. Sama nie chadza. Z relatywizmem. Zawsze razem. Piękna para. Za zdrowy rozsądek! Niech każdy sam rozsądza, co zdrowe dla kogo z osobna! Za wolność!!!
128
BRAQUE D’BOURBUNNAIS Wyzwoleni zniewalają. Szkoda zdrowia. Wolność, a zaraz potem anarchia. Silniejsi zniewolą słabszych, bo wolność wasza i nasza. Wolność się rozdwaja zawsze. Szkoda zachodu. Z tym wschodem. Może jeszcze za demokratisze szajse powszednie? SIERRA DA ESTRELA Szkoda zachodu, racja. Wschodu też. O tak, żeby demokratisze szajse powszednie nasze... powszechne wasze. Coby w oczach spowszechniało. Dla wszystkich, po równo, a i tak... BRAQUE D’BOURBUNNAIS (off) Brunszwik, powsinogo, kom cu fira! Wajta! Szajse hunt – a w środku hunta ziela funt. Sznela, majne libe. Zabiorę cię na heretyków. Podjemy sobie. Bruuunszwik! Komcufira! SIERRA DA ESTRELA Taaa... Poganiacz ma plany... Ale wielbłąd ma swoje... HARRIER DE SOMERSET W dupland ales wielbłąden kaput! Zbyt dwuznaczne. Złe pochodzenie. Niedookreślone ideowo. Raus! Brudne arabusowate pojazdy. Te kredensy ponuro pierdzą. Weg! się z tym! RAFEIRO DO ALTENJO Właśnie, że czyste. Pierdem capiące, ale po swojemu czyste. HARRIER DE SOMERSET A i tak świat istnieje dzięki umysłowi psa. BRAQUE D’BOURBUNNAIS A weśta. SIERRA DA ESTRELA To gdzie ich w końcu zakopiemy? HARRIER DE SOMERSET Osobno i dalekooo od siebie. No i z dala od roślin. A posolić mi tęgo każdego jednego. BRAQUE D’BOURBUNNAIS Wiem, gdzie kopać. Jeżeli wy będziecie kopać.
Andrzej Zdunkiewicz, fot. Artur Łoziński
SIERRA DA ESTRELA Bądź a klęknę. Rusz a wstanę.
129
RAFEIRO DO ALTENJO Aaales klaaar... SIERRA DA ESTRELA No, normalnie... Z czegoś coś. (koszmarny kosmiczny śmiech) Andrzej Zdunkiewicz
Zakrzewscy, czyli patologiczne wypadki naszego życia Część II
Jacek Podsiadło 130
Mordy popełnione przez Zakrzewskich były na tyle przerażające i odrażające, że stugębna plotka nie musiała nic do nich dodawać od siebie. Żadnych niesmaczków obyczajowych, żadnych podtekstów politycznych. Te ostatnie były w sprawie Zakrzewskich obecne, ale propagandowe dziennikarstwo tamtych lat specjalnie ich nie eksponowało. W Mordercach z Rzepina autorzy w dwóch łatwych do przegapienia zdaniach prześlizgują się po temacie paranoicznej wiary Czesława Zakrzewskiego, że asy zachodnich służb wywiadowczych, których wyobrażał sobie jako „agentów Wolnej Europy”, odbiją go i dadzą mu azyl jako antykomuniście. Za to występujący w filmie Zakrzewscy z 2001 roku uczestnicy tamtego śledztwa w ogóle nie mówią o wymyślonym adwokacie Józka X. Być może był on wymyślony po dwakroć przez autorów Morderców z Rzepina, żeby nie zdradzić prawdziwych motywów kierujących strategią Czesława Zakrzewskiego. Bowiem tak naprawdę podstawiony współwięzień namówił Zakrzewskiego do napisania grypsu nie do adwokata, ale do Wolnej Europy, do radia! I to jej chciał się bandzior wyspowiadać, przedstawiając swoje zbrodnie jako działalność antykomunistyczną i wierząc, że taki zakapior jak on bardzo się zachodnim wywiadom przyda. Tak wynika z filmu nakręconego już po upadku komuny, kiedy można było powiedzieć, jak się sprawy rzeczywiście miały. Pułkownik Stefan Fronczyk, zastępca naczelnika wydziału dochodzeniowo-śledczego KW MO w Kielcach i współautor Morderców z Rzepina, w ogóle się w tym filmie nie zająkuje na temat adwokata Józka X. i wysłannika z minifonem, mówi za
to, iż Czesław Zakrzewski święcie wierzył zapewnieniom podstawionego współwięźnia, że podczas wizji lokalnej w lesie, gdzie miał wskazać miejsce ukrycia broni, zostanie odbity przez agentów Wolnej Europy. Agenci ci, ukryci wśród milicjantów, mieli ich zaatakować, a potem specjalnie po niego, chłopka-roztropka spod Starachowic, miał przylecieć prawdziwy helikopter. Jeden z agentów Wolnej Europy miał mieć wpięty w klapę marynarki kwiat, zatem któregoś z milicjantów w cywilu tak właśnie ozdobiono, żeby utwierdzać iluzję Zakrzewskiego i skłonić go do nieostrożnego zachowania, a już zupełnie przypadkowo, jak wynika ze wspomnień Fronczyka, podczas wizji lokalnej nad lasem rzeczywiście przeleciał helikopter. I to jest tło polityczne, którego można się w sprawie Zakrzewskich dopatrzeć, ale jest to tło bardzo odległe. Rzecz nie tyle miała związek z prawdziwą polityką, ile z zaprowadzanymi w powojennej Polsce przez komunistów własnymi porządkami i niechęcią czy niezgodą na nie Zakrzewskich. Po wojnie Zakrzewscy zachowali pistolet, karabin, amunicję i granat, uznając, że broń może im się jeszcze przydać. Podczas wizji lokalnej Czesław Zakrzewski mówił o powodach zamordowania Żaczkiewicza: Był przewodniczącym czy komunistą, czy jak to tam się nazywa. Dopytywani o motywy zbrodni, Zakrzewscy najczęściej mówią o swych ofiarach: był zły, był niedobry dla ludzi, niedobre byli, dokuczał ludziom, mordował ich, zakładał kołchozy. Lipów uważali za hardych komunistów. A prawidłowością w kolejnych atakach było to, że wszyscy zamordowani mężczyźni brali aktywny udział w życiu społeczno-politycznym w swojej
gromadzie. Hartung był aktywistą ZWM, Żaczkiewicz ormowcem, sołtysem, pełnomocnikiem Ministerstwa Skupu i przewodniczącym Gminnej Rady Narodowej, Borowiec sołtysem, działaczem partyjnym i milicjantem, Mieczysław Lipa sołtysem, Władysław Lipa przewodniczącym GRN. Wśród obowiązków sołtysów było m.in. zbieranie podatku gruntowego od mieszkańców i przekazywanie go „do województwa”. Rolnicy podlegali wówczas także „obowiązkowym dostawom” i to dla ich nadzoru powołano Ministerstwo Skupu, a Józef Zakrzewski znany był od lat jako jeden z najbardziej opornych gospodarzy w wykonywaniu obowiązków wobec państwa. Władysław Lipa kilkakrotnie składał wnioski o ukaranie Zakrzewskiego za niewywiązywanie się z tych dostaw oraz odmowę wykupu ziemniaków reprodukcyjnych, brał też udział w „zajmowaniu nieruchomości” przez poborców, a zabrane Zakrzewskim radio przechowywał nawet w pomieszczeniu prezydium, czyli prawdopodobnie po prostu go słuchał, co nie mogło nie irytować prawowitego właściciela odbiornika. We wcześniejszych takich „zajęciach” brali także udział bracia Wincenty i Mieczysław Lipowie. I to właśnie można rozumieć jako „polityczne” tło zbrodni, do której przede wszystkim jednak pchnęły Zakrzewskich osobista uraza, chęć zemsty, nienawiść, chciwość i okrucieństwo. Hartung odkrył u nich na podwórzu kradzione drewno i, strasząc pistoletem, zmusił starego Zakrzewskiego do podpisania protokołu z tego zdarzenia. Znali go tylko z tego epizodu, toteż kiedy go zastrzelili, nie byli nawet pewni, czy zabili właściwego człowieka – stąd usłyszane przez niego słowa to nie ten. Z kolei do Borowca mieli żal, że wyegzekwował od nich wyższą niż od innych mieszkańców Rzepina opłatę za elektryfikację, wyższą dlatego, że mieli po prostu większe gospodarstwo. Inaczej niż to jest z wiarą Zakrzewskiego w Wolną Europę, ten aspekt sprawy autorzy Morderców z Rzepina wyraźnie wskazują. Wyjaśniają też bez ogródek rolę „kumotra” bandziorów, skwapliwie pomijanego w oficjalnych relacjach z procesu Zakrzewskich. Tylko Edmund Żurek relacjonujący go dla warszawskiej „Kultury” wspomniał o kumotrze, co zresztą spowodowało reakcję dyżurnego dziennikarza od zbrodni rzepińskiej ze „Słowa Ludu”. Żurek pisał: Przełamuję przygnębiającą zmowę milczenia: wśród świadków zabrakło byłego sędziego ze Starachowic, Stanisława W., przeciwko któremu prowadzone
jest postępowanie prokuratorskie. Sędzia Borodej nie uniknął pytań o „Kumotra vel Maryśkę vel Stanisława W.”. Dziennikarz „Słowa Ludu” przyznawał polubownie: Rzeczywiście, w pierwszych dniach procesu Czesław Zakrzewski coś bez związku bąknął o „kumotrze”. Ostatnią próbą wywinięcia się ze śmiertelnego uścisku sprawiedliwości było pomówienie przez Zakrzewskich nielubianego sąsiada, Wacława Derlatki. Zrabowane Lipom przedmioty Zakrzewscy ukryli w strzesze jego szopy i teraz Czesław Zakrzewski ogłosił, że chętnie wskaże miejsce ich ukrycia. Jednocześnie liczył, że może wreszcie przy okazji tej wizji lokalnej uwolni go Wolna Europa. Wizja się odbyła, Wolna Europa zawiodła po raz kolejny. W lipcu 1970 roku Czesław Zakrzewski przyznał się do winy w oświadczeniu złożonym na ręce Fronczyka, wówczas skromnego porucznika magistra: Niniejszym oświadczam że pobicia i z palenia Lipów zam. w Rzepinie z 2 na 3 listopada 1969 r. dokonałem razem ja z Ojcem Józefem i Adamem mojej moim bratem do wypadku tego doszło w następujący sposób 2 listopada 69 r. ześliśmy się wieczorem u Ojca Józefa Zamieszkałego w Rzepinie ja Ojciec i Adam ja miałem karabin ten który oddałem K.W.E.O. w Kielcach w sobotę dn. 11. Lipca 1970 r. w lesie Rzepin byłem w masce z robionej z portek i wyjaśniam w tej masce co wydałem K.W.E.O. w Kielcach z uwagi tej że czuje się zmęczony dalsze oświadczenie napisze po odpoczynku. W miarę przetrzymywania Czesława Zakrzewskiego w areszcie na jaw wychodziły kolejne przestępcze czyny rodziny. Już w 1948 roku napadli oni na sklep i restaurację „Raj” pod Iłżą. Pisząc z aresztu legalny list do stryja Jana, Czesław prosił go o sprzedanie starego, siwego konia. Nielogiczność tej prośby zwróciła uwagę śledczych, a w konsekwencji naprowadziła na trop trzech napadów na sklepy GS w okolicy Słupii Nowej dokonanych przy użyciu sań zaprzężonych w siwego konia. W rezulacie okazało się, że w niektórych napadach brali też udział Jan Zakrzewski, głównie jako woźnica, i spowinowacony z Zakrzewskimi Ignacy Klamczyński. Wyszły na jaw napady na leśniczego, ambulans pocztowy i dom w Bukówce, rabunek sklepu w Rzepinie (ten, który pokwitowano sprzedawczyni) i innych sklepów GS, a także podpalenie domu Jana Kuchniaka w Sierżawach, które de facto było
131
132
próbą zabójstwa. W związku z każdym z tych przestępstw przeprowadzano wizje lokalne z udziałem Zakrzewskiego. O liczbie napadów i kradzieży dokonanych przez Zakrzewskich świadczą epizody takie jak ten, kiedy przewożony przez Nową Słupię na kolejną wizję Czesław zobaczył budynek prywatnej masarni i przypomniał sobie, że także i na nią kiedyś napadli. Wśród pomniejszych przestępstw były kradzieże krowy, silnika, skór baranich, piły tarczowej, kół od roweru i wozu, a także okazjonalne okradanie nieprzytomnych pijaków. Raz zdarzyło się, że nie znalazłszy nic przy leżącym w rowie znajomym ze wsi, Janie Mazurze, rozeźlony tym Czesław Zakrzewski obciął mu nożem ucho. Inną ciekawą praktyką Czesława było trwające miesiącami potajemne dojenie krowy sąsiada, któremu następnie „po niskiej cenie” sprzedawał śmietanę, zbieraną z jego mleka. Drobiazgowa rewizja mieszkania Zakrzewskich i przeszukanie ich działki i ogrodu umożliwiły odnalezienie bagnetu ukrytego w miotle oraz pieniędzy zakopanych w dwóch słoikach pod krzakiem jaśminu. Na kilku banknotach znaleziono ślady krwi. Kiedy zaczął się proces bandziorów, jego przebieg utrwalały kamery telewizyjne, a kielecki organ partii, „Słowo Ludu”, zamieszczał nie tylko relacje z każdego dnia, ale dwukrotnie fotoreportaże. Moje wspomnienia stałej obecności sprawy Zakrzewskich w wieczornych, sąsiedzkich seansach plotkowania muszą pochodzić właśnie z okresu procesu, który stopniowo odsłaniał szczegóły mrożących krew w żyłach zbrodni. Procesy sądowe wyglądały nieco inaczej niż dziś. Przez cały czas pięć czaszek ofiar mordu spoczywało na stoliku przed składem sędziowskim obok innych dowodów. Każdy chciał popatrzeć i na czaszki, i na rodzinę potworów, sala sądu w Kielcach trzeszczała w szwach. Proces wzbudził takie zainteresowanie, że aż społeczeństwo stało się trochę niekulturalne. „Słowo Ludu” relacjonowało: Tłum wyczekuje w okolicach sądu, aby zobaczyć oskarżonych, słychać też wrogie okrzyki. Ta manifestacja głośna i często jednak prymitywna, nie licuje z postawą społeczeństwa kulturalnego. Oskarżeni stanęli przed majestatem prawa, które określi stopień ich winy. Kiedy Józefa Zakrzewskiego przewożono do szpitala, tłum zebrał się także przed szpitalem, i to taki, że milicja musiała torować drogę lekarzom. Dziennikarz (gl) relacjonujący proces dla „Słowa Ludu” wraca do tematu agresywnego
tłumu wielokrotnie. I stara się, oj, jak się stara. Z talentem, a przynajmniej samozaparciem, portretuje bohaterów procesu (Adam bardzo często w sposób charakterystyczny gładzi sobie włosy, poprawia fryzurę). Podaje ciśnienie, jakie mają oskarżeni (120/80 i 110/75, gdyby kogoś ciekawiło, jakie ciśnienie mieli Zakrzewscy, stojąc „przed majestatem prawa”). Opisuje pracę kolegów po fachu (Przez cały czas filmuje proces znany dziennikarz telewizyjny, tegoroczny laureat „Złotego Ekranu” Józef Błachowicz, autor znakomitych reportaży telewizyjnych – „Gorzki smak wody”, „Sporu rok trzynasty”, „Miejsce, w którym żyjemy”. Przyjechał też ze swoją terkoczącą kamerą redaktor Karol Szczeciński z Polskiej Kroniki Filmowej). Jest czujny na przejawy humoru, z konieczności czarnego (Tak bowiem wynikało z jego wyjaśnień, że to on trzymał w rękach w czasie mordu jednocześnie karabin, motykę, nóż i siekierę; Zdarzają się też adwokatom lapsusy. Jeden z nich pyta świadka, czy Józef Zakrzewski był pobożny, na to świadek, rolnik z Rzepina: A skąd ja mogę wiedzieć, czy w kościele tylko stał, czy się modlił?). Nie boi się własnej aktywności (Na pytanie reportera, czy gdyby nie wybuchł pożar, wyżyłby ktoś z napadniętych, biegły w prywatnej rozmowie powiedział, że raczej nie). W dniach przerwy w procesie gazeta publikuje jego „notatki” z sali sądowej. Dziś na utrwalonych przez Błachowicza w dokumencie Oblicze zbrodni scenach z rozprawy zwraca uwagę niedzisiejszy sposób jej prowadzenia. Majestat prawa w osobie przewodniczącego składu sędziowskiego, Jana Borodeja, straszliwie gwiazdorzy. Zwraca się do oskarżonych, którzy odwołali wszystkie zeznania i uparcie świrują głupa, marząc o Morawicy, tonem wiejskiego nauczyciela strofującego ociężałych umysłowo uczniów. Mówi gwarą, np. komenda „Dalej!” brzmi w jego wykonaniu: „Dali!”, i w ogóle wprowadza klimat jakiegoś takiego harcerstwa. Ławnicy (brakarz, „magister farmacji”, ślusarz i rencista) uśmiechami, jeśli nie zgoła rechotem, kwitują jego młyńce i riposty, którymi „demaskuje” i ośmiesza oskarżonych. Józef Zakrzewski występuje z wąsikiem á la Hitler. Adam Zakrzewski pozuje na zapóźnionego bikiniarza, stroi miny i rzeczywiście, nieustannie nerwowo zaczesuje włosy. Czesław Zakrzewski oblekł twarz w maskę nierozumiejącego przygłupa. Biegli od wariatów zwrócili w jego zachowaniu uwagę na mściwość, połączone z okrucieństwem sposoby działania, których przykładem może być
zamknięcie dziecka w klatce ze świniami, obcięcie ucha Mazurowi, sporządzenie dziwacznej maski, zamiar wykastrowania sąsiada oraz sposób dokonania zabójstwa na Żaczkiewiczu. Takie okrutne zachowanie się z cechami dziwności, znaczne zubożenie uczuciowości wyższej, skłonność do izolacji od otoczenia, brak poczucia winy nasuwają biegłym podejrzenia głębszych zmian osobowości oskarżonego. Najbardziej biło po wrażliwości właśnie to, co w działaniach Zakrzewskich wydawało się mieszaniną zbędnego okrucieństwa i jakiegoś dziwacznego misterium. „Cechy dziwności”. Teatralizacja mordu, tak to zapamiętałem, choć słowa „teatralizacja” nie było jeszcze w moim słowniku. I na tych też aspektach skupiała się uwaga zszokowanego społeczeństwa, w miarę jak rozchodziły się najpierw plotki, a potem dziennikarskie relacje z sali sądowej dostarczające coraz więcej pożywki dla wyobraźni. A więc obcięte ucho. Pończochy na twarzach. Modlitwy o powodzenie zbrodniczych zamiarów, których opis zawierają protokoły przesłuchań Czesława Zakrzewskiego: Do ojca przyjechałem 2 listopada pod wieczór. Matka urządziła uroczystą kolację. Potem się modliliśmy. Przy stole uradziliśmy, że trzeba Lipów zabić. Wtedy matka postawiła przed nami obraz Matki Boskiej i kazała przysięgać, że odpłacimy te krzywdy, co nam je Lipy wyrządzili. Po modlitwach następował przedziwny obrzęd wydawania wyroku: klęczeli we czworo przy stoliku z krzyżem i zapalonymi świecami, po czym matka przechylała jedną ze świec, wypowiadając trzykrotnie formułę zawierającą nazwisko ofiary: Niech skapie Borowiec, Niech skapie Lipa itp. Voodoo po starachowicku. Dziś najbardziej mnie oczywiście ciekawi słówko „skapie” w tej formule. Zdaje się, że znaczy ono tyle, co „sczeźnie, zmarnieje, zginie”. Być może pochodzi z języka górali. Władysław Orkan jednemu ze swoich dramatów o świecie do niczego dał tytuł Skapany świat. A z opowiadania Jerzego Opolskiego z 1972 roku Który jest z Judaszy... daje się wysnuć wniosek, że czasownik „skapać” wciąż pozostaje w ścisłym związku ze „skapującą” świecą. W opowiadaniu grasuje po wsi podpalacz i wylęknione kobiety „modlą się” w jego intencji: Aby on skapał jak gromnica ...wysłuchaj nas Panie! Aby mu uschły obie ręce
...wysłuchaj nas Panie! Aby konał i skonać nie mógł ...wysłuchaj nas Panie! Pamiętam, że największe wrażenie z czynów Zakrzewskich robiło na mnie znane z wieczornych opowieści prowadzenie kogoś nad studnię na łańcuchu, jak krowy, żeby go tam potem wrzucić. Plotka mówiła nawet, że Zakrzewscy przebili ofierze nos kółkiem, jakim ujarzmia się nieposłuszne byki. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że jest to osobna od sprawy Lipów historia zabójstwa Żaczkiewicza, cały ten przerażający ciąg zlewał się w jedno. W Mordercach z Rzepina o sposobie traktowania Żaczkiewicza przez Zakrzewskich pisze się: Aby nie mógł obserwować ich zachowania, zarzucili mu na głowę spódnicę. Ale po co szli do obory po łańcuch, który mu założyli? Otóż ani w zarzuceniu na głowę nieszczęśnika spódnicy, jaka się nawinęła pod rękę, ani w użyciu łańcucha nie było przypadku. Wszystko to było odtworzenie rekwizycji buhaja Zakrzewskich za niezapłacone podatki, w której uczestniczył Żaczkiewicz w 1950 r. Wystraszone zwierzę stawiało wówczas opór, toteż wywleczono je z obory na łańcuchu, zarzucając mu na łeb jakąś szmatę, aby je bardziej zdezorientować. I teraz Zakrzewscy pomścili swego buhaja. Ponieważ dorośli nie rozmawiali o tych okropnościach z dziećmi, ale w ich obecności, trzeba było samemu sobie radzić z rozumieniem tego wszystkiego. Pamiętam na przykład, że pierwszy raz usłyszałem wtedy o naciąganiu przez złoczyńców pończoch na twarze: nie miałem pojęcia, że to dla zamaskowania się, sądziłem raczej, że dla nadania sobie upiornego wyglądu. Zresztą akurat Zakrzewscy brali pod uwagę i ten „efekt psychologiczny”. Czesław Zakrzewski swoją maskę z majtek dodatkowo pomalował na czerwono, a „Słowo Ludu” podawało: Z taśmy słychać głos Adama: „Pończochę ojciec nałożył na głowę, powycinał otwory na oczy. Teraz jesteś prawdziwy diabeł, powiedziałem tatusiowi, obudzę mamę. Czesław nie pozwolił obudzić mamy, bo jest chora na serce i mogłaby umrzeć ze strachu”. Dzięki relacjom w „Słowie Ludu”, książce dla milicjantów, zachowanym protokołom przesłuchań i nagraniom z wizji lokalnych oraz dzięki filmowi Błachowicza widzę dziś te straszne sceny w zwolnionym tempie.
133
13 grudnia 1957 r. zabili we własnym gospodarstwie Jana Żaczkiewicza, który lekkomyślnie otworzył drzwi dobijającym się. Kazali mu położyć się na podłodze, terroryzując bronią, zarzucili mu na głowę spódniczkę, wyprowadzili do obory, gdzie założyli mu na szyję łańcuch i zaprowadzili do studni, gdzie zadali mu nożem ciosy w plecy i zepchnęli do studni. (...) Z budynku wyszedł Żaczkiewicz w nowych butach filcowych, w kalesonach i w koszuli lub w swetrze. Ojciec przystawił mu pistolet do głowy i powiedział: ręce do góry, w tył zwrot, wejść do mieszkania. Gdy weszliśmy do mieszkania, ojciec powiedział: padnij! Kiedy Żaczkiewicz już leżał, obydwaj obeszliśmy po mieszkaniu. Na łóżku leżała córka Żaczkiewicza. (...) 134
Bandyci podstępem weszli do mieszkania, kazali Janowi Żaczkiewiczowi położyć się na podłodze, przykrywając go prześcieradłem. Mieli ze sobą broń palną. Kobietom kazali pozostać w łóżkach, przykrywając je pierzynami. Okna pozatykali kocami. Irena tak relacjonuje to, co słyszała i widziała, bo uchyliła trochę przygniatające jej głowę szmaty. Napastnicy lampę naftową postawili gdzieś z boku. Napastnicy do ojca: Świnie masz? Ojciec: Trzy. Napastnicy: Pójdziesz z nami to sobie wybierzemy. Ojciec: Idźcie sami. Napastnicy: Chodź, boimy się psa. Tatuś się podniósł. Jeden wziął moją spódnicę ze stołu i zawiązał nią tacie głowę. Krzyknęłam: Tatusiu, nie wychodź. To jeden z nich: Milczeć. Wyprowadzili ojca na podwórko. Usłyszałam gruchotanie łańcucha. Później ucichło wszystko. Jeszcze usłyszałam straszny jęk, coś strasznie jęknęło...” (...) I tak na przykład prokuratorzy wypytywali rodzinę Żaczkiewicza na temat chrzęstu, chrobotania łańcucha. Chrzęst ten wyraźnie dochodził z podwórza do kobiet zamkniętych w domu. Na łańcuchu tym był prowadzony Żaczkiewicz z obory do studni. (...) W tym momencie słychać głos Czesława Zakrzewskiego: „Nożem był dziabnięty kilka razy przez ojca”. (...) Córka tako była, no, chodziła do szósty klasy dopiero. Wysła na podwórko, obesła, po stodole, po oborach, i woło: tatusiu. Tatusia ni ma. Óna dochodzi do studni, a łoba braty ido. Męża, tak Józef, jak i Władysław. I mówi tak: stryjki kochane, tatuś w studni! Zabity lezy! (...)
Poszedł tak do schodów i tam się ojcu wyrwał, i zakręcił tak, i ja mówię do niego „Stój”, a on nie zrozumiał tego i strzeliłem mu w plecy. (...) Borowiec upadł na twarz w odległości około 2 m od furtki wewnątrz ogrodzenia. Ponieważ J. Zakrzewski nie był pewny, czy strzał jest śmiertelny, leżącego na ziemi Borowca ugodził kilkakrotnie nożem obosiecznym w plecy, przebijając mu na wylot klatkę piersiową. Po strzale z mieszkania Borowca wybiegli domownicy. Sprawcy zabójstwa, chcąc uniknąć spotkania z nimi, zbiegli na podwórko sąsiada, a stamtąd w kierunku lasu rzepińskiego. (...) Na wyraźne pytanie sądu, świadek z obciętym uchem nie zgodził się na filmowanie w czasie jego zeznań i na ten czas zgasły reflektory telewizyjne. Usnął podchmielony w rowie i ktoś uciął mu ucho, które zresztą zniknęło. W czasie śledztwa Czesław Zakrzewski przyznał się, że on to zrobił, pokazał miejsce tego zdarzenia. (...) Aby spowodować wyjście kogoś z domowników i umożliwić sobie wejście do mieszkania, Cz. Zakrzewski wypędził konia ze stajni na podwórze. Słysząc bieganie konia i szczekanie psa, z mieszkania wybiegła Zofia Lipa. Przyświecając sobie latarką, skierowała się do stajni. Zakrzewscy cofnęli się w głąb stajni, Czesław wymierzył w nią karabin. Zofia, spostrzegłszy w stajni ludzi, krzyknęła: „Złodzieje!” i zaczęła uciekać w kierunku mieszkania. W tym momencie Czesław Zakrzewski krzyknął do Adama „Raź!”, co oznaczało „bij!”. Adam skoczył do przodu, dogonił Zofię Lipę i uderzył ją w głowę obuchem siekiery. Po tym ciosie Zofia upadła na ziemię. (...) Demonstrowana przez biegłych noga drewniana od taboretu ze śladami krwi i ostrego narzędzia nasunęła przypuszczenia, ze jeden z napadniętych usiłował bronić się tym taboretem. Sąd zapytał w tej sprawie Czesława Zakrzewskiego, który odpowiedział: „Władysław Lipa uderzył mnie tym taboretem i ja się przewróciłem na ścianę”. (...) Wpadliśmy do środka. Ja świeciłem latarką i stałem z karabinem. Zobaczyłem, jak Mietek Lipa chwycił fajerki z kuchni, ale dostał przez ręce. Zaczęła się straszna wojna. Baby strasznie krzyczały, chwytały za nasze łachy, ale ja od tego broniłem. Wydawałem jakby rozkazy. Trudno mi dokładnie opowiedzieć, bo był straszny ruch. Władek leżał już. Dostał jeszcze tym nożem z przodu. (...)
J. Zakrzewski powiedział, że po wejściu do mieszkania doszło do walki wręcz z Władysławem Lipą. Rozpoznał on Zakrzewskich i wymienił ich nazwisko. „Aby się nie wydało, wymordowalim wszystkich”. (...) W mieszkaniu Lipów wszystkie kobiety, jak mówi Czesław, „darły się” i musieli je pozabijać. (...) Dopiero jak zeznawała Władysława Jasztal, matka zabitej Krystyny Lipy, wstał Czesław Zakrzewski: „Jasztalowa nie gniewajcie się na mnie, ja nic nie jestem winien”. Na to Jasztalowa ze łzami: „On mówi, że nic nie winien, jak mi dziecko zabił”. (...) Podobijałem Zośkę i babkę, żeby się nie męczyły. (...) Jo pobiegłam do domu, wzięłam taką długą tyckę, był winogron podparty, i tą tycką uderzyłam w okno w kuchni, jedne szybę wybiłam i krzyczałam „Wstajta, bo się palita, wstajta, bo się palita!”. Zodnych odgłosów nie było. (...) Na podstawie wyników badań chemicznych i histopatologicznych, wykazujących obecność hemoglobiny tlenkowęglowej we krwi ofiar, przyjąć należy, że w czasie pożaru budynku wszyscy członkowie rodziny Lipów jeszcze żyli. (...) Ustalono, że Mieczysław Lipa w czasie wynoszenia z płonącego domu jeszcze żył i usiłował odpychać wynoszących go ludzi. (...) W takiej pozycji zwinięty leżał ten Mieczysław Lipa. Ja go schwyciłem za ramiona wtedy, no a reszta była w sieni, tych mężczyzn. I mówię „Pomóżcie mi”. Wyciągnęliśmy go i na schodach przed mieszkaniem, na takich kamiennych, jeszcze ja go tak trzymałem za ramiona, a ktoś drugi, chyba Dziekan, trzymał go za nogi. To jeszcze tak, takie konwulsje nim, kilka razy szarpnął nam się w rękach, dawał znaki życia. Pogrzeb Lipów był ogromnym pochodem mieszkańców okolicznych wsi, zachował się z niego krótki film. Rodzina i sąsiedzi na zmianę nieśli na ramionach pięć trumien na odległy o sześć kilometrów cmentarz w Pawłowie, w niesieniu dwóch trumien pomagał też kolejno Adam Zakrzewski. Później tłumy mieszkańców gromadziły się w Rzepinie i okolicach podczas wizji lokalnych, na filmach z tych wizji widać całe rodziny, z dziećmi na rękach, nawet
jeśli lało, niektórzy na widok Zakrzewskich spluwają, słychać też złorzeczenia, ale nienaturalne, najwyraźniej dograne później. Z tej przyczyny jedną z wizji lokalnych przeprowadzono o trzeciej nad ranem i bez udziału kamer, żeby się mieszkańcy nie zorientowali. Innym razem w odległości czterech kilometrów zgrupowano trzy plutony ZOMO na wypadek rozruchów i próby linczu. Czesław Zakrzewski brał udział w tych wizjach pod warunkiem, że będzie ściśle izolowany od mieszkańców i rodzin ofiar, Józefowi nie robiło to różnicy, za to w jednej z rekonstrukcji wziął udział w zamian za obietnicę, że przy okazji będzie mógł zobaczyć się z żoną. Helena Zakrzewska ze strachu o życie od dawna już spała w stodole, w domu Zakrzewskich powybijano szyby kamieniami, zdemolowano obejście, rozgrabiono ich sad. Mimo milicyjnego zakazu, Józef Zakrzewski podczas spotkania z nią powiedział szybko: Ty, dziecko, o niczym nie wiesz. Udało mu się uchronić żonę, ostatecznie Zakrzewska nie stanęła przed sądem. Jego zaś obrońca w końcowej mowie podkreślał u niego niski poziom intelektualny, wtórny analfabetyzm i przerost uczuć archaicznych: jak popęd do władzy, zazdrość, nienawiść, zaleganie uczuć nienawiści i zemsty. Obrońca Czesława próbował uwolnić go przynajmniej od lżejszych zarzutów, jak napad na sklep GS, i, według „Słowa Ludu”, podnosił, że grafologowie nie rozpoznali pisma Czesława Zakrzewskiego na zaświadczeniu wydanym sklepowej o dokonanym rabunku. Przede wszystkim zaś fakt wypisania tego zaświadczenia przekonuje mecenasa najbardziej, że sprawcami napadu nie mogli być Zakrzewscy, bo gest ten nosił jednak cechy dżentelmeńskie, o co zupełnie nie można posądzać prymitywnych Zakrzewskich. Badany przez psychiatrów Czesław z większych miast w Polsce wymienił tylko Starachowice. Nie podał nazwy stolicy. Przy próbie „palec-nos” trafił w policzek. Zdaniem psychiatrów jego zachowanie przed sądem wynika z jednej strony z trudnej i ciężkiej sytuacji, w jakiej się znalazł, z drugiej zaś strony z jego prymitywizmu środowiskowego. Sąd uniewinnił Zakrzewskich od zarzutów zabójstwa Hartunga, napadu na sklep GS i ambulans. Za pozostałe czyny skazał Józefa i Czesława trzy razy na karę śmierci, a Adama na 25 lat więzienia. Wyrok śmierci przez powieszenie wykonano w lutym 1972 roku, według legend krążących w internecie Czesław
135
Daria Milecka, hommage a Magik, 2009
136
przed śmiercią się rozpłakał, za to Józef pozostał hardy i na propozycję wyspowiadania się miał odpowiedzieć: Chuj ze spowiedzią, gotowy jezdem. Adam po kilku latach sam się powiesił w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Po wielu jeszcze latach trafiłem w opolskiej gazecie na wspomnienia odchodzącego na emeryturę naczelnika tego więzienia, który wspominał Adama jako jednego z ciekawszych „swoich” więźniów. Miał on w więzieniu nosić ksywę „Tata Kazali”, bo tak właśnie tłumaczył innym więźniom swoje uczestnictwo w mordach.
„Słowo Ludu”, notatki sprawozdawcy: Dziwi mnie także duża ilość młodych ludzi, przysłuchujących się temu procesowi. Uczniowie szkolni, dzieci jeszcze słuchają tych wszystkich okropności z niezdrowymi wypiekami na twarzy. Nie jestem pewien, czy poznając tak dokładnie patologiczne wypadki naszego życia, dziewczęta te i chłopcy rzeczywiście uczą się życia prawdziwego. Sądzę jednak, że za mocne to uderzenie na młodą psychikę patrzeć na te narzędzia zbrodni, słuchać tych okropności... Jacek Podsiadło
Droga Fragment powieści Sprzedawcy imion
Kasper Bajon Część 1 I 11:02 ...pojedziesz tam... ...pojedziesz tam, bo innego wyjścia nie masz... ...pojedziesz tam, bo tak trzeba, bo tak wypada, bo tak jest lepiej i tak się spełni i dokona, to co spełnić się ma i dokonać... ...pojedziesz tam rano, kiedy słońce ledwo muśnie języki sopli, kiedy mróz dopiero zacznie odpuszczać, a niebo złapie zimny odcień błękitu... ...pojedziesz tam o dziewiątej rano, no, góra o pół do dziesiątej... 11:04 ...pojedziesz tam skręcając w prawo i po stu metrach znów w prawo, a potem prosto, przez miasto... ...pojedziesz tam, miniesz wysokie, szklane budynki, czteropiętrowe kamienice, takie które mają ażurowe balkoniki i fasady pamiętające powstania... ...pojedziesz tam wądołami i po kocich łbach, aż w końcu – bo przecież zawsze musi być jakieś „w końcu” – aż w końcu wyjedziesz na przedmieścia, na te przedmieścia, co nie przed latami, ale przed chwilą, na poprzedniej stronie wsią jeszcze były; ...na przedmieścia chat drewnianych (a tam: krawiec z krawcową, szewc wdowiec, karbownik z trójką dzieci, bednarz z bielmem i poparzony ludwisarz), parterowych domów (u kowala pali się pod kuchnią, skwierczą skwarki) i małych murowańców (wino leje się w szynku na drewniane stoły)... 11:07 ...pojedziesz tam, tą jedną tylko możliwą drogą... ...pojedziesz tam twoją własną drogą, drogą, którą pojechać musisz (ty już to wiesz, ty już to wiesz najlepiej, która droga jest twoja i dokąd cię ona zaprowadzi)... ...pojedziesz tam, zostawiając za sobą ojca, co ojcem nie potrafił być ani dla ciebie ani dla nikogo... ...pojedziesz tam, opuszczając matkę, która, gdy jej tak bardzo potrzebowałeś, migrenę miała akurat lub ciotkę... ...czy wyjście z koleżankami... 11:09 ...pojedziesz tam i ją także porzucisz... ... pojedziesz tam i ją także porzucisz, ją, która wierności dochować ci nie potrafiła, w myślach i wyobrażeniach twoich wierności dotrzymać nie potrafiła, nie chciała, i do innych uśmiechała
137
się, uśmiechała się kokieteryjnie i innych za rękę trzymała, jak ty żeś się tylko odwrócił, oko z niej spuścił, zezował... ...pojedziesz tam i ją porzucisz, ją, która innym przyjemności różne, rożnorakie, jak asortyment w markecie szerokie, wyświadczała, o innych się niepokoiła, jak trusia trzęsła... ...pojedziesz tam, wbrew jej woli, a za swojego głosu wołaniem... 11:11 ...uciekniesz stąd w stronę tamtego lasu... ...pojedziesz tam, a ona nawet tego nie zauważy, sprawami swoimi zajęta nie zauważy, kokietowaniem, kobietowaniem fagasów zajęta, paznokciami zajęta, nie zauważy...
138
11:12 ...pojedziesz tam marki sap! samochodem... ...pojedziesz tam na piątym biegu (a na zakrętach na drugim)... ...pojedziesz tam ze światłami włączonymi... ...pojedziesz tam ze światłami włączonymi, by inni dróg użytkownicy widzieli cię zawczasu, byś dla innych szos użytkowników zagrożenia nie stanowił wcale... ...pojedziesz tam, bo to twój psi obowiązek, bo wyboru nie masz, bo zmarłym trzeba zadość uczynić, za ich życie zadość uczynić trzeba... ...pojedziesz tam w podzięce za te lata, za te chwile, za te sekundy soczyste... ...pojedziesz tam, zadość czyniąc tym miesiącom genialnym, sosną pachnącym... ...pojedziesz tam, zadość czyniąc tym miesiącom jak węgorze – długim i ciemnym... ...pojedziesz tam, zadość czyniąc tym miesiącom... ...w cieniu Barnaby spędzanym... ...w delcie nóg Kukułki spędzanym... ...w dorzeczach pragnień... ...na wyspie pożądania spędzanym... ...miesiącom szczęśliwym... ...ostatnim... ...niewinnym... ...babim miesiącom... 11:14 ...pojedziesz tam, bo taka była jej wola... ...pojedziesz tam, bo taka była ostatnia wola... ...pojedziesz tam, bo zapisała ci ziemię, tę ziemię... ...pojedziesz tam, jako pierwszy i ostatni zarazem... ...pojedziesz tam i staniesz twarzą w twarz z przekleństwem... ...pojedziesz tam i spełnisz swoje przeznaczenie... ...pojedziesz tam, bo zostałeś tak wychowany, bo bycie tam uważasz za swój psi obowiązek... ...pojedziesz tam, bo zostałeś tak wychowany, bo zostałeś tak wychowany, że to co boskie, bogu masz oddać, a co cesarskie, cesarzowi... 11:15 ...pojedziesz tam drogą S8, wbrew wszystkim przeciwnościom... ...pojedziesz tam, bo tam właśnie jest kres twój i początek... II 11:16 ...pojedziesz tam, a po drodze zatrzymasz się na stacji benzynowej... ...pojedziesz tam, a po drodze zatrzymasz się na stacji benzynowej, na stacji benzynowej z logiem czerwonym zatrzymasz się, by samochód zatankować i zjeść śniadanie... ...pojedziesz tam, a po drodze zatrzymasz się na stacji benzynowej z logiem czerwonym, której neon jak herb bogaty, z odległości kilkuset metrów widać w dzień, zaś kilku tysięcy w nocy... 11:18 ...pojedziesz tam i – bez zbędnych opisów, ani popisów, bo i po co to komu? – na stacji z logiem czerwonym jak pół flagi naszej zaczepi cię pewna dziewczyna...
...zaczepi cię ona... ...pojedziesz tam i – bez zbędnych opisów, ani popisów, bo i po co to komu? – na stacji z logiem czerwonym jak pół flagi naszej, zaczepi cię pewna dziewczyna i zapyta, czy ty jedziesz w tym kierunku swoim.... ... i zapyta, czy ty jedziesz w tym kierunku sobie właściwym... ... i zapyta, czy ty jedziesz w tym kierunku tobie przez los przypisanym, który – jak się okaże – również jej przypisanym kierunkiem jest... ...i zapyta, dobrych chęci pełna, nimi wręcz wybrukowana, a ty jak zwykle – jak zwykle: ty cały – czy to z powodu nieśmiałości po kądzieli dziedziczonej, czy to z powodu do ludzi nieskutecznie ukrywanej niechęci i obrzydzenia do nader nieciekawych z nimi konwersacji, zająkniesz się, że niestety, że szkoda ci bardzo i w ogóle, ale tak się jakoś składa, dziwnie, podejrzanie dziwnie, że w aucie twoim, co prawda na pięć osób zarejestrowanym, miejsca dziś brak i wolnej przestrzeni nie uświadczysz wcale i choć bardzo byś chciał w towarzystwie tej rudej lafiryndy kolejne kilometry swojej podróży do kresu kresów, u kresy na kresy, spędzać, to musisz – ku własnemu i zapewne jej rozczarowaniu – odmówić, choć żałujesz bardzo i szkoda dla ciebie to wielka, bo przecież – wykluczyć tego nie można, tego wykluczyć nie można nigdy – mogłaby się ona tą jedyną okazać, tą, dla której się urodziłeś, dla której drugą połową jabłka jesteś – i tak dalej i tak dalej... III 11:25 ...pojedziesz tam asfaltową drogą, kilometrów około trzystu... ...pojedziesz tam odebrać tę ziemię, swoją ziemię, gdzie krywe krywejto się ukrywał... ...pojedziesz tam, gdzie twój ojciec odwagi nie miał stanąć, gdzie twój ojciec nie miał siły spojrzeć prawdzie w oczy... 11:27 ...pojedziesz tam, przez te wszystkie lata - pojedziesz tam... ...ruchem wstecznym, czasowi zaprzeczającym, do źródeł swoich, do źródeł pojedziesz... ...do przedświata się udasz, do miejsca urodzenia Kukułki się udasz, do swojej Kukułki pojedziesz, Kukułki, która błony między palcami miała i z bagien, tak jak wszyscy, stąd i stamtąd – i stamtąd przede wszystkim – się wywodziła... 11:29 ...pojedziesz do źródeł... ...do początku pojedziesz, do kresu czasu, do kresu wszystkich gestów... ...pojedziesz do pragestu... ...do pragestu pojedziesz, tam, gdzie ojciec twój niezawisły wciąż jeszcze króluje, gdzie bawi się w berka razem z dziewczętami... ...pojedziesz tam, gdzie ojciec w pół zgiety, na plecach włochatych dziewczyny przez bród przenosi w te i wewte, gdzie za barana robi... ...pojedziesz tam, gdzie ojciec twój w niebiesiech jedyny rekolekcje prowadzi, kazania pod sklepem głosi, lubieżnym oblubienicom grozi... 11:31 ...pojedziesz tam, gdzie one – takie młode, uśmiechnięte, co tu dużo gadać: do schrupania – słuchają go wciąż z uwagą, bez końca... ...pojedziesz tam, gdzie one, te małe cielęcinki, słuchają go z uwagą i proszą go o jeszcze... ...o więcej go proszą, o błogosławieństwo proszą, bo on przecież panem jest ich i władcą, w trójcy jedynym, w rodzinnej trójcy jedynym... 11:32 ...pojedziesz tam, gdzie pod tym sklepem ojciec twój panem jest i władcą... ...pojedziesz tam, gdzie ojciec twój do bram sztuki wielkiej, ambitnej klucz dzierży i kluczem tym wymachuje jak berłem... ...pojedziesz tam, gdzie ojciec twój tłumaczy tym płochym cielęcinom, na czym sztuka ambitna polega i jak to ciężko artystą być... ...w berka z nimi gra i w chowanego...
139
...pojedziesz tam, gdzie one, na boku sprzedane, mięsnej kontrabandy dzieci, szarej strefy córki spod lady, wsłuchują się w mistrza swojego, buhaja co się zowie, wpatrują się w toń jego oczu i z obutej w obcasik nóżki na obutą w obcasik nóżkę przestępują... hyc, hyc... ...pojedziesz tam, gdzie one, te niewinnie nieczyste dusze, te jedyne dusze, z mokradeł dusze, prosto z bagnisk dusze, kiedyś za bezcen w tłuste łapska oddane... ...na tapetę rzucone przy ziemi podziałach... ...za hektary oddane... ...hektary kaszy gryczanej oddane, sprzeniewierzone... ...gdzie one, te niewinnie nieczyste dusze, te jedyne dusze, z mokradeł dusze, prosto z bagnisk dusze, palce w manikiurach kolorowych jak orientalne baśnie, jak kazachskie dywany, jak gryczanki kwiaty, w usta uszminkowane wkładają, oblizują... ...oblizują, gdy ojciec swoje panowanie wszem i wobec ogłasza, po czym sztuki podwoje przed nimi otwiera i tajemnicą tworzenia się dzieli, jakby one mogły być warte słów jego oświeconych – tak, jakby one godne mogły być tajemnicy jasnej i promienistej, która jak kwiat rozkwita podczas tych przedsklepowych rekolekcji...
140
11:35 ...i pojedziesz tam, by ojcu, a właściwie dziadowi swemu, czarnemu z kurew wielu synowi, berło odebrać... ...pojedziesz tam rządy przejąć, monarchię czarną obalić... IV 11:37 ...wyruszysz szlakiem rycerskim marki sap-sap! samochodem... ...wyruszysz szlakiem rycerskim, średniowiecznym traktem sap-sap! samochodem... ...wyruszysz duktem, którym przed laty (na innej stronie, w innym rozdziale) wozy z chińskim jedwabiem i suknem tureckim, wozy w cztery konie zaprzęgnięte jechały... ...wyruszysz szlakiem rycerskim... ...rycerzy krzyżowych szlakiem wyruszysz... ...Marii Panny rycerzy szlakiem... ...wyruszysz... ...po sukcesję swoją wyruszysz... ...po koronę tobie jedynemu należną wyruszysz... ...po jedynowładztwo na tej skalanej ziemi wyruszysz... ...po to wszystko, co tobie, tobie jedynemu należne jest, wyruszysz... Część 2 I 11:39 ...tam już cię oczekują... ...oczekują cię tam... ...oczekują cię tam... ...tam-tam... 11:40 ...już ptaki i drzewa hymny układają... ...już ptaki i drzewa hymny układają dla ciebie... ...dla ciebie, ciebie jedynego, układają... ...dla ciebie, ciebie jedynego odmarzająca rzeka szumi swą melodię... ...dla ciebie, ciebie jedynego, kwiczoły skrzeczą... ...czak... czak... czak... 11:41 ...już niedługo... ...już niedługo, za godzin góra kilkanaście, wyruszysz w tę drogę... ...już niedługo, za godzin góra kilkanaście, wyruszysz w tę drogę, duktem wyruszysz marki sap-sap-sap! samochodem, a one wszystkie, te istoty żywe i kamienie również, mewy i macewy naprzeciw ci wyjdą...
...już niedługo naprzeciw ci wyjdą, by witać pana swego wyjdą... ...by nowego stworzyciela nieba dla nich i ziemi też dla nich witać... ...wyjdą... 11:43 ...a ty, jak zwykle, dobrze wychowany... ...a ty, jak zwykle dobrze wychowany, babuni wnuczek... ...a ty, jak zwykle dobrze wychowany, wnuczek babuni, śmiercią przerażony, pociecha jej jedyna, ubrany nienagannie familii milusiński, młodzieniec po przejściach.... ...a ty, jak zwykle dobrze wychowany, wnuczek babuni, pociecha jej jedyna, ubrany nienagannie familii milusiński, młodzieniec po przejściach, trzęsidupa, przywitasz tę sił natury epifanię... ...a ty, jak zwykle dobrze wychowany, wnuczek babuni, pociecha jej jedyna, ubrany nienagannie familii milusiński, trzęsidupa po przejściach, przywitasz tę sił natury epifanię, z wielkim, choć trochę nieszczerym uśmiechem – z entuzjazmem zgoła nieentuzjastycznym – jakbyś trochę chciał, a trochę nie chciał objąć rządów na tych bagnach, na tej ziemi przeklętej; II 11:45 ...i pojedziesz tam, tak jak jeździłeś tam przed laty... ...i pojedziesz tam, tak jak jeździłeś tam przed laty, kiedy wszystko, no prawie wszystko, wydawało się dużo prostsze... ...kiedy wszystko, poza ciałem twoim własnym, tajemnym, figle płatającym, wydawało się dużo prostsze, kiedy światu można było zaufać, tak bezinteresownie zaufać, ...kiedy świat wydawał się miejscem przyjaznym choć wilgotnym... ...kiedy wszystko miało swoje miejsce oraz swój czas i nie wypadało z posad... ...kiedy wszystko tkwiło w tym zakorzenieniu sobie właściwym... 11:47 ...i pojedziesz tam, a podróż to będzie twoja ostatnia... ...i pojedziesz tam, a podróż to będzie twoja ostatnia... ...i po drodze zatrzymasz się w jednym z tych przydrożnych zajazdów, które imiona właścicieli noszą... ...po drodze zatrzymasz się w jednym z tych przydrożnych zajazdów, które imiona właścicieli noszą i parkingi przed nimi wybrukowane są Bauma kostką, a ich kominy wieńczą niezamieszkałe gniazda bocianie... 11:49 ...zatrzymasz się przed zajazdem takim i gdy do środka wejdziesz, to spode łba, jak na westernach, na west-endach, miejscowi się na ciebie spojrzą... ...zatrzymasz się przed zajazdem takim i gdy do środka wejdziesz, to oni spode łba łypną - bo oni już będą wiedzieli, bo oni już to przeczują, że ty... ...t a m właśnie jedziesz... ...że po t o właśnie jedziesz... 11:50 ...oni to z twoich niebieskich oczu wyczytają... ...strachliwych oczu wyczytają... ...bo oni już ciebie tu od lat oczekują, bo ty dla nich jedynym możliwym odkupieniem jesteś... ...bo oni tu czekają na ciebie życie swoje całe, na ciebie właśnie czekają, wierząc naiwnie, że wybawienie im dać możesz... ...że w tobie, w tobie właśnie, znajdą ratunek i ucieczkę... ...drogę do siebie samych znajdą... 11:53 ...a ty im przecież prawdy nie powiesz... ...nie powiesz im prawdy wcale... ...a ty tylko... ...tylko lokal spojrzeniem ponurym zlustrujesz, tylko od niechcenia „dzień dobry” rzucisz wpierw, a potem „do widzenia” na do widzenia, dziękując tym samym za gościnę wątpliwą i za
141
tę zimną jajecznicę z jaj trzech od kur z niewolnego wybiegu, nie z wybiegu wcale, tylko z klatek drucianych, rzędami i jedna na drugiej ustawionych, od cierpienia już korodujących, cierpieniem wypełnionych... III 11:56 ...i ruszysz dalej, tam gdzie ruszyć musisz... ...i ruszysz dalej, niepomny ptasich krzywd, daleki od czczych zabobonów, wolny od półprawd wszelkich ruszysz dalej, przed siebie, drogą asfaltową numer S61...
142
11:57 ...w stronę dzieciństwa swojego ruszysz... ...w stronę szczęścia swojego ruszysz... ...w stronę tych chwil beztroskich niewielu w centrum wszechświata spędzanych, ...pod okiem opaczności spędzanych... ...nad brzegiem rzeki spędzanych... ...samotnie lub w towarzystwie zazuli spędzanych... ...w stronę chwil wolnych, jedynych, jak żużel ciemniejących, w nurcie zimnej rzeki rozpuszczonych, w czarnych cętkach ukrytych, w kropkach gżegżółki utkwionych, jak towar na przecenie niezwrotnych, w dziesięciu miliardach światów przeżytych, niewyciśniętych – ruszysz dalej... ...ruszysz... 11:59 ...w ich stronę ruszysz drogą S61.... ...przed siebie ruszysz drogą S61... ...ruszysz dalej, choć poczujesz już za Warszawą kilometrów dziesiąt kilka, jak w podróży tej gnijesz, jak się z każdym jej kilometrem rozkładasz, jak toczą cię te wszystkie organizmy w tobie i na tobie, jak powrót do siebie bolesny być może... ...jak powrót do siebie spustoszyć potrafi, wydrążyć potrafi... ...do cna wyżłobić... 11:54 ...a za oknami nieświadome będą mijać horyzonty... ...a za oknami bezlistne jawory giąć się będą pod naporem wiatru... ...zwierzęta na odmarzłych łąkach poszukają pokarmu... ...ptaki jak rozrzucone po niebie litery połączą się w zdania i znikną za lasem... ...szare warkocze z kominów opadną na zaorane pola i otulą ziemię... ...napisy przestaną coś znaczyć i zleją się z horyzontem w jeden sens i obraz... ...białe pasy na szosie połączą się w jedną ciągłą linię... ...atrament zacznie od wschodu zalewać niebo, a ty pomyślisz o sobie jak o kimś obcym, kogo możesz obserwować z bezpiecznej odległości... ...i przekonasz się o tym, że jednak miałeś rację, nikomu nie ufając, nie wierząc nikomu... 11:57 ...i wybaczysz jej potem... ...i wybaczysz jej potem, bo przecież to już wkrótce będzie bez znaczenia... ...bez znaczenia będą twoje rozczarowania... ...i wspomnisz matkę za grzechy ojca cierpiącą, z powodu jego nieuleczalnej chuci cierpiącą... ...twoją rodzicielkę wspomnisz, która ojcu prawdę powiedziała, która jako jedyna tej prawdzie w oczy nie bała się spojrzeć, która jako pierwsza połączyła dwa fakty, tu odjęła, a tam dodała, co odjąć i dodać trzeba było, a czego nikt przed nią nie odważył się zrobić, bo zrobić zresztą nie chciał... ...i swojego odkrycia nie zamierzała ukrywać i nie omieszkała o nim ojcu twemu powiedzieć... ...wyznać, ojcu, który to przecież musiał przeczuwać, nie omieszkała... 11:58 ...ojcu, któremu to przecież musiało się odbijać... ...ojcu, który musiał to wiedzieć, i który z tego powodu właśnie ziemi tej nie odważył się przyjąć...
...ziemi tej nie chciał... ...ojcu, który z tego powodu matkę musiał opuścić, odejść jak schorowane zwierzę musiał, bo przecież życie w iluzji, życie w świecie bez podstaw udać się nie może... ...powieść się nie może... ...i powiesić się można, gdy powieść się nie może z powodu powieści tej, jaką los nam pisze, na plecach naszych pisze... ...na naszych garbach pisze... IV 11:59 ...i choć już dawno wybaczyłeś ojcu... ...i choć już dawno mu puściłeś płazem to i owo i przyzwyczaiłeś się, że jego nie ma i nie będzie, nie będzie nigdy, to wciąż, gdy wstajesz rano, po nocy, kiedy on ci się przyśni, to wciąż po takiej nocy, na wpół jedynie sennej, to wciąż w lustrze nad umywalką wypatrujesz go w sobie... ...jego szukasz w rysach swoich... Część 3 I 12:00 ...dlatego pojedziesz tam... ...drogą na wschód pojedziesz tam, gdzie wszystko miało swój początek, gdzie krywe krywejto legionami rządził, krwawy krywejto rządził, krwawy krwawejto rządził i gdzie drzewa, świadkowie niemi... niemili... pamiętają krew, twoją krew, gdzie krew twoja w ziemię wsiąkła, w borowiny wsiąkła krew twoja... ...pojedziesz tam gniazdo swoje skalać, skalać to, co cię wydało... ...bo złym ptakiem jesteś, bo złą kukułką jesteś, bo niebieską kukułką jesteś, co gniazdo swoje kala, ku gawiedzi uciesze... 12:03 ...pojedziesz tam wbrew ostrzeżeniom... ...wbrew przepowiedni pojedziesz tam skuszony tymi dwoma hektarami, tymi borowinowymi hektarami... ...pojedziesz tam, bo tak babka chciała, bo taka była jej wola, pojedziesz tam domknąć to ostatnie niedomknięte ogniwo... 12:04 ...pojedziesz tam i z każdym kilometrem, z każdą minutą, czuć mocniej będziesz, jak gnijesz... ...pojedziesz tam i z każdym kilometrem, z każdą minutą czuć intensywniej będziesz, jak zęby ci gniją, dziąsła gniją, jak z pyska ci śmierdzi, jak z pyska ci jedzie, ...pojedziesz tam tą smrodu drogą, tym duktem rozkładu i cierpienia, czując, jak od tych wszystkich kłamstw, łgarstw i oszustw z pyska ci jedzie... ...jak od nieumiejętności przyjęcia miłości od niej, trudnej – nie przeczę – cały cuchniesz... ...jak od tych swoich fobii, zazdrości, strachów i agresji padliną zalatujesz, trupem śmierdzisz, nieufnością śmierdzisz, jak od tej niewdzięczności, od tej niewdzięczności jej – jedynej – okazanej rozkładasz się od środka, samotny, wyzuty... ...jak w ścierwo się zmieniasz, w martwego się zmieniasz... 12:07 ...pojedziesz tam, odarty... ...pojedziesz tam, z każdym kilometrem tracąc coś z siebie... ...tracąc to, co masz, kim jesteś... 12:08 ...pojedziesz tam, a czas i przestrzeń będą cię niweczyły, gdyż to jest inny czas i inna przestrzeń...
143
II 12:09 ...pojedziesz tam, a podróż ta będzie twoją wielką redukcją... ...pojedziesz tam, a podróż ta będzie twoją wielką redukcją, do jednego słowa redukcją... ...do imienia – redukcją... ...do znaku – redukcją... ...do znaku, który kiedyś coś znaczył – redukcją... 12:10 ...i staniesz tam... ...jako słowo staniesz tam... ...i słowem tylko będziesz, sobą tylko będziesz... ...imieniem tylko będziesz, znakiem tylko będziesz... ...znakiem bez znaczenia będziesz... ...znakiem, stałym znakiem będziesz, znakiem stałości, konstant, końcem ciągu, liczbą, sylabą, stałą, Konstantym konstansem... ... „K” – będziesz... 144
III 12:12 ...dlatego pojedziesz tam, by w końcu dotrzeć do siebie... ...dlatego pojedziesz tam, by stać się tym, kim byłeś: znakiem w kończącej się książce, propozycją i możliwością zarazem, kombinacją poddaną kaprysowi... 12:13 ...pojedziesz tam zatem... ...pojedziesz do tego kraju, do tego kraju odległego, gdzie dziewczęta mają błony między palcami, a nie mają ich między nogami... ...do kraju, gdzie mężczyźni owłosionymi grzbietami ocierają się o pnie dwustuletnich drzew i piją przy tym wodę brzozową... ...pojedziesz tam, skąd pochodzisz, skąd ród twój zacny, naznaczony – w herbarzach wymieniony, przez pamiętnikarzy opiewany – wywodzi się i skąd – dzięki tobie, wybawco, znaku zmian, herbie przemiany – wyswobodzi się raz na zawsze... 12:16 ...pojedziesz tam rano, a w trasie ci zejdzie góra cztery godziny i minut piętnaście... 12:17 ...pojedziesz tam, gdzie jeszcze są smaki... ...pojedziesz tam, gdzie jeszcze są zapachy... ...pojedziesz tam, gdzie jeszcze są kolory... ... ...pojedziesz... IV 14:07 ...pojedziesz tam, wbrew swoim przyrzeczeniom... ...pojedziesz tam wbrew wcześniejszemu zaklinaniu się... ...pojedziesz tam... 14:08 ...pojedziesz tam i dasz się oczarować... ...po raz kolejny dasz się oczarować... 14:09 ...pojedziesz tam, bo cię zawezwano... ...pojedziesz tam, bo ona cię wezwała, z zaświatów zawezwała, z zaświatów tej opowieści zawezwała...
14:10 ...spoza liter wezwała cię... ...spoza znaczeń wezwała ciebie, jej wnuka jedynego, wezwała, przy pomocy szarego prawnika wezwała, który najpierw w słuchawce oświadczył (ach, jaki jego głos był szary, bezdźwięczny, bezwdzięczny), a potem osobiście potwierdził (słowa swoje do chmur podobne, wdzięku pozbawione), że wedle papierów przez babkę twoją przy świadku spisanych, w sejfie ukrytych, zalakowanych – jedynym spadkobiercą ziemi, tej ziemi, ty jesteś, ty właśnie; i tylko ty prawo do niej rościć sobie możesz, i niech żaden pociotek nawet nie próbuje łapy swojej na niej położyć, bo to by wbrew jej woli było, jej wolę poniewierało, ją zaś samą, nieboszczkę, nad której duszą Bóg świeci od tygodni kilku, szacunku pozbawiło w oczach potomnych, jak i współbiesiadników niebiesiego stołu... 14:13 ...a ty zaskoczony takim spraw obrotem... ...a ty, świeżo upieczony ziemianin, potentat borowinowy, właściciel prawowity dwóch hektarów w lesie ukrytych, dwóch hektarów niegdyś pod jurysdykcją krywe krwawego będących, pod jurysdykcją twojego krewnego będących, czego prawnik o języku szarym i krawacie w paski przełknąć nie mógł, nie potrafił, czego ten torpedowy kauzyperda, w którym ty, borowinowy dziedzic, dziedzic borowikowy – o losie, o matko przenajświętsza, o czarowanie! – syna generała rozpoznałeś... ...tego kukułczego syna rozpoznałeś... ...motorowego Sebastiana rozpoznałeś, tego, co kilkanaście lat wcześniej, podczas tamtych pamiętnych wakacji, kiedy Kukułki truchło na brzeg Oczarowanki przygnało licho jakie, barnabowate, Barnaby warte, ciemne, czarne licho przygnało, z odmętów bagnisk licho, z samego jądra lasu, gdzie źródło Oczarowanki bije, przygnało – tego, co kilkanaście lat wcześniej na twoją Kukułkę się zasadzał, na Kukułkę czyhał, kukułcze jajo jej podrzucić chciał – rozpoznałeś... 14:15 ...jego rozpoznałeś... ...jego rozpoznałeś, jego, który Kukułkę posiadł, jak pół miasteczka zresztą (z ojcem twym na czele), gdy ty w najlepsze w pokoju swoim spałeś... ...gdy ty, na drewnianym łóżku z chryzantemowym wezgłowiem, w zapachu żywicy, na pierwszym piętrze, pod dachem spadzistym i gontem krytym, gwoździkami pozbijanym – spałeś... ...tego niewinnego Sebastiana, Sebastristana z fryzurą tlenioną i wąsikiem pod nosem w tym kauzyperdzie melepetowatym choć torpedowym, sprawy tracącym, jedna za drugą – rozpoznałeś... ...śpij już... Część 4 I 14:22 ...no więc ty, już wspomniany, świeżo upieczony ziemniak, ziemianin... ...no więc ty, ty, na „T” i „Y” rozbity, zaskoczony takim spraw obrotem, takim świata biegiem, w tej samej chwili, w której twój towarzysz dziecięcych zabaw, teraz zaś poważny kauzyperda, papuga kolorowa, generała syn, praskiego bohatera dziecię, oświadczył, że babka dwa hektary, te dwa hektary borowinowe tobie zapisała, no więc ty, zredukowany do liter dwóch, syntaksy błędny rycerz, w fonemy bogaty, ty w narzeczu podtopiony, ty w znaczenia jak w glony zaplątany, sensu krzyżowiec, ty, ach ty, co tu dużo gadać, ty od razu zapach tamtej ziemi poczułeś, smak pierzgi sobie przypomniałeś, tam się znalazłeś znowu... ...tam... 14:31 ...nad rzeką, w cieniu jaworów znalazłeś się znowu... (bo taka jest właśnie wszechmoc języka, w którym wszystko ze wszystkim sąsiaduje) ...nad rzeką, w cieniu jaworów znalazłeś się znowu i wszystko było jak dawniej, jak kiedyś...
145
14:33 ...znowu tam byłeś... ...w rzece zimnej, błękitnej... ...po kolana w rzece tej byłeś, a raki kroczyły wstecz po piaszczystym dnie oświetlonym złotym snopem z twojej latarki... ...a cierniki otępiałe pływały tuż pod nierówną powierzchnią wody... ...a tatarak uginał się od wiatru, a latarka, a tatarak, a tatarka, a latarak, a lata rak, jak nietoperz...
146
14:36 ...nie, to perz... ...to perz, nagi i gładki z listkami skrętoległymi, to perz skarpę pod mostem porastający, brzegi porastający, to perz jasny z rozłogami, perzyna, czasu perzyna, wspomnień zgliszcza, które już tylko spalenizną pachną, to chwasty i popioły, nic więcej, popioły i chwasty, co ziemię posiadły, ziemię zdobyły – ziemię, która już nic nie zrodzi więcej, która zapomni, zgaśnie, obumrze... ...to z perzu perzyna, to z perzu pierzyna, pod którą się chowałeś, pod którą uciekłeś w noc tę pamiętną, w noc tę jedyną, kiedy wiedziałeś, że to się wydarzy, kiedy wiedziałeś, że to się spełni i ona, jak te czarnozłote węgorze, jak te węgorze w ogniu się mieniące (które ponurą przepowiednią były, znakiem zdarzeń przyszłych były) – skończy, i nic jej już nie uratuje, i nikt jej nie pomoże, nikt nie ochroni jej przed gniewem Barnaby, nikt nie wyciągnie do niej ręki, bo prócz ciebie, naprawdę, nikt jej nie kochał, nikt – bo prócz ciebie, każdy się nią brzydził... ...jak padliną się brzydził... II 14:39 ...i nawet ciała jej martwego w perz wplątanego nie chcieli ruszać... ...i nawet ciała jej martwego w perz wplątanego nie chcieli ruszać, sinego ciała w perzu pochowanego dotykać nie chcieli, tylko czekali... ...czekali tylko, aż coś się wydarzy, aż ktoś to za nich zrobi, posprząta, ten ich wyrzut w chwastach leżący, na brzegu leżący w końcu usunie... ...pozbędzie się go... Część 5 I 14:41 ...a ty to wszystko przeczuwałeś... ...ty jako jedyny wiedziałeś, co się wydarzy o świcie, co się wydarzy... ...ty to wiedziałeś, wiedziałeś, tak jak wiesz teraz, co się wydarzy za czas jakiś, na tej drodze, co się wydarzy za czas jakiś, jeszcze przed przejazdem kolejowym, jeszcze nim sarna przebiegnie, nim z czeremchy wyskoczy z lewej strony i w czeremsze – z prawej – zniknie – rdzawa... 14:44 ...ty w soplach to dostrzegasz... ...w tych soplach los swój widzisz... ...to twoje życie pod okapem topnieje, rozpada się na słowa, sylaby, głoski... ...zanika, powoli zanika w beztreściowym szumie, szumie tła, przez radioteleskopy wychwyconym, w szumie, który cały kosmos przenika, który jak przez durszlak się przezeń przelewa... ...w szumie szarym, niczemu niepodobnym, w szumie łez, bólu i cierpienia... ...w szumie niedosłyszanych skowytów i samotnego skomlenia, zimnym szumie, szumie bez poszumu, odbijającym się od ścian wszechświata, błądzącym bez celu, szumie, który jest jak gwar ulicy, jak nieprzerwany furkot silników na wielkomiejskiej arterii, jak monotonny stukot pociągowych kół... ...w szumie, o który cały ten szum, w szumie jak świat, w szumie sobie samemu szumiącym i szumnym – w nim twoje życie się rozpłynie, on je pochłonie i przemieni w szum...
II 14:50 ...i ostatni raz pójdziesz tą ścieżką, którą przed laty chodziłeś po mleko... ...i ostatni raz pójdziesz tą ścieżką, którą przed laty chodziłeś po mleko, gdy przypominające pigwę słońce kładło się w koronach drzew, a nad łąki fioletowe od wrzosów i jeżówek, szumiące jak tranzystorowe radia, powoli wypełzała mgła – jak babie lato gęsta, jak babie lato eteryczna... 14:52 ...i ostatni raz pójdziesz tą drogą, a gdzieś z oddali dobiegnie cię ciche staccato... ...tiiit... tit... ti... przeciągłym tiiuuut poprzedzone... 14:53 ...ostatni raz w słowiczym gig... cik... cik... znad komina przespacerujesz się... ...ostatni raz, a gdzieś zza stogów skoszonej trawy dobędzie się smutne pianie bażanta o upierzeniu w kolorze zmierzchających łęgów... ...a potem strzał z dwururki.. ...ostatni raz poderwiesz do życia to, co od początków jest przycupnięte w wiecznym, bo bezczasowym wyczekaniu... III 14:55 ...i potem zamiast do Kunika, po mleko, skręcisz w lewo... ...w lewo skręcisz, w stronę lasu, gdzie przywita cię zapach jeżyn oraz borówek zmieszany z odorem wilgotnej ziemi... ...gdzie na pajęczynie otulającej trzmielinę odłoży się ostatni słoneczny promień, a w trawach coś zaszeleści i czmychnie w stronę ruczaju... ...puszcza przyjmie cię w siebie, jak oddana kobieta, jak ona, i da się spenetrować po najgłębsze wnętrzności... ...odda się tobie, uległa, niewinna. Uroczysta... ...odda się i odtąd nigdy cię nie zdradzi – bo już na zawsze pozostaniesz w niej, w tym mroku, w tym ciemnym łyku przemierzającym świat... Część 6 I 14:57 ...noc w puszczy zaczyna się od ściółki... ...od ściółki zaczyna się noc i leniwie wspina się po pniach w stronę rozłożystych koron... ...wychodzi niebu naprzeciw powolnym tempem żywiołu... ...nocy nie da się stłumić i jedno ma tylko imię... 14:59 ...noc otula planetę... ...noc otula ziemię jak „o” okrągłą, okrywa ją sferycznym płaszczem, literą „n” nakrywa jak kopułą, przez „c” ogarnia, obejmuje ramionami... ...jedno imię ma noc: krzywe, w pokrzywach ukryte, krwawe... ...jedno imię ma noc: krywe... krywe... krywejto – zaśpiewa je las, krwawy las... ...zaśpiewa to imię, imię jak granat... ...krywe... krywe...krywejto... II 15:01 ...ptak drogę ci wskaże... ...w tę ciemność drogę ci wskaże, gdzie znaki i znaczenia stopione są w jedno głuche brzmienie, w jeden krzyk kamieni, gdzie czas jest cięższy od rtęci, a przestrzeń jest na płaty rżnięta... ...tam ci drogę wskaże i tam pójdziesz, ciemną dróżką pójdziesz, pomiędzy padalce pójdziesz, gdzie początek twój, gdzie twoje zaranie... ...po ziemię swoją pójdziesz, odzyskać to, co utracone pójdziesz...
147
...na bagniska, pośród strzygi wrócisz, pośród strzygi dawno zapoznane, o mlecznych piersiach i skórze chropowatej... ...pośród strzygi, które przed laty do łona cię tuliły, tam, za stodołą, wśród malw różowawych, koktajle z upławów o smaku szczeżui do ust ci podawały, sprośności przy tym szepcząc, a ty zachwycony, ich najwierniejszy poddany, ich sługa jedyny, z ich ust ślinę spijałeś, a z czoła pot... III 15:03 ...i pójdziesz tam... ...za ich pod-szeptem pójdziesz tam... ...za namową tych kurewek pójdziesz, do gniazda, do ich gniazda, do miejsca, gdzie wszystkie te upadłe stworzenia, te z bagna poczęte istoty spodliły się po raz pierwszy... ...gdzie ich upadek i upodlenie zaczęły się... ...gdzie w końcu twój upadek i upodlenie się zaczął...
148
15:04 ...pójdziesz tam, do leśniczówki w głębi lasu skrytej, zaryglowanej, spalonej... ...pójdziesz tam, zgodnie z rytmem opowieści, w tempie kolejnych zdań, sylab... ...pójdziesz tam i drzwi się otworzą, tak jak między słowami otwiera się nieskończona biel kartki... ...i zanurzysz się w zgliszcza, jak glizda się zanurzysz, glizda w zgliszcza, zanurzysz się... ...albo jak kornik przewiercisz się, przebijesz się na drugą stronę kartki... ...na drugą stronę języka - przez podszycie słów, przez ściółkę sylab do samej próchnicy liter... ...jak glizda przekopiesz się do kropki nad „i”... ...do świetlistej kreski nad „ń”... ...a obok ciebie swoimi zdeformowanymi, niewykształconymi, jak pąki nierozwiniętymi rączkami stryj twój będzie kopać... ...psi stryj, na łańcuchu do ściany przywiązany, szczurami się żywiący, niewidomy, stryj rączkami będzie kopać... ...pokurczonymi, połamanymi, zmarzniętymi rączkami kopać będzie... ...w tej samej ziemi, co ty – w tej ziemi pełnej truchła – kopać będzie... ...w tej struchlałej ziemi, pulchnej i miękkiej, jak wargi wilgotnej, kopać będzie... ...stryj twój struchłały, psi stryj... 15:05 ...kopać będzie ręka w rękę z tobą... ...stryj twój... psi stryj... ...w nadziei na ratunek kopać z tobą będzie... ...marząc o wolności, o wyswobodzeniu, wypisaniu się, rozpuszczeniu, w ciemnej piwnicy, pod leśniczówką, kopać będzie... ...kopać będzie... 15:06 ...kopać... ...bez wiary... kopać... ...jak jamnik... kopać... będzie... ...w stronę światła, w stronę prześwitu, którego nigdy w tym lesie nie było, w tym lesie przeklętym, ostatnim, uroczysty... ...będzie kopać... ...kopać... kopać... ...będzie... ...w tych borowinach... w torfie... ...kopać... ko... pać... ko... pa... ć... ...będzie... ...o... ...będzie... Kasper Bajon
Z życia gangu wernisażowego
Zbigniew Pisuła Do Olafa Brzeskiego Dziesiąty stycznia 2014 r. zapowiadał się bardzo ciężko. Cztery albo pięć wernisaży. Na co się zdecydować? O wszystkich nie wiedziałem. To też było podniecające. W naszym gangu decyzje podejmuje się błyskawicznie. Można poczuć się młodym. Pod Plafonem Andrzej wygadał się, że będzie w Mañanie o dziewiętnastej. Natychmiast zakodowałem sobie, że mnie też nie może tam zabraknąć. Z Entropii szliśmy całą bandą: Andrzej, Zbyszek, dwóch kolegów Zbyszka, stara baba, na końcu my, ja i Tomek. Trudno, żebym szedł na początku, kiedy moja pozycja była niepewna. Po pierwsze, Zbyszek ukrywał przede mną, że jest Mañana. Po drugie, nie dość, że sam byłem niepotrzebny, to jeszcze wlokłem ze sobą Tomka, który się uchlewa. Pokonałem niepewność i już za parę minut mogłem demonstrować swoją niezależność. Wszyscy poszli do środka, a Tomek i ja stanęliśmy na dziedzińcu Mañany. Gotów byłem tak stać bardzo długo, ale Tomek coś zauważył. Doktorek pchał się do środka. Nazwał go doktorkiem, chociaż Sławek mówił na niego felczer. No, ale Sławek zmarł. Nic mu już nie zaszkodzi. Ja jestem jeszcze bardziej przezorny niż Tomek. Mówię na doktorka Wojtek. Zdecydowałem. Wchodzimy. Profesor Skarbek w towarzystwie pięknych kobiet, wysokich jak on, mówi do nas: witamy, witamy, dzień dobry, zapraszamy. Myślę sobie, chyba przesada, ale w naszym fachu trzeba blefować. Udaję, że jestem gościem, chociaż mój wygląd nie jest zachęcający. Tamci, chyba jako pierwsi, byli już w środku. Zbyszek był zły, więc Tomek przydał mi się po raz drugi, żeby okazać swoją wolę. Poszedłem z Tomkiem w drugi koniec sali, zająłem stolik, przy którym stały cztery wysokie taborety. Przez długi czas miałem wszystko pod kontrolą, ale odezwała się we mnie dusza mojego ojca i zacząłem kupować wino w bufecie. Upiłem się do tego stopnia, że się przewróciłem. Już wychodziliśmy i spodobał mi się bufet na dziedzińcu Mañany. Swoją nokią zrobiłem jedno zdjęcie, ale stałem dalej. Myślałem, że barman świetnie by się komponował ze wzorem z przodu lady. Nokia nie chciała zadziałać. Stałem tym bardziej, że obok bufetu zauważyłem Agnieszkę z jakimś facetem. Ich też chciałem na złość sfotografować. Nic nie wyszło i wtedy się wypierdoliłem. Nokię uratowałem, ale chyba to ona okaleczyła mi nos. Nie kocham siebie za ten wypadek. Można powiedzieć, że jestem człowiekiem, którego nie lubię. Zupełnie jak Olaf Brzeski. Nie lubił sąsiada i zrobił z tego dzieło sztuki. Nie będzie porozumienia Adam Grudzień zaprosił mnie na performans do galerii MD_S we Wrocławiu przy ul. Chrobrego 24. Wiedziałem, że będą szampany, że wszystko ściśle tajne, że mam być wcześniej. Spodziewałem się młodego towarzystwa, więc poszedłem do fryzjera, założyłem koszulę od Benettona i sweter z czasów Abby.
149
150
Zachodzę i tylko dwóch moich znajomych: Andrzej z gangu wernisażowego i Wacław Ropecki – fotograf. Stoją po prawej stronie i ze sobą rozmawiają. Po lewej grupka wesołych dziewczyn, która niebawem przemieni się w stado czujnych saren. Nie zostałem przedstawiony, ale postanowiłem robić wycieczki na lewą stronę. Moje serce chciało tam pofrunąć. Szybko nadarzyła się okazja. Zaczęło się wymachiwanie rękoma, skakanie, piszczenie – tylko po to, żeby wyszło dobre zdjęcie. Przy drugiej próbie już byłem w tej wesołej gromadzie. Nie piszczałem, nie skakałem, ale szukałem głową miejsca, żeby widzieć aparat. Nad lewym uchem poczułem coś miękkiego. Spoglądam, a to jest prawy cycek Przytulanki. Nic nie mówiła, mogłem kontynuować. Ostatnio miałem złe doświadczenie, więc sobie darowałem. Nalewałem szampana, podawałem, dziewczyny rzucały się z piskiem na pary, na pojedyncze osoby. Żałowałem, że nie jestem w grupie, która wchodzi. Na pocieszenie zdążyłem odnotować w pamięci, że nie na każdego rzucały się z taką samą ochotą. Może uniknąłem przykrości. Już nie było alkoholu, ale znowu się znalazł. Miałem porządnie w czubie. Ktoś zaczął obracać swoją partnerkę w tańcu. Przestał. To niemożliwe. Zacząłem szukać partnerki dla siebie. Tańczyłem za długo, wpadałem na ścianę. Tego akurat się wstydzę. Pożerała mnie ciekawość, jak też skończy się impreza? Ktoś zapalił papierosa, nie wychodząc, to ja też. Całkiem spora grupka zaczęła się zastanawiać, dokąd idziemy. No to ja wrzeszczę: chodźcie do mnie, chodźmy do mnie. Też mam w domu szampany, jeden w lodówce. Dziewczyny nie chciały spojrzeć w moją stronę. Jakiś chłopak powiedział, że się nie pomieścimy. To była chwila, dla której wymyśiłem porównanie: stado czujnych saren. Pojawił się nowy przywódca grupy i zawołał donośnie: „Idziemy do Miłosza!”. Adama chyba już nie było. Kilka razy tak zawołał i wszyscy poszliśmy za nim. Przez dwa dni nie mogłem sobie przypomnieć, że facet miał na imię Miłosz, ale teraz już wiem. Było nas ze dwadzieścia osób w dwóch pokojach. Naraz ktoś wrzeszczy, że ja proponuję seks grupowy. Mówiłem o tym w galerii i się rozniosło. Mało tego, facet pyta po kolei każdą z dziewczyn, czy się zgadza. Nie zapomnę poważnej miny tej, która siedziała obok mnie. Mówiła, że nie chce. Padło hasło, że idziemy, a ja spodziewałem się najgorszego. Mojej kurtki już nie ma! Co za kulturalne towarzystwo? Ktoś podaje mi kurtkę, wychodzę, czekamy na resztę. Powtarzam jak mantrę: chodźmy do mnie. Wygrywa opcja, że idziemy do Kalambo. Dziew-czyny są zachwycone. Jesteśmy tak weseli, jak byśmy opijali maturę albo półmetek na studiach. Ja idę gdzieś z tyłu, ale cieszę się jak diabli. Kilka razy przywódca grupy wrzeszczy: „Panie Zbigniewie, co pan na to!”. Zatrzymujemy się przed monopolowym przy Łokietka. Faceci łapią jakieś trunki, a mnie uderzyła do głowy ambicja. Mówię, że mogę kupić wódkę, tylko gdzie wypijemy? Kupiłem 0,5 litra Absoluta, wepchnąłem do kieszeni. Na zewnątrz widzę, jak dziewczyny piją kolorowe drinki, a o mojego Absoluta nikt nie pyta. Nadal jest wesoło, aż dochodzimy do ulicy Kuźniczej. Dużo osób zostaje w Kalamburze, kilkoro idzie przez Rynek do Ambasady. Nie wiedziałem, że jest taki lokal. Ten, co nas prowadził, nie chce tam zostać. Ja też nie chcę. Jest z nami dziewczyna. Pewno proponuję jej seks, ale się nie ożywia. Proszę ich, żeby nie zostawiali mnie z tą wódką. Siadają na murku, stoję przed nimi, pada deszcz. Wypiliśmy może połowę. Resztę zabrała mi ochrona w Mañanie. Tak myślę. Postałem tam chwilę, nie spotkałem ich, poszedłem do domu. Wszystko pięknie. Bardzo kulturalnie się upiłem. Nikt mnie nie pobił, nikt mnie nie okradł. Wróciłem do swojego okopu i lepiej, żebym w nim pozostał. Między młodym a starym nie sposób uniknąć konfliktu. Dwa różne światy. Jako ten stary mogę powiedzieć: wasze ulice i piękne dziewczyny, nasze ciepłe mieszkania i duża kasa. Zbigniew Pisuła
na następnych stronach — Klub absolwenta: Dominika Purchała, Koło łowieckie, 2012 Dominika Purchała, Your baby is crying, 2012 Dominika Purchała, Wash me, 2012
Tomasz Grobelski Durne sonety 1 „Unieś mnie w falochrony bez szczególnej ochrony, bez ryb, bez miarowych uderzeń fal i rytmicznego klaskania pośladków spoconych sportsmenów. W nów mnie ponieś, pomiń mnie, pomiń moje ciało i dowód osobisty, niech ten oczywisty fakt obędzie się bez dat i zgonów, bez dat zgonów, ponów ten nów, niech już nie widzę jak obraca się w głowie księżyc twego ciała. Wiem, palą za to na stosie i kładą tam wąskie drewniane żużle, pod duszę i kręty wybieg znaczeń znaków zabierz. Wracamy. Zostaw mnie teraz samego. Dobrze, pomyję naczynia. Ty umyj podłogę i okno. Cześć”. 2 Ja w twoim wieku. Nic mnie już nie bawi. Wyczerpały się momenty (nawet retoryczne). Cii... Bez słów, których znaczenia nie rozumiesz, a jeśli przeczuwasz, no to już mamy dramat wydarzeń, farsę stosunków. Bez dna odbił się pływak. W zastraszająco szybkim tempie wziął tyle płotków. Przepraszam najmocniej, chyba płotek? No cóż, jeśli to biegacz wybaczymy mu wszystko. Dostaniemy medal, może nawet wyjedziemy na poligon. Nie będziemy strzelać, palniemy sobie tylko w łeb. Na znak, że wiemy wszystko i wszystko rozumiemy, prześpimy się z żoną kaprala na całonocnym wdechu. 3 Jeden durny sonet na godzinę. Ile można oddychać tylko czwartym zmysłem? A który to czwarty? Nikt tędy nie chodzi, zauważyłem to po śladach tysiąclecia - kościołach. W dziesięć godzin napisać
153
dziesięć durnych sonetów. Na wiwat? To wstrząśnie Baudelairem. Mam nadzieję, że tak się to pisze, przynajmniej w perspektywie jaką daje stulecie teatru, kwintesencja myszek. Errata jest. Powinno być. Żyjecie jeszcze? Którym zmysłem, powiedzcie, przeczuwacie istnienie Boga? I nic to nie zmieni, że mój pierwszy kalkulator był różowy, bo był z Tajwanu i miał maniery handlarza z placu Trzech Kotwic — znanego bezbożnika.
154
4 Nic mnie nie zatrzyma. Następny wiersz napiszę na obstalunek salonu mody, a jeszcze następny dla salonu niezależnych. Ktoś zaniósł się śmiechem i umarł. Ktoś inny wykopał mu grób, a tam — widzicie? Tam stoję ja i patrzę na was. Nikt i nic tego nie zmieni, żadna legenda, czy zmysłowe podanie. Mistrzostwo świata. Zdobyte raz, kogo może cieszyć? Wszyscy to robią po cichu, ja też to robię po cichu, ale wychodzę z grupy. Potem już z górki: ćwierćfinał, półfinał, finał. Tutaj jest najtrudniej - to podkowa szczęścia. Różnimy się torami. Ja jestem w parku Wolności. 5 A przynajmniej byłem. Te sonety powinno się czytać w takiej, a nie innej kolejności. W ogóle powinno się je czytać. Tak. Z pewnością nie powinny zostać napisane, to takie morskie. To takie adekwatne. Lepiej pokratkuj pościel w idealne kwadraty i zagraj tam w szachy. I nie miej skrupułów nocy, tej złodziejki wonnych świateł. W twoje ciało wpisany jest cały naród Księgi. Czytam cię jak kabałę. To miejsce jest gniazdem ptaka. Ktoś (nie ja) musi je opuścić jeszcze za młodu, zanim przesiąknie skorupka. Następnie ukręci łeb. I nikt nie wie, że to dopiero początek.
6 No to jesteśmy w domu. Chcę ci powiedzieć, że bredzę i dobrze mi z tobą. I nic ci nigdy nie zrobię, będziesz żyć w ciągłej niepewności. Nawet jutro zamienisz na wczoraj, i tak dalej, aż zapełnią się szafy. Wtedy wybierzesz najlepszą sukienkę i najlepiej skrojony garnitur dla mnie. Podam ci rękę, odbędziemy próbę głosu z zaświatów, trochę podebatujemy, gdzie iść, kogo odwiedzić, zarazić tą wiarą, wpędzić w ciało. Krótko mówiąc, pokazać im w końcu siebie, jak na widoczku w Gorzowie pod szkłem papierki po gumach kaczora donalda. To ci dopiero histeria. Chodź, pogramy w kolarzy. 7 Zachodzą duże trudności. Zaglądają, patrzą i wybierają (no jasne!) jakiś cenny detal, kosztowny i miękki jak śnieg. Daleko nie zajdą z tą sztuką symetrii, zabije ich śmierć i ożywi życie. Włoży w otwarte usta asteryska mowy, obłożony język, pieczęć pamięci, ślad, szem. Ten w moim pokoju zrobił pająk, nazywam go pajęczyną w przypływie dobrego humoru, gdy rozpiera mnie energia i chcę wyjechać daleko stąd. Ilu bliskich potrzeba, by poczuć się z gruntu obco? Jednego? Czy mam wymieniać dalej? Zastanawiające, zastanawiające. 8 Wszyscy wiedzą, że chodzi o zabawę i mówią o tym poważnie, z empatią. Ciekawe, że z wizyt na prudnickim basenie pamiętam tylko wielkie skrzydlate mrówki i wielką płytę murku, gdzie przyszło im żyć, dzieląc świat ze skaczącymi na główkę ludźmi. Nic dziwnego, że musiałem wybierać. I tak już zostałem, z biletem w kieszeni, z kłaczkiem cukrowej waty na brodzie,
155
radosny idiota, przedstawiciel mimów, ambasador dwunożnych i wyprostowanych oraz opalonych. Nie mogę tego pojąć, patrzę na trawę, na tych wszystkich ludzi i nagle nachodzi mnie ochota, by ich o to zapytać. Po prostu. Każdy tak zaczyna. 9 Przypuszczam, że macie pietra. No cóż, sto lat nie było was w pracy, jeszcze sto spędzicie na mówieniu do siebie i przestaniecie już cokolwiek rozumieć.
156
Docenicie wtedy ten dar. Słońce zajdzie wieczorem. Rzuci was na kolana jak bóg słońca i skarby gromadzone przez jego wyznawców, adoratorów wizerunków słońca, zawsze w tych samych przeciwsłonecznych okularach, międlących gumę. Witamy w disnejlendzie, myszka miki postawi ci pasjansa i nie tylko zabawi, ale również nauczy twoje dziecko 10 podstawowych odruchów, takich jak wynieś, przynieś, pozamiataj, kochaj, szanuj, lub nie. Cnoty na billboardach, zielone i czerwone światła, niczego nie zmyślam, to wszystko już jest. Hej, wy tam, wysoko, słyszycie mnie? Już lecę, słyszycie mnie? Daję głowę, że nadstawią uszu zamiast rąk, niewdzięczny naród. Wykarmiony przez wronę, zabił ją i pożarł. W truchło mknie peleton, poplątany cień. Dziesiąty durny sonet właśnie kończy się. Autor krzyczy z oddali, coś znalazł, chodźmy w tamtym kierunku nieustępliwie jak krew, w jedną stronę, razem. (2002) Tomasz Grobelski
Piotr Gajda Fedallah A przecież jakieś znaczenie musi się kryć we wszystkich rzeczach, gdyż inaczej wszystkie one byłyby mało warte, zaś cały ten krągły świat – jedynie pustą cyfrą, chyba żeby go sprzedawać na wzory dla zasypania bagien na Mlecznej Drodze, podobnie jak się sprzedaje wzgórza w pobliżu Bostonu. H. Melville
Dług jest pianą na fali uniesienia, tonącym Pequodem w źrenicy operatora call center. Lodowatym kłamstwem dotyczącym obietnicy happy endu, oszraniającym błękitną źrenicę doradcy klienta indywidualnego, którego powodzenie zależy od krociowych połowów. Nasz klient – nasz zatapialny pan, od kiedy mit obecnych czasów to tylko sprzedaż produktów bankowych, ciężkich niczym odważniki, wyrażona szaleńczą odwagą młodożeńców w biciu pływackich rekordów na otwartych wodach. A co na to nawigacja? Żadnych map, bo życie jest grą w statki, ale to tajemnica poliszynela, którą we wszystkich filiach przykrywa się stertami formularzy. Takie są prawa tego rejsu, ponieważ każdy, kto na starość zaryje twarzą w piaszczyste dno podczas feralnego kursu i z ostatnim tchnieniem zdoła wykrztusić słowo: „pudło!”, powinien mieć na myśli wyłącznie debet ze sztywnym terminem spłaty.
157
Vaterland Egzystencja w poczuciu paradoksu, od kiedy cywilizacja śmierci złapała drugi oddech. Nienaturalny ojczyźniany haust, brzmiący jak muzyka poważna dla kierowców ciężarówek. Owo szczególne nocne czuwanie, w czasie którego państwo ma etat stróża nad trupim odorem. My, naród, patrzymy na tę szychtę z góry, z wysokości drętwiejącego ramienia, które nie utrzyma plastykowej szabli. I z dołu, ze złamanym kręgosłupem po skoku na główkę
158
w kod kreskowy. Z kim mamy unię? Ten żałosny pakt w imię przyszłości naszych miotów. Przymierze krain jałowych niby rzeźnie. I niechęć ludu do noża.
Lokomocja Wszystko wokół wygląda jak powypadkowa miazga; dyskomfort życia, który jest doznaniem człowieka z kinetozą, siedzącego tyłem do kierunku jazdy. Dokąd w tej pozycji zmierza, podróżując przez własną śmiertelność? Z luksusu w refluks? Wozi się z tłuszczą, odkąd w imię przemiany materii połamano mu kości i od dawna wyłącznie mozół oliwi liny towarowej windy. Sam przy tym tyje niczym upchnięte w bagażniku walizki ze świńskiej skóry, jakby przy ich pomocy budował keson między ciałem a ciśnieniem, dopóki zamierającym obrotom kół w wywróconym podwoziu towarzyszy przeciągły gwizd. Aj-waj!, w jaśniejącym obliczu nieuchronnej kraksy chce wniebowstąpić, odziany we własną tkankę niby w zwoje Tory, co jest po kupiecku. Lecz przenigdy w wagę netto z odliczoną tarą. Piotr Gajda
Bartosz Popadiak Jesień / przejaśnienie Widok stąd to przetarta kamienica. Późnym popołudniem słońce oświetla górne piętra, Odcinając je od zimnej reszty. Trwa to krótko, Na tyle by wyostrzyć rdzawe plamy i siatkę pęknięć. Widać wyblakły napis kawiarni „n i c n o
Wernisaż Jakimś cudem udało ci się zaciągnąć mnie na wernisaż. Ludzie i obrazy oddziaływali na siebie, Czyniąc nawzajem jeszcze bardziej nijakimi. Na stoliku przykrytym białym płótnem stały Plastikowe kubki, resztki orzeszków w miskach i oliwki. Przez środek biegła szrama wylanego wina.
Spotkanie z opozycjonistą Przyszli żeby zobaczyć opozycjonistę z autokratycznego państwa, (Tym razem to Iran, jutro afrykański kraik o trudnej nazwie) I kogo ujrzeli? Starszego, zmęczonego mężczyznę o hebanowych oczach. (Jutro – młodszy, muskularny o hebanowej skórze), Który ze spokojem mówił: rewolucja, ajatollah, nożem pod żebra, Znikający przyjaciele, Trocki czytany pod kołdrą, kusa spódniczka bibliotekarki, Autokar pełen irańskich pisarzy jedzie z góry bez hamulców, cenzura, cenzura, Cenzura. Przyszli żeby zobaczyć opozycjonistę – nie zawiedli się. Teraz wracają do strzeżonych osiedli, Po czym zasypiają i śnią o korze drzew. Widać jak okna gasną powoli, jedne po drugich, A ekran zaczyna śnieżyć.
159
Bad trip Zabezpieczenie drzwi, wyciemnienie wnętrza, zamknięcie oczu, Brak powiek, rozbłysk światła, dyndanie łańcucha.
[Widząc starców i niepełnosprawne dzieci]
160
Coraz częściej widząc starców i niepełnosprawne dzieci Chce mi się ryczeć. To chorobliwe. Nie jestem tym samym człowiekiem. Nie jestem tym samym człowiekiem. Jak oni sikali, mój Boże, Widziałem przez szybę samochodu: Para staruszków w krzakach przy cmentarzu. On podtrzymywał jej płaszcz i czekał cierpliwie Na kucającą, postękującą babę. Ziemia parowała spokojnie, Nikt nie patrzył zza muru. Figury aniołów, Jezusa i Matki Boskiej – o głowę za niskie. Jechałem do tych, nad którymi nie płaczę, A powinienem.
[Matka i syn palą razem] Matka i syn palą razem Na starej, pstrokatej kanapie. Syn zaczyna nucić durną melodyjkę. Oboje śmieją się, krztusząc dymem I milczą dalej. Bartosz Popadiak
Adam Pluszka 24:59 Na wprost od tego miejsca grzeje się koc i otulona sierścią wataha. Za oknem pikują latawce. Za nami mieszka pies. Nie nasz. Za nami mieszka pies, który się ślini. Na wprost od tego miejsca snują się korytarze wiodące do miejsc, o których dopiero nam się przyśni. Wpisz kod – to godzina, której nie ma – a drzwi same się otworzą: Czubki drzew mówią, kto bardziej. Smugi nad nimi mówią to samo. Latawce, że jest tylko jedna droga, ta od sznurka do plus skończoności. Tam wyrosną nam kwilące pączki.
Obrazek na czczo Hucuł leży w wysokiej trawie, czeka aż przestanie lać, wolno unosi się jego spuchnięty bok, potem unosi się głowa, spogląda, potem znów się kładzie, ginie w trawie, tylko ten pulsujący powoli bok. „Myślałam, że konie nie leżą”. Też tak myślałem, ale może te ledwo skubiące trawę mają inne zwyczaje.
161
Z martwych! Powstań! I Mijamy cmentarz, za nim się pysznią ozdoby grobowe. Tak napisali na misternie kutym płocie (albo wygiętym od rdzy i starości). Mija popołudnie, nadchodzi noc. Wołyńska. W szkole podstawowej śni nam się koszmar. Mnie duch, jej, że jest duchem. Rano to takie śmieszne. II Zapytałem dziś kolegę, czy jego więźniowie dostają na Zaduszki przepustki, żeby mogli odwiedzić swoje groby, dodaje inny. I kiedy się możemy z nimi spotkać. 162
III W koronie układu stoi śmierć! Zapowiada radykalne i nieodwracalne zmiany – wszystko dokładnie opisałam w bardzo długiej wiadomości. IRMINA (Ir. 3,69). IV Słyszę: „Dwa dni zatańczę i biorę się do roboty”. Słyszę: „Zdrowy jak ryba brzuchem do góry”. I słyszę: „Tak żyją Polacy, od świąt do świąt, od nowotworu do nowotworu”. Więcej nie słychać. V Brunatnice, zielenice, krasnorosty, morszczyn. I dalej: jeśli zginęły ryby – musieli zginąć i rybacy. Najpierw przepadli w Osłoninie i Rzucewie. Potem rybackie łódki zaczęły znikać w Swarzewie, Chałupach i Rewie. Prawie pusty stoi dziś port w Pucku. VI Życie? „Nigdy się nie kończy”.
Pięćdziesiąt lat z koszyczkiem I Wszędzie byłem. Sanok, Kraków, Chorzów Batory, najpiękniejsze są Bieszczady. Wilki wyją blisko, tylko oczy się świecą jak latarnie wkoło, to są zwierzęta. II Służyłem w wojsku, jak w Czarnobyl rąbnął impresario, ja byłem na górze, ale wyżej, jak chmura naszła, to trzech od nas zeszło, ale jak! Taka chmura. III Na ryby żem poszedł, wędkę sobie zrobiłem, a nad rzeką niedźwiedź, chuj chlupie, no nie ucieknę, on konia w galopie dogoni, nawet gdybym się między drzewami przeciskał, i tak mnie dorwie. Takie zwierzę. Stoję więc, jeden na drugiego patrzy, i czekam. Poszedł, to żem poszedł sam. Adam Pluszka
163
Różne minimalizmy Dział recenzji
164
Oddajemy w ręce czytelnika dział recenzji książkowych, którego tematem przewodnim są tym razem książki minimalistyczne, krótkie, ale w jakiś sposób zagęszczone. Jakub Skurtys pisze o książce zbierającej quasi-wykłady Andrzeja Sosnowskiego; niżej podpisani – o kolejnym tomie zbierającym miniprozy Agnieszki Taborskiej i o nowym tomie wierszy Klary Nowakowskiej. Z kolei Jan Wieczorek recenzuje komiks We Włoszech wszyscy są mężczyznami – który opisuje jako „wyciszoną opowieść”, chociaż rzecz dotyczy internowania homoseksualistów we Włoszech podczas II wojny światowej.
Ta ostatnia pozycja ma już dwa lata (jeśli chodzi o polskie wydanie), jednak nadal nie doczekała się rozgłosu, na jaki zasługuje – recenzję publikujemy przy tym jako zapowiedź jednego z najbliższych numerów „Rity Baum”, w którym recenzować będziemy wyłącznie komiksy. Z pewnym opóźnieniem publikujemy też nadesłany tekst Jakuba Misuna – ciętą krytykę książki Macieja Cisły. Niżej podpisani są zdania, że nigdy za wiele kłótni o literaturę. Marta Koronkiewicz & Paweł Kaczmarski
Martylologia po włosku Luca de Santis, Sara Colaone, We Włoszech wszyscy są mężczyznami, Fundacja Tranzyt–Centrala–Central Europe Comics Art, Poznań 2013, 176 s.
Jan Wieczorek Z komiksów poświęconych tematyce drugiej wojny światowej można dziś skompletować całkiem pokaźną biblioteczkę. W niemal każdym kraju Starego Kontynentu odnajdziemy twórców chętnie odwołujących się do tragicznych wydarzeń sprzed ponad siedemdziesięciu lat. W komiksie polskim zjawisko to jest szczególnie interesujące. Już w okresie PRL-u władza jasno zdała sobie sprawę z atrakcyjności medium obrazkowego, które postanowiła wykorzystać do działalności propagandowej. Hans Kloss i Janek Kos przemawiali za pomocą dymków do młodych czytelników, ukazując im niedawną historię z akceptowalnej przez cenzurę perspektywy. W 1989 roku umilkli nie tylko ci dwaj dzielni żołnierze, ale również wielu innych bohaterów kojarzonych z wcześniejszym ustrojem. Ich twórcom często zarzucano zbytnią uległość wobec władzy, trwonienie talentu na zakłamywanie rzeczywistości czy też zwykły koniunkturalizm. Zarzuty te być może przyczyniły się do upupienia komiksu, znacznej deprecjacji w społecznym odbiorze, która do dziś jest przyczyną niezwykle niskich nakładów tego typu wydawnictw. Tym ciekawszy jest fakt, że formą rehabilitacji polskiego komiksu stała się znów tematyka drugiej wojny (i szerzej – historyczna). Na początku XXI wieku jak grzyby po deszczu wyrosły rozmaite konkursy na komiksy o tej tematyce: Westerplatte, bitwa nad Bzurą, Auschwitz, partyzanci, powstanie warszawskie, AK, Holokaust – tytuły poświęcone tym tematom do dziś licznie zasiedlają nieliczne półki komiksowe w polskich księgarniach. Konkursy, najczęściej organizowane przez
instytucje państwowe (MEN, IPN, samorządy, domy kultury), wymagają od twórców zaakceptowania pewnej historyczno-politycznej perspektywy, która niekoniecznie musi być uznana za wyważoną czy obiektywną. Nie znaczy to, że należy od razu skreślić dzieła powstające według tych założeń – wręcz przeciwnie, wiele prac konkursowych spotyka się z dużym uznaniem ze strony fanów komiksu i historyków. Samo środowisko komiksowe również stara się za pomocą tematyki wojennej osiągnąć jeden ze swoich podstawowych obecnie celów, tzn. próbuje ukazać komiks jako twórczość „poważną” – taką, która może podźwignąć trudny, bolesny temat i zaprezentować go w atrakcyjny, niekoniecznie spłycający sposób. Patronaty instytucjonalne zdają się osiąganiu tego celu w równym stopniu sprzyjać, co też szkodzić, o czym świadczy fakt, że najciekawsze komiksy poruszające tematykę wojny to jednak tytuły niezależne, niepowiązane z żadną instytucją i konkursem (np. Achtung Zelig!). Można wręcz postawić hipotezę, że w Polsce istnieją dwa obiegi komiksu historycznego: konkursowo-użytkowy (dzieła tworzone w celach konkursowych, dydaktycznych, upamiętniających itp.) oraz środowiskowy (dzieła niezależne, przeznaczone dla czytelników już doceniających medium, którym nie trzeba udowadniać jego możliwości i „powagi”). Na tle polskiej dydaktycznej twórczości komiksowej związanej z wojną niezwykle świeżo wypadają zawsze tytuły zagraniczne. Zarówno nurt mainstreamowy (np. Arrowsmith), jak też ambitniejsze dzieła (Maus,
165
166
We Włoszech wszyscy są mężczyznami) przyjmowane są zazwyczaj z dużym entuzjazmem (podobnie jak polska twórczość niedydaktyczna). Od twórców angielskich, francuskich i niemieckich na ich rodzimym rynku nikt już nie wymaga, by komiks udowadniał coś więcej niż wysoką klasę autora. Klasa ta potwierdza się nie tylko w scenariuszu, warstwie graficznej, doborze środków artystycznych, ale również w wielości możliwości interpretacyjnych pozostawionych odbiorcy. Tutaj ciekawym przykładem recepcji jest przypadek Maus Arta Spiegelmana. W Polsce interpretacje komiksu krążą najczęściej wokół roli Polaków w Zagładzie oraz wokół zjawiska dziedziczenia wojennej traumy przez pokolenia, które wojny nie zaznały. Podobny ton przyjmują krytycy amerykańscy, stawiając jeszcze silniejszy akcent na temat powojennej traumy, podczas gdy czytelnicy włoscy skupiają się na skomplikowanych relacjach między ojcem – Władkiem i synem, Artem. Rozbite więzy rodzinne, samobójstwo bliskiej osoby, choroba psychiczna, natręctwa, próba nawiązania kontaktu podczas zbierania materiału na scenariusz komiksu – wszystkie te wątki w optyce włoskiej przysłaniają zdawałoby się pierwszoplanową kwestię Holokaustu. Repertuar możliwości interpretacyjnych Mausa jest zatem bardzo bogaty, a realne odczytania zależą w dużym stopniu od pochodzenia czytelnika. Włoska perspektywa zdaje się o tyle ciekawa, że aż prowokuje do lektury jakiegoś włoskiego dzieła poświęconego losom wojennym. Potrzebę tą postanowiło zaspokoić wydawnictwo Centrala, specjalizujące się w przybliżaniu rodzimemu czytelnikowi komiksów, które zachodnia krytyka uznała za nowatorskie, ważne lub nawet przełomowe. We Włoszech wszyscy są mężczyznami to zdecydowanie dzieło ważne zarówno dla rodzimego odbiorcy, jak i czytelnika polskiego. Fabuła komiksu ma strukturę przypominającą tę znaną z Mausa. Opowiada o podróży dwóch młodych reporterów na wyspę San Dominio Tremiti. Mężczyznom towarzyszy Antonio (ps. Ninella) – były więzień osadzony na tejże wyspie. Antonio stał się ofiarą reżimu faszystowskiego, który prześladował nie tylko osoby o niepewnym pochodzeniu etnicznym, ale również homoseksualistów. Ninella opowiada o swoich przeżyciach niechętnie, przerywa wywiad, wielokrotnie grozi
wycofaniem się z reportażu (w czym przypomina zachowanie Władka z Mausa), który jednak ostatecznie powstaje z jego udziałem. Podróż na San Dominio Tremiti stanowi ramę opowieści Ninelli o jego losach – losach włoskiego homoseksualisty z konserwatywnego południa. Gdyby jednak przeżycia głównego bohatera miały być głównym wątkiem fabuły, komiks musiałby zostać odchudzony o połowę. Dzieje Ninelli i jego współwięźniów nie są obciążone martyrologicznym ładunkiem, prześladowania, którym podlegali, nie robią większego wrażenia na polskim czytelniku przyzwyczajonym do wojennych hekatomb i relacji z fabryk śmierci. Zamiarem autorów nie jest jednak przedstawianie okrucieństw faszystowskiego reżimu – wręcz przeciwnie, represje stosowane wobec włoskich gejów są jedynie pretekstem do opowieści o relacjach między „odmieńcami” odizolowanymi od społeczeństwa, o wyobcowaniu, rezygnacji i miłości. Autorom komiksu udaje się wprowadzić czytelnika w hermetyczny świat wyspiarskiej społeczności – jego skomplikowane relacje międzyludzkie, slang, humor, specyficzną atmosferę. Czytelnik szybko wnika w ten gąszcz napięć i zależności, lecz czyni to, odczuwając specyfikę i osobność całej sytuacji. Uświadamia sobie, że na San Dominio Tremiti wytworzył się autonomiczny mikrokosmos oddalony tylko parę mil morskich od wybrzeża Włoch, a jednak zupełnie odrębny od całego ówczesnego świata. Tragizm „zniewieściałych” internowanych na wyspie był zupełnie nieheroiczny – pozbawiony ofiar, tortur i krwi. Wypływa on raczej z konstatacji, że wyspa jest miejscem, gdzie internowani mężczyźni czują się najlepiej. Byli i tacy, którzy płakali, gdy wyjeżdżali z Tremiti – dowiadujemy się z wywiadu umieszczonego w posłowiu książki. Każdy zainteresowany ambitnym komiksem – a także tematyką gejowską – powinien być usatysfakcjonowany po lekturze We Włoszech... Ta spokojna opowieść olśniewa prostotą i elegancją, ale także mistrzowskim przedstawieniem złożoności relacji międzyludzkich. Zdecydowanie zawiodą się poszukiwacze sensacji oraz graficznych fajerwerków. Obu tych elementów w komiksie nie znajdziemy. Ale w tym właśnie tkwi siła tego fabularyzowanego reportażu, który aż prosi się o zestawienie z dostępnymi na naszym rynku tytułami o tematyce wojennej.
Dziarskie tańce starej muzy Andrzej Sosnowski, Stare śpiewki (sześć godzin lekcyjnych o poezji), Biuro Literackie, Wrocław 2013, 108 s.
Jakub Skurtys Stare śpiewki to zapis wykładów, jakie wygłosił na temat poezji Andrzej Sosnowski w latach 2007-2008 (od października do marca) we wrocławskiej Mediatece. Jak tłumaczy autor we wstępie, tekst inicjujący spotkania, Wiersz i muzyka, nie zachował się w nagraniach, dlatego możemy przeczytać „tylko” sześć szkiców. Reszta to inwencja i doświadczenie Sosnowskiego, upór Biura Literackiego i tytaniczna zapewne praca skryptorów (Aleksandry Leniarskiej i Darka Kobzy). Pełny tytuł książki brzmi jednak: Stare śpiewki (sześć godzin lekcyjnych o poezji) i właśnie ta poezjo-godzina wydaje się szczególne ciekawa. Jak wiele można bowiem powiedzieć o wierszu przez godzinę „lekcyjną”? Jak nie dać się zniewolić dydaktyce i wziąć ową „lekcyjność” w ironiczny nawias? Sprawa jest paradoksalna, bo sto stron pogawędek o poezji, które złożyły się na Stare śpiewki, prosi się o kolejne sto stron komentarza. Nie dlatego, że są to wykłady niebywale trudne, wymagające erudycyjnych przypisów czy rozjaśnień. Nie są też szczególnie odkrywcze dla wszystkich tych, którzy poezją zajmują się na co dzień i którzy zdołali wyegzorcyzmować demona akademickości. Niezwykłość książki Sosnowskiego polega na jej spektakularnej przejrzystości teoretycznej. Każdy z wykładów wprowadza szereg metafor-kluczy, które z łatwością odnajdziemy w najbardziej nowatorskich pracach z dziedziny teorii literatury i które pozwalają się rozwijać w nieskończonym labiryncie kontekstów. Ot, np. wykład pierwszy Poezja i taniec – na myśl przychodzi Nietzsche, potem „myśl
słaba” Gianniego Vattimo, a wraz z nią poszczególne rozdziały z książki Literatura a myśl słaba Andrzeja Zawadzkiego, szczególnie te poświęcone relacjom poezji i tańca właśnie. Dalej prowadzić nas będą jeszcze obietnica, ironia (ta schleglowska i ta z Paula de Mana), spacer, odwleczenie, opóźnienie i pustka. Rzecz w tym, że Sosnowski nie potrzebuje całego kontekstu, żeby płynnie poruszać się w tym metaforycznym imaginarium, i ani na chwilę nie oddala się od poezji. Poszczególne metafory: ciała, tańca, śpiewu, seksualności, języka itd. ożywają w jego wykładach i pokazują, jak są w rzeczywistości proste do zrozumienia i jak wartościowe dla naszej lektury. Bo poezja dla Sosnowskiego jest przede wszystkim doznaniem, przeżyciem, w które trzeba się wszystkimi zmysłami zaangażować i tego chce w pierwszej kolejności autor Po tęczy nauczyć słuchaczy (choć na temat przypisanej mu roli dydaktyka często ironizuje). Poezja jako paradoksalny sen języka (s. 39)? Poezja jako niszczarka różnych surowców i śmieci (s. 39)? Ależ drogi Degas, wierszy nie robi się z idei, pomysłów, odczuć i wrażeń. Wiersze robi się ze słów (s. 55). Niemniej jednak: wiersz to jest choreograficzny układ szeregu słów. Oto jest mała tajemnica wiersza (s. 12). I tę tajemnicę raz po raz ujawniają, to znów przysłaniają pogadanki ze Starych śpiewek. Bo tajemnicy nie wolno przecież zdradzić, można z nią tylko igrać, grać, pogrywać. Nie mylili się ci, którzy poszukiwali zmysłowości w utworach Sosnowskiego i to w niej, a nie w kolejnych kryzysach podmiotu czy dekonstrukcjonistycznej metaforyce upatrywali sensu tej poezji. Stare śpiewki – oprócz
167
168
fascynującego świadectwa lektury – dają nam bowiem wartościowy klucz do samego poety, prowokują do lektury intymnej, dynamicznej, rozerotyzowanej, w której słowa nie tyle zmuszają do siermiężnego trudu rozkodowywania ich znaczeń, co zachęcają do wsłuchania się w brzmienie, w echa (asonanse, konsonanse i inne poetologiczne śpiewki), zapraszają do swoistej zabawy. Co byłoby stawką tak rozumianej interpretacji? Przede wszystkim żywotność samej literatury. Nie sposób uniknąć wrażenia, że „życie” wkrada się w Stare śpiewki na dwa przynajmniej sposoby. Po pierwsze jest to ślad mowy, który pozostał w tekstach. Cały czas mamy do czynienia z wykładem, a raczej z pogawędką o poezji. Daje się odczuć nieakademickość tych sześciu spotkań, ale też wart-(k)ość samej opowieści. Nie mamy do czynienia z kolejnym tekstem, za którym skrywa się wszechwładny i ostateczny głos krytyka. Co rusz odsłania się właśnie dykcja Sosnowskiego, jego sposób budowania zdań w codziennej mowie i głos, jako ten, który skraca dystans, a tym samym nie pozwala mówić z pozycji autorytarnej. Oczywiście Andrzej Sosnowski dokonuje eksplikacji wierszy, ale robi to w sposób, który śmiało można by polecić wszystkim tym, którzy na co dzień mówią o niezrozumiałości współczesnej poezji i wybierają raczej prozę. To lektura doskonała również dla licealistów i studentów polonistyki (niestety), którzy wtłoczeni najpierw w szkolne schematy, potem zaś w teoretyczny naddatek, nie poczuli lub dawno zapomnieli, co to znaczy wsłuchać się w wiersz – w jego rytm, mowę, słowa. I tutaj pojawia się druga furtka, przez którą życie wkrada się w tę książkę. Stare śpiewki to nieśmiałe wyzwanie (bo przecież Sosnowski niczego nie żąda, niczego nie oczekuje, przeciwnie – całkiem skromnie w przedmowie opisuje, jak doszło do wydania wykładów), rzucone wszystkim tym interpretacjom, które uśmiercają literaturę w zwałach niepotrzebnego komentarza albo w ślepym dążeniu do wyczerpującej egzegezy. Wiersza nie trzeba (i nie można) doczytać – brzmiałaby jedna z lekcji Sosnowskiego. Trzeba go przede wszystkim zacząć czytać, najlepiej na głos, kilka razy, w różny sposób, żeby usłyszeć, co tam w słowach gra. Minimalizm Starych śpiewek w planie objętościowym idzie więc w parze z maksymalizmem
proponowanych rozwiązań, z wizją literatury jako czegoś, co ożywa na naszych oczach i uszach: The trouble in the pace the uncertain Wavering! Czyli jest najwyraźniej jakiś kłopot ze stawianiem kroków, co zaznacza się w brzmieniu, gdy po cichych pobrzękiwaniach tnt słyszymy grubą zgęstkę trblnp. Słowo „uncertain” podkreśla niepewność wszystkich poruszeń; wyraz „Wavering” – z wykrzyknikiem – na moment zwycięsko zamyka kwestię, bo coś już wiadomo: wracający idą chwiejnym krokiem, być może zataczają się (s. 15). Tak rodzi się na naszych oczach interpretacja: krok po kroku, w ślad za bohaterami samego tekstu. Niebagatelną rolę pełni w tym oczywiście język samego Sosnowskiego – niby gadanina, pełna retorycznych wtrętów, niesiląca się na naukowość, ale bardzo przy tym rzetelna i wnikliwa, a ponadto wciąż poetycka. Przypomina to sposób, w jaki czytał autor Po tęczy wiersze Adama Ważyka – nie promował nimi siebie, ale swoim językowym kunsztem unosił (momentami) fenomenalnego, choć zapomnianego patrona. Przykłady można by mnożyć, ale lepiej pozostawić je w żywiole mowy samej książki, więc krótko i z początku: Dzisiejszy „taniec” to kolejne piętro tej metaforycznej konstrukcji, wychodzącej od ciała i słownej muzyki tego wszystkiego, co wrażliwemu ciału może się przydarzać; może jednak jest to tylko inne skrzydło parteru, jeśli parter może mieć skrzydła. Z pewnością jeden i ten sam parter może być dostępny w różnych skrzydłach budynku. Spróbujmy skorzystać z tych skrzydeł i polecieć razem z budynkiem (s. 11). Albo kilka stron dalej, pozostając wciąż przy tym samym wierszu Ezry Pounda: Słowem, być może, powrót taty. Z kolegami. Oczywiście kładę nacisk na to, jak ten chwiejny pochód został wykonany w całkiem gęstej materii słów, jak wiersz wykonuje to, o czym mówi, jak ta celowo rozchybotana, a zarazem precyzyjna maszyna funkcjonuje. I to już jest jakiś taniec, prawda? (s. 17) „Jak działa wiersz?” to kluczowe pytanie, które towarzyszy lekturze wykładów Sosnowskiego
i jest to pytanie niezmiernie ważne, pytanie, o którym wielu badaczy literatury zdaje się zapominać, zagłębiając się w poszukiwanie przykładów dla coraz to nowszych implementacji teoretycznych. Co z tego, że wiersze Sosnowskiego pozwalają się czytać metaforą tańca, która „osłabia” podmiot, wprawia go w ruch, a tym samym stanowi wyzwanie dla kartezjańskiej, racjonalnej filozofii podmiotowości (niech nam patronuje Vattimo)? Co z tego, że jest w nich ciało fantomowe, wirtualne, protetyczne (Lacan, Haraway, Deleuze, ktokolwiek bądź)? Dla badań literackich z pewnością wiele – okazuje się, że są też w naszej poezji przykłady, które wspierają pewne teorie filozoficzne. Ale sama krytyka cierpi, zapominając o wierszach i o tym, co dla nich konstytutywne: konieczności wprawienia w ruch unieruchomionych na papierze słów i pokazania zawartej w nich dynamiki. Można oczywiście powiedzieć, że metafory (czy też słowa-klucze), które Sosnowski proponuje jako tytuły wykładów: taniec, seks, sen, jawa, śmiech i płacz, to tylko wytrychy. Przeciwko takiej tezie przemawiają jednak dwie rzeczy: po pierwsze wnikliwa lektura, close reading, na jaki możemy liczyć zawsze, gdy dobry poeta czyta innych poetów (przypominają się Inne tradycje Johna Ashbery’ego i, z naszego podwórka, Smak detalu Piotra Sommera); po drugie zdolność przybliżania pewnych terminów czytelnikom, a za ich pośrednictwem zbliżenia literatury i życia. Bo jawa i sen nie są pustymi metaforami, nie kodują jedynie realizmu i oniryzmu, ale w wykładach Sosnowskiego wynikają po prostu z codziennego życia. I stąd chyba – nie zaś z teoretycznych horyzontów autora, w które
nie należy wątpić – biorą się kolejne tematy, a zarazem ich niebagatelna aktualność. Chodzi bowiem nie tylko o to, co dręczy współczesnych krytyków i badaczy literatury (somatyka, wyobraźnia, afekty), ale też o to, co zawsze będzie najbliższe czytelnikowi: emocje i doznania, jakie powinna wywoływać literatura. Wypada więc zestawić Stare śpiewki z takim np. Inicjałem z offu Agnieszki Wolny-Hamkało (który spotkał się z zadziwiająco dobrym przyjęciem) i zastanowić się, co jest cenniejsze z punktu widzenia poezji: fascynująca, witalistyczna lektura, która krok po kroku wsłuchuje się w kolejne dźwięki, ani na chwilę nie przestając mówić „do nas”, czy też tworzone na bazie wierszy (kon)fabulacje, nie tyle wczytujące się w swoje źródło, co raczej alegacyjnie wspierające się nim w celu ukrycia własnych lirycznych braków? Myślę, że lepiej wybrać jednak Sosnowskiego – zarówno jako lekturę na zimowy wieczór, jak i oręż w walce o jakość (i język!) krytyki. Po raz drugi przychodzi bowiem Andrzej Sosnowski z pomocą polskiej literaturze. Najpierw w Najryzykowniej (a właściwie w poszczególnych szkicach, które się na tę książkę zebrały) zdołał przybliżyć amerykańską awangardę, a przy tym napisać kilka słów, które zmieniły myślenie o kanonie naszej poezji. Teraz nie rewolucjonizuje, ale przypomina: czym jest lektura, jak może wyglądać obcowanie z tekstem, jak nie zapomnieć – w wirze kuszących, teoretycznych metafor – o wierszu samym w sobie i dla samego siebie. A gdyby ktoś jednak zapomniał, to na marginesie Finnegans Wake: Sen języka to taka euforyczna stypa po seansach, czyli ich robaczkowe rozmnożenie i roztańczenie w ostatecznym transie czy żałobnym trenie (...) (s. 41).
169
Tryb ciągły Klara Nowakowska, Niska rozdzielczość, Fundacja na rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2013, 44 s.
Paweł Kaczmarski 170
Jeśli można powiedzieć, że wiersze z Niskiej rozdzielczości, nowego tomu Klary Nowakowskiej – wydanego zaledwie rok po Ulicy Słowiańskiej – są wyciszone, to nie chodzi tylko o minimalizm formy, o zwięzłość i ulotność tych kilkuwersowych miniatur, lecz także (a może i przede wszystkim) o to, że dominującym tu zmysłem jest wzrok, aktywnością zaś – patrzenie; dźwięk i słuch schodzą na drugi plan. Nie znaczy to, że Nowakowska nie dba o brzmienie swojej poezji – wręcz przeciwnie – rzecz raczej w tym, że wiersz jest częściej zapisem wrażeń wzrokowych niż słuchowych; jest to zdecydowanie bardziej poezja podpatrzeń niż zasłyszeń. Jeśli da się w Niskiej rozdzielczości wskazać wiersze autotematyczne czy też (niemal) programowe – bądź po prostu wiersze bardziej autotematyczne i programowe od pozostałych – to będzie wśród nich na przykład Ciąg: Tryb ciągły kusi, a jednak wzrok grzęźnie w nieokreślonym planie, szukając najmniej trwałych śladów, którymi nie trzeba podążać, i którym myśl odmawia modlitwy. Tryb ciągły to tryb, w którym aparat (względnie kamera) wyostrza obraz na bieżąco, dopasowując ostrość na przykład do poruszających się przedmiotów. Stwierdzając krótko, że „wzrok grzęźnie”, Nowakowska dokonuje odwrócenia, które może nie jest samo z siebie szczególnie oryginalne, ale gra istotną rolę jako – na poły formalna, na poły tematyczna – oś tomu: odwraca tradycyjne wartościowanie wzroku i słuchu. Wzrok nie jest już zmysłem „podstawowym” i domyślnie najpewniejszym, a „słuch” tym szczególnie podatnym na iluzję czy błąd, choć
najbliższym języka – przeciwnie, to właśnie ten ostatni, jako najbardziej naturalny dla poety, okazuje się gruntem pewnym, stabilnym, ale i mało ryzykownym, łatwym i dostępnym (Z braku widoków gromadzi teraz dźwięki / z nich najłatwiej odtworzyć strach); to wzrok wprowadza niepewność, chwiejność, rozsunięcie znaczeń – to w nim i przez niego podmiot wystawia się na ryzyko: Ogród Omija ogród, nie chce w nim niczego podeptać, zasadzić, ani stracić z oczu nawet cząstki siebie. Ta wyjściowa zmysłowość wierszy Nowakowskiej (w specyficznym sensie ustalenia i ustawienia relacji między zmysłami) przywodzi na myśl Tomka Pułkę, szczególnie jego Paralaksę w weekend (cały tom i pojedynczy wiersz). O ile bowiem podstawowe, najbardziej oczywiste skojarzenia każą porównać Niską rozdzielczość z twórczością Julii Szychowiak (szczególna skłonność do chwilowych odrealnień rzeczywistości, do surrealistycznych obrazków) czy z niedawnym debiutem Ilony Witkowskiej (wyciszone, nieoczywiste miniatury, wrażenie intymności, stały, ale wyraźnie ewokowany nastrój wierszy etc.) i zmuszają do przywołania Krystyny Miłobędzkiej (chociaż określając tradycję bliską Nowakowskiej, przeskoczyłbym od razu do Białoszewskiego), o tyle fundamentalne intuicje – dotyczące spojrzenia jako najważniejszej bodaj czynności poetyckiej – pozwalają zestawić właśnie Nowakowską i Pułkę. Oboje używają bardzo precyzyjnej metafory fotograficznej (u Pułki to tytułowa „paralaksa”,
u Nowakowskiej wspomniany „tryb ciągły”) i oboje skupiają się przez to nie tyle na samym widoku, co na sposobie i momencie jego uchwycenia. Wzrok nie zostaje, co charakterystyczne, skojarzony z działaniem źródłowym czy niejako pre-poetyckim (w sensie gromadzenia materiału, „przenikania spojrzeniem” rzeczywistości, „dostrzegania nieoczywistego” etc.), ale z konkretną, niemal techniczną czynnością zapisu. W jednym z wierszy Niskiej rozdzielczości czytamy: Układ Jeżeli materia jest związana energią, wolna myśl jest niczym i tylko zapis jej nadaje moc, by zaistniała. Oczywiście nie wiem, czy Pułka podpisałby się pod dokładnie taką tezą; przypuszczam jednak, że mógłby. Jego poezji (na co wskazują szczególnie wiersze z Paralaksy w weekend) daleko było od „wolnej myśli” – wbrew, być może, pierwszym wrażeniom wielu czytelników. Rzecz w tym, że długie „puste przebiegi” jego poezji (i nie chodzi tu o zręczną grę rytmem i melodią języka, ale o sporadyczny słowotok – wywody fragmentaryczne, niezrozumiałe, wręcz bełkotliwe) były koniecznym warunkiem, a zarazem śladem poszukiwania tych miejsc, w których myśl uzgodniłaby się z zapisem. Dla Pułki jasny, w pewnym sensie zdyscyplinowany, „pozwalający myśli zaistnieć” zapis bądź wiersz był czymś przygodnym – swego rodzaju odchyleniem czy raczej wychyleniem wahadła, momentem przejrzystości, górnym punktem w sinusoidzie zupełnego bełkotu i klarownej trafności aforyzmu. Dlatego jego wiersze były w większości rozgadane, pisane na długim oddechu (chociaż niejednokrotnie gorączkowo). Tymczasem Nowakowska odrzuca „wolną myśl” niemal zupełnie – jej wiersze nie podlegają, co prawda, szczególnym rygorom formalnym, ale pozostają celowo wyciszone, powściągnięte, w swoim minimalizmie bardzo zdyscyplinowane. Dyscyplina zapisu przekłada się też na to, że poetka widoki nie tyle w wierszu „chwyta”, co gromadzi. W Niskiej rozdzielczości bardzo wiele (szczególnie jak na objętość przeciętnego wiersza) jest metafor, opisów i sformułowań dotyczących wzroku – a wśród nich zastanawiająco dużo dotyczy właśnie zbierania bądź kolekcjonowania obrazów i widoków. Szmery Z braku widoków gromadzi teraz dźwięki, z nich najłatwiej odtworzyć strach. Podszept zmienia w ciągłą, dochodzi do sedna;
lis nocami rozrzuca odpadki sąsiada, pod czaszką wije gniazdo rak. Zestawienie tego wiersza z cytowanym wyżej Ciągiem pokazuje opozycję ważną dla wierszy Nowakowskiej. Jeśli metafory związane ze wzrokiem odniesiemy do czynności poetyckiego zapisu, to z jednej strony będziemy mieć wiersz jako coś ulotnego, momentalnego, obarczonego dużym ryzykiem błędu, a przy tym „grzęznącego” tam, gdzie przydałby się „tryb ciągły”. Tutaj wiersz jest równoczesny wobec jakiejś „myśli” i opisanych zdarzeń, nie stanowi „efektu” refleksji, w tym sensie jest pozbawiony oparcia, wyeksponowany, wystawiony na ryzyko. Z drugiej strony jest myśl o wierszach jako „gromadzących widoki” – kiedy wiersz jest następstwem obserwacji, a do tego coś spiętrza, akumuluje, nabudowuje – wiąże się z przybywaniem czegoś (myśli? nastrojów?), konotując pewną trwałość, a nawet stały wzrost czy rozwój. Ta opozycja przekłada się na ogólny ton Niskiej rozdzielczości: wiersze Nowakowskiej są minimalistyczne i wyciszone, ale ich wyciszenie nie jest spowodowane zagłuszeniem, zewnętrznym szumem, działaniem jakiejś siły, która zmusiłaby je do zamilknięcia. Przeciwnie, wydają się celowo powściągnięte, zdecydowane w swoim (samo)ograniczeniu – niegłośne, ale mocne swoją precyzją i dyscypliną. Tę samą opozycję wreszcie można zauważyć w szeroko rozumianej konstrukcji podmiotu u Nowakowskiej: jako podmiotu wyraźnie zmysłowego, mocno związanego z rzeczywistością, widzianego w serii przemyślanych, świadomych działań i ruchów; a jednocześnie podmiotu dziwnie słabego, pozbawionego często głosu, ukrywającego się w postaciach zwierząt i uciekającego w trzecioosobowość bądź bezosobowość. Oczywiście, dwie strony tej opozycji konstytuują się nawzajem – minimalizm Niskiej rozdzielczości jest nieodłączny od poczucia, że te wiersze podbudowuje głęboka refleksja i staranna praca autorki; poezja nie mogłaby „gromadzić widoków”, gdyby nie dała się uwieść „grzęznącemu wzrokowi”. O „niskiej” rozdzielczości można ostatecznie mówić tylko przy założeniu rozdzielczości „wysokiej”. Nowy tom Nowakowskiej jest spełnieniem obietnicy złożonej przez Ulicę Słowiańską – bardziej uporządkowany, chociaż bardziej zagadkowy; świadomy swojej niestabilności i rozdarcia, ale bardziej spójny. Enigmatyczny – i świetny.
171
Błądnik Maciej Cisło, Błędnik, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2012, 436 s.
Jakub Misun 172
Sam tytuł – Błędnik – brzmi obiecująco. W pierwszym, wierszowanym wpisie czytamy: I aż wychodzę z siebie, aby dojść do siebie (s. 6). Będzie zatem o pewnej podróży, wycieczce, błądzeniu po labiryncie, by ostatecznie, ruchem hermeneutycznym, dowiedzieć się czegoś o sobie. Sylwiczna koncepcja książki Cisły zachęca do podążania za autorem w jego wędrówkach po świecie zewnętrznym i wewnętrznym, bezcelowego włóczenia się dla samej przyjemności włóczęgi. Cisło przywołuje też termin „życiopisanie”, nawiązując tym samym do książki Edwarda Stachury Wszystko jest poezją. Czy jednak rzeczywiście dla autora Błędnika wszystko jest poezją? I czy naprawdę trzymamy przed sobą współczesną wersję Pasaży Waltera Benjamina, autora kultowego zapisu melancholijnej włóczęgi? Być może miało tak być. Książka składa się z wielu drobnych wpisów pochodzących z różnych etapów życia autora. Jak się dowiadujemy, dziennik zaczął prowadzić w 1972 roku, a najnowsze zapiski pochodzą z roku 2011. Duża przestrzeń czasowa, którą obejmuje sylwa Cisły, umożliwia traktowanie jego książki jako historycznego zapisu pewnych wydarzeń, w których autor w taki czy inny sposób uczestniczył. Czytamy zatem o znanych faktach, jak upadek muru berlińskiego lub rewolucja w Iranie. Nudzi mnie czysta faktografia (s. 189) – stwierdza w pewnym momencie Cisło. Mnie też nudzi, znam te fakty doskonale. Fakt, nie podniesiony do stopnia legendy, nie uogólniony, jest w sumie tylko przemijającą ciekawostką – dodaje chwilę potem. I tych „przemijających ciekawostek”
można znaleźć w Błędniku całe krocie; nie to jednak będzie mnie tu interesowało. Bardziej obiecująco niż kalendarium najnowszej historii brzmi owa wzmianka o podnoszeniu faktów do rangi legendy. Jakie zatem legendy tworzy Cisło? Czy będą to również mity na temat własnej osoby, by nie wszystek umarł? Symptomatyczna dla próby odpowiedzi na powyższe pytania wydaje się wizyta (nie tak odległa, jesteśmy w roku 2000) w wiejskiej szkole w Siedlcach. Na spotkaniu autorskim Cisło odczytuje swoje wiesze, a ostatecznie wstaje i rusza między rzędy krzeseł: „Możecie skorzystać z okazji – zachęciłem – żeby dotknąć żywego literata… Proszę, niech mnie pani dotknie”, zwróciłem się do ładnej szatynki w okularach (s. 20). Wizja poety jako bytu lepszej proweniencji wraca w Błędniku kilkakrotnie, zwłaszcza gdy Cisło buduje własne panteony literatów i nie tylko. W jednym z fragmentów, zatytułowanym Aforyzmy drugiego tysiąclecia (s. 187 i n.) cytuje wiele znanych fraz: państwo to ja; myślę, więc jestem; E = mc2; Bóg umarł; to tylko mały krok dla człowieka... Lista zaiste imponująca. Na koniec, dla niewtajemniczonych, podaje autorów przytoczonych słów, ale zanim to nastąpi, zaraz po przesłaniu Neila Armstronga, znajdujemy cytat, który na liście nazwisk opatrzony został inicjałami MC. Gest ten stawia moje wstępne pytanie o następcę Waltera Benjamina w zupełnie nowym świetle. Na owej romantycznej z ducha wizji poety-geniusza bazuje obraz poezji, jaki można zrekonstruować na podstawie Błędnika: (...) poezja jest
dla mnie sprawą półmroku; natchnienie omija mnie, gdy rozumuję zbyt jawnie, przytomnie. Wprawiam się w rodzaj snu na jawie, aby ułożyć wiersz... (s. 6). Poezja nie jest domeną rozumu, jasnej myśli. Jeżeli ma jakieś obowiązki, to wyłącznie wobec tzw. życia wewnętrznego, naturalnego środowiska humanistów. Ten argument Cisło wysuwa, gdy polemizuje z wypowiedzią Anny Świrszczyńskiej. Pisarka istotnie agituje na rzecz poezji zaangażowanej w historię i opisującej loty w kosmos, jednak absolutna niezgoda Cisły na ten postulat przenosi poezję do hermetycznego światka, gdzie życie wewnętrzne twórcy obleka się w formę. Humaniści mają tam swój grajdołek i nic im do lotów w kosmos czy degradacji środowiska. Z tych samych pozycji Cisło krytykuje program wycieczki (w ramach konferencji naukowej) po Islamabadzie i okolicach. Gdy oglądają elektrownię wodną, stwierdza: Nasza konferencja poświęcona jest „kulturze i literaturze”, ale trzeba się przecież pochwalić także przemysłem (s. 170). Nie ma łączności pomiędzy czystym światem poezji a rzeczywistymi warunkami życia człowieka, stąd naiwna wiara, że elektrownia wodna nijak nie formuje kultury. Umiejscowienie się w panteonie obok Einsteina i Kartezjusza można by autorowi nawet wybaczyć. Ostatecznie to przecież puszczenie oka i swoisty element pisarskiej autokreacji. Dużo mniej argumentów znalazłbym na obronę poezji oderwanej od innych dziedzin działalności człowieka, to jednak z kolei kwestia założeń estetycznych. Moją absolutną niezgodę budzą natomiast inne fragmenty Błędnika, w których padają niczym nieuzasadnione uogólnienia, krzywdzące i dalekie od intelektualnej otwartości. Podczas wspomnianej już wizyty w Islamabadzie, zaraz obok zawołania muezina, usłyszeć daje się taki komentarz: W koranicznych jękach, inkantacjach, słychać – w każdym razie mnie się wydaje, że słyszę – tysiąc lat pustynnej biedy arabskiej (s. 171). Zdania te pisane były co prawda w roku 1995 i świadomość kłopotliwej kwestii mówienia o innych kulturach nie była może w Polsce tak sproblematyzowanym zagadnieniem. Jeżeli zaś owa wypowiedź ma jedynie oddawać ówczesną świadomość pisarza, wystarczy opatrzyć ją stosownym komentarzem. Błędnik bywa interesujący, kiedy Cisło przytacza innych autorów. Niewątpliwie nieutrudzony z niego szperacz, horyzonty jego
poszukiwań są bardzo szerokie, a odkrycia mało znane (choć Biskupin to akurat niesłowiańska osada). Problemy zaczynają się wtedy, gdy w książce natrafiamy na fragmenty, w których autor podejmuje krytykę kultury. Zza maski obyczajowego liberała zaczynają niekiedy wyglądać rysy estetycznego purysty i w autorze odzywa się duch Jana Śniadeckiego: (...) brzydzą mnie teksty wżerające się w mury miast, wszystkie te graffiti (...). Co za okropna mania pisania wyległa na ulice! Powszechna alfabetyzacja ma potężne minusy; chyba ładniej było na świecie w czasach, gdy tylko niewielu ludzi umiało pisać, no i czytać (s. 350). Wszystkiemu natomiast winna jest kultura popularna, w łonie której wyższą estymą cieszą się dzisiaj sporty ekstremalne niż ekstremalne, trudne rodzaje aktywności duchowej (s. 180). Umiłowanie dla wysokiej kultury i innych staroci prowadzi pisarza do kuriozalnego stwierdzenia: Zamknijcie mnie w domu normalnych. Jest dziwnie i coraz dziwniej... Kiedyś kółko w nosie nosili dzicy z buszu i ewentualnie byki na pastwisku. Dziś takim kółkiem ozdabiają się ludzie wykształceni, Europejczycy, w tym eleganckie panie. (...) Tak, współczesny świat jest zdecydowanie zbiorowym domem wariatów i może przydałyby się w nim jakieś wyspowe „domy normalnych”? (s. 428). Nie tylko Arabom daleko do europejskiego bogactwa; „dzicy” również mogą zostać postawieni w jednym zdaniu obok zwierząt hodowlanych, ponieważ noszą podobne kółka w nosie. Za to nam, Europejczykom – zdaje się podkreślać Cisło – nam to nie przystoi. Zamknijmy się zatem w jakimś domu dla ostatnich normalnych, bastionie klasycystyczno-sentymentalnej poezji, gdzie Rousseau będzie malował nasze życie barwami natury, w świecie bez elektrowni wodnych i bez przemysłu, ponieważ nie mieszczą się one w granicach „poetyckości”, a kobiety niech w muzy się przemienią, w ucieleśnione piękno liryki. Może jednak wystarczy po prostu zlikwidować tych, którzy sprawiają, że świat staje się zbiorowym domem wariatów? Zbawiennym skutkom masowych mordów Cisło również poświęcił stosowny zapisek: Śmierć to nie klęska, lecz gruntowny zabieg rewitalizacyjny. Ludzkość stosuje go wobec siebie coraz intensywniej, na skalę ludobójstwa, wskutek czego nie ubywa nas jednak na świecie, przeciwnie, przybywa. Kiedy byłem dzieckiem, żyły na
173
174
globie dwa miliardy ludzi, a dziś, po genocydzie kambodżańskim, bałkańskim, ruandyjskim i tak dalej jest nas miliardów siedem. Śmierć ożywia! (s. 403). Wpis ten (przytaczam go w całości) zawiera być może skrót myślowy, przez co powstaje pewien paradoks. Nie uważam jednak, że ludobójstwa to dobry przykład na ożywczą naturę śmierci, jakkolwiek przewrotnie by tego nie ująć. Gdyby tak przyjąć, należałoby dalej zapytać, czy w panteonie nie powinno się znaleźć miejsce na przykład dla Pol Pota? Nie trzeba pewnie dłużej przekonywać, że wśród setek wydawanych w ciągu roku
Andrzej Stroka, Wieści, 1989
książek znaleźć można na pewno inne do wieczornej lektury niż Błędnik Macieja Cisły. Jeżeli zbiór ten miał być swego rodzaju summą intelektualną autora, brakuje w nim dostatecznej przenikliwości w proponowanych rozwiązaniach czy choćby interesująco postawionych pytań. Mnóstwo za to nieprzemyślanych stwierdzeń. Niektóre z nich czyta się jako pewien zabytek myśli danego czasu – taka być może natura sylwy. Inne jednak do dziś budzą zdziwienie, a w moim przypadku – pewien niesmak.
Gotowość sprawdzania Agnieszka Taborska, Nie tak jak w raju, Wydawnictwo Austeria, Kraków-Budapeszt 2013, 138 s.
Marta Koronkiewicz Nie tak jak w raju to kolejna, po Okruchach amerykańskich i Wielorybie, książka Agnieszki Taborskiej składająca się z krótkich narracji, opisujących codzienne zabawne czy absurdalne zdarzenia, podsłuchania, podpatrzenia etc. Autorka – romanistka, tłumaczka, wykładowczyni w Rhode Island School of Design, mieszkanka Warszawy i Providence, znawczyni surrealizmu – w swoich opowiadankach występuje we wszystkich tych rolach; notuje rozmowy z wydawcami, wypowiedzi studentów, notuje zdarzenia amerykańskie, polskie i tranzytowe. Wyostrzony słuch, predylekcja do wychwytywania absurdów i wspomniany background historyjek Taborskiej pozwalają skojarzyć jej prozę z np. Walcami wolnymi, walcami szybkimi Adama Poprawy czy Odpowiadaniami Adama Wiedemanna. Pierwszy z nich w swoich nawiedzanych przez ducha Białoszewskiego zapiskach przedstawia się głównie jako inteligent obserwujący tzw. życie społeczne (a także nonsensy akademii) nieco z góry, nieco z zewnątrz, wytykając mu zgrzyty i broniąc się przed nim trafionymi pointami (z których najlepsze, dodajmy, wygłasza w książce Izia, żona narratora). Wiedemann dla odmiany nie przestaje w swoich opowieściach być pisarzem, przyjaźnić się z pisarzami, jeździć na targi książki itd. Taborska jako narratorka jest nieco mniej od Poprawy błyskotliwa, znacznie mniej rozgadana niż Wiedemann (co w żadnym razie nie ma być wadą tego ostatniego). O jej prozie można powiedzieć, że jest oszczędna, jej narracje można traktować jako minimalistyczne: pół strony, strona, rzadko kiedy więcej, zamiast imion – inicjały, szkicowy zarys sytuacji. Jest w tej oszczędności
jednak szczególna rozrzutność: rozrzutność dysponowania sobą. Taborska, na wzór surrealistów, wierzy, że przypadkom należy pomagać, wystawiać się na nie, iść za tropem, ciosem, ciekawością. Nie przesadnie oczywiście, nie gwałtownymi zrywami, dyskretnie raczej i uważnie; kiedy zdarzy się sposobność. Jest w Taborskiej jako bohaterce tych miniopowieści szczególna gotowość sprawdzania: pojechać na wyspę Fuerteventura właśnie dlatego, że według przewodników nie ma na niej zupełnie nic ciekawego; kupić naraz cztery figurki Buddy w montrealskim Chinatown z nadzieją, że przyspieszą przedłużenie wizy; zgooglować tytuł książki czytanej przez zakonnicę późnym wieczorem w stołecznym empiku etc. W niektórych recenzjach książkę Taborskiej krytykowano za „syndrom ciągu dalszego” względem Wieloryba. Owszem, historie w obu książkach opowiedziane są podobnie, nie zmienia się znacząco styl ani relacji, ani działania bohaterki. I całe szczęście. W gatunku, jaki Taborska w obu książkach uprawia – małych narracji, relacji, zanotowań – zmiany nigdy nie powinny zachodzić gwałtownie; widać je dopiero z czasowego dystansu i „bliskiego” czytania. Wszak nie sposób nagle wymienić sobie wrażliwość, codzienności odjąć jej repetytywny charakter, a światu przydać zupełnie nowe rodzaje nonsensów. Trzeba jednak bardzo uważać, by w prozie Taborskiej nie zobaczyć czegoś, co cytowany na okładce Marek Bieńczyk określił mianem „zwykłych przyjemności”. Chociaż użył tego sformułowania za tytułem jednego z opowiadanek, zdaje się, że nie zauważył podszywającej je
175
w książce ironii: „Zwykłe przyjemności” to nazwa sklepu, do którego zmierza bohaterka. Od takiego określenia niedaleko już do boleśnie zbanalizowanego „nieustannego dziwienia się światem”, a przecież Taborska jest zbyt wytrawną znawczynią zbyt wytrawnej literatury, by na takie naiwności sobie pozwalać.
176
Drobne naiwności jednak w książce się pojawiają i świadczą chyba o nieco większym zjawisku. Najsłabszymi momentami Nie tak jak w raju są przytoczenia głupawych czy dziwacznych newsów znalezionych w sieci, pobrzmiewających miejscami jakąś urban legend czy innym sieciowym autentykiem; nie śmieszniejszymi i nie bardziej zastanawiającymi niż codzienny, rutynowy przegląd portali newsowych. Wydaje się, że autorka nie dała tym fragmentom odleżeć, nie sprawdziła, czy po miesiącu, roku nadal śmieszą/wprawiają w konfuzję/nie dają się pojąć. Być może jednak jest to rzecz pokoleniowa. Redaktorzy 8. arkusza „Odry” – dodatku do miesięcznika „Odra” poświęconego najmłodszej poezji – niedawno zainteresowali się literackim potencjałem Facebooka, a zwłaszcza facebookowego statusu jako miejsca, w którym nieoczekiwanie rozwija się gatunek takich małych narracji, zanotowań czy relacji (w „Odrze” mieliśmy przegląd takich notek autorstwa młodych poetów, m.in. Bartosza Sadulskiego, Piotra Czerskiego, Joanny Dziwak). Wśród młodszych autorów selekcja znalezionych w sieci „dziwności” wydaje się ostrzejsza. Nie zmienia to faktu, że książka Taborskiej pozostawia czytelnika rozbawionego, ujętego urokiem wielu przewijających się postaci, zwłaszcza zaś tą szczególną postawą głównej bohaterki, w której nie ma przymusu, by szukać odpowiedzi na nagle rozbłyskujące pytania, ale tylko taka kusząca możliwość, by
swojej ciekawości się poddać: sprawdzić, czy pani upierająca się, że to jej serwetka znalazła się ni stąd ni zowąd na środku restauracji, jadła coś z keczupem (którym serwetka ewidentnie jest ubrudzona), wziąć dla eksperymentu tabletki od szamana, wyczekać na możliwość zajrzenia komuś do czytanej książki. Równocześnie jest to gotowość widzenia rzeczy jak kadrów z filmów czy powieści, poddawania się tym skojarzeniom, podejrzewania realnych związków między sennością zaśnieżonego Montrealu a Sanatorium pod Klepsydrą. I tak dalej. Jak w większości książek Taborskiej, także tutaj jej teksty zostały uzupełnione o część graficzną. W Nie tak jak w raju komentarzami do opowieści są linoryty Andrzeja Klimowicza, równocześnie dość surowe, zgrubne wręcz, i subtelne. Plamy czerni są tu intensywne, nie wszystkie linie zostały wygładzone, ale detale dopracowano precyzyjnie, z wyjątkową wrażliwością. Ich relacja do tekstu czasem ma charakter ilustracyjny, czasem luźniejszy, na zasadzie uzupełnienia. Trudno powiedzieć, że linoryty bardzo wpływają na odbiór samych opowiadań, ale ich obecność pozwala potraktować książkę tak, jak traktuje się albumy – nie zapamiętywać nic konkretnego, ale wracać do niej czasami, by pooglądać, zajrzeć, znaleźć jeden szczegół, który ni stąd ni zowąd się przypomniał. Dla Michała Pawła Markowskiego Wieloryb był książką „sympatyczną”, co może dla niego nie było zarzutem, ale nie brzmi też najlepiej. A przecież to nie tak. Czasem zdarzają się książki tak lekkie, że próżno szukać osadu, który mogłyby zostawić w pamięci czytelnika – a jednak bardzo istotne, zostawiające wspomnienia konkretnych, miejscami nawet intensywnych wrażeń. Z żelazną konsekwencją autorka utrzymała kolejną już książkę w tak ulotnych ryzach.
Poczta poetycka
Dariusz Sas W nawiązaniu do ostatniego odcinka poczty poetyckiej zamieszczam odpowiedź Marka Jaglińskiego z Wrocławia na pytanie dotyczące celowości wyboru wiersza wolnego jako systemu zapisu – formy: Teksty powstają w formie wiersza wolnego, ponieważ po przemyśleniach doszedłem do wniosku , iż forma ta nie ogranicza moich poetyckich wypowiedzi. Inne formy posiadają jakieś ograniczenia (rymy, ilość sylab w wersie czy zapis wersów). Po drugie przepraszam Pana Rafała Krause, autora tomiku Pamiętnik z powstania, który ukazał się w Bibliotece Arterii (2013), a nie, jak pisałem, ma się ukazać lada moment. Przede wszystkim przepraszam za przekształcenie nazwiska poety Krause na Krauze – kojarzącego się raczej z niepoetycką działalnością. Wracając do rzeczy. Otrzymałem kilka różnych propozycji poetyckich, które łączy jedno – system wersyfikacyjny, mianowicie wiersz wolny, nienumeryczny. I właściwie jest to jedyna wspólna zasada artystyczna. W tym kontekście odpowiedź Jaglińskiego jest znakiem czasu. W serii nadesłanych wierszy postanowiłem zwrócić uwagę na miejsce i rolę słowa w utworach, wychodząc od następującego twierdzenia: każde słowo występujące w mowie wiązanej jest istotne, coś znaczy. Każde słowo odzwierciedla też samoświadomość użytkownika języka oraz związaną z tąż umiejętność twórczego wykorzystania leksemu. Jako zwolennik powyższej teorii tworzenia wiersza przedstawię swoją refleksję dotyczącą nadesłanych do redakcji utworów oraz
wybrane wyimki odpowiedzi autorów. Emilia Gałczyńska: Dla mnie modelowy czytelnik to ten, który nie kieruje pytań w moją stronę, ale w sam tekst, tkankę słów. A dlaczego piszę… (jeśli jeszcze będę pisać) odpowiem za 20 lat. Poetka zaproponowała kilka impresjonistycznych zapisów poetyckich, które klasyfikuję jako rodzaj liryki pośredniej, być może pełniących funkcję zapowiedzi – przedśpiewu kolejnego tomu poetyckiego. Pewnie z tego powodu trudno mi jest odnaleźć temat każdego z wierszy, gdyż jest on niedookreślony (migający?). Mam nieodparte wrażenie, że autorkę interesuje nie tyle przedstawienie konkretu opisywanego mową wiązaną, ile przedstawienie niekonkretności opisu, jego chwilowej, a więc złudnej trwałości. Zresztą odwołania do zjawisk przyrody i idei zmiany w czasie są widoczne praktycznie w każdym wierszu. Forma zapisu pozbawiona nieświadomych odstępstw. Dystans podmiotu lirycznego do zarysowywanej i zmieniającej się sytuacji lirycznej świadczy o większym udziale intelektu niż intuicji w procesie tworzenia. Na pytania dotyczące świadomości i celowości działania twórcy – przyznam, że jest to pole intymne i częściowo zakryte strachem przed trywialnością odpowiedzi – poetka odpowiada: (...) Moich utworów po napisaniu nie rozbieram na części, nie próbuję wszystkiego nazwać. Pewnie zostanie odczytane to jako błąd (brak świadomości twórczej), lecz jest to dla mnie istotna cecha poezji: wiersz nie zawsze musi nieść konkretne znaczenie, ale zawsze musi być odczuciem, poczuciem, wrażeniem, przebłyskiem. Czasami utwór powinien mówić o tym, co właśnie niewyrażalne, przez biel, przez brak i ciszę. Pani Emilio, swoją wypowiedzią wpisuje się pani
177
178
w odmienną od ujawnionej przeze mnie wyżej teorii tworzenia wiersza – rozumiem taki sposób podchodzenia do twórczości poetyckiej i tak jak pani znam zwolenników wspomnianej teorii, jednak czytając pani dojrzałe na swój sposób wiersze, nie wyczuwam w ich nastrojowości – estetycznej nadbudowie – jakiejś sięgającej flaków (choćby estetycznych) głębszej refleksji. Tak mniemam i nie potrafię tego zmienić (oczywiście do czasu). Zgadzam się z interesującą autorefleksją: (…) wiersze są aktem ciągłej próby, poszukiwaniem tego odpowiedniego wyrażenia. Jeśli nie zawsze myśli się konkretnym słowem, to używa się barw, dźwięków i zapachów. Są również grą z językiem, z jego wewnętrznymi niedoskonałościami, które stają się inspiracją, fundamentem do nadbudowywania znaczeń-świata. (...) A oto fragment wiersza Po nocy: przykrótkie prześwity świtu/ dzień odrywa się zbyt szybko/ tylko żółć popołudniowego żaru/ i rozmazujące się sylwetki ni-człowieka/ smuga cienia – jeszcze jesteśmy/ póki nasze słońce nie zajdzie na ciemną półkulę doby/ w ciemności powietrze nie wystarczy/ topisz się trzymając głowę nad wodą (...). I jeszcze początek odpowiedzi autorki: Moim zdaniem nie ma jednak jednej, poprawnej analizy utworów. Dosyć banalne stwierdzenie, ale chodzi mi raczej o to, że każdy czytelnik, krytyk pewnie miałby swoje uwagi i czy autor powinien się z nich tłumaczyć? W myśl słów z wiersza Sosnowskiego, wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca, nie czuję się matką moich utworów. Przewaga liryki bezpośredniej charakteryzuje przesyłkę AR z Bristolu. Większość nadesłanych utworów jest na tyle dojrzała, że nadaje się do upublicznienia. Jednak autor nie zaskoczył mnie niczym wyjątkowym. Takich wierszy – na dojrzałym, sensownym poziomie – pisze się sporo. Dlatego trzeba mieć dużo szczęścia, aby zostały wyróżnione przez krytykę. Szczególnie ciekawym wierszem – zarówno od strony ekspresji, treści, jak i kompozycji, w której znacząca rola przypada rymom – jest bo, którego fragment przytaczam: stonowany/ upadłem tak mocno/ jak nigdy wcześniej/ wyjrzałem przez okno/ pies gonił za piłką/ a mnie znów było smutno/ serce pękało/ paliło żywym ogniem/ żarówka migała bez przerwy/ i tak od tygodni/ nikt jej nie naprawi/ nie wymieni/ dozorca umarł (…) Po lekturze wierszy AR rodzi się pytanie: Czy współczesny poeta powinien skupiać się na swoich egzystencjalnych doświadczeniach i pisać liryczny pamiętnik, czy może raczej
ukrywać to, co niektórzy błędnie nazywają romantycznym charakterem i schować się za obrazami obserwowanego świata (tzw. liryka pośrednia)? Czy poeta winien pisać to, co mu w duszy gra, bez zwracania uwagi na gusta rozdających nagrody literackie? KG, poeta publikujący w wielu pismach, między innymi w „Ricie Baum”, przysłał utwór Apokalipsa konika albinosa, reprezentujący lirykę sytuacyjną, która jest graniczną formą wypowiedzi lirycznej. Tematem wiersza jest nieudana odpowiedź na pytanie, kim jest bohater wiersza. Poszukiwanie tożsamości odbywa się tu poprzez odwołanie do przedmiotów z czasów pracy dziadka i do miejsca, w którym obecnie zamieszkał bohater. Zarówno przywołany motyw, sposób konstruowania fabuły utworu, mieszania realistycznego świata przedstawionego z fantastycznym oraz akcja wpisują się w tradycyjny obraz dziedzictwa literatury, a twórcę przedstawiają jako kontynuatora zapisu oniryczno-psychoanalityczno-symbolicznego. Dla mnie ten wiersz jest przegadany, chociaż nie jest naiwny – taki fragment proponuję (początek, a reszty poszukajcie): Wśród rzeczy, które odnaleźliśmy na strychu było łóżko ginekologiczne/ mego dziadka. Nie znałem dziadka, umarł zanim się urodziłem./ Przejąłem pokój, w którym miał gabinet i zamieszkałem tam z psem. (...) Prawdopodobnie to, że autor dedykuje ten wiersz malarce wzbudzającej kontrowersje, zmienia nieokreśloność rodzajową liryki na lirykę inwokacyjną i odnosi się do sposobu inspiracji twórczej polskiej artystki. W tym przypadku nie jestem wirtualnym odbiorcą i nie znajduję w propozycji KG zachęty do poznania kontekstu. Po lekturze Apokalipsy… pojawia się pytanie: jaka jest (może być) funkcja dedykacji w poezji? Marianna Wcisło pisze: Swoją poezję kieruję głównie do młodych ludzi, rówieśników. Ale też nie wszystkie teksty, bo sama mam świadomość, że niektóre są zbyt osobiste (…). W nadesłanych utworach dominuje liryka bezpośrednia oraz typowa dla rozwijającego się twórcy chęć podzielenia się swoją wrażliwością z odbiorcami. Mam nieodparte wrażenie, że poetka poprzez opisywane treści (kłopot z mającym się narodzić dzieckiem, strach przed samotnością i świadomość tego, że ludzie są źli, kierowane do Boga podziękowania za życie zdrowe, otoczone przyjaciółmi) przedstawia czytelnikowi swój portret, i to taki idealny. Mimo tych wszystkich dobrych sił, które wyzwalają monologi liryczne, radziłbym Pani
zachować większy dystans do opisu uniwersalnych sytuacji oraz wystrzegać się dialogu z przedstawionymi w utworze treściami. Taka redakcja – najlepiej dokonana przez doświadczonego poetę lub krytyka liryki – pozwoli wypowiedziom zachować klarowną kompozycję i treść. Przykładem niech będzie początek wiersza Jah!, reprezentującego lirykę inwokacyjną: O Jah! Dziękuję Ci !/ może nie za wszystko/ ale mam za co być Ci wdzięczna/ za bliskich mych co kocham,/ za zdrowie, dom, radość życia/ ale za ból, śmierć, złośliwości/ nie powinnam dziękować/ ale rozumiem, że tak być musi (...). Jest Pani na świetnym etapie przygotowania się do pisania wierszy, które mogą być pokazane czytelnikom, ale w obecnej ofercie ich treści i kompozycja nie są na tyle oddzielone od swoich intymnych, osobistych światów, by można było te wiersze wypuszczać w piśmie literackim. Dodam też poradę, którą można kierować do chcących i piszących bez należytego przygotowania rzemieślniczego poetów, choć przypominając sobie własne zapatrzenie w swoją poezję z czasów „młodości górnej i durnej”, pewnie nie zostanie ona uwzględniona: poezja wyrasta z krwi, z osobistych doświadczeń, ale nie jest krwią, jest sztuką wyrażającą niepowtarzalną osobowość artystyczną twórcy, pewne uniwersalne prawdy, zasady poetyki danej epoki, a przede wszystkim nie odzwierciedla prawdziwego życia twórcy (w przeważającej części nie). Świadomość rzemieślniczą w poezji zdobywa się poprzez intensywne czytanie wierszy ważnych poetów współczesnych, ale przede wszystkim ich poprzedników, uznanych za mistrzów w historii literatury. Warto znać materiał sztuki, którą się uprawia, by nie robić powtórzeń i by uczyć się różnych sposobów zapisów poezji. Wszystkiego najlepiej próbować z najwyższej półki. Treści zaś zdobyć można doświadczeniem. Doświadczenia zarówno życiowego, jak i literackiego nie brakuje Piotrowi Paschke, poecie z Wrocławia,
który wyjechał do Poznania. Trzy z czterech zaproponowanych wierszy to dialogi, reprezentujące różne rodzaje liryki (inwokacyjnej, podmiotu zbiorowego i osobistej), których tematem jest brak pamięci po mijającym pokoleniu twórców z lat 90., refleksja o pisaniu, o trudzie twórczym. Na uwagę zasługuje dominacja epitetów w przedstawianiu poetyckiej rzeczywistości, podkreślenie rytmicznej strony tekstów, ich filozoficzny charakter oraz mieszanie stylów wypowiedzi. Te utwory wpisują się w tradycję gatunkową dialogu, są niewątpliwym ukłonem w stronę pierwszych epok kultury literackiej, ale nie dostrzegam w nich twórczego wykorzystania dziedzictwa. Mam wrażenie, że poeta świadomie posługuje się poetyckimi elementami (frazami językowymi) w obrazowaniu (z wiersza Niczego nie gwarantuję – gasnących oczu, ciężkich chmur, piękne szaleństwo), aby pokazać ich nieatrakcyjność, wyjałowienie, chociaż ze swojej strony nie przedstawia jakiejś lepszej propozycji. Nie doczekałem się odpowiedzi na pytanie: jaką funkcję we współczesnej poezji mogą pełnić nawiązania do muzealnych form tradycji? Być może zarysowywanie bezwartościowego świata jest celem twórcy? Wiersze zyskałyby o wiele więcej wartości artystycznych, gdyby poddać je zdystansowanej korekcie, bo mam wrażenie, że z jakiegoś powodu dojrzały poeta nie zweryfikował zauważonych przeze mnie niekonsekwencji toku myślowego. Początek wiersza Wiór: Przekaż samemu sobie –/ nic się nie udało./ Wrosłeś ściśle/ w ciasny tłum zaniedbań,/ wypatrując jakiegokolwiek podobieństwa/ w psychoanalizie spółgłosek./ Tak wyszło./ Teraz zrozum wielowymiarowość,/ odmierz świat litościwym pocieszaniem/ wciąż tych samych, durnych tłumaczeń,/ przestań mylić zamiary z faktami,/ mieszać łatwe wykręty,/ przede wszystkim nie markuj bezsensu (...). Czwarty wiersz jest najciekawszy, ale tak inny od opisanych, że swoje uwagi posłałem autorowi i na tym zakończę.
179
Autorzy numeru Hyde Park
180
Kasper Bajon ur. 1983. Wydał dwa tomy poetyckie i dwie powieści. Wiersze i prozę publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Twórczości”, „Śląsku”, „Kontekstach”, „Wyspie” oraz „Więzi”. Mieszka w Warszawie. Jest tatą ośmioletniego Kostka. Urszula Benka poetka, eseistka. Jest doktorem nauk humanistycznych, należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz nowojorskiego oddziału PEN Clubu. Do 2002 r. redaktor literacki artystycznego pisma „Format”, w latach 1993-99 pracownik Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Była stypendystką rządu francuskiego, Europejskiej Organizacji Niezależnych Intelektualistów w Paryżu; ostatnio dwukrotnie ministerstwa kultury. Tomasz Bohajedyn ur. 1974; grafik i rysownik, także autor tekstów. Wspołpracuje m.in. z „Le Monde diplomatique”, „Albo albo. Problemy kultury i psychologii” „Gazetą Wyborczą”, „Midraszem”, „Kresami” i „Ritą Baum”. Wydał Kongo (2007), Spaghetti western (2008), Osad (2010), Ligę zwalczania śmierci pozornej (2012) i Las idzie (2012). Mieszka w Nowej Hucie – aktualnie najbardziej zielonej dzielnicy Krakowa (www.bohajedyn.republika.pl). mar czer / czerwo01 zdrowieje. Andrzej Ficowski ur. 1971. Absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie. Redaktor „Rity Baum”. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku
Powszechnym”, „Twórczości”, „Znaku”. Założyciel Stowarzyszenia „Nikt” Ruch Kulturotwórczy. Mieszka we Wrocławiu. Fumos Fumowicz astronauta przestrzeni wewnętrznej, freelancer, dziennikarz, dubbingowy filmowiec, niszowy muzykant, współzałożyciel zespołów Chore Imieniny i 023 Odra/Bug, związany z Galerią Entropia we Wrocławiu. Fogwill 1941-2010; argentyński socjolog, biznesmen, nowelista, eseista i wydawca; palacz. Profesor uniwersytetu w Buenos Aires, znany jako Rodolfo Enrique Fogwill. Autor zbiorów opowiadań, wierszy oraz kilku powieści; dotąd nietłumaczony na polski. Zmarł w wyniku długoletniego ignorowania ostrzeżeń na etykietach papierosów. Piotr Gajda ur. 1966; poeta, autor książek poetyckich Hostel (2008), Zwłoka (2010), Demoludy (2013). Stały współpracownik Kwartalnika Literacko-Artystycznego „Arterie”. Wiersze publikował m.in. w „44”, „Tyglu Kultury”, „Opcjach”, „Toposie”, „Frazie”, „Gazecie Wyborczej”, „Odrze”, w antologii łódzkich debiutantów Na grani (2008). Julita Gielzak projektantka, miłośniczka grafów i typografów. Mieszka we Wrocławiu. Z wyboru, nie z przypadku. Tomasz Grobelski ur. 1976; poeta, redaktor legendarnego „Cyca Gada”. Mieszka w Brzegu.
Michel Houellebecq jeden z głównych bohaterów książki Lucie Ceccaldi L’Innocente (2008); przez kilka dni września 2011 roku poszukiwany w całej Europie; odnaleziony we własnym domu w Hiszpanii. Główny bohater filmu inspirowanego tymi zdarzeniami. Alicja Jodko zajmuje się grafiką, poezją wizualną, multimediami i filmem, szczególnie animowanym. Autorka instalacji dźwiękowo-obiektowych i tekstowych, współzałożycielka galerii Entropia we Wrocławiu. Zajmuje się także filozofią sztuki, pisze teksty krytyczne. Prowadzi wraz z Mariuszem Jodko autorski warsztat filmu animowanego dla dzieci Dziecięca Wytwórnia Filmowa. Pomysłodawczyni i kuratorka wielu akcji i zdarzeń. Mariusz Jodko zajmuje się filmem, fotografią, projektowaniem graficznym, mediami interaktywnymi. Inicjator projektu badawczo-rozwojowego „Entropia sztuki” i innych cykli programowych galerii Entropia, której jest współzałożycielem. Zajmuje się filmową dokumentacją sztuki. Paweł Kaczmarski ur. 1991; krytyk literacki. Mieszka we Wrocławiu. Publikuje m.in. w „Tyglu Kultury”, „Odrze” i „Twórczości”. Lewak, katolik, planuje kiedyś zostać wegetarianinem, na razie brak mu determinacji. Marta Koronkiewicz ur. 1987; krytyczka literacka, doktorantka, ateistka. Mieszka. Publikuje. Michał Kozłowski filozof, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim, publicysta, redaktor kwartalnika „Bez Dogmatu” i miesięcznika „Le Monde diplomatique”. Barbara Kuchta ur. 1957; dziennikarka, tlumaczka z języka francuskiego, mieszka we Francji. Katarzyna Lemańska studentka performatyki i edytorstwa na UJ. Publikuje w „Didaskaliach”, na platformie Taniec Polska, w kwartalnikach „Performer”, „Fragile” i „Nietak!t”. Współredaktorka internetowego magazynu „Teatralia”.
Katarzyna Lisowska doktorantka w Instytucie Filologii Polskiej na UWr. Zajmuje się szeroko rozumianą krytyką genderową, zwłaszcza jej najnowszymi nurtami, takimi jak studia męskie, teoria queer czy badania literatury gejowskiej i lesbijskiej. Publikowała na łamach „Czasu Kultury”, „Odry” i „Przeglądu Humanistycznego”. Przygotowuje pracę doktorską na temat metaforyki dyskursu genderowego we współczesnym polskim literaturoznawstwie. Interesują ją zwłaszcza tożsamość współczesnych literaturoznawczyń i literaturoznawców oraz ich, jakkolwiek by jej nie rozumieć, badawcza szczerość. Daria Milecka zajmuje się malarstwem oraz badaniem relacji pomiędzy obrazem a słowem. Profesor nadzwyczajny w Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Zatrudniona w Katedrze Rysunku. Od 2010 prowadzi również Pracownię Słowa i Obrazu w Katedrze Mediacji Sztuki. Brała udział w ponad 100 wystawach krajowych i zagranicznych, sympozjach, plenerach malarskich, konferencjach. Współtwórca grupy artystycznej „Kontynuacja i Sprzeciw” działającej od 1996 pod patronatem prof. Wandy Gołkowskiej i Jana Chwałczyka. Jarosław Minkin poeta i działacz praw człowieka. Od 2008 roku Prezes Zarządu Literatury organizacji „Stan” z siedzibą w Ługańsku (Ukraina), która ma na celu zgromadzenie sił twórczych w regionie w celu przezwyciężenia kryzysu kulturowego i ekonomicznego. Członek Rady Społecznej Ługańska, Rady Państwowej Administracji Publicznej ługańskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i działaczem Centrum Praw Człowieka „Postup”. Jest organizatorem i koordynatorem projektów mających na celu rozwój sztuki współczesnej. Aktywnie zabiega o ochronę praw człowieka, demokratyzację społeczeństwa, integrację europejską i rozwój stosunków międzykulturowych w opozycji do autorytaryzmu. Jakub Misun czytacz, pisacz i krytykacz. Student poznańskiej polonistyki; redaktor studenckiego czasopisma „Stan Krytyczny”, zainteresowany wszystkim, co nieoczywiste. Publikował w „Poznańskich Studiach Polonistycznych” oraz w „Kulturze Popularnej”.
181
Ewa Miszczuk socjolog rynku pracy i sztuki, redaktorka „Rity”, obserwatorka i działaczka.
182
Jerzy Olek ur. 1943; animator ruchu fotografii ekspansywnej i medialnej (l. 70.) oraz fotografii elementarnej (l. 80.); twórca Galerii Foto-MediumArt (1977); członek zespołów redakcyjnych „Artluku” i „Rity Baum”. Profesor Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu i Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu. Od 1991 realizuje autorską ideę Bezwymiaru iluzji poprzez multimedialne wystawy i publikacje (ponad sto wystaw indywidualnych i dialogów artystycznych). Twórca programów 12 Festiwali Sztuki „lAbiRynT”, międzynarodowych wystaw, m.in. Komplex Symplexu i Widzieć siebie. Autor książek Moja droga do bezwymiaru (2001) i Umożliwianie niemożliwemu (2007). Dariusz Orwat absolwent ASP we Wrocławiu. Malarz, grafik, fotograf, ilustrator, bricoler (artysta majsterkowicz, twórca wielu „dadaistycznych cacuszek”), idealista-dadaista, performer, autor wielu performansów w klimacie humoru i absurdu, autor kilku scenografii oraz wielu kostiumów, kilku filmów w stylu slapstickowym, przez wiele lat ilustrator „Wysokich Obcasów”. W swojej twórczości chętnie stosuje absurdalny humor jako metodę pozwalającą przekraczać ograniczenia wynikające z powszechnej w naszej kulturze tendencji posługiwania się przede wszystkim umysłem racjonalnym. Poszukuje poprzez działania artystyczne, i nie tylko artystyczne, doświadczenia „metafizycznej” przestrzeni umysłu (w której ni stąd, ni zowąd może zamanifestować się jakiś bombowy pomysł!). Jest to stan umysłu przypominający stan po trzech lampkach szampana. Pragnąc doświadczać takiego stanu permanentnie, Darek Orwat uprawianie sztuki w duchu absurdu łączy z praktyką jogi. Wychodzi z założenia, że dzieła sztuki artystów, którzy nie mają doświadczenia przestrzeni umysłu, przypominają klopsy w sosie pomidorowym. Ganna Olegiwna Ostafijczuk ur. 1990; menedżerka kultury, obywatelka Holandii. Absolwentka Wydziału Sztuk i Nauk Społecznych Uniwersytetu w Maastricht. Brała udział w programie wymiany Uniwersytetu Jagiellońskiego. W latach 2012–2013 dyrektor programowa w Instytucie Dyplomacji Kultury (Berlin). Obecnie konsultant grupy literackiej „Stan” w ramach kampanii Ługańsk: mapa kultury.
Tomasz Pindel ur. 1976; pracownik Instytutu Książki i były wykładowca literatury latynoamerykańskiej na UJ, tłumacz literatury hiszpańskojęzycznej, ze szczególnym wskazaniem na latynoską, publicysta, współautor audycji Piątka z literatury (RMF Classic) i bloga poczytane.blog. onet.pl, autor jednej powieści i jednej książki literaturoznawczej. Zbigniew Pisuła ur. 1956 we wsi Sworawa; pochodzenie chłopskie. Dyplom Uniwersytetu Łódzkiego (ekonomia). Do południa zarabia sprzątaniem. Po południu chodzi na wernisaże – jest prezesem gangu. Jego dzieciństwo było pełne dobroci, marzeń i seksu. Chętnie napisze o tym książkę, jeśli dostanie pół miliona zaliczki w złotych polskich. Adam Pluszka ur. 1976; poeta, prozaik, tłumacz, redaktor, krytyk literacki i filmowy. Autor kilku tomów wierszy, m.in. z prawa z lewa (2000), Zwroty (2002), Trip (2005), French love (2006), Zestaw do besztań (2014) oraz prozy: Łapu capu (2003), Norweski dziennik malarza (2005), Flauta (2006). Nominowany do Paszportu „Polityki”. Mieszka w Warszawie. Jacek Podsiadło poeta, prozaik, felietonista, pisarz dziecięcy, dziennikarz radiowy, sporadycznie tłumacz, dramaturg i reportażysta. Bartosz Popadiak ur. 1993; student I roku filologi ukraińskiej na UJ. Wielbiciel krain nieunijnych i amerykańskiej poezji, w szczególności Charlesa Reznikoffa. Mieszka w Krakowie. Dominika Purchała ur. 1992; studiuje Mediację Sztuki na ASP we Wrocławiu. Zainteresowania plastyczne kieruje ku kostiumowi, scenografii czy rzeźbie, projektuje własne ubrania. Nieodpartą radość sprawia jej rysunek jako podstawa do kontemplacji, która wchodzi w ścisłe relacje ze słowem pisanym. Na co dzień pracuje jako copywriter i grafik komputerowy. Ewa Romanowska autorka i współautorka publikacji na temat stosunków polsko-rosyjskich, współpracy transgranicznej, Obwodu Kaliningradzkiego, aktywizacji społeczności lokalnych. Związana ze Stowarzyszeniem Wspólnota Kulturowa
„Borussia” i Fundacją BORUSSIA w Olsztynie. Od 2006 r. koordynatorka ogólnopolskiego programu wizyt studyjnych dla wybitnych studentów z Rosji, Ukrainy, Białorusi i Mołdowy Study Tours to Poland. Sławek Rzewuski ur. 1982 w Gdyni; kulturoznawca, fotograf. Zaangażowany w wiele akcji społecznych i kulturowych. Aktualnie przebywa na Zachodnim Brzegu, tworząc dokumentację zbrodni, dokonywanych każdego dnia na ludności palestyńskiej. Mówi: uwielbiam fotografować, pojawiam się wtedy w miejscach, do których normalnie nie miałbym odwagi tak bardzo się zbliżyć. Parafrazując słowa Zygmunta Baumana: Jeśli ja panu dam dolara i pan mi da dolara, to każdy z nas ma po jednym dolarze. Ale jak ja panu dam obraz (myśl) i pan mi da obraz, to każdy z nas ma po dwa obrazy. Dariusz Sas ur. 1965; poeta, początkujący pszczelarz i piekarz. W „Ricie Baum” komentuje nadesłane wiersze. Jakub Skurtys ur. 1989; student filologii polskiej na UWr, krytyk literacki; publikował w „Odrze”, „Literze”, „Pograniczach” oraz na stronach internetowych; związany z Fundacją im. T. Karpowicza i Biurem Literackim; zajmuje się głównie poezją XX wieku i literaturą najnowszą. Jan Sowa ur. 1976, materialistyczno-dialektyczny teoretyk kultury. Doktor socjologii, habilitował się z kulturoznawstwa. Autor ponad stu artykułów publikowanych w Polsce i za granicą oraz trzech książek (ostatnio Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą, 2012). Współtworzy Wolny Uniwersytet Warszawy, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Marcin Starnawski socjolog, wykładowca, redaktor pisma społecznego „Recykling Idei”. Miłosz Stelmach absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, doktorant w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Andrzej Stroka ur. 1953 w Krakowie. Uprawia malarstwo,
rysunek, grafikę użytkową, projektuje i aranżuje wystawy. Współwłaściciel Galerii Grafiki i Plakatu w Warszawie. Kilkadziesiąt wystaw indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą. Zaprojektował m.in. albumy o sztuce: Franciszek Starowieyski, Rok 1699 (współwydawca), Jan Młodożeniec (współwydawca), Waldemar Świerzy (współwydawca), dla PIW-u Casa di Stasys, dla Muzeum Narodowego w Wilanowie Madonny w zbiorach wilanowskich. Krystian Szadkowski redaktor poznańskiego pisma „Praktyka Teoretyczna”, poświęconego krytyce i teorii społecznej. Bartosz Ślosarski redaktor poznańskiego pisma „Praktyka Teoretyczna”, poświęconego krytyce i teorii społecznej. Jan Wieczorek ur. 1986; lingwista, rodowity wrocławiak związany z wrocławskim Uniwersytetem i Politechniką. Miłośnik literatury obrazkowej, zaprzedany muzyce ciężkiej lub ciekawej (najlepiej obu naraz). Stale współpracuje z miesięcznikiem „Kontrast”. Skromny i brodaty. Karolina Wycisk absolwentka performatyki i krytyki literackiej na UJ. Publikowała w „Didaskaliach”, „Notatniku Teatralnym”, na portalu TaniecPolska. Interesuje się performansem w szerokim rozumieniu tego słowa. Jacek Zachodny absolwent ASP we Wrocławiu, studiował także archeologię na UWr. Tworzy głównie instalacje multimedialne i prace wideo, ale jest rownież performerem, malarzem oraz autorem scenografii filmowych i teatralnych. Podróżnik – w swoich pracach porusza się w obszarach różnorodnych kultur i ich wzajemnych powiązań. Jacek Żebrowski ur. 1979; prozaik, krytyk. Studiował filologię polską na UMK. Współtwórca pisma „Undergrunt”. Autor opowiadań i tekstów ulotnych. Publikował w „Undergruncie”, „REDzie”, „minimalbooks”, „Innym świecie”, „A-taku”, „Akcji”, zine’ach; uczestnik Federacji Anarchistycznej, Kolektywu Autonomistów, portalu Indymedia; debiutancka nowela Dalia (2010) wydana nakładem minimalbooks.
183
Poczta Rity Książki: • Grzegorz Bazylak, Wszędzie blisko, Oddział Łódzki Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Literatów, Łódź 2013; • Piotr Billig, Archetyp mistrza, ENETEIA Wydawnictwo Psychologii i Kultury, Warszawa 2014; • Darek Foks, Rozmowy z głuchym psem, Wydawnictwo Białe Kruki Czarne Owce, Łódź 2013; • Mariusz Grzebalski, W innych okolicznościach, Wydawnictwo EMG, Kraków 2013; • Marcin Karnowski, Radek Drwęcki, Brudna forma, Bydgoska Fundacja Wolnej Myśli, Bydgoszcz 2013; • Sławomir Matusz, Licznik Geigera, Fundacja im. Jana Kochanowskiego, Sosnowiec 2013; • Krzysztof Zdunek, Wieczory popołudnia, Warszawska Firma Wydawnicza SC, Warszawa 2013. Czasopisma: • „Wakat” – 3, 4/2013 • „Odra” – 1, 2/2014 • „Lampa” – 9, 10, 11, 12/2013 • „Twórczość” – 1, 2, 3/2014 • „Kronos” – 3/2013 • „Pomosty” – 18/2013
Adres do korespondencji „Rita Baum” ul. Ruska 46A, lokal 12/13 50-079 Wrocław Redaktor naczelny, redakcja działu Osoby Marcin Czerwiński / mar czer redaktor.naczelny@ritabaum.pl Kolegium redakcyjne Piotr Czerniawski dzial.poetycki@ritabaum.pl Andrzej Ficowski dzial.teatralny@ritabaum.pl Agnieszka Kłos dzial.kulturalny@ritabaum.pl Ewa Miszczuk dzial.spoleczny@ritabaum.pl Paweł Piotrowicz dzial.muzyczny@ritabaum.pl Redakcja działu Proza Andrzej Ficowski, Paweł Piotrowicz dzial.prozy@ritabaum.pl Redakcja działu Recenzje Paweł Kaczmarski, Marta Koronkiewicz m.e.koronkiewicz@gmail.com Współpraca Tomasz Bohajedyn, Barbara Kuchta, Marcin Maziej, Jerzy Olek, Małgorzata Radkiewicz, Dariusz Sas, Joanna Winsyk
Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów. Poglądy wyrażane w artykułach zamieszczanych w czasopiśmie nie są poglądami redakcji. Wydawca Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Rita Baum”
Projekt dofinansowany przez Miasto Wrocław www.wroclaw.pl
Zrealizowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Program: Wydarzenia artystyczne Priorytet 5 – Czasopisma
Projekt okładek Dariusz Orwat Opracowanie graficzne działu Osoby Marta Niedbał, ancymon.com Opracowanie graficzne spisu treści, layout, skład komputerowy JuRita Gielzak Redakcja merytoryczna i techniczna Łukasz Plata Korekta Alicja Kobel
ISSN 1429-852X
Nakład 700 egz. Druk Drukarnia Anex Ewa Galińska-Postawka 54-530 Wrocław ul. Jerzmanowska 99
NIE MA WOLNEJ EUROPY BEZ WOLNEJ UKRAINY. czervo01
ritabaum.pl
Takie nic, Takie nic, Ă ƚLJůĞ ŵŽǏĞ͘ Ă ƚLJůĞ ŵŽǏĞ͘ Takie nic, Podeprzyj Podeprzyj Ă ƚLJůĞ ŵŽǏĞ͘ ŬƵůƚƵƌħ͊ ŬƵůƚƵƌħ͊
% 1 1%
Podeprzyj ŬƵůƚƵƌħ͊
1% ^ƚŽǁĂƌnjLJƐnjĞŶŝĞ <ƵůƚƵƌĂůŶŽͲ ƌƚLJƐƚLJĐnjŶĞ ͣZŝƚĂ ĂƵŵ͟ ^ƚŽǁĂƌnjLJƐnjĞŶŝĞ <ƵůƚƵƌĂůŶŽͲ ƌƚLJƐƚLJĐnjŶĞ ͣZŝƚĂ ĂƵŵ͟ nr konta 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 nr konta 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 nr KRS 0000252165 nr KRS 0000252165 ISSN 1429-852X
^ƚŽǁĂƌnjLJƐnjĞŶŝĞ <ƵůƚƵƌĂůŶŽͲ ƌƚLJƐƚLJĐnjŶĞ ͣZŝƚĂ ĂƵŵ͟ nr konta 67 1030 0019 0109 8530 0042 4747 9 771429 852006 28 nr KRS 0000252165