okladka.indd
1
2004-08-20, 11:17
okladka.indd
2
2004-08-20, 11:17
‹‹‹ kaligrafia Mu i ú, wykonana przez Akirę Komoto, jako działanie wobec obrazu Jana Berdyszaka Alterum tantum, w jego pracowni w Poznaniu (1980). Na okładce posążek Buddy – źródło: http://www.buddyzmwprost.com.pl/sztuka/galery3/zdjecia.php?zm=6&id=1
1 Dobry sklad Ostatni.indd
1
2004-08-20, 15:14
STEPHEN BATCHELOR
Agnostycyzm Pustka
7
5
BUDDYZM
z angielskiego przełożył Michał Fostowicz
9
Nie sposób uciec od życia
Rozmowa z japońskim nauczycielem zen, roshim KOSHO UCHIYAMĄ z japońskiego na angielski tłumaczył Daitsu Tom Wright / z ang. przełożył Jacek Majewski
Słowa zachęty dla praktykujących w Polsce. Druga rozmowa z roshim KOSHO UCHIYAMĄ
14
z japońskiego na angielski tłumaczył Daitsu Tom Wright / z ang. przełożyła Renata M. Niemierowska
KOSHO UCHIYAMA
Drogowskazy do wioski Buddy na Górze Głębokiego Życia Tada Ogamu – Tylko święcenie z ang. przełożył Jacek Majewski
MICHAŁ FOSTOWICZ
21
20
22 Rozmowa z MAŁGORZATĄ BRAUNEK 25 Nauki zen Bezdomnego Kodo [fragment] 28 O uważności 28 30 Ścieżka 30 O jedności Wschodu i Zachodu
Budda pytany o Boga milczał KOSHO UCHIYAMA WALPOLA SRI RAHULA BUDDA o uważności TSUN BA JE GOM
z angielskiego przełożył Michał Fostowicz
STEPHEN BATCHELOR
Wiara w zwątpienie
31
z angielskiego tłumaczył Michał Fostowicz
RENATA LIZUREJ
Gar jako ścieżka ku demokracji. O ustroju społecznym buddyzmu
35
tybetańskiego DONALD S. LOPEZ
Madhyamika spotyka nowoczesność. O Gendunie Chopelu z ang. tłumaczył Marcin R. Odelski
JAROSŁAW KOTAS
Wprowadzenie do fragmentu przekazu Śang-Śung Nin Dziu w tradycji Jungdrung Bon
41
Nauki Tapihritsy udzielone Gyerpungpie
GARY SNYDER
46
50
Trzonki siekier
POEZJA
Wszedłem do baru „Pod Swawolnym Bykiem” z ang. tłumaczył Zygmunt Krukowski
RENATA M. NIEMIEROWSKA
Nic
52
Hologram EDWARD PASEWICZ
[fragment]
Małe liturgie
54
Strofy żalu
56
Wiersz osobisty Mała medytacja
55
57 58
Wiersz dla Tymona Haszka
59
Żnińska Fabryka Marków Osobowych No to jadę do Singapuru… Wiersz dla Tseczu Rinpocze Wiersz ze snu MLB
51
53
Pokoiki do wygaśnięcia
64
62 63
61
2 Dobry sklad Ostatni.indd
37
2
2004-08-20, 15:14
65
Deklaracja niepozorności MARIUSZ GRZEBALSKI
Nie czytaj dziś Hölderlina; Zombie
67
Z kraju i ze świata; Ogórki EWA SONNENBERG
68
Pisane na piasku
66 72
Ile płatków liczy kwiat kwitnącej jabłoni?
77
KATARZYNA WŁODARSKA
Sarayashiki
ROBERTO CALASSO
Sztuka jako dziedzictwo starożytnego Egiptu z ang. tłumaczyła Katarzyna Kobos
JORIS-KARL HUYSMANS
79
81
O nadnaturalnym realizmie
DEKADENCJA
z francuskiego przełożył Krzysztof Matuszewski
86
KRZYSZTOF JÓŹWIAK
Samotność, czyli życie społeczne na wspak
LECH BUKOWSKI
Szkielet i śmierć rozkoszy
ANNA WÓJCIK
Oscar Wilde, czułe oblicze dandyzmu
GRZEGORZ KRAJEWSKI
Humbug czy ewangelia? O Nietocie Tadeusza Micińskiego
89
KATARZYNA EWA ZDANOWICZ Rh –; Tomb Raider; kurz i blask
102
rozkaz; złanocka AGATA DRZAZGA
96
101
99 POEZJA
103 104 105
kosmologia przypadku; cykle prowincje; stany udzielone trofea klątwy magnetyty
106
IRENEUSZ ZIÓŁKOWSKI
Zdrapka
JERZY FRANCZAK
Kadzidło i mirra (fragment)
ADAM WIEDEMANN
Przygody (3): W Szwajcarii
ADAM PLUSZKA
Wiem (fragment)
IN SPE
115
IWONA GRODŹ
To, co nieuchwytne
112
Kilka słów o reżyserze Jeanie Vigo i filmie Atalanta
116
SZTUKA
MAŁGORZATA RADKIEWICZ
Kobiece Berlinale 2004. Kino kobiet w przeglądzie konkursowym
AGNIESZKA KŁOS
Wątpliwości na temat Goldin
Artystyczne grzebanie
Rozmowa z
SANDRA SZCZEPAŃSKA
Domyślam się
134
Naręcza cyprysów MONIKA MOSTOWIK
brudy
124
EWĄ SZCZYREK I KAROLINĄ KOWALSKĄ
Granice sztuk współczesnych
138
136
135
139 140
nie ma takiego numeru pięćset czterdzieści
3 Dobry sklad Ostatni.indd
PROZA
107 109
3
2004-08-20, 15:14
120
128 PROZA
141 Musisz jeść 143 To tylko wiatr 144 japonki
ANNA ELŻBIETA KAMIENIECKA
Ha. Formuła pisma niecierpliwego.
Rozmowa z
PIOTREM MARECKIM,
145 149
szefem i twórcą krakowskiego czasopisma „Ha!art”
Będzie tak, jak zrobimy.
Rozmowa z
SAS
JANKIEM SOWĄ,
redaktorem „Ha!artu”
Czerwona zapalniczka albo mimesis
152
Człowiek podziemia; O tym, jak człowiek podziemny
153
rozmawiał z rybą
Wygląda na to, że nic tu po nich
155
155
PIOTR PASCHKE
Akcesoria
JUREK STARZYŃSKI
Z dziennika niecodziennego (8)
JACEK KAROLAK
Lampka; Lot nr 47
MARIUSZ CEZARY KOSMALA
Fotografia na fortepian nr 3; Rondo – scherzo op. 29 nr 3
159 W tonacji c-mol 160
157
162
Pieśń op. 27 nr 5
161
MEDIA, TECHNOLOGIA, MUZYKA
163
ROMAN BROMBOSZCZ
Medium, homonimia i poetyka psychodeliczna
MARCIN PUSZKAREWICZ
Technologia zwierciadłem materii? Buddyzm wobec nauki
TOMASZ MISIAK
radio-aktywność
PAWEŁ GZYL
Made In Detroit. O narodzinach amerykańskiego techno
Wolna wola to ściema
Rozmowa z
JERZY FRANCZAK
Pulp rock
ANNA E. KAMIENIECKA
Nic do nas nie należy
171
KASIĄ NOSOWSKĄ,
181
wokalistką i frontmanką
178
167 175
181 MIASTO, MASZYNA
AGATA ROGOŚ
Miasto w mieście? O nowej przestrzeni sztuki w Gdańsku
KATARZYNA RUCHEL-STOCKMANS Powstanie i upadek kultury tytoniu
186 Pizza z Michelem 188 Niebo nad Moskwą 190 Łomotnicy do łomo 191 Głowa na głowie 192 Potwory miłości 193
NATALIA BUDZAN
Be jak Belgrad
BARBARA KUCHTA AGNIESZKA KŁOS MAR CZER AGNIESZKA KŁOS Biogramy
183
194
198 Sprostowania; Poczta; Stopa 200 Opisy ilustracji buddyjskich 13, 29 Imprezy; Info; Konkursy
4 Dobry sklad Ostatni.indd
4
2004-08-20, 15:14
182
Międzynarodowy Festiwal Opowiadania 21-23 października br. Wrocław i Jagniątków (k. Jeleniej Góry) Organizatorzy: Miasto Wrocław, Uniwersytet Wrocławski
Program festiwalu Czwartek, 21 października godz. 10.00-13.00 – inauguracja w Auli Leopoldinie (UWr.): • przedstawienie pisarzy uczestniczących w festiwalu; • ogłoszenie wyników trwającego od wiosny konkursu dla studentów Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Wrocławskiego na przekład opowiadań z języków: angielskiego, chorwackiego, francuskiego, niemieckiego, niderlandzkiego i ukraińskiego; • dyskusja panelowa pisarzy. godz. 15.30 – Wydział Filologiczny UWr., sala im. W. Nehringa: • dyskusja panelowa badaczy literatury i tłumaczy. godz. 19.00-23.00 – sala Teatru Polskiego na Dworcu Świebodzkim: • pierwszy wieczorny „maraton” opowiadań – pisarze czytają własne utwory. Piątek, 22 października przed i po południu – otwarte spotkania warsztatowe pisarzy z publicznością głównie studencką, organizowane przez poszczególne instytuty (miejsca różne). godz. 19.00-23.00 – sala Teatru Polskiego na Dworcu Świebodzkim: drugi wieczorny „maraton” opowiadań – pisarze czytają własne utwory. Sobota, 23 października festiwal będzie gościł w Domu Gerharta Hauptmanna w Jagniątkowie koło Jeleniej Góry. Prezentowane podczas festiwalu teksty, fragmenty dyskusji i inne materiały ukażą się w najbliższym numerze czasopisma „Rita Baum”.
Festiwal.indd
1
„Kto wie, czy cała literatura nie zaczęła się od jakiegoś praopowiadania – jednowątkowej mitologicznej narracji, fantastycznej baśni albo po prostu opowieści o tym, co wydarzyło się przedwczoraj sąsiadowi. Od spontanicznego snucia historii do opowiadania jako gatunku literackiego minęło jednak wiele czasu. [...] Opowiadanie jest zapewne najbardziej naturalną formą snucia opowieści, formą poręczną, o idealnym rozmiarze. [...] Opowiadanie będzie gatunkiem przyszłości, jestem tego pewna. Nasze postrzeganie rzeczywistości rozbiło się i sfragmentaryzowało; przestymulowani, szybko zaczynamy się nudzić. Percepcyjnie być może jesteśmy podobni dziś do owadów – widzimy wszystko w małych kawałkach, w puzzlach i tylko nieliczni mają odwagę i czas, żeby próbować złożyć to w całość. [...] Jesienią I Międzynarodowy Festiwal Opowiadania odbędzie się we Wrocławiu. Jest pomyślany jako ludzkie i przyjazne święto literatury.”
Olga Tokarczuk
pomysłodawczyni festiwalu Udział w festiwalu wezmą pisarze z ośmiu krajów: Colette Nys-Mazure (Belgia), Zoran Ferić (Chorwacja), Rashid Novaire (Holandia), Claire Keegan (Irlandia), Tanja Dueckers i Judith Kuckart (Niemcy), Jurij Wynnyczuk (Ukraina), Kate Griffin (Wielka Brytania), Natasza Goerke, Paweł Huelle, Zbigniew Kruszyński, Tomasz Małyszek i Olga Tokarczuk (Polska).
Biuro Organizacyjne: Wydział Filologiczny Uniwersytetu Wrocławskiego, Plac Nankiera 15, 50-140 Wrocław e-mail: festival.short.story@uni.wroc.pl
2004-08-31, 12:38
Kolorowe strony.indd
20
2004-08-20, 12:15
Agnostycyzm STEPHEN BATCHELOR
Wyobraź sobie, Malunkyaputto, że pewien człowiek ugodzony został zatrutą strzałą, przeto jego przyjaciele i krewni wołają biegłego lekarza. Jeśliby teraz ów pacjent powiedział: „nie pozwolę opatrzyć swej rany, póki się nie dowiem, kim jest człowiek, który mnie postrzelił – czy jakiś kszatrija, czy bramin, czy też wajśja, a może śudra”, albo jeśli by powiedział: „nie pozwolę opatrzyć swej rany, póki się nie dowiem, jak nazywa się człowiek, który mnie postrzelił, z jakiej jest rodziny, i czy jest wysoki, czy niski, czy może średniego wzrostu, i jak wygląda broń, którą mnie ranił” – to jak cała ta rzecz by się skończyła? – Ten ranny człowiek by umarł. Podobnie, Malunkyaputto, jeśli ktoś powie: „Nie będę prowadził szlachetnego życia, zalecanego przez Buddę, dopóki nie oświadczy mi on, czy świat jest wieczny, czy czasowy, skończony czy nieskończony; czy dusza jest tym samym, czy czymś różnym od ciała; czy człowiek przebudzony żyje nadal, czy nie żyje po swej śmierci”. To wszystko pozostanie nadal niewyjaśnione przez Buddę, podczas kiedy ta osoba umrze. Budda
Jeśli wybierzesz się do Azji i odwiedzisz wat (Tajlandia) albo gompę (Tybet), znajdziesz się wówczas w miejscu przypominającym opactwo, kościół lub katedrę, prowadzonym przez ludzi wyglądających na mnichów lub kapłanów; ukażą się obrazy podobne do ikon, umieszczone w niszach podobnych do kaplic i otaczanych czcią przez ludzi wyglądających na pełnych oddania wyznawców. Od jednego z ludzi, którzy przypominają mnichów, dowiesz się, że jego sposób pojmowania świata zdaje się systemem wierzeń objawionych w zamierzchłych czasach przez kogoś, kto czczony jest jak bóg, a po jego śmierci pewne święte jednostki dokonały interpretacji tych objawień w sposób przypominający teologię. Następnie pojawiły się schizmy i reformy oraz powstały instytucje przypominające kościoły. Buddyzm, jak się wydaje, jest więc religią. Czy aby na pewno?
i koniec wszechświata, tożsamość i różnicę ciała i duszy, o sposób istnienia duszy po śmierci), trwał w milczeniu. Powiedział, że dharmę przenika jeden tylko smak – jest to smak wolności. Nie zapewniał o wyjątkowości ani świętości i nie uciekał się do terminu, który tłumaczymy jako „Bóg”. Gautama zalecał, by obierać pośredni sposób życia pomiędzy pobłażaniem sobie a ascezą. Siebie opisywał jako nauczyciela przystępnego, nieposiadającego żadnej zarezerwowanej dla elity ezoterycznej nauki. Przed swoją śmiercią odmówił wyznaczenia następcy, twierdząc, że każdy powinien być sam odpowiedzialny za swoją wolność. Praktyka dharmy powinna wystarczać jako przewodnik. Ten egzystencjalny, wyzwalający i terapeutyczny agnostycyzm został wyartykułowany w języku czasu i miejsca, w którym żył Gautama, czyli dynamicznej kultury dorzecza Gangesu w VI wieku p.n.e. Będąc radykalnym krytykiem wielu głęboko zakorzenionych przeświadczeń swego czasu, jednocześnie sam był jego wytworem. Reguły życia, które jak przewidywał, będą trwały długo po jego śmierci, były odzwierciedleniem symboli, metafor, imaginarium tamtego świata.
* Kiedy Buddę zapytano o to, co czynił, odpowiedział, że uczył „cierpienia i wstrzymania cierpienia”. Kiedy pytano go o metafizykę (narodziny
5 Dobry sklad Ostatni.indd
5
2004-08-20, 15:14
ze współczesną kulturą agnostyczną. W istocie bowiem dharma ma więcej wspólnego z bezbożną świeckością niż z bastionami religii. Agnostycyzm może służyć jako bardziej owocna, wspólna podstawa do dialogu, a nie, na przykład, męczące usiłowanie, by przydać Buddzie znaczenie Allacha.
Elementy religijności, takie jak kult osoby Buddy, bezkrytyczna akceptacja jego nauk, niewątpliwie stały się faktem w pierwszych wspólnotach, jakie się wokół niego uformowały. Nawet jeśli pięćset lat po jego śmierci wyznawcy oparli się pokusie przedstawiania go jako niby-boskiej postaci, okazjonalnie jednak tak czynili. Kiedy dharma została wyparta przez inne systemy myślenia w swej ojczyźnie i rozprzestrzeniła się w cudzoziemskich kulturach, takich jak Chiny, idee, które stanowiły część indyjskiego światopoglądu VI wieku p.n.e., zaczęły przybierać dogmatyczne formy. Już nieco wcześniej zaczęło się bowiem wydawać, że buddyści powinni utrzymywać (i bronić) opinii na temat narodzin i końca wszechświata, powinni wiedzieć, czy ciało i umysł są tożsame, czy różne, i jakie jest istnienie Buddy po śmierci.
* Siła zawarta w pojęciu agnostycyzmu została zagubiona. Słowo to przybrało znaczenie niewyrażania opinii w kwestiach życia i śmierci, mówienia „nie wiem”, i zazwyczaj znaczy „nie chcę wiedzieć”. Sprzymierzone (i mylone) z ateizmem, stało się częścią postawy, która legitymizuje rozpasany konsumeryzm i bezrefleksyjny konformizm forowany przez mass media. Dla T.H. Huxleya, który ukuł ten termin w roku 1869, agnostycyzm był równie zobowiązujący jak każda moralna, filozoficzna czy religijna wiara. Ale w odróżnieniu od wiary widział go jako metodę stosowaną przez „rygorystyczne przyjęcie prostej zasady”. Zasadę tę wyraził pozytywnie w następujący sposób: „kieruj się rozumem tak dalece, dokąd cię on prowadzi”, a negatywnie: „nie usiłuj przedstawić jako pewnych wniosków, które nie dają się unaocznić”. Ta zasada była kontynuowana w tradycji zachodniej od Sokratesa, poprzez reformację i oświecenie, aż do współczesnej nauki. Huxley nazywał ją „agnostyczną wiarą”. Na początku i po pierwsze Budda uczył metody (zwanej praktyką dharmy), a nie jakiegokolwiek „izmu”. Dharma nie jest czymś, w co się wierzy, lecz tym, co się czyni. Budda nie objawiał ezoterycznych prawd i faktów dotyczących rzeczywistości, w które decydujemy się wierzyć lub nie. Skłaniał jedynie ludzi do tego, by zrozumieli naturę cierpienia, by przestali je tworzyć, by je doprowadzili do zaniku i kultywowali właściwy sposób życia. Budda kierował się rozumem tak dalece, jak było to możliwe, i nie usiłował twierdzić, że prawdziwe jest to, czego nie sposób unaocznić. Praktyka dharmy stała się w dużym stopniu wiarą tak samo, jak metoda naukowa została zdegradowana do postaci „scjentyzmu”.
* Historycznie buddyzm zaczynał tracić swój agnostyczny charakter, kiedy stawał się zinstytucjonalizowaną religią (tzn. objawionym systemem wierzeń obowiązujących w każdym czasie, kontrolowanym przez elitarną grupę kapłanów). Z czasem ten proces został podważony, a nawet odwrócony (przypomnieć by należało ikonoklastycznych, tantrycznych mędrców Indii, wczesnych mistrzów zen w Chinach, ekscentrycznych joginów w Tybecie, leśnych mnichów Birmy i Tajlandii). Lecz w tradycyjnych społeczeństwach azjatyckich proces taki nigdy nie trwał zbyt długo. Siła zorganizowanej religii udzielająca moralnego autorytetu warstwom uprzywilejowanym szybko uśmierzała gwałtowne potrzeby religijne poddanych, potwierdzając zarazem swoją pozycję, zazwyczaj włączając rewolucyjne idee do kanonu przeformułowanej ortodoksji. W konsekwencji, kiedy dharma emigruje na Zachód, traktowana jest jako religia – aczkolwiek „wschodnia”. Sam termin „buddyzm” (ukuty przez zachodnich naukowców) wzmacnia ideę, że jest to wyznanie pośród innych wyznań. Szczególnie chrześcijanie próbują nawiązać kontakt z buddyjskimi braćmi, traktując to jako część szerszego programu stworzenia przymierza z wierzącymi przeciw pustoszącemu napływowi ateistycznej świeckości. Na ekumenicznych spotkaniach buddyści wciągani są do prezentacji swoich zapatrywań na różne tematy: od broni nuklearnej do kapłaństwa kobiet, następnie prosi się ich, by „buczeli” tybetańskie śpiewy podczas przerwy w wieczornych modłach. Takie przekształcenie buddyzmu w religię zaciemnia i wypacza możliwość spotkania dharmy
* Tak jak współczesny agnostycyzm utracił swoje pozytywne przeświadczenie i popadł w sceptycyzm, tak też buddyzm traci swoje krytyczne ostrze i popada w religijność. Ale w tym zagubieniu rysuje się również droga powrotna. Spotykając współczesną kulturę, dharma może odzyskać swój agnostyczny imperatyw, natomiast świecki agnostycyzm ma szansę odzyskać swoją duszę. Tłumaczył Michał Fostowicz
6 Dobry sklad Ostatni.indd
6
2004-08-20, 15:14
Pustka STEPHEN BATCHELOR
Niezrodzona pustka wychodzi poza krańcowości bycia i niebycia. Jest to zarówno centrum, jak i środkowa ścieżka. Pustka to szlak, którym skoncentrowana osoba kroczy. Tsongkhapa
nikt jej nie zdepcze, któregoś poranka wykrzykniesz: „Patrz! Żonkile wzeszły”. Lecz czy pąki znikły, a w ich miejsce pojawiły się kwiaty? To taki sam problem: w chwili gdy pąk nie jest bardziej żonkilem niż żonkil pąkiem, w jakiś sposób pąk staje się żonkilem. Linia podziału między pąkiem a kwiatem jest wygodnym, konceptualnym i językowym rozróżnieniem, jakiego nie ma w naturze. W takim sensie pióra kulkowe, banany, deszcz, słyszenie, krzesła, pośladki nie mają początku ani końca. Nigdzie się nie zaczynają ani nie kończą. Nigdy się nie rodzą i nie umierają. Wyłaniają się z matrycy okoliczności, by stać się częścią innej matrycy okoliczności, z której jeszcze coś innego się wyłoni.
Weź do ręki pióro kulkowe. Zdejmij zakrętkę i zastanów się: czy to ciągle pióro? Tak, oczywiście, chociaż pozbawione zakrętki. Rozkręć górną część obudowy, usuń wkład z atramentem i skręć ponownie. Czy teraz jest to pióro? Oczywiście, w pewnym sensie. A czy wkład jest piórem? Nie, to tylko wkład, choć może funkcjonować jak pióro, w przeciwieństwie do pustej obudowy. Rozdziel dwie części obudowy. Czy nadal jest to pióro? Zdecydowanie nie, w żaden sposób. Co staje się zatem z przedmiotem rozmontowywanym? Kiedy części przestają lub zaczynają być piórem? Kiedy banan, którego jesz, przestaje być bananem? Kiedy gruda gliny na kole garncarskim zaczyna być naczyniem? Pojęcia i nazwy stwarzają sugestię, że istnieją przedmioty, których każda cząstka jest określona tak jak i one. Pióra, banany, naczynia są to oczywiście natychmiast, same przez się, rozpoznawalne przedmioty. Lecz jeśli zaczniesz trochę dokładniej je badać, wówczas pewność zaczyna się chwiać. Przedmioty nie są tak wyraźnie określone, jak się wydaje. Nie są ani określone, ani oddzielone od innych jakimiś wyraźnymi liniami. Linie narysowane są w umyśle. Nie ma linii w naturze. Usiądź na krześle, zamknij oczy i wsłuchaj się uważnie w padający na zewnątrz deszcz. Gdzie kończy się dźwięk deszczu, a zaczyna twoje słyszenie? I podobnie, gdzie kończy się twoje siedzenie, a zaczyna krzesło? Konceptualnie dźwięk deszczu różni się od mojego słyszenia, jak i moje pośladki od krzesła, ale w doświadczeniu rozróżnienie takie nie jest możliwe. Deszcz rozpływa się w słyszeniu; siedzenie roztapia się w krześle. Weźmy cebulkę żonkila, zakopaną przez całą zimę w ziemi. Kiedy robi się ciepło, zaczyna ona kiełkować. Jeśli jest wystarczająco dużo deszczu i jeśli
* W codziennym doświadczeniu jedna rzecz prowadzi ku innej. Będąc zdenerwowany tym, co S. mi powiedział, chciałbym go uderzyć. Albo wyobrażam sobie, że w dzbanku ukryty jest wąż, i cierpnie mi skóra ze strachu. Wszystko, co się zdarza, wyłania się z tego, co było poprzednio. Wszystko, co teraz robimy, tworzy warunki dla tego, co stanie się możliwe później. Możemy mówić o warunkach i konsekwencjach jak o konkretnych przedmiotach, lecz jeśli spojrzymy bliżej, ukazują się nam jako procesy nieposiadające niezależnego istnienia. Dolegliwość złośliwego docinka, którego wspomnienie nie daje mi spokoju przez wiele dni, była jedynie krótkim momentem wyrwanym ze strumienia zdarzeń. A jednak tkwi on przed oczami umysłu jako coś istotnie realnego i osobnego. Ten zwyczaj izolowania rzeczy prowadzi nas do świata, w którym przedziały pomiędzy nimi stają się absolutne. (...)
7 Dobry sklad Ostatni.indd
7
2004-08-20, 15:14
„Absolut”, „Prawda”, a nawet „Bóg”. Pojęcie pustki staje się więc ofiarą umysłowego nawyku, który miało podważyć.
„Pustka – jak powiedział w 1937 roku tybetański filozof Tsongkhapa – jest szlakiem, którym skoncentrowana osoba kroczy”. Słowo, którego używa on na oznaczenie szlaku, brzmi shul. Termin ten jest definiowany jako wrażenie, ślad po czymś, co go pozostawiło – na przykład odcisk stopy. W innym kontekście shul jest używane, by opisać zabliźnioną jamę w ziemi, gdzie kiedyś stał dom, koryto wyżłobione w skale, gdzie płynęła rzeka, wygniecione miejsce w trawie, gdzie jakieś zwierzę spało poprzedniej nocy. Wszystko to jest shul: wrażenie pozostawione przez coś, co zwykło być w tym miejscu. Ścieżka to shul, ponieważ stanowi ona odbicie na ziemi regularnie kroczących stóp, oczyszczone z przeszkód i utrzymywane dla wspólnego pożytku. Jako shul pustka może być porównana do takiego wrażenia czegoś, co zwykło tu być. W takim wypadku jest to wrażenie tworzone przez karby, dziury, znaki i blizny pozostawione przez turbulencje egoistycznego pragnienia. Kiedy ustaje ekscytacja, możemy doświadczyć stanu równowagi, ulgi i swobody. Aby poznać pustkę, nie wystarczy przyswojenie samego pojęcia. To rozpoznanie jest raczej jak nagłe natknięcie się na polanę w lesie, gdzie niespodziewanie możemy poruszać się i widzieć z całkowitą swobodą. Doświadczyć pustki to jak doznać szokującego braku tego, czym się jest zazwyczaj, i tej realności, do której się przywykło. Może to trwać jedynie moment, zanim życiowe nawyki powrócą i znów nas pochwycą. Lecz w takim krótkim momencie doświadczamy siebie i świata w otwartej, nieuzbrojonej przestrzeni. Tego rodzaju spokojna, wolna i wrażliwa przestrzeń jest samym centrum praktyki dharmy. Jest ona bezpośrednia, bliska, dynamiczna. Jest to ścieżka, szlak. Obdarza bliskością niewidzialnego punktu, w którym linie naszego życia się zbiegają. Umożliwia niezakłócone podążanie. Upewnia nas, że nie jesteśmy sami: stajemy się dłużnikami tych, którzy kroczyli tędy przed nami, i czujemy się odpowiedzialni za tych, którzy przyjdą.
* Pustka pozbawiona jest wewnętrznego istnienia, podobnie jak garnek, banan czy żonkil. W takim sensie jak nie ma garnków, bananów czy żonkili, nie istnieje również pustka. Nie jest ona zaprzeczeniem egzystencji tych rzeczy, opisuje tylko, jak możemy postrzec, że są one pozbawione wewnętrznego, oddzielonego istnienia. Pustka nie jest oddzielona od świata potocznych doświadczeń; ma ona sens jedynie w kontekście lepienia garnków, jedzenia bananów, wzrastania żonkili. Życie ześrodkowane w świadomości pustki jest po prostu właściwym sposobem bycia w tej zmiennej, zaskakującej, bolesnej i radosnej, frustrującej i uporczywie nieprzejrzystej realności. Pustka jest centralną ścieżką, która nie prowadzi poza tę realność, lecz wprost do jej serca. Jest więc szlakiem, którym kroczy skoncentrowana jednostka. My sami również jesteśmy wrażeniem pozostawianym przez coś, co zwykło tu być. Zostaliśmy stworzeni, wymodelowani przez oszałamiającą matrycę okoliczności, które nas poprzedziły. Od kodu DNA pochodzącego od rodziców, poprzez paliwo setek miliardów neuronów w naszym mózgu, do historycznych uwarunkowań dwudziestego wieku – aż po wykształcenie i wychowanie, jakie otrzymaliśmy, i po wszystkie doświadczenia, jakie mieliśmy kiedykolwiek, i wybory, jakich dokonaliśmy: to wszystko przyczyniło się do ukształtowania unikatowej trajektorii przebiegającej przez obecną chwilę. To, co jest tu i teraz, stanowi niepowtarzalne wrażenie powodowane przez to wszystko, co zwiemy ja. Jakkolwiek żywy i zaskakujący może być ten obraz, stanowi on jedynie wrażenie czegoś, co istnieje niezależnie od tego, co je formuje. Czy nie jesteśmy więc opowieścią, którą nieustannie powtarzamy, publikujemy, cenzurujemy i upiększamy w naszych głowach? Nasze ja nie jest takie jak bohaterowie filmów akcji, którzy pozostają nieporuszeni przez fale namiętności i knute wokół nich intrygi, od początku do końca. Jaźń bardziej jest spokrewniona ze złożoną i niepewną naturą charakterów, które wyłaniają się, rozwijają i cierpią, poprzez kolejne strony powieści. Nie ma w nas nic, co przypominałoby trwałą rzecz. Jesteśmy raczej rozwijającą się narracją. Kiedy stajemy się świadomi tego wszystkiego, zaczynamy przyjmować większą odpowiedzialność za przebieg naszego życia. Zamiast lgnąć do nawykowych zachowań i rutyny jako ochrony naszego poczucia ja, zdobywamy wolność tworzenia siebie samych. Zamiast być oczarowani przez wrażenia, zaczynamy je wytwarzać. Zamiast brać siebie tak poważnie, odkrywamy ironiczną grę fabuły, która nigdy jeszcze dotąd nie została dokładnie opowiedziana.
* „Pustka” to kłopotliwy termin. Chociaż użyty jako rzeczownik abstrakcyjny, nie oznacza w żaden sposób abstrakcyjnego przedmiotu ani stanu. Nie oznacza on czegoś, co „realizujemy” w momencie mistycznego wglądu, wdzierając się do transcendentnej, ukrytej realności, choć w tajemniczy sposób podtrzymującej świat empiryczny. Rzeczy nie „wynikają” z pustki i nie „rozpuszczają” się w niej na powrót, jakby były rodzajem bezforemnego kosmicznego tworzywa. To są tylko sposoby posługiwania się tym terminem jako metaforą religijnego pocieszenia. „Pustka” to termin całkowicie nieapetyczny, używany właśnie do odcięcia tęsknot za takim rodzajem pocieszenia. Jednak, o ironio, jest ona przyzywana często w służbie takich tęsknot. Śunyata (pustka) oddawana jest w angielskim jako „the Void” przez tłumaczy, którzy nie zauważają faktu, że termin ten nie jest ani poprzedzony przez rodzajnik określony, ani też honorowany dużą literą, gdyż obu tych rzeczy nie ma w klasycznych językach azjatyckich. Stąd już tylko mały skok, by móc zrównać pustkę z takimi metafizycznymi pojęciami, jak
Tłumaczył Michał Fostowicz Fragmenty Agnostycyzm i Pustka pochodzą z książki Stephena Batchelora pt. Buddhism without Beliefs. A Contemporary Guide to Awekening , New York 1997.
8 Dobry sklad Ostatni.indd
8
Nyogen Nowak, Bodhidharma i ptak
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
1
2004-08-20, 12:03
Kolorowe strony.indd
2
2004-08-20, 12:03
Nie sposób uciec od życia R O Z M O W A Z R O S H I M KO S H O U C H I YA M Ą , JAPOŃSKIM NAUCZ YCIELEM ZEN
RU: Nie, obecnie wielu ludzi nie rozumie nawet tego. Pojmują swoje życie tylko w kategoriach porównywania się z innymi na płaszczyźnie społecznej i po prostu się popisują. Wpadają w pułapkę polegającą na życiu ponad stan, na zaciąganiu pożyczek przewyższających zarobki. Wpadają w niewolę swoich okoliczności życiowych i nie przychodzi im do głowy, by spojrzeć uważnie na ogólny kierunek, w jakim zmierza ich życie. Jest to nic innego, jak wystawny styl życia, ale samo życie jest zubożone. Jeśli chodzi o mnie, to bez wątpienia mój styl życia naznaczony jest ubóstwem, ale moje życie zawsze było bogate. Przyjąłem święcenia kapłańskie w roku 1941, w wieku 29 lat. Przez większość swojego późniejszego życia wędrowałem z miejsca na miejsce, żyjąc z takuhatsu [jałmużny mnisiej] i uprawiając zazen. W ciągu tego okresu tylko przez 10 lat byłem opatem Antaiji w Kioto, ale poza tym stosowałem dietę złożoną z brązowego ryżu i yakimiso [przetworów jedzonych z ryżem – przyp. tłum.]. Przypuszczam, że większość ludzi w naszym społeczeństwie uznałaby mój poziom życia za ledwo przekraczający minimum życiowe, choć ja sam nigdy się tym nie przejmowałem ani nie uważałem za konieczne podlizywać się innym w nadziei na jakieś korzyści.
Sarai: Nie ma pan tutaj telefonu, prawda? Roshi Uchiyama: Rzeczywiście. Dlatego miał pan takie trudności w skontaktowaniu się ze mną. S: Czy nie jest to dla pana dość uciążliwe? RU: O nie, wcale nie. Przeprowadziłem się tu z Uji w roku 1978, ale przedtem mieszkałem przez prawie czterdzieści lat bez prądu, gazu, a nawet bieżącej wody! Od dawna byłem więc przyzwyczajony do tego, co większość ludzi nazwałaby „niewygodą”. Obserwując dzisiejsze [japońskie] społeczeństwo, nasycone do granic możliwości telefonami, telewizorami i gazetami – czyli wszelkiego rodzaju mediami – oraz ludzi, którzy miotają się wkoło, chcąc tego, tamtego i jeszcze czegoś, trudno oprzeć się wrażeniu, że ludzka chciwość nie ma granic. Przypomina mi to o przypadku Ogaki. S: Ogaki? RU: Tak. Mieszkałem w Ogaki [w prefekturze Gifu – przyp. tłum.] przez dwa lata – od roku 1976 do chwili przeprowadzenia się tutaj. Ogaki słynie z kuzumochi [ciasta przypominającego pudding, zrobionego z mąki amaranty – przyp. tłum.]. Aby otrzymać dobre kuzumochi, trzeba użyć czystej wody, a Ogaki znane było ze źródeł wody pierwszorzędnej jakości. Jakość tamtejszej wody gruntowej była tak znakomita, że ojcowie miasta postanowili wybudować tam fabrykę. Jak pan myśli, jaki był tego rezultat? Fabryka zużywała tyle wody, że jej zasoby wyczerpały się! Dążąc do zysku, wykazali się taką chciwością, że zniszczyli swoje zasoby naturalne, kurę znoszącą złote jajka. Nadmiernym pragnieniom nie można pozwolić wymknąć się spod kontroli.
S: Odżywiał się pan tylko brązowym ryżem i yakimiso?! RU: Nadal tak żyję. Moje jedyne codzienne ćwiczenia fizyczne polegają na dwugodzinnym spacerze wzdłuż brzegu rzeki Uji, i to mi w zupełności wystarcza. Nieustanne myślenie o tym, co to znaczy być żywym i co to znaczy umierać, rozmyślania nad tymi niemającymi rozwiązania kwestiami, tymi odwiecznymi problemami – cóż może być bardziej fascynującego? Zastanawiałem się nad tymi sprawami i kontemplowałem je, od kiedy byłem gimnazjalistą, i nadal nie czuję się nimi znudzony!
S: No cóż, rozumiem logikę pana wywodu, ale...
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Nyogen Nowak, Enso. Brak dualizmu
9
9 2004-08-20, 15:14
Patrząc na to szerzej, można by podzielić starość na trzy etapy. Etap numer jeden trwa dopóty, dopóki jesteśmy jeszcze w stanie wyjść z domu i zagrać w krykieta. Jeśli ma się na tyle szczęścia, aby umrzeć na tym etapie, to nie ma żadnego problemu. Niestety pojawiają się kłopoty, ponieważ ludzie zazwyczaj nie umierają w takich sprzyjających okolicznościach.
S: A więc po skończeniu gimnazjum poszedł pan za swym powołaniem i został kapłanem? RU: No, nie całkiem. Do gimnazjum chodziłem podczas wczesnego okresu Showa [połowa lat 20.]. Czasy te cechowały się tym, iż niemal ślepe uwielbienie Ameryki i Europy, które panowało podczas ery Meiji [1867–1912], zaczęło tracić na sile, ustępując zainteresowaniu myślą Wschodu. To właśnie w takich czasach przyszło mi do głowy, że prawdziwa ścieżka, którą mogłaby kroczyć ludzkość, ujawni się na styku myśli Zachodu i Wschodu. Najpierw więc wstąpiłem na Uniwersytet Waseda, podejmując studia nad filozofią Zachodu. Następnie studiowałem chrześcijaństwo w seminarium katolickim w Miyazaki, ucząc tam jednocześnie matematyki. Potem przyszedł buddyzm. A więc przez niemal 70 lat kontynuowałem swoje dociekania dotyczące życia/śmierci. A właściwie może lepiej pan sam zacząłby myśleć o śmierci?
S: Jakie są więc następne etapy? RU: Nie będąc już w stanie podróżować ani grać w krokieta, wkraczamy w etap drugi. Zaczyna się wtedy tracić siły, ale nie na tyle, aby nie móc raz czy dwa razy w miesiącu spotykać się z innymi siwowłosymi znajomymi. „Słyszałem, że w zeszłym tygodniu Jiro się skończył, ale my ciągnijmy dalej” – tak jedni przekonują drugich, aby się nie poddawać. Na trzecim etapie zaczyna brakować sił nawet na wychodzenie z domu. Dotyczy to nie tylko nas. Wszyscy nasi srebrnowłosi przyjaciele, jeden po drugim, zaczynają też wkraczać w ten etap, więc nie mogą się już nawet wzajemnie odwiedzać. Kiedy dojdzie do tego, zaczyna się wkradać samotność. A stres, który narasta w wyniku samotności i beznadziei, zapoczątkowuje prawdziwą starość. W moim wieku zaczyna się stopniowo zwracać uwagę na różne sprawy.
S: Hmmm… w zasadzie to wystarczająco dużo czasu zajmują mi usiłowania, aby jakoś żyć z dnia na dzień. RU: Ach, to na nic. Choć z drugiej strony, przypuszczam, że cechuje to większość ludzi. Nie dalej jak wczoraj pewien mój znajomy, który niedawno przeszedł na emeryturę, powiedział mi, że codziennie jest okropnie zajęty planowaniem, wyjazdami na wycieczki i grą w krykieta. Kiedy mu powiedziałem, że powinien zastanowić się nad własną śmiercią, ze zdumienia opadła mu szczęka. Ale wie pan, kiedy dochodzi się do pięćdziesiątki, a nawet czterdziestki, powinno się naprawdę myśleć nie tyle o emeryturze i starości, ale o fakcie, że kiedyś się umrze.
S: W tym roku kończy pan 82 lata, prawda? RU: W zeszłym roku pogoda była dość kiepska i częściowo z tego powodu aż do zeszłej jesieni większość czasu spędziłem w łóżku. W dużej mierze tak jest i teraz, a poza tym tracę słuch i wzrok też mam już nie najlepszy. Uświadomiłem sobie więc, że na starość z człowiekiem właśnie tak się dzieje. Innymi słowy, sprawy społeczne stają się nagle dość odległe. Tracimy zdolność widzenia i słyszenia „społeczeństwa”. Ujmując to metaforycznie, gdybym miał porównać swój obecny stan do samolotu, to mógłbym powiedzieć, że coraz trudniej jest mi latać, polegając na zmyśle wzroku. Dlatego właśnie, zanim znajdziemy się w takim stanie, powinniśmy przygotować mapę oraz busolę.
S: Chodzi panu o to, że myślenie zawczasu o zajmowaniu się na starość wieloma hobby może nie być aż tak ważne? RU: Mogę powiedzieć tylko tyle, że moim zdaniem, życie wszystkich tych ludzi powyżej sześćdziesiątki, wyjeżdżających za granicę na wycieczki „gastronomiczne” i w celu wydania jak największej ilości pieniędzy na zakupy, przebiega pod dyktando ich pożądań, które wymykają się spod kontroli. Jeśli chodzi o większość ludzi z obecnego pokolenia, będącego u szczytu swych możliwości produkcyjnych, zdają się oni myśleć tylko o zarabianiu pieniędzy i wydawaniu ich. To tylko inny rodzaj starości. Mamy więc całe pokolenie ludzi, niepanujących nad swymi pożądaniami, którzy wychowują dzieci. Jak tacy ludzie mogą spodziewać się, że wychowają dzieci, które będą cokolwiek warte...? Wkraczamy chyba w epokę masowej produkcji starości!
S: Czy sugeruje pan, że religia powinna być naszą „busolą”? RU: No cóż, mówiąc o religii, z pewnością nie sugeruję, aby przyłączyć się do którejś z licznych sekt religijnych, co ostatnio jest tak modne. Czy chodzi o buddyzm, czy o chrześcijaństwo, ich podstawy nie różnią się od siebie. Gdyby położyć je na sobie, jak dwie płyty laminowane, pojawiłyby się obszary, na których zachodzą na siebie. To właśnie te obszary stanowią prawdziwą naukę religijną. To właśnie te obszary zajmują się istotą życia lub strukturą ludzkiego życia. Są ludzie, którzy szukają w religii zdrowia lub bogactw materialnych, ale te sprawy należą do sfery techniki medycznej i polityki. Nie mają nic wspólnego z religią.
S: Uważa pan więc, że oszczędzanie i hobby na starość mogą nie być aż tak ważne? RU: [Kręcąc głową] Ściśle rzecz biorąc, dopóki jest się w stanie podróżować bez przeszkód, podeszły wiek jeszcze się nie zaczął. Ludzie na ogół utożsamiają emeryturę ze starością, ale ciało każdego człowieka starzeje się w odmiennym tempie. Nie należy arbitralnie zakładać, że ludzie są starzy tylko dlatego, że osiągnęli jakiś wiek.
S: Czym więc jest dla pana „prawdziwa” religia?
10 Dobry sklad Ostatni.indd
10
2004-08-20, 15:14
RU: Widzi pan! Kręcił się przez ponad 30 sekund. Ostatnio składam prawie wyłącznie bąki, choć ponad dziesięć lat temu robiłem z papieru wszystko – kwiaty, ludzi, ptaki, tygrysy, konie – złożyłem całe zoo! Składałem nawet domy i małe rodzinne ołtarze Buddy.
RU: Wiedzą, co to znaczy być istotą ludzką. Można to tak naprawdę ująć w trzech punktach. Po pierwsze, istoty ludzkie z całych sił starają się o to, aby pozostać przy życiu, obdarzone są bowiem instynktem samozachowawczym. Drugi punkt to nieunikniona sprzeczność, że w którymś momencie umrzemy. I po trzecie, homo sapiens jest zwierzęciem, które boi się śmierci. Innymi słowy, ludzie – pomimo pełnej świadomości, że muszą umrzeć – strasznie boją się umierania, a co za tym idzie, wysilają swój instynkt przetrwania do ostatnich granic. Taka jest prawdziwa kondycja ludzkości. Najwyraźniej to właśnie stanowi wspólny grunt chrześcijaństwa i buddyzmu. Cóż więc powinniśmy zrobić? Fundament buddyzmu można ująć w następujących słowach: „fundamentem prawdziwej jaźni jest sama jaźń”, natomiast w chrześcijaństwie to samo wyrażone jest w słowach: „Królestwo Boże jest w tobie”. W obu przypadkach daje nam się dobitnie do zrozumienia, że kwestia shoiji – życia/śmierci – jest sprawą jaźni.
S: Składał pan też figury Buddy, prawda? RU: Och, ma pan na myśli to? [pokazuje figurkę]. To nie było trudne. Jeśli przestrzega się zasad składania papieru, każdy może tworzyć nowe kształty. Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego ludzie sami nie próbują tworzyć nowych figur. Mój ojciec, Mitsuhiro Uchiyama, był mistrzem origami i stworzył „kamon ori”, wzór kwiatowy złożony z [różnokolorowych] warstw origami. Ale bez względu na to, czy jest to „kamon ori”, czy tradycyjne żurawie origami, które wszyscy znają, ktoś musiał kiedyś po raz pierwszy wpaść na taki pomysł, prawda? Uznałem więc, że nie ma żadnego powodu, dla którego ja też nie mógłbym tego zrobić. Pracowałem nad tym, jak składać papier w taki czy inny sposób od początku gimnazjum. Samodzielne tworzenie nowych figur to prawdziwa przyjemność.
S: Czy chodzi więc panu o to, że powinniśmy dążyć do jakiegoś urzeczywistnienia satori na temat śmierci?
S: Czy jest jakiś punkt styczny pomiędzy religią a origami?
RU: Ależ nie, skąd. Proszę pana, siedzę w zazen przez ponad 50 lat, ale gdyby wdarł się tu jakiś rabuś, stawiałbym mu opór ze wszystkich sił. To ludzki instynkt. Każdy człowiek tym dysponuje. Przeważnie cała ta gadanina o upolowaniu jakiegoś wielkiego satori to nic innego jak wielkie kłamstwo. Trzeba po prostu siedzieć w zazen i przekonać się samemu. To przypomina trochę oglądanie telewizji – w naszej głowie pojawia się jedna niepowiązana myśl po drugiej, aż wkrótce zaczynamy być senni. To jest zazen.
RU: Bez wątpienia. Aby stworzyć z czterokątnego kawałka papieru jakiś trójwymiarowy kształt, trzeba mieć zmysł matematyczny, a także zdolność [właściwego] porządkowania rzeczy. Na przykład jeśli składając kwiat, nie potrafimy wyobrazić sobie kolejności składania, nie będziemy w stanie go złożyć. Podobnie jest z religią – ponieważ dotyczy ona wyjaśniania struktury ludzkiego życia, objaśnienie to musi być z zasady logiczne. Jak można zrozumieć teologię bez żadnego zmysłu matematycznego? Nie da się. Weźmy na przykład Pitagorasa. Był on zarówno człowiekiem religijnym czy duchowym, jak i genialnym matematykiem i filozofem.
S: A więc to jest jedyny cel uprawiania zazen? RU: Ha, to dobre pytanie. Można by powiedzieć, że wiąże się to z naszym stosunkiem do zysku i straty. Gdy siedzimy w zazen, towarzyszy nam przeświadczenie, że robiąc to, coś osiągniemy. Rezygnowanie z tej idei to właśnie zazen. Określa się to też mianem sikantadza – samym siedzeniem. To właśnie jest niezbędne. W pewnym sensie można by to przyrównać do wirującego bąka.
S: Powróćmy więc do związku pomiędzy bąkami a zazen. RU: Japoński koma, czyli bąk, jest dokładnie taki, jak opisujące go znaki – „ma”, drugi znak, oznacza przyjemność lub radość, natomiast „ko”, pierwszy znak, oznacza „samodzielnie”. Innymi słowy, chodzi o czerpanie przyjemności lub radości samodzielnie. Zazen jest takie samo. Wszystko, co jest do zrobienia, to robić to samodzielnie. Gdy siedzimy samodzielnie, pojawiają się przed nami [w naszej głowie] różne pragnienia i żądze, których przedtem w ogóle nie zauważaliśmy. Pytał pan wcześniej, czym jest zazen: jest to nic innego, jak „prawdziwa forma jaźni” [o której mowa w Shobogenzo Zuimonki]. Tylu ludzi całkowicie straciło dziś z oczu swoją prawdziwą tożsamość. Dlatego mówię, aby dobrze przyjrzeć się swej własnej, prawdziwej formie. Zanurzyć się w głębiny swego życia można tylko samodzielnie.
S: Bąka? RU: Tak. Lubię puszczać w ruch bąki, które zrobiłem z papieru w origami. Jeśli złożę papier dokładnie tak, jak trzeba, bąk będzie wirował naprawdę dość długo. Im lepiej bąk się kręci, tym lepiej utrzymuje pion. Zgodnie ze znanym powiedzeniem jest to jak ruch bezruchu albo bezruch ruchu. Najlepiej kręci się bąk, który wydaje się po prostu stać nieruchomo. Wystarczy tylko zakręcić nim bez żadnych zbędnych rzeczy w umyśle. Zazen jest takie samo. Wystarczy tylko zostawić wszystko zazen. Oto [bąk] jeden z nich. Niech pan spróbuje. S: [Kręcąc bąkiem:] Jak to możliwe, żeby papierowy bąk tak dobrze wirował!?
S: Czy sugeruje pan więc, że jeśli ludzie nie będą uprawiać zazen, to nigdy nie zrozumieją sensu swego życia?
11 Dobry sklad Ostatni.indd
11
2004-08-20, 15:14
RU: Ujmę to w sposób następujący. Jeśli o mnie chodzi, to od czasu, gdy ukończyłem trzydzieści lat, aż do ustąpienia ze stanowiska opata Antaiji w wieku lat sześćdziesięciu, spędzałem dni na siedzeniu w zazen i studiowaniu świętych pism. Dwa razy na miesiąc odbywały się też trzydniowe lub pięciodniowe sesin, podczas których siedziało się od czwartej rano do dziewiątej lub dziesiątej wieczorem. Nie mogę nikomu powiedzieć, aby mnie naśladował. Poza tym już samo myślenie, że skoro ktoś robi to czy tamto, to powinno się też to robić... jest zasadniczym błędem. To samo dotyczy gry na scenie, nieprawdaż? Jest wiele różnych ról – tonosamy (feudalnego pana), samuraja, kupca, żebraka czy rzemieślnika, ale tonosama wcale nie musi być głównym aktorem. Jest przecież wielu wielkich rzemieślników. Dzisiejsi Japończycy walczą między sobą, starając się ukraść czyjąś rolę [wydaje im się bowiem, że ich rola jest zbyt mała].
RU: [W pewnym sensie] to prawda. Ale to nie jest tylko problem Ozawy-sana. Każdy z nas codziennie żyje od nowa, po raz pierwszy. Bez względu na to, czy ktoś ma 60, 70 czy 80 lat, życie, które dziś przeżywa, stanowi jego osobiste, po raz pierwszy przeżywane doświadczenie. Co więcej, nie sposób od niego uciec. Dlatego właśnie on powiedział: „tu, dzisiaj, właśnie teraz się rodzę!”. Nieustanne poddawanie swego życia refleksji, zaczynanie od początku, życie właśnie teraz – to jest najistotniejsze. Zysk i strata, szczęście i pech – starajmy się jak najszybciej odejść od czynienia tego rodzaju upraszczających, czarno-białych wyborów. Czyniąc tak, nie będziemy mieli żadnych powodów, aby żałować przeminięcia tak zwanych starych dobrych czasów ani smucić się, że kiedyś wszystko było takie „cudowne”.
S: Racja. Każdy chce grać... pierwsze skrzypce.
RU: Tak – i aby ugruntować w sobie taką postawę, może dobrym pomysłem byłoby, o ile to możliwe, opiekować się aż do końca jakąś starszą osobą lub może rodzicem. Można nauczyć się, jak należy spokojnie i z pogodą witać starość i śmierć, nie zajmując się kimś ot tak, od niechcenia, ale robiąc to z zamiarem dowiedzenia się czegoś o swym własnym życiu, poprzez przyjrzenie się postawie własnego rodzica w ciągu jego ostatnich lat. Na tym właśnie polega uczenie się własnej kultury. Dzisiejsi Japończycy nie uczą się o kulturze starości. Dlatego właśnie biegają wkoło, robiąc wiele hałasu wokół tego, jaka jest powierzchowna wartość starości i jaki może być najlepszy sposób odłożenia czegoś na stare lata. Jednak w ostatecznym rozrachunku posiadanie pieniędzy nie powinno stanowić podstawowego kryterium witania starości z godnością. Główne kryterium powinno raczej polegać na tym, na ile głęboko traktowaliśmy swoje życie i przeżywaliśmy każdy dzień w sposób bogaty i radosny. W Emilu Rousseau pisze mniej więcej tak, że każdy, bez względu na to, czy jest królem, czy kimś innym, umiera nagi i biedny. Szczególnie dzisiaj Japończycy powinni starannie te słowa przemyśleć.
S: Innymi słowy, jest ważne, aby wyrobić w sobie nastawienie, zgodnie z którym każdy dzień to nowe narodziny?
RU: To nie jest sposób na życie. życie po prostu nie sprowadza się do zdania lub oblania egzaminu. Nie wiem, czy to dlatego, że żyjemy w epoce komputerów i zaawansowanej techniki, ale bardzo rozpowszechnione jest obecnie myślenie kategoriami „wybierz A lub B”. „Granie głównej roli jest w porządku, ale nie chcę grać drugoplanowej roli...”. „Doskonale jest posiadać mnóstwo pieniędzy, nie zniósłbym nędzy”. „Zdrowie przede wszystkim, choroba to kanał”. Nic w tym życiu nie zmusza nas do wpadania w wąskie poglądy, że to jest złe, a tamto dobre. Jeśli mi się uda, jest to moje życie, a jeśli mi się nie uda, nadal jest to moje życie. Nie ma ucieczki. Miałem przyjaciela, Doyu Ozawę, który był kapłanem. Kiedy był jeńcem wojennym na Syberii, od odmrożeń wdała mu się w obie nogi gangrena i musiano mu je amputować. Opłakiwać taką stratę byłoby rzeczą bardzo ludzką. Ale Ozawa-san lubił powtarzać: „tu, dzisiaj, właśnie teraz się rodzę!”. Rozumował on tak, że można było się już bez nóg urodzić, a wtedy nie byłoby w ogóle czego opłakiwać. Gdy przyjął taką postawę, wtedy właśnie jego życie rozpoczęło się na nowo. S: A więc ważne jest wypracowanie w sobie nastawienia, polegającego na zaniechaniu prób uciekania od swoich okoliczności życiowych?
Wywiad ten ukazał się 18 sierpnia 1994 roku w czasopiśmie japońskim „Sarai”. Na język angielski został przetłumaczony przez Daitsu Toma Wrighta .
Na język polski tłumaczył Jacek Majewski.
12 Dobry sklad Ostatni.indd
12
Nyogen Nowak, Fuke; kaligrafia: Harada Tangen roshi – opat św iąt y ni Bukkokuji w Obama, Japonia
›››
2004-08-31, 12:35
Kolorowe strony.indd
3
2004-08-20, 12:04
Kolorowe strony.indd
4
2004-08-20, 12:04
Objaśnienia do obrazów Nyogena Nowaka ENSO – koło
chcąc sprawdzić, co się stało. Ptak skorzystał z tej okazji i odfrunął.
Jest jednym z najgłębszych symboli zen. Enso zawiera w sobie cały wszechświat, jest odpowiednikiem ezoterycznej mandali, wykracza poza słowa i jest najpopularniejszym symbolem absolutnej pustki. Pozornie proste do namalowania, uważane jest za jedno z najtrudniejszych.
Gdy Bodhidharma udał się do Chin, był już w bardzo podeszłym wieku. Oto, jak wyglądało jego spotkanie z cesarzem Wu z dynastii Liang: – Ufundowałem wiele buddyjskich świątyń, wspierałem setki mnichów i mniszek, opłacałem niezliczone religijne ceremonie – z dumą oświadczył cesarz. – Jak wiele zasług zyskałem przez to?
FUKE (ch. Pu-Hua) Następca dharmy słynnego mistrza zen Baso Doitsu, jedna z najbardziej enigmatycznych postaci „Rinzai Roku” (Zapiski Mów i Czynów Mistrza Zen Rinzai’a, słynnego założyciela słynnej szkoły rinzai). Jego pozornie ekscentryczne zachowanie ukazywało głębokie rozumienie zen. Fuke przemierzał ulice dzwoniąc dzwonkiem i recytując następujący wiersz:
– Nie zyskałeś żadnych zasług – odparł Bodhidharma. – Powiedz mi zatem – zapytał zaintrygowany cesarz – co jest istotą buddyzmu? – Bezmierna pustka, nic świętego – odparł Bodhidharma.
„Co pochodzi z jasności, uderzam jasnością Co pochodzi z ciemności, uderzam ciemnością Co pochodzi z czterech stron i ośmiu kierunków, uderzam huraganem Co pochodzi z pustki, młócę jak cep.”
– Kim jesteś? – zirytowany tym dialogiem zapytał cesarz. – Nie wiem – odparł Daruma i oddalił się na górę Shao-Lin (Su-Zan), gdzie spędził dziewięć lat, siedząc w zazen twarzą do ściany, skąd wziął się jego przydomek „Bramin Patrzący w Ścianę”, jaki nadali mu Chińczycy.
Fuke zmarł w niezwykłych okolicznościach: wszedł do trumny i kazał zabić wieko gwoździami. Gdy wieść o tym zdarzeniu rozeszła się, otwarto trumnę, lecz nikogo w niej nie było, z nieba dobiegał tylko dźwięk jego dzwonka. Ów dźwięk zainspirował tak bardzo pewnego flecistę, że starał się odtworzyć go na bambusowym flecie shakuhachi, stąd Fuke uważany jest za ojca szkoły zen zwanej Fuke-shu, której adepci, zwani komuso (mnisi pustki) jako główną praktykę uprawiają grę na shakuhachi, tzw. suizen, zen grania lub zen tworzenia dźwięku.
Bezkompromisowy i surowy, pomimo swego podeszłego wieku Bodhidharma, który uosabia również intensywność nieprzerwanej praktyki zazen, pochwycił serca chińskich i japońskich artystów zen i stał się popularnym tematem nie tylko w malarstwie zen, ale w ogóle w sztuce Chin i Japonii. Tradycja utrzymuje, że po tym spotkaniu Daruma cudownie przepłynął na trzcinie wzburzoną rzekę Yang Tsu, co można zinterpretować jako bezpieczne przepłynięcie wzburzonych wód samsary dzięki mocy medytacji zazen. Bodhidharma zmarł wkrótce po wyznaczeniu chińskiego mnicha Eka drugim patriarchą zen w Chinach. Na tym jednak nie kończy się legenda związana z osobą Darumy; chiński mnich Sung-Yuan po zakończeniu swej trzyletniej pielgrzymki w Indiach, dokąd wysłał go cesarz HsiaoChung, zapewniał cesarza, że osobiście spotkał Darumę w górach środkowej Azji i, co niezwykłe, Daruma niósł przytroczony do kija tylko jeden sandał. Ponieważ Daruma nie żył już od trzech lat, historia ta tak poruszyła cesarza, że nakazał otwarcie grobu Bodhidharmy, wewnątrz którego znaleziono tylko jeden sandał.
BODHIDHARMA Bodhidharma lub krócej Daruma, jak nazywają go Japończycy, wielki patriarcha buddyzmu zen, który według tradycji udał się z Indii do Chin w wieku 120 lat, by przenieść tam medytacyjną tradycję zen, jest nie tylko uosobieniem buddyjskiej dharmy, lecz również postacią historyczną. Z jego osobą wiąże się wiele niezwykłych legend, jak ta: Jeszcze przed udaniem się do Chin, Daruma, o którym mawia się, że rozumiał mowę zwierząt, przechodząc przez ulicę miasta zobaczył ptaka w klatce. Ptak ów spytał go, jak się z niej wydostać. Bodhidharma, który cenił sobie wolność w każdym rozumieniu tego słowa, poradził ptakowi, by zastosował się ściśle do jego instrukcji, a na pewno wydostanie się z klatki. „Aby wydostać się z klatki – powiedział Daruma – przewróć się na grzbiet, wyciągnij nogi, zamknij oczy i nie ruszaj się pod żadnym pozorem.” Właściciel ptaka widząc go w tej pozycji, był przekonany, że ptak nie żyje, otworzył więc klatkę i wyjął go z niej,
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Nyogen Nowak, R inzai Gigen
13
więcej: www.zen.art.pl/nyogen _ ewa
oprac. Nyogen Nowak
13 2004-08-20, 15:14
Słowa zachęty dla praktykujących w Polsce R OZ M OWA Z R O S H I M KO S H O U C H I YA M Ą
Jest to polska wersja dokonanego przez Daitsu Toma Wrighta przekładu (z języka japońskiego na angielski) zapisu spotkania Roshiego Kosho Uchiyamy, czcigodnego Doyu Takamine, opata Senkokuji w Tamba i Odosobnienia Seitaian w Kioto, oraz Daitsu Toma Wrighta, które odbyło się w pobliżu Shijoji (prefektura Nagano), w Japonii, w lipcu 1997 r. W spotkaniu uczestniczyła żona Roshiego.
szą dla wszystkich rzeczą, którą należ y bardzo głęboko przemyśleć, jest Jiko 1 . Obaw iam się, że angielskie „self” nie oddaje dostatecznie w iernie znaczenia Jiko. Myślę, że będzie lepiej, jeśli posłuż ysz się terminem japońskim i nie będziesz tłumaczy ł go na angielski, dopóki w sposób naturalny nie pojaw i się taka potrzeba. Jiko jest czy mś, czy m każdy z nas ż y je. To ten, kim każdy z nas jest naprawdę. Każdy jest przeż y waniem Jiko. To najbardziej uniwersalna rzeczy w istość tutaj, bez względu na to, gdzie mieszkamy lub w któr y m stuleciu ż y jemy. I ponieważ jest to najbardziej uniwersalna rzeczy w istość, która istnieje, jest ona jednocześnie najbardziej indyw idualną z rzeczy w istości, które mogą istnieć. Ważną rzeczą jest to, że ludzie na cały m św iecie zaczy nają się budzić do Jiko. To Jiko jest t y m, co jest jednocześnie najbardziej uniwersalną i indy w idualną rzeczy w istością, jaka jest. I wszędzie ludzie pow inni być tego św iadomi. A le zby t w ielu współcześnie ż y jąc ych utożsamia się niemal w y łącznie z byciem Austriakiem, byciem Japończykiem lub Polakiem. Utożsamia-
1 Daitsu: Roshi, kilka t ygodni temu wspomniałem, że w ybieram się na krótko do Polski, by spędzić tam około sześciu miesięcy mojego urlopu naukowego. Czy możesz pomyśleć o czy mś, co chciałbyś szczególnie przekazać mieszkańcom tego kraju? Roshi: Jedziesz do Polski? No tak, to jest miejsce, które w iele w idziało, łącznie z okropnościami ostatniej wojny. My tutaj, w Japonii, mieszkamy na w yspie. Histor ycznie rzecz biorąc, w iększość wojen i zabijania w Japonii to Japończycy zabijający Japończyków. A le w tej części Europy, gdzie właściw ie nie ma żadnych barier pomiędzy ludźmi, ujmując rzecz histor ycznie, niezmiernie łat wo by ło t y m silniejszy m po prostu przy właszczać sobie cudze ter y toria. Polska miała nieszczęście raz być wchłonięta przez Niemcy, inny m razem przez Rosję. A le przecież bez względu na to, w jakim miejscu naszej planet y mieszkamy, najważniej-
14 Dobry sklad Ostatni.indd
14
2004-08-20, 15:14
lest wo Boże jest już blisko. Istotne w Biblii jest nie to, co ludzie opow iadali o Jezusie po jego śmierci, ale to, co pow iedział sam Jezus. „K rólest wo Boże jest już blisko” i „K rólest wo Boże jest wśród was”. To są najistotniejsze rzeczy, jakie miał do pow iedzenia. Podobnie jeśli chodzi o Buddę, na przykład niedaw no pow tórnie przeczy tałem Agonk yo (Sutr y Agama). Czy tałem je, gdy by łem dużo młodszy, ale raz jeszcze przeczy tałem całość kilka lat temu. Te same rzeczy pow tarzane są wciąż i w kółko – przy pominają w ielką kupę bzdur. A le w sercu tego śmietnika jest coś, co ma blask diamentu, słowa: „przy jmij schronienie w sobie samy m, przy jmij schronienie w dharmie, przy jmij schronienie w niczy m inny m”. To jest to. Jest tu niew iele w ięcej niż to. Jeśli w ięc rozpatrzyć słowa Jezusa i słowa Śakjamuniego [Buddy], doskonale się zgadzają.
ją się niemal w y łącznie z byciem fragmentem jakiejś w iększej grupy ludzi lub narodowości. Praca w y łącznie dla własnego narodu lub grupy... jaka szkoda. To uniwersalne Jiko jest t y m, czego ludzie pow inni stać się bardziej św iadomi. Mniejsza tożsamość osiąga tożsamość uniwersalną. To „w iększe ja”, albo uniwersalna tożsamość jest, w y rażając to językiem chrześcijan, „K rólest wem Boż y m”. Ograniczona tożsamość jest rodzajem naszego małego ja. Zatem „K rólest wo Boże” jest blisko. Co w ięcej, „K rólest wo Boże”, o któr y m mów i Jezus, jest wśród nas. W buddyzmie zasada ta w y rażona jest słowami: „przy jmij schronienie w samy m sobie, przy jmij schronienie w dharmie, przy jmij schronienie w niczy m inny m”2 . Słowo dharma sięga wstecz do A bhidharma w Kusharon3. Na samy m początku tekst mów i, że dharma jest jiso – formą Jiko. So to sugata, to znaczy forma. To jest definicja dharmy. Inny mi słow y, dharma w w y rażeniu „Przy jmij schronienie w samy m sobie, przy jmij schronienie w dharmie”, odnosi się do uniwersalnej tożsamości, która jest w każdy m z nas – czyli do Jiko. Daitsu: Inaczej samy m, co Jiko?
mów iąc,
dharma
jest
Daitsu: Dlaczego Jezus nie pow iedział, że K rólest wo Boże już nadeszło? Dlaczego pow iedział, że jest blisko? Roshi: Ponieważ nieustannie przybliżamy się do jego bliskości. Dogen Zenji ukuł w y rażenia: shush o ichinyo – prakt yka i ośw iecenie są jak jedno – i shoyo no shu – prakt yka nie dla ośw iecenia. Obydwa zaw ierają ten sam sens. Słyszycie o jakichś ludziach, rozgłaszając ych wszem i wobec, w jaki sposób osiągnęli satori – co za banda głupców. To znaczy, jeśli już miałeś swoje satori, to co zamierzasz robić, kiedy będziesz już star y?! Jeśli już jesteś ośw iecony, to znaczy, że nie masz nic do zrobienia. K iedy się starzejesz, staje się to coraz bardziej jasne. (…) Jako ktoś, kto prakt ykuje religię, musisz ż yć zgodnie ze zdolnością do poruszania się głębiej we wszystkim przez całe swoje ż ycie. I kiedy mów ię o poruszaniu się głębiej, mam na myśli osiąganie K rólest wa Bożego. Ostatnie dni Buddy Śiakjamuniego są opisane w Yugoyk y o (Sutra Radosnej Praktyki). U schy łku swego ż ycia dreptał na chw iejnych nogach, zbliżając się ku... Ostatecznie, umarł samotnie, z dala od drogi, jak zabłąkany pies. Możecie znaleźć tę opow ieść w Yug yok y o, będącej częścią Joagonk yo. Tuż przed t y m, w ostatnim kazaniu, znajdziemy następujące słowa Buddy: fuhoitsu. Jest tu zawar t y sens o niepozostawaniu beztroskim, niechlujny m lub niezdarny m wobec własnego ż ycia. Inaczej mów iąc, Budda by ł bardzo staranny przez całe swoje ż ycie, aż do śmierci, która nastąpiła w gaju, na uboczu jakiejś drogi. Te ostatnie słowa z jego ostatniego kazania przestrzegają nas przed zaniedby waniem własnego ż ycia i traceniem czasu na pobłażanie zachciankom. Chiński znak tisu w t y m w y rażeniu jest złożeniem słowa „królik”, to znaczy „podskakiwania jak królik”, i ho, oznaczającego „pozwolić odejść”. Razem wziąwszy, oznacza to „odpuścić wszystkiemu, co właściwe lub dobre”. Zatem hoitsu może oznaczać pobłażanie
tym
Roshi: Tak, lub jak już pow iedziałem, uż y wając sformułowania chrześcijańskiego, „K rólest wem Boż y m”, „K rólest wo Boże jest wśród nas”. Daitsu: Czy zatem będzie słuszne, jeśli pow iemy, że bupp o-budha-dharma jest uniwersalną tożsamością, to znaczy Jiko Buddy? 2 Roshi: Oczy w iście. Bo jeśli mów isz o Buddzie, masz być św iadom, że to jest w tobie – osiąganie Buddy jest osiąganiem bezgranicznego, nieskończonego, które spoczy wa w tobie. Wracając jeszcze do t ych dwóch w y rażeń, K rólest wa Bożego, będącego wśród nas, i K rólest wa, które jest już blisko; Jezus nie pow iedział, że K rólest wo Boże jest tutaj. Pow iedział, że nadchodzi, że jest już blisko. To właśnie tu esencja buddyzmu i chrześcijańst wa spot ykają się. Jeśli nie w idzimy tego punktu, nie zrozumiemy wzajemnie naszych religii. Religia – jakakolw iek religia bez prawdziwego sensu „K rólest wa Bożego” – jest t ylko czy mś, co Sawaki Roshi nazy wał „zbiorową starością” albo „ograniczonością umysłu”. Religie stały się grupami ograniczonych umysłów lub zamknięt ych w yznawców, ponieważ ludzie zagubili prawdziwe znaczenie „K rólest wa Bożego” i zastąpili je własny mi w yobrażeniami. Niemal na samy m początku Ewangelii wg św. Marka Jezus mów i o t y m podczas wędrówki brzegiem Jordanu. Marek jest najstarszy m z czterech ewangelistów, najbliższy czasom Jezusa. Jezus mów i o t y m wkrótce po przy jęciu chrztu przez Jana Chrzciciela – K ró-
15 Dobry sklad Ostatni.indd
15
2004-08-20, 15:14
sobie, ucieczkę lub zejście na manowce. Zatem poprzez fuh atsu Budda w y raża przestrogę przed pobłażaniem sobie w naszy m ż yciu.
4
Doyu: Standardowe znaczenie tego słowa w ydaje się ukazy wać „bycie ciąganym w kółko” przez „skakanie wokół”, które odby wa się w naszych głowach.
Śmierć stawia cofnięcia ku wszystkiemu, co pojawia się przed nami (tak jak cofnięcie na skrawku kaligrafii)
(…)
Z perspekt y w y podeszłego wieku staje się jasne, że na cokolwiek spoglądamy, umrze. Uczucie, które chw y tam teraz, kiedy patrzę na rzeczy, jest takie, że wszystkie one są śmiercią. Uży wam słowa urauchi w wierszu w t ym sensie, że zawracanie na skrawku cienkiego papieru podczas kaligrafii nazy wane jest urauchi. Jest to pewien rodzaj wsparcia dla fragmentu kaligrafii. No cóż, śmierć jest urauchi wszystkiego, co widzę.
3 Roshi: Tak, to prawda. Dlatego buddyzm mówi o istotności poruszania się głębiej w naszym życiu. A Jezus wyraził tę myśl w słowach: „Królestwo Boże jest już blisko” i „Królestwo Boże jest wśród was”. Naprawdę, nie ma nic ważniejszego. Zbyt długo ludzie spoglądali na buddyzm i chrześcijaństwo, podziwiając wyłącznie piękno katedr lub świątyń Wschodu. Co za błąd... Najważniejszy jest wgląd w istotę Nauki, nie zaś przyglądanie się „opakowaniu”. Inny starożytny fragment, który często przywoływałem, pochodzi z Dhammapady: „podstawą naszego prawdziwego ja nie jest nic innego tylko Jiko”. Poruszać się głębiej w Jiko oznacza być zawsze uważnym i zbyt łatwo nie zmieniać kierunku. Te słowa podsumowują nastawienie osoby praktykującej i wiążą się z dyskusją na temat istotności Jiko. Raz jeszcze, Jiko – każda istota ludzka jest fizycznie w całości oddzielona od każdej innej, to znaczy każda istota ludzka jest indywidualnym bytem, a jednocześnie to indywidualne bycie zawiera w sobie wszystkie inne istoty... W odczuciu własnej tożsamości zawiera się bardziej uniwersalna tożsamość. Niektórzy mówią o mniejszym lub większym ja, ale to mniejsze ja zawiera także większe ja. Jednocześnie większa samotożsamość zawiera wszelką małą tożsamość ja. A zatem nie możemy naprawdę mówić o dwóch ja lub o dwóch tożsamościach. Są nierozdzielne. Stąd mamy określenie funi [nie-dwa].
Rozdzielanie śmierci i życia dokonuje się tylko w umyśle kiedy myśl odchodzi, życie i śmierć są niepodzielone. To, że życie i śmierć są całkowicie oddzielone, pojawia się w yłącznie w naszych myślach. Ponieważ żyjemy, myślimy, że umrzemy. A le od strony śmierci nie istnieje podział na życie i śmierć. To znaczy, kiedy myśl się oddala, życie i śmierć nie są dwoma.
Nawet podczas snu, otwierając dłoń myśli, która rozróżnia, wdychamy i w ydychamy życie/śmierć niepodzielonego.5 Mamy tendencję, by myśleć, że możemy doświadczać niepodzielności życia/śmierci, kiedy umrzemy, ale teraz, gdy żyjemy, wdychamy i w ydychamy to. Bez myślenia o t ym, o życiu nieoddzielonym od śmierci. To jest niepodzielne życie/śmierć. A zatem życie/śmierć istnieje równie dobrze w tedy, gdy żyjemy. Oczy wiście, gdy umieramy, doświadczamy nierozdzielności życia/śmierci, ale w życiu lub w śmierci podstawą obu jest niepodzielne życie/śmierć. To prowadzi nas ku następnym linijkom. Z t ym niepodzielnym życiem/śmiercią – co właściwie mamy począć?
Doyu: Wobec tego, czy śmierć jest powrotem czyjegoś mniejszego ja do większego ja – Jiko? Roshi: No cóż, w śmierci nie ma życia ani śmierci. Jedynie żyjąc, nasze umysły mogą zawierać życie i śmierć. Tak więc w śmierci oba pojęcia umierają. Doyu: Co się zatem dzieje z Jiko, gdy umieramy?
Niepodzielnym życiem/śmiercią oddajemy cześć temu życiu/śmierci niepodzielności życia/śmierci. Po prostu oddając cześć, poruszając się głębiej ku nierozdzielonej śmierci.
Roshi: Otóż, nawiązując do tego, o czym już wspomniałem, w yrażenie funi także istnieje w świecie pojęć. Jedynie wtedy, gdy żyjemy, możemy myśleć o jednym, dwu lub nie-dwu etc., ale w śmierci wszystko odchodzi. Wszystkie te słowa pojawiają się w kontekście naszych myślących umysłów, naszych przechowujących-myśli-umysłów4. (…)
K iedy mówię o „oddawaniu czci”, to, co oddaje cześć, jest samo w sobie niepodzielnym życiem/śmiercią, a to, czemu oddaje cześć, jest tą samą niepodzielnością życia/śmierci. Czy widzicie?
Oi no Saigo – U Końca Starości U końca starości, śmierć nieuchronnie nadchodzi, nie kiedyś, ale teraz i teraz!
16 Dobry sklad Ostatni.indd
16
2004-08-20, 15:14
łem za każdy m razem, że prakt ykowanie zazen jest siebie-sobą-siebie 7 – robisz to sam. K iedy zbliżamy się do końca ż ycia, znów ta zasada ma zastosowanie, ż y jemy siebie samy mi sobą. Religijni kaznodzieje, gdy by wają nieuważni, umieszczają swoje słowa na zew nątrz siebie. Po prostu stają się głosami, mów iąc y mi inny m, co mają robić. Mamy w ystarczająco w iele do zrobienia w naszy m własny m ż yciu, uważne poruszanie się w głą b własnego ż ycia i docenienie war tości tego ż ycia. Wszysc y się starzejemy. Toteż jest istotne, by ludzie odkr y wali swój własny św iat, niezależnie od całego św iata społecznego lub „zew nętrznych” relacji – w taki sposób, by się nie zagubili u kresu swego ż ycia. Takie jest znaczenie prakt ykowania zazen przez nasze ż ycie – jako prakt yki czasu ż ycia. Siedząc w zazen – och, jakże straszliwą nudę często odczuwamy, kiedy siedzimy tu sami/sobą samy mi. Wszysc y czują się znużeni.
5 Oddawanie czci i ż ycie są nierozdzielne. Zatem kiedy oddajemy cześć, to jest to w pewny m sensie św iadoma i przemyślana czy nność oddawania czci niepodzielnemu ż yciu. Wobec tego, kiedy oddajemy cześć, po prostu oddajemy cześć, to jest poruszamy się w kierunku, zbliżamy się do. Głębia jest niepodzielona. To niedualist yczna głębia niepodzielności ż ycia / śmierci. Natomiast poruszając się w inny m kierunku, cieszmy się i akceptujmy podeszły w iek 6 . Gdy się starzejemy, musimy uczyć się cieszyć i akceptować ten stan. Co może być naprawdę dobrego w stałej obaw ie przed śmiercią? Potrzebujemy radowania się tą nierozdzielnością ż ycia /śmierci, gdy oddajemy cześć. Dochodzimy teraz do Nama Kanzeon Bosatsu, którego linijki recy tuję codziennie:
Moim życiem składam cześć życiu – Kanzeon w tej chwili, potem, w tej chwili. Powracam do życia tej chwili
Daitsu: Roshi, czy w y rażenie k yor yaku w Shobogezo: Uji, to jest „chw ila przez chw ilę ż ycie”, ma zw iązek z t y m, o czy m mów imy? Roshi: Oczy w iście, odnosi się do tego, ale także każde inne w y rażenie; stąd przecież zawsze mów ię o tej samej rzeczy! Wszystkie sformułowania i słowa zw iązane są z ż yciem Jiko.
Intonowanie Kanzeon Bosatsu oznacza uż ywanie ż ycia do oddawania czci ż yciu.
Życiem oddaję cześć życiu – Kanzeon W tej chwili, w tej chwili powracam do życia tej chwili
6 Daitsu: Trudne do doprowadzenia do porządku poza moim umysłem jest to, że ż y jemy „w t y m momencie, a potem w t y m”, jak napisałeś w swoim w ierszu; kiedy siedzimy, jak już wspomniałeś, to nie dlatego, aby stawać się lub zmieniać w coś innego. Wobec tego siedzenie zazen – jeśli py tamy o to, co zmienia – nic naprawdę nie zmienia. A le to także w ydaje się dziw ne, bo ciało, któr y m ż y jesz teraz, nie jest t y m samy m ciałem, które się miało 10 lat temu. Wobec tego st w ierdzenie, że nic się nie zmienia, w ydaje się osobliwe, coś przecież jednak w ydaje się ulegać zmianie.
To właśnie oznacza recy towanie Nama Kanzeon Bosatsu. Doy u: Fascy nujący jest sposób, w jaki zostały tu połączone chińskie znaki. Roshi: Tak, nen albo ima no kokoro – ż ycie tej chw ili. teraźniejszość + ż ycie => ż ycie teraz Doy u: Znak oddający oddech jest także ciekaw y, łączy dw ie części [ji ] oznaczające ja, lub w t y m przy padku „ja samo” i [kokoro] – ż ycie. ja-samo + ż ycie => oddech.
Roshi: To nie to, że nie ma zmiany, ale jednocześnie to nie jest sprawa zmieniania się w coś jeszcze, coś innego. Sam się zmieniasz; ale to jest rozmowa nie t yle o zmianie, ile o głębokości.
Roshi: Gdy się starzejemy, śmierć naprawdę staje się coraz bardziej jasna. Wielu ludzi, kiedy się starzeją, w idzi śmierć w y łącznie jako coś, co im zagraża. I gubią sens tego, czy m pow inni się zająć... Trzeba bardzo uważnie przy jrzeć się własnej śmierci. Myślę o t ych wszystkich tak zwanych „mistrzach duchow ych”, krążąc ych obecnie po św iecie. Wielu z nich to po prostu zbieranina niezw ykle w tórnych ar t ystów. Należ y być bardzo rozważny m. Rozpraw iają oni o ż yciu w ieczny m lub czy mś w t y m rodzaju, ale przemaw iają do kogoś innego. Mów ią tak, jak by to, o czy m mów ią, dot yczy ło w y łącznie innych ludzi. To niebezpieczny gatunek! To, o czy m dzisiaj rozmaw iamy, dot yczy tego, czego osobiście dośw iadczam w obecny m stadium ż ycia. K iedy poprzednim razem mów iłem o zazen, pow tarza-
Daitsu: A zatem zmiana nie oznacza, że Daitsu staje się kimś inny m, a raczej, że zmiana w ydarza się Daitsu – ja się sam zmieniam. Roshi: Wszystko jest częścią [ciebie] lub wew nątrz ciebie. To jest cały t wój św iat. Wszystko, co w ydarza się w moim ż yciu, dzieje się tak, jak w scenerii mojego osobistego dośw iadczenia. Zatem mów ienie o k y or yaku lub zmianie oznacza, że zmiana ma miejsce w obrębie Jiko. Trzeba rozumieć każdą dyskusję o zmianie jako dyskusję odnoszącą się do głębi 8 .
17 Dobry sklad Ostatni.indd
17
2004-08-20, 15:14
napełniać odrazą, jak uczucie bycia wrzuconym w jakąś piekielną otchłań. Jeśli żyjesz – jest dobrze. Jeśli umierasz, jest dobrze. To jest cecha życia, ten rodzaj głębi, której potrzebujesz, by doceniać swoje życie i cieszyć się nim. No więc, coś cię boli – doceń to.
Daitsu: Czy zatem rozumienie związków pomiędzy wszystkimi rzeczami jest jednocześnie poruszaniem się głębiej w moim życiu? Roshi: Rzeczy wiście. Jednak myślenie jedynie w w ymiarach związków jako związków pomiędzy sobą a kimś innym, kimś na zewnątrz siebie, jest błędne – nawet jeśli usiłujemy połączyć to z Jiko. Mówić innym o t ym, w jaki sposób zbliża się śmierć, i nie być zdolnym do ujrzenia tego, iż odnosi się to do nas samych... No cóż, kiedy zbliży się śmierć, po prostu zagubisz się w strachu przed nią. Czymkolwiek to jest, masz zrozumieć, że odnosi się to do ciebie – łącznie z umieraniem. Jeśli będziesz żył wyobrażeniem, że za chwilę odejdziesz, co pozostanie ci do zrobienia? Ludzie starzeją się, widzą nadchodzącą śmierć, tracą wewnętrzną równowagę, ponieważ nie widzą niczego, co mogliby zrobić. Nie wiedzą, w jaki sposób przeżyć kolejny dzień. Ale jeśli widzisz życie w wymiarach nieograniczonej głębi, masz po co żyć w sensie motywacji życia.
Żona Roshiego: No cóż, tak przypuszczam... Roshi: Moją intencją lub motywacją do kontynuowania pisania jest, jakby to powiedzieć, bycie pewnego rodzaju reporterem, to raport ze sceny życia, tak jak w telewizji – „scena” jest miejscem akcji. W moim przypadku, śmierć. Usiłuję przekopać ścieżkę dla innych, którzy mogą stracić orientację lub czuć się zagubieni w starości. To jestem ja – reporter piszący raport życia, na tej scenie. To jest moje ślubowanie. Kiedy się żyje z takim ślubowaniem, cokolwiek się robi, może stać się dobrem dla wszystkich odczuwających [siebie] istot – to jest sens słów „Odczuwające istoty są niezliczone, ślubuję działać na rzecz dobra ich wszystkich”. A drugie [ślubowanie] to pozwolić odejść pragnieniom dogadzania sobie – to jest ślubowanie wyczerpania wszelkich pożądań. A dalej – przyjęcie nieograniczonej głębi życia; to ślubowanie bycia otwartym na wszelkie nauki. I, ostatecznie, osiąść w pełnym i doskonałym Jiko – to jest sens czwartego ślubowania, tożsamość z doskonałym Buddą. Zatem Budda to doskonałe Jiko. I to jest ta nieograniczona głębia Jiko, do której się zbliżamy, tak długo, jak żyjemy. Tak długo, jak żyjemy, tutaj jest ten element ruchu i kierunek ruchu, którym jest ślubowanie.
Daitsu: Wcześniej, gdy tu przybyliśmy, wyraziłeś pogląd, że w tak ponury, smutny dzień jak dziś nie masz po prostu ochoty wstawać z łóżka. Co więc było motywacją, by mimo wszystko wstać? Roshi [śmiejąc się]: To, że wy dwaj przyjechaliście tu dzisiaj. Gdyby was tu nie było, prawdopodobnie spałbym przez cały dzień. No, ostatecznie to byłoby zupełnie normalne. To jedna z najlepszych rzeczy w podeszłym wieku – nie ma nic, co musisz zrobić. Jaka szkoda, że nie potraficie cieszyć się właśnie z tego. Co za wstyd być znudzonym, ponieważ nie ma nic do zrobienia. Nic do zrobienia – co za nuda – ciesz się!
Daitsu: Czy zatem kierunek jest ślubowaniem? Roshi: Kierunkiem naszego bycia żywym jest ślubowanie – seigan9. Potrzebne jest nam utrzymywanie jasności tego kierunku, w taki sam sposób, wJiko jaki wzrastają rośliny, poszukując światła. To jest w jakimś sensie kierunek ich życia. Ty także poruszasz się w kierunku nieograniczonej głębi Jiko – to także kierunek twojego życia.
Daitsu: Jeśli więc mówisz o „radości”, z pewnością nie masz na myśli tego nieautentycznego znaczenia, na przykład, że wszystko jest świetną zabawą albo przyjemnością. Roshi: Oczywiście. Nie ma niczego zabawnego ani ciekawego w spoglądaniu na zewnątrz siebie. To zbliżanie się głębi Jiko jest tym, czym się raduję.
Daitsu: Co do słowa seigan, zostało ono przetłumaczone na angielski jako „ślubowanie”. Ale po latach czuję, że używaliście tego słowa w sposób daleki od jego tradycyjnego sensu.
Daitsu: Głębi. Roshi: Tak. Cieszę się, nie musząc nic robić. Oczywiście, w ciągu ostatnich kilku lat byłem kilka razy chory i na początku tego roku omal nie umarłem, ale naprawdę, gdyby tak się stało, to co? Nie ma wielkiej różnicy, nie cierpię.
Roshi [uśmiechając się]: Ślubowanie jest tym samym, co twoje siły życiowe. To siła twojego życia. Tak jak rośliny poszukujące światła – w ten sposób funkcjonuje ich siła życiowa. Daitsu: Czyli ślubowanie jest osadzaniem się i wchodzeniem coraz głębiej w swoje siły życiowe.
Żona Roshiego: On naprawdę wydaje się nie wiedzieć, że cierpi, nawet wtedy, gdy przechodzi jakiś ciężki okres. Oczywiście teraz odzyskał kolory i w ogóle...
Roshi: Tak. Dlatego z perspektywy Jiko mówimy o chojo – rozjaśnianiu. To znaczy, Jiko samo siebie pogłębia i rozjaśnia. Z perspektywy indywidualnej, wyrażając to w łatwiejszy do zrozumienia sposób, mówię, że „to jest moje ślubowanie”. Pamiętaj o t ym, jadąc do Europy, bo bez względu na to, z kim rozmawiasz, z Polakiem, Austriakiem czy Węgrem, najważniejszą rzeczą, o której trzeba
7 Roshi: Rzeczywiście, przez cokolwiek przechodzę, jest to moje życie. Jeśli umieścicie śmierć na zewnątrz siebie, stanie się czymś, co powraca, by
18 Dobry sklad Ostatni.indd
18
2004-08-20, 15:14
mówić, jest Jiko. To najważniejsze, bez względu na to, czy jesteś chrześcijaninem, buddystą czy kimkolwiek. „Królestwo Boże jest wśród was”, „Królestwo Boże już nadchodzi”. Pojedź tam, pamiętając o tym. Ludzie biegają w kółko, usiłując rozpowszechniać zen lub tym podobne, ale całkowicie zapomnieli o tym, co najważniejsze. Wróć tam i przeczytaj Biblię. Nie tak, jak wtedy, gdy byłeś dzieckiem, ale z nowej perspektywy, spoglądając na nią w świetle Jiko i swojego własnego życia, a szczególnie przeczytaj w taki sposób ewangelie. Jeśli się straci wgląd w słowa Jezusa, cóż tu mówić o całej tej zbędnej otoczce wokół nich. To samo odnosi się do buddyjskich sutr. Ileż tu jest tego śmiecia wokół słów Buddy. Jakże wiele w tych pismach zostało napisane dla ludzi, którzy żyją jedynie po to, by zaspokajać swoje nienasycone apetyty. Dlatego czytacie i czytacie w kółko o nietrwałości. Ale to nie jest najważniejsza sprawa w buddyzmie. To, co najistotniejsze, to „Przyjmij schronienie w Jiko, przyjmij schronienie w dharmie, przyjmij schronienie w niczym innym”. Jeśli chodzi o dharmę, ludzie mają skłonność do myślenia o niej jako o czymś istniejącym na zewnątrz nich. W Kusharon powiedziane jest bardzo jasno, że dharma jest formą Jiko.
chwilę, bo niebawem wybieram się do Polski, ale już teraz czekam z radością na spotkanie po powrocie, za rok.
8
2. Dosłownie: „nie przyjmuj schronienia w niczym innym”, ale taka lekcja byłaby zbyt dosłowna i oddalona od tego, od tego, co podkreśla Roshi Uchiyama (przyp. R.M.N.).
Roshi: No tak, po moim ostatnim raz jeszcze właśnie powróciłem. Jestem pewien, że będę tu co najmniej do dziewięćdziesiątki. Roshi Uchiyama podczas spotkania miał 85 lat. Tłumaczyła Renata M. Niemierowska W polskiej wersji zapisu tych rozmów zachowano angielską transkrypcję imion, nazwisk, tytułów i terminów chińskich i japońskich, z pominięciem poziomych znaków fonetycznych nad samogłoskami. W tekście, a także w przypisach, które pochodzą od Daitsu, pominięto cytowane przez autora znaki chińskie i japońskie. Skróty pochodzą od redakcji. Przypisy: 1. Jest tak, ponieważ angielskie słowo „self” zawiera już jakąś pełną niuansów definiowalność i jest niemal zawsze rozumiane w sensie psychologicznym.
Miałem to szczęście, że otrzymałem wykształcenie w dziedzinie filozofii zachodniej. Okazało się to niezwykle przydatne przy studiowaniu starych buddyjskich pism. Pierwszą rzeczą, na którą zawsze zwracam uwagę, jest definicja wszystkich słów, będących w użyciu. To znaczy, w jaki sposób słowa są definiowane? To samo odnosi się do czytania Biblii. Uchwycenie właściwego sensu definicji jest niezwykle istotne. Radowanie się starością jest rzeczą osobistą, oczywiście, ale nie odnosi się jedynie do mnie. Dlatego nawet Sawaki Roshi, kiedy poruszano temat śmierci, miał zwyczaj mawiać „Zmieńcie temat! Mówcie o czymś innym”. Kiedy umarł Hashimoto Eiko Roshi, rówieśnik Sawakiego, wspomniałem o tym Roshiemu, a on odpowiedział: „nie chcę o tym słuchać”. Gdy spoglądam wstecz na ostatnie lata, które spędziłem z Roshim, dzień po dniu, aż do jego śmierci, odnoszę wrażenie, że był zażenowany nadchodzącą śmiercią. To zażenowanie jest jednym z problemów, kiedy stajesz się znany (tak jak on) i musisz przemawiać do wielu osób, których nie znasz. Jeśli dyskusja dotyczy śmierci, masz tendencję do odkładania tej kwestii, jakbyś nie wiedział, że to dotyczy także ciebie. Zaczynasz mówić o śmierci tak, jakby było to coś, co wydarzy się innym, tym, do których się zwracasz, ale nie tobie. Naprawdę, nie jest dobrze być bardzo znanym, ponieważ twoja sława zaczyna wpływać na to, o czym mówisz. Proszę, bądźcie uważni w tej kwestii. Jedynym problemem, którym musimy się naprawdę zająć, jest shoji – życie/śmierć. To nie jest temat, o którym można paplać w miejscu publicznym. (…)
3. Abidatsuma (w sanskrycie Abhidharma) to teoretyczne pisma buddyzmu, najczęściej w tradycji Theravady lub Szkoły Południowej. Kusharon (sanskr. Abhidharmakosa-bhasya ) – dzieło Seshina. 4. Roshi Uchiyama czyni tu metaforyczną aluzję do naszych myśli jako rodzaju „wydzielin” mózgu (jap. bunpibutsu ). Innymi słowy, tak jak pewne organy wydzielają np. enzymy, mózg „wydziela” myśli. 5. Dosł. „życie/śmierć niepodzielności”. W tekście japońskim Roshi używa wyrażenia oznaczającego życie, które nie jest podzielone na życie i śmierć (futatsu de inochi, shoji futatsu nai lub funi inochi ). 6. Czytelnik powinien uważnie przemyśleć, w jaki sposób używane jest tu słowo „znajdować radość”, „cieszyć się”, „radować” [ang. enjoy]. Słowo to powinno być najgłębiej zrozumiane. Oczywiście, można nim oddawać znaczenia bliskie, np. „akceptowania, czerpania przyjemności, smakowania czegoś”. W sensie najbliższym wypowiedziom Uchijamy oznacza ono doświadczanie czegoś, tak jak w wyrażeniu „odnajduj radość w kiepskim zdrowiu”. 7. W tekście angielskim dosłownie: „self selfing self” (przyp. R.M.N.). 8. Tutaj Roshi Uchiyama posługuje się słowem fukasa. To, co porusza się głębiej i utożsamia Jiko, jest także określane osiąganiem Jiko. Wyrażając to w terminologii chrześcijańskiej, „Królestwo Boże jest już blisko”. Poru-szanie się w „nierozdzielnej głębi” oznacza stopniowe, coraz pełniejsze rozpoznawanie związków wszystkich rzeczy.
9 Daitsu: Roshi, musisz być już bardzo zmęczony. Byliśmy tu zbyt długo. No cóż, może nie będę mógł w najbliższym czasie spotkać się z tobą choćby na
9. Roshi podsumowuje tu Shigu Seigan, cztery śluby znane wszystkim Buddom i Bodhisattwom.
19 Dobry sklad Ostatni.indd
19
2004-08-20, 15:14
Drogowskazy do wioski Buddy na Górze Głębokiego Życia R O S H I K O S H O U C H I YA M A
(Pierwszy drogowskaz) Budda nie jest jakąś obcą historyczną postacią – budda to nasze życie. W ostatecznym rozrachunku powracamy właśnie do tej niezmierzonej głębi życia. (Drugi drogowskaz) Budda stanowi kres zarówno narodzin-życia, jak i destrukcji-śmierci. Budda jest głębią życia jednego życia-śmierci. (Trzeci drogowskaz) Jest to jak głębia czystego, błękitnego nieba, złożonego ze światła i ciemności. To jest głębia życia – jedno życie-śmierć. (Czwarty drogowskaz) Nie będąc w stanie postrzegać tego takim, jakie jest, możemy tylko święcić życie poprzez wnikanie coraz bardziej w jego głębie. (Piąty drogowskaz) Święcenie życia jako zmierzch moich własnych podejść, Uważanie tego za święte – tej głębi góry życia, wioski Buddy. (Szósty drogowskaz) Życie święcące życie Życie pielęgnujące życie – ten spokój. Pielęgnując świętość – w pełni przeżywam swoją starość dzień za dniem.
20 Dobry sklad Ostatni.indd
20
Ewa Hadydon, A mida Nyorai
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
5
2004-08-20, 12:05
Kolorowe strony.indd
6
2004-08-20, 12:05
Tada Ogamu – Tylko święcenie
Prawa dłoń i lewa dłoń schodzą się tylko święcenie Bóg, Budda, schodzą się razem jako jedno tylko święcenie Wszystkie spotkania, stawanie się jednym w sobie tylko święcenie Miriady rzeczy, wszystkie zaczynają się łączyć tylko święcenie Życie osadzające się głębiej w sobie samym tylko święcenie
Pow yższy wiersz został napisany 13 marca 1998 roku. Roshi zmarł tego samego wieczoru.
Roshi Kosho Uchiyama
Przełożył Jacek Majewski
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Ewa Hadydon, A shuku Nyorai
21
21 2004-08-20, 15:14
O jedności Wschodu i Zachodu 1
MICH A Ł FOSTOW ICZ
ści, aby podciąć korzenie i skazać człowieka na nieistnienie, jest podstawow ym złem moralnym i zbrodnią przeciw człowieczeństwu.2 Obawa przed utratą własnej klarowności i konkretności wobec wschodniej pustki i amorficzności jest poniekąd przedłużeniem greckiej opozycji wobec barbarzyńskiego Wschodu, pojawia się więc u różnych filozofów. Oto charakter yst yczna dla takiego odczucia w ypowiedź Immanuela Kanta związana z taoizmem: Stąd bierze się cała monstrualność systemu Lao-kiuna (Lao-tsy), gdzie najw yższe dobro ma polegać na nicości, tj. na świadomości, że przez zlanie się z Boskością, a więc przez zniszczenie swej osobowości, zapadamy w niew ysłowioną Boską otchłań. Mamy tu przeczucie, że chińscy filozofowie natężają się w ciemnych komnatach, z zamkniętymi oczami, by tę swą nicość odczuć i pomyśleć.3 Podobnie Hegel widzi w hinduskiej filozofii niebezpieczną utratę intelektualnej substancjalności: ma ona „za swą egzystencję t ylko subiekt y wną duszę; wszystko ma w niej zginąć”4 . Zdanie Kanta można rozumieć jako głęboką niechęć filozofa-racjonalist y wobec mist yki, która przedstawia negat y wne doświadczenie nierozróżnialności (niezróżnicowania), utrat y własnych założeń, a więc zapadnięcia w duchową nicość, pojęte jako spotkanie z Bogiem. Filozof chroni się przed potwornością bezpośredniego połączenia z A bsolutem konkretnością i klarownością swoje
Granica pomiędzy kulturami Wschodu i Zachodu w ydaje się w ostatnim czasie bardzo nieszczelna, niemniej jest ona faktem zakorzenionym w naszej mentalności. Niemożność czy niechęć rozumienia innych w ynika raczej z własnych ograniczeń niż ze szczególnej hermetyczności dalekich czy sąsiednich kultur. Równie dobrze ci odmienni mogą przestać rozumieć własną tradycję i upodobnić się w tym do nas. Poszukajmy więc raczej różnicy pomiędzy Wschodem i Zachodem we własnej duchowej geografii, w czystych mechanizmach myślenia i odczuwania. Wschód dąży do jedności, Zachód do zróżnicowania, ta zasada w ydaje się najbardziej charakter ystyczna. Dążenie do nieograniczonego zróżnicowania powoduje, że wszystko staje się pły tkie i jednakowe, co jest konsekwencją tzw. „globalizacji”; natomiast dążenie do jedności powoduje niemożliwe do ogarnięcia zróżnicowanie, które kojarzy się nam z orientalnym bogactwem i ornamentacyjną przesadą. Jedność stanowi w ykluczenie różnicy, co przez człowieka Zachodu może być postrzegane jako dramatyczne zagrożenie, jak np. w takiej psychologicznej ocenie buddyzmu: Przedstawienie przez buddyzm najw yższej zasady, jako prawa moralnego o staniu się jednością i koniecznym zaniku indy widualnego bytu, po skazaniu człowieka na bezsensowne, coraz w yższe zróżnicowanie uczuć i świadomo-
22 Dobry sklad Ostatni.indd
22
2004-08-20, 15:14
Dla „poznania” jedności jest obojętne, czy nazwana ona zostanie nicością czy bytem, ponieważ nie toleruje ona w istocie żadnego określenia. Umysł obcując z jednością traci swoje granice i ginie okrutnie i beznadziejnie. Taką „tragiczną” sytuację znajdujemy opisaną już w Upaniszadach: Powiadają, że stał się jednością: on nie widzi. Powiadają, że stał się jednością: on nie czuje zapachów. Powiadają, że stał się jednością: on nie czuje smaków. Powiadają, że stał się jednością: on nie mówi. Powiadają, że stał się jednością: on nie słyszy. Powiadają, że stał się jednością: on nie myśli. Powiadają, że stał się jednością: on nie czuje dotyku. Powiadają, że stał się jednością: on nie wie. We wnętrzu jego serca zapaliło się światło, a z tym światłem ulatuje jaźń – przez oczy, czaszkę albo przez inne miejsca w ciele.9 „Tym samym jest myślenie, co i przedmiot myślenia”, „myślenie i byt są identyczne” – głoszą fragmenty poematu Parmenidesa. Ta tożsamość jest już efektem - triumfalnym przybyciem filozofa na teren „dobrze zaokrąglonej prawdy.” Nie sądzę, by należało ją interpretować tylko w duchu tzw. „klasycznej definicji prawdy”, jak to się często czyni.10 Dotyczy ona ukonstytuowania myślącego podmiotu, jego supremacji. Przejawia się ona jako p e w n o ś ć bytu, jest to pewność metafizyczna, w istocie jest pewnością wiary, ponieważ jej źródłem jest epifania. Podmiot nie może uchwycić nicości inaczej jak tylko poprzez brak czegoś – czegoś, co jest. Samo myślenie (jaźń) jest rozpoznawalne poprzez brak, nieobecność przedmiotu. W istocie więc nie wiedza służy poznaniu umysłu (jaźni), tylko raczej – niewiedza. To najważniejsza idea Sokratesa, związana z kluczowym dla filozofii antycznej problemem poznania siebie. Brak czegoś – nieuchwycenie przedmiotu, z d r a d z a obecność „ja”. Obecność „ja” zostaje zdradzona (uświadomiona), kiedy akt uchwycenia zawisa w próżni - napotyka nieistniejący niebyt. Świadomość niewiedzy, brak przedmiotu, powoduje stan zawieszenia, który może być przekroczony w doświadczeniu jedności. Dezinterpretacja Bytu Parmenidesa określa dzieje zachodniej metafizyki. Dynamiczny akt rozpoznania można bowiem przedstawić (czy utrwalić) jako substancjalność metafizycznego podmiotu. Tylko taki podmiot może stanowić stabilne centrum rzeczywistości, którego posiadanie wydaje się podstawową potrzebą intelektualną. Dlatego Platon w Timajosie dokonuje reifikacji greckiego logosu do postaci duszy świata. Najpełniej ten logos zostaje wyrażony w filozofii Hegla, który ukazuje rozwój pojęcia, jako tożsamości myśli i bytu. W parmenidejskim duchu czyni więc połączenie podmiotu z przedmiotem zasadą przejścia od wiedzy do samowiedzy. System logiczny Hegla to samosterowna bytująca myśl. Jeśli jednak w bardziej presokratycznym duchu przystaniemy na epifaniczny charakter rozpoznania jedności w zróżnicowaniu, wówczas w taki sam sposób samowiedza zachowa swą konkretność jednostkowego aktu, a nie czegoś, co zostaje ustanowione jako nadrzędna abstrakcyjna struktura.
go systemu metafizycznego, wysoce uregulowanym sposobem życia; cóż mógłby zyskać pogrążając się w Niewiadomym? Jak widzimy, opozycja ludzi Zachodu wobec Wschodu, jako typowych racjonalistów, może być po prostu opozycją wobec mistyki, która w tej kulturze była zawsze zjawiskiem marginalnym; niemniej rozwikłanie tego problemu może być dość skomplikowane. Bowiem u zarania cywilizacji grecki filozof Parmenides przedstawił swoje głębokie doświadczenie jedności bytu, mające wszelkie znamiona głębokiego mistycznego przeżycia. Wizja ta, ujęta w formę uroczystego heksametrycznego poematu, stanowi alegorię duchowego oświecenia; filozof wiedziony przez córki Słońca zdąża zgodnie ze swym pragnieniem do siedziby bogini prawdy Alethei. Przejście z niewiedzy Nocy do świadomości Światła przynosi doświadczenie owocujące radykalnym cięciem; powstaje nowa nauka i drogi badania zostają rozdzielone na ścieżkę Prawdy (tego „że jest”) i nicości (tego „że nie jest”). Przesłanie Parmenidesa jest niezbyt jasne i interpretowane jest bardzo różnie. Poemat przedstawia doznanie jedności nazwanej przez filozofa „bytem” – tym co jest. Absolutny, wszechobejmujący charakter tego doświadczenia każe mu stwierdzić, że tylko „to” – byt istnieje. By jednak móc to stwierdzić, uczynić poznawalnym, filozof musi je przeciwstawić nieistnieniu (nicości). Nicość ta nie może być czymś, co istnieje, bo wówczas byt nie byłby jednym. Z drugiej strony dla samej czynności odróżnienia przywołana być musi właśnie owa nieistniejąca nicość. Filozoficzne pojęcie bytu jako o d r ó ż n i o n e j jedności wyłania się więc dzięki wyrugowaniu nicości (ukazaniu jej jako nieistniejącej). Jeślibyśmy uznali byt za pozbawiony przedmiotowości, czyli nie-tożsamy z myślą, przywołalibyśmy tym samym nicość jako istniejącą. Tę „zabawę w chowanego” doskonale ilustruje taka oto zabawna historyjka: Światłość pytała się Niebytu: „Mistrzu, czy jesteś, czy też ciebie nie ma?” Nie otrzymawszy odpowiedzi zaczęła wypatrywać postaci Niebytu. Był tylko mrok i pustka. Cały dzień patrzała Światłość, ale nic wypatrzyć nie mogła. Słuchała i nie mogła nic usłyszeć. Próbowała dotknąć, ale niczego nie zdołała uchwycić. I wtedy powiedziała: „To jest szczyt doskonałości. Potrafiłam pojąć istnienie niebytu, ale nie to, że nie ma niebytu. A tu mamy nieistniejący niebyt. Od czego trzeba wyjść, by dojść do tego? 5 Nieistniejąca nicość jest poniekąd tym samym, co bytujący byt – metafizycznym podwojeniem, które umożliwia ekspozycję – czyli ukazanie prawdy, która, jak interpretuje ją Heidegger – jest „przeciwzwrotnością prześwitu i skrycia”6 . Jak słusznie zauważa G. Colli, Parmenidesowe „jest” ocala metafizyczną naturę świata, ukazując to jako łaskawość ukazania prawdy, jako boginię Aletheię.7 Prawda staje się ukazaniem bytu, jednocześnie jak formułuje to Tomasz Sikora: W myśli Zachodu u samego jej zarania spotkanie z nicością ma charakter konfrontacji owocującej jej w y p a r c i e m.8 Co naprawdę jednak zostaje wyparte, a co ukazane?
23 Dobry sklad Ostatni.indd
23
2004-08-20, 15:14
elementów przepływających nieustannie, zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Nie ma tu więc żadnej stałej substancji, jest ona jedynie urojeniem, konwencją, której należy się wyzbyć, by dostrzec prawdziwą naturę rzeczywistości. Duszę człowieka porównać można do fal nieustannie płynącego strumienia czy ciągle na nowo rozniecanego ognia. Uchylenie się Buddy od udzielania odpowiedzi na pytania metafizyczne, dotyczące np. istnienia Najwyższej Istoty czy życia pośmiertnego, nie jest oczywiście prostą negacją tych kwestii – powiedzeniem, że są to tylko problemy urojone. „Bastiony religii” wyrastają z pewnej skłonności ludzkiego umysłu, by zapełnić i przesłonić pustkę czegoś, co z natury jest dla umysłu tajemnicą, pewnego rodzaju wyobrażeniem i następnie dokonać drobnego jedynie nadużycia, zapominając, że jest to wyłącznie wyobrażenie.
Jak pisze Heidegger, „być przytomnym to tyle, co zatrzymać się wewnątrz nicości”.11 Ale czy nicość jest czymś, w obrębie czego można się zatrzymać? Jest ona raczej jak cień, na który próbujemy nastąpić. Nasze prawdziwe istnienie, jak w platońskiej jaskini, objawia się poprzez projekcję cienia. Zakorzenienie bytu w niebycie Znaleźli mędrcy w serce swe wglądając!12 Obraz ten pochodzi z hymnu Rigwedy, zwanego Nasadija, jest on jednym z najstarszych dokumentów filozoficznych i religijnych ludzkości. Jest to obraz jakby odwrócony w stosunku do wizji Platona – odwrócony cieniem do środka. Poza tym biegunowość pozostaje jakby ta sama. Różnica pomiędzy światem archaicznym, do którego należy jeszcze Heraklit i inni tzw. presokratycy, a wolno wyłaniającym się światem nowej myśli Zachodu jest różnicą określeń: czemu mianowicie nadaje się postać trwałych i określonych przedmiotów (form), a czemu status nieuchwytności (amorficzności, chaosu)? Jaki jest Absolut? Czy świat prawdziwy to energetyczna i nieuchwytna podstawa, czy też twarda przedmiotowa określoność metafizycznych struktur. żywa aktywność czy uprzedmiotowiona abstrakcja?
Przypisy: 1. Angielski Benedyktyn Bede Griffiths napisał książkę pt. Zaślubiny Wschodu z Zachodem (The Marriage of East and West ), w której postulował powstanie teologii mistycznej inspirowanej wedantą. Tytuł nawiązuje do tytułu poematu Blake’a Zaślubiny Nieba i Piekła , choć może to być przypadkowa zbieżność. Możliwość zaślubin zakłada uprzednie rozdzielenie na płeć męską i żeńską. By były zaślubiny, różnica jest niezbędna, tak samo jak jedność, która staje się zasadą lub „postulatem” zaślubin.
Skąd się zjawiła ta wysnowa bytu, Czy kto ją zdziałał, czy też nikt nie zdziałał, Ten, co na ziemię patrzy z najwyższego nieba, Ten może wie o tym, a może też nie wie.13
2. K. Dąbrowski, O psychologii Wschodu, „Problemy studenckiego ruchu naukowego”, nr 5. Ta powierzchowna i emocjonalna reakcja na buddyjską doktrynę wynika z dość rozpowszechnionego nieporozumienia. Buddyjskie twierdzenie o braku stałego substratu indywidualności (anatta) dotyczy podstaw ontologicznych, a wcale nie oznacza zaniku ja indywidualnego w sensie psychologicznym. Wydaje się jednak, że te dwie perspektywy trudne są do rozdzielenia. 3. Cyt. za: K. Albert, Wprowadzenie do filozoficznej mistyki, przeł. J. Marzęcki, Kęty 2002, s. 91. 4. G.W.F. Hegel, Wykłady z historii filozofii, przeł. Ś.F. Nowicki, Warszawa 1994, t. I, s. 201-202. 5. Czuang-tsy, Prawdziwa księga południowego kwiatu, przeł. W. Jabłoński, J. Chmielewski, O. Wojtasiewicz, Warszawa 1953, s. 239. 6. M. Heidegger, Drogi lasu, przeł. J. Mizera, Warszawa 1997, s. 43. 7. G. Colli, Narodziny filozofii, tłum. S. Kasprzysiak, s. 82. 8. Wokół nihilizmu, pod red. G. Sowinskiego, Zamiast wstępu: Nihilologia rediva , Kraków 2001,s. 11. 9. Cyt. za: F. Fernandez-Armesto, Historia prawdy, Poznań 1999, s. 58. 10. „Myśl, gdy nie jest w błędzie, w treści swej nie jest różna od tego, co rzeczywiście istnieje” – pisze W. Tatarkiewicz. Historia filozofii, t. I., s. 24. 11. M. Heidegger, Budować, mieszkać, myśleć, oprac. K. Michalski, Warszawa 1977, s. 38. 12. Cyt. za: P. Deussen, Ku wiecznej prawdzie. Indie – Europa , przeł. J. Marzęcki, Ethos 1995, s. 36. 13. Nasadija, tłum. F. Michalski.
Ten, który patrzy z najwyższego nieba, nie jest bytem absolutnym, z którego powstał świat, lecz przejawionym, a więc stworzonym bogiem, może zatem wiedzieć, ale może i nie wiedzieć. Hymn ten pokazuje biegunowe rozwarstwienie bytu na to, co istnieje (jako akt lub pragnienie – forma czynna) i co jest istniejącym (postacią istnienia – forma bierna). Dzieli je granica, będąca rozdzieleniem nieprzejawienia i przejawienia, pustki i formy, energii i materii, potencji i retencji. Granicę tę pokonują umysły mędrców, wnikających we własne serca (umysły). Scalona wizja przerzuconego ponad dualnością wglądu nazwana została przez starożytny Wschód „oświeceniem” lub „przebudzeniem”. Stanowi ona pokonanie substancjalności ego, znajdując jego wtórność – zakorzenienie w pierwiastku nie-ja. Najbardziej radykalnej krytyki substancjalności duszy dokonuje Budda Śakjamuni (566-486 p.n.e.). Dla człowieka Zachodu ukształtowanego przez logiczną zasadę, że istnieć to być przedmiotem (choćby niewidzialnym), a nie posiadać stałego ukształtowania to nie istnieć – obserwacja dokonana przez Buddę, dotycząca niesubstancjalności podstaw istnienia, wydaje się bardzo trudna do zaakceptowania. Dotyczy to jednakowo indywidualnej duszy, jak i podstawy całego kosmosu – nazywanej Bogiem-Kreatorem. Z punktu widzenia zachodniej psychologii, gloryfikującej stały substrat osobowości, jego „teoria” jest skandalem. To, co nazywamy człowiekiem według buddyzmu, składa się z kilku grup czy agregatów (skandha),
24 Dobry sklad Ostatni.indd
24
2004-08-20, 15:14
Budda pytany o Boga milczał ROZMOWA Z M A ŁGO R Z ATĄ B R AU NEK , N AU CZ YCIEL K Ą ZEN, PROWA DZ ĄCĄ WA RS Z AWSK Ą S A NG Ę K A NZEO N
Damian Dudkiewicz: Od 25 lat praktykujesz buddyzm zen, od października ubiegłego roku nosisz tytuł sensei. Jesteś nauczycielem w linii zen soto i rinzai, spadkobiercą dharmy Roshiego Genpo. Przez pewien okres byłaś bardzo popularną aktorką filmową. Zagrałaś m.in. w Potopie Hoffmana, Polowaniu na muchy Wajdy, występowałaś w filmach Żuławskiego. Byłaś tzw. aktorką na topie. Jak to się stało, że postanowiłaś rzucić aktorstwo i poświęcić się całkowicie praktyce duchowej?
kilka lat, zdecydowanie skierowane były ku filozofii wschodniej. W końcu doprowadziły mnie do tego, że trafiłam na buddyzm zen. Jeden z moich pierwszych nauczycieli powiedział kiedyś: „na początku trzeba spróbować wielu kuchni, żeby móc stwierdzić, która najbardziej ci odpowiada” – czy najbardziej lubisz japońską, chińską czy fińską. Dopóki tak naprawdę nie spróbujesz, to trudno powiedzieć, co najbardziej lubisz, skoro nie znasz niczego innego. Oczywiście, że możesz znać wyłącznie jedną kuchnię, która ci wystarczy, bo nie wiesz, że istnieją inne. Tak się złożyło, że poznałam kilka innych kuchni, wiedziałam, że istnieją.
Małgorzata Braunek: W moim przypadku rzeczy działy się równolegle. Kiedy rozpoczynałam swoje poszukiwania, praktykę medytacji (nie była to jeszcze praktyka zen), równocześnie właściwie rozstawałam się z aktorstwem. Ale nie z tego powodu, że zaczęłam praktykować, tylko dlatego, że w ogóle zaczęłam się zastanawiać bardzo głęboko nad tym, kim jestem w gruncie rzeczy. Kim ja jestem? To było tak dojmujące pytanie, że towarzyszyło mi cały czas, i czułam, że odpadały kolejne warstwy moich fałszywych tożsamości... Żeby być uczciwą wobec siebie, nie mogłam stwierdzić, na przykład, że nie jestem aktorką, i być nią dalej... To byłoby po prostu nieuczciwe. Musiałam więc podążać za tym, co się przede mną odkrywało... czyli że nie ma tam w środku nikogo, do kogo mogłabym się odwołać, z kim mogłabym się utożsamić. Prawie równocześnie zaczęłam praktykować.
D.D.: Dlaczego nie wybrałaś buddyzmu tybetańskiego? M.B.: Myślę, że wybór drogi duchowej jest bardzo indywidualną i intymną sprawą. Decydują nasze wewnętrzne predyspozycje oraz to, co nas intuicyjnie przyciąga. Bardzo cenię buddyzm tybetański i jest mi emocjonalnie bliski. Jednak to zen okazał się bardziej atrakcyjny, ponieważ był dla mnie wyzwaniem; czułam, że będę musiała się ze sobą zmierzyć. D.D.: Czy uważasz, że joga, buddyzm zen, inne wschodnie praktyki dotarły do nas w wyniku mody? Mam na myśli czasy hippisowskie, książki Junga, Hessego. Czy buddyzm był modny? W związku z tym zastanawiam się, na ile moda, a na ile autentyczne poszukiwania wewnętrzne mają wpływ na zmianę religii…
D.D.: Aktorstwo nie daje się pogodzić z praktyką buddyjską?
M.B.: Tak, cała filozofia Wschodu była wtedy bardzo modna. Moda odgrywa tu rolę, i to często, jeżeli traktujemy zmianę religii jako coś bardzo powierzchownego. Kiedy na przykład jest moda na religie orientalne, zaczynamy się nimi interesować i porzucamy naszą religię. A jeśli zmieniamy religię, to znaczy, że w gruncie rzeczy nie traktowaliśmy zbyt głęboko chrześcijaństwa, skoro tak łatwo od niego odchodzimy. Potem moda przemija, odchodzimy od tego, znajdujemy coś nowego... Ktoś
M.B.: Wszystko da się pogodzić z praktyką, bo ona jest naszym życiem. I odwrotnie. Ale buddyzm nie był bezpośrednią przyczyną, dla której zrezygnowałam z aktorstwa. D.D.: Zastanawiam się, dlaczego wybrałaś właśnie buddyzm… M.B.: Wszystkie moje duchowe poszukiwania, które trwały
25 Dobry sklad Ostatni.indd
25
2004-08-20, 15:14
D.D.: Małgosiu, co sądzisz o tym, co dzieje się obecnie w Kościele katolickim – pojawiają się kapłani, którzy są mistrzami zen, zapożyczają techniki praktyk medytacyjnych z religii wschodnich, włączając je do swoich działań apostolskich. Mam na myśli benedyktynów: ojca Jana Berezę, ojca Willigisa Jagera, ojca Johna Freemana, oraz tych, którzy odeszli, a zapoczątkowali swoisty dialog między Wschodem a Zachodem: trapistę, ojca Thomasa Mertona, benedyktyna, ojca Johna Maina, czy jezuitę, ojca Hugo Enomiya Lassalle’a, i innych. Czy to jest dobre?
będzie próbował buddyzmu, potem wraz z nową modą będzie próbował np. huny itd. Są to tzw. wieczni poszukiwacze. Nie mogę powiedzieć o sobie, że nie byłam poddana konkretnej modzie. Były czasy hippisowskie, nasze oczy skierowały się na Wschód, dostrzegliśmy, że on w ogóle istnieje, że istnieje wschodnia filozofia, praktyki dające różnorakie przeżycia, wglądy. Oczywiście, że tak, to była moda, ale ja wytrwałam. D.D.: Traktujesz zen jako religię? M.B.: Zdecydowanie tak. Dla mnie buddyzm zen jest religią niezależnie od tego, jak bywa interpretowany. Mimo że nie odwołuje się do Boga, to jednak niczemu nie zaprzecza. I dlatego otworzyłam się ponownie na chrześcijaństwo.
M.B.: Dla mnie to po prostu naturalne (śmiech), że tak się dzieje. Tak jak powiedziałam wcześniej, praktyka buddyzmu otworzyła mnie na chrześcijaństwo. Dlatego wydaje mi się to całkowicie naturalne, że na przykład ojciec Jan czy inni kapłani chrześcijańscy, którzy bardzo głęboko praktykują, otwierają się na inne tradycje, inne religie. Tak naprawdę my, praktykujący, musimy dotrzeć do tego, że źródło jest absolutnie wspólne. Nie ma wielu różnych źródeł, tylko jedno dla nas wszystkich. Mogę powiedzieć, że w związku z tym my wszyscy, absolutnie, bezwzględnie wszyscy jesteśmy dziećmi Boga.
D.D.: Będąc w Polsce, dalajlama powiedział, że ważne jest, aby trwać w swojej tradycji, kulturze, nie zmieniać religii. Czy buddyzm zen podobnie traktuje tę kwestię? M.B.: Myślę, że dalajlamie chodziło o to, iż bardzo trudno jest tak naprawdę oderwać się od swoich korzeni. Zwłaszcza w kraju takim, jak nasz, gdzie większość ludzi to chrześcijanie, katolicy, odejście od korzeni jest bardzo trudne. Widzę to po sobie. W tej chwili to, co jest dla mnie najbardziej fascynujące w gruncie rzeczy, to fakt, że buddyzm nie tylko nie odciął mnie od korzeni, ale ponownie otworzył mnie na chrześcijaństwo. Na przykład wszystkie nauki, które głosił Jezus, są dla mnie dzięki buddyzmowi bardziej czytelne. To nie znaczy, że przestanę praktykować zen i stanę się ewangeliczką (jak moja mama), ale nie mogę powiedzieć, że z ducha nie jestem chrześcijanką, bo nią byłam i znowu jestem...
D.D.: Często wobec buddyzmu pojawia się zarzut, że jest to religia bez Boga, religia ateistyczna... M.B.: Zarzut pojawił się dlatego, że my nie nazywamy pewnych spraw i Budda ich nie nazywał. W buddyzmie nie mówi się o Bogu, ponieważ Budda pytany o Boga – milczał. Stąd wzięła się interpretacja, że odrzucał istnienie Boga. A on po prostu milczał. Człowiek nie jest w stanie mówić o Bogu. Jesteśmy w stanie czasami tego doświadczać, ale nie powinniśmy otwierać ust na ten temat. Słowa tylko opisują rzeczywistość, nie są w stanie jej przekazać, to pewnego rodzaju ograniczniki. Gdy otwieramy usta, ograniczamy, upraszczamy to, czym to jest. Możemy jedynie na ten temat milczeć. Starać się przybliżać do tego, doświadczając, znajdując to w sobie.
D.D.: Zdarza się, że Wschód nie uznaje białych ludzi jako prawdziwych nauczycieli. M.B.: Tak samo moglibyśmy powiedzieć, że afrykański czy japoński ksiądz nie jest prawdziwym katolikiem i nie może nim być, bo nie rozumie istoty chrześcijaństwa.
D.D.: Na jakiej płaszczyźnie może zaistnieć porozumienie, swoisty dialog między wszystkimi religiami? Czy to może być medytacja, modlitwa?
D.D.: Dotykamy w naszej rozmowie obszarów buddyzmu i chrześcijaństwa. Ważne pytanie, które pojawia się w moim umyśle, umyśle młodego buddysty, który wychował się w tradycji chrześcijańskiej, brzmi: kim dla buddysty powinien być Jezus, kim dla chrześcijanina Budda?
M.B.: Tak, dla nas, buddystów, odbywa się to na płaszczyźnie medytacji, dla chrześcijan – na płaszczyźnie modlitwy. Myślę, że ważne jest szukanie tego, co może nas łączyć, a nie podkreślanie różnic. Jeśli będziemy ciągle szukali tego, co nas dzieli i różni, to nie będziemy w stanie tak naprawdę zbliżyć się, bo wtedy się oddzielamy. Chociaż dostrzeganie różnic jest rzeczą naturalną...
M.B.: Mogę się wypowiedzieć wyłącznie w swoim własnym imieniu, ale może jest to dość symptomatyczny dla wszystkich buddystów sposób postrzegania Jezusa. Dla mnie jest on pełnym, całkowitym ucieleśnieniem tego, co jest w nas boskie, absolutne. Jest Wielkim Nauczycielem. Natomiast dla chrześcijanina, jak myślę, Budda nie jest tym samym, kim dla buddysty może być Jezus. Nie powiedziałabym np., że Budda i Jezus byli takimi samymi prorokami. Jeżeli dla wierzącego chrześcijanina Jezus jest jedyny, jest jedynym synem Boga, należy to uszanować. Budda Śakjamuni jest dla buddysty tym, który najgłębiej, najpełniej urzeczywistnił to, co każdy z nas może urzeczywistnić – swoją prawdziwą naturę, absolut – i dlatego nie jest jeden jedyny, który jest. Pewnie bluźnię, więc z góry wszystkich przepraszam.
D.D.: Zastanawiam się nad tym, na ile my, ludzie Zachodu, wychowani w kulturze, w której istnieje zasada podziału na opozycje: dobro i zło, piękno i brzydota itd., jesteśmy skazani na dualistyczne funkcjonowanie, na ile jest nam trudniej praktykować zen niż np. Japończykom, ludziom Wschodu, którzy wychowani są na gruncie myślenia całościowego, holistycznego? Czy to ma znaczenie? M.B.: Na pewno, bo każda kultura wyrasta z innego korzenia... W pewnym sensie Wschód jest absolutem, a cała kultura Zachodu jest rzeczywistością relatywną.
26 Dobry sklad Ostatni.indd
26
2004-08-20, 15:14
naprawdę jeszcze bardziej podnosimy jego wagę, gdy chcemy z nim walczyć. Czyli paradoksalnie jeszcze je wzmacniamy, a wydaje nam się, że je osłabiamy. Są to pewne etapy, przez które przechodzimy, proces, któremu ulegamy. Na pewnym etapie walki za wszelką cenę chcemy odciąć się od ego. W pewnym momencie orientujemy się, że bez ego nie możemy funkcjonować, czyli że ono jest nam potrzebne, jak każdy z aspektów, który posiadamy. Mamy w sobie wszystko... Chodzi o to, żeby używać tego, co mamy, tak jak używamy różnych organów: wątroby, żołądka itd., żeby używać ego w momencie, w którym jest to potrzebne. Nie możemy pozwalać sobie na to, żeby ego nami rządziło, kierowało, żebyśmy działali tylko i wyłącznie z jego perspektywy. To niedobre... niedobre dla nas i niedobre dla otoczenia...
Ponieważ Wschód postrzega rzeczywistość holistycznie, z jego absolutnego punktu widzenia nie ma czegoś takiego jak postawa egocentryczno-indywidualna. We wschodnich społeczeństwach nie stawia się na indywidualność. U nas jest odwrotnie, stawia się na indywiduum – to jednostki są ważne. W tym sensie kultywujemy coś w rodzaju egocentryzmu. Te dwie kultury, siłą rzeczy, różnią się, a jednocześnie, jeśli patrzymy na to z buddyjskiego punktu widzenia, tworzą całość. To znaczy jedna bez drugiej nie może istnieć i nie możemy się tak całkowicie oddzielić – my zasilamy Wschód, a on zasila nas. D.D.: Często pojawiają się stereotypowe zarzuty wobec buddyzmu o pewien niebezpieczny relatywizm. W chrześcijaństwie funkcjonuje taki system etyczny, który wskazuje reguły jednoznacznej oceny: jeśli ktoś zabił – popełnił grzech – zrobił źle. Natomiast z punktu widzenia buddyzmu może być inaczej...
D.D.: Czy ego jest przyczyną cierpienia? M.B.: Tak, ponieważ jest niezaspokojone w swoich pragnieniach.
M.B.: Rzeczywiście, istnieje taki punkt widzenia, zgodnie z którym nic nie jest fundamentalnie złe lub zasadniczo dobre. To jest absolutny punkt widzenia. I to nie ma nic wspólnego z relatywizmem moralnym. Natomiast właśnie z punktu widzenia rzeczywistości relatywnej, względnej, coś, co dla jednej osoby jest całkowicie złe, dla innej wcale złe nie jest. Nawet jeżeli ktoś doświadcza czegoś bardzo tragicznego, doświadcza zła, to nigdy nie wiemy, jakie będą tego skutki. Z tego punktu widzenia nie możemy powiedzieć, że coś jest jednoznacznie złe, bo konsekwencje tych doświadczeń mogą zaowocować czymś nadzwyczaj wspaniałym. To, co było obiektywnie złem, może stać się niezaprzeczalnie dobrem. I odwrotnie – to co było ewidentnie dobre, może przynieść negatywne skutki. Oczywiście w buddyzmie są również wskazania mówiące, żeby nie zabijać, żeby nie zabijać żadnego życia. A są przecież w życiu sytuacje, kiedy musisz zabić w obronie innego życia – w sensie pożywienia chociażby. A więc czy to było złe, co zrobiłeś? Z kolei jeśli patrzymy na to z perspektywy absolutnej, to nie ma możliwości, by zabić, bo jeśli jesteś całkowitą Jednią ze wszystkim, z każdą czującą istotą, to kogo zabijasz?
D.D.: W takim razie – co buddyzm robi z cierpieniem? M.B.: Najpierw wskazuje na to, że istnieje. Musisz zobaczyć, przyjąć, że jest i że dotyczy każdego z nas. Trzeba zgodzić się z tym, że po prostu istnieje. Buddyzm idzie dalej – cierpienie ma swoją przyczynę. Przyczyną cierpienia są nasze pragnienia, np. pragnienie, by ból i cierpienie znikły. W momencie, w którym przestajemy pragnąć, a coraz bardziej przyjmujemy, że my, nasze życie, rzeczywistość, są – jakie są, to cierpienie zmniejsza się. To nie znaczy, że ono może być całkowicie, w pełni wyeliminowane z naszego życia – tylko po prostu się zmniejsza... Można bardzo łatwo zobaczyć, jak ludzie różnie cierpią, jak bardzo różnie przechodzą przez cierpienie. Są tacy, którzy straszliwie cierpią, ponieważ uważają, że tylko oni na całym świecie przechodzą przez taki ból, i dlatego cierpią coraz bardziej. Są też takie osoby, które nie są w stanie wytrzymać cierpienia. Pytają: „dlaczego ja?”, „dlaczego mnie to spotyka?”. Nie przyjmują cierpienia, pragnąc, żeby go nie było. I cierpią coraz bardziej, cierpią dlatego, że cierpią. Są i tacy, którzy przyjmują cierpienie... Mało tego – robią z cierpienia użytek. Są tacy, którzy ofiarowują swoje cierpienie innym, cierpią w czyjejś intencji. Zaznaczyć trzeba, że jeśli mówimy o cierpieniu czy bólu, to nie odnosi się to wyłącznie do sfery fizycznej – cierpienie to generalna niezgoda na rzeczywistość taką, jaka ona jest.
D.D.: Chciałbym Cię zapytać o ego, o którym tak wiele mówi się w buddyzmie. Czy ego jest naszym wewnętrznym przeciwnikiem? Co powinniśmy z nim zrobić? M.B.: Po pierwsze powinniśmy zdać sobie sprawę, że z jednej strony ono faktycznie istnieje, choć jest iluzją, i że w momencie, w którym zwracamy uwagę na ja, na to, co jest dla „mnie” dobre, czego ja potrzebuje itd. – to jest to poziom ego. Ego to tylko jeden z naszych aspektów, często nieświadomie utożsamiamy się z nim i uważamy, że ego jest nami. Drugą bardzo ważną rzeczą jest to, iż w momencie, w którym dostrzegamy nasze ego jako wroga, jako diabła wcielonego, jako całe nasze zło, ono zaczyna nam doskwierać, próbujemy z tym walczyć... To duży błąd, gdy cała nasza energia skupia się na tym, żeby je zniszczyć. Tak
D.D.: W buddyzmie mówi się o tym, żeby pragnienia kompletnie wykorzenić... M.B.: One zawsze będą się pojawiać. Chodzi o to, żeby się do nich tak bardzo nie przywiązywać, żeby umieć tak samo nie przywiązywać się ani do ego, ani do pragnień. Żeby nie zastąpiły nam doświadczania tego, co przynosi nam życie. Rozmawiał Damian Dudkiewicz
27 Dobry sklad Ostatni.indd
27
2004-08-20, 15:14
R O S H I KO S H O U C H I YA M A ży wotność w czczym eksponowaniu i podtrzymy waniu ustanowionego, religijnego porządku. Tylko kiedy wszyscy, każdy z osobna, poszukujemy własnej realności dla samych siebie i odpowiedzialnie kształtujemy własne życie, wówczas dopiero religia może stać się źródłem przeobrażenia, które mogłoby sprostać w ymogom naszego czasu.
Buddyzm przeży wa zastój, ponieważ mnisi i uczeni jedynie w ykładają buddyjskie pisma. Nie w yprodukowano sutr naszych czasów. Przez kilka wieków, w czasach bliskich Chr ystusa, obszerne pisma buddyzmu mahajany były tworzone przez „ludzi zazen”. Przyczynili się oni do powstania ży wej buddyjskiej nauki. Chciałbym, żeby również teraz nastąpił now y wiek tworzenia mahajanistycznych tekstów. Religia zanika i traci
(Nauki zen Bezdomnego Kodo)
O uważności WALPOLA SRI RAHULA
stopniowo, krok po kroku, zaczniecie być świadomi swego oddechu. Po pewnym okresie doświadczycie jakby podzielonej sekundy, kiedy to wasz umysł całkowicie skoncentruje się na oddychaniu, kiedy nie będziecie świadomi najbliższych dźwięków, kiedy świat zewnętrzny przestanie dla was istnieć. W tej drobnej chwili doświadczycie rzeczy niezwykłej, pełni radości, spokoju i równowagi, będziecie więc starali się ten moment przedłużyć, ale nie będzie to możliwe. Lecz jeśli będziecie w ten sposób praktykować regularnie, to doznanie może powracać w coraz dłuższych odcinkach czasu. Pojawi się moment, kiedy będziecie potrafili zatracić się kompletnie w uważności oddechu. Tak długo, jak będziecie świadomi samych siebie, nie będziecie mogli skoncentrować się na niczym innym. To ćwiczenie uważności oddychania, które jest jedną z najprostszych i najłatwiejszych praktyk, ma istotne znaczenie dla rozwinięcia koncentracji prowadzącej ku wysokim, mistycznym osiągnięciom (dhyana). Ponadto siła koncentracji jest niezbędna dla wszelkiego rodzaju głębszego zrozumienia, wniknięcia, wglądu w głęboką naturę rzeczy, włączając w to realizację stanu Nirwany. Poza tym wszystkim ćwiczenie koncentracji na oddechu przyniesie wam natychmiastowe skutki. Jest ono dobre dla waszej fizycznej kondycji, powoduje zrelaksowanie, zdrowy sen i efektywność w codziennym działaniu. Czyni was spokojnymi i zrównoważonymi. Nawet w momencie kiedy jesteście zdenerwowani czy podekscytowani, jeśli popraktykujecie to przez parę minut, będziecie mogli dostrzec, że odzyskaliście równowagę i spokój. Możecie się poczuć tak, jak przebudzeni po dobrym odpoczynku.
Jednym z najbardziej znanych, popularnych i praktycznych przykładów „medytacji” związanej z ciałem jest tekst zwany: Uważność lub uświadomienie wdechu i wydechu (anapanasati). Szczególna, określona postawa jest opisana w tekście tylko dla tej „medytacji”. W wypadku innych form [medytacji], które przedstawia ta sutta [sutra], możecie siedzieć, stać, spacerować, według uznania. Lecz dla kultywowania uważności wdechu i wydechu powinno się usiąść, zgodnie z tekstem, „skrzyżowawszy nogi, utrzymując ciało prosto, zachowując czujną uważność”. Wdychacie i wydychacie przez cały dzień i noc, lecz nigdy nie jesteście tego świadomi, nawet przez sekundę nie poświęcacie temu uwagi. Teraz jednak zaczynacie to robić. Wdychajcie i wydychajcie jak zwykle, bez żadnego szczególnego wysiłku czy napięcia. Następnie skoncentrujcie wasz umysł na wdechu i wydechu; niech umysł będzie przytomny i czujny. Kiedy oddychacie, oddech czasami jest dłuższy, czasami krótszy, ale to nie ma znaczenia. Oddychajcie normalnie i naturalnie. To jest tylko istotne, że kiedy oddychacie głęboko, powinniście być świadomi tego, że jest to głęboki oddech i tak dalej. Innymi słowy wasz umysł powinien być tak całkowicie skoncentrowany na oddechu, żebyście byli świadomi jego poruszeń i zmian. Zapomnijcie o wszystkim innym, o otoczeniu, środowisku; nie podnoście oczu i nie patrzcie na nic. Próbujcie w ten sposób przez pięć lub dziesięć minut. Na początku koncentracja na oddechu może wydać się wam niezwykle trudna. Będziecie zdumieni, jak wasz umysł ucieka. Nie potrafi trwać nieruchomo. Zaczynacie myśleć o różnych rzeczach. Słyszycie dźwięki na zewnątrz. Umysł zostaje zakłócony i rozproszony. Możecie być skonsternowani i zniechęceni. Lecz jeśli kontynuujecie to ćwiczenie dwa razy dziennie, rano i wieczorem, zawsze pięć lub dziesięć minut,
(What the Buddha Taught)
28 Dobry sklad Ostatni.indd
28
Ewa Hadydon, Fudo Myoo
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
7
2004-08-20, 12:05
Kolorowe strony.indd
8
2004-08-20, 12:05
Objaśnienia do obrazów Ewy Hadydon
po japońsku Jodo (skr. Sukhawati, co oznacza „Najw yższą Szczęśliwość”) i powstała na skutek jego nieustającej prakt yki. Jedno z jego najważniejszych ślubowań głosi, że każdy bez w yjątku, kto posiada szczerą wiarę w A midę i recy tuje jego imię ( jap. Nembutsu), będzie w stanie odrodzić się w jego krainie, gdzie istnieją sprzyjające warunki do osiągnięcia całkowitego w yzwolenia i nir wany. Wszyscy ci, którzy nie są w stanie osiągnąć oświecenia poprzez swoje własne w ysiłki, zwracają się do A midy o pomoc z całą swą mocą. A mida, podobnie jak Ashuku czy Yakushi, należy do grupy niehistor ycznych Buddów, zwanych czasem Kosmicznymi Buddami. Jest on zwany też Ciałem Zasług lub Ciałem Najw yższego Szczęścia, które w ynika z jego nieustającej prakt yki i w ypełnienia ślubowań Bodhisattw y.
FUDO M YOO, skr. Acalanatha (Nieporuszony Oświecający K ról) Jest groźną emanacją Dainichi Nyorai (skr. Vajrocany Buddy). Otoczony kosmicznym płomieniem w prawej ręce dzierży miecz, któr ym przecina ułudę, a w lewej sznur, przy pomocy którego przyciąga odczuwające istot y ku oświeceniu. Jego przeszy wające spojrzenie odstrasza wszystkie złe demony, które próbują przeszkodzić buddyjskiej nauce. Mimo jednak swego odstraszającego na pozór w yglądu, Fudo, jako personifikacja Nieporuszonej Mądrości, chroni wszystkich t ych, którzy poszukują oświecenia. Prakt yki związane z Fudo Myoo wprowadził założyciel tradycji shingon, Kobo Daishi (774-835), i od tego czasu Fudo zajął poczesne miejsce w japońskim buddyzmie, stając się nie t ylko patronem górskich ascetów (yamabushi) czy też mnichów tendai i shingon, którzy w y wodzą się z japońskiej odmiany Vadżrayany – ezoter ycznego buddyzmu, któr y często określany jest mianem „t ybetański”, ale także mnichów zen, takich jak choćby Takuan Soho, nauczyciel słynnego japońskiego mistrza miecza Miyamoto Musashi. Do dziś w tradycji tendai istnieje niezw ykle r ygor yst yczny trening zwany kaihog yo, 1000-dniow y okres, którego prakt yka polega na okrążaniu gór y Hiei i jej okolic, odmawianiu darani, powstrzymy waniu się od jedzenia i picia itd. Prakt ykujący keihog yo uważany jest za żyjącą emanację Fudo Myoo. Jeden z krewnych Utsumi Sunsho, mnicha tendai, któr y skończył ów trening, zauważył: „Zawsze uważałem buddyzm za religię pełną niemających sensu przesądów, dopóki nie zobaczyłem mojego brata jak w yłonił się z sali Fudo po skończeniu swego treningu. Był on rzeczy wiście żyjącym Buddą.”
ASHUK U N YOR A I (skr. A ksobhya Tathagata) Zwany też Nieporuszonym lub Wolnym od Gniewu, któr y to gniew przetworzył w doskonałą mądrość, wolną od wszelkich skalań, stąd często zwany jest Lustrem Doskonałej Mądrości ( jap. Daienk yo-chi). Jest on podobnie jak A mida kosmicznym Buddą i podobnie, jak u A midy, poprzez swoją prakt ykę stworzył Czystą K rainę Wschodu (skr. A bhirati), która jest czystą manifestacją Buddy i widoczna jest t ylko dla istot o czyst ych umysłach, jak na przykład Bodhisattwowie. więcej: www.zen.art.pl/nyogen _ ewa
oprac. Nyogen Nowak
A MIDA N YOR A I (skr. A mitabha Tathagata) „Budda Nieskończonego Światła i Życia”, któr y przeby wa w Zachodniej K rainie. A mida, zanim stał się Buddą, był Bodhisattwą, zwanym Hozo (skr. Dharmakara), i poszukiwaczem prawdy. Po wielu eonach nieustającej prakt yki, gdy w ypełnił swoje ślubowania, stał się „Buddą Nieskończonego Światła i Życia”. Jego kraina, która znajduje się na zachodzie, zwana jest
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Ewa Hadydon, Fudo Myoo
29
29 2004-08-31, 12:35
Budda o uważności A jak mnisi są w stanie kontemplować ciało jako ciało? Mnich, któr y schronił się w lesie lub wśród korzeni drzew, lub w pustym miejscu, siada skrzyżowawszy nogi, utrzymując ciało prosto, zachowując czujną uważność otoczenia. Uważnie wdycha i uważnie w ydycha. K iedy wdycha długi oddech, wie, że wdycha długi oddech, i w ydychając długi oddech wie, że w ydycha długi oddech. Wdychając krótki oddech wie, że wdycha krótki oddech, i wie, że w ydycha krótki oddech. Ćwiczy się, myśląc: „Będę wdychał, będąc świadomym całego ciała”. Ćwiczy się, myśląc: „Będę w ydychał, będąc świadomym całego ciała”. Ćwiczy się, myśląc: „Będę wdychał, uspokajając wszystkie funkcje mego organizmu”. Ćwiczy się, myśląc: „Będę w ydychał, uspokajając wszystkie funkcje mego organizmu”. Jak zręczny tokarz lub jego pomocnik, kiedy czyni długi obrót, wie że czyni długi obrót, a robiąc krótki obrót, wie że czyni krótki obrót, podobnie mnich, wdychając
długi oddech, wie że wdycha długi oddech... i tak ćwiczy, myśląc: „Wydycham, uspokajając wszystkie funkcje mego organizmu”. W ten sposób jest on w stanie kontemplować ciało jako ciało wewnętrznie, kontemplować ciało jako ciało zewnętrznie, kontemplować ciało jako ciało wewnętrznie i zewnętrznie. Potrafi kontemplować powstające zjawiska i potrafi kontemplować zanikające zjawiska i potrafi kontemplować zarówno powstające, jak i zanikające zjawiska w ciele. Ponadto stan uważności, że to „to właśnie jest ciało”, jest dla niego obecny w miarę potrzeb wiedzy i świadomości. I zachowuje on niezależność, nie lgnąc do niczego w świecie. I tak, mnisi są w stanie kontemplować ciało jako ciało. (z książki Thus Have I Heard: The Long Discourses of the Buddha)
Ścieżka TSUN BA JE GOM punkcie medy tacja. Odłożył pisma, usiadł na poduszce, przymknął oczy. Drom rzekł: „Miło widzieć, jak medy tujesz, ale czy nie powinieneś prakt ykować dharmy?” Nie mogąc już nic uczynić, starzec zapy tał: „Geshe-la, proszę powiedz, jak powinienem prakt ykować dharmę?” „K iedy prakt ykujesz – odparł Drom – wówczas nie ma rozróżnienia pomiędzy dharmą a twoim umysłem.”
Pewnego dnia star y człowiek okrążał (r y tualnie) klasztor Reting. K iedy się zbliżył, Geshe Drom powiedział do niego: „Panie, cieszy mnie twój widok, kiedy okrążasz świątynię, ale czy nie lepiej byłoby praktykować dharmę?” Po przemyśleniu tych słów star y człowiek uznał, że lepiej będzie zająć się studiowaniem pism buddyjskich. K iedy czynił to na świątynnym dziedzińcu, Geshe Drom powiedział: „Cieszy mnie to, że studiujesz dharmę, czy nie byłoby jednak lepiej, gdybyś ją praktykował?” Wówczas star y człowiek uznał, że najwłaściwszą rzeczą będzie skupiona na jednym
(Różne wskazówki mistrzów Kadampa)
30 Dobry sklad Ostatni.indd
30
2004-08-31, 12:35
Wiara w zwątpienie STEPHEN BATCHELOR
buddyjskiego Pouczenia o ustanowieniu uważności (Sattipatthana Sutta), zawierającego większość treści, które nauczał, a w szczególności odwoływał się do słynnego wersetu: jest tylko jedna droga, Bhikkhu [Bhikku – ‘mnisi’ w jęz. palijskim], dla oczyszczenia, przezwyciężenia smutków i narzekań, zniweczenia cierpienia i żalu, osiągnięcia właściwej ścieżki do wejścia w Nibbanę; są to, przede wszystkim, cztery zasady uważności”. Jeśli twierdzenia Tybetańczyków byłyby poprawne, to przekład tej rozprawy by to potwierdzał. Lecz ten podstawowy tekst, istniejący w języku Pali i w chińskim przekładzie z zagubionej wersji sanskryckiej, nigdy nie został przetłumaczony na tybetański. Ponadto tego rodzaju systematyczna praktyka uważności nie była kultywowana w tradycji Tybetu. Lamowie szkoły Gelugpa wiedzą o takich metodach i mogą wskazać na długi opis stanu uważności w ich pismach Abhidharmy, lecz żywe zastosowanie tego w praktyce zostało przeważnie zagubione – jedynie w dzog-chen, z jego ideą „przytomności” (rig.pa.), znajdujemy coś podobnego. Dla wielu Tybetańczyków sam termin „uważność” (sati w palijskim) oddawany przez tybetańskie dram.pa. nabrał znaczenia prawie wyłącznie związanego z „pamięcią” lub „przypomnieniem”. Mniej więcej w tym samym czasie natknąłem się również na buddyjskie napomnienie w Pouczeniu Kalamów (Kalama Sutta), która również nie była tłumaczona na tybetański. „Tak, Kalamo – wykładał Budda – właściwe jest, że wątpisz, że się dziwisz, ponieważ wątpliwość wyrasta z rzeczy wątpliwej. Teraz
Wkrótce po tym, gdy zostałem wyświęcony jako mnich buddyjski w tradycji tybetańskiej, moja wiara w tę tradycję została wystawiona na próbę. Przebywałem wówczas w Dharamsala, miejscu pobytu na uchodźstwie dalajlamy, gdzie studiowałem doktryny indyjskiego buddyzmu mahajany pod kierunkiem lamów szkoły Gelugpa. Te doktrynalne studia nie były wcale suche ani akademickie – łączyły się z codzienną medytacyjną refleksją omawianych tematów, poszerzonych przez modlitwy i recytacje tantrycznej sadhany, zawierającej wizualizacje i mantry. Tego lata instytut, w którym odbywały się moje studia, gościł medytację wglądu (vipassana) – odosobnienie prowadzone przez U Goenka, znanego nauczyciela z Indii, wywodzącego się z birmańskiej tradycji U Ba Khina. Metoda nauczana przez Goenka jest bardzo efektywną techniką doskonalenia uważności, skoncentrowanej na wrażeniach związanych z ciałem i emocjami, odbieranych w aspekcie ich nietrwałości, braku spełnienia i bezjaźniowości (braku trwałej formy ja). Odosobnienie to wywarło na mnie wielki wpływ. W krótkim okresie dziesięciu dni moja świadomość bez wątpienia się zmieniła i zyskałem bezpośrednie doświadczenie wglądu w znaczenie nauk buddyjskich, jakiego nigdy nie uzyskałem poprzednio od moich tybetańskich nauczycieli. To doświadczenie nakazało mi rozważyć podstawowe twierdzenia tybetańskich lamów. Uważają oni, że Tybetańczycy podtrzymują wszystkie nauki buddyzmu: hinajanę, mahajanę i wadżrajanę. Goenka odwoływał się do
31 Dobry sklad Ostatni.indd
31
2004-08-20, 15:14
ścieżka to jedynie środek do osiągnięcia celu. Jak w pięknej paraboli o tratwie, dharma jest tylko czasowym urządzeniem, które może cię przewieźć z jednej strony rzeki na drugą. Jej znaczenie zostaje całkowicie wypaczone, jeśli zostaje podniesione do rangi celu samego w sobie. Dla mnie tym celem, dla którego buddyjska ścieżka jest środkiem, może być wyłącznie wniknięcie w misterium istnienia, rzuconego w narodziny po to tylko, by być odrzuconym w chwili śmierci. Mimo usilnych poszukiwań nie mogłem znaleźć żadnych nauk buddyzmu tybetańskiego, które by dostrzegały czy coś mówiły o tym rodzaju doświadczenia. Przede wszystkim zdałem sobie sprawę, że sam język Tybetańczyków nie posiada możliwości wyrażania tego rodzaju idei. Nie znalazłem sposobu, by powiedzieć po tybetańsku: „doświadczyłem tajemnicy istnienia wszystkich rzeczy” albo „życie stanowi zagadkę domagającą się rozwiązania”. Przede wszystkim nie znajdowałem sposobu, by mówić o zwątpieniu jako radykalnej podstawie życia duchowego. Początkowo myślałem, że moja znajomość języka tybetańskiego nie jest wystarczająca. Kontynuowałem więc studia, mając nadzieję osiągnąć wystarczającą efektywność, by wyrazić nurtujące mnie pytania. Świadomie zacząłem studia klasycznego i potocznego języka tybetańskiego, by potrafić zadać lamom każde pytanie, jakie bym chciał. Moim odkryciem było, że cel ten jest nieosiągalny. Pewne rzeczy po prostu nie mogą być wyrażone w tym języku. Pojęcie alienacji na przykład, całkowicie zrozumiałe dla ludzi Zachodu, jest oczywiście obce Tybetańczykom. Ale to, co odkryłem, ucząc się języka tak odległego od mojego własnego, było bardziej istotne. Odkryłem bowiem granice języka i granice sposobu myślenia, zdałem sobie sprawę, jakie pytania mogą, a jakie nie mogą być zadane. Na przekór rosnącym wątpliwościom moja wiara w tradycję tybetańską pozostała silna. Po trzech latach studiów w Dharamsali udałem się do Szwajcarii z moim nauczycielem Geshe Rabten, by pogłębiać studia w dziedzinie filozofii i buddyjskiej debaty. Przebywanie w obszarze kultury europejskiej stymulowało ponadto moje zainteresowania filozofią, psychologią i teologią Zachodu. Zaintrygował mnie egzystencjalizm, szczególnie to, jak jego koncepcje filozoficzne zostały użyte do zrozumienia doświadczenia religijnego. To zainteresowanie głównie motywowało pragnienie, by znaleźć jakiś kształt językowy, który by rozjaśnił moje doznanie na stokach Dharamsali. Dużą radość dało mi zetknięcie z pismami żydowskiego filozofa Martina Bubera. Fragment książki Ja i Ty trafiał w sedno tego, co przeżyłem: Świat, który ci się w ten sposób jawi, jest niepewny, ponieważ ukazuje się wciąż na nowo i nie możesz go uchwycić w słowa. Nie posiada gęstości, bo wszystko w nim
zatem popatrz, Kalamo, nie będąc kierowany przez relacje, tradycję czy pogłoski. Nie daj się prowadzić autorytetom tekstów religijnych ani wyłącznie logice lub wnioskowaniu, ani pozorom rzeczywistości, ani spekulacji, ani prawdopodobieństwu, ani też idei: ‘oto ten jest naszym nauczycielem, więc będziemy mu wierzyć’. Lecz, Kalamo, jeśli sam wiesz, które rzeczy są zdrowe i dobre, wówczas akceptuj je i kieruj się nimi” 1. Podobnie jak Tybet był krajem odizolowanym zarówno geograficznie, jak i politycznie, tak również buddyzm tybetański jest izolowanym, hermetycznym systemem myślenia i praktyki, co jest znakomite, gdy się go studiuje dla niego samego, lecz staje się problematyczne, kiedy popatrzymy na niego z zewnątrz, spoza jego własnych parametrów. Jednym z głównych celów, jakie przyświecają lamom, to przekonanie ucznia, by dokonał skoku wiary z zewnątrz do środka. Dla kogoś, kto znajdzie się już wewnątrz, nie ma miejsca na wątpliwości. Nauczyciel jest oświecony, ścieżka jest kompletna i doskonała. Wszystko, co potrzebuje on wiedzieć, zostało już przesądzone; pozostaje jedynie zastosowanie nauk w praktyce. Moje świeżo odkryte zaangażowanie w praktykę uważności pozwoliło mi postawić przynajmniej jedną stopę znów na zewnątrz i konsekwentnie upewniło to mnie w moich wątpliwościach. Chociaż tybetańscy zwierzchnicy mnie nie zachęcali, byli jednak skłonni tolerować moją postawę; była to przecież, poza wszystkim, inna forma buddyzmu. Ja sam czułem się silnie utwierdzony w mojej buddyjskiej wierze, lecz sama siła zaczynała podważać potrzebę poświęcania się wyłącznie jednej z wielu tradycji. Krótko przed opuszczeniem Dharamsali miałem doświadczenie, które waham się nazwać mistycznym, choć też nie znajduję lepszego określenia. Oto jak to zapisałem: maszerowałem przez sosnowy las, wracając do mej chaty wąską ścieżką wydeptaną w urwistym zboczu wzgórza. Posuwałem się mozolnie w dół, dźwigając niebieskie plastikowe wiadro wypełnione świeżą wodą ze źródła znajdującego się w górnej części doliny, kiedy powstrzymał mnie napływ ogarniającego uczucia nieprzenikalnej tajemniczości wszystkiego. Było to tak, jakbym został wyniesiony na grzbiecie wibrującej fali, która nagle podniosła się z oceanu, którym było samo życie. Jak to możliwe, że ludzie nie są świadomi tego najbardziej oczywistego pytania? Jak mogą przeżywać swoje życie, nie próbując odpowiedzieć na nie? Doświadczenie to w pełnej intensywności trwało może parę minut. Nie była to iluminacja, w której by jakaś ostateczna mistyczna prawda stała się nagle przejrzysta; żadna odpowiedź się nie pojawiła. Pojąłem wyłącznie ważkość pytania. Od tego czasu w mojej praktyce buddyzmu pojawiło się jedno rozwikłane postrzeżenie życia i świata zarazem. Jedna rzecz stała się dla mnie całkowicie jasna, że buddyjska
32 Dobry sklad Ostatni.indd
32
2004-08-20, 15:14
oddaniem dla guru, tantrycznymi rytuałami, wizualizacjami i tak dalej, do czego czułem niezbyt wielki pociąg. Argumenty lamów, że praktyki takie są potrzebne jako baza dla bezforemnej praktyki mahamudry lub dzog-czen, były mało przekonujące. Wystarczyło spojrzeć na system theravady lub zen, by dostrzec, że bezforemna medytacja była całkiem szczęśliwie praktykowana bez takiej bazy. Dostrzegłem również zupełną niemożność akceptowania tybetańskiej krytyki innych szkół i twierdzeń o wyższości ich własnej tradycji. Lamowie kładą bowiem nacisk na odrzucenie pojęć dotyczących innych tradycji w oparciu o całkowicie przestarzałe opinie, przechowywane w Tybecie przez wieki, natomiast w niewielkim stopniu mają zrozumienie dla bieżącej sytuacji w szkołach, które krytykują. Zen pociągało mnie od wielu lat. Kochałem estetyczny walor, paradoksalność, prostotę i bezpośredniość – ziemski wymiar tej tradycji. Ale jednocześnie odpychało mnie to, co czytałem na ten temat i co pochodziło z japońskich źródeł: quasi-militarna surowość, fascynacja bólem oraz, mówiąc uczciwie, rodzaj trywializacji, sprawiającej, że mistyczne paradoksy były rutynowo sprowadzane do sztucznych afektacji, stwierdzeń lub zachowań. W końcu przyciągnął mnie klasztor Songwang Sa w Południowej Korei. Przyjaciel powracający z podróży po Dalekim Wschodzie pożyczył mi książkę pt. Dziewięć Gór autorstwa Kusan Sunima, rezydującego mistrza zen w klasztorze Songwang Sa. Chociaż wiele rzeczy było dla mnie trudnych do pojęcia, jednak lektura ta wprowadziła mnie w wielce poruszającą ideę kultywowania wątpliwości jako praktyki medytacji. Tak dalece, jak mogłem to sprawdzić, żadna z buddyjskich tradycji wywodzących się z Indii, szkół zarówno theravady, jak Tybetu, nie posługiwała się pojęciem „zwątpienia” w tym sensie, w jakim ukształtowało się ono w zen. Chińska maksyma: „Wielka wątpliwość: wielkie oświecenie/mała wątpliwość: małe oświecenie/brak wątpliwości: brak oświecenia” – nie ma wielkiego sensu ani dla bardziej tradycyjnych lamów, ani też dla aczariów theravady. Chociaż Pouczenie Kalamów przypomina tę wartość zwątpienia, jednak w tradycji indyjskiej to zagadnienie nie było dalej rozwijane. Zwątpienie jest pojmowane przez indyjsko-tybetańskie szkoły buddyzmu jako coś przede wszystkim negatywnego. Rozumienie to jest wspierane przez dwie tradycje – Dharmakirtiego i Abhidharmy. W kognitywnej psychologii Dharmakirtiego zwątpienie definiowane jest jako czynnik umysłowy polegający na niepewności wyboru pomiędzy dwoma możliwościami. Jest to wahanie, brak zdecydowania. Jedyna jego zaleta polega na funkcjonowaniu jako zawiasu umożliwiającego zwrot od niewłaściwych poglądów do właściwych. Na przykład myśl: „Wątpię w to, że wszystkie rzeczy są nie-
jest przeniknięte przez wszystko inne. Nie posiada trwałości, ponieważ przychodzi niewzywany i znika, nawet jeśli lgniemy do niego. Nie może zostać zbadany: jeśli próbujesz uczynić go możliwym do zbadania, utracisz go. Przychodzi – zbliża się, by cię dosięgnąć, ale jeśli cię nie dosięgnie, wtedy znika, by się pojawić znów w zmienionej postaci. Nie jest na zewnątrz ciebie, dotyka twoich podstaw, twojego gruntu. Nie pomaga ci przeżyć, jedynie ułatwia zbliżenie się do nieskończoności. Dopiero kiedy zagłębiłem się w pismach chińskiej tradycji zen i Hua Yen, zacząłem znajdować fragmenty o podobnym oddziaływaniu. Te ponadprogramowe studia zaczęły zajmować mnie bardziej niż studia z Geshe Rabten. Znów znalazłem się w niezbyt zręcznej sytuacji, kiedy byłem jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz tybetańskiej tradycji. Niewątpliwie wywołało to dalsze wątpliwości, ponieważ w tym czasie naiwnie rozpocząłem kurs z dziedziny logiki i debaty, rozważając oświadczenia lamów, iż sam rozum jest w stanie wykazać prawdę wielu buddyjskich aksjomatów, jak nieomylność Buddy, zasadę odrodzenia, pustki itp. Zrozumiałem w końcu, wbrew wszelkim oświadczeniom, że rozum podporządkowuje się wierze. Innymi słowy: podejmujesz się udowodnić tylko to, w co uprzednio zdecydowałeś się uwierzyć. Jako człowiek Zachodu przyjmowałem błędny kierunek, uważając, że Tybetańczycy rozumieją logikę tak, jak byłem nauczony ją postrzegać: jako sokratyczne badanie twierdzeń, poprzez stosowanie rygorystycznej analizy, dla odkrycia ich prawdy lub fałszu. Podejście tybetańskich buddystów (podobnie jak chrześcijańskich scholastyków w średniowieczu) to analizowanie zagadnień buddyjskiej doktryny po to, by udowodnić, że są prawdziwe, lub analizowanie zagadnień niebuddyjskich lub pozabuddyjskich doktryn, by dowieść ich fałszu. Jeśli logika słabnie, jak to jest na przykład w wypadku „dowodów” na istnienie przeszłych wcieleń, to tym gorzej dla logiki. Trzy czynniki zatem przyczyniły się do osłabienia mojego związku z buddyzmem tybetańskim: wgląd pochodzący z praktyki uważności, doświadczenie w Dharamsali oraz mój krytyczny pogląd ukształtowany przez studia zachodniej filozofii egzystencjalnej. Utrzymywanie moich studiów i praktyk tybetańskich pogłębiało wewnętrzny konflikt. Z tego powodu zapisałem się na kurs analizy jungowskiej w Zurychu, co stało się bardzo pomocne, ale również wbijało kolejny klin pomiędzy mnie a Tybetańczyków. Powodowany tą sytuacją zdecydowałem się na trening zen. Poszukiwałem praktyki bezforemnej medytacji oraz miejsca treningu na dłuższy czas. Jednakże nie mogłem znaleźć nauczyciela w obrębie tradycji tybetańskiej, który by nauczał takiej praktyki, nieozdobionej
33 Dobry sklad Ostatni.indd
33
2004-08-20, 15:14
trwałe, choć być może tak jest”, może zostać odwrócona: „Wszystko jest prawdopodobnie nietrwałe, choć nie jestem tego całkiem pewien”. Taka postać wątpliwości jest następnie rozwiązywana za pomocą wiary: („Jestem przekonany, że wszystkie rzeczy są nietrwałe”), która działa jako wymagana podstawa dla pramana: autorytatywnego rozpoznania tego, co stanowi rozpatrywaną kwestię. W systemach Abhidharmy, wszystkich wywodzących się z Indii szkół, zwątpienie traktowane jest jako klesha, zakłócający psychologiczny czynnik, przesłaniający klarowność umysłu i hamujący postęp na ścieżce. Theravadini pojmują wątpliwość jako jedną z pięciu głównych przeszkód w praktyce medytacji. W obu tradycjach – Abhidharmy i Pramany – pozytywna koncepcja zwątpienia, z jaką mamy do czynienia w zen, nie jest więc zalecana. Posłuchajcie zatem relacji na temat zwątpienia mistrza zen z XVII wieku, Takusai: „Musisz głęboko wątpić, ciągle i ciągle, pytając siebie, kim jest ten, kto słyszy. Nie zwracaj uwagi na różne zwodnicze myśli i idee, jakie mogą się pojawić. Jedynie wątp coraz głębiej i głębiej, gromadząc w sobie wszystkie swoje siły, bez żadnego celu ani oczekiwania, bez zamiaru osiągnięcia oświecenia, a nawet bez tej intencji; stań się jak dziecko we własnej piersi”. To właśnie stanowi „wielkie zwątpienie” – tak nazywane przez Keji Nishitani – ponieważ odnosi się ono do „świadomości naszego sposobu bycia i sposobu egzystowania w odpowiedzi na wielką sprawę narodzin i śmierci. Wątpliwość taka nie jest nigdy poznawczym zawiasem ani psychologicznym defektem, lecz stanem egzystencjalnego zdziwienia. Nie jest ono rozwiązywane przez akceptację jakiegoś systemu wierzeń i osiągania pseudopewności, lecz rozważnie wzmacniane lub „utwierdzane”, jak mówią teksty, w „masę zwątpienia”. Innymi słowy najgłębsze wątpliwości czy pytania, jakie powstają w tobie w związku z egzystencją, są stosowane jak klucz, który, jeśli jest obrócony właściwie i z odpowiednią siłą, może otworzyć drzwi odpowiedzi.
Ta egzystencjalna niepewność jest miejscem w nas samych, gdzie przebudzenie jest najbliższe. Zaprzeczenie temu lub adoptowanie pocieszającego systemu wierzeń to wyrzekanie się podstawowego impulsu, który utrzymuje nas na ścieżce. Zwątpienie jest podstawowym czynnikiem duchowego kryzysu wielu ludzi w obecnych czasach. Tradycyjne wierzenia religijne zostały podważone, zdarza się też, że wątpliwości pojawiają się w samym centrum naszej duchowej świadomości. Nie jest to wyłącznie niepewność dotycząca twierdzeń jakiejś szczególnej duchowej tradycji, lecz jest związana z sensem naszego bycia w świecie. To jest właśnie ten rodzaj wątpliwości, który zen podtrzymuje i ukierunkowuje ku przebudzeniu. W tym sensie zeniczna ścieżka zwątpienia ma również swój tantryczny wymiar. Zarówno w Indiach, jak i w Tybecie, negatywne pragnienia i inne klesha były przetwarzane w ścieżkę praktyki; w ten sam sposób w zen wątpliwość jest przekształcana w ścieżkę duchowego rozwoju. Energetyczna moc tego, co konwencjonalnie jest postrzegane jako przeszkoda, nieczystość lub omam, zostaje wykorzystana jako wehikuł ku wolności i iluminacji. Tradycja zen mówi często o trzech czynnikach, które koniecznie powinny być kultywowane na ścieżce: wielkiej wierze, wielkim zwątpieniu i wielkiej odwadze. Wiara i zwątpienie łączą się ze sobą. W sposób widoczny zwątpienie w tym kontekście nie odnosi się do żadnego chybotliwego braku decyzji, gdzie moglibyśmy utknąć, niezdolni do żadnego pozytywnego działania. Oznacza ono utrzymywanie żywego zdziwienia w sercu naszego życia, przyznanie się do fundamentalnej niewiedzy i pytanie o wszystko, co w nas się wyłania. Akceptacja takiego zwątpienia, jako czegoś podstawowego dla praktyki buddyjskiej, określa pojęcie wiary. Wiara nie jest wyłącznie ekwiwalentem kultu. Wiara to warunek ostatecznego zaufania, że posiadamy zdolność podążania ścieżką zwątpienia aż do końca. I że posiadamy odwagę: siłę potrzebną, by być uczciwym wobec siebie w każdej sytuacji, by przezwyciężyć trudności, które nieustannie wyrastają na naszej drodze.
Tłumaczył Michał Fostowicz
1. Por. tłumaczenie tego tekstu w zbiorze Muttavali. Księga wypisów starobuddyjskich, w wyborze i tłumaczeniu I. Kani, Kraków 1999, s. 69. W swoim komentarzu I. Kania pisze: „tekst ten zawiera pierwszą bodaj w dziejach ludzkiego ducha lekcję metodycznego zwątpienia”.
Tekst Wiara w zwątpienie jest rozdziałem książki Stephena Batchelora pt. The Faith to Doubt . Glimpses of Buddhist Uncertainty, Berkeley 1990.
Free Tibet 34 Dobry sklad Ostatni.indd
34
2004-08-20, 15:14
Gar jako ścieżka ku demokracji O ustroju społecznym buddyzmu tybetańskiego RENATA LIZUREJ
tulku byli odnajdywani tak jak dalajlama czy panczen lama. Większość z nich to anonimowi mężczyźni i kobiety, duchowi nauczyciele różnych tradycji, lekarze, naukowcy, ludzie niosący bezinteresowną pomoc innym w każdej formie. Wyraźnie widać więc, że polityczna działalność dalajlamy to tylko margines tego, czym w Tybecie była (i jest do tej pory) ta instytucja sprawowania władzy. Jest to przede wszystkim wielki bodhisattwa, urzeczywistniona istota, której celem bycia na tym świecie jest pomoc czującym istotom. Tym bardziej dziwi fakt, że był on częścią systemu feudalnego, legitymizującego nierówności społeczne i ekonomiczne. Jego podstawą zaś był aparat przymusu opartego na religii i tradycji. Tę sprzeczność można tłumaczyć m.in. faktem, że zaledwie kilku dalaj lamów miało faktyczną władzę, a i ci nie uważali za pożyteczne wprowadzanie rewolucyjnych zmian. Chociaż jeśli prześledzi się działalność obecnego, XIV dalajlamy albo jego poprzednika czy też wielkiego V dalajlamy, to ich osiągnięcia polityczne, społeczne, a także artystyczne i filozoficzne robią oszałamiające wrażenie. Ważne jest jednak to, że wielcy tybetańscy mistrzowie, jako ludzie osiągający wysoki poziom duchowości, potrafili jakby „przy okazji” wpływać na kształt świata zewnętrznego, szczególnie zaś tego najbardziej plastycznego – świata społecznego. W książce Kryształ i ścieżka światła2 Namkhai Norbu Rinpocze przedstawia swojego nauczyciela Cziangcziuba Dordże jako egzemplifikację takiego właśnie wpływu. Cziangcziub Dordże nie urodził się jako tulku, a poważanie i rozgłos, jakimi się cieszył, były konsekwencją wiedzy i praktyki, zdobywanych poprzez
Istnieje pewien schemat stworzony przez nauki społeczne, który przyporządkowuje system duchowy ustrojowi panującemu w danym społeczeństwie. Jesteśmy więc skłonni traktować buddyzm tybetański jako religię feudalizmu i teokracji. Myśląc tak, łatwo możemy błędnie zinterpretować wadżrajanę jako kolejną religię, która prowadząc bezwzględny rząd ciał na ziemi, obiecuje błogą egzystencję dusz po śmierci. Otóż buddyzm jak każda otwarta, uniwersalistyczna religia wykreował wiele możliwych systemów społecznych. Niektóre z nich, choć zapewne znane nie tylko Tybetańczykom, są szczególnie interesujące. Ktokolwiek wie coś na temat Tybetu, słyszał zapewne o jego przywódcy, dalajlamie. Większość Europejczyków myśli o nim jako o kimś w rodzaju buddyjskiego papieża. Zasadniczą różnicę stanowi jednak fakt, że Jan Paweł II jest następcą świętego Piotra, a nie świętym Piotrem, kolejny raz odnalezionym jako dziecko. Mamy tu więc wyraźną różnicę ilościową i jakościową. Łudząco podobny jest za to oczywiście fakt sprawowania teokratycznych rządów zarówno w Watykanie, jak i w Lhasie. Nie da się ukryć, że system panujący do inwazji chińskiej w Tybecie wywodził się bezpośrednio z buddyjskiej filozofii. Dalajlama to tulku, czyli nirmanakaja1 bodhisattwy współczucia – Awalokiteśwary. Według buddystów, osiągając urzeczywistnienie, bodhisattwa nie podlega już po śmierci prawu przyczyny i skutku, dlatego też powodowany współczuciem, rodzi się tam, gdzie może przynieść największy pożytek innym istotom. Tulku w Tybecie odradzali się zwykle jako opaci i opatki klasztorów lub dzierżawcy i dzierżawczynie linii przekazu buddyjskich nauk. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy
35 Dobry sklad Ostatni.indd
35
2004-08-20, 15:14
św. Franciszka. Te grupy, które nie poddały się temu „oswojeniu”, w Europie skazane były w najlepszym wypadku na zapomnienie, w najgorszym – na zagładę. Taki tragiczny los spotkał m.in. beginki i begardów w średniowieczu. W Tybecie społeczności te nie były prześladowane. Gar Cziangcziuba Dordże istniał równolegle z pańszczyzną na rzecz wielotysięcznych klasztorów, w których kwitły retoryka, sztuka, filozofia, medycyna i astrologia. Te duchowe fabryki rodziły mnichów analfabetów i wybitnych twórców na miarę Kanta czy Leonarda da Vinci. Uduchowionych mistyków i tłustych karierowiczów. To właśnie wewnętrzna tolerancja, objawiająca się wielością stosowanych metod, możliwych ścieżek duchowych i dróg rozwoju, czyni z buddyzmu niezwykłą religię. Wszak uważa się, że Budda ogłosił 84 tysiące nauk, aby mogły je zastosować 84 tysiące typów ludzi. Podstawa jednak była zawsze taka sama. Tak jak we wszystkich uniwersalistycznych religiach, jest nią ogromny szacunek dla siebie i innych. Oczywiście wszystko ma dwie strony. To, co stanowi tak ogromną siłę buddyzmu, jest także jego największą słabością. Religia ta ma w sobie wrodzoną niechęć do rewolucyjnych zmian. Dzięki temu gar nie stanie się raczej ustrojem odrodzonego Tybetu. Będzie nim zapewne demokracja parlamentarna, bo tak postanowiły władze Tybetu na uchodźstwie. Może to dziwić skrajnych romantyków i idealistów, ale gar to ustrój duchowy, a prawdziwej duchowości nie można zapisać w konstytucji i narzucić społeczeństwu. Można oczywiście próbować komuś sprzedać duchowe idee, ale w takich transakcjach to, co jest sprzedawane, nie jest już tym samym, co człowiek kupuje. Nie bez znaczenia pozostaje także kwestia ceny... Przy całym umiłowaniu Tybetańczyków do różnorodności i ich głęboko racjonalnym myśleniu przypuszczam, że demokracja w ich rękach będzie narzędziem do kontynuowania różnorodności stylów życia i myślenia o świecie oraz praktykowania ścieżki duchowej. Niestety, na razie pozostają to tylko przypuszczenia.
studia u wielkich mistrzów dzogczen. Ponieważ nie mieszkał w klasztorze, uczniowie, którzy chcieli słuchać jego nauk, zbudowali swoje domy wokół jego chatki i tak z biegiem czasu powstała wokół cała wieś praktykujących. Namkhai Norbu pisze, że taką wieś Tybetańczycy nazywają „gar”, co oznacza sezonowe miejsce pobytu nomadów. „Wraz z upływem czasu przybywali wszelkiego rodzaju ludzie, zarówno młodzi, jak i starzy, biedni i bogaci, świeccy i mnisi, aby żyć razem w garze Cziangcziub Dordże. Codziennie dostarczano tam rację bezpłatnej zupy i prosty posiłek dla osób niemających własnych środków utrzymania, a opłacali to ci, którzy posiadali więcej,niż wynosiły ich potrzeby. Pod wpływem inspiracji mistrza każdy ofiarowywał na potrzeby społeczności to, co tylko mógł. Ci spośród uczniów, którzy nie mieli prywatnych środków, mogli dzięki temu żyć, otrzymywać nauki i praktykować w garze. Ale każdy, kto tam mieszkał, musiał codziennie pracować, uczestnicząc w ciężkich fizycznych pracach przy uprawie roli, jak również przy zbieraniu ziół i przygotowywaniu leków. W ten sposób, gdy wpływ mistrza rozszerzał się, w grupie tej, złożonej z przedstawicieli różnych zawodów i warstw społecznych, wraz z rozwojem świadomości każdego z osobna, spontanicznie powstał rodzaj współpracy, nieznanej dotąd w Tybecie. Mistrz nigdy nie zarządził, że taki powinien być stan rzeczy, a jedynie inspirował rozwój świadomości swoich uczniów. To sprawiało, że taka właśnie reakcja na różne konkretne sytuacje i codzienne potrzeby powstawała naturalnie z ich świadomości. Struktura garu całkowicie różniła się od systemu feudalnego, który ciągle jeszcze przeważał w Tybecie”3. Oczywiście taki ustrój nigdy nie zyskał oszałamiającej popularności ani na Dachu Świata, ani nigdzie indziej. Można uznać bowiem, że podobne grupy istniały w niektórych społecznościach. Najczęściej zostawały jednak wchłonięte przez system i „przemontowane” zgodnie z jego potrzebami, tak jak np. zgromadzenie mnichów skupionych wokół
Przypisy: 1. W tantrze buddyjskiej uważa się, że buddowie przejawiają się jako darmakaja – Ciało Prawdy, które nie ma formy ani cech, przez które można by je było opisać. Cechą stanu Buddy jest ciągłe, niezmierzone współczucie dla wszystkich istot, dlatego też z Ciała Prawdy emanują oni dwa Ciała Formy – samboghakaję i nirmanakaję. Samboghakaja przejawia się m.in. jako oświecone istoty w czystych krainach znane z tanek i posążków przedstawiających buddyjskie bóstwa. Nirmanakają są zaś oświeceni nauczyciele, którzy odradzają się w naszym świecie, aby wskazywać drogę do oświecenia. Dalajlama tak o tym pisze: „Posiadając altruistyczną intencję bycia oświeconym, zmierzamy do osiągnięcia stanu buddy obdarzonego Ciałem Prawdy, które jest spełnieniem własnego powodzenia, i Ciałem Formy, ażeby móc służyć pomocą innym”. XIV Dalajlama Tenzin Gjatso, Sens życia z buddyjskiej perspektywy, przeł. M. Macko, A. Wojtasik, Kraków 2002, s. 115. 2. Namkhai Norbu, Kryształ i ścieżka światła . Sutra, tantra i dzogczen, przeł. I. Zagroba, Kraków 2001. 3. Idem, s. 182-183.
36 Dobry sklad Ostatni.indd
36
2004-08-20, 15:14
Madhyamika spotyka nowoczesność DONALD S . LOPEZ
Jego własny nauczyciel określił go mianem szaleńca. Lecz czy w tym szaleństwie była metoda? Obecnie ten tajemniczy tybetański renegat przez niektórych uważany jest za zdrajcę, inni zaś postrzegają go jako wizjonerskiego bohatera. Mowa o Gendunie Chopelu
Jeśli życie Genduna Chopela kiedykolwiek miałoby zostać zekranizowane, film powinien się zaczynać od panoramicznego ujęcia Potali – pałacu dalajlamy – w słoneczny, listopadowy poranek 1950. Kamera pokazałaby scenę uwolnienia więźniów dzięki amnestii ogłoszonej przez obecnego (piętnastoletniego wówczas) dalajlamę. Wśród wyłaniającej się gromadki na uwagę zasługuje jedyna postać, która patrzy na majaczący przed nią gmach Potali. To Gendun Chopel – błyskotliwy historyk, filozof i artysta – uważany dziś przez niektórych za zdrajcę, przez innych za bohatera. Retrospektywne ujęcie powinno przenieść widza do roku 1927, kiedy to po raz pierwszy Chopel ujrzał Potalę. Urodził się w Amdo, północno-wschodniej prowincji Tybetu, w roku 1903. Jego ojciec był lamą szkoły Nyingma – starej szkoły przekładu, która wiąże swe dziedzictwo z wizytą Padmasambhawy w Tybecie. Gendun był cudownym dzieckiem, zaznajomionym ze sztuką czytania i pisania już w wieku czterech lat. Jego ojciec zmarł trzy lata później i jak to już było podobnie w historii (w przypadku Milarepy), zły wuj wywłaszczył małego Chopela i jego matkę. Niedługo później Gendun był postrzegany jako wcielony lama, ale nie odnosił z tego tytułu żadnych zwyczajowych korzyści materialnych. Mimo iż pochodził z najstarszej szkoły buddyzmu tybetańskiego – Nyingma – wstąpił do klasztoru najmłodszej szkoły, Gelugpa. Studiował tam logikę podstawową, a potem wyruszył do jednej z dwóch głównych instytucji Gelugpa, gdzie
odznaczał się w prowadzeniu dyskusji. Debata, jako główny przejaw monastycznego systemu edukacyjnego, toczyła się pomiędzy dwoma mnichami; jeden z nich siedział w pozycji obronnej, drugi stał, próbując ją zakwestionować, i podkreślał każde wyzwanie, klepiąc rękami po twarzy przeciwnika. Nadzwyczaj utalentowany Chopel wkrótce stał się w tej materii perfekcjonistą. Musiał jednak odejść z klasztoru za krytyczne uwagi co do pozycji wyłożonych w księgach klasztornych; według innych komentatorów powodem miały być mechaniczne zabawki jego autorstwa. Niezależnie od przyczyn, wyruszył w 1927 roku do Lhasy – miejsca, do którego każdy mnich Gelugpa udawał się, by zgłębiać wiedzę na najwyższym poziomie. Zapisał się do szkoły Gomang przy klasztorze Drepung, jednym z trzech należących do szkoły Gelugpa w sąsiedztwie Lhasy i równocześnie – z jego dwunastoma tysiącami mnichów – największym klasztorze buddyjskim na świecie. Kosmopolityczna atmosfera miejsca ani skala życia mnichów nie zrobiły specjalnego wrażenia na Chopelu. Z rzadka uczęszczał na zajęcia i rzadko brał udział w modlitwach i lekturze, a kiedy już pojawiał się na wykładzie, kłócił się ze swoim nauczycielem, który w konsekwencji zaczął nazywać go szaleńcem. Wkrótce większość swojego czasu zaczął poświęcać na malowanie tanek, wyobrażeń różnych bóstw, z czego czerpał niewielki dochód. Podczas studiów ukończył cykl wykładów z logiki,
37 Dobry sklad Ostatni.indd
37
2004-08-20, 15:14
pozwolono mu trzymać przy sobie whisky oraz pamiętnik. Później przeniesiony został do niesławnego więzienia w Shol. Został uwolniony w roku 1949 – dwanaście miesięcy przed inwazją chińską. Mimo wsparcia ze strony przyjaciół, uzależniony od opium i alkoholu – nie wykazywał już zainteresowania odrodzeniem swoich projektów, podczas gdy jego pisma skonfiskowano. Jako codziennego stroju zaczął używać dotychczasowej odzieży więziennej. Zmarł w październiku 1951 w niewyjaśnionych okolicznościach. Miał prawdopodobnie 48 lat. Przed śmiercią dał jednak instrukcje swojemu uczniowi, by zebrał jego prace, które zostały opublikowane przez lamę Nyingma – Dawę Sangpo – w roku 1952 pod tytułem Uhonorowana Intencja Nagarjuny. Celem ataku Genduna Chopela jest większość świętych dziedzin filozofii scholastycznej Gelugpa, poczynając od zakwestionowania słuszności wiedzy. Jeśli wszystkie nieoświecone istoty cierpią na brak wiedzy, jak nauczał Budda, na jakiej podstawie wydajemy sądy na temat świata? Czy istnieje taka rzecz jak właściwa, miarodajna wiedza dla nieoświeconych? A jeśli tak jest, jakie jest jej źródło? Standardowe stanowisko buddystów jest takie, iż miarodajna wiedza pochodzi z dwóch źródeł: postrzegania i wnioskowania. Lecz jak nieoświecone osoby są w stanie dokonywać niezawodnych sądów, skoro wszystko jest iluzją, która nie posiada wewnętrznej natury? Założyciel szkoły Gelugpa, Tsong-kha-pa, zasłynął z próby uzgodnienia takiego zdobywania wiedzy o świecie i doktryny o pustce. Wbrew faktowi, że dla pozbawionego wiedzy umysłu istnieje tylko to, co się jawi, uzasadniał, że nieoświecone istoty mogą postrzegać za pomocą zmysłów oraz używać logicznego wnioskowania, by zdobyć dokładną wiedzę o świecie. Nie dla Genduna Chopela jednakże, który pisał: „Tym sposobem nasze poglądy na temat tego, co istnieje, a co nie, w rzeczywistości są klasyfikacjami opinii. Nasze poglądy na temat tego, że coś nie istnieje lub nie występuje, są [jedynie] klasyfikacjami tego, czego nie potrafimy zrozumieć. Rzeczywistość, która nie jest ani istniejąca, ani nieistniejąca, nie może być klasyfikowana jako ta pierwsza [możliwa do pomyślenia]; musi być klasyfikowana jako druga [niewyobrażalna]. Zadziwiający przykład większości ogłaszającej, że mniejszość kłamie, ukazał mistrz Candrakirti. W Czterystu Aryadevy powiada się: ‘dlaczegóż niepoprawne jest powiedzieć, iż cały świat jest obłąkany?’. Komentarz brzmi: ‘W starożytnym kraju astrolog poszedł do króla i rzekł: Za siedem dni od tej chwili spadnie deszcz i każdy, kto zaczerpnie wody deszczowej swoimi ustami, popadnie w obłęd. Król, usłyszawszy te słowa, zakrył pokrywą swą studnię wody pitnej i żadna kropla deszczu nie połączyła się z wodą pitną studni. Jego poddani nie byli w stanie uczynić tego samego, toteż woda dosięgła ich i wszyscy popadli w obłęd. Król był jedyną osobą, która zachowała zdrowy umysł. W kraju tym myślenie oraz mowa społeczeństwa i króla zaczęły się rozmijać. Dlatego lud stwierdził, że król jest obłąkany. W końcu król, nie wiedząc, co robić, także napił się tej samej wody i wszyscy zaczęli się rozumieć’. Tym oto sposobem, powodowani jedynym w swoim rodzaju
epistemologii, struktury ścieżki buddyjskiej oraz filozofii Madhyamiki. Opuścił studia w roku 1934, dołączając do Rahula Sankrityayana – znakomitego sanskrytologa i aktywnej postaci indyjskiego ruchu niepodległościowego, który przebywał na ekspedycji w poszukiwaniu manuskryptów sanskryckich w południowym Tybecie. Następne 12 lat Chopel miał spędzić w Indiach i właśnie ten okres spowodował, że stał się sławny. Mieszkając tam, wiele podróżował, zgłębiał tajniki sanskrytu, języka pali oraz angielskiego. Biegłość w tej dziedzinie potwierdzają przekłady na tybetański: palijskiego skryptu Dhammapada, Śakuntali, klasycznego dramatu napisanego w sanskrycie, oraz Bhagawad Gity. Chopel przetłumaczył także na język angielski Pramanawarttikę – klasyczną pracę o logice autorstwa Dharmakirtiego. Pisywał też przewodniki dla pielgrzymujących wyznawców Buddy. Wiele czasu spędził nad studiowaniem erotyki sanskryckiej oraz odwiedzając domy publiczne w Kalkucie – to przyczyniło się do napisania jego najsłynniejszej pracy, zatytułowanej Traktat o namiętności. Ostatnie dwa lata swojego pobytu w Indiach (1945-46) spędził w KalimpongDarjeeling, na terenie Sikkim, będącym bramą do Tybetu. Zaangażował się wtedy w działania feralnej Tybetańskiej Partii Postępu. Był autorem jej symbolu graficznego, który przedstawiał sierp i młot i zawierał jej nazwę w dwóch językach: chińskim i tybetańskim. Chopel stawał się coraz bardziej krytyczny wobec rządu Tybetu oraz korupcji i politycznych machinacji związanych z klasztorami Gelugpa, a sprzymierzeńców w tej krytyce znalazł sobie pośród członków Tybetańskiej Partii Postępu. Wierzył, że reformy w Tybecie – jeśli nie sama rewolucja – są konieczne, i proponował wprowadzenie pensji dla mnichów zamiast posiadania przez nich majątków i administrowania nimi, jak to było dotąd. Pod koniec 1945 roku partia poprosiła Chopela, by w żebraczym przebraniu mnicha przemierzył drogę do Tybetu wzdłuż granicy brytyjsko-tybetańskiej, robiąc przy tym mapy terenu. Wydaje się, że nie wiedział, iż ostatecznym odbiorcą tych map był rząd chiński. W międzyczasie, w klasztorze Drepung, Chopel pracował wraz ze swoim kolegą ze szkoły nad słownikiem tybetańskim, który aż do dziś ma szerokie zastosowanie. Pod koniec lipca 1946 został aresztowany przez rząd za rozprowadzanie fałszywej waluty. Podczas przeszukania wśród innych rzeczy znaleziono wiele notatek z informacjami o terenie przygranicznym, listę wpływowych nazwisk z Lhasy oraz nadmuchiwaną lalkę o rozmiarach człowieka, której namalował twarz pięknej nomadki i która mimo jego próśb została także oficjalnie zaprotokołowana. Chopel wyjaśniał, że odkąd przestał być mnichem, miał pewne potrzeby, ale nie chciał się ożenić, by mieć więcej czasu na koncentrację nad swoimi studiami. Prosił też, by podczas rewizji nie zostały zniszczone zapiski na opakowaniach po papierosach i skrawkach papieru, jakie poczynił, a które dotyczyły podstaw historii Tybetu i mogłyby stanowić próbę opisania genezy narodu tybetańskiego i jego niepodległego statusu. Powoli uprzejme dochodzenie zamieniło się w chłostę. Podczas pierwszego pobytu w więzieniu
38 Dobry sklad Ostatni.indd
38
2004-08-20, 15:14
dodatkowe organy zmysłów, inne od tych pięciu przez nas posiadanych, zewnętrzne obiekty wiedzy pomnożyłyby się. Jeśli nasze oczy umiejscowione byłyby raczej jedno nad drugim niż jedno po lewej, a drugie po prawej stronie, oczywiste byłoby, iż kształty i kolory form zewnętrznych byłyby odmienne. Cokolwiek zdecydujemy, jesteśmy skazani tylko na te pięć zmysłów, które posiadamy. Jeśli czegoś nie zobaczy para oczu, nie da się tego zobaczyć inaczej. Nie sposób niczego usłyszeć inaczej niż za pomocą dziurki w uchu. Tym samym wszystkie obiekty wiedzy są mierzone przez piątkę słabych zmysłów oraz przez wezwany do asysty, a wprowadzony w błąd umysł. Zdecydowawszy [że tak właśnie jest], mówienie, że sposób istnienia, który nie dociera do naszego umysłu, [w rzeczywistości] nie istnieje, jest furtką do wszystkich kłopotów. […] Zatem ostatecznym celem dla pielęgnowania wzniosłej ścieżki jest zrozumienie na nowo tego, czego umysł nie dostrzegł, a oczy wcześniej nie zobaczyły. Jeśli dokładnie przebadamy całą zarozumiałość, z jaką odnosimy się do zjawisk transcendentnych, okazuje się, że są one jedynie wytworzone z przykładów naszkicowanych przez świat, a w jego obrębie – pochodzą ze sfery ludzkiej działalności. Przykładowo, bazując na fakcie, iż lubimy klejnoty – ziemia i domy w Najwyższej Dziewiczej Krainie zrobione są z klejnotów. Podobnie pomyślne znaki Ciała Błogości Buddy w rzeczywistości są rzeczami miłymi naszemu ludzkiemu oku. Poprzez wnikliwe badania dowiedziałem się, iż odzienie Ciała Błogości i odzienie bogów to nic innego, jak odzienie starożytnych indyjskich królów. To nie jest coś, co po prostu sobie wyobraziłem; ustanowiono to już w sutrach. Co więcej, jakości stanu buddy, które w rzeczywistości nie mogą się ukazać naszemu umysłowi, są właśnie ukazane poprzez zręczne metody jako coś, co może się ukazać naszemu umysłowi tak, że staje się on rozjaśniony i poszerzony. Przykładowo, jeśliby Budda udał się do Chin, z pewnością Błogość Ciała Dziewiczej Krainy nosiłaby długie, połyskujące wąsy oraz przybrana byłaby w złotą szatę smoka. Podobnie, jeśliby udał się do Tybetu, nie ma wątpliwości, iż Dziewicza Kraina spływałaby świeżym masłem, pochodzącym od krów gwarantujących spełnianie życzeń, włożonym do złotej maselnicy, wysokiej na 5 tysięcy mil, i byłaby tam herbata na liściach drzewa gwarantującego spełnianie życzeń. Dlatego wszystko to jest jedynie sposobem naszego zwykłego myślenia; odnośnie do aktualnej sfery działalności Buddy mistrz Candrakirti rzecze: ‘Jakkolwiek by było, nie wyjawiaj swojego sekretu’. Jest oczywiste, iż [ten sekret] nie nadaje się, by go wypowiedzieć w teraźniejszości (a nawet sama myśl, że da się go wypowiedzieć), i jeśli nawet zostałby wyjawiony, nie zrozumielibyśmy go. Jeśli więc żywi się lichą wiarę w niewyobrażalną tajemnicę Buddy, należałoby też wierzyć, iż Budda potrafi uczynić wieczność równą chwili i atom równy światu”. A zatem, kiedy Gendun Chopel stale wskazuje na te zdolności przypisane Buddzie, które z logicznego punktu widzenia są niemożliwe, chce tym samym radykalnie zdyskredytować jakąkolwiek wiedzę pretendującą do orzekania o stanie oświecenia. Lży mnichów Gelugpa za niekończące się spory na temat natury zaprzeczenia; za to, że to w konfrontacji
wielkim obłąkaniem, powstałym z picia szalonych wód ignorancji niemającej swojego początku, w ogóle nie mamy żadnej pewności, co istnieje, a co nie, co jest, a co nie. Mimo iż setka, tysiąc, dziesięć i sto tysięcy takich obłąkanych ludzi się ze sobą zgodzi, żadną miarą nie stanie się to obowiązujące”. Według Genduna Chopela zatem miarodajna wiedza nie jest niczym więcej niż obiegową opinią. Jest to stanowisko, które w przeszłości było utrzymywane w mocy przez uczonych innych szkół buddyzmu tybetańskiego. Natomiast to, co uderza w pracy Chopela, wiąże się z tym, że – wyedukowany w systemie Gelugpa – wylansował tak miażdżącą krytykę świętego dogmatu Gelugpa. Skoro więc wszyscy nieoświeceni nie dysponują wiarygodną wiedzą, czyż nie mogą przynajmniej polegać na słowie nauczycieli oświeconego rodowodu? Gendun Chopel ośmiesza tybetańską wiarę w autorytet lamy, czyniąc aluzję do również tybetańskiego przysłowia, które mówi: „jeśli potrzebujesz świadka na poparcie swego twierdzenia, znajdź kogoś słabszego od siebie”. „Można by pomyśleć – pisał – że ‘podejmujemy decyzje bez pewności, ale gdy podążamy za decyzjami Buddy, jesteśmy nieomylni’. Lecz kto zdecydował, że Budda jest nieomylny? Jeśli mówisz: ‘Wielcy uczeni oraz adepci, tacy jak Nagarjuna, zdecydowali, że jest on nieomylny”, w takim razie kto zdecydował o nieomylności Nagarjuny? Jeśli mówisz: ‘Naczelny lama Tsong-kha-pa tak zdecydował’, w takim razie kto wie, iż Tsong-kha-pa jest nieomylny? Jeśli mówisz: ‘Nasz łaskawy i niezrównany, wspaniały i wielki lama tak zdecydował’, tym sposobem, w zależności od twojego wspaniałego lamy, nieomylność jest sprawą twojej własnej opinii. Świadkiem lwa jest tygrys, tygrysa – jak, jaka – pies, psa – mysz, świadkiem myszy zaś jest insekt. Tym sposobem, ostatecznym świadkiem dla nich wszystkich jest insekt”. Gendun Chopel raz po raz powraca do tej krytyki pewności i bezlitośnie dworuje sobie z mnichów w klasztorach, którzy czynią beztroskie deklaracje na temat istnienia lub nieistnienia rzeczy. Jego pogarda nie jest przy tym skierowana na Tsong-kha-pa, lecz na jego ograniczonych następców. Wydaje się on kompletnie odrzucać myślenie racjonalne jako środek wiodący ku oświeceniu. Oświecony umysł jest całkowicie odmienny; osiąga się ten stan, być może, przez techniki wywołujące błogość, co Chopel opisuje w swoim Traktacie o namiętności. Zatem – jak niezmiennie zaznacza – jakich byśmy nie mieli pomysłów na temat natury oświecenia, są one zwykłą fantazją. Pisze na przykład tak: „Lecz jeśli w ogóle nie może być pewności czegokolwiek, co powinno się zrobić? Jak nadmieniono już wcześniej, tak długo, jak wytrzymuje się próbę, nie można nic innego zrobić, jak tylko kontynuować wiarę w fałsz, kierując umysł ku fałszowi i czyniąc różnorakie wyjaśnienia w znaczeniu fałszu. Jednakże myśleć, że brud, góry i skały, które widzimy teraz, są nadal widoczne, gdy jesteśmy buddami, jest wielką pomyłką. Tak długo, jak świadomość pozostaje w ciele osła, jest on w stanie doświadczać słodkiego smaku trawy, lecz gdy świadomość odejdzie, smak również zniszczeje. Wiedza skowronka o tym, że noc już minęła, zostaje zburzona, gdy świadomość odchodzi z jego ciała. Gdybyśmy mieli jakieś
39 Dobry sklad Ostatni.indd
39
2004-08-20, 15:14
Pałac dalajlamy: http://www.mtharris.fsworld.co.uk/tibet/lhasa/potala/potala11.htm
konwencjonalne (rozumiane w pierwszej kolejności jako przyczyna i skutek działań), w obliczu pustki. Jest to troska o silnych implikacjach etycznych, służąca jako kontrola rozwiązłości, co może być zainspirowane fałszywym pojmowaniem pustki – rozwiązłości, jakiej – niektórzy mogą się o to spierać – Gendun Chopel uległ. W tym samym czasie silny nacisk na zdolność do życia, a co za tym idzie, na wartości prawd konwencjonalnych, dostarcza ideologicznie pasującej podstawy dla szkoły, której przywódcy „mocno stąpali po ziemi”. Chodzi o przywódców, którzy wyruszyli, by rządzić Tybetem, i osiągnęli to, zdobywając rozlegle bogactwa i władzę dla siebie samych. Była to siła, której Chopel potrzebował, by rzucić jej wyzwanie. Nie jest zatem wielką niespodzianką, patrząc z pewnej perspektywy, iż przyjął słownictwo scholastyczne szkoły Gelugpa i obrócił je przeciwko niej, aby podciąć jej najbardziej pielęgnowaną podstawę, być może wyobrażając sobie, iż klęska geshe należących do Gelugpa podczas debaty na dziedzińcu klasztoru mogłaby w jakiś sposób doprowadzić do porażki duchownych Gelugpa, którzy rządzili Tybetem z Potali. Był to ostateczny, ikonoklastyczny atak Chopela, atak na filozoficzne podstawy ideologii państwa tybetańskiego, w przeddzień największego kryzysu w historii Tybetu: chińskiej inwazji i okupacji, która zaczęła się na rok przed jego śmiercią. Umierając, pozostawił w spuściźnie wiele nieukończonych prac, które mogłyby przynieść rozwiązania kwestii spornych. Ich przyszłe studiowanie mogłoby rozwiązać nagromadzone sprzeczności: czy Gendun Chopel był mnichem Nyingma czy Gelugpa, rozpustnikiem czy mistrzem tantry, człowiekiem skłonnym do licznych polemik czy filozofem, dyletantem czy uczonym, zdrajcą czy patriotą, szaleńcem czy człowiekiem o zdolnościach wizjonerskich?
ze zdolnościami Buddy, pozwalającymi zawrzeć wieczność w chwili, po prostu biorą je w nawias jako specjalny przypadek i tym samym odrzucają rozważania dotyczące implikacji takiej zdolności w zderzeniu z ich własnym kanonem logiki. Retoryczne i filozoficzne oddziaływanie takich twierdzeń skłonni są oni poświęcić na ołtarzu doktrynalnej spójności oraz dla podtrzymania linii Gelugpa. Punkt widzenia Genduna Chopela wydaje się taki, iż pustka całkowicie zaprzecza światu. Jednym ze znamion myśli Tsong-kha-pa jest tzw. kompatybilność dwóch prawd, ostatecznej i konwencjonalnej: pustka, ostateczna prawda, nie neguje całkowicie świata takiego, jaki znamy. Dla Tsong-kha-pa, pomimo faktu pustki (Tsong-kha-pa nawet spierałby się, że ze względu na fakt pustki) przedmioty codziennie doświadczają czynności – stoły wspierają kubki herbaty, działania zaś mają swoje skutki. Dla Genduna Chopela takie rozumowanie jest wielkim błędem. Oko nie słyszy, ucho nie widzi, nie są kompatybilne. Tym samym nie ma jakiejkolwiek wspólnoty pomiędzy sposobem postrzegania rzeczy przez ograniczony umysł a sposobem postrzegania przez umysł oświecony. Stwierdzenia zawarte w sutrach, których nie można zrozumieć konceptualnie, powinny służyć jako wskazówka, że oświecenie kompletnie łamie zasady świata. Chopel dostrzega obsesję Gelugpa w konsekwentnym wyjaławianiu krytyki Nagarjuny i udomowianiu retoryki oświecenia – aż do tego stopnia, że uprawomocniają oni działania ignorancji. Przez cały czas Gendun Chopel wydaje się sprzeciwiać przykazaniu wygłoszonemu przez bodhisattwę mądrości – Manjusriego – kiedy ten pojawił się w wizji Tsong-kha-pa. Manjusri powiedział Tsong-kha-pa, by strzegł tego, co konwencjonalne, by chronił przejawy świata. Przykazanie to wydaje się bardzo motywujące dla pracy Tsong-kha-pa. Jest to troska o to, by utrzymać w mocy słuszność tego, co
Tłumaczył Marcin R. Odelski
40 Dobry sklad Ostatni.indd
40
2004-08-20, 15:14
Fragment przekazu
Śang-Śung Nin Dziu
w tradycji Jungdrung Bon: Nauki Tapihritsy udzielone Gyerpungpie J A R O S Ł AW KOTA S
1. Wprowadzenie na temat Bon
gać, są: Norweg P. Kvaerne, Francuz tybetańskiego pochodzenia S.G. Karmay i wspomniany już Amerykanin żyjący obecnie w Niemczech, John Myrdhin Reynolds, znany również jako Vajranatha.
Tradycja znana dzisiaj jako Jungdrung Bon jest jedną ze ścieżek praktykowania odwiecznej dharmy w stylu bardzo podobnym do tego, w jakim praktykują buddyści skupieni wokół ścieżek tantrycznego buddyzmu tybetańskiego, sprowadzonego do Tybetu z Indii w VIII w.n.e. Niestety, bywa ona – zwłaszcza w świecie zachodnim – pogardzana przez buddystów i nie tylko. Wysuwają oni twierdzenia o rzekomym prymitywizmie Bon, składaniu ofiar ze zwierząt, bazowaniu li tylko na szamanizmie etc. Być może upływ ponad tysiąca lat to wciąż zbyt mało, by w samsarycznym ludzkim świecie pogasić wszelkie niesnaski, i stąd takie surowe oceny. Inną przyczyną może być nabywanie wiedzy na temat Tybetu tylko na podstawie prac zachodnich uczonych. Tymczasem jedynie nieliczni z nich dla tłumaczenia tradycji Bon-po posługują się tekstami oryginalnymi. Do takich należą John Reynolds i David Snellgrove. Ten drugi posłużył się bonowskim tekstem gZi brjid1, tworząc wydane w 1967 roku w Londynie dzieło Nine Ways of Bon. Pisząc tę książkę, nie tylko korzystał z oryginalnego tekstu, ale też konsultował się z tybetańskim uczonym i zarazem odtwórcą tradycji Bon na uchodźstwie w Indiach – Loponem Tenzinem Namdakiem Jongdzinem Rinpocze. Innymi autorytetami z Zachodu w dziedzinie znajomości bonowskiej tradycji i zarazem tymi, po których prace na ten temat bez oporów można się-
Aby podejmować dyskusję na temat Bonu, trzeba być przede wszystkim świadomym jego tradycji i przedbuddyjskiego charakteru. Tu zdaje się bowiem tkwić zarzewie obserwowanej niezgody i niezrozumienia. Po prostu buddyzm nie jest pierwotną tybetańską tradycją religijną, ale kiedyś wyparł Bon jako religię ludową, po czym się z tymże zsynkretyzował. Dało to współczesny już nam konglomerat, który doprowadził JŚ dalajlamę XIV do ogłoszenia w roku bodajże 1986, iż Bon stanowi piątą tradycję religijną Tybetu. Pozostałe cztery to, jak wiadomo – szkoły Gelug-pa na czele z dalajlamą, bardzo liczna i mocna w Bhutanie przede wszystkim Kagyud-pa, Sakja-pa i praktykująca podobnie jak w Bon ścieżkę Dzogczen, druga tzw. stara sekta, Nyingmapa. Podany dopiero co argument z dalajlamą należy już do mocno wyświechtanych, ale wobec skali nieporozumień na temat Bonu wydaje się, iż trzeba go wciąż przypominać. Nawet to jednak nie studzi głów hołdujących konceptualnemu Umysłowi. Oto podawana za Reynoldsem 2 lista siedmiu najczęściej powtarzanych błędnych poglądów na temat Bon:
41 Dobry sklad Ostatni.indd
41
2004-08-20, 15:14
Stary Bon (bon rnying ma) to odpowiednik dzisiejszego Jungdrung Bon, rozumiany jako duchowa ścieżka do Oświecenia. Najpierw był on nauczany przez buddę Tonpę Szenraba w Tazig w Azji Centralnej, a potem nauki te przeniknęły do królestwa Śang Śung w dzisiejszym Tybecie Zachodnim (Dolina Jarlungu). Były one spisywane jeszcze za życia Tonpy Szenraba oraz w okresie późniejszym. Wcześniej jeszcze, jako Chimed Tsugphud (‘Chi-med gtsug-phud), ten sam budda udzielał tych nauk w czystych krainach. W Tybecie Centralnym nauki te zaczęły rozprzestrzeniać się za czasów drugiego króla Tybetu, Mutri Tsanpo (Mu khri bstan po), kiedy to pisma je zawierające przetłumaczono z języka Śang Śung na język tybetański. W szczególności chodzi tu o teksty pochodzące z Tantry Ojca (pha gyud). Potem nauki Jungdrung Bon były tam prześladowane, przy czym wymienia się tutaj dwa okresy prześladowań. Po raz pierwszy za rządów ósmego króla Drigum Tsanpo 4 (Gri gum bstan po), a następnie za Trisong Detsena (Khri srong lde’u bstan), władającego Tybetem w latach 755-797 n.e. Teksty Bonu zaczęto więc od VIII wieku n.e. ukrywać, i to nie tylko na terytorium Tybetu, ale również w Bhutanie, a wiele z nich odkryto później ponownie, począwszy od X wieku n.e., od kiedy to następuje początek bonowskiej tradycji term, czyli „ukrytych skarbów” (gter-ma), tak dobrze znanej szkole Nyingma-pa. Niemniej utrzymały się także teksty, które ukryte nigdy nie były – pozostając w obiegu od mniej więcej VIII wieku do czasów nam współczesnych. Znane są one pod nazwą „ustnego przekazu” (snyan-rgyud), co wcale nie oznacza, że nigdy nie zostały spisane. Najlepszy przykład to przekaz Zhang-zhung snyan-rgyud, spisany przez Gyerpungpę za przyzwoleniem jego mistrza Tapihritsy, który objawiał mu się jako Budda Nirmanakaji. W ten sposób powstały tzw. Upadesze, czyli sekretne, ustne instrukcje udzielające wyjaśnień co do praktyki medytacji Stanu Naturalnego, po tybetańsku zwane man-ngag. O innym typie takiego ustnego przekazu była już mowa w niniejszym tekście, we fragmencie poświęconym przekazaniu Lhodanowi Nyingpo tekstu biografii Tonpy Szenraba gZi-brjid. Przybierał on postać ekstatycznych wizji doświadczanych przez lamów obcujących bezpośrednio z bóstwami 5.
• Bon to prymitywny animizm i szamanizm; • Tonpa Szenrab to postać fikcyjna; • Biografia Tonpy Szenraba została spreparowana w oparciu o życiorys Buddy Śakjamuniego, jaki można znaleźć np. w Lalitaviśtara; • Bon nie zawiera w sobie niczego oryginalnego w sensie „pojazdów rezultatu” (bras bu’i theg pa), gdyż opiera się na plagiatach Sutr Pradżniaparamity i Vinaji; • „Pojazdy przyczyny” (rgyu’i theg pa) zawierają w sobie rytuały pogańskie oraz czary i kult demonów, nekromancji nie wyłączając; • Czarni magowie i czarodzieje zmierzali do unicestwienia buddyzmu w Tybecie, co uniemożliwili im tacy siddhowie, jak Śantiraksita, Padmasambhava i Milarepa (Mila-ras-pa); • Bonpowie mający zwyczaj okrążać stupy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i którzy za symbol swych nauk obrali swastykę, to „buddyjscy sataniści”. Przytoczone powyżej informacje wypada zostawić ocenie czytelnika. Zajmijmy się teraz pokrótce samym pochodzeniem tej tradycji. Jesteśmy zmuszeni pominąć tutaj bardzo wiele interesujących wątków na czele z historią królestwa Śang Śung, jego językiem i kulturową spuścizną. Wyjaśnimy też pojęcie Dziewięciu Ścieżek Bonu oraz odniesiemy się do trzech bonowskich przekazów Dzogczen 3, z których w kontekście tego artykułu najbardziej interesujący jest nieprzerwany przekaz ustny Śang Śung Nin Dziu. Lopon Tenzin Namdak Rinpocze dzieli historię Bonu na trzy etapy, wyróżniając pierwotny, stary i nowy Bon. Pierwotny rozumieć należy jako szamańskie i animistyczne praktyki, jakim oddawały się plemiona zamieszkujące Azję Północno-Zachodnią. To też była ścieżka, aczkolwiek prymitywistyczna. Niektóre spośród jej praktyk były nauczane przez samego Tonpę Szenraba podczas jego krótkiego pobytu w Kongpo w południowo-wschodnim Tybecie. Praktyki te, wedle bonowskiej tradycji, polegały między innymi na przywoływaniu bogów (lha gsol-ba) oraz na rytuałach o charakterze egzorcyzmów wypędzających złe duchy (sel-ba). Po jakimś czasie zostały one inkorporowane do klasyfikacji nauk Bonu znanej jako Dziewięć Ścieżek lub Dziewięć Pojazdów (theg-pa rim dgu). Ten szamański w swoim charakterze typ praktyk określany jest współcześnie mianem Pojazdów Przyczyny (rgyu’i theg-pa) i zaznaczyć należy, że z punktu widzenia poglądu filozoficznego są one dualistyczne. Zarówno siłom zła i chaosu, czyli Ngam, jak i siłom dobra i harmonii zwanym Ye, przypisana jest niezależna egzystencja. Zadaniem zaś praktykującego tę ścieżkę jest wykonywanie rytuałów przywołujących energie pozytywne pochodzące od bogów i zniweczenie działań demonów. Praktyki te nie wiążą się z żadnymi krwawymi ofiarami (dmar mchod), gdyż pochodzą od Tonpy Szenraba, a powodem nauczania przez niego tych ścieżek było oczywiście współczucie (chociaż początkowo ludzie spotkani przez Tonpę Szenraba nie byli jeszcze gotowi na otrzymanie wyższych nauk prowadzących do osiągnięcia owocu w postaci Oświecenia).
W końcu Nowy Bon (bon gsar-ma), wedle klasyfikacji Lopona Tenzina Namdaka Rinpocze, zaczął się rozwijać od XIV wieku, wykazując duże podobieństwo do buddyzmu tybetańskiego, a już w szczególności do szkoły Nyingma-pa. Zabłysnął zwłaszcza na terenach wschodniego Tybetu, co wyraźnie odróżnia go od Jungdrung Bon, rozprzestrzenionego w Tybecie zachodnim i centralnym. System ten opiera się przede wszystkim na odkrytych termach, przy czym niektórzy z Tertonów, jak na przykład Dorje Lingpa, odkrywali zarówno ukryte skarby z tradycji Bon, jak i Nyingma. W odkrytym przez Tsewanga Gyalpo tekście Bon-khrid znajduje się miejsce dla Padmasambhavy, który miał otrzymać nauki Dzogczen bezpośrednio od Buddy Sambhogakaji Szenli Odkara (gShen-lha ‘od-kar) podczas pobytu w położonej na zachód od Tybetu
42 Dobry sklad Ostatni.indd
42
2004-08-20, 15:14
sposoby porządkowania przekazów. System ten podzielono na następujące Bramy: „Bon Białych Wód”, „Bon Czarnych Wód” służący przedłużaniu egzystencji, Bon Pradżniaparamity z krainy Phanyul oraz Bon Świętych Tekstów i Tajemnych Instrukcji Mistrzów. Bon Białych Wód (chab dkra drag-po sngags kyi bon) zawiera w sobie ezoteryczne praktyki tantryczne, szczególnie ukierunkowane na recytację gniewnych mantr, połączoną z praktyką różnych bóstw medytacyjnych. Nauki z tej Bramy wykazują najsilniejszy związek z Tantrą Ojca (pha gyud). Bon Czarnych Wód (chab nag srid-pa rgyud kyi bon) składa się z różnych rytuałów magicznych, rytuałów pogrzebowych i wykupu oraz metod wróżenia i przepowiedni. Celem ich wszystkich jest oczyszczenie umożliwiające przeciwstawianie się różnorakim negatywnym energiom. Stąd zresztą wywodzi się nazwa tego zbioru, gdyż kolor czarny symbolizuje właśnie to, co musi zostać oczyszczone przez praktykującego. Praktyki te wykazują spore podobieństwo do wspomnianych już powyżej czterech Pojazdów Przyczyny. Bon Pradżniaparamity (‘phan-yul rgyas-pa ‘bum gyi bon) to przede wszystkim pouczenia moralne, ślubowania, zasady i nauki etyczne zarówno dla mnichów, jak i dla świeckich praktykujących. Można powiedzieć, że poprzez fakt oparcia tych nauk na sutrach Pradżniaparamity, mamy tutaj do czynienia z bonowską ich recepcją. W tej właśnie tradycji, sutry te zachowane zostały w XVI-tomowym dziele Khams-chen. Poprzez swoją zawartość, nauki zebrane w tej Bramie reprezentują poziom sutr, ale z drugiej strony, są to również nauki tantryczne (chab dkar). Bon Świętych Tekstów i Tajemnych Instrukcji Mistrzów (dpon-gsas man-ngag lung gi bon) dostarcza wskazówek przede wszystkim dla praktyki Dzogczen.
krainie Uddijana. Następnie Guru Rinpocze ukrył wiele z tych nauk jako termy w Tybecie, odkryte później przez wielkich lamów Bon-po. 2. Podział nauk Jungdrung Bon i trzy zawarte w nim przekazy Dzogczen6 W oparciu o trzy znane biografie Tonpy Szenraba przyjmuje się istnienie trzech cykli nauk Jungdrung Bon. Co do samego Dzogczen zaś, istnieją w Bonie trzy niezależne linie przekazu. Zacznijmy jednakże od podziału nauk w ogólności. I. Dziewięć Kolejnych Pojazdów do Oświecenia (theg-pa rim dgu) Jest to system term ukazujący uczniowi kolejne fazy praktyki. System ten podzielony został na Trzy Skarbnice – Południową, Środkową i Północną. Kryterium takiego podziału stanowi miejsce odkrycia poszczególnych term. Skarbnica Południowa (lho gter lugs) to drogocenne teksty odkryte w Drigtsam Thakar (‘brigmtsham mtha’ dkar) w południowym Tybecie oraz na terenie Bhutanu w Paro (spa-gro). Składają się na nią Cztery Pojazdy Przyczyny, zawierające w sobie wiele mitologii i magicznych rytuałów szamańskich. Jak wskazuje sama nazwa tych ścieżek, ich rezultatem nie jest doprowadzenie praktykującego do ostatecznego celu jego duchowej wędrówki, jakim jest Oświecenie. Służą one do osiągania celów w świecie i mogą poprawić kondycję życia w samsarze. Kolejnych pięć ścieżek tej Skarbnicy to wyższe nauki duchowe określane mianem ścieżek owocu, gdyż ich urzeczywistnienie wyzwala praktykującego z cierpienia w cyklu samsary. Ostatnią, dziewiątą ścieżką jest ostateczny pogląd, czyli Dzogczen. Skarbnica Centralna (dbus gter lugs), zwana także „Środkową”, pochodzi z różnych miejsc Tybetu Środkowego, w tym także z pierwszego buddyjskiego klasztoru w Tybecie, czyli z założonego w 779 roku n.e. Samje (bsam-jas). Inne jeszcze nauki tego cyklu odkryto w Jerpi tak (Yer pa’i brag). Na ogół nauki zawarte w tej Skarbnicy przypominają system Dziewięciu Pojazdów znany szkole Nyingma-pa. Ponadto, co ciekawe, uważa się, iż niektóre z zawartych w niej tekstów bon-po pochodzą z Indii i są to cykle nauk Giagarma. A stało się tak za sprawą wielkiego tybetańskiego tłumacza Vairoczany z Pagoru, który przekładał zarówno teksty bonowskie, jak buddyjskie. Skarbnica Północna (byang gter lugs), której teksty odkryto w miejscach położonych na północ od Tybetu Centralnego. Jak podaje Tenzin Wangyal Rinpocze, miejsca te nazywały się Zang zang Lha dag oraz Dangra Cziung Dzong (Dang ra khyung rdzong). Niestety, na temat tych tekstów wiadomo bardzo niewiele, poza ich podziałem na trzy grupy – zewnętrzną, wewnętrzną i tajemną.
Pełna (w tradycji bon-po) nazwa piątego cyklu nauk w przedstawianej klasyfikacji brzmi: Bon Skarbnicy Najwyższej Czystości, w której Wszystko Zostało Zawarte (gtsang mtho-thog spyi-rgyud mdzod kyi bon). Zbiera ona w jedno nauki przekazane za pośrednictwem czterech Bram i „oczyszcza strumień świadomości w znaczeniu ich wszystkich”. III. Trzy cykle pouczeń zewnętrznych, wewnętrznych i tajemnych (bka’ phyi nang gsang skor gsum) Tu znaleźć można ostatnie nauki, jakich udzielił Tonpa Szenrab: Cykl Zewnętrzny (phyi skor) odzwierciedla system sutr i odnosi się do ścieżki wyrzeczenia (spong lam). System tantry, który jest ścieżką przekształcenia i zawiera mantry, zawarty został przez założyciela Bonu w Cyklu Wewnętrznym (nang skor). W końcu w Cyklu Tajemnym (gsang skor) znajdujemy ścieżkę samowyzwolenia poprzez nauki na temat Wielkiej Doskonałości, czyli Dzogczen, zawarte w Upadeszach.
II. Cztery Bramy Bonu i Skarbiec (sgo bzhi mdzod lnga)
Widać wyraźnie, iż pomimo różnych metod klasyfikacji nauk Bon, układają się one w znany niektórym szkołom buddyzmu tybetańskiego
W klasyfikacji tej wyróżnia się pięć cykli nauk, co jest pewnym novum, jeśli idzie o wcześniejsze
43 Dobry sklad Ostatni.indd
43
2004-08-20, 15:14
o Poglądzie (lta-ba), Medy tacji (sgom-pa) i Zachowaniu (spyod-pa). Po pomyślnym ukończeniu całego cyklu 80 sesji, prakt ykujący otrzymuje t y tuł Togdana (rtogs-ldan), któr y przetłumaczyć można jako „ten, któr y posiada zrozumienie”. Tak początkowo rozbudowany system medy tacyjny w XIII wieku najpier w za sprawą A zy Lodo Gyaltsena zredukowany został do 30 sesji, a następnie w t ymże samym stuleciu kolejnego skrótu do zaledwie 15 sesji dokonał Druchen Gyalwa Yungdrung. Taka właśnie wersja podręcznika A-ti jest obecnie najbardziej znaną, a jego pełny t y tuł to A-khrid thun mtsham bco-lnga-pa. Już na przestrzeni X X wieku obszernymi komentarzami opatrzył go wielki lama Bon-po, w pełni zrealizowany mistrz Shardza Rinpocze. Część jego komentarzy dot yczy w szczególności odosobnienia w ciemności zwanego mun mtshams. Tradycja A-ti, co zasługuje na uwagę, ze swoim charakter yst ycznym usystemat yzowaniem w wielkim stopniu przypomina w y wodzącą się ze szkoły Nyingma-pa tradycję rDzogs-chen sems-sde. Wielkim tertonem, któremu tradycja Bon zawdzięcza drugi przekaz nauk Dzogczen, był Zhodton Ngodrub Dragpa, któr y w roku 1080 odkr ył schowany za posągiem Vairoczany w świąt yni K humting w Lhodraku pochodzący z V III wieku tekst Mistrza Bonu Lishu Tagringa. Znany jest on obecnie pod t y tułem rDzogs-chen yangrtse’i klong-chen, co tłumaczyć można jako „szeroko się rozprzestrzeniający Najw yższy Szczy t, któr y jest Wielką Doskonałością”. I w końcu dochodzimy do trzeciego cyklu przekazu Dzogczen w tradycji Bon-po, na któr y składają się pouczenia ustne nieprzer wanej linii wielkich Mistrzów Bonu pochodzących z królestwa Śang Śung. Ten przekaz ma znaczenie szczególne, jako że nigdy nie został ukr y t y w postaci termy, a początkami sw ymi w znanej nam linii przekazu sięga do V III w.n.e. Tego to właśnie przekazu 24 mistrzów Śang Śung nauczał we wrześniu 2003 roku w Polsce Lopon Tenzin Namdak Jongdzin Rinpocze, rezydujący na stałe w Kathmandu w Nepalu, wielki lama omawianej tradycji.
schemat sutry-tantry i Dzogczen. Najwięcej emocji i zainteresowania budzi oczywiście ten ostatni cykl. Wielu praktykujących współcześnie pragnie otrzymywać nauki Dzogczen, niestety zdarza się przy tym, że zapominają oni o uprzednich prakt ykach wstępnych, a przecież dopiero te pozwalają na oczyszczenie naczynia, jakim jest Umysł prakt ykującego. Bez tego oczyszczenia nie będzie ono gotowe na przyjęcie najw yższych pouczeń. Pogląd – Medy tacja – Emanacja. Oto trójca bardzo dobrze znana w bonowskiej tradycji. Etapowi Poglądu odpowiada właśnie prakt yka wstępna, czyli pokłony, recy tacja mantr, guru joga, bodhićitta, schronienie, ofiarowanie mandali, w yznanie negat y wności oraz medy tacje analit yczne zalecane przez lamów. To jakby etap wstępnej obróbki umysłu ucznia, a jego finalnym rezultatem jest ugruntowanie właściwego poglądu, z którego w ypły wa potem właściwa medy tacja. A t ylko taka może w ydać owoc. Prakt yka wstępna przyrównana być może do użyźniania gleby, na której w yrasta roślina pielęgnowana poprzez prakt ykę. Wynikiem tej pielęgnacji powinien być dobr y owoc. Dzogczen jest właśnie t ym etapem spełnienia i pełnego w yzwolenia. Do osiągnięcia tego stanu wiodą różne drogi. Zanim zajmiemy się bliżej przekazem ustnym Śang Śung Nin Dziu i naukami mistrzów Gyerpungpy i Tapihritsy, spójrzmy na trzy odrębne linie przekazu Dzogczen w tradycji Bon. Ogółem nauki Dzogczen w Bonie określa się mianem A rdzogs snyan gsum, ale na pojęcie to składają się trzy osobne linie przekazu. Dwie pier wsze reprezentują tradycję term, a trzecia to nieprzer wany przekaz ustny zrealizowanych mistrzów. Z term w y wodzą się linie A-khrid (czy t. A-ti) oraz rDogs-chen, a ustną tradycją jest sNyan-rg y ud. W pier wszym z w ymienionych cykli znaczenie zasadnicze ma biała t ybetańska sylaba „A” reprezentująca stan pier wotnej i niezakłóconej mądrości. Dosłownie A-ti przetłumaczyć można jako przewodnik do A, do którego dojść ma prakt ykujący, by osiągnąć Stan Naturalny, pozbawiony przeszkód i zakłóceń stan pełnego zrozumienia wszystkiego. Pisanie o nim nie ma sensu, gdyż jego opis znajduje się poza naszymi możliwościami werbalnej natur y. Twórcą systemu A-ti 7 był Meuton Gongdzad Ritrod Chenpo, znany często jako „święt y człowiek”, czyli Dampa. Pier wotnie zaczerpnął on pouczenia na temat Dzogczen z cyklu tekstów znanych jako Khro rg yud. Te właśnie tekst y wraz z Zhi-ba don g yi skor stały się częścią nauk należących do cyklu prakt yk tantr ycznych z Tantr y Ojca. Nauki te zawarte zostały w przynależnym do tej tantr y tekście sPyi-spungs yan-lag gi skor. Sama Tantra Ojca przypisy wana jest Tonpie Szenrabowi w jego niebiańskiej inkarnacji znanej jako Chimed Tsugphud. Wielkość Meutona polega natomiast na zorganizowaniu t ych prakt yk w cykl 80 sesji medy tacyjnych rozpisanych na wiele t ygodni. Instrukcje tak opracowane przez wielkiego tertona znane są jako A-khrid thun mtsham brg yadcu-pa i zawierają trzy działy traktujące kolejno
3. Mistrzowie Gyerpungpa i Tapihritsa Dwudziestym czwartym mistrzem w linii przekazu ustnego z Śang Śung był nauczyciel Tapihritsy Tsepung Dawa Gyaltsen (zla ba rgyal mtshan). Wszyscy mistrzowie tej linii osiągnęli tęczowe ciało, a nauki przez nich przekazywane są po prostu doskonałe i wynikają z ich osobistego doświadczenia Stanu Naturalnego. Źródłem tego przekazu jest Kuntu Zangpo 8, Nauczyciel w Wieczności, niewyrażalny Dharmakaja. Jest on całkowicie pozbawiony „ja” i nie jest uwarunkowany żadnymi ograniczeniami związanymi z samsarą i nirwaną. W jego przypadku nie można nawet stosować określeń „budda” lub „czująca istota”, ponieważ Kuntu Zangpo to spontanicznie doskonały stan buddy istniejący od samego początku, czyli wiecznie. Jest też całkowicie niewyrażalny w słowach, gdyż cechuje się zupełną wolnością od ośmiu skrajności reprezentujących konceptualne wytwory. Posiada on
44 Dobry sklad Ostatni.indd
44
Tanka t ybetańska: Tapihritsa
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
9
2004-08-20, 12:06
Kolorowe strony.indd
10
2004-08-20, 12:06
aspekt zewnętrzny, będący po prostu bytem czy też istnieniem, i wewnętrzny, w którym spoczywa jako kunszi – podstawa wszystkiego reprezentująca całą pierwotną czystość.
Konsekwencją otrzymania nauk było odosobnienie odbywane przez ucznia z dala od ludzi i w całkowitej samotności. Trwało ono tak długo, aż nie pojawiły się znaki powodzenia w praktyce (grub rtags). W przypadku Tapihritsy jego odosobnienie miało miejsce w jaskini na Lwiej Skale na górze Tagthab, położonej na wschód od góry Kailaś. Tam też medytowała większość spośród jego 24 poprzedników. Tapihritsa na medytacji w ciszy spędził dziewięć lat. W końcu, na drodze praktyki Czystego Światła, zwanej thogal, osiągnął Tęczowe Ciało Wielkiego Przejścia, nie pozostawiając w swej jaskini żadnych szczątków materialnych. To osiągnięcie umożliwiło mu cudowne pojawienie się w formie buddy Nirmanakaji swoim uczniom Gyerpungpie i Yungdrungowi Gyaltsenowi. Mógłby w tej formie pojawić się także i obecnie dowolnej istocie i – co więcej – w formie najbardziej pożądanej, zależnie od okoliczności.
Pierwszą istotą nieoświeconą, która otrzymała ten przekaz, był żyjący w świecie dewów Lhabon Yongsu Dagpa (lha bon yongs su dag pa). Ten przekazał nauki nadze bon-po Lubonowi Banamowi (klu bon ba nam), aż w końcu nadszedł czas, by nauki te pojawiły się w świecie ludzkim. Pierwszym mistrzem, który otrzymał je od Lubona Banama, był Mibon Tride Zambu (mi bon khri lde zam bu), syn króla Trideo. Wypalał on błędne poglądy ogniem samego swego samadhi i osiągnął stan buddy, a jego ciało rozpuściło się w niezanieczyszczony wymiar. O życiu Tapihritsy wiadomo niewiele, tak samo zresztą jak o jego poprzednikach z królestwa Śang Śung. Ustalić jednak można, że urodził się w Śang Śung w północnym Tybecie w VII wieku. W owych czasach prowincje Tybetu Centralnego (dbus-gtsang) znajdowały się już pod władaniem dynastii z Jarlungu i wkrótce słynny pierwszy buddyjski król Tybetu Songcen Gampo (627-649) miał pokonać Ligminczę, króla Śang Śungu, i uczynić go swym wasalem. Prawdopodobnie ponad sto lat później, za czasów króla-prześladowcy Bonu Trisong Detsena, zabity został w pułapce ostatni król z dynastii Ligmincza, a wielu rodowitych mieszkańców królestwa Śang Śung musiało uchodzić przed Tybetańczykami na zachód do Gilgitu oraz na północ do Azji Centralnej. Według niektórych badaczy Tapihritsa jest jedynie postacią legendarną. Nie zgadza się z tym jednak wybitny znawca historii Tybetu, prof. Snellgrove, według którego linia wielkich, medytujących pustelników z zachodniego Tybetu sięga daleko wstecz poza życie Tapihritsy. Snellgrove snuje rozważania o jego hinduskim rodowodzie, powołując się na pierwotne brzmienie jego imienia jako Tapiraja, co miałoby oznaczać księcia. Pogląd przeciwny wysuwa Lopon Tenzin Namdak Rinpocze, twierdząc, iż Tapihritsa pochodzi z Śang Śung. Jak już wspomniano, jego nauczycielem Dzogczen był Tsepung Dawa Gyaltsen. Od niego to właśnie Tapihritsa otrzymał wszystkie cztery cykle nauk Śang Śung Nin Dziu, a w szczególności – przekaz doświadczenia 24 mistrzów (nyams-gyud). Zgodnie z tradycją niektóre wyjątki z tego nauczania mogą być przekazywane spełniającym podstawowe warunki uczniom. Istnieją poza tym sekretne instrukcje i Upadesze, które lama może odkryć tylko przed jedynym, specjalnym uczniem w ciągu całego swego życia. Ten przekaz znany jest jako Linia Indywidualnego Przekazu (gcig brgyud). By sprawdzić, czy uczeń jest właściwym naczyniem na pełny i kompletny przekaz, nauczyciel w ciągu trzech lat bada u niego zewnętrzne, wewnętrzne i tajemne znaki. Co więcej, na drodze snów, przepowiedni, znaków i wizji nauczyciel musi się upewnić co do zezwolenia ze strony Strażników Dharmy. Kiedy wreszcie ma pewność, sekretne Upadesze przekazywane są uczniowi ustnie, za pośrednictwem długiego, pustego w środku bambusowego kija i to wprost do ucha. Stanowi to zabezpieczenie przed podsłuchaniem pouczeń przez pozamaterialne istoty – do otrzymania takich nauk niepowołane.
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Tanka t ybetańska: Tsepung Dawa Gyaltsen
45
Gyerpungpa, czyli Gyerpung Nangzher Lodpo, urodził się w Darok w Śang Śung na obszarze Tybetu Północnego i stał się głównym uczniem Tapihritsy, ale nim to miało nastąpić, w wieku 47 lat spotkał Tsepung Dawę Gyaltsena, który to lama nauczał wcześniej Tapihritsę. Był już doświadczonym praktykującym, gdy zaczął nauczać go Dawa Gyaltsen, ale potrzebował jeszcze dalszych wprowadzeń, w szczególności poprosił mistrza o przekazy i nauki tantrycznych bóstw Śang Śung Meri i Gekhod. Otrzymał też od mistrza pełny przekaz doświadczenia zrealizowanych mistrzów, tyle że bez sekretnego przekazu, o który prosił, a którego mu odmówiono. Cóż więc było czynić? Gyerpungpa udał się na północny wschód jeziora Darok położonego w dolinie Drayje, gdzie medytował w samotności, w wąwozie otoczonym białymi skałami. Głównym przedmiotem jego ówczesnych medytacji było tantryczne gniewne bóstwo Śang Śung Meri o jasnożółtym ciele, dziewięciu głowach, osiemnastu rękach i sześciu nogach. Dzięki tej praktyce Gyerpungpa posiadł liczne siddhi, z których najbardziej znane, bo użyte w swoim czasie przeciw królowi Trisong Decenowi, to moc Tswo, czyli sporządzanie magicznej bomby. Tak wysoki stopień realizacji, uznanie pośród ludzi i zaproszenie przez króla Śang Śung do pełnienia funkcji jego osobistego lamy – to wszystko spowodowało, że Gyerpungpę przepełniać zaczęła duma i zadowolenie ze swych rozlicznych osiągnięć. Najwyraźniej do osiągnięcia pełnej realizacji, niezakłóconej przez żadną z trucizn umysłu, potrzebny był mu jeszcze jeden nauczyciel. Stał się nim właśnie Tapihritsa. Tapihritsa w trakcie swych objawień w formie Nirmanakaji, jako przezroczysty niczym kryształ, nagi budda pozbawiony ozdób i otoczony świetlistą tęczą (thig-le), przekazał Gyerpungpie krótkie Upadesze (man ngag), udzielając mu tym samym dodatkowych wyjaśnień dotyczących Stanu Naturalnego. By nie przeoczyć niczego istotnego z tych niezwykłych w świecie konceptualnym zdarzeń, sięgniemy do fragmentów tłumaczenia tekstu Prorocze słowa Pana Tapihritsy (rJe ta-pi-hri-tsa’i lungbstan). Tekst ten z języka tybetańskiego na angielski przełożył John Reynolds i zamieścił w rozdziale VI pracy pt. The History and Lineages of the Zhang-Zhung NyanGyud. On też stanowi podstawę niniejszego autorskiego tłumaczenia dokonanego z pewnymi skrótami.
45 2004-08-20, 15:14
Nauki Tapihritsy udzielone Gyerpungpie Kiedy tylko zadał swe pytania, młody chłopiec odparł” „Moim nauczycielem jest zwykła wizja, taka, jaka jest. Moja praktyka to zaprzestanie dyskursywnych myśli. Moja medytacja obejmuje pełną miarę widzialnych rzeczy w trzech światach. Jako moje brzemię dźwigam dyskursywne myśli. A moim zajęciem jest służba zwykłej żyjącej istocie”. Na skutek takiej odpowiedzi Gyerpungpa zaczął sceptycznie dociekać: „Jeśli twoim nauczycielem jest zwykła wizja, taka, jaka jest, nie posiadasz więc żadnego prawdziwego nauczyciela. Jeśli twoja praktyka jest pozostawaniem w stanie poza myślami, nie potrzebujesz więc ni odzienia, ni poży wienia. Jeśli twoja medytacja obejmuje pełną miarę wszystkich rzeczy widzialnych w trzech światach, nie potrzebujesz więc medytować w celu osiągnięcia Stanu Buddy. Jeśli myśli dyskursywne są reprezentacją twego brzemienia, oznacza to, że twoje pożądania nie zostały jeszcze wyczerpane. A jeśli twoim zajęciem jest służba zwykłej żyjącej istocie, to znaczy, że nie znajdujesz się wciąż poza cierpieniem”. Wtedy to młody chłopiec, który był emanacją, udzielił mistrzowi odpowiedzi tymi słowami: „Wszystkie zwykłe wizje to mój nauczyciel, którym był ten, który nauczał Kuntu Zangpo. Moja praktyka to pozostawanie w stanie pozbawionym myśli dyskursywnych. Ponieważ żadne myśli nie powinny powstawać w Podstawie, więc te wizje, które są związane z myślami dyskursywnymi, nie reprezentują prawdziwej praktyki. Moja medytacja obejmuje pełną miarę wszystkich rzeczy widzialnych trzech światów. Ale nie ma żadnych podziałów w prawdziwym znaczeniu Ostatecznej Rzeczywistości. Jeśli pojawia się podział w czyimś umyśle (co prowadzi do wydawania osądów), wtedy nie będzie to reprezentacja prawdziwej medytacji. Dźwigam dyskursywne myśli jako mój ciężar. Gdy czyjeś pożądania ulegną wyczerpaniu, nie powstanie więcej myśli dyskursywnych, a wszystko zostanie rozpoznane jedynie jako iluzja. Moim zajęciem jest służba zwykłej żyjącej istocie. Ponieważ zarówno całe szczęście, jak i smutek przedstawiają dla mnie taki sam smak, moim prowadzeniem się jest zachowanie równe względem wszystkich”. Gdy to powiedział, Gyerpunpa popadł w osłupienie, po czym odparł z irytacją: „Jeśli taki z ciebie uczony, jak to pokazałeś, jutro udamy się przed oblicze króla i odbędziemy we dwóch debatę. Zostaniesz moim mistrzem, jeśli wygrasz. Jeśli jednak to ja odniosę zwycięstwo, zostaniesz skazany na karę orzeczoną przez króla”. Młody chłopiec, który był emanacją, roześmiał się głośno „ha ha!”, aż zatrzęsły się wszystkie jego kończyny, po czym odpowiedział: „Głowy tych, którzy lgną do pojęć przyczyny i skutku, ogarnięte są pomieszaniem. Dla wielkich medytujących myśli dyskursywne są rzeczywistym zniewoleniem. A ci,
W tym czasie wielu Siddhów przebywało w Tybecie, czego przykładem może być Pa Jitrom Karpo. Również w krainie Śang Śung żyło wielu takich. Na przykład pozostawał tam Tsomen Gyerchen. Co więcej, żyło wówczas wielu wielkich uczonych, jak na przykład Tsepung Dawa Gyaltsen z Śang Śung. A nadto żyli tam również tacy, którzy swojej magicznej siły używali w imieniu Jungdrung Bon, jak chociażby żyjący wówczas nad jeziorem Namtso Tonggyung Thuchen. W tamtych także czasach dochodziło niekiedy do wspólnych spotkań – przy różnych okazjach i pod pewnymi warunkami – czterech wielkich tłumaczy-ludzi. Byli to Sesha Uchen, Degyim Tsarmachung, La Dranpa Namkha i Menyak Tseta Kharbuchung. Działo się to wtedy, gdy w krainie Śang Śung władał wielki król Ligmincza, a jemu współczesnym w Tybecie był Trisong Decen. [...] Wtedy też wielki Gyerpung Nanghzer Lodpo, na skutek wielkiego, dokonanego przez niego samooczyszczenia, zrealizował wiele zwykłych siddhi. Wywołało to w strumieniu jego umysłu gniewną dumę, która przywiodła go do powiedzenia – „Jestem największy!” [...] Wyższe siddhi zostały przed nim zakryte i żył w swoim błędnym przekonaniu przez jakiś czas. W tym samym czasie w rzecznej dolinie Drong Drajye przebywał w swoim namiocie z jaczej wełny zamożny gospodarz z Śang Jung, znany jako Merchyungpo Yungdrung Gyaltsan. I zdarzyło się tak, że z prośbą o zajęcie przybył do niego (do namiotu) mały chłopiec, który w istocie był emanacją. Bogaty Merchyungpo zapytał go: „Czy zdolny jesteś do wykonywania każdego rodzaju pracy?”. A kiedy tak zapytał, mały chłopiec odpowiedział: „Zdolny jestem do wykonania każdej pracy, ale nie mam nikogo, kto by mnie prowadził, odkąd jestem pozbawionym rodziny sierotą”. Po usłyszeniu tego bogaty człowiek powiedział: „Możesz więc tu zostać i będziesz należał do mnie”. [...] otrzymał on imię Khyeu Nyedlek, „dobrze odnaleziony młody chłopiec” [...] Któregoś dnia chłopiec (wysłany, by zebrać drewno na opał) pozwolił na to, by bydło będące pod jego opieką rozproszyło się po górach. Kiedy powrócił z naręczem drewna, udał się w kierunku krzewów owocowych u podnóża skalnej jaskini położonej w rzecznej dolinie Drajye Dunglung, gdzie wielki Gyerpung Nanghzer Lodpo przebywał na odosobnieniu. Wtedy to właśnie spotkali się twarzą w twarz. Młody chłopiec złożył wyrazy uznania mistrzowi (wraz z pokłonami), a potem wypowiedział kilka długich obraźliwych uwag. W myślach Gyerpungpy pojawiły się podejrzenia, powiedział więc: „Wydajesz się obznajomiony z filozoficzną doktryną. Tak więc kto jest twoim mistrzem? Jaka jest twoja praktyka? Co jest przedmiotem twojej medytacji? Jakie jest twoje brzemię? I co ma oznaczać twoje dziwne pojawienie się tutaj?”.
46 Dobry sklad Ostatni.indd
46
2004-08-20, 15:14
kował, nie możesz wyczerpać lub w żaden sposób pomniejszyć Ostatecznej Rzeczywistości. Ponieważ nic substancjalnego lub materialnego w niej nie istnieje, nie ma tam nic, co może ulec wyczerpaniu albo pomniejszeniu. I dlatego musisz praktykować, utrzymując swój umysł w poczuciu niesubstancjalności, którym jest jego pusta natura. Na drodze jakichkolwiek kognitywnych mentalnych aktywności nigdy nie poznasz Dharmakaji. Musisz praktykować, utrzymując swój umysł poza wszelkimi przyczynami i warunkami, ponieważ pierwotne przyczyny, tak jak wtórne warunki odnoszące się do niej, nie istnieją. Choćbyś wszędzie szukał, nigdzie nie znajdziesz swojego umysłu. A jest tak, ponieważ nie istnieje żadna przyrodzona egzystencja, którą można znaleźć gdziekolwiek. Dlatego zastosować to należy również do swojego umysłu. Ponieważ brak jakiejkolwiek przyrodzonej egzystencji, którą można znaleźć gdziekolwiek, dlatego praktykuj, skupiając swój umysł na tym braku. Stan Naturalny nie podlega żadnym zmianom poczynionym za sprawą dowolnych modyfikacji. I ponieważ żadne zmiany w nim nie mogą zostać wywołane, praktykuj więc, utrzymując swój umysł w uważności tej niezmiennej natury. Musisz przyjrzeć się bliżej wyłożonym tu sprawom, by przekonać się, czy znajdą one, czy też nie, zastosowanie do twojego umysłu!”. [...] i wtedy znowu młody chłopiec, który był emanacją, przemówił: „Zważywszy, że w Stanie Naturalnym brak miejsca dla podziałów lub jednostronności wyrażającej się w oddzieleniu „ja” i „inni”, czyż nie jest tak, że przejawienia i wizje także powstają pozbawione wszelkich podziałów? Powinieneś więc praktykować z postawą wolną od podziałów i jednostronności względem wszystkiego. Zważywszy na to, że Stan Naturalny wolny jest od wszelkiego pożądania powodującego chwytanie zewnętrznych obiektów, czyż nie jest tak, że owe zewnętrzne obiekty również wyzwalają się do stanu nieistnienia? I dlatego masz praktykować, nie próbując jednakowo ich związania lub wyzwolenia. Pozostaw je po prostu takimi, jakie są. Ponieważ umysł jest wolny zarówno od narodzin, jak i śmierci, gdyż taka jest jego natura, czyż nie jest tak, że przejawienia i wizje spoczywają i pozostają w warunkach niestworzonych przez cokolwiek? Masz więc praktykować tak, by nie starać się zarówno ograniczać ich, jak i rozszerzać. Po prostu, pozwól im być takimi, jakie są. Wziąwszy pod uwagę niemożność wyrażenia Stanu Naturalnego za pośrednictwem słów, a także niemożliwość uchwycenia go za sprawą koncepcji, czyż nie jest tak, że wszelkie wizje i przejawienia po prostu spoczywają i pozostają w niewyrażalny sposób w rozległej przestrzeni? Dlatego też powinieneś praktykować, nie próbując zarówno podkreślać czegokolwiek, jak i czegokolwiek zaciemniać. Ponieważ tak przejawienia, jak i wizje nigdy nie doznały oddzielenia od Stanu Naturalnego, czyż prawdą nie jest, że nie potrzebują one żadnego z nim połączenia? I dlatego praktykować należy w taki sposób, by nie próbować ich od niego oddzielić lub je z nim łączyć. Przyjrzyj się tym pouczeniom tak, by zobaczyć, czy przejawienia pochodzą z umysłu, czy też nie! [...] Kiedy warunki dla sesji medytacyjnej znikają, umysł nie spoczywa dłużej w medytacji. I dlatego powinieneś pozostawać w Stanie Naturalnym, tak jak jesteś, ćwicząc się w swej naturalnej dyspozycji
którzy opanowali pełną miarę słów, schwytani są w sieć ciemności. Te podstawowe charakterystyki rzeczy to zaledwie pojęcia nie znaczące nic więcej niż słowa. Umysł wytwarza myśli także u tych, którzy podążają za Tajemnymi Mantrami. Na nic się nie zda wiedza wielkich uczonych. Ci z poglądem i medytacją (uzależnieni od słów i tym podobnych) paplają tylko słowa pozbawione sensu. Wszyscy oni nie mogą rozpoznać prawdziwego znaczenia Naturalnego Stanu. Prawdziwe bowiem znaczenie Naturalnego Stanu nie powstaje w oparciu o dyskursywne myśli. Podążać należy naturalną ścieżką, na której nie pojawia się potrzeba, by cokolwiek oczyszczane było z czegokolwiek. Zaiste, ten samopowstały wgląd jest wolny od wszelkich zaciemnień. W stanie prawdziwego poznania potrzeba uciekania się do kalkulacji umysłu znika. Jeśli ktoś te uchybienia przedkłada nad wszystko, wtedy staje się szalony!”. [...] młody chłopiec, który w rzeczywistości był emanacją, po prostu zasiadł na niebie. Wtedy to Gyerpungpa, będąc już świadomym, że ten młody chłopiec w istocie był znającą wszystkie aspekty Nirmanakają, pozwolił, by jego stopy znalazły się nad jego czakrą korony. Wyznał on następnie Nirmanakaji różnorodne nieczystości swojej mowy i poprosił o instrukcje dotyczące aktualnych w tym okresie jego życia doświadczeń medytacyjnych. [...] Młody chłopiec, który był emanacją, wypowiedział instrukcje dotyczące czterech dobrych rzeczy: „Kiedy nie ma chwytania przejawień przez umysł, wówczas wizje te same z siebie się wyzwolą. Musisz więc pozwolić na ich pełne dobrotliwego zaniedbania uwolnienie się w twojej wewnętrznej świadomości, która sama w sobie pozbawiona jest wszelkich podziałów i osądów. Pozostawienie ich w ten sposób to pierwsza dobra rzecz. Gdy proces medytacji pozostaje poza koncepcjami lub osądami, a chroni jedynie stan wrodzonej czystości, to tym sposobem jesteś chroniony przed niekontrolowanymi doświadczeniami, które nie mogą się utrzymać, więc nie powodują zakłóceń. Taka ochrona samego siebie przed zakłóceniami to druga dobra rzecz. Jeśli twoje postępowanie nie zawiera żadnego przywiązania (lub pożądania) oraz gdy jesteś uważnie zrelaksowany, wtedy mogące pojawić się gdziekolwiek i w każdym czasie wizje ulegają odcięciu (od osądów i działań konceptualnych), pozostawione takimi, jakie są. Takie natychmiastowe odcinanie osądów i koncepcji to trzecia dobra rzecz. Kiedy owoc lub rezultat nie jest poszukiwany albo obarczony oczekiwaniami, wówczas wszystko powstaje naturalnie i spontanicznie z samego siebie i takim, jakie jest. Właściwościom zarówno oczekiwania, jak i lęku odnoszącego się do tego, co może pojawić się w przyszłości, należy pozwolić uwolnić się w ich własnych pierwotnych warunkach, czyli w stanie pustki. Taki proces samowyzwolenia to czwarta dobra rzecz. Powinieneś dokładnie te wszystkie kwestie zbadać – zarówno odnośnie do poglądu, medytacji, zachowania, jak i owocu – po to, by się przekonać, czy przedstawiają one sobą ścieżkę przejrzystości czy też braku przejrzystości”. [...] [...] młody chłopiec zaczął mówić ponownie po krótkiej chwili: „Niezależnie od tego, jakbyś prakty-
47 Dobry sklad Ostatni.indd
47
2004-08-20, 15:14
kontemplacji, oraz praktykować w niezakłóconym stanie. W szerokim wymiarze Wielkiej Błogości nie występują żadne zakłócenia, powinieneś więc pozostawać w Naturalnym Stanie, tak jak jesteś, i ćwiczyć się bezpośrednio w naturalnej dyspozycji stanu kontemplacji, praktykując i nie czyniąc żadnego rozróżnienia pomiędzy błogością i pustką. Ponieważ bycie nieuwarunkowanym to prawdziwe znaczenie Stanu Naturalnego, a jest ono wynikiem mocy doświadczenia nierozdzielności przejawienia i pustki, dlatego masz pozostawać w Naturalnym Stanie, tak jak jesteś, i ćwiczyć się bezpośrednio w naturalnej dyspozycji równej ze stanem kontemplacji. Ponieważ żadne narodziny lub śmierć, żadne powstawanie i przerywanie nie istnieją w Esencji Podstawy, która jest Naturalnym Stanem spoczywającym w warunkach niestworzonych przez cokolwiek, dlatego powinieneś pozostawać w Naturalnym Stanie, tak jak jesteś, ćwicząc się bezpośrednio w naturalnej dyspozycji, będącej stanem kontemplacji. Przyjrzyj się bliżej temu, co tu powiedziano, by przekonać się, czy osiągnąłeś stabilność, czy też nie! [...] Kiedy ktoś zrozumie, że Stan Naturalny nie posiada żadnej substancjalnej egzystencji, wtedy pojawia się zaufanie do jednej, tyczącej wszystkich rzeczy decyzji. W momencie osiągnięcia zrozumienia co do tego, że od samego początku przejawienie i pustka są jednym, wtedy zyskuje się zaufanie do jednego smaku wszystkich rzeczy. A kiedy ktoś zrozumie niezawieranie się w Naturalnym Stanie zarówno podziałów, jak i osądów, wówczas ma zaufanie co do tego, że nie zna on żadnych ograniczeń. Kiedy już posiądziesz te trzy rodzaje zaufania, wtedy możesz nazwać siebie joginem lub praktykującym Dzogczen!”. W końcu Guru tak przemówił: „Te instrukcje nie są przeznaczone dla słuchających jedynie pobieżnie, dla tych, których doświadczenie jest niewielkie, dla ogarniętych paniką i przerażonych oraz dla tych, którzy oddają się zwykłym myślom. Ukazane tu kontemplacyjne doświadczenia pilnego jogina mają pozostać sekretne jako skarb ukryty w umyśle”. Po czym stwierdził: „Jestem Tapihritsa. Nie zapomnijcie o mnie! Jeśli będziecie pamiętać o mnie, spotkamy się jeszcze. Jeśli pamiętać mnie nie będziecie, czas ponownego spotkania nie nadejdzie”. Po tym, gdy to powiedział, wzniósł się w niebo i zniknął jak tęcza. Nauki Guru dokonały się w ten sposób, że wyjaśnił on cztery dobre rzeczy, cztery zastosowania do umysłu, pięć praktyk, cztery ćwiczenia odnoszące się bezpośrednio do naturalnych dyspozycji oraz trzy rodzaje zaufania.
Przypisy: 1. To jedna z wersji biografii założyciela Bonu, Tonpy Szenraba, składająca się z 12 tomów i 61 rozdziałów i znana także jako Dri Med. Jest ona najdłuższą wersją, a sam tytuł gZi brjid oznacza ‘chwalebny’. Tekst ten nigdy nie był termą i stanowi część przekazu ustnego (nin dziu, tyb. snyan gyud), gdyż żyjący przed VIII w.n.e. Tangczien Mutsa Gyerme (sTang chen dMu tsha gyer med. ) przekazał go ustnie Tulku Lodenowi Nyingpo (sprul sku bLo ldan snying po). Przy czym zaznaczyć należy, że Loden Nyingpo urodził się dopiero w roku 1360 i tekst ten, pochodzący od Mistrza z dalekiej przeszłości, został mu przedyktowany w mistyczny sposób. Snellgrove w swojej pracy zacytował fragmenty tego przekazu, które można odnaleźć w rozdziałach od VII do X i od XII do XVI. 2. Vajranatha (John Reynolds), Yungdrung Bon. Odwieczna tradycja, Kraków 1991 (w przekładzie J. Sieradzana), s. 5-6. 3. Brak jednoznacznego tłumaczenia tego terminu. Można przyjąć, iż jest to Wielka Doskonałość. Nauki Dzogczen należą do przekazów najbardziej ezoterycznych i drogocennych i nie mogą być wyjaśniane przez osobę niewykwalifikowaną. Nawiązanie z nimi związku uchodzi za wyjątkowo dobrą karmę, opartą na wcześniej zebranej zasłudze. Praktykujący Dzogczen próbuje odnaleźć doświadczenie Stanu Naturalnego (gnas-lug), który jest czysty w sposób naturalny i wrodzony. Jest on Naturą Umysłu (sems-nyid) i reprezentuje pierwotny Stan Buddy (ye sang-rgyas), stanowiący podstawę dla ścieżki i urzeczywistnienia owocu jako rezultatu ścieżki. Naturalny Stan, który jest niewyrażalny słowami, musi zostać przez praktykującego rozpoznany, po czym jego zadaniem będzie wchodzenie w niego i przebywanie w nim, co jest kontemplacją albo przebywaniem w Rigpie. Oczywistą rzeczą jest, że by praktykować Dzogczen, potrzebujemy kompetentnego nauczyciela, który wprowadza ucznia w Stan Naturalny. Po teoretyczne wyjaśnienia sięgnąć można do: Lopon Tenzin Namdak, Nauki Dzogczen Bonpo. Część teoretyczna, Kraków 1991 (red. tekstów: Vajranatha, przekład polski Jacka Sieradzana). 4. Taką wersję imienia tego króla podaje Reynolds w Yungdrung Bon. Oznacza ono dosłownie „zabity przez brud”, a imię to nadano królowi przy urodzeniu. Miał on jakoby posiadać moce magiczne, co z kolei spowodowało jego zarozumiałość oraz kłótliwość. Zginąć miał zabity przez koniuszego królewskiego Lo-ngama podczas pojedynku, w którym przeciwnik za pośrednictwem walczących byków podstępnie rozpylił w powietrzu popiół. Tym sposobem przepowiednia związana z imieniem spełniła się i zginął za sprawą brudu. Późniejsi historycy zmienili jego imię na Gri-gum, czyli „zabity mieczem”. 5. Podział taki koresponduje z przyjętym w szkole Nyingmapa na gter-ma i bka’-ma. 6. Kanwą dla tej klasyfikacji jest podział przyjęty w pracy: J. Reynolds, The History and Lineages of the Zhang-Zhung Nyan Gyud, San Diego-Amsterdam 2000 (rękopis). Bardziej lakonicznie na ten sam temat wypowiada się Tenzin Wangyal Rinpocze w książce Cuda naturalnego umysłu, Poznań 2002, s. 61-74, oraz szczegółowo w tej samej pracy na s. 297-315. 7. Zob. Lopon Tenzin Namdak Rinpocze, Wykłady A-ti (A-khrid). Otwock-Świder 2000, Warszawa 2003. 8. Sylwetki dziewięciu szen oraz 24 Mistrzów znaleźć można w: Body of Light. Ciało Światła, wyd. przez Garuda Poland z krótką przedmową Lopona Tenzina Namdaka Rinpocze.
Tłumaczył Jarosław Kotas
48 Dobry sklad Ostatni.indd
48
2004-08-20, 15:14
Już ponad 16 lat działa pierwszy w Polsce bar wegetariański Vega. Na I piętrze Vegi od sześciu lat istnieje również pionierski bar wegański. Podawane są tu wyłącznie potrawy wegańskie, czyli nie mające w swoim składzie żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego, nawet mleka, sera, jajek itp. – np. mleko krowie zastępujemy mlekiem sojowym. Używamy warzyw z upraw ekologicznych – mających atest Ekolandu. Jesteśmy w posiadaniu profesjonalnego filtra do oczyszczania wody (RO 400), działającego na zasadzie odwróconej osmozy. Na obydwu piętrach Vegi (wegetariańskim i wegańskim) do przygotowywania napojów i potraw używamy wody filtrowanej. Stopniowo wprowadzamy produkty nisko przetworzone (mąka razowa, ryż niełuskany, pełne ziarna pszenicy), nie stosujemy
mrożonek, konserw (z nielicznymi wyjątkami, np. kukurydza, truskawki). Wszystkie potrawy przyrządzane są tego samego dnia i gotowane tradycyjnymi metodami – nie używamy kuchenek mikrofalowych. Staramy się odnowić tradycję spożywania takich produktów, jak soczewica, ciecierzyca, soja, pełne kasze. W niektórych przypadkach stosujemy zasady kuchni makrobiotycznej, wprowadzamy nowe dodatki – jak np. glony (Kombu, Wa-kame). Zapraszamy nie tylko na zdrowe potrawy, lecz także na zajęcia fakultatywne, prowadzone przez Ośrodek Edukacji Makrobiotycznej i poświęcone nauczaniu, m.in. podstaw medycyny chińskiej, przygotowywania deserów i przetworów bez użycia cukru, gotowania zgodnie z zasadami makrobiotyki. Zajęcia te odbywają się w niektóre weekendy – informacje pojawiają się z wyprzedzeniem na plakatach w hallu Vegi. Otwierając Vegę wegańską, chcielibyśmy, aby był to kolejny krok na wytyczonej przed laty drodze zmierzającej ku upowszechnianiu zdrowego i etycznego sposobu życia.
W r o c ł a w, Ry n e k 2 7 a tel. 344 39 34
r ys. Darek Or wat
49 Dobry sklad Ostatni.indd
49
2004-08-20, 15:14
Trzonki siekier Gary Snyder
Pod koniec kwietnia w któreś popołudnie Pokazuję Kaiowi, jak rzucać toporkiem, Jeden półobrót i tkwi oto w pniu. Kupiwszy w sklepie siekierę bez trzonka, Przez trzonek chce się ją mieć na własność. Później szukamy, dopasowujemy, Przycinamy za długi trzonek Do wielkości siekier y, Próbujemy na klocku. Tak kształtujemy star y trzonek Do nowej siekier y. I przychodzi mi na myśl Jedna z pierwszych zapamiętanych fraz Ezr y Pounda, I brzmi mi w uszach: „Kiedy szykujesz trzonek, wzór masz w swej ręce.” I mówię to Kaiowi: „Patrz, kształtujemy trzonek, Obrabiając go siekierą Z innym trzonkiem”. I on zrozumiał. A ja słyszę znów (U Lu Ji’s w Wên Fu , czwarty wiek p.n.e., We wstępie do eseju): „W robieniu trzonka Do siekier y Obciosujesz drewno inną siekierą, Wzór rzeczy wiście jest blisko twej ręki”. Mój nauczyciel Shih-hsiang Chen Przetłumaczył mi to i wiele lat temu Zrozumiałem: Pound był siekierą, Chen był siekierą, ja jestem siekierą, A mój syn jest trzonkiem, wkrótce Też będzie kształtował wzór I narzędzie, rzemiosło kultur y, Tak jak my to robimy.
50 Dobry sklad Ostatni.indd
50
2004-08-20, 15:14
Wszedłem do baru „Pod Swawolnym Bykiem” Wszedłem do baru „Pod Swawolnym Bykiem” W Farmington, Now y Meksyk. I w ypiłem dwa łyki burbona z piwem. Moje długie włosy zebrałem pod czapkę, Mój kolczyk zostawiłem w samochodzie. Przy bilardow ym stole błaznowało dwóch kowbojów, Kelnerka spytała nas, skąd jesteśmy; Countr y-and-western band zaczął grać, „Nie palimy marihuany w Muskokie”, Przy następnej piosence jakaś para zaczęła tańczyć. Trzymali się w stylu Wyższej Szkoły Tańca z lat pięćdziesiątych: Przy wołałem mój czas, gdy pracowałem w lasach Madras, W Oregonie. Ta krótkotrwała radość i dzikie podr ygi – Amer yko – twoja głupota – Mógłbym cię znowu pokochać. Ruszyliśmy w ramiona dróg pod star ymi twardymi gwiazdami W cieniu kłamstw wróciłem do siebie, żeby zrobić, co jest do zrobienia.
Gar y Snyder
Przełożył Zygmunt Krukowski
51 Dobry sklad Ostatni.indd
51
2004-08-20, 15:14
Nic Renata Maria Niemierowska
Palił cię mroźny okruch przerażenia To, że nie bardziej realna niż kropla Jesteś tak pełna i zawarta w sobie Gdybym cię miała zapytać o coś Nie zapytałabym o nic, Wu Zetian Nasze źrenice zwężały się w słońcu A deptanie traw y? Jakże nieznacznie różniły się stopy Od gradu, wiatrów I ulewnych deszczów w życiu tak wielu Nieznanych nam istot Czy się mylę? Ślęcząc latami Nad komentarzem do Sutry Serca W końcu pojęłaś n i c, nie próbując Tłumaczyć światła na język jasny
52 Dobry sklad Ostatni.indd
52
2004-08-20, 15:14
Hologram (fragment)
I – popatrz – Możemy spojrzeć na kosmatą chmurę Dotknąć główki dmuchawca Pozwolić biedronce, by przysiadła Na grzbiecie dłoni, rozetrzeć W jej wnętrzu pachnące morzem, zielone Ziarenko piołunu Możemy pomyśleć jestem tu A le mnie tu nie ma Możemy się teraz zacząć Nie dodając i nie ujmując nic Ujawnieniu Lub delikatnie powstrzymanemu Połączeniu Ust Renata Maria Niemierowska
53 Dobry sklad Ostatni.indd
53
2004-08-20, 15:14
Małe liturgie Edward Pasewicz
Teraz kiedy palimy ubrania i papier y i jest minus dziesięć stopni – wciskamy się w tę biel, jakby była ogromną poduszką. Dla patrzących z gór y (jeśli są tacy), musimy być wrednymi stworkami, które tworzą czarną plamę, płaczą nad nią – i dokładają do ognia, żeby czerń była jeszcze czarniejsza. Trochę to nielogiczne dla nich, woleliby pewnie wszystkie te ptasie ruchy na drążku, przewracanie oczami, w ypieki na policzkach, stroszenie piór i wieczorny lament; a tu nic z tego, przedstawienie jest ascetyczne jak liturgia zen. Czerń biel dłoń i szmaty. Gdzieś na zachodzie wielki czerwony Budda Amithaba uśmiecha się i szepcze, że wszystko jest kwestią umysłu. Pozby wamy się zbędnych przedmiotów, po prostu, po prostu, ale przedmioty, uczucia, całe to życie to jeszcze nie to. Jest jeszcze pamięć, „i całe to bagno z pieniędzmi”. ( Dolna Wilda)
54 Dobry sklad Ostatni.indd
54
2004-08-20, 15:14
Pokoiki do wygaśnięcia „Odczuwamy bezkształtny strumień powietrza” i sen jest formą echa. Wewnętrzny głos, a w jego nurcie inny jeszcze, jakby rdzeń? A z czego się składa ta piosenka, to akwarium tonów, ten sklepik cichy po szesnastej w niedzielę na Podolanach? Rozluźniam mięśnie grzbietu i słucham, z któr ymś oddechem przyjdzie zrozumienie, wtedy jeśli powiem j a s n o, to będzie to powiedziane. Rozprasza mnie myśl, że poza słowami istnieje jeszcze tyle „tonów składow ych”, w ciele budzi się ochota, by się zachłysnąć zapowietrzyć i błysnąć jak magnezja, ale to niemożliwe. Upchnąć się całkiem w słowach i w ysłać, to jest marzenie, aż pod powiekami przemyka cień i żyłka drga w oku jakby chciała pęknąć, lecz nic się nie dzieje: „Mały jadowity ludek pracuje spokojnie i drąży głębokie tunele, rzeka podnosi się i zalewa wszystko, tylko w świetle widać jej piękno” ( Dolna Wilda)
55 Dobry sklad Ostatni.indd
55
2004-08-20, 15:14
Strofy żalu Tobiaszowi
Żeby wolność pisała się przez wodę jak przez błonki liści w yschniętego kwiatu, któr y stoi na parapecie – szyderstwo jest wpisane w ten parapet w niedopałki, w tłuste ślady. Znaczenia podnoszą głow y jak pisklęta Tutaj nie ja jestem ważny raczej iskrzenia na styku, raczej linie, podziały. Chcę czulej kołysać się nad hor yzontem Nie jest tak martwo jakby chcieli opisujący te przygody. Wyjście z miasta nie równa się jego porzuceniu Co innego krew przy goleniu, Co innego trawa przy bloku. Powiedzieć „tak” bez łopotania f lagami – bo wiesz twoje oczy są w opłakanym stanie, gubernator już nad nimi nie czuwa, żaden pasterz nie spogląda ukradkiem. W dłoniach są rozpadliny, stopy są skałami i mógłbym tak godzinami mnożyć porównania. Powtarzam om tare tut tare i kojarzę Ontario z syropem klonow ym. W pogłosie mantr y, so ha czuję jej dobroczynne działanie. Jest sucho. Bezwietrznie. Ten dźwięk nie zna granic Ktoś musi słyszeć muszą być słuchani. ( Wiersze dla Róży Filipowicz)
56 Dobry sklad Ostatni.indd
56
2004-08-20, 15:14
Wiersz osobisty Niech Buddowie i Bodhisattwowie błogosławią mojego Marka. Jego oddech płytki i szybkie spojrzenia, dźwięk przełykanej śliny i lęk przed czasem, taki jak mój. I jego tętno i taniec nad ranem przy św. Marcinie i też taksówkę, jazdę bez trzymania się zasad, zbite szklanki, skaleczenia nocą, w ychodzenie przed czasem z najlepszej imprezy. Tę drogę w dół, która każdemu z nas znaczy twarze i dłonie, stopy i usta, bez której bylibyśmy jak porzucone przez ptaki gałęzie, ciemniejsi o ton i mniej obecni niż teraz, kiedy stoimy przy kiosku i patrzymy na tych, co dzwonią i tych co przechodzą. Niech błogosławią, kiedy wszystko jest odległe i dzieje się teraz, dzwonek tramwaju i syk opon, puszkę po farbie którą wiatr popycha, lecz ona obraca się wokół własnej osi, unieruchomiona przez kamień. ( Dolna Wilda)
57 Dobry sklad Ostatni.indd
57
2004-08-20, 15:14
Mała medytacja Miska z wodą emaliowa i mydliny brudne od rdzy z czyszczonej blachy. Idę w ynieść to na dwór i w ylać pod drzewo spienioną masę czegoś, co nie żyło, choć może nie do końca, ta woda mogła być częścią czyjegoś ciała, żelazo też, a nawet mydło – właściwie wszystko kiedyś wszystkim. To mnie onieśmiela i delikatnie ją kładę. Potem patrzę w okno. Ciągle schylone cienie snują się po kuchni, z dwóch lamp pada światło. Lep pełen much kołysze się miarowo na kinkiecie – sam środek świata i wiedzy o świecie.
fot. Paweł Woźnicki
( Dolna Wilda)
58 Dobry sklad Ostatni.indd
58
2004-08-20, 15:14
Wiersz dla Tymona Haszka Nâham kvacani kassaci kiñcanat` asmim, na co mama kvacani kismiñci kiñcanat` atthī ti.1 (Majjhimanikāya II, 263-264)
Pokój jest pusty – choć są krzesła, jest wersalka, jest magnetofon, choć Marek przy biurku wkuwa dermatologię, leniwie obraca karty atlasu i szepcze: czerniak złośliw y, czerniak złośliw y – to jednak jest to pusty pokój. Wiem, że za cienką błonką co innego się dzieje i wpły wa tu jak strumień w staw. Brzuchaty sąsiad i jego otłuszczona małżonka biorą słoneczną kąpiel jak foki, leżąc na trawie dość blisko rzeki, lecz bliżej rdzewiejących garaży. I oni też tu wpły wają, dwa stare ciała unoszące się nad brązow ym stołem. Płonie świadomość wzroku, płonie – słuchu, papa na dachach jest tak rozgrzana, że niebawem stanie się płynną bitumiczną masą. Marek powtarza: choroba Hecka, choroba Hecka, popija tę chorobę zimną herbatą, pestki cytr yny w ypluwa przez balkon. Za chwilę rak skór y i raki in situ w ytłumaczą nam wszystkim w ognistym kazaniu, co wolno przemilczać opisując krajobraz, kłykciny kończyste dodadzą perwersji, do mojego pytania, czy gotować już obiad. Przy rzece sikają dwaj starzy mężczyźni na pergaminie skór y pełza robak słońce.
59 Dobry sklad Ostatni.indd
59
2004-08-20, 15:14
Bez moich myśli, wrażeń oraz czucia nie ma żadnych rzeczy, więc jest gorąco od tych braków, łuski łupieżu na koszulce kolesia doskonale współgrają z mantrowaniem Marka: choroba Bowena, choroba Bowena. Następnym razem chciałbym się urodzić bez tak konkretnej i namacalnej postaci. Dobrze by było mieć możliwość przybrania dowolnego kształtu, być twoją twarzą lecz w konkretnym momencie, na przykład wtedy, gdy przed zaśnięciem, jeszcze się bronisz, lecz już wiesz, że ciężki kamień leży i już nie czujesz piersi dłoni, no i stóp. Być językiem, w któr ym ciągle coś zachodzi. No to biegnijmy z tą rozkołysaną frazą, gdy przy biurku rozbrzmiewa to syczące: zespół Sweeta, zespół Sweeta, a Marka koszula ma plamę od potu, która się ciągnie dokładnie wzdłuż kręgosłupa. Te drobne obrazki, robaczki w języku, te spostrzeżenia w ysilone trochę, chciałoby się być gotow ym skr yptem, tańcem w głównym tekście niż odręczną notatką ołówkiem na marginesie. Nie wiem, co to er ytroplazja – i nie chcę wiedzieć, o mnisi, tak mówił i miał jasną skórę; czy coś jest nieskończone, ta wiedza nie leczy wcale. Liście pelargonii młodnieją, jak się zdaje. Mam frazę, mam frazę jakbym był pijany, nad stołem nadal te dwa starcze ciała, ramię przy ramieniu, zmarszczka przy zmarszczce, nie da się obojętnie przejść i zadekować w kuchni, pokroić mięsa i opłukać warzy w ani zagotować wody, nawet rąk umyć nie da się tak łatwo, bo zagnieździły się, są w źrenicy w tętnicy tupią, biegnąc w stronę mózgu i robią śnieg, śnieg całkiem prawdziw y, kr y płyną kanciaste i ostre do płatów czołow ych, i naddzierają wewnętrzne powłoki. Pokój jest pusty, chociaż jest magnetofon i krzesło, i stół. 1 „Nie jestem nigdzie, niczy ją własnością, w niczy m też nigdzie nie ma niczego mojego” (za Księgą w ypisów starobuddy jskich Muttavali w tłum. Ireneusza Kani).
( Wiersze dla Róży Filipowicz)
60 Dobry sklad Ostatni.indd
60
2004-08-20, 15:14
Żnińska Fabryka Marków Osobowych Kubek jest granatow y, a Vermeer malował małe obrazy. Ich format w ytrącił mnie z równowagi, nie mogłem spać po twoim w ykładzie. Nad brudnym zlewem chwilę medytowałem lecz nie urodził się człowiek z resztek. Kim miałby być stojący na baczność w generalskim mundurze gnom?
fot. Paweł Woźnicki
Tym któr y napisze wiosenną sutrę o zalewaniu piwnic, pieśń kamiennych bębnów w yrecytuje od nowa?
61 Dobry sklad Ostatni.indd
61
2004-08-20, 15:14
No to jadę do Singapuru, pociągają mnie takie znaki, malowanki na korze, studia nad piśmiennictwem. Mżące jak deszcz mruczenia mnichów. Nagi ref leks na bezchmurnym niebie. Przy wargach ma pieprzyk, wagonik Orient Expressu pow yżej linii ust? Nawrócisz się na mnie następnym razem? Tyle zadawnionych pytań klekocze w głowie, kiedy śpiewam sutr y
fot. Paweł Woźnicki
Są jakieś ukr yte sylaby w rozpr yskujących się kroplach? Cynkow y parapet najlepiej się nadaje do w yśpiewania tego języka?
62 Dobry sklad Ostatni.indd
62
2004-08-20, 15:14
Wiersz dla Tseczu Rinpocze Mnisi mruczą tun li tun li maha tunli tun tun li swa ha kołyszą się dzwonki i dordże. Dźwięki się przekładają na ruchy dłoni język sam przetwarza się w urokliwą mantrę. Ciągle męczy kaszel i krople deszczu bębniące o dach namiotu powtarzają: tun li tun li, które nic nie znaczy poza samym sobą. Mogę ci powiedzieć tunli i w ykonać gest dłonią, nic się w tym nie kr yje, żaden koszmar znaczeń, żaden podtekst, ruch dłoni jest ruchem dłoni, jest ruchem. Tun tun li powtarzam z mnichami. Z morza głosów w yłania się szmer, lecz nie razi. Piłem wodę od rana, tylko wodę, a teraz trzecią godzinę słychać dzwonki, niskie głosy i widać jak wzbierają kałuże. Piana z roślinnych pyłów osadza się na brzegach. Umysł mam dzisiaj jak nieczytelne pismo, potrzebuje tego powtarzania, tun li tun li. I zaczyna coraz mocniej padać, dźwięk deszczu mięsza się z głosami, tun tun li swa ha i przybierają rzeki, błoto spły wa z pagórka. Będzie tak lało do wieczora.
63 Dobry sklad Ostatni.indd
63
2004-08-20, 15:14
Wiersz ze snu MLB Jak studiowałem to kiedyś się wsparł na mnie, na schodach, normalnie dyszał bo on star y jest i nazwisko ma takie jak ja imię. Zen jest najlepszy w takich sytuacjach. powiedziałbym najważniejsze jest „samo stanie” i spójniki, bo jakoś trzeba to wszystko łączyć; doświadczenie z dziewczęciem, knajpę z powrotem do domu. Rozgadałem się, miał być sen. Staliśmy więc obaj, On i ja, przy basenie, w wojskow ych gaciach, straszni, tysiącletni i on do mnie mówi: ja się na panu wesprę. A ja odpowiadałem mu, niech pan się wesprze, niech pan się wesprze.
64 Dobry sklad Ostatni.indd
64
2004-08-20, 15:14
Deklaracja niepozorności To jest moje ciało, proszę słuchać, nie mówi: to jest pestka słonecznika, duch wodopoju, ono milczy, drży niekiedy ale milczy, boli, ale to nie słowa go leczą, poleciało za daleko ostatnim razem, teraz leży. Jest problem z tą bajką proszę państwa, ona rzeczy wiście jest dla dzieci. To jest moje ciało, ono równa się ja, to są fakty, proszę sprawdzić; deszcz, wiatr i kwiat, jak prosto, prawda? Nim znowu się w ylegnę jak jętki, muszę poleżeć w ciemności. To jest to równanie, jednodniówka bez końca.
fot. Paweł Woźnicki
Edward Pasewicz
65 Dobry sklad Ostatni.indd
65
2004-08-20, 15:14
Nie czytaj dziś Hölderlina Mariusz Grzebalski
Dobr y seks jest równie dobr y jak chleb i wino, pod warunkiem, że „je się” po to, żeby smakować, nie żeby na chybcika napchać żołądek. Tyle w kwestii metafor. Natomiast bezdyskusyjne jest, że nawet najgorszy seks jest lepszy niż najlepsza praca, jak obwieścił światu pewien Austriak na szybie swojego golfa. Smutek trawi tych, którzy nie dość jasno widzą sprawę. Stąd ciągoty do udzielania nagan za brak dyscypliny pracy. Za nadawanie ludzkiego oblicza kontaktom międzyludzkim w firmie.
Zombi Dziś korzysta poezja, zdrowie nie korzysta. Dziś zdrowie nie istnieje, jestem zombi. Idę, radośnie merdam nieistniejącym ogonem. Twarze pań w tramwaju takie dziś sromotne. Jak co dzień na szlaku, choć niecodzienne trudności. Jest już jutro i lato pławi się w now ych nurtach — matka dekonstrukcja stuka w talerz głow y: Jest tam ktoś? Jestem, idę, patrzę. Strasznie mnie dziś podnieca ten straszny świat. Czerwony świat w czerwonych oczach.
66 Dobry sklad Ostatni.indd
66
2004-08-20, 15:14
Z kraju i ze świata Mama Krzysztofa powiedziała: Tu nie Róża, tu mama Krzysia. Tymczasem motocykliści z Totenkopf nadal gardzą śmiercią. Szybkość ich działania, ich agresja w ataku nadal nie mają sobie równych. Remy Shrźnen nadal obnosi swój sztylet. Wypiliśmy po kieliszeczku i zaliczyliśmy szalet. Ze śmiechem na ustach. Tymczasem trener kadr y ponawia petycję. Dlaczego przez dziennikarzy, nie samodzielnie? Eric Roberts głaszcze psinę; Kim Basinger i jej broń. Józka McNull zakłada czapę, kiedy A len Boksič pada. Ziarno z poniemieckich hełmów dla kobiet i kur. Dla koni i kur, chciał powiedzieć. Kobieta i mężczyzna biegną w ciemność.
Ogórki dla Adama Wiedemanna Na prawej noszą rozwodnicy. U nas nie. A le Bułgarki miód! E tam miód. Stoją przy szosach, jedna na drugiej. Słowenki, o! Zawsze jesz ogórki do wina? Nigdy nie jem ogórków do wina. Teraz jesz. Jem. Ona szła po kostium, pytam: Idziesz prać? Nie, nie idę się w yprać. I poszła. Tamci całowali się bez rozumu. I co? Nic. Patrz, gotow y. Ogórki. Małe, a jakie zdradliwe. Mariusz Grzebalski
67 Dobry sklad Ostatni.indd
67
2004-08-20, 15:14
Pisane na piasku Ewa Sonnenberg
Jakimi słowami obdarowałabyś mnie? Wybierz takie słowa, które podobają Ci się najbardziej. Jakie słowa podobają Ci się najbardziej? Zdanie urwane w połowie: przechadzka piaszczystą drogą. Na Twoich stopach zostanie ten sam pył co na moich i tylko to się liczy. To Twoje stopy są drogą, ścieżka jest tylko przypomnieniem śladów, łaknieniem i pozostawieniem ich wobec. Niekiedy ślady mogą przemieniać się w ludzi. Czym było nasze spotkanie? Odbiciem wierzby płaczącej w wodzie. Czym było ich spotkanie? Obecnością gwiazdy i półksiężyca. Czym było nasze spotkanie? Prostą nieskończoną między dwoma punktami: Ja – Ty. O czym rozmawiają nasze myśli przynoszone z wysoka na skrzydłach ptaków: Miłość jest najpiękniejszą tajemnicą świata. Miłość? A może kolejna personifikacja mistrza, nauczyciela, przewodnika. Mówi o sobie: elegancki chuligan, który spaceruje alejami traw. Aleja traw prowadząca do mojego domu jest jak „pałac pustki”. Przekraczanie cudzysłowu to klucz do jego bram i gorąco-lodowatych komnat. Skąd wiesz?
Skąd wiem?
Konik polny na źdźble trawy. Spotykamy się, poszukujemy nawzajem poprzez wieki, tysiąclecia, stulecia, szukamy się, odnajdując siebie przez jedną chwilę, by znów brnąć przez wieki, tysiąclecia, stulecia, by przez jedną chwilę minąć się i znów brnąć przez wieki, tysiąclecia, stulecia, by przez jedną chwilę zyskać siebie i siebie utracić i brnąć przez wieki, tysiąclecia, stulecia.
68 Dobry sklad Ostatni.indd
68
2004-08-20, 15:14
Mniejsza o to, kim był; kim Jest: pytaniem, zastanowieniem, wahaniem. Przechodził nad przepaścią z uśmiechem wypisanym na dłoni. Moja miłość jest poza tym światem, dlatego żyję będąc w ciągłej podróży do niej. Źdźbło trawy na jednej kropli wody. Takie serce jak moje byłoby czymś niezrozumiałym dla mnichów buddyjskich, przekłada język ciała na język deszczu. Kropla deszczu na jednym źdźble trawy. Wiedzieć to mało. Odczuć to mało. Zrozumieć to mało. Dostrzec. Za jednym spostrzeżeniem ukrywa się cały świat. Za jednym zdziwieniem otwiera się całe niebo. Dziwisz się, że patrzę na Twoje ręce, przecież od Twoich rąk zaczyna się droga do Twoich ramion, ta jedna, jedyna droga: ode mnie do Ciebie. Moje serce zauważyło czerwone ucho zakonnika, jakby mu anioł coś szeptał. Moje serce rozmyśla o pewnym egzotycznym motylu. Moje serce płacze. Głośno. Bardzo głośno. Tylko kto je usłyszy? Uchwycone, ale zaraz zgubione. Zrozumiałe, ale zaraz zagmatwane. Radosne, ale zaraz bolesne. Czy wiesz, czym jest przechadzka piaszczystą drogą? Czy wiesz, czym była przechadzka piaszczystą drogą? Istnieje tylko jedna droga: od Ciebie do mnie. Podążanie za słowem: Najważniejsze jest to zdanie, które Cię chroni. Najpiękniejsze jest to zdanie, które przesłania każdą z okoliczności. Czy odnalazłeś coś, co warte jest pragnienia? Twoje serce, dwa błękitne skrzydła marzące o polnych kwiatach. Czy odnalazłeś coś, co jest pragnieniem? Wachlarz; zalotnie nachylony nad ciekawością niczym zachód słońca nad kroplą wody łagodnie odmierza odległość między ziemią a niebem, między Tobą a mną, między rzęsami a spojrzeniem, między ametystem w pierścionku a dotykiem;
69 Dobry sklad Ostatni.indd
69
2004-08-20, 15:14
niby nic szczególnego, błyskotliwy dodatek do upalnego dnia, ale jak wiele odkrywa, odnajduje: Trzy listy do; każdy drewniany listek wachlarza woła: Ty, Ty, Ty. Kładę palec na ciszy rysując Twój pierwszy rumieniec, nieznany mi podarunek nieba i oto są gwiazdy; rysuję Twój drugi rumieniec na czułym podmuchu wiatru i oto są wiersze; Twój trzeci rumieniec należy do tego, kto był u siebie, to znaczy daleko stąd, a jednocześnie przeszedł obok Ciebie bez słowa, jak dwa pochylone skrzydła – ramiona, które są pokorniejsze od ziemi. Wyczytać ciszę w samym środku hałasu. Wyszeptać ciszę w sobie. O czym rozmawiają nasze myśli przynoszone na skrzydłach jaskółek: Miłość jest najpiękniejszą zagadką świata. Zadawaną nie przez perwersyjnie inteligentne Sfinksy, ale uderzenia serca. Pocałowałam dziś powietrze, bo pachniało Tobą. Miłość to książka, którą odczytuje się, nie otwierając ani jednej strony. Gdy przyjdziesz, opowiem Ci zakończenie tej książki. Książka o wielu imionach i twarzach, poprzez które wypowiada: Ja i Ty. Podróż jest również częścią tej książki. Co można zabrać ze sobą w niekończącą się podróż? W jaki sposób opowiedzieć niekończącą się historię? Gdy byłam za pierwszym razem, nie było mostu, ale przepaść. Gdy byłam za drugim razem, nie było przepaści, ale most. Gdy byłam za trzecim razem, czy rzeczywiście wybudowano tam most? Czy uśmiechasz się do siebie? Co chciałabyś dostać w prezencie? D a l a j l a m ę. A zatem przyjaciela i mistrza tak jak dzieci: chłopczyk i dziewczynka. Przywołujemy siebie z najdalszych stron oddalenia. Czy błękit nieba może być listem? Moje błękitne sandały szły do Ciebie miliony kilometrów – i to jest mój list. Słoneczny myślnik podniesiony z ziemi. Słoneczne drzewo, nad którym przefruwają ptaki. Nad tym zranionym Jesteśmy. Jesteśmy zranieni, z uzasadnionym poczuciem samotności.
70 Dobry sklad Ostatni.indd
70
2004-08-20, 15:14
Zranieni, wędrujący w poszukiwaniu słowa, które nas uleczy. Znów staniemy się odważni i czuli. Biegnę myślami za Tobą, czy słyszysz? Jak brzmi muzyka moich stóp? Czy znasz tę melodię? Kto bardziej jest zatopiony w nadsłuchiwaniu? Czy nie lepiej słuchać samego siebie? Myśli są maską? Myśli są jak wachlarz. Wachlarz? Wczoraj i dziś. Wachlarz jest zagadką? Wczoraj i przedwczoraj. Czy jest to wachlarz Anioła Czasu? Czytanie z wachlarza jest rozmową z aniołem? Gdybyśmy umieli się odnaleźć, jak zawołałbyś do mnie? Przetłumacz raz jeszcze każde słowo na język, którego nikt nie zna. Ten, kto chce poznać prawdę, nigdy nie naraża się na śmieszność. Ten, kto poznał prawdę, wstydzi się swojej prawdy. Czy zapisałeś moje imię? Na czym zapisałeś moje imię? Czym było nasze spotkanie?
Kraków, lato 2002
71 Dobry sklad Ostatni.indd
71
2004-08-20, 15:14
Ile płatków liczy kwiat kwitnącej jabłoni? Ewa Sonnenberg
Ile płatków liczy kwiat kwitnącej wiśni? Wiesz, jak pachną kwiaty jabłoni? Biegnę do każdego słowa jak do źródła z wodą. Ty przyniosłeś mi światło słońca na rękach. Ja przyniosłam Ci klucz odlatujących ptaków. Nawet siła zdziwienia nie zadziwia. Nawet niepokój ustał. Ty przyniosłeś mi białą smugę na niebie. Ja przyniosłam lśniące spojrzenie w górę. Byliśmy wtedy dziećmi, otaczały nas potężne krajobrazy niczym silne ramiona herosów. Byliśmy dziećmi, które uwiódł i zranił los. Przekomarzał się z nami o każdy dzień i każdą noc. Przekłamywał każde słowo, aż zapomnieliśmy o sobie, zostawiając miejsca zabaw i pierwszych odkryć. Te dni, w których byliśmy przebrani za obcych sobie ludzi. W dziwnej krainie łez, które płyną i nie wiedzą dlaczego. Ty chciałeś być kochany. Ja kochałam Cię bardziej niż mógłbyś przypuszczać. Ty o tym nie wiedziałeś. Ja nie potrafiłam Ci o tym powiedzieć.
72 Dobry sklad Ostatni.indd
72
2004-08-20, 15:14
Ty byłeś kimś obcym. Ja kimś przypadkowo spotkanym. Odchodziliśmy w dal, mroczną i niezrozumiałą. W dal, gdzie między jednym ciosem a drugim kwitną kwiaty. Nieograniczona ilość kwiatów, bo tylko w kwiatach mogliśmy odbić twarz naszego dzieciństwa. Opuściliśmy ogrody, łąki, drzewa, zwierzęta, przedmioty, by w najmniej oczekiwanym momencie znów się odnaleźć: powrócić; Patrzeć przez palce wiatru na ptaki i obłoki – kroczą przed nami szczęśliwe, że nas rozpoznały. Jakby we śnie spotykamy pierwszych architektów krajobrazu, spacerując najdłuższą aleją świata. Ty jesteś świtem. Ja porankiem. Zrywamy owoce z drzew nieśmiertelności. Liczymy płatki kwiatów z drzew miłości. Odnajdujemy pozostawione ogrody, drzewa, przedmioty, nie stając się przy tym mądrzejszymi od swojego losu. Mądrością jest dla nas ta długa wędrówka. Poznanie i niepoznanie. Wiedza i niewiedza. Utkani z dźwięku i ze światła, odnajdujemy siebie na tle zachodzącego lub wschodzącego słońca. Jeśli będziesz miała wątpliwości, spojrzyj w górę, za każdym razem zobaczysz te same gwiazdy, te same gwiazdozbiory, które trwają od wieków, tak jak od wieków trwa nasz życiorys zapisany w górze. Gdy mnie spotkasz, od razu będziesz wiedzieć, kim jestem. Ile będzie tych gwiazd? Kto je wszystkie policzy i nazwie? Policzymy i gwiazdy, i gwiazdozbiory, i drogi mleczne i wyślemy list do Naszej Szczęśliwej Gwiazdy: Czy dotyk może być światłem? Z każdą sekundą słońce przesuwa się o kilka milimetrów. Z każdą minutą słońce przesuwa się o kilka milimetrów.
73 Dobry sklad Ostatni.indd
73
2004-08-20, 15:14
Kto uczy nieba kolorów? Kto bywa bardziej troskliwy od nieba? Zazdrościsz niekiedy ptakom? Jakim zwierzętom zazdrościsz najbardziej? Cień mojej ręki jest podwójny, rozkłada swoją siłę na dwie identyczne odpowiedzi. Nauczę Cię Mowy Świata. Mowa Świata zagłuszana wiedzą. Płatek magnolii: brama do niewysławialnego. Niewysławialne: płatek magnolii. Między mną a Tobą dzieciństwo, polne drogi do baśniowego lasu i jasnej polany. Dzikie zagajniki kwitnących kwiatów, które nie figurują w żadnych książkach. Odkąd treść stała się jawną piastunką losu, mówisz o lesie jak o miejscu, do którego idziemy po sny. Z którego snu chciałbyś się przebudzić? Do którego snu dorosnąć? A jaka jest ścieżka, która prowadzi do tego lasu? Która droga była bardziej światłem? Zazdrościsz niekiedy skałom? Do której bieli jesteś przywiązana lub która biel sprawia, że odwracasz głowę w stronę wschodzącego lub zachodzącego słońca, biel śniegu, biel kwiatów czy biel skały? Nazywaj mnie jak chcesz, jak umiesz, jak potrafisz, ale to Ja dałem Ci początek i koniec tęczy, by jej środek stał się Twoim schronieniem. Łudzono Cię i żartowano, tak wiele rodzajów odrzucenia i powrotów. Gościłam las, do teraz krążą nad nim ptaki. Gościłam tysiąc drzew, uczyliśmy się, jak się zakorzeniać. Jeden liść na drodze. Gościłam las, pozostawił mi małą łąkę z konikami polnymi, ale nie odpowiedział, gdzie jest, gdzie jestem. Mówi: odnajdę Cię, pod każdą postacią będziesz jedną i tą samą osobą. Mówisz: szukała i odnalazła – uśmiech – bo nie znając naszych imion wdarł się między litery i połączył je w jedno znaczenie.
74 Dobry sklad Ostatni.indd
74
2004-08-20, 15:14
Poranek rozmyśla: szukała i odnalazła: Gdyby nie było wschodu słońca, nie byłoby zachodu słońca. Powroty do osób, których jeszcze nie spotkaliśmy. Powroty do miejsc, które dopiero staną się naszymi miejscami. Zmierzch już wie: słońce jest sercem nieba, a księżyc? Księżyc jego marzeniem o uczuciu; odsłoni się, kiedyś przejrzy się w Tobie i zaprosi do siebie. Słońce czekało na odwiedziny deszczu, ale deszcz wstydził się ziemi. Zastanawiało go, czy zasługuje, by jej dotknąć. Cichy szept deszczu:
Czy nie ma większej wartości nie zapisany ślad? Nauczę Cię Mowy Świata: łagodność i subtelność Zamiast modlitwy: drzewko z białymi kwiatami. Czy wiesz, jak pachną kwiaty jabłoni? Czy wiesz, jak pachną kwiaty wiśni? Nie wymagają od Ciebie niczego, prócz tego, by musnąć je wzrokiem. Drzewa: ten szczególny instrument, nasz niemy dług wobec ich ufności. Świat jest pięknem, o którym nie potrafimy pisać. Świat jest pięknem, o którym nie nauczyliśmy się opowiadać. Chcesz rozmawiać o bieli? O ogrodzie za zamkniętą bramą. Ogród, w którym spotkaliśmy się będąc dziećmi i spotkamy się będąc starcami. Połączyły nas kwitnące drzewa i krzewy, pora, gdy mówimy o muzyce. W każdym płatku słychać melodię cichego nawoływania: Jestem tutaj tylko na chwilę. Tylko po to, by być razem z Tobą. Muzyka dzieciństwa porusza każdym liściem i sączy zapach kwiatów. Kimkolwiek nie będziesz się stawać, zawsze będzie ta sama muzyka. Ogród, do którego idziemy tak samo bezkresni i tak samo samotni jak wtedy, gdy jesteśmy osobno. Nie ma nikogo prócz nas, ale czy dzięki temu będziemy mogli być razem? Pozostając ze sobą, świat straciłby na użyteczności. Dlatego czynimy wszystko, by oddalać się od siebie i poznawać, do czego zdolne jest uczucie tęsknoty i przywiązania.
75 Dobry sklad Ostatni.indd
75
2004-08-20, 15:14
Ogród, gdzie spędzamy długie dni na jeszcze dłuższych rozmowach, które wcale nie muszą być rozmowami. Te jeszcze dłuższe rozmowy przedłużają się do kolejnego świtu i jeszcze jednego świtu, i znów następnego świtu. Nie obiecując sobie kolejnego spotkania wciąż idziemy obok siebie. Gdzie jest klucz do tego ogrodu? A jak myślisz? Deszcz tak pięknie padał, połączył niebo z ziemią na chwilę, znów na krótką chwilę. Ogród, w którym po raz pierwszy odczuliśmy zawstydzenie. Czy słowami można przywołać kogoś, kto jest nam bliski? Odsłonięte, zdziwione spojrzenie. Przyjacielu, czy wiesz, że wreszcie pozbyłem się resztek wiedzy, teraz dopiero usłyszałem, że fontanna, która śpiewała z oddali, nie jest w ogrodzie kogoś obcego, ale moim. Ogród, w którym odnajdziesz dzieciństwo, będzie twoim narodzeniem. Drzewo o białych kwiatach, które ukazało Ci moją postać tak łudząco podobną do Ciebie. Byłam dzisiaj w ogrodzie, ale nie odnalazłam niczego poza kolorami. Byłem dzisiaj w ogrodzie, ale nie odnalazłem dzieciństwa. To dalekie serce, które przeczuwała, ujrzała w olbrzymiej ilości nadlatujących ptaków; były tak daleko, że tworzyły szereg punktów, może gdyby je połączyć, stworzyłyby jakiś rysunek. Dystans, a jednocześnie obecność, nadały szczególnego piękna – piękna serca, niepokoju, a z mojej strony zażenowania i wzruszenia. Dalekie serce na tle delikatnej smugi księżyca. Jak uśmiech? Odwiedzamy się w snach, goszcząc na otwartej przestrzeni pragnienia i przypomnienia. Odwiedzamy nasz ogród w snach, tam gdzie zawsze kwitną drzewa, a dzikie zwierzęta łaszą się do naszych stóp. Odwiedzamy się we śnie Jednego Zdania. Chcesz rozmawiać o bieli? O ogrodzie za zamkniętą bramą. Kraków, wiosna 2003
Ewa Sonnenberg
76 Dobry sklad Ostatni.indd
76
2004-08-20, 15:14
Sarayashiki K ATA R Z Y N A W ŁO D A R S K A
Kaori wyobrażała sobie wszystko bardzo wyraźnie, z kolorami i zapachami, asystując matce w ceremonii parzenia herbaty. Na początku była więc pestka dyni zasiana w szkarłatnej ziemi jej własnej macicy (chociaż Kaori nazywała ją „brzuchem” albo „wnętrzem” z braku odpowiedniej nazwy; Japończycy całe wieki ćwiczyli się w wyszukiwaniu pięknych metafor i nigdy nie mówili wprost). Pestka dyni miałaby kolor spłowiałego drewna, otoczonego delikatną skórką pleśni i pachniałaby ludzkim ciałem. Po paru miesiącach rozrosłaby się w żółty owoc embrionu, pulsując równomiernie, i, jak mówią stare kobiety, wyturlałaby się w końcu z brzucha Kaori na podłogę. Należałoby poszukać dobrego siewcy, toteż dziewczyna spoglądała ukradkiem wokoło, roznosząc kruche zwitki porcelany z dymiącą herbatą. Tymczasem spokojne oczy posiwiałych gości pani Harusayu nie zdradzały zainteresowania rolnictwem, mężczyźni ci uparcie milczeli, celebrując ciszę, przegryzaną od czasu do czasu skrzypiącym ciasteczkiem ryżowym. Kaori zrozumiała, że powinna szukać siewcy na targu rybnym albo w drodze na pole, w każdym razie nie w długim pokoju herbacianym, przeznaczonym zapewne dla przemysłowców, którzy nie mają najmniejszego pojęcia o ziarnie. Pan Okada, przypominający wesołego aktora z drzeworytu, przytknąwszy dwa palce do ust, nakazał ciszę, chociaż nikt wcześniej nawet się nie odezwał. Widocznie ruchy głową i chlupot płynu robiły dostateczny hałas, żeby wyprowadzić z równowagi tego łagodnego starca. Kaori poczuła strużkę potu spływającą jej po plecach i jak tylko mogła najciszej sięgnęła ręką za siebie, żeby poprawić kimono. Pan Okada chrząknął z niezadowoleniem. Na Sarayashiki, jakieś sześćset lat temu służyła młoda dziewczyna. – zaczął wolno, spoglądając na Kaori oczami, w których nagle rozpoznała zakamuflowanego siewcę. – Książę posiadał pałac zwany Porcelanowym Dworem, w którym roiło się od służby. Dziewczyna przybyła z daleka i dostała pracę w kuchni. Szorowała piaskiem srebrne talerze i polerowała drogocenne chińskie wazy, czasem też pomagała przy gotowaniu. Pewnego dnia książę spotkał ją przy rzece, jak nabierała wody. Dziewczyna pozdrowiła go uprzejmie, padając na kolana, jak to było w zwyczaju. Książę jednak zszedł z konia i kazał jej się podnieść. „ Dla kogo pracujesz? – zapytał. Dziewczyna odpowiedziała: „Służę w twym pałacu, panie”. Książę skinął w milczeniu głową i odjechał, zostawiając ją nad brzegiem rzeki. Następnego dnia kucharka oznajmiła służącej, że będzie podawać herbatę księciu i jego małżonce. Dziewczyna tak się przejęła, że nie mogła otrząsnąć się aż do czwartej po południu, kiedy to przyszedł czas picia herbaty. Przygotowano kosztowną zastawę z przezroczystej porcelany, malowanej w rajskie ptaki. Były tam wątłe talerze na ciasteczka ryżowe, zwinięty w paczek róży imbryk, filiżanki przypominające płatki wiśni. Młoda służka niosła wszystko na tacy przez pokoje, trzęsąc się ze zdenerwowania. Już miała rozsunąć ścianki sali herbacianej, kiedy poczuła, że z drżącej ręki wysuwa jej się taca. Porcelana rozbiła się, nie robiąc niemal w ogóle hałasu, tak była krucha i nierzeczywista. Brązowy płyn rozlał się na twardej macie. Dziewczyna krzyknęła z bólu, jakby zginęło jej własne dziecko i przerażona pobiegła przed siebie, przez surowe komnaty, do bocznego wyjścia. Gdy książę z małżonką otworzyli ruchome ścianki, zaalarmowani krzykiem, zobaczyli tylko białe skorupki, przypominające rozgniecione muszle. „Co się stało?” – zapytała pani. Książę nie odpowiedział od razu. Powoli przesunął dłonią po twarzy i szepnął, zaciskając zęby: „To była nasza najcenniejsza zastawa”. Po czym odwrócił się i wszedł do sali herbacianej. Służąca tymczasem wybiegła na pałacowe podwórko, na którym stała studnia. Bez zastanowienia rzuciła się do niej. Dziewczyny szukano jeszcze przez dwa dni, póki książę nie rozkazał, aby przyjęto nową sługę. W dwa tygodnie później znużona bezsennością pani przechadzała się nocą po krużgankach pałacu i usłyszała monotonne zawodzenie dochodzące z podwórza. Dotarła do starej studni, lecz zaraz odsunęła się stamtąd z przerażeniem. Ze studni wynurzył się bowiem wąż o ludzkiej głowie. Ciało miał zbudowane z płaskich jak krążki ananasa talerzy, malowanych w rajskie ptaki, a z ust ulatniała się herbaciana para. Po policzkach wężowej zjawy spływały łzy. Kobieta powiedziała łagodnie: „Wybaczam ci. To była tylko zastawa”. Serce jej zamarło, gdyż zjawa zakrztusiła się i runęła w głąb studni. Rankiem książę nie chciał wierzyć w ponure opowieści swojej żony, wciąż jeszcze tłumił w sobie złość na głupią dziewkę służebną i miał żal o tę stłuczoną zastawę. Przez wiele lat duch wężowej dziewczyny wynurzał się ze studni, zawodząc delikatnym jękiem tłuczonej porcelany; książę jednak nigdy nie ujrzał zjawy, ponieważ tylko jego żona cierpiała na bezsenność. Dokończywszy ostatnie zdanie, pan Okada przymknął oczy, jakby potrzebował drzemki po wyczerpującej opowieści. Kaori wpatrywała się w niego skulona, bojąc się wstać i przynieść gościom czyste filiżanki. Nie chciała zmienić się w porcelanowego węża. Wydawało jej się, że starzec chciał wszystkich przestraszyć. Ale to w końcu tylko legenda. Tylko legenda. Dwie godziny później pani Harusayu pożegnała gości wśród dziesiątek grzecznościowych ukłonów, wymienia-
77 Dobry sklad Ostatni.indd
77
2004-08-20, 15:14
Piot r Korczyński
nych niemal po każdym słowie. Kaori pomogła matce sprzątnąć porcelanę i wreszcie mogła przebrać się w swoje zwykłe ubranie. Kimono kleiło się nieznośnie do pleców, choć uszyte z lekkiego jedwabiu. „Lubię opowieści pana Okady”– pomyślała. Przypomniała sobie drzeworyt mistrza Hokusai, pokazywany im przez ojca, gdy jeszcze żył. Jako dziecko zastanawiała się dziwaczną historią węża wynurzającego się ze studni, węża o bladej, ludzkiej twarzy. „To musi być ta legenda”. Kaori zasnęła tego wieczoru bardzo szybko, nie czując wcale momentu przejścia na drugą stronę srebrnego mostu. Za cienkimi jak porcelana ścianami domu szalała burza. Śniła o górze Fuji, całej w śniegu, spływającej wolno strumieniami; potem u jej stóp zakwitły drzewa. Ojciec pokazywał Kaori wiele takich obrazów. W wiśniowym sadzie stała studnia, dudniąca płaczem i parująca obficie, a potem z wnętrza wynurzył się wąż, który pluł pestkami dyni. „Siewca” – pomyślała we śnie Kaori. Wąż miał twarz pana Okady, nieustannie się zmieniającą i robiącą dziwne miny, a Kaori stała przed studnią obejmując swój pęczniejący, czerwony brzuch. Obudziła się wcześnie. – Czy przyjdzie dziś do nas pan Okada, mamo? – zapytała tydzień później. Pani Harusayu od paru dni była nieobecna i jakby ogłuszona. – Pan Okada jest ciężko chory, moje dziecko. „Siewca chory! Kto będzie wkładał we mnie ziarno opowieści?” – pytała siebie z oburzeniem. Poszła z dużym koszem na targ rybny i przechadzała się zamyślona wśród wierzgających, tłustych węgorzy i śliskich pstrągów. W świątyni zapaliła kadzidło za zdrowie pana Okady, wpatrując się nieufnie w martwy posąg Buddy, który zdawał się niczego nie obiecywać. Na stopniach przy wyjściu zatrzymał ją Shiro. Syn pana Okady pewnie przyszedł przebłagać ponurego Buddę. Przywitali się ruchem głowy. – Bardzo mi przykro... – zaczęła niezręcznie – jak się czuje twój ojciec? – Dziękuję – skłonił się jeszcze raz, ukazując czarny czubek głowy – trochę lepiej. Kaori popatrzyła za nim, ale musiała wracać, bo w jej koszyku przewracał się żywotny sum. Popołudniowa herbata bez pana Okady wydawała się jeszcze bardziej milcząca. Pan Kushida siedział trzy godziny bez ruchu, nie odzywają się ani słowem. Kaori podawała filiżanki w napięciu, oczekując w każdej chwili nieuchronnej katastrofy. Ręce trzęsły jej się na wspomnienie węża w studni. Nikt nie zastąpił pana Okady, nawet pani Miyoshi, która przecież potrafiła opowiadać stare, chińskie baśnie o feniksie, złotych bramach i książęcych pałacach. Wszyscy rozstali się w milczeniu, zostawiając na dnie każdej czarki po kropli brunatnego płynu. Przez następne tygodnie Kaori widywała Shiro na stopniach świątyni. On również nie mówił wiele. Zupełnie jakby odchodzący w niepamięć stary bajarz odebrał wszystkim zdolność porozumiewania się za pomocą języka, kiwali tylko głowami, uśmiechali się lub zasmucali, nie używając słów i cisza zaległa nad miastem. Kaori łuskała w kuchni pestki dyni, próbując sobie przypomnieć dziecięce piosenki. Pani Harusayu zastała córkę mruczącą coś pod nosem. – Pan Okada umarł – powiedziała wolno, a dynia spadła z kolan Kaori i potoczyła się po podłodze. Dziewczyna poczuła, że urodził się z niej owoc. Słowa dziecinnej piosenki pojawiły się nagle, niespodziewanie. Kilka lat później, tysiące snów naprzód, gdy jej noce rozświetlała góra Fuji, kwitnąca na biało śniegiem bądź płatkami wiśni, Kaori podawała herbatę w przezroczystych filiżankach ostrożnym gestem dorosłej, milczącej kobiety. Goście pani Harusayu przybyli z podarkami urodzinowymi. Cienkie bibułki pełne były sztucznych, atłasowych kwiatów, ptasich piór, nowych farb akwarelowych i glinianych dzwoneczków. Wszyscy prowadzili rozmowy ściszonymi głosami, w powietrzu unosił się zapach kobiecych perfum, chrzęściły ciasteczka ryżowe rozgryzane bez pośpiechu. Kaori dziwiła się odzyskaną przez ludzi zdolnością mowy. Nadal jednak miała w pamięci późne popołudnie, kiedy pan Okada skończył opowiadać legendę o wężu. Uważała na porcelanę, chwytała ją ostrożnie, lecz mocno i z drżeniem przechodziła przez targ rybny, na środku którego stała wąska studnia. Siewcy zawsze ostrzegają, trzeba się liczyć z ich słowami. Nigdy nie strzępią języka, jeśli to nie jest absolutnie konieczne. Jeden z mężczyzn spoglądał na Kaori spokojnymi oczyma, śledząc każdy ruch, każde poruszenie filiżanki w drobnych dłoniach. Nie mogła sobie przypomnieć, skąd go zna. Przyszedł po raz pierwszy, może to jakiś daleki kuzyn pani Miyoshi. Mimo że najmłodszy, pozwolił sobie uciszyć zebranych charakterystycznym ruchem dłoni, przykładanej do ust. Goście zamilkli jak zaczarowani, oczekując opowieści. – Na Sarayashiki jakieś sześćset lat temu służyła młoda dziewczyna... – powiedział wolno Shiro. Kaori wypuściła z rąk pączek filiżanki, rozpoznając swego siewcę.
78 Dobry sklad Ostatni.indd
78
2004-08-20, 15:14
Roberto Calasso
Sztuka jako dziedzictwo starożytnego Egiptu opis wzorcowego stylu Aesthetische Theorie, który w pewnych partiach tej książki zyskuje pełnię wyrazu. Jednakże książkę tę daje się opisać także w odmienny sposób: jako systematyczną wykładnię estetyki, o rozległej strukturze, wielkich ambicjach, lecz na każdym kroku onieśmielonej własnymi tezami. Zarysy jej masywnego gmachu giną pod splątaną zielenią, w dzikim poszyciu, wśród zachłannej roślinności. Można po raz wtóry odkryć wielkość Adorna, pogrążając się w nieokiełznanym bogactwie języka, ale ten, kto przedrze się do właściwej konstrukcji, zdziwi się odkrywszy nie odrestaurowany Heglowski Escorial, solidny i majestatyczny, lecz co najwyżej niepozorny Petit Trianon. (Lecz proszę pomyśleć o przepaści, jaka dzieli jakikolwiek Petit Trianon od siermiężnych rządowych budynków, które do złudzenia przypominają ostatnio powstałe estetyki). Jasne jest tedy, iż nie należy polecać tego dzieła tym, którzy chcieliby zachować złudną opinię o Adornie jako rygorystycznym filozofie: tu, jak nigdzie wcześniej, łatwo spostrzec, że jego dialektyka stanowi przede wszystkim zawoalowaną retorykę, z czego wcale nie należy mu czynić zarzutu. Wszak ortodoksyjny dialektyk nie jest bliższy prawdy niż genialny retoryk. Niewątpliwie jednak Adornowi nie udziela się ponura ociężałość nowych dialektyków. Jego proza, która dojrzewała w szkole Krausa i Benjamina, by później stać się niezależna, jest syreną: ci, którym zdaje się nieporadną, Wagnera uważają za pustego, zaś Prousta za przegadanego. Tacy ludzie są konsekwentni, lecz cokolwiek niewrażliwi na formę. Jeśli jednak już określać tę prozę, to tylko jako zaraźliwą. Wielu, usłyszawszy ją, zostało dotkniętych werbalną niemocą, która takoż odebrała im zdolność myślenia. Pomińmy zatem teoretyczne przesłanki Aesthetische Theorie, jej najsłabszą stronę, i rozważmy ją raczej jako dzieło na wskroś autobiograficz-
Okres świetności współczesnej refleksji estetycznej trwał krótko. Zainicjowała go Krytyka władzy sądzenia Kanta, a zamknęła Estetyka Hegla. W myśli późniejszej olśnień dotykających natury sztuki poszukiwać można jedynie w urywkach i okrężną drogą: w paru linijkach z Baudelaire’a czy Nietzschego, w liście Mallarmégo, aforyzmach Krausa, zjadliwych uwagach Valéry’ego czy szyderstwach Benna. Naczelnym zadaniem dzisiejszej estetyki wydaje się dostarczanie zajęcia instytutom akademickim. Adorno jest jednym z ostatnich, którzy potrafili pisać o sztuce po tym, jak została ogłoszona jej śmierć, co widać na wielu stronach jego najlepszych dzieł: Minima Moralia, Filozofii muzyki współczesnej, Mahlera, oraz w niektórych esejach zawartych w Notaten zur Literatur. Adorno, jako mistrz sztuki niejednoznaczności, zajmował się zagadnieniami natury estetycznej tylko na marginesie swej właściwej działalności, od niechcenia. Toteż jego ostatnia praca, wydana pośmiertnie Teoria estetyki, licząca 533 strony przy znikomej ilości paragrafów, tym bardziej wprawia w zakłopotanie. Otwierając książkę, czytelnik staje na krawędzi ruchomych piasków - sam Adorno wolał je nazywać dialektyką. Grzęźnie w majaczeniach à la Samuel Beckett (i faktycznie, książka miała być pierwotnie dedykowana Beckettowi). Paniczny lęk przed początkiem jest motywem przewodnim wszelkiej refleksji Adorna i popycha go do pozbawienia początku swego własnego nieuporządkowanego dyskursu: „Sprawy mają się tak: z mego twierdzenia, w myśl którego nie istnieje filozoficzne primum, wynika, iż niepodobna zbudować argumentu krok po kroku, nadając mu strukturę zwyczajowo przyjętej sekwencji. Wprost przeciwnie, należy złożyć całość z ciągów cząstek, mniej więcej tej samej wagi i rozmieszczonych koncentrycznie na tej samej płaszczyźnie. Albowiem to konstelacja, nie zaś sekwencja, jest nośnikiem idei.” Oto doskonały
79 Dobry sklad Ostatni.indd
79
2004-08-20, 15:14
czyli radykalna, choć utajona, rewolta przeciw jego mistrzowi Heglowi, który przecież wyznaczył sztuce zadanie ostatecznego „wyrugowania ze świata zewnętrznego jego wrogiej obcości” i przypieczętowania tak pojętego aktu naturalizacji świata zewnętrznego. Tymczasem, wedle Adorna, centralną kategorią sztuki jest właśnie tajemnica. I już samo to wystarcza, by odebrać estetyce rangę „nauki”: „Wszystkie dzieła sztuki, jak i sztuka sama, są tajemnicami. Ta prawda była zmorą teorii sztuki od starożytności. Fakt, iż dzieła sztuki coś mówią, zarazem to skrywając, wskazuje na ich tajemną, językową naturę.” W przekonaniu Adorna istnieje sekretne przymierze między naturą a sztuką, by skrycie wyswobodzić się spod tyranii ducha. Jednakże Adorno zarazem pozostaje wierny innemu poglądowi, co sprawia, iż wszelkie węzły w jego refleksji są nie do rozsupłania, a uniki i zwroty myśli usiłującej je rozplątać stają się fascynujące. Mianowicie Adorno, podobnie jak Benjamin, żyje w świecie rodem z oświeceniowego koszmaru, naznaczonego piętnem grzechu pierworodnego czy mitu jako ślepego losu. (Chodzi mi oczywiście o judaistyczno-utopijny odłam Oświecenia, nie zaś odłam wierny koncepcjom Rousseau). Chcąc się wyzwolić, natura musi być martwa: „Tylko dzięki swemu pierwiastkowi śmiertelnemu dzieła sztuki uczestniczą w pojednaniu. Ale w tej właśnie mierze są niewolnikami mitu. W tym sensie pozostają dziedzictwem starożytnego Egiptu.” Wspaniałe słowa, które mógł napisać jedynie niewolnik Oświecenia.
ne, niezależnie od jej aspiracji akademickich. Nękany przez młodych ludzi, którzy prąc do czynu, zachłystywali się Dialektyką Oświecenia, Adorno u schyłku życia zwrócił się ku tajnemu jądru swych myśli – jądru, które nie tkwi ani w Marksie, ani nawet w Heglu, lecz bliskie jest animalnej niemocy sztuki. To był punkt wyjścia Adorna. Tym samym więc jego życie zatoczyło koło. Od samego początku Adorno postrzegał sztukę przez pryzmat utopii. W odwołaniach do utopii, tej nawracającej fatamorgany, można upatrywać oznakę porażającej oświeceniowej naiwności, zwłaszcza w jego ostatniej książce. Na przykład daje wyraz przekonaniu, iż raj na ziemi mógłby nastać jedynie wraz z zaawansowanym stadium rozwoju sił produkcyjnych. Lecz „utopia” wedle Adorna oznacza raczej obszar nieziemskiej światłości, w obrębie którego hebrajska tradycja głosząca istnienie Królestwa [Bożego – przyp. tłumacza], skrytego, i przez to tym bardziej bezbronnego, trwa bez żadnego doktrynalnego wsparcia. Wiele spośród zniewalających fragmentów Adorna zawdzięcza swą dialektyczną wymowę trzymaniu się z dala od utopii, jakby w żmudnej wspinaczce pomiędzy archontami gnostyckimi: wyobrażenie muzyki jako aktu zalewania się łzami; sen Albertyny, nad którym czuwa Marcel wraz ze swym filozoficznym alter ego, Adornem; przenikanie się sfery natury i łaski w scenie zamykającej Fausta II; nawet błyskotliwa definicja sztuki jako „magii uwolnionej od kłamstwa bycia prawdą” czy wreszcie beznamiętna obrona „piękna natury” w Aesthetische Theorie. Prawda Adorna kryje się w nieciągłościach jego filozofowania, w szczelinach, czasem ledwo dostrzegalnych, otwierających się na ziemi niczyjej pomiędzy formą a myślą. Można by właściwie na podstawie Aesthetische Theorie zestawić bogatą antologię owych wzlotów [myśli – przyp. tłumacza], które okazują się tylko kolejnymi ślepymi zaułkami w rozumowaniu. Milczące non confundar obrazu, czysta zewnętrzność obiektu „otwierającego swe oczy”, bezruch obecności, hipnotyczna nieprzejrzystość - te cechy sztuki mają w Adornie swego rzecznika, rzecznika, którego słowa wywołują niepokój. Motywacją i powołaniem jego myśli jest poszukiwanie chimerycznego „języka rzeczy”,
Tłumaczyła Katarzyna Kobos
Słowo od tłumacza: Tekst ten jest tłumaczeniem eseju Roberto Calasso zatytułowanego The Ancient Egyptian Character of Art i zamieszczonego w zbiorze The Forty-Nine Steps, Pimlico 2001. Ponieważ Calasso nie zamieścił tam odsyłaczy do fragmentów omawianych dzieł, postanowiłam spróbować swych sił w samodzielnym tłumaczeniu cytatów z nich zaczerpniętych.
80 Dobry sklad Ostatni.indd
80
Ola Kw iatkowska, z cyklu Elenai
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
15
2004-08-20, 12:09
Kolorowe strony.indd
16
2004-08-20, 12:09
Joris-Karl Huysmans
O nadnaturalnym realizmie 1
– Tak bardzo wierzysz w te idee, mój drogi, że porzuciłeś cudzołóstwo, miłość, ambicję, wszystkie tematy, z jakimi oswoiła nas nowoczesna powieść, i zabrałeś się do pisania o Gilles’u de Rais2. – I po chwili milczenia dodał: – Nie mam do naturalizmu pretensji ani z powodu jego pontonowych terminów, ani dlatego, że sięga po słownictwo latryn i hospicjów. Byłaby ona niesłuszna i niedorzeczna.
naturalności i ku innemu światu. Tak dobrze ucieleśnił mieszczańskie ideały, że wydaje mi się, daję słowo, owocem związku Lizy, rzeźniczki z Brzucha Paryża3, i pana Homais4 ! – A co z tobą, do licha! – odparł Durtal złośliwie. Znów zapalił papierosa i odezwał się po chwili. – Materializm odstręcza mnie tak samo jak ciebie, ale to jeszcze nie powód, by nie zauważać niezliczonych zasług naturalizmu dla sztuki. To dzięki niemu uwolniliśmy się od romantycznych kukieł. To on wydobył literaturę z tępego idealizmu, ze stanu egzaltowanego wygłodzenia, w jaki popada dziewczyna rozjątrzona przez staropanieństwo. W sumie stworzył on po Balzaku istoty z krwi i kości i zespolił je z ich otoczeniem. Pomógł w zainicjowanym przez romantyków rozwoju języka. Pozwolił poznać prawdziwy śmiech i składał nawet niekiedy dar z łez. Nie zawsze był więc w końcu pobudzany przez ten nikczemny fanatyzm, o którym mówisz! – Owszem, skoro ukochał swój czas. To właśnie go obciąża! – Jakże to! Przecież ani Flaubert, ani Goncourtowie, nie przepadali za swoją epoką! – Zgadzam się. Są oni uczciwymi, buntowniczymi i szlachetnymi artystami. Dlatego widzę w nich osobną kategorię. Nie trzeba mnie też wcale prosić, bym uznał, że Zola jest wielkim pejzażystą, ekspertem od mas i wyrazicielem narodu. Poza tym, dzięki Bogu, w swych powieściach nie podążał do końca śladem teorii, jakie wykładał w artykułach, w których pochwalał przenikanie pozytywizmu do sztuki. Ale u jego najlepszego ucznia, Rosny, jedynego pisarza z talentem, który okazał się zresztą odporny na idee mistrza, mamy już do czynienia z serwowanymi w żargonie jakiejś chorej chemii popisami ciężkiej laickiej erudycji, z nauką podmajstra! Nie, szkoda słów, cała szkoła naturalistyczna – w postaci, w jakiej się jeszcze ostała – odbija żądze potwornych czasów. Za jej sprawą doszliśmy oto do sztuki tak nikczemnej i płaskiej, że nazwałbym ją chętnie sztuką odźwiernych. Przeczytaj zresztą ostatnie książki z tego nurtu. Co w nich znajdujesz? Pstry styl jako oprawę dla banalnych opowieści, kronikę wydarzeń zamkniętą w formie dziennika, nic oprócz nużących bajek i podejrzanych historii, bez żadnego odniesienia do życia czy do duszy, które mogłyby stanowić jakiś punkt oparcia. Dobrnąwszy do końca
Po pierwsze bowiem niektóre tematy tego wymagają, a po drugie, z pomocą gruzu wyrażeń i smoły słów wznieść można olbrzymie i solidne budowle, o czym świadczy W matni Emila Zoli. Chodzi o coś innego. Wytykam naturalizmowi nie patynę jego pospolitego stylu, ale plugastwo idei. Zarzucam mu, że ucieleśnił materializm w literaturze i uwielbił demokratyzację sztuki! Mów, co chcesz, mój drogi! Mimo wszystko jest to teoria znieprawionego umysłu. Cóż to za lichy i wątły system! Ograniczać się do brudów cielesności, odrzucać ponadzmysłowe, negować marzenie, nie rozumieć nawet, że sztuka zaczyna się tam, gdzie kończy się posługa zmysłów! Wzruszasz ramionami. Ale zobaczmy, co też odnalazł twój naturalizm w otaczających nas zewsząd i zbijających z tropu tajemnicach. Nic. Kiedy chodziło o wyjaśnienie jakiejś namiętności, kiedy trzeba było wniknąć w jakąś ranę, obmyć choćby najdrobniejsze skaleczenia duszy, wszystko kładł na karb popędów i instynktów. Ruja i szaleństwo to jedyne znane mu diatezy. W końcu zajmuje go tylko penetracja podbrzusza. I nie ustaje w banalnych dywagacjach, gdy dotarł już w okolice pachwin. Jest pasem przepuklinowym sentymentów, bandażystą duszy. I niczym więcej! A nadto zauważ, Durtalu, że jest on partacki i tępy, że jest odrażający, gdyż wychwalał to okropne życie nowoczesne, sławił amerykanizację obyczajów, dochodząc wreszcie do pochwały brutalnej siły i do apoteozy sejfu. Wskutek ujmującej zaiste pokory otoczył czcią mdły gust pospólstwa, a tym samym wyrzekł się stylu, odrzucił wszelką dostojną myśl, wszelki poryw ku nad-
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Ola Kw iatkowska, z cyklu Elenai
81
81 2004-08-20, 15:14
a nawet samą cielesność, i pod pretekstem monologu duszy uprawia swe hermetyczne dywagacje. W rzeczywistości dąży on tylko do zamaskowania ubóstwa własnych idei za pomocą oszołamiającego stylu. Co do orleańczyków5 prawdy, to Durtal nie mógł myśleć bez rozbawienia o rzeszach tych domniemanych psychologów, łykowatych błaznów, którzy nie dotarli nigdy do nieznanego regionu ducha i nie potrafili niczego powiedzieć o zatraconych zaułkach namiętności. Ograniczali się do wrzucania w ulepki Feuilleta gorzkich soli Stendhala; wychodziły z tego słonawosłodkie pastylki literatury z Vichy! W sumie oba te klany zajmowały się w swych powieściach tylko odrabianiem prac domowych z filozofii i pisaniem wypracowań, jakby powtarzając Balzaka, tego na przykład, który każe martwić się staremu Hulot w Kuzynce Bietce: „czy będę mógł zabrać z sobą tę małą?”6. Mniej więcej tak samo rozświetlałoby to głębię duszy jak wszystkie lekcje wielkiego zgromadzenia! – Zresztą nie można oczekiwać od obu tych klanów żadnego wzlotu, żadnego porywu ku jakiemuś gdzie indziej. Prawdziwym psychologiem obecnej doby, mówił sobie Durtal, nie jest wcale Stendhal; jest nim raczej ów zdumiewający Hello7, którego trudna do przelicytowania porażka zakrawa na cud! I zaczynał sądzić, że des Hermies miał rację. To prawda, nie ma już w literaturze pogrążonej w chaosie niczego dostojnego; z wyjątkiem potrzeby nadnaturalności, która przy braku idei bardziej wzniosłych, degradowała się nieuchronnie do poziomu spirytyzmu i wiedzy tajemnej. W trakcie tych rozmyślań dochodził w końcu, chcąc zaspokoić pragnienie dotarcia do ideału, choćby okrężnymi drogami czy poprzez zmianę kierunku, do innej sztuki, mianowicie do malarstwa. Znajdował tutaj pełną realizację tego ideału w dziełach Prymitywów. W Italii, Niemczech, a zwłaszcza we Flandrii wyobrażali oni jasne przestrzenie świętych dusz. W odtwarzanych troskliwie autentycznych dekoracjach istoty ludzkie pojawiały się w na gorąco uchwyconych pozach, oddane z urzekającym i prostym realizmem. Z tych ludzi o twarzach często pospolitych i brzydkich, ale oddziałujących z wielką mocą, emanowały niebiańska radość albo strapienie, szczęście i pogoda albo straszliwe rozterki duszy. Dochodziło w każdym razie do jakiegoś wyjścia poza zmysłowość, dokonywało się przejście od materii, odprężonej lub spiętej, do nieskończoności. Olśnienia tym naturalizmem doznał Durtal rok temu, kiedy nie był jeszcze tak bardzo jak dzisiaj udręczony obrzydliwym widokiem kończącego się wieku. Było to w Niemczech, przed obrazem Matthiasa Grünewalda przedstawiającym ukrzyżowanie8. Zadrżał w swoim fotelu i niemal boleśnie zamknął oczy. Teraz, kiedy wywołał go z pamięci, znów nadzwyczaj wyraźnie zobaczył tamten obraz. I mentalnie wydawał wciąż jeszcze ten okrzyk zachwytu, jaki wyrwał mu się z gardła, gdy wchodził wówczas do małej sali muzeum w Kassel. I oto w jego pokoju zjawił się przerażający Chrystus, rozpięty na krzyżu, którego trzon przecięty był na wysokości ramion ofiary niedbale okorowaną żerdzią wyginającą się w łuk pod ciężarem ciała. Zdawało się, że ta żerdź wyprostuje się za chwilę i wyrzuci miłosiernie ponad padół zniewagi i zbrodni
tych tomów, nie pamiętam już niczego z zawartych tam tasiemcowych opisów i nudnych wywodów. Jedyną rozrywką, jakiej dostarcza ta lektura, jest zdumienie, że ktoś mógł napisać trzysta czy czterysta stron, nie mając nam absolutnie nic do powiedzenia. – No cóż, des Hermies, pomówmy może o czymś innym, bo nigdy chyba nie porozumiemy się co do tego naturalizmu, który tak cię rozstraja. Co słychać w sprawie sławetnej kuracji? Czy pomogły już komuś twoje fiolki z elektrycznością i globulki? – Och! Leczą trochę lepiej niż panacea Codexu, co nie znaczy, że efekty są trwałe i pewne. Zresztą, to czy coś innego... Ale czas na mnie, mój drogi. Jest dziesiąta i słyszę, że twój dozorca zbiera się już, żeby gasić światło. Dobranoc. I do zobaczenia wkrótce, prawda? Kiedy drzwi się zamknęły, Durtal dorzucił trochę koksu do paleniska i oddał się rozmyślaniom. Dyskusja z przyjacielem pobudziła go tym bardziej, że od miesięcy toczył ze sobą walkę, a teorie, które kiedyś uważał za niewzruszone, zaczynały się chwiać, kruszyły się stopniowo i tworzyły w jego głowie jakby ruiny. Mimo gwałtowności, z jaką zostały wyrażone, opinie des Hermies dały mu do myślenia. Owszem, naturalizm sprowadzony do monotonnych studiów nad zwyczajnością, do nieskończonego inwentaryzowania salonów i opisywania pól, wiedzie prostą drogą do kompletnej jałowości, o ile jest się uczciwym i jasnowzrocznym, albo, w przeciwnym wypadku, do obmierzłego ględzenia i męczących powtórzeń. Durtal nie wyobrażał sobie jednak powieści innej niż naturalistyczna, przynajmniej o ile wykluczał powrót do romantycznych andronów, do papkowatych dzieł Cherbulieza i Feuilleta czy, bardziej jeszcze, do rzewnych opowiastek, jakie wyszły spod pióra Theurieta i Sand! Co więc począć? Stojąc pod murem, Durtal konfrontował się z mętnymi teoriami, postulował rzeczy niepewne, trudne do wyobrażenia, niedające się uchwycić, niewykonalne. Nie potrafił określić, co czuł, albo dochodził do impasu, w który bał się wikłać. – Należałoby – mówił sobie – zachować prawdziwość dokumentu, detaliczną precyzję, bogaty i jędrny język realizmu. Ale należałoby też zadbać o wniknięcie w duszę i nie dążyć już do wyjaśnienia tajemnicy poprzez wskazywanie na choroby zmysłów. W miarę możliwości powieść powinna się dzielić na dwie części, wszelako stopione ze sobą czy zmieszane, odpowiednio do dwu stron życia, duchowości i cielesności; powinna się zajmować ich wzajemnym oddziaływaniem, ich konfliktami i zgodą. Należałoby, krótko mówiąc, postępować drogą tak wyraźnie wyznaczoną przez Zolę; konieczne byłoby jednak wyznaczyć również paralelną drogę napowietrzną i dosięgać tego, co tutaj, jak i tego, co tam; uprawiać, jednym słowem, naturalizm spirytualistyczny; byłaby to inna wzniosłość, inna pełnia, inna siła! Zasadniczo nikt tego teraz nie robi. Można by co najwyżej przywołać, jako bliskiego takiemu zamysłowi, Dostojewskiego. Ale i ten miłosierny Rosjanin jest nie tyle wyższym realistą, ile raczej ewangelicznym socjalistą! – Istnieją dzisiaj we Francji, w dobie zmierzchu receptury wyłącznie cielesnej, dwa klany – liberalny, który uprzystępnia naturalizm salonom, ociosując go zarówno z wszelkiej zuchwałości, jak i z językowego nowatorstwa, oraz dekadencki, który jako bardziej stanowczy, odrzuca wszelkie ramy, środowiskowe tło,
82 Dobry sklad Ostatni.indd
82
2004-08-20, 15:14
to nieszczęsne ciało, które przytwierdzały wszak do podłoża potężne gwoździe wbite w stopy. Wygięte, niemal wyrwane ze stawów, ramiona Chrystusa sprawiały wrażenie skrępowanych na całej długości rzemiennymi zwojami muskułów. Odsłonięta pacha wydawała się pękać; otwarte dłonie groziły rozcapierzonymi palcami, które błogosławiły jednak, gestem łączącym błaganie i wyrzut; piersi dygotały, zlane potem; tors żłobiły rowy wywołane napięciem klatki piersiowej i ekspozycją żeber; ciało puchło, pożółkłe i sine, zzieleniałe wskutek ukąszeń insektów, upstrzone znakami chłosty przypominającymi ślady po nakłuciach igłą, posiekane rózgami, po których tu i ówdzie pozostały jeszcze wbite w skórę kolce. Nastał czas posoki; rana w boku broczyła najbardziej, zalewając biodro krwią podobną do soku z dojrzałych owoców; brudnoróżowy wysięk, serwatka i wody przypominające ciemne wino mozelskie spływały z piersi na brzuch, u dołu którego burzył się fałdami zwój płótna; złączone na siłę nogi zderzały się teraz kolanami, wyciągały się koślawą linią aż po stopy, które nałożone na siebie ciążyły ku rozkładowi, zaśniedziałe w strugach krwi. Te stopy, porowate i zakrzepłe, były straszne; ich mięso pączkowało, wylewało się na głowę gwoździa, a podkurczone palce kontrastowały z błagalnym gestem rąk, przeklinały, rozdzierały niemal sinym rogiem paznokci brunatną podporę obciążoną żelazem i podobną do purpurowej ziemi Turyngii. Ten zewłok w erupcji wieńczyła głowa, niepokojąca i olbrzymia; zwisała wycieńczona pod koroną z byle jak splecionych cierni; w niedomkniętym zamglonym oku drgało jeszcze spojrzenie pełne bólu i trwogi; twarz była pofałdowana, czoło rozdarte, policzki zapadłe; rysy zakrzepły w cierpieniu, tylko usta śmiały się, jakby oderwane, ponad wstrząsaną drgawkami, kłapiącą szczęką. Męka była straszliwa, agonia przeraziła rozochoconych wcześniej katów, skłaniając ich do ucieczki. Teraz, na tle nocnego nieba, krzyż zdawał się kurczyć, zapadać niemal w ziemię, strzeżony przez dwie postacie stojące po obu stronach Chrystusa. – Jedną była Najświętsza Panna, okryta chustą w kolorze wodnistej krwi opadającą na lazurową suknię; Najświętsza Panna zesztywniała i blada, z twarzą obrzękłą od łez, szlochająca z zamkniętymi oczami i boleśnie zaciskająca dłonie. – Drugą był święty Jan, wyglądający jak włóczęga albo spalony słońcem wieśniak ze Szwabii, postawny, z krótką kręconą brodą, odziany w szatę o szerokich połach jakby wykrojonych z kory drzewa, szkarłatną suknię i żółty płaszcz, którego podszewka widoczna pod zawiniętymi rękawami miała gorączkową barwę niedojrzałych cytryn. Wyczerpany płaczem, ale bardziej odporny niż zdruzgotana i opuszczona, stojąca prosto Maria, składa w uniesieniu ręce, wzbija się jakby ku trupowi, w którego wpatruje się zaczerwienionymi i zmętniałymi oczami, i dławi się szlochem lub daremnie usiłuje dobyć głosu ze ściśniętego gardła. Ach! Jakaż odległość dzieli tę Kalwarię unurzaną we krwi i zmąconą łzami od sentymentalnych wyobrażeń Golgoty zaaprobowanych przez Kościół, począwszy od Renesansu! Ów Chrystus z tężcem nie był Chrystusem Bogaczy, Adonisem z Galilei, eleganckim fircykiem, uroczym młodzieńcem o rdzawych puklach, ufryzowanej brodzie i mdłych rysach, jakiego
wierni adorują od czterech stuleci. Był raczej Chrystusem świętego Justyna, świętego Bazylego, świętego Cyryla i Tertuliana, Chrystusem Kościoła z pierwszych wieków, Chrystusem zwyczajnym, brzydkim, jako że wziął na siebie wszystkie grzechy i z pokorą przyjął cielesną lichotę. Był to Chrystus Ubogich, łączący się z najnędzniejszymi spośród tych, których przyszedł wybawić; z upokorzonymi i z żebrakami, z wszystkimi, którzy z powodu swej nędzy i brzydoty padają łupem ludzkiej nikczemności. I był to również Chrystus najbardziej ludzki; Chrystus mizerny i słaby, opuszczony przez Ojca, który interweniował dopiero wówczas, gdy Syn przeszedł już wszystkie etapy kaźni; Chrystus jedynie w asyście Matki, którą jak wszyscy jego oprawcy w godzinie śmierci, przywoływał zapewne krzykiem dziecka – Matki bezradnej wówczas, niezdolnej mu pomóc. Wskutek najwyższej pokory przyjął Mękę nieprzewyższającą zupełnie tego, co do zniesienia dla zmysłów. I słuchając niepojętych nakazów, zgodził się, by jego Boskość została jakby zawieszona na czas policzkowania i chłosty, zniewag i plwania, na czas tego plądrowania przez gorycz i ból zwieńczonego katuszami długiej agonii. Mógł dzięki temu bardziej cierpieć, rzęzić, zdychać jak łotr albo pies, w pokalaniu, nikczemnie, dochodząc w upodleniu aż do końca, do hańby rozkładu, do ostatecznej sromoty gnicia. Nigdy wcześniej zapewne naturalizm nie zaistniał w takiej postaci z okazji takich tematów. Nigdy jeszcze malarz nie ukazał w ten sposób boskiego konania i nie nurzał tak brutalnie swego pędzla w płynach ustrojowych i w krwawych czarach otworów. Nadmiar i potworność. Grünewald był najdzikszym z realistów. Gdy jednak przyglądamy się uważniej temu Odkupicielowi ulicznic, temu Bogu z trupiarni, perspektywa się zmienia. Z tej pokiereszowanej głowy wydobywa się światło; coś nadludzkiego opromienia ten cielesny rozkład, te wywołane męką drgawki. Ta padlina w stanie rozkładu była Bogiem. Bez aureoli, bez nimbu, ustrojony tylko we wzburzoną ciernistą koronę, na której perliła się krew, Jezus jawił się w swej niebiańskiej Jedyności pomiędzy zdruzgotaną, otępiałą z płaczu Dziewicą, a świętym Janem, którego znękane oczy nie mogły już ronić łez. Te twarze, zrazu tak pospolite, jaśniały blaskiem, odmienione za sprawą niesłychanych wstrząsów duszy. Nie było już obwiesia, nędzarzy ani tępych wieśniaków; nieziemskie istoty stały teraz obok Boga. Grünewald był najdzikszym z idealistów. Nigdy malarz tak cudownie nie wyniósł w górę wysokości i nie skoczył tak śmiało ze szczytów duszy w przestworza. Dotarł do dwu ekstremów i z latryny wydobył najczystsze aromaty miłości, najwonniejsze esencje łez. Jego obraz jest arcydziełem kondensacji, syntezą niewidzialnego i dotykalnego, zarazem objawieniem żałosnego plugastwa ciała i uwzniośleniem nieskończonej niedoli duszy. Nie ma odpowiednika w żadnej dziedzinie. W literaturze zbliżają się do niego pewne strony Anny Emmerich poświęcone Męce. Brak im jednak tego ducha nadnaturalnego realizmu i życia ukazanego prawdziwie i źródłowo. Uchwycone przez Grünewalda boskie poniżenie przypominałyby też może pewne wynurzenia Ruusbroecka strzelające w górę jak bliźniacze białe i czarne płomienie. Dzieło malarza pozostaje jednak
83 Dobry sklad Ostatni.indd
83
2004-08-20, 15:14
spotkania nie decydują często o całym życiu człowieka? Czymże są miłość i niepojęte, a jednak rzeczywiste wpływy i oddziaływania? – I czy w końcu najbardziej zbijającą z tropu zagadką nie jest zagadka pieniądza? Stajemy tutaj bowiem w obliczu pierwotnego prawa, okrutnego prawa organicznego, ustanowionego i wdrożonego na początku świata. Jego reguły są stałe i zawsze czytelne. Pieniądz przyciąga sam siebie, ma skłonność do gromadzenia się w jednym miejscu, lgnie do łajdaków i ludzi przeciętnych; a jeśli w drodze wyjątku zasili konto jakiegoś bogacza, którego dusza nie jest zbrodnicza ani odrażająca, pozostaje jałowy, nie przeradza się w uchwytne dobro, niezdolny osiągnąć w miłosiernych rękach żadnego wzniosłego celu. Można by rzec, że mści się w ten sposób za niewłaściwe użycie i dobrowolnie popada w paraliż, o ile nie należy już ani do spryciarzy, ani do najbardziej odstręczających prostaków. Zachowuje się jeszcze dziwniej, kiedy zabłąka się przypadkiem do domu jakiegoś biedaka; kala go natychmiast, jeśli dotąd był czysty; ubogiego i skromnego czyni lubieżnikiem, tak samo jak na ciało działa na duszę, wpaja swemu posiadaczowi najniższy egoizm i nikczemną pychę, każe mu myśleć tylko o własnych wydatkach, najpokorniejszego czyni bezczelnym sługusem, a najhojniejszego skąpcem. W jednej chwili odwraca nawyki, burzy myśli; w mgnieniu oka odmienia najtrwalsze namiętności. Jest najlepszym pokarmem dla grzechów, będąc również w pewien sposób ich najbardziej czujnym księgowym. Jeśli pozwala posiadaczowi się zapomnieć i udzielić jałmużny, która obliguje biedaka, natychmiast wzbudza nienawiść obdarowanego do dobroczyńcy; skąpstwo zastępuje więc niewdzięcznością, przywracając harmonię, tak że rachunki się wyrównują i nie trzeba przynajmniej grzeszyć handlem. Ale staje się prawdziwie monstrualny, kiedy skrywając blask swego miana pod kirem słowa, nazywa siebie kapitałem. Jego działanie nie ogranicza się już wówczas do podjudzania jednostek, do zachęt w sprawie kradzieży i mordu, ale rozciąga się na całą ludzkość. Krótko mówiąc, kapitał decyduje o powstawaniu monopoli, funduje banki, spekuluje, włada cudzym życiem, może, jeśli zechce, zagłodzić na śmierć miliony ludzkich istnień! On tymczasem krzepnie, rośnie w siłę, pomnaża się, zapełniając kasy; i Oba Światy wielbią go na kolanach, umierają przed nim z pożądania jak przed Bogiem. No, cóż! Albo pieniądz, który panuje w ten sposób nad duszami, jest diaboliczny, albo niepodobna niczego o nim powiedzieć. A ileż jeszcze innych tajemnic równie oczywistych jak ta! Ile nieodgadnionych zdarzeń, wobec których myślący człowiek musiałby zadrżeć! – Ale skoro tak daleko zabrnęło się w nieznane – rozmyślał Durtal – dlaczego nie uwierzyć w Trójcę, dlaczego odrzucać boskość Chrystusa? Można równie dobrze przyjąć Credo quia absurdum świętego Augustyna i powtórzyć za Tertulianem, że gdyby nadnaturalne było zrozumiałe, nie byłoby nadnaturalne, i że to właśnie dlatego, iż przekracza ono ludzką zdolność pojmowania, jest boskie. – Ach! Do diabła z tym w końcu! Lepiej w ogóle o tym wszystkim nie myśleć. – I po raz kolejny wycofał
czymś wyjątkowym, o ile wszystko w nim jest tak przyziemne, a równocześnie poza wszelkim zasięgiem. – No, właśnie... – mówił sobie Durtal, nieco się ocknąwszy – zaiste, gdybym był logiczny, przystałbym na średniowieczny katolicyzm i mistyczny naturalizm. Ach nie, doprawdy! A przecież zarazem tak! Zabrnął w ten impas, od rozwikłania którego się oddalał właśnie wtedy, gdy sądził, że znalazł z niego wyjście. Dowoli bowiem mógł zaglądać w głąb siebie – nie znajdował tam żadnej wiary. Stanowczo nie docierał do niego od Boga żaden impuls. Brakowało mu poza tym woli nieodzownej do tego, by zrezygnować z siebie i osunąć się bezpowrotnie w czeluść niezmiennych dogmatów. Niekiedy, pod wpływem pewnych lektur, wówczas gdy nasilała się w nim odraza do wszystkiego, co go otaczało, tęsknił za kojącymi godzinami w klasztornym zaciszu, za sennymi modlitwami w dymie kadzideł, za śpiewaniem psalmów pozwalających dryfować rozproszonym myślom. Smakować radości wyrzeczenia i oddania może jednak tylko dusza prosta, uwolniona od poczucia, straty, naga; jego zaś uwalana była błotem, zatopiona w gęstym sosie starych odchodów. Mógł rzeczywiście przyznać, że to ulotne pragnienie wiary i znalezienia azylu w minionych wiekach głuszyło dość często nawóz ciasnych myśli, brało górę nad znużeniem błahymi, wciąż ponawianymi czynnościami, nad odrętwieniem duszy czterdziestolatka zawdzięczanym utarczkom z praczkami i restauratorami, kłopotom z pieniędzmi i medytowaniu nad kresem. Myślał czasem o schronieniu się w jakimś klasztorze, wzorem tych dziewcząt, które dają się zamknąć, aby ustrzec się uwiedzenia, nie troszczyć się o stroje, uniknąć problemów z wyżywieniem i mieszkaniem. Bywały dni, kiedy zdarzało mu się, kawalerowi bez majątku, mało już teraz dbającemu o cielesne uciechy, narzekać na życie, jakie prowadził. Zwłaszcza wtedy, gdy znużony walką ze zdaniami, rzucał pióro, spoglądał w przyszłość i nie widział w niej niczego oprócz powodów do niepokoju i goryczy. Szukał wówczas jakiejś pociechy, czegoś, co uśmierzyłoby jego obawy, i rychło stwierdzał, że jedynie łagodne kataplazmy religii mogłaby jeszcze ukoić jego cierpienia. Wymagała ona jednak w zamian tak stanowczego rozbratu ze zdrowym rozsądkiem, tak silnego postanowienia, by nie martwić się już o nic, że stropiony odchodził od niej, wciąż jednak na nią czatując. Rzeczywiście, stale krążył wokół niej, albowiem jeśli nawet nie opierała się ona na niczym pewnym, to krzewiła się takimi pędami, że dusza nie mogłaby nigdy opleść się na bardziej wzniosłych łodygach, wspiąć się za ich pomocą i zatracić w zachwyceniu – ponad różnicami, ponad światem – w niebywałych wysokościach. Poza tym oddziaływała ona jeszcze na Durtala swoją sztuką, ekstatyczną i intymną, olśniewającym bogactwem swych legend i promienną naiwnością żywotów swych świętych. Nie wierząc w nadnaturalne, dopuszczał jednak jego istnienie. Jakże bowiem, żyjąc na tej ziemi, negować tajemnicę, manifestującą się w nas, obok nas, na ulicy, wszędzie, jeśli tylko się nad tym zastanowić? Byłoby doprawdy zbytnim uproszczeniem odrzucać niewidoczne, ponadludzkie związki, składać na karb przypadku, który sam jest zresztą nieodgadniony, nieprzewidziane zdarzenia, klęski i szczęśliwe trafy. Czy
84 Dobry sklad Ostatni.indd
84
2004-08-20, 15:14
5. Orléanistes – słowo wprowadzone do języka francuskiego pod koniec lat 30. XIX wieku, służące określeniu rzeczników praw młodszej gałęzi rodu Bourbonów do tronu Francji (przyp. tłum.). 6. Nawiązanie do jednego z epizodów tej powieści Balzaka (por. t. 2, Warszawa 1948, s. 221). Mimo podeszłego wieku baron Hektor Hulot, renomowany kobieciarz, bynajmniej nie zrezygnował z miłostek. Pogłoska o tym, że po rozstaniu z primadonną Józefą Mirah wyprzągł (słowo, jakim posługiwał się nadworny chirurg Ludwika XV, gdy zamierzał określić status zmitygowanych Don Juanów), okazała się fałszywa, skoro na kolejną kochankę Walerię Marneffe wydawał trzy razy więcej. Wpędzony w długi wskutek intryg tej przewrotnej kurtyzany, stał się w końcu życiowym rozbitkiem (porzuca rodzinę i przepada bez wieści), co nie stłumiło w nim jednak młodzieńczych zapałów. Korzystając ze stręczycielskiego pośrednictwa i finansowej pomocy majętnej teraz i ustosunkowanej Józefy (została protegowaną księcia d’Hérouville), bierze pod opiekę hafciarkę Olimpię Bijou, a po jej zamążpójściu przymawia sobie z kolei piętnastoletnią analfabetkę Atalę Judici. U tej ostatniej odnajduje go żona, zakochana w nim po grób, anielska i martyrologiczna Adelina, z którą wraca do zasobnego znów (wskutek paru sprzyjających okoliczności) domu, po tym, jak bezskutecznie próbował wynegocjować „zabranie małej”. Chwalebne ustatkowanie się przywódcy rodu nie trwa długo. Pewnej nocy Adelina zastaje męża w pokoju obdarzonej imponującym biustem i w ogóle monstrualnej Normandki, garkotłuka awansującego w domu Hulotów na kucharkę. Trzy dni po śmierci żony, wyprorokowanej w miłosnym dialogu z tym kuchennym bóstwem, Hulot opuszcza dom i żeni się wkrótce w Isigny z panną Piquetard, w której zachwyciło go bez wątpienia idealne zespolenie normandzkiej gracji z kulinarnym kunsztem (przyp. tłum.). 7. Ernest Hello (1828-1885), pisarz francuski. Scjentystycznej orientacji swej epoki przeciwstawił szczerą wiarę katolicką i mistycyzm. Przekładał z przejęciem dzieła Anieli z Foligno (1868) i Ruusbroecka (1869). Autor M. Renan et la vie de Jésus (1863), L’Homme (1872), Contes extraordinaires (1879), Philosophie et Athéism e (1888) oraz esejów z filozofii sztuki: Art chrétien et art païen (1850), Le Style (1861). W Na wspak Huysmans odnosił się jeszcze do niego z przekąsem (por. rozdz. XII). W książkach pokonwersyjnych zmienił zdanie, przekonując się do jego stylu i żarliwości (przyp. tłum.). 8. Huysmans czyni aluzję do własnego zachwytu. Latem 1888 wyjechał do Niemiec, korzystając z zaproszenia holenderskiego wielbiciela swej twórczości, Arija Prinsa. Miał wówczas okazję oglądać w Kassel ostatnią wersję Ukrzyżowania Grünewalda (fragment ołtarza z Tauberbischofsheim, 1523-1525) (przyp. tłum.). 9. Prototypem kota z Là-Bas był Mouche, ukochany kot Huysmansa. W wywiadzie na temat swoich kotów, jakiego udzielił pismu „Journal” w 1895, Huysmans powiedział o nim: „To prawdziwy filozof: uczestniczy, z zainteresowaniem, ale dyskretnie, w najbardziej intymnych poczynaniach Durtala i jego kochanki. W zielonych oczach obserwatora odnaleźć można wówczas nieomal błysk myśli; przysięglibyśmy, że na widok zwierzęcia o dwu plecach mówi sobie: ‘Hmm, to całkiem bezużyteczne!’”. Cyt. za: Répertoire, w: Là-Bas, op. cit., s. 379 (przyp. tłum.).
się, nie mogąc nakłonić swej duszy, znajdującej się już na krawędzi rozumu, aby skoczyła w pustkę. Zaiste, bardzo się oddalił od swego punktu wyjścia, to znaczy od tego naturalizmu sponiewieranego przez des Hermies. Wracał teraz do połowy drogi, do Grünewalda, i znajdował w jego obrazie rozjątrzony prototyp sztuki. Nie należało posuwać się za daleko, grzęznąć, pod pretekstem dotarcia do jakiegoś poza, w żarliwym katolicyzmie. Do tego, by wiedzieć, czym jest supranaturalizm, jedyne stanowisko, które mu odpowiadało, wystarczy może być spirytualistą. Wstał i przeszedł się po swym pokoiku. Rękopisy piętrzące się na stole, jego notatki na temat marszałka de Rais zwanego Sinobrodym, wprawiły go w lepszy nastrój. Mimo wszystko był niemal radosny. Szczęśliwym można być tylko u siebie i poza czasem. – Ach! Pogrążyć się w przeszłości, żyć na uboczu, nie czytać już gazet, nie znać repertuaru teatrów! Co za błogość! Ów Sinobrody interesuje mnie bardziej niż okoliczny sklepikarz, niż wszyscy statyści epoki symbolizowani tak znakomicie przez pewnego kelnera: pragnąc wzbogacić się na legalnym ożenku, zgwałcił córkę swego szefa, którą nazywał zresztą głupią gęsią. – To i łóżko – dodał, uśmiechając się, gdyż spostrzegł swego kota, zwierzę o wybitnym poczuciu czasu, które przyglądało mu się teraz z niepokojem, przypominając o domowych zwyczajach i wyrzucając gospodarzowi, że nie przygotował jeszcze łóżka. Durtal ułożył więc poduszki i odchylił kołdrę. Kot wskoczył na posłanie, usiadł, zawijając ogon wokół przednich łap, i czekał, aż jego pan się położy, dając w ten sposób znak, że można zacząć mościć sobie legowisko9. Tłumaczył Krzysztof Matuszewski Przypisy: 1. Przekład wg oryginału: J.-K. Huysmans, Là-Bas, éd. Gallimard (collection „Folio Classique”), Paris 1985 (édition d’Yves Hersant), rozdz. I, s. 27-41. Tytuł pochodzi od tłumacza. 2. Gilles de Rais (1404-1440), marszałek Francji za panowania Karola VII. Po chwalebnym epizodzie wojennym u boku Joanny d’Arc obrzydził sobie, jako 30-latek, dworskie apanaże i wiódł w swoich zamkach (zwłaszcza w osławionym Tiffauges) życie utracjusza. Z pomocą magów i alchemików próbował odzyskać zmarnotrawione środki, by móc się pławić w zbrodniczym sybarytyzmie. Kompletnie zdegenerowany, dopuszczał się w końcu rzeczy potwornych, czyniąc odławiane po wsiach dzieci ofiarami swych perwersyjnych, sadystycznych, a wreszcie satanistycznych wybryków. Chroniony feudalnym immunitetem, nie był, mimo podejrzeń o kaźnienie setek nieletnich, niepokojony przez współczesną jurysdykcję. Przebrał jednak miarę, gdy poważył się na świętokradztwo. Z polecenia króla pojmany przez księcia Bretanii, stanął przed świeckim i eklezjalnym trybunałem. W trakcie procesów wyznał swe winy i jako skruszony grzesznik spłonął na stosie. W tradycji ludowej identyfikowano go często z krwawymi postaciami z legend, m.in. z Sinobrodym (przyp. tłum.). 3. Trzeci tom (1873) cyklu Rougon-Macquartów Emila Zoli (przyp. tłum.). 4. Aptekarz, bohater Pani Bovary Flauberta (przyp. tłum.).
85 Dobry sklad Ostatni.indd
85
2004-08-20, 15:14
Krzysztof Jóźwiak
Samotność, czyli życie społeczne na wspak Czy chodzi raczej o świadomy wybór? Samotność diuka zdaje się wyrazem poszukiwania wolności, próbą odcięcia się od wulgarnej powszechności, negacją rzeczywistości – wyrażoną w tytułowym działaniu na wspak. Jaka koncepcja samotności nasuwa się po lekturze dzieła Huysmansa? W przypadku naszego bohatera chodzi o samotność zakładającą uwolnienie od zblazowanego świata upadającej arystokracji, od trywialności codziennego życia, od nudnej rzeczywistości, która nie jest w stanie zaspokoić wyrafinowanych potrzeb estetycznych des Esseintes’a. W słowie „od” eksponuje się właściwość zapośredniczenia samotności w społeczeństwie: jest jej ono „potrzebne”, by mogła zaistnieć za sprawą odcięcia się od niego. Samotnikiem w ścisłym rozumieniu jest ktoś, kto zaznał towarzystwa innych i świadomie je porzucił albo nie potrafi nawiązać kontaktów z innymi ludźmi. Jest to w każdym razie stan świadomy, w którym człowiek odnosi się w określony sposób do społeczeństwa, czerpiąc przy tym z tego stanu radość albo popadając w depresję. Diuk Jan dysponuje wszystkimi środkami do stworzenia sobie idealnej samotni: dość pokaźny spadek pozwala mu na zakupienie odludnej posiadłości. Zresztą jeszcze przed zakupem majątku korzysta z rodzinnych zasobów umożliwiających życie na poziomie klasy uprzywilejowanej, dla której zbytek jest czymś powszednim. Zanim więc zaszyje się w swojej samotni, des Esseintes korzysta z życia i poznaje jego rozmaite, często perwersyjne aspekty, zdradzając już wtedy wyszukany gust estetyczny. Zafascynowanie życiem światowym, przepychem i rozpustą mija jednak dość szybko, pozostawiając bohaterowi jedynie poczucie niesmaku i przepełniając go awersją do jakichkolwiek kontaktów towarzyskich. Des Esseintes świadomie wybiera więc samotność, która staje się wyrazem jego stosunku do świata (życia społecznego). Samotność jest jednocześnie dla diuka Jana wolnością umożliwiającą samorealizację: to projekt istnienia według widzimisię, zakładający realizację pomysłów, które opinia publiczna miałaby za co najmniej ekstrawaganckie albo wprost za nieprzyzwoite.
„Kto szuka, łatwo sam się gubi. Każde osamotnienie jest przewinieniem”: tak oto mawia trzoda. A tyś długo należał do trzody. Fryderyk Nietzsche, Tako rzecze Zaratustra O charakterze arcydzieła stanowi pewien jego uniwersalny wymiar, pozwalający opierać się naporowi czasu. Na wspak Huysmansa ma bodaj szansę nie ulec dezaktualizacji. Decyduje o tym jego treściowa wielowarstwowość i zastosowane w nim chwyty formalne. Książkę tę można rozpatrywać pod wieloma kątami. Począwszy od potraktowania jej jako pamfletu na naturalizm, poprzez dostrzeżenie w niej specyficznego obrazu świata paryskiej burżuazji końca dziewiętnastego wieku, aż po ewentualne uznanie jej za egzemplifikację dekadenckiej mentalności (Na wspak jako „Biblia dekadentyzmu”?). Tę problematyzację można by zapewne jeszcze rozszerzyć. Ciekawa byłaby na przykład analiza samego języka dzieła; warte trudu byłoby też prześledzenie drogi religijnej konwersji głównego bohatera (a może konwersji samego autora?) albo przestudiowanie estetycznych gustów i literackich preferencji Huysmansa. Wszystkie te zagadnienia mają wszakże wspólny mianownik: w ten czy inny sposób opisują one samotność, jeden z podstawowych problemów egzystencjalnych człowieka. Dzieło Huysmansa jest bowiem przede wszystkim głębokim studium samotności, z którą boryka się jego główny bohater – diuk Jan Floressas des Esseintes. Huysmans zdaje się konsekwentnie wtłaczać diuka Jana w samotność. Od początku przedstawia czytelnikowi bohatera jako odpychającego, nie zabiega o pozyskanie dlań choćby cienia sympatii. Des Esseintes nie ma ani urody, ani zdrowia, a jego ekscentryczność i krnąbrność (cechy manifestowane od najmłodszych lat) utrudniają odnoszenie się do niego z sympatią. Depresja i neurasteniczno-narcystyczny charakter sprzyjają jego osamotnieniu. Czy psychosomatyka jest tu jednak wyłączną przyczyną?
86 Dobry sklad Ostatni.indd
86
2004-08-20, 15:14
w jego głowie plan idealnej samotni, która miała pozwolić na życie według własnych reguł, stojących w sprzeczności z prawem społecznym i naturalnym. Diuk wini rodzinę za permanentnie towarzyszącą mu melancholię, znajomych zdaje się natomiast oskarżać o niezrozumienie dla jego poczynań, plebejskie gusty, ciasnotę horyzontów i brak subtelności. Transgresja staje się jego zemstą. Oddając się rozpuście w pokoju przywołującym na myśl zamek Lourps, diuk dopuszcza się emocjonalnego gwałtu na wspomnieniach związanych z rodziną. Wszelkie perwersyjne zachowanie nie służy wyłącznie zaspokojeniu fizycznych pragnień, lecz ma na celu przekroczenie granic wynikających z konwenansów życia społecznego czy zachowań naturalnych. Staje się ono bardziej doświadczeniem intelektualnym niż aktem fizycznym (pod tym względem diuk Jan przypomina postaci znane z dzieł markiza de Sade). Nie jest to zresztą jedyne podobieństwo. Des Esseintes wprowadza ścisłe reguły organizujące porządek życia codziennego. Co więcej, traktuje ludzi przedmiotowo, mają mu jedynie dostarczać pożądanych podniet. Służącą, dla przykładu, przyodziewa w strój przywołujący skojarzenia z klasztorną szatą; brzuchomówcze zdolności jednej z kochanek mają stymulować jego strach (w czasie intymnego spotkania imituje ona głos mężczyzny dobijającego się z zewnątrz do drzwi). Właśnie strach w dużej mierze rządzi umysłem diuka, który bojąc się kolejnych rozczarowań, w swojej posiadłości szuka bezpiecznych form imitujących realne życie. Cała sztucznie stworzona przezeń rzeczywistość ma dostarczać podniet zarówno zmysłowych, jak i intelektualnych. Przedmioty zostają częstokroć pozbawione swoich funkcji i zyskują nowe, skonfabulowane znaczenia. Imitacja staje się wyrazem stosunku diuka do przedmiotów i do całego otoczenia. Stworzona przezeń rzeczywistość pełni funkcję mimetyczną. Urządza więc sobie kajutę, w której może odbywać wymyślone podróże, a nawet doznać wrażenia choroby morskiej. Strach staje się dla des Esseintes’a przeżyciem jedynie intelektualnym, realne zaś sytuacje zagrożenia stara się on zapobiegliwie eliminować. W obawie przed trudami podróży i przed kolejnymi rozczarowaniami jest gotów zadowolić się samym wyobrażeniem podróży do Londynu, bez opuszczania granic Paryża. Co więcej, Anglia z tej wyimaginowanej wyprawy odpowiada jego wyobrażeniom o rzeczywistej sytuacji i osadzona jest w realiach dzieł Dickensa. Podobną funkcję pełni imitacja celi kartuza, w której diuk może się sycić aurą zakonnej kontemplacji. Obawa przed doznaniem zawodu jest pobudką do stworzenia rzeczywistości idealnej, naśladującej jedynie sytuacje realne i usuwającej ich wady. Nowa posiadłość w Fontenay staje się oazą, w której bez przeszkód można realizować własne projekty estetyczne. Przedmioty gromadzone przez diuka Jana w dużej mierze mają znaczenie przenośne: służą stymulacji zmysłów, by te pozwalały popaść w odpowiedni nastrój, w którym diuk mógłby poddać się mistycznym transom (wspomniana cela kartuza), zostać pobudzonym do refleksji (mając przed sobą sugestywne ryciny o tematyce biblijnej) czy czerpać radość ze spełniania własnych kaprysów. Wiele
Des Esseintes na swojej małej scenie odgrywa jednoosobowy dramat i nie potrzebuje już widowni. Wydaje się, że znacznie ciekawsze od samotności są motywy, którymi kierował się przy jej wyborze, a także środki, za pomocą których odizolowuje się od świata. Bezpośrednim powodem wyboru egzystencji samotnika wydaje się narastająca niechęć, wręcz wstręt, do towarzystwa, hucznych zabaw czy sztucznych kontaktów rodzinnych. Rozjątrzonemu umysłowi diuka nie przynoszą też ukojenia ani rozliczne romanse, ani w końcu wulgarnie rozwiązły tryb życia. Dodatkowo odstręcza bohatera od kontaktów z innymi jego marna dyspozycja fizyczna. Jest to zresztą jeden z powodów jego odrazy do natury w ogóle, czyni go ona bowiem więźniem własnego niedoskonałego ciała (podobny motyw można odnaleźć później w twórczości Emila Ciorana). Wstręt, częstokroć wymieszany z pogardą, świadczy o pysze i narcystycznej naturze des Esseintes’a, którym targają nastroje rozpięte między stanami euforii a przypływami całkowitej depresji. Ogólnie mówiąc, wybór samotności jest wynikiem stanu psychosomatycznego des Esseintes’a, choć pobudki związane z emocjonalnym uwarunkowaniem wydają się przeważające. Mizantropia diuka jest wynikiem bezowocnego poszukiwania intelektualnego partnera, podzielającego jego zainteresowania i gusty estetyczne. Ponieważ nie znajduje zrozumienia wśród znajomych, wybiera żywot samotnika, pozwalający realizować własne fanaberie estetyczne bez obawy, że zostanie się publicznie wyśmianym (Huysmans nawiązuje do znanego literackiego motywu, ilustrującego konflikt między jednostką o szczególnie subtelnej wrażliwości a społecznością, w której nie ma dla niej miejsca, bo swoim zachowaniem z góry skazuje się na banicję). Nowa posiadłość staje się nie tylko ostoją samotności, ale przede wszystkim wolności pozwalającej na swobodne wyrażanie się za pomocą środków estetycznych. Samotnia oferuje przestrzeń, która jest w stanie zaspokoić wyszukany smak des Esseintes’a. Stworzona przezeń ekstrawagancka rzeczywistość staje się alternatywą dla zewnętrznego świata – świata przyrody i inercyjnie aprobowanych konwenansów społecznych. Tytułowe działanie na wspak staje się taktyką codziennego życia diuka, które zostaje przemienione w swoisty performance. Samotność przybiera postać odwetu na społeczeństwie za doznane wcześniej krzywdy. Jak daleko diuk sięgał pamięcią, zawsze nękało go wyobcowanie. W domu rodzinnym nie zaznał ciepła rodzicielskiej opieki. Czas spędzony w kolegium jezuickim nie zaowocował żadną więzią emocjonalną, był jednak okazją do wnikliwych studiów nad literaturą łacińską i przyczynił się do ukształtowania umysłu młodego diuka Jana. Jego izolacja zdawała się rosnąć proporcjonalnie do nabytej wiedzy i wieku. Późniejsze kontakty z rówieśnikami z własnej sfery też przynosiły tylko rozczarowania. Diuk nie odnalazł w końcu ani bratniej duszy w kręgach literackich, ani ukojenia w ramionach kobiet. Daleki był od pozytywistycznej, pełnej optymizmu wizji społeczeństwa, a własne niepowodzenia w relacjach z innymi zaowocowały swoistą chęcią odwetu. Tak oto narodził się
87 Dobry sklad Ostatni.indd
87
2004-08-20, 15:14
który wymaga stałego dozoru medycznego, a także, według oświadczenia zaprzyjaźnionego lekarza, renowacji, jaką dać może tylko powrót do świata i ponowne nawiązanie społecznych kontaktów. Okazało się, że nieprzejednany mizantrop nie jest w stanie wytrwać w swoim osamotnieniu, skorzystać w sposób egzystencjalnie satysfakcjonujący z uwolnienia się zarówno od ludzi, jak i od Boga. Pustkę samotności diuk Jan częstokroć próbował wypełnić rozważaniami dotyczącymi Boga. Edukacja w kolegium jezuickim dała mu pewność, że nie byłby w stanie przyjąć żadnych ze znanych mu wyznań. Zdaje sobie jednak doskonale sprawę, że wiara zinstytucjonalizowana ma niewiele wspólnego z doznaniami mistycznymi, które są dla niego o wiele bardziej pociągające. A co najważniejsze, umożliwiają osobisty kontakt z Istotą Wyższą, niewymagający bynajmniej kościelnego pośrednictwa. Ta perspektywa jest dla samotnika, poszukującego w sobie, a nie na zewnątrz, nieporównanie bardziej atrakcyjna. Des Esseintes nie potrzebuje spersonifikowanego Boga znanego z Biblii. Nie potrafi uznać wartości boskiego stworzenia, jakim jest świat. Dzieło Demiurga wydaje mu się pozbawione finezji i obliczone na pospolite gusta. Ta blasfemiczna konstatacja wyraża tęsknotę diuka do Boga-Artysty; do świata, który stanowiłby boskie opus magnum. W końcu jednak estetyczna obsesja okazuje się dla des Esseintes’a zgubna. Otaczając się przedmiotami związanymi z tematyką religijną, nie potrafi wyjść poza ową estetykę. Klasztorna aura samotni i pobrane w kolegium nauki odcisną trwałe piętno na umyśle diuka. W chwili kompletnego wyczerpania i totalnej depresji – wydawałoby się w akcie skruchy – wyraża chęć wiary w Boga chrześcijan. Jego końcowej konwersji nie można jednak traktować jako oczywistej. Wydaje się, że des Esseintes niejako odruchowo zwraca się do Boga, a Huysmans, decydując się na takie zakończenie, pragnie wskazać na coś bardziej uniwersalnego aniżeli indywidualna porażka jego bohatera. Domniemana konwersja i powrót na łono społeczeństwa nie dokonują się za sprawą samego diuka, nie są rezultatem jego decyzji. Interwencja nadchodzi z zewnątrz. Nie jest to powrót marnotrawnego syna, lecz raczej jego ponowne wchłonięcie przez organizm społeczny i intersubiektywną świadomość religijną. Człowiek jest zwierzęciem społecznym, a wykształcenie czyni zeń więźnia kultury nie będącego w stanie się od niej uwolnić. Nierozerwalna nić między jednostką a ogółem, między człowiekiem a przyrodą, nie pozwala na życie według indywidualnych reguł. Wszelkie próby przerwania owej więzi, jak w przypadku des Esseintes’a, z góry skazane są na porażkę. Walka w obronie własnej godności i prawa do indywidualizmu okazuje się jedynie donkiszoterią.
rzeczy otaczających des Esseintes’a to tylko przedmioty zbytku albo obiekty instygujące jego snobizm. Ich rola jest jednak doniosła – odsyłają one mianowicie do fanaberii diuka, które są jakby prztyczkiem w nos wymierzanym naturze lub społeczeństwu. Zajmowanie się sprawami błahymi, niepraktycznymi (np. dobór odpowiedniej okładki do dzieła literackiego w zależności od jego charakteru) i przedkładanie kaprysu nad obowiązek – to zabiegi mające na celu zdeprecjonowanie społecznych funkcji jednostki, która nie współuczestniczy odtąd w żaden sposób w pomnażaniu wspólnego dobra. Rzecz jednak nie tylko w odwrocie od użyteczności. Des Esseintes, niczym Baudelaire w swoich utworach, stara się prowokacyjnie wydobyć na jaw mroczną naturę człowieka: przypadkowo poznanemu chłopakowi z nizin społecznych, przewrotnie obdarowanemu pieniędzmi, daje poznać smak łatwego i rozpustnego życia, aby w ten sposób sprowadzić go na złą drogę i uczynić zeń wroga społeczeństwa. Rada, którą des Esseintes serwuje na koniec krótkiej znajomości temu nieszczęśnikowi, brzmi niczym odwrócony imperatyw kantowski (albo rewers zalecenia ewangelicznego): „czyń innym to, czego nie chcesz, żeby czyniono tobie, a zajdziesz daleko”. Przykładanie nadmiernej wagi do przedmiotów zyskuje wymiar permanentnego łamania pierwszego przykazania dekalogu. Bałwochwalstwo, swoiste nadawanie nowego znaczenia przedmiotom, jest protestem, lekarstwem na pospolitość rzeczy i gustów. Przedmiot o tyle ma znaczenie, o ile odsyła do czegoś innego, o ile wywołuje jakieś ponadprzeciętne stany, pobudza estetycznie, staje się dziełem sztuki. O ile zyskuje znaczenie przenośne, neguje zastaną rzeczywistość, stając się antidotum na nudę świata naturalnego. W naturze interesują diuka jedynie okazy unikatowe, tak wymyślne, że sprawiające wrażenie sztucznych. I tak, na przykład, w egzotycznych kwiatach dopatruje się on odzwierciedlenia podziałów społeczeństwa na poszczególne warstwy. Sama w sobie przyroda jest banalna i dopiero „udoskonalona”, przetworzona przez człowieka, nabiera wartości. Artefakty znaczą o wiele więcej. Des Esseintes ucieka od powszedniości, potrafiąc zamienić z pozoru błahą czynność w istne misterium, delektując się spełnianiem swoich wyrafinowanych zachcianek. Nie tylko więc kosztuje wyszukanych alkoholi, ale sam tworzy z nich prawdziwe symfonie, przy komponowaniu zapachów posługuje się natomiast regułami budowy dzieł literackich. Cechą charakterystyczną wszystkich jego poczynań jest równoczesne zaspokajanie potrzeb cielesnych i duchowych. W każdej czynności jego subtelny umysł próbuje ujawnić aspekt estetyczny, tworzący z przedmiotu dzieło sztuki. Des Esseintes nie jest zwykłym konsumentem; swoje życie zamienia w prawdziwą ucztę dla zmysłów, która okazuje się jednak pułapką. Postępowanie tą drogą nie prowadzi donikąd. Bunt przeciwko egalitaryzmowi, egzaltowane eksperymenty i poszukiwania kończą się porażką, której wynikiem jest powrót na łono społeczeństwa oraz, jak się wydaje, konwersja. Diuk przegrywa z własnym organizmem,
Na wspak Jorisa-Karla Huysmansa w tłumaczeniu Juliana Rogozińskiego wznowiło po dwudziestu latach w serii Arcydzieła literatury światowej wydawnictwo Zielona Sowa.
88 Dobry sklad Ostatni.indd
88
Ola Kw iatkowska, z cyklu Elenai
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
17
2004-08-20, 12:10
Kolorowe strony.indd
18
2004-08-20, 12:10
Lech Bukowski
Szkielet i śmierć rozkoszy struowane przez nosiciela pasji estetycznej, musi być odpowiednio ukwiecone: zło, jak w dandyzmie, chce być koniecznie lucyferyczne, demoniczne, hermetyczne. I Lucyfer (Baudelaire: „najdoskonalszym typem męskiego piękna jest SZATAN – taki, jakim przedstawia go Milton”) i filozoficzny lucyfer Hegel, muszą utracić swą suwerenność; tylko mniej Hegla (dyskurs Kierkegaarda, choć mocno osadzony w Heglu, ciągle dokonuje skrętu znaczeń wewnątrz heglowskich pojęć) może ofiarować więcej sprawiedliwości dla wiarołomnej dziewczyny. Jeśli erotyczny system Johannesa pozwala wziąć szturmem niewinną dziewczynę, to odejście od dziewczyny może być tylko pozasystemowe, a nawet perwersyjne, jeśli przyjrzeć się temu, co chłopcu z Powtórzenia oferuje Constantin. Kierkegaard nie oszczędzi zatem młodej dziewczyny; umrze dla rozkoszy, ale nie w swoich książkach, tych, jak mówi Szestow, listkach figowych, zakrywających jego nagość (w istocie Søren nigdy dobrowolnie nie wyrzekł się dziewczyny). Ale w książkach umiera dla niej, a może też chce, on, żywe wcielenie poetycznego bytu, odpokutować na dziewczynie zatajenie rozkoszy, jaką znalazł w piśmie, tym rewersie śmierci rozkoszy ciała (zamążpójście Reginy rzuca go w wir pisma). Fakt ten zostaje oczywiście zatajony, i to na głębokościach niemal demonicznych. Pokuta nie wystarczy w przypadku grzechów zatajonych, podaje jedna z tez jansenistycznych. Czy esteta wyjawi swój lęk przed ciałem, czy Kierkegaard odcierpi zamach na dziewczynę w swoim potężnym piśmie? Tylko Dziennik zbiera cierpienia ciała, w książkach powstaje do życia estetyczny rozmyślacz, błyskotliwy dandys, erotyczny konceptualista, surowy dla świata kobiecego. To tu, w ciemnej czeluści śmierci rozkoszy, powstaje szkielet, byt poza ciałem, piszący ciało na nowo, wsłuchujący się w ekspansywnego Don Juana, feminizujący ból i rozpacz, szalejący pośród aktów mimetycznego współodczuwania. Mówiąc po ludzku, moje nieszczęście polega na tym, że mam zbyt mało cielesności. Odarcie się z obowiązków ciała zwieńcza tę opresję; powstaje figura, która sama wydobywa z erotyki jej szkielet, wszelkie luminous detailes namiętności. Szkielet wyłania się z opresji erotycznej, nakładając na pustkę ciała nowe
Całe królestwo miłości pełne jest tragicznych wydarzeń
de Sevigne
1. Wszystkie twarze mnie ranią. Oto sygnatura szkieletu i znużonego rozkoszą dandysa. (Co jest, należałoby zapytać w tym miejscu, wpisane w twarz? Głębokość zranienia życiem, zasięg opresji, nieszczęścia, rozgoryczenia?). Sygnatura tego, kto odarł się z seksualnego ciała, choć może dla rozkoszy był przeznaczony, jak Goya, o którym Malraux wypowiedział te znamienne słowa: „zniszczył sztukę odmowy i rozkosz, do której przed swoją śmiercią dla niej w wieku lat trzydziestu pięciu był przeznaczony”. Śmierć rozkoszy uwalnia w szkielecie erotyczny wigor; jest znakiem nie tyle odpartego przeznaczenia, wytrącenia tezy o predestynacji ciała, co zmiany znaku przeznaczenia: tam, gdzie należałoby odnaleźć rozkosz, jej śmierć pisze swoją historię ciała. Dandyzm, ten kastowy pelagianizm (ja jest bezgrzeszne, lecz tylko zachowując narzucone sobie reguły), neguje naturę (która doradzić może tylko zbrodnię), kobietę (grzech) i tłum (lustro anonimowości). Regina Olsen, podając Kierkegaardowi usta, zostaje odtrącona, ale pismo zatai lęk młodego antyheglisty. Fiasko erotyczne zmieni swój znak: Kierkegaard napisze Powtórzenie, szturm na idee rozchyli sens hiobowych udręczeń. Restytucja małżeńskiej idei oprze się o filozoficzną tyradę, zachłyśnie się odkryciem nośnego filozoficznego pojęcia (jak widać, nowo odkryte pojęcie nie tyle ściga siłę idei Hegla, oddalonego mocą gigantycznych pojęć Fenomenologii, ale dogania także dziewczynę, ukrytą za niemniej gigantycznym naciskiem ciała). Zemsta na dziewczynie (za złamanie bytu poetyckiego kochanka) „ugodzi ją straszliwie, ale nie przekroczy poetyckiej sprawiedliwości”, napisze w Powtórzeniu Kierkegaard (dla Sade’a, który gotuje dla Justyny uderzenie pioruna, wytworzona została tu idealna antysadyczność: ciosy Kierkegaarda są poetycznie straszliwe, skutkując jednak realnym nawróceniem uderzającego; piorun, który wysyła Søren w postaci swych książek biednej Reginie, wybija dla niego jego drogę do Damaszku). Nawet narzędzie tortur, skon-
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Ola Kw iatkowska, z cyklu A ntygrawitacja
89
89 2004-08-20, 15:14
odkrywa on, że pochodzi to nie z tego powodu, że się jego cel przesunął naprzód, ale z tego, że cel ten on już minął, że jest już on przeżyty i przechodzi do dziedziny wspomnień. Z drugiej strony, stale wspomina to, na co ma mieć nadzieję, gdyż już ogarnął on przyszłość swoją myślą, przeżył wszystko w myśli, i to przeżycie staje się dla niego wspomnieniem, zamiast stać się przedmiotem nadziei”. Bezwstydnie nagie szyje kobiet nic przed nim nie śpiewają, omiata je tylko wzrok Odyseusza-bez-ciała, przywartego do masztu erotyzmu, niezdolnego ulepić woskowych kul i schylić się ku ziemi.
rygory niczym dandys, celebrujący nienaganną prezentację, ceremoniał, zdystansowaną pogoń za szczęściem, bez fałszywych inkorporacji. Zachowa też ten piękny szczegół: miłość obnażonych szyi, miłość nagich szyi, zdejmowanych z kobiecych figur na ostrzu stalowych spojrzeń. To szczególne pożądanie wilkołaków, gilotynujących i fetyszystów: tych, którzy wykorzystują krążenie krwi, którzy je przerywają i którzy w nie wkraczają pocałunkami (dandyzm, jak wszelki kult, musi być czymś opętanym, musi rodzić perwersyjne piękno: diabelskie, melancholijne, demoniczno-hermetyczne (poddane badaniu w Pojęciu lęku). I Kierkegaard, i Baudelaire, tkwią przy takich mieszaninach piękna i demoniczności, radości i melancholii: nic nie jest u nich w sferze intencji czyste, wypreparowane. Najwyższe skupienie ciągle narażone jest na fiasko: jak żyć w najszlachetniejszym napięciu, być zawsze skupionym? Szyja to zresztą najniebezpieczniejsze miejsce kuszenia. Kto jej dotknie z żądzy ciała, jak Józef K., napadający pannę Biustner – „w końcu całował jej szyję w miejscu, gdzie jest krtań, i długo przywarł do niej ustami” – zapowiada własną śmierć; pisze wyrok, bo krtań jest miejscem, skąd wysysa się własne siły życia. Żarliwy pocałunek Józefa K. to pocisk, który przeszywa krtań, lecz krew zamiast wypełnić ofiarę, dostaje się do przełyku całującego i czyni go oskarżonym; on sam zda sobie z tego sprawę dopiero później, w ciemnej godzinie samooświecenia przed egzekucją. Baudelaire obnaża swoją szyję, nie szczędzi wysiłków, by w nienagannym stroju wcielać najwyższe rygory dandyzmu; wygląda, jakby szedł wprost pod gilotynę. Szyja, najszczodrzej obnażana, jest znakiem niewinności. Należy do fantazmatu gilotyny i prastarych wątków o kuszeniu (należałoby zapytać, co dziś nas kusi, jaka część ciała potrafi wyssać naszą energię?). Praobraz szyj nagich, ruchliwych, wysysających z oczu obserwatora lęk, przynależy do Syren, wyginających się w bezsilnym śpiewie ku zatraceniu Odyseusza. Ale szyja należy również do emblematycznych miejsc ciała dandysów, którzy idą na ścięcie, nie zapominając o złożeniu hołdu pięknu, samotności i arystokratyzmowi ducha. Oto więc zakon dandysów, ale też tajemnicze stowarzyszenie współumarłych Kierkegaarda, rozświetlających noc swoimi przemowami o nieszczęściu, miłosnej udręce, uwiedzionych Małgorzatach, bezczelnych Clavigach, opętanych troską refleksyjną zakonnicach. Pismo Kierkegaarda dokonuje tu skoku w rozkosz: rozpina się łuk pisma, które szuka rozkoszy samo w sobie. Szkielet powstaje z grobu na wrzosowiskach jutlandzkich i roztrząsa erotyczne aksjomat; rodzi się najsubtelniejsza erotyczna kombinatoryka, erotyczny czas śmierci. Załamanie czasu w Najnieszczęśliwszym to jeden z najlepszych w literaturze motywów odparcia ciała z możliwości rozkoszy: między potworem sadycznym a potworem czasu proustowskiego powstaje do życia szkielet Kierkegaarda: potwór odarty z przeszłości i przyszłości. Wiemy, co się zdarzyło temu egzemplarycznemu bytowi: „Stale pokłada nadzieję w tym, co należałoby wspominać; jego nadzieja prowadzi stale do rozczarowania, ale kiedy następuje to rozczarowanie,
2. Język szkieletu dokonuje specyficznego skrętu na męskim ciele: zdąża wprost ku feminizacji, tak hojnie wybuchającej w szaleństwie mimetyzmu Albo-albo, jakby język kobiet był właściwym miejscem, gdzie mogłoby się wypowiedzieć nieszczęście. Kobiety reprezentują dla Kierkegaarda kolektywny język nieszczęścia erotycznego; trzeba tylko zmienić płeć i wkroczyć w ten język. Na próżno szukać u Kierkegaarda miejsc, gdzie przemówiłaby Regina; nawet w Dzienniku, gdzie Søren relacjonuje zerwanie zaręczyn, jego język szczelnie oddziela go od suwerennego słowa kobiety. Feminizacja dotyczy wszakże tylko języka; emocja spragniona wariacji, pragnienie mówienia za kobiety zdradzane, upokorzone, bezsilne, wyściela językowi drogę do kobiecości. Tymczasem feminizacja dandysa, objawiona w manierach i stroju, zatarciu różnicy z kobiecą dbałością o ciało, wystrasza podejrzeniem pederastii, skrętem ku własnej płci. Oto męskość oddana rygorystycznym nakazom staje się wybrykiem seksualności: rozpusta ja przemyca denuncjację, że się ona rozgrywa na planie seksualnej anomalii. Tak jakby męskość mogła się uwierzytelniać tylko w natężającym się pożądaniu kobiety i jej zabiegów, by być piękną. Tymczasem dandys anektuje dla siebie kult piękna, ale w ten sposób staje się podejrzany, paktując ze złem podejrzanej aneksji. Baudelaire, niezdradzający żadnego zainteresowania homoerotyzmem, zdaje się wyświadczać przysługę męskiej prostytucji: dziwkę wypiera skręt płci ku sobie samej. Dandyzm decentruje piękno, odbiera kobiecie lustra, staje się wcieleniem męskocentrycznego piękna (swoistego autoerotyzmu męskości), ale piękna podwojonego o pakt ze złem i występkiem: Lucyfer jest piękny, równy Bogu. Zatem dochodząc do występku, jesteśmy bliscy równości z tym, który jest równy Najwyższemu dobru, gdy czyniąc dobro, jesteśmy może na równi ze złem, które po równi jak dobro mogłoby nas zadowolić. „Byłem zawsze cnotliwy bez przyjemności; byłbym mógł być zbrodniarzem bez wyrzutów sumienia”, wypisuje Baudelaire cytat z Valmonta. Oto lucyferyczne piękno zła, suwerenność zła i wpisana weń progresywność, którą epoka Baudelaire’a namiętnie bada, tętniąc potajemną lekturą Sade’a. Pojawia się tu wszakże o wiele ogólniejszy problem niż rozgrywanie partii z występkiem, satanizowanie kobiety i zbieranie z okrucieństwa lepkiej rozkoszy. Chodzi o zło samej męskocentryczności. Zło większe niż to, które wyświadcza kobiecie gwałtowny mizoginizm Stadiów na drodze życia czy Mojego obnażonego serca. Zło męskocentryczności, zło męskiego logosu, totalnego i izolującego się,
90 Dobry sklad Ostatni.indd
90
2004-08-20, 15:14
dysponując tylko nadmiarem słowa, słowem niemal rozwiązłym, jeśli wsłuchać się w Dziennik uwodziciela, Moje obnażone serce, gdy rozwiązłość kobiet Kafki jest samą pomocą, udzieloną przez kobiecość oskarżonemu. Ale jak wymierzyć prawdę erotycznemu fiasku? Jak, pozostając wyłączonym z łańcucha rozkoszy, pokazać rozkosz? Jak napisać ciało na nowo? III rozdział Pamiętnika egotysty nie skąpi szczegółów seksualnej katastrofy. Można by powiedzieć, że ręce spotykają się tu w dwu odmiennych funkcjach: w domu publicznym ręce Beyle’a oznaczają ostatnią minutę przed seksualną katastrofą, w piśmie minuta ta nabiera kolorytu. Ręce doprowadzają go do wstydliwej porażki w próbie dostarczenia rozkoszy prostytutce Aleksandrynie, gdy zawodzi jego męski wigor: „nie bardzo wiedząc, co robić, chciałem powrócić do ręcznych igraszek”. Ale Aleksandryna nie chce rąk; tąpnięcie rozkoszy jest już nieodwracalne: kołowanie bez sensu to brzydki ruch, zupełnie antyerotyczny: smętna pustka drży w miejscu, która powinna zająć rozkosz. Tym razem ręce – te wedle Kafki „młoty parowe”, zdolne przemieszczać epoki – nie przynoszą rozkoszy. W zamian grzebią lej, w którym desperata zalewa śmiech rozbawionych towarzyszy już-po-orgazmach. Gladiator pisma zabija rozkosz własnymi rękami; fiasko ekstazy szczodrze jednak obdarzy pismo siłą. Beyle będzie chłonął warunki rozkoszy w swoim piśmie-raporcie z poruszeń serca i ciała. Pustka między ciałami przemieści się na koniec O miłości i nada sobie tytuł Fiasko. Stoicki Beyle, kapitulując przed Aleksandryną i pisząc o kapitulacji, jest ponad opresją. „Byłem tylko zdziwiony, nic więcej”, pisze (impotencja jest więc nośna filozoficznie). Tak czy owak zwycięża literatura, stawiając więcej niż chichot: na jeden akt impotencji (tąpnięcia ciała), obraz Tycjana (w twarzy Aleksandryny Beyle widzi tycjanowską księżną Urbino) i cytat z Racine’a. Beyle wie, że chybił, ale gdyby nie literatura, być może chybiałby w pustkę, gdy tymczasem upada jak ślepiec Breugela niejako w stronę malarza, w stronę pisma, w stronę samego siebie. (Z jeszcze większą siłą upada Kierkegaard, gnany chichotem prostytutek, odarty z ciała aktem zaręczyn Reginy ze Schleglem; całkowita śmierć rozkoszy jest tylko kwestią czasu). A jednak Beyle kocha rozkosz, choć jej nie zaznaje (przeciwnie do wielu sobie współczesnych, którzy zaznawali rozkoszy, choć jej nie kochali: rojenie zjawiało się u nich po rozkoszy, jak rojenia Retifa o spłodzonych przez niego córkach, których istnienie konstatował po kilkunastu latach od zbliżenia). Więcej: kocha rozkosz tylko jako zaznaną (taką, która finalizuje, wyjaśnia jakąś miłostkę, erotyczne zainteresowanie, szarżę), co znaczy, że jeśli roi, obraca, nicuje erotyczne obrazy, to zawsze pośród obcych spojrzeń, westchnień, gestów, z których, jak z grubej palety, nabiera na palce farby i miesza je w swojej pracowni). Kierkegaard kocha ofiarę tylko jako spełnioną, tę, która wieńczy miłosną historię, zamyka dzieło. Śmierć rozkoszy przypomina apatyczny zamach na rozkosz libertyna: chodzi o wyłączenie namiętności z bezrefleksyjnego ruchu; wszechwładna i zimna męskość wyprasza ciało, chce najwyższej
skierowanego tylko na siebie, ofiarującego kobiecie odrazę i własną miłość zła (ze świata kobiet suwerenność zachowa tylko obraz prostytutki). To zło jest składnikiem piękna seksualnej anomalii, którą dandys ubogaci autoerotyzmem męskiego ja. O anomalii, która decentruje ruch natury, mówi w związku z postacią lesbijki Benjamin, a w odniesieniu do misterium homoerotyzmu objawi ją w pełni Kawafis, pieczołowicie chroniąc strefę zakazanej rozkoszy, owej zgęszczonej chorobliwości, eliminującej drugą płeć, czyniącej z niej nieme tło, kochając pochyłość staczania się w złą namiętność, ciemność twierdzy męskości, która wyeliminowała drugą płeć. Dandys zbuduje twierdzę z koncentracji męskości na samej siebie; nie wyrzeknie się drugiej płci, a tylko jej zwierzęcej naturalności. Dandyzm staje się męskocentryczną anomalią, niegroźnym narzuceniem sobie kultu pozaseksualnego piękna, a także rodzajem sprzeciwu, jak zauważa wielu komentatorów, wobec determinizmowi epoki. Piękno niezdeterminowane przez płeć podwaja swoją moc. Narcystyczna męskość przegląda się w lustrze dandyzmu. Sadyzm (rozkosz dręczenie bliźniego), tylekroć neutralizowany czy to przez retifowskie umoralnianie pożądania, czy fourierowskie faworyzowanie miłości safickich, teraz ścieśnia się w mroku męskości, która narzuca sobie kata i ofiarę (tym jest dla siebie dandys), emanuje pięknem w złu, melancholią i satanizmem, szuka dla siebie rozkosznej tortury. Przeciwnikiem dandyzmu jest kobieta („dandys jest przeciwieństwem kobiety”, pisze surowo Baudelaire) i tłum, który swoim spojrzeniem zdejmuje z dandysa jego tajemnice, prostytuując, jak świetnie zauważa Sartre, całą wykwintność i autoerotyzm dandysa. „Oto prawdziwa prostytucja”, mówi Sartre za dandysa, którego tłum ściga spojrzeniami, „należymy do wszystkich”. Warowna twierdza dandyzmu wypuszcza męczennika piękna. Oto mamy zakładnika najwyższej przytomności, który boi się tylko spojrzeń z zewnątrz, niepojmujących jego drżącej tajemnicy. Śmierć płaskiej fizycznej rozkoszy zbiera w jedno punctum mizoginizm, pamięć seksualnego fiaska i neurotyczne pismo. Tak powstają do życia malarze stacji krzyżowych męskich pierwiastków seksualnych, egzorcyzmujący swe lęki. „Impotencja tworzy fundament drogi krzyżowej męskiego pierwiastka seksualnego”, pisze Benjamin. Fundament także dla niespokojnego pisma, gorączki stworzenia w ruchu nieograniczonego pisma. 3. W zimnej czeluści śmierci rozkoszy rozpoczyna się pismo szkieletu. Fiasko erotyczne narzuca czystość; impotencja pozostaje do skonstatowania lub głębokiego zatajenia; gdzieś tu rozpościera się milcząca ciemność rozkoszy, dla której umiera Kierkegaard, i wielomówne światło śmierci rozkoszy, o której Beyle powie wprost w Egotyście i w O miłości, tym wielkim prądzie erotycznych zapisków. Impotencja, męskość odjęta prądom życia, szuka sprawiedliwości dla ciała i miłości fizycznej: chce wszcząć proces miłości, przeciwnie niż Józef K., którego Leni chce wydrzeć procesowi, oferując mu swoje ciało (trzeba będzie przyjrzeć się kobietom Kafki i dandyzmu). Impotencja chce sądzić namiętność,
91 Dobry sklad Ostatni.indd
91
2004-08-20, 15:14
stadium estetycznym), i Baudelaire, będą mieszać te porządki, rozkosz u obydwu będzie jednak stale zmącona, poruszając się ciągle ze swoim przeciwieństwem. To pomieszanie w dandyzmie: bycie katem i ofiarą, mieszanie rozkoszy i tortury, piękna i okrucieństwa, objawi w sobie pewnego rodzaju sztuczną progresję ja, a być może nawet zbiega się z progresją rozwiązłości męskiego ja. Rygory narzucone ja dandysa nie zdejmują z tego ja niemal perwersyjnej pewności, że jest ono znakiem arystokratyzmu ducha, kapłaństwa. Gdy sadyczna Sodoma usiłuje uchwycić ruch nieskończonej rozkoszy, dandys nie musi się tak trudzić: jego rozkosz wzrasta w manifestacjach swego ja: zamiast etnografii występku (Sade pracowicie plagiatuje wiele dzieł), występek w jednym ciele, zimna rozwiązłość męskocentryczności, progresja autoerotyzmu męskiego logosu. Ta surowa, jak mówi Baudelaire, religia, podtrzymywana byłaby przez permanentny wzrost ja, próżniaczy i niepłodny, zarazem niegroźny, skierowany na śmierć pospolitości, negację natury. Tak natężona antynaturalność sama przywołuje impotencję, która jest przecież zastojem naturalnych sił. Sartre w swoim studium na temat Baudelaire’a wprost odmawia mu chęci uczestniczenia w życiu seksualnym; wedle niego Baudelaire’a zawsze interesował tylko własny grzech, spojrzenie z dystansu. Impotencja, to zerwanie przez ciało związku z rozkoszą, byłaby więc naturalnym stanem ciała i ducha. Rozwiązłość, podwójnie naturalna, bo pospolita i zawsze fizyczna, skontrowana jest przez impotencję, przez którą trzeba rozumieć bardziej może zatrzymanie sił niż ich zastój (pokaże to O miłości, gdzie impotencja nie jest niezdolnością przejścia od pożądania do rozkoszy, tylko zatrzymaniem się pomiędzy rozkoszą a uczuciem, które ją przerasta). Impotencja XIX w. ma swoją ekonomię, nie jest somatyczną dysfunkcją; bardziej wytwarza nadmiar uczucia niż deficyt rozkoszy. Nawet Retif, mieszanina sadystycznych upodobań i anormalnego kultu czystości, odda w swoim rozchybotanym piśmie chybotliwy sens impotencji. Chodzi o jego paradoksalną namiętność do Jeannette Rousseau, w której mieścił się paraliżujący ciało nadmiar uczucia, o którym ten etyk sadyzmu powie z właściwą sobie rozbrajającą szczerością: „Wzbudzała we mnie doznania tak żywe, iż... chybiały celu. Gdybym ją kochał w dwu trzecich mniej, byłoby to mniej więcej tyle, ile trzeba, żeby spełnić zamiary natury”. Ale dandys nie chce spełniać zamiarów natury; nie znosi naturalności, bo ta znosi jego egzemplaryczny byt. Gardzi naturą, która doradzić może tylko zbrodnię, bardziej niż rozpacza z jej powodu, jak Kierkegaard w Chorobie na śmierć. Dandys jest pozafilozoficzny, bo filozofia gardzi rozkoszą, tak jak pozafilozoficzny może być autoerotyzm męskości. Akt seksualny jako część natury karykaturuje jeden z celów dandysa: zawładnięcie własną odrębnością; ja, sprawujące nadzór nad kultem siebie, ulatnia się. To klęska dandyzmu, ustanawiającego hierarchicznie najwyższe miejsce dla wolnego ja, swoistą przeciwwagę dla ja seksualnego. Akt seksualny to lustro, które nie reprodukuje ja dandysa. Gdy na obrazie Magritte’a Zakaz reprodukcji mężczyzna, patrząc w lustro, widzi własne plecy, to seksualność, lustro natury, wskazuje dandysowi puste miejsce dla ja, wyzwala z siebie nieobecność.
przytomności, uwolnienia myśli, twórczego napięcia. Śmierć tę Kierkegaard przeczuwa, świadom swej melancholii (rozkosz umiera w melancholiku, gdy czarna żółć powtórnie gotuje się w wątrobie) i wyczerpania odrazy dla swojego fantazmatycznego libertynizmu młodzieńczych lat (to ciekawe, że rozpusta, którą Kierkegaard ma za sobą, jest okropniejsza niż pokusy, które mogłyby na niego jeszcze czyhać. Świat rozpusty kierkegaardowskiego estety jest zawsze tylko „możliwy”, mimo to jest o wiele bardziej moralny niż taka na przykład niewinność Retifa, wyzyskiwana przez niego z własnych aktów rozpusty). Beyle, wyposażony w czystość, której nie chciał, rozpoczyna pismo autobiograficzne. Nie egzorcyzmuje słabości seksualnej, ale zakłada dla niej oschły, wspaniałomyślny język: incest rozciąga się po stronie języka, jak dla dandysa zbrodnia po stronie trywialności. Baudelaire: „Gdyby dandys popełnił zbrodnię, nie upadłby może; lecz gdyby powód zbrodni był trywialny, groziłaby mu wieczna niesława”. Czym w takim razie jest impotencja, jeśli ukrywa ją pismo: zbrodnią ciała, które obiecuje rozkosz, ale jej nie daje, czy może samą trywialnością katastrofy, skoro samo zbliżenie jest porażką stoickiej samokontroli dandysa / estety? 4. Najwyższą przytomność umysłu, cel dandysa, neguje wszystko, co naturalne. „Kobieta jest przeciwieństwem dandysa. Jest naturalna, to znaczy odrażająca” (Baudelaire). Musimy w tym miejscu postawić kilka pytań: Jeśli rozwiązłość jest odrażająca, bo zatraca suwerenność i niezależność dandysa, oddaje go trywialnej naturze, to w takim razie czym jest impotencja, która się mieści w fizyczności, mając tam swoje znaczenie suwerenne? Być może (byłby to wielki paradoks dandyzmu) impotencja jest odrażająca właśnie dlatego, że jest naturalna (lub mogłaby być uznana za naturalną): dandys musi kapitulować, ponieważ nadmiar uczucia paraliżuje jego ciało. Jeśli z powodu podniecenia Beyle robi fiasko w rozmowie z B., to tym bardziej impotencja dla ducha przeładowanego uczuciami byłaby naturalnym stanem fizycznej inercji. Kierkegaard mógłby najspokojniej konstatować: nie mogę dawać rozkoszy, jeśli daję tylko duchowe wartości i to w takim natężeniu; Stadia erotyki bezpośredniej całą popędową siłę człowieka oddały zresztą jednej postaci: Don Juanowi. Esteta obsadził potencją jeden obiekt. Impotencja to jednak wielki nieobecny Albo-albo; mozartowski Don Juan wciela geniusz zmysłowości, ale gdzie jest miejsce dla języka śmierci rozkoszy? Czyżby Stadia erotyki były rewersem języka impotenta, wsłuchiwaniem się w gigantyczną moc erotyczną Don Juana, które byłoby naturalnym stanem nieerotycznym estety/dandysa? Baudelaireowski kult dandyzmu podwaja jednak trudność rozumienia impotencji: odraza do naturalności kazałaby fiasko erotyczne nazwać czymś naturalnym (czy pogoń za rozkoszą zawsze musi dopiąć swego? Czy dandys jest niewolnikiem?), z drugiej jednak strony impotencja byłaby czymś odrażającym, skoro jako coś naturalnego, a więc wrogiego dandysowi, nie zostałaby przetworzona przez akt woli. Innymi słowy: w jakim porządku: fizycznym czy duchowym, czyta erotykę esteta/dandys? I Kierkegaard (w swoim
92 Dobry sklad Ostatni.indd
92
2004-08-31, 12:35
rozpisuje Beyle, przypomina poglądy Colinsa na obłęd. „Moralne traktowanie obłędu”, powiada Colins, „powinno być tak samo różnorodne” (tutaj Colins zauważa, że terapeutyczny sens spektakli w Charenton byłby osiągnięty, gdyby dla każdego chorego grano osobny spektakl), „jak różnorodne są wywołujące go moralne przyczyny, a jest ich nieprzebrana ilość”. O miłości nie ma innego przedmiotu, jak odnaleźć tę różnorodność ogólnych praw miłości tego rzadkiego szaleństwa.
5. Groźba fiaska każe Beyle’owi nie ryzykować zbliżenia przy pierwszej schadzce z uwielbianą kobietą. Nawet jeśli kobieta uczyni dar z siebie, tym bardziej grozi to fiaskiem (jakby szybkie oddanie się uwielbianej kobiety nie nadążyło z uformowaniem się potencji). Impotencja, tak wyobrażana, ulegnie odwróceniu na kartach powieści zimnego Kafki: to kobiety będą składały dar z siebie, mężczyzna będzie się lękał tylko bezowocności tego daru. Pojawią się kobiety – Leni, Frieda, żona woźnego, wścibskie dziewczęta Titorellego, ta mieszanina dziecięctwa i zepsucia – które obiecują rozkosz, zdejmując z mężczyzny jakiś moralny ciężar. Rozwiązłość to ich dar z siebie, forma terapii. Są one niczym ruchome obiekty z prastarego świata ciał, przyległe do adwokatur i oberż; są pociągające, lecz nigdy piękne (jakby piękność mogła zatrzymywać uwagę w miejscu, gdy pożądanie filtruje tylko obciążoną żądzą męskość). Piękni są tylko oskarżeni, być może dlatego, że zostali schwytani i unieruchomieni w miejscu, a ich próby wyzwolenia się są fiaskiem. K. upada spleciony z Friedą na podłogę, na podłodze pociera łapki jak pies i skomli o łaskę kupiec Block. Rozwiązłość odnajduje tutaj swoje akcesoria: brud, odpadki; seksualność ciska w dół, poddaje ciało grawitacji (ciska, jak w Chorobie na śmierć jedna z form rozpaczy – rozpacz, że nie chce się być sobą – ciska osobowość w nieskończoność), toczy je w głąb nieświadomości, jak dwa nierozłączne trupy z miniatury o diabelskim Sancho. Rozwiązłość przeraża dandysa rozproszeniem; zatarcie drugiej płci (nienaganny strój, potrzeba oryginalności) wykupuje męskość z seksualnych prądów życia. Miłość nie jest nawet szczególnym celem dandysa. Między rozkoszą a uganianiem się za szczęściem nie ma innych instancji niż ja. Dandys izoluje się od natury, wybiera siebie, mógłby dopowiedzieć Kierkegaard, choć nie w wiecznym znaczeniu, lecz w opozycji do świata, wybiera siebie w tłumie i mistycznej jedności ze swoimi poprzednikami. Pozwalając zawłaszczyć się tłumowi, kapituluje przed kobietą, zawłaszczyć której nie może. Arystokratyzm nie może przecież zadowolić się częściowym posiadaniem. Część należy właśnie do znienawidzonego przez Baudelaire’a postępu, który jest syntezą cząstkowych ruchów. Posiadanie absolutne nie może znieść istnienia części. To prawo wyrazi także benedyktyńska praca Beyle’a w O miłości, gdzie tysiące rozproszonych spostrzeżeń, zapisków, epizodów, zasłyszanych uwag, notatek z setek pamiętników, wspomnień, listów będzie chciało opisać pewne szaleństwo, rzadkie we Francji. Dwie gigantyczne sfery świata: symptomatologia miłosnych pobudzeń i ich skutki nałożą się na siebie w zracjonalizowanym języku miłosnego szaleństwa. W pewnym sensie Beyle dokona inspekcji szaleństwa erotyki, jak kilkanaście lat wcześniej zrobił to w odniesieniu do Charenton wizytator Hippolyte de Colins, śpiesząc ludzkości na pomoc, albowiem szaleńcowi Sade’owi pozwolono organizować teatralne spektakle. Fizjologia szaleństwa miłości spotyka się z biurokratycznym analitykiem szaleństwa. Wielopostaciowe fiasko erotyczne (nieodwzajemniona miłość, odmowa oddania się, nienawiść etc.), które
6. Nieszczęśliwa miłość przywołuje śmierć: „umierałem z każdym krokiem dzielącym mnie od niej” (Beyle). Oto ruch myśli wewnątrz śmierci, kontrolowana dystrybucja śmiercionośnych chwil, gdy na zewnątrz faluje samotne uczucie. Śmierć jest tu odroczona, choć równie dobrze mogłaby się zjawić nagle; ale nie chodzi o to, żeby się stała (śmierć jest zawsze możliwa), ale żeby się spełniła w ruchu namiętności. Rozdzielenie z kobietą dokonuje się poprzez umieranie, które wszakże, ponieważ przyczynę ma w kobiecie, jest z nią ściśle związane i zależne od przemieszczeń jej ciała. Kobieta produkuje rozdzielenie, rozdzielony produkuje umieranie, które ustala parametry rozdzielenia. W tym sensie nie jest to właściwie rozdzielenie, ale i nie egzaltacja, wkomponowująca w siebie dramat umierania, które można by ironicznie zbyć. To jest umieranie, które rozdziela się z samym sobą: umieranie, które samo dla siebie jest transcendencją. (W tym sensie orgazm, nazywamy małą śmiercią, nie potrafi wypowiedzieć tej śmierci: wszystkie opisy rozkoszy są lichym rusztowaniem, które nie może zetknąć się z tą ścianą opadania w nicość). To umieranie sprawia, że wszystko, co się wydarza, każdy epizod, mrugnięcie, szept, aluzja (jak gdyby przez swą nagłą obecność podwojone w trudności przyswajania) jest zdane na umysł; należy więc ciąć przestrzeń erotyczną, rozwinąć z całą mocą analityczne pismo. Umysł musi wydobyć z siebie wolę opanowania tego, czym zarządza, co wytwarza i nazywa; od myślę, więc jestem, przechodzi do: ona jest przeze mnie myślana, więc jestem obecny. Pismo inscenizuje utraconą obecność, wypowiadanie miłosnego słowa, pisze na nowo ciało. Stąd kierkegaardowski mimetyzm: inspekcje świadomości i ciała innego – Don Juana, człowieka morskiego, Edypa – aby zająć to ciało jak własne. Pismo staje się azylem, podnietą, a poznanie, jak heglowska rana, samo się leczy. Kierkegaard przemawia z grobu, ze strefy odarcia z ciała, nie z miejsca ascezy: umysł przenicowuje katastrofę ciała, rozkosz przedyktowuje własną śmierć. Jak Najnieszczęśliwszy, szkielet nie ma przyszłości ani przeszłości: przebił się na wylot ciała, jak najnieszczęśliwsza jednostka przebiła się poza czas. Pozostaje tylko rojenie, rozumiane jako oddzielanie obrazów od strumienia wyobraźni. Rojenie wypełnia rozdzielenia ciała z rozkoszą i zapełnia je obrazami. Obrazy są śladem szkieletu: tam, gdzie nie ma fundamentu dla rozkoszy, rozkosz pojawi się w piśmie, drugim ciele. Rojowisko obrazów wypełni Albo-albo, Bojaźń i drżenie, O miłości. Utracona potencja będzie zamalowywała pustkę jak Tintoretto każde wenecjańskie campo, sotto portico,
93 Dobry sklad Ostatni.indd
93
2004-08-31, 12:35
tenta zdwaja trudność: musi doprowadzić rozkosz, która nie miała miejsca, do punktu, w którym ta niezamierzona śmierć rozkoszy jest czymś znaczącym, wartym odnotowania, zapisania; jednym słowem: do 14 strony Egotysty, gdzie Beyle spotyka własne fiasko. Oto korzeń, o który potyka się jeszcze jeden ślepiec Breugela. Natura, tym razem nie w postaci trzciny, skrzydeł wiatraka, sitowia, ruchu fal, ale Aleksandryny, niemal nic nie wie o tym wydarzeniu. Niezamierzona śmierć rozkoszy zostaje zatrzymana w miejscu, wypełnia ją cisza z obrazu Bruegla; klinicystyczne spojrzenie w oczy upadającego nie jest tu nawet potrzebne. Być może życie roi się od takich małych katastrof. Pismo nic tu w zasadzie nie opisuje, jak gdyby przechodzi nad pustym miejscem między ciałami, jest jak owo międzysłowie, któremu Blanchot przyporządkował, mając na myśli Sade’a, rewolucyjne zawieszenie zasad naturalnych, moralnych, politycznych. Jeśli między przypisaną ateizmowi nicością a przyszłością porewolucyjną, republikańską, Sade wkłada rozpustę (dlaczego jednak, moglibyśmy wtrącić, rozpusta jest pełnią, skoro jest nadbudowana nad zastanym światem norm?), to między nicością dwu ciał Kierkegaard (odpychając usta Reginy), Beyle (dramatycznie niezdolny być kochanym z przyczyny brzydoty, nieśmiałości, oschłości), Baudelaire (odnajdując w kobiecie antytezę dla dandyzmu) włożą milczenie i śmierć rozkoszy. Ich ciała wyrażą się w tej pełnej napięcia ciszy rozkoszy; fiasko, które ponieśli, wybuchnie tylko w piśmie. Impotencja, odarcie z ciała, wybrana lub wymuszona śmierć rozkoszy, mogą się samoopisać tylko przez upadek w pismo, które zatrzymuje tę śmierć, nawet jeśli zamienia ją w drugie życie. (W tym sensie, gdyby pisma pornograficzne pisali sami impotenci, nie byłoby to dziwne: nic tak nie podnieca, jak małe kłamstewka pisane przez wielkie kłamstwo). Innymi słowy: wszyscy ślepcy Breugela upadają w stronę malarza (w ten sposób egzorcyzmowanie ślepoty staje się skuteczne), opadają na dno jego oka. Własne dzieło upada w stronę artysty, jego własna ślepota powierzona innemu uderza w jego źrenicę: oto sens transgresji. Jeśli mówiący szkielet wyraża śmierć rozkoszy, to czy nie po to, by mógł zostać usłyszany egzemplaryczny język rozkoszy, wariacje udręczonych kochanek kierkegaardowskich, beylowskie klasyfikacje, mizoginicznych wypadów Baudelaire’a? Szkielet reżyseruje opresję seksualną, przedyktowuje sam sobie neurozę, pisze własne ciało. Szkielet to życie po ciele, a zarazem rozpoczęcie pisania własnego ciała – ale ciała, które jest ciałem po rozkoszy. W ten sposób w figurze szkieletu pokrywają się dwa czasy: czas poseksualny, bez erotycznych podbojów, a zarazem czas ciała, które dopiero zaczyna pisać swoją historię w tysiącach zdań O miłości, Albo-albo, Rac. Te ciała milczą, wypowiadają rozkosz jak mieszkanie, ale po to, aby opisać mowę innego ciała lub może obudować ciało językiem. Śmierć rozkoszy nie jest więc tylko punktem zwrotnym w historii nawrócenia, śmierci człowieka świata, jak u św. Augustyna, ale nowym rozdaniem sił.
aby z jednej strony uśmierzyć impet, z drugiej aby nic z zewnątrz nie wdarło się do świątyni erotycznej. Rojenie (fantazmat, ten scenariusz dyktowany przez wyobraźnię, w której namiętność dostępuje realizacji) pisze dla ciała nowy scenariusz. W tym scenariuszu namiętność przyklejona jest do brzegów scenariusza, który jest zarazem brzegiem namiętności i odwrotnie – tak jakby brzeg stopy kogoś biegnącego plażą był jednocześnie w dosłownym sensie linią brzegową oceanu. Totalność miłosnego dyskursu Kierkegaarda i Beyle’a wchłania w siebie wszystko. Obydwaj wiedzą, czym jest erotyczne fiasko; piszą jednak ponad śmiercią rozkoszy. Aby rozkosz była pewna (osiągalna), między nią a ciałem i świadomością nie może być żadnych przeszkód (w tym sensie pismo szkieletu, który nie odczuwa dystansu do samego siebie, jest czystą przyjemnością). Tak o tym pisze Beyle: „jeśli dusza zajęta jest wstydem (że musi dokonać seksualnego zawładnięcia) i pokonywaniem go, nie może się poświęcić rozkoszy, zanim bowiem pomyśli o rozkoszy, która jest zbytkiem, trzeba, aby pewność, która jest koniecznością, była poza wszelkim ryzykiem”. Ten więc, kto jest pewny, że chce tylko rozkoszy (zadowala się ładną pokojówką), osiąga rozkosz, ale ten, kto jest pewny, że kocha, nie może być pewny, czy da rozkosz. To znaczy, że przeciwnością rojenia bardziej jest fiasko seksualne niż nierojenie, a więc zwyczajne zadowolenie się pokojówką bądź wieśniaczką. 7. Kierkegaard, silnie chłonąc romantyczne wyobrażenia duchowych łączności kochanków, utrzymuje ciało Reginy w wyższej formie komunikacji kochanka i kochanki niż fizyczne, czasowe obcowanie. Nawet zamążpójście Reginy nie rozerwie ich związku pulsującego w wieczności. Konflikt z dziewczyną rozstrzygnie ogień pisma; to pismo pisze wyroki, nie ciało, które zostaje zapomniane (będzie co najwyżej żyło w karykaturach kopenhaskich gazet). Nic nie może zostać też zapomniane z erotycznej opresji: Lete zostaje zmieniona na rzekę rozdzielenia z ciałem, grobowiec, celebrację śmierci i nocy, rehabilitację mroku ciała. Gdy nic nie zostaje zapomniane (Proust jest niemożliwy), namiętność zmienia obiekt. (Biograf Gericaulta pisze o nim, że „przeniósł miłość kobiet na konie”). Trzeba napisać na nowo swoje ciało, nie tracąc nic z erotycznego zainteresowania, wytworzyć pewną antynaturę: mówiący erotycznie szkielet. Na jakim obrazie widzimy to mierzenie się człowieka z naturą? Chodzi rzecz jasna o Ślepców Breugela: sześciu mężczyzn na tle typowej holenderskiej przyrody, która nic nie wie o tym, co zamierzyli, choć to ona wymierzy im sprawiedliwość. Czyżby nic nie wiedzieli o własnym kalekim ciele, stali się tylko surowym znakiem egzorcyzmowania największego lęku, jaki może żywić malarz, lęku przed ślepotą? Oto praktykowanie widzenia, które trzyma w ryzach wielki lęk. Lęku tego Kierkegaard nigdy nie wyjawi, zatrze wszelki rzeczywisty ślad przyczyn swojej opresji, rekompensując lęk szturmami Johannesa i mizoginistycznymi wypadami. Ale korzeń, o który potyka się ślepiec, musi gdzieś tkwić, nawet jeśli upadający go zasłania. Jeśli, ironicznie rzecz ujmując, najprostszym paradygmatem seksuologii (i farmakologii) jest doprowadzić impotenta do rozkoszy, to pismo impo-
8. Umarły dla rozkoszy Kierkegaard jeszcze raz zdobywa ciało, męskość, inwencję i fantazmatyczny wigor, tworząc język seksualnego podboju, wizeru-
94 Dobry sklad Ostatni.indd
94
2004-08-20, 15:14
9. Szkielet jest czystym paradoksem: jest drugą całością. Naznaczony przekleństwem braku ciała, może się oprzeć przynajmniej o paradoks. Ciało ma on za sobą, jak noc pożądania. Przywołajmy w tym miejscu pewne arcywartościowe spostrzeżenie: to, co raz zauważone, nie może już powrócić do chaosu. Tak jak ciało po katastrofie seksualnej, które nie może już wrócić do chaosu namiętności. Nie ma już mowy o prostym odbudowaniu rozkoszy: trzeba ustrukturyzować impotencję w przebiegu uczucia, ustawić ją wobec charakteru pożądania, typu temperamentu, pozycji społecznej kobiety: substancja, której istotą jest myślenie, nie może się cofnąć poza ustalanie aksjomatów. „Do czego raz się było zdolnym, nie będzie się już nigdy niezdatnym, chyba z prawdziwej niemocy. To nieszczęście zagraża tylko w takim przedsięwzięciu, w którym dusza nasza nad miarę przepełniona jest pożądaniem i czcią...” (O miłości, Fiasko). Zauważyć trzeba, że z powodu owej czci i pożądania, Beyle swoją seksualną zdatność mógł określać tylko wirtualnie: raz zauważając w sobie namiętną cześć i nieopanowane pożądanie (niemal szaleńcze listy do Metyldy), nie mógł już wrócić do chaosu bezrefleksyjnej rozkoszy. Dla XVIIIwiecznych geometrów namiętności, kartezjanistów serca, nieustannie chodzi o pewną totalność wiedzy – bardziej o nią niż o uchwycenie źródłowości swej wiedzy. Widzimy to tak samo u Sade’a, jak i Beyela. Jeśli encyklopedyczny profil badań (spisać wszystkie perwersje, zbrodnie, drgnienia serca, poruszenia zazdrości) szuka źródeł swoich obrazomyśli, to równoczesna z tym szukaniem apologia samego zamierzenia („powiedzieć wszystko” Sade’a, „odsłonić się absolutnie” Rousseau, Retifa) dąży do totalności, do stworzenia dla Natury, moralności, religii (które są jakąś całością samą w sobie) drugiej całości. Szkielet jest także drugą całością. Raz odarty z całości, raz jeden rozdzielony z ciałem, nie może już być tylko częścią; jeden raz rozdzielony z erotyczną historią, nie może już być tylko jej cząstką. Ma swoje własne ciało i mowę: nadaje mu ją ten, kto nań spojrzy. Wystarczy, że kobieta, z którą został rozdzielony, raz jeden spojrzy nań w kościele, rzuci mu przelotne spojrzenie, a on zamknie to zdarzenie w wielką całość, rozpisze jego znaczenie na tysiącach stron i powie: w Kopenhadze roku 1840 żadnego rozdzielenia nigdy nie było. Zanegowana zostanie śmierć, porażka, fiasko; rozpocznie się wielkie roztrząsanie, czym jest pożądanie i rozkosz. Chodzi o to samo rozchylenie materii seksualności, o jakie upomina się pożądanie rozkoszy (pożądanie to odsłanianie, wychylanie się ku temu, co ma zostać odsłonięte, wcale nie widzenie i smakowanie). Chodzi o szpary dla przeniknięcia sensu, nowych aksjomatów, podziałów, rojowiska takiego, jakie zdobywa swoje suwerenne życie w przypisach Beyle’a, które pełne życia, potrafią nawet wymazać karygodność plagiatu. Pismo zdobywa tu swoją suwerenną przestrzeń. Wyniszczenie zmysłowości – opracowywane na przykład przez Jana od Krzyża – chce ukonstytuowania nowej architektury bycia: rozdzielenia niższej części duszy od wyższej, nie zaś oddzielenia niemożliwej rozkoszy od rozkoszy możliwej. Pismo Jana rozciąga się nad rozkoszą (tak jak popołudnie,
nek nosiciela pasji estetycznej. Czy staje się przez to przedmiotem chichotu, szyderstwa, pewnego rodzaju śledztwa, które w stosunku do jego ciała przeprowadzają komentatorzy? (tak przedstawiają Kierkegaarda kopenhascy satyrycy i wielu jego komentatorów, którzy chcieliby koniecznie wypełnić czymś ciszę jego ciała). Chichot to ojciec egoistycznego szczęścia, pierwsza jego próbka, szlif, lecz zamulony, nieprzejrzysty, odstręczający; to czarna kadź wyrzucona wprost z mątwy samozadowolenia, jak chichot towarzyszy Beyle’a, to mieszanina śmiechu satanicznego i ludzkiego. Słyszymy go u prostytutek, przed którymi zbiega w parku młody Kierkegaard, w głosie błaznów towarzyszących geometrze, wpatrzonych w kotłowaninę ciał Friedy i K. Mędrzec, powiada Baudelaire, nigdy się nie śmieje, chyba że ze zgrozą. Tymczasem seks jest równie komiczny, jak impotencja; i tu, i tam ciało potyka się o własne granice, ślepnie, błyska nienazwane szaleństwo zmysłowości. Do parodiowania seksualnego aktu dopasowuje się każdy rodzaj śmiechu, do impotencji trzeba chichotu, śmiechu z ukrycia lub wprost w twarz, tak jakby dla ciała, które jest zasłonięte bądź obnażone, potrzeba było śmiechu z wewnątrz szyderstwa bądź z jego powierzchni. Niestety, jak dotąd, nie została spisana historia chichotu; gdyby powstała, powinna składać się przynajmniej z dwu części: chichotu, jaki powodują spadające z twarzy maski, i chichotu towarzyszącego obronie oskarżonego. Obie te opresje wciela postać impotenta i jego przewrotne pismo, w którym być może chichot piszącego, złośliwość wymierzona w ciało, także własne, nie są wcale dosłyszalne. Jak gdyby żaden śmiech nie potrafił dostosować się do języka antyseksualnego, do ciszy ciała, do pisma szkieletu. Wielokrotnie potwierdzany fakt, że Kafka, pisząc i czytając głośno Proces, chichotał, wydaje się niemal niepojęty: przedmiot winy miałby wzbudzać śmiech? Dlaczego ten, kto umarł dla rozkoszy, nie miałby pisać na nowo swojego ciała, śmiejąc się, jak daleko doszedł. Oto odparcie foucaultiańskiej transgresji seksualności, odnalezionej w czeluści „śmierci Boga”: teraz to cisza ciała pisze śmierć rozkoszy i w tej zimnej czeluści odnajduje transgresję. Tak pisze Kierkegaard, przekraczając milczącym ciałem granice paradoksów, absurdu, rozpaczy, przekraczając granice pojmowania mdłych umysłów swojej epoki. On zapada się w ciszę i od tej chwili nie ma ciszy naprzeciw siebie, lecz w sobie. Cisza ciała (tak nieznośna dla dyskursu Foucaulta, dla którego ciało odsysa całą uwewnętrznioną w umarłym Bogu tajemnicę i doświadczenie) wyprowadza się z ciszy po śmierci rozkoszy: jest tak, jak gdyby noc mogła sama siebie zobaczyć na zewnątrz dnia. Milczące ciała chichoczą jak owe błazny towarzyszący geometrze nad powikłanym światem; złowrogi chichot innego rozmyje się w skupionym akcie pisania fiaska erotycznego. Język Kierkegaarda czy Beyle’a opanuje katastrofę, małe nieszczęście tąpnięcia ciała; jak gnieciona roślina, w swojej nieuchwytnej zmysłami agonii, odżyje, puszczając maleńki pęd, przejdzie na stronę pisma. Szkielet przypomina mistyka, który wyrzekł się rozkoszy: „miłość żyje, wiem dobrze, wieloma skonami, które muszę znosić” (Hadewijch). I nigdy nie milczy: więcej jest do zapisania na porażkach ciała niż do wyłuskania z największych rozkoszy.
95 Dobry sklad Ostatni.indd
95
2004-08-20, 15:14
języków i gestów, dystrybucji i podziału rozkazów i uległości, tajemnego przemieszczenia części ciała: swój tyłeczek nie jest tam, gdzie się go „posiada”, ale tam, skąd się go przywołuje. Ciało składa się z segmentów przywołań, nie zaś obiektywnych konstatacji o prawach własności: anatomia jest wrogiem seksualności, to antyżycie zamaskowane w uporządkowaniu jego organów. Ciało, które chce tego samego, najwyższej rozkoszy, musi poddać się językowi, który wypowie tę prośbę na różne sposoby: jesteśmy już niemal w apartamentach libertynów Sade’a, gdzie język komponuje niezniszczalne ciała, zalewając je wydzielinami rozkazów i wysłowień. Ale szkielet nie musi się troszczyć o opanowanie operacji seksualnych: jest mechanizmem umieszczonym poza składowiskiem seksualnych akcesoriów. Tworzy elastyczny, wibrujący, ofensywny język, trąbę powietrzną, szalejącą nad oceanem erotyki, trąbę, która, jak to powiedziano, jest żywym drzewem, w środku którego panuje cisza. Cisza wypełnia twarde kości szkieletu, nie usłyszymy od niego żadnego „proszę o swój tyłeczek”; i nie chodzi tu o prozaiczną autocenzurę, ale nieoszczędzającą transgresję, przekroczenie ciała i jego rozpad, uniesienie cząstek zdań i rozpryskiwanie ich na wysokości, gdzie nie sięga okrucieństwo ciała, które może zawieść.
gdy opisywał on swoje wizje, góruje nad porankiem, który je rodził), gdy pismo impotenta rozdziela rozkosze nieotrzymane, nieosiągnięte, oddalone od rozkoszy możliwych, wirtualnych. Ten podział jest trudniejszy, choć nie sięga transcendentnych ustanowień dla interwencji aniołów i szatana w walkę o duszę. Nie wiemy przecież, w którym momencie ci, którzy umierają dla rozkoszy (dzienniki intymne, autobiografie niewiele tu znaczą: mają za zadanie ściągać na siebie uwagę, gdy tymczasem chodzi o precyzyjne znakowanie seksualnych katastrof i przełomów), zamykają za sobą udział w seksualnym prądzie życia: co wiemy o śmierci światowca Prousta jesienią 1913 roku, czy życie Baudelaire’a jest przepojone tylko odrazą do kobiecości? Rozkosz nie wypowiada wojen; zadowala się liturgicznymi autopowtórzeniami, zawijaniem ciała w anatomiczny kokon przez sterylnie czyste słowo, jak robi to w swoich notatkach wzór antyszkieletu, budapesztański nerw freudyzmu, ruchliwa monada G. Csath, wypowiadający co noc do kochanki swój monotonny paradygmat: „poproszę o swój tyłeczek!”. Oto przywoływanie, które wysławia oddalone miejsce pieszczoty, a zarazem wysławianie prośby, które jest wybijaniem na powierzchnię rozkazu. Niepokojące światy erotyzmu, rozkoszy i tortury. Światy
Anna Wójcik
Oscar Wilde, czułe oblicze dandyzmu Chcę jeść owoce ze wszystkich drzew w ogrodzie życia
ant yideałem dandyzmu, nie odpowiada szczęśliwie sylwetka ani Baudelaire’a, ani Wilde’a. Obu cechowała bowiem wrażliwość estet yczna, zintelektualizowane uczucie, namiętność widzenia i odczuwania oraz heroiczne nienasycenie ducha, uniemożliwiające toczenie jałowego i bezpłodnego życia prawdziwego dandysa. Zetknięcie z grupą estetów było dla Wilde’a czynnikiem w yzwalającym tkwiącą w nim od zawsze istotę, nieznajdującą dotąd właściwego dla siebie w yrazu. Przejawiająca się już w latach wczesnoszkolnych niekonwencjonalność sposobu, w jaki postrzegał świat i w jaki nań reagował, mogła przejść teraz w świadomie obraną drogę rozwoju twórczej jednostki, kierowanej, jak sam Wilde przyznaje, niepohamowaną ambicją.
Oscar Wilde Wedle słów Baudelaire’a, prawdziw y dandys, t yp sportow y i wojowniczy, powinien być w ychowany w luksusie, posiadać znaczną fortunę i żyć w próżniactwie. Powinien zachować obojętność wobec świata i kierować się w działaniu całkowitą bezinteresownością. A lex E. A leksander, odwołując się do dandysa jako kolejnego wcielenia bohatera romant ycznego, określa go mianem próżniaka i łotra zdoby wającego wpły w y intr ygami i bezwzględnością. Opisowi temu, będącemu w moim odczuciu
96 Dobry sklad Ostatni.indd
96
2004-08-20, 15:14
tak głupie, że całkowicie niewiarygodne, czyniąc to w sposób niezw ykle sugesty wny. Był magikiem słowa, kochającym się w górnolotnych frazesach, co dawało mu nieograniczone pole kreacji rzeczywistości. Zawsze spontaniczny, miał w sobie coś frapująco śmiałego, graniczącego z ryzykowną odwagą. Cechowały go zarazem próżność, w yzywająca duma, urocza bezczelność, ale i nieograniczona szczodrość, królewski gest. Pieniądze dzielił zawsze z przyjaciółmi, twierdząc, że mają do nich równe z nim prawo. W uszczęśliwianiu innych odnajdy wał tak wielką radość, że gotów był zrobić dla nich to, czego przez lenistwo nie uczyniłby nigdy dla siebie. W jego światopoglądzie nie udałoby się odnaleźć żadnej formułki o poświęceniu i obowiązku wobec innych, którego nie uznawał w żadnej postaci. Nie istniały dla niego przepisy i nakazy, a jedynie spontaniczne działanie ukierunkowane na piękno. Dramatopisarz Diona Boucicault dostrzegł, że pod dziwaczną powłoką Wilde’a kryje się człowiek szlachetny, poważny, godny miłości. Charakterystyczna dla dandysa złożoność postaci, pełnej sprzeczności, prowadziła do zgubnego w skutkach rozdarcia, zatracenia siebie w buncie na rzecz własnej kreacji. Piękno perły rodzi się w bólu i z bólu. Wbrew wszystkim swoim wspaniałościom, a właściwie obok nich, Wilde pozostawał dużym chłopcem. Konstancję, swą żonę, traktował niczym lalkę. Kiedy pochłonęły ją obowiązki macierzyńskie i nie mogli się dłużej bezkarnie bawić, odsunął się od niej. Przez swój spaczony estetyzm zaczął odczuwać odrazę do tego, co słabe, brzydkie, chore. Bóg wpada w pułapkę boskości, formy zniewalają twórcę. Prócz sięgającego po autonomię stroju i dzieł, które po borgesowsku do dziś same siebie tworzą, nadając światu pozór wielkiej księgi, potrzebny był dandysowi partner intelektualny, współw yznawca, uczeń i słuchacz. Najważniejszym związkiem Wilde’a, spełniającym tylko pozornie pow yższe w ymogi, był jego zgubny romans z lordem Alfredem Douglasem. Był to niechlujny, głupi, pozbawiony serca i talentu młody człowiek, ku któremu Wilde zwrócił się, uwiedziony antykiem. W Douglasie pociągał Wilde’a świeży powiew naiwnej młodości niczym zapach drewna statku po raz pierwszy w ypły wającego w morze. Czuć ową świeżość bez jednej rysy, dziecięcą naiwność w uformowanym na podobieństwo dorosłego ciele, to doświadczać największej tajemnicy. Pociąg do Alfreda jest tym samym, który stworzył Lolitę Nabokowa. Mógł Wilde widzieć w nieodpowiedzialności Douglasa cień własnego szaleństwa lub zaspokajać nienasyconą żądzę piękna. Idealnie zawiązany krawat z najlepszego jedwabiu nie zastąpi nigdy posągowego piękna młodego ciała. Piękna, które wbrew naszej woli odchodzi, każąc szukać pocieszenia gdzie indziej. Dandyzm mający zapewnić jasność widzenia przybiera postać związku „kat – ofiara”, w któr ym kat na próżno próbuje oder wać się od swej ofiar y, by w jej w ykrzy wionych r ysach twarzy odnaleźć
Drogę mającą zawieść go na sam szczy t chwały i boskości oraz, czego nie mógł i nie chciałby zapewne przewidzieć, mającą sprowadzić go w czeluść piekła, by tam opuszczony, pozbawiony samego siebie, skonał. Poszukując dziedziny, w której mógłby zachować w yłączność w sw ym buncie przeciwko gustom większości, przeciwko stereot ypowej sztuce i rzemiosłu epoki, uznał się za reformatora stroju, dając upust swemu upodobaniu do maskarady. Za dnia nosił się modnie. Zamawiał stroje w ekskluzy wnych sklepach, dobierając z wielką starannością fasony, faktur y, bar w y. Wieczorem przy wdziewał strój estet y: aksamitny surdut lamowany jedwabną taśmą, obcisłe satynowe spodnie do kolan, czarne jedwabne pończochy, luźną jedwabną koszulę z szerokim w ykładanym kołnierzem, pantof le spięte srebrnymi klamrami, na głowie beret, słonecznik lub lilia w butonierce. W latach póżniejszych, wraz z odkryciem Balzaca, porzucił swój wcześniejszy wizerunek, zastępując go strojem przypominającym czasy regencji, a więc przy wdziewając ciasne pantalony i w ysoki, szty wny kołnierz. Okry wał się płaszczami podbitymi futrem, a ręce zdobił pierścieniami. Wychodząc z domu, miał przy sobie laskę zdobioną turkusami, będącą dokładną kopią balzakowskiej. Skrupulatnie realizował powzięte postanowienie uczynienia z własnej osoby dzieła sztuki. Przeglądając się w oczach innych, chciał widzieć doskonałość, człowieka pięknego, bogatego, cenionego. Tworzył iluzję, mając nadzieję, że to, co da się wmówić innym ludziom, to w co oni uwierzą, z czasem staje się prawdą. Odwiedzał znane lokale, w ydawał fortunę na drogie papierosy i najlepszego szampana, a nad ranem we własnym mieszkaniu, kiedy był pewien, że nikt obcy go nie widzi, w ybierał z popielniczek niedopałki. Maskarada trwała. Czarująca indy widualność, niepohamowana żądza zabaw, radość, jaką sprawiał mu sam proces życia bez większego w ysiłku, pozwalały zadbać o to, by o nim nie zapomniano. Szukając wiecznego piękna, demonstrując niepowszedniość stroju i sposobu bycia, w yrasta ponad pospolitość. Jako istota aspołeczna, zbuntowana, z konieczności odnosi się do społeczeństwa jako publiczności, bez której nie może istnieć. Jego sens to bezustannie toczona gra, ciągłe nakładanie masek, odgry wanie ról mające na celu dzielenie się potrzebą upodobania w tym, co piękne, czyli w nim samym. Zamknięty krąg próżniaczej arystokracji, towarzystwa, którym pogardzał, twierdząc, że należeć do niego to nudziarstwo, i który był mu niezbędny, bo nie należeć do niego to tragedia, był jedynym mogącym zaspokoić jego pragnienie sław y. Ona oznaczała pieniądze, a te z kolei wolność. Zdawał się Wilde nie dostrzegać, że tym, za co dostaje zapłatę, jest odgry wanie roli błazna. Jego postać mająca w ygląd raczej atlety (sześć stóp wzrostu) niż estety, była gwiazdą eleganckiego świata. Niedościgły jako uwodziciel, szermierz i gawędziarz. Rozmawiając z innymi ludźmi, często mówił rzeczy nieprawdziwe, paradoksalne,
97 Dobry sklad Ostatni.indd
97
2004-08-20, 15:14
Przekleństwo dandysa polega na t ym, że chcąc uciec od świata, w ynieść się ponad, zachowując całkowitą obojętność, w rzeczywistości staje on do samotnego pojedynku z kolosem, którego nie jest zdolny pokonać. Nazy wający go poplecznikiem diabła nieświadomie dot ykają istot y paradoksu, któr ym wbrew sobie dandys się staje. Zło zeszło z piedestału, by stać się częścią ludzkiej osobowości. Podchodząc do życia w sposób niezgodny z żadnymi zasadami, w ystępuje przeciw społecznie uznanym kanonom prawd i zachowań, a także ograniczonej moralności ogółu. Odrzuca religię dla jedynego boga, przed któr ym mógłby paść na kolana. Bogiem t ym jest piękno, a więc on sam. Od dwóch t ysięcy lat sy tuacja w t ym względzie nie uległa zmianie. Nie istnieje społeczeństwo mogące zaakceptować pozornie równą mu jednostkę, która pewnego dnia zaczyna podawać się za boga jedynego i rozpoczyna rewolucję mającą na celu urządzenie wszystkiego według własnego upodobania, niekończący się ceremoniał stwarzania i uświęcania siebie. Z utożsamienia boga z pięknem, a tegoż z samym sobą, w ypły wały skłonności narcyst yczne i szczególne podejście do własnego ciała oraz wnętrza, które staje się now ym, niezbadanym, godnym odkr y wania wszechświatem. Prakt yka dandysa zaciera granicę pomiędzy jego męskością a kobiecym upodobaniem do strojenia się. Kobiecość jest tu w ynikiem konieczności podobania się, najdrobniejszy gest przeznaczony dla publiczności ma zachw ycać i gorszyć zarazem. Kobiecość kojarzona ze słabością jest w jego przypadku kolejnym, świadomie pozostawionym ślepym tropem. Walczył ze społeczeństwem poprzez swoje upodobania seksualne, poprzez rozrzutność aż po długi, poprzez lekceważenie wszystkich społecznie istotnych obowiązków, zasad i wartości. Popełnia t ym samym dobrowolnie społeczne samobójstwo, zabija siebie jako człowieka i art ystę. Lecz zanim to nastąpi, stacza ostatni bój. Tragiczny, zawiedziony w obliczu klęski, nie chce poddać się, ulec. Przyjmuje postawę dumnego protestu wobec świata, stając się cały duchem kontestacji, buntu i niepokonanej woli nawet w przedprożu piekieł. Pochłoną go one, lecz pozostanie niezw yciężony, bo jak byronowski Manfred nie uznaje władzy, która go skazała. Sięga po władzę szatana, skazując na wieczne potępienie t ych, którzy go gnębią. Raz jeszcze udaje mu się ukr yć za t ym, do czego dążył i co w sobie kult y wował. Tym, co pozwala mu przetr wać, jest sztuka. Rzucony na kolana, podnosi się dzięki sztuce, okaleczonej i pozbawionej drogich kamieni, zamkniętej w zaledwie kilku spośród nieprzeliczonej mnogości kolorów. Ballada o więzieniu w Reading jest mimo to najdoskonalszym spośród jego dokonań art yst ycznych. Jest zrodzoną z bólu, ogromną, drogocenną i piękną perłą. Jest zw ycięstwem intelektu nad siłą i sztuki nad życiem.
swoje odbicie. Wilde przeglądał się zarówno w wizerunku w ykreowanego siebie, jak i w magicznym lustrze ukazującym ciemną stronę nas samych. Odbiciem dostrzeganym w czarodziejskim zwierciadle był pozbawiony wrażliwości lord A lfred. Był to obraz zepsucia, do którego zdawał się Wilde niekiedy dążyć, a przed któr ym chroniły go subtelność charakteru, namiętność widzenia i odczuwania, ident yfikowalna ze zdolnością rozumienia mechanizmu świata. Namiętność, jaką zapłonął do lorda Douglasa, okazała się kluczem otwierającym mroczną stronę rzeczy wistości. Był jednocześnie autorem sztuki i aktorem odgr y wającym w niej główną rolę. Sztuka nosiła t y tuł: Król życia. Sceną, na której się rozgr y wała, był świat. Najdogodniejszą zaś scenerią – realia A nglii wchodzącej w okresie romant yczny m na czoło świata jako potęga przemysłowa i kolonialna albo, będącej ojczyzną dandysa, Francji. Dawały one sposobność dostrzeżenia kontrastu pomiędzy malowniczą i poet ycką przeszłością a t ym, co rodziło się właśnie z łona kapitalizmu – potworem fabr yk, kominów i brudnych mas robotniczych odzierających bez skrupułów świat z jego dot ychczasowego piękna. Cy wilizowane społeczeństwo z jego systemem konwencji i układów jest niezbędnym tłem, sceną, na której może zabłysnąć dandys, czarując i niszcząc, rzucając swoje w yzwanie i bratając się z diabłem. Sartre zrzuca winę za dandyzm Baudelaire’a na jego chorobliwą nieśmiałość. Ostentacy jny ubiór i w yzy wające zachowanie miały jakoby stanowić parawan ochraniający człowieka całkowicie niepewnego siebie. Hesketh Pearson, biograf Wilde’a, sugeruje natomiast, że art ysta cierpiał na swoist y niedorozwój emocjonalny. Był mieszkającym w dorosłym ciele chłopcem, dla którego nieszczęściem było, jeśli nie zdumiewał lub nie gorszył swoim zachowaniem. Wynikała stąd charakter yst yczna dla dziecięcej zabaw y bezczasowość, brak jakiejkolwiek myśli o możliwości poniesienia konsek wencji i niemal boska władza nad w ykreowany m światem. Oznaczało to całkowite oddanie się, oder wanie od realnego istnienia. Jedyną rzeczy wistością, w jakiej dandys funkcjonuje jest rzeczy wistość w yobrażni i imaginacji. Przychodzi jednak moment, gdy ktoś srogi i dorosły, ktoś całkowicie niew tajemniczony i nierozumiejący nas, otwiera drzwi od pokoju, szafy, stodoły czy naszego umysłu. Zostajemy przyłapani na czymś, co nagle staje się złe, małe, wst ydliwe i brzydkie. W krzy w ym, kaleczącym zwierciadle oczu tego bezosobowego człowieka mogącego z powodzeniem reprezentować ludzkość, zostaje odbite i zdetronizowane piękno absolutne naszego, w yimaginowanego świata. Wilde’owi nie udało się uniknąć tej chwili. Tego dnia procesu, w któr ym zrozumiał, że piękne stroje, zachw ycający sposób bycia i błyskotliw y intelekt nie uchronią go przed karą, tego dnia pękła mydlana bańka pieczołowicie w yplatanej iluzji.
98 Dobry sklad Ostatni.indd
98
2004-08-20, 15:14
Grzegorz Krajewski
Humbug czy ewangelia? O jednej z najdziwniejszych polskich książek z początku XX w. – Nietocie Tadeusza Micińskiego
że w kształtowaniu nowego modelu prozy poważną rolę odegrały dzieła Stanisława Przybyszewskiego. Ale odmienność stylu obu autorów jest uderzająca i nie skłania do daleko idących wniosków. Wydaje się raczej, że powieści i Micińskiego, i Przybyszewskiego mieszczą się w obrębie prozy ekspresjonistycznej, rozumianej jednak szerzej niż zwykło się to czynić w historiografii literatury polskiej. W tej materii zgody jednak nie ma. Ilość nazw, którymi opatrywano powieści Micińskiego, jest spora: antypowieść, powieść-worek, powieść-mit, powieść steatralizowana etc. Wyrażają one terminologiczną pomysłowość badaczy literatury, ale sugerują również ich niepewność w obliczu dzieła tak dziwnego. Ta dziwność stała się już udziałem pierwszych czytelników: „Żegnamy światło dziennej logiki: inne panują tu prawa, inne konstrukcje. Kraina to, w której sąsiadują ze sobą w nieładzie pagody, ołtarze boga-słońca, katedry gotyckie, maurytańskie bożnice, ikony bizantyńskie, wśród nich posągi Buddy i Baala, Sfinks i Ukrzyżowany, magowie i kapłani, kuglarze jarmarczni, wywoływacze nowości chwili ostatniej” (Wilhelm Feldmann). Opatrzona podtytułem Księga tajemna Tatr (lub z inną możliwą ortografią – Księga Tajemna Tatr) pierwsza powieść Micińskiego pierwotnie kreuje dość jasną sytuację komunikacyjną. Tajemniczy, symboliczny tytuł oraz wzmacniający aurę zagadki podtytuł – to dwie pierwsze konstytutywy sytuacji wtajemniczenia. Tajemna księga informuje i oświeca; jej autor – wskazany na stronie tytułowej – występuje w roli rewelatora prawd, jej czytelnik – w roli ucznia. Nie chodzi tu tylko o literaturę i fikcyjny świat, tym bardziej, że wyraz „kronika” sugeruje raczej tekst odwzorowujący rzeczywistość, tekst prawdziwy, oparty na autentycznych wydarzeniach i pozostający wobec nich w jednoznacznym stosunku. Prawdy zawarte w tajemnej księdze mają uniwersalny charakter i transcendentne źródło, ale przejawiają się poprzez konkretne wydarzenia. To pomieszanie partykularności i uniwersalności wpływa na ukształtowanie tekstu: niekonwencjonalne, przebiegające ponad podziałami gatunkowymi, ponad porządkiem ustanowionym przez człowieka. Nietota sugeruje sytuację komunikacyjną charakterystyczną dla dzieł religijnych. Wprawdzie nie
Przy okazji międzywojennej (nieukończonej) edycji dzieł autora Nietoty (1874-1918) jeden z krytyków wyraził się sceptycznie o konieczności wydawania „posthumnych gryzmoł Micińskiego” (K.W. Zawodziński). Ten osąd, wypowiedziany nieco żartobliwym tonem, w tajemniczy sposób zaważył na dalszym losie twórczości Micińskiego, która – po fiasku dwóch przedsięwzięć w dwudziestoleciu międzywojennym – długo pozostawała niewznawiana. Renesans zainteresowania Micińskim przyniosły późne lata 70. i 80., kiedy to wydano dwa tomy jego dzieł poetyckich i rozpoczęto edycję dramatów. Edycjom tym towarzyszyło zainteresowanie literaturoznawców, którzy zajmowali się zasadniczo całą twórczością urodzonego w Łodzi autora. Uderzający – jak się okazuje, do niedawna – był brak nowych wydań powieści Micińskiego, które – mimo iż wysoko cenione przez Witkacego – pozostały właściwie nieznane. W ostatnich latach niespodziewanie ukazały się natomiast dwa wznowienia pierwszej powieści Micińskiego Nietota, najpierw nakładem wydawnictwa Universitas, teraz staraniem wydawnictwa Tchu. W gruncie rzeczy obie inicjatywy cieszą, ale też pobudzają do ponownego zastanowienia się nad wartością dorobku prozatorskiego Tadeusza Micińskiego. Każdy nowy tekst Micińskiego jest świadectwem poszukiwań odpowiedniej formy artystycznej. Uderzają przede wszystkim nieustające przemiany języka artystycznego. Heteronomia rodzajowa wyrażająca się w łączeniu formy zliryzowanego monologu, epickiej relacji i teatralnej naoczności stanowi wybijającą się cechę tego języka. Istotniejsze niż synkretyzm rodzajowy wydaje się jednak łączenie różnych form fikcji literackiej: mitycznej, mimetycznej, groteskowej i parabolicznej. Jeszcze istotniejsze jest mieszanie poziomów narracyjnych i narracji z metanarracją. Nasuwa się pytanie, czy forma o powyższych cechach była oryginalnym dziełem Micińskiego. Odpowiedzi nie można udzielić wprost. Wydaje się,
99 Dobry sklad Ostatni.indd
99
2004-08-20, 15:14
może być traktowana jako dzieło o charakterze religijnym czy jako dzieło zawierające zasady wiary, jednak można w niej dopatrzeć się pastiszu księgi religijnej. Trafność tej tezy potwierdzają nie tylko zasadnicze cechy sytuacji komunikacyjnej, ale również rozległość prezentowanej wiedzy, obejmującej nawet najbardziej skrajne i niezwykłe doświadczenia człowieka. Wprowadzenie wiedzy z różnych dziedzin i w różnej formie sprawia, że Nietota poucza, wyjaśnia i przekonuje na wielu płaszczyznach porozumiewania się. Ewangeliczny charakter utworu usprawiedliwia i determinuje chaotyczny (w odniesieniu do norm literackich) sposób organizacji tekstu. Cel objawienia ujawnia motto: „Poświęcam Rozwojowi Świata”, które nie tylko wzmacnia uprzednio zarysowany układ komunikacyjny, ale podnosi jego rangę. Rozwój Świata – pojmowany zapewne synkretycznie jako spadek myśli oświeceniowej i filozofii Hegla – został w ten sposób uznany za najwyższą wartość. Obraz autora wyłaniający się z Nietoty to jakby potwierdzenie osądu Stanisława Brzozowskiego o Micińskim: „mógł być swobodnym człowiekiem, chce być zrozpaczonym magiem, kapłanem szukającym wiary”. Czy taka postawa była bezpodstawna i anachroniczna? Wydaje się, że kryzys światopoglądowy zaznaczający się wyraźnie na przełomie XIX i XX w. mógł właśnie z tego typu postawą artystyczną w pewien sposób współbrzmieć. Świadomość załamania się struktur aksjologicznych i poznawczych wyzwala próby ocalenia jedności świata poprzez odwołanie się do prawd ukrytych, niedostępnych potocznej (ani naukowej)
obserwacji. Wgląd w tę prawdę jest jednak możliwy – sugeruje Miciński. Trzeba jedynie powrócić do starożytnych źródeł wiedzy, zsyntetyzować je, by odzyskać dawną wiedzę. Biblijna przypowieść o Bezalielu jest archetekstem pierwszego powieściowego przedsięwzięcia Tadeusza Micińskiego. Zniecierpliwienie czytelnika może w tym momencie osiągnąć najwyższy pułap. I słusznie: Nietota irytuje. Potrafi także zdziwić. Otóż poszukiwaczom zaginionych prawd partneruje złośliwy kronikarz, obnażający bezlitośnie wszystkie urojenia wielkich marzycieli. Tutaj warto jednak przypomnieć, że niektórzy mogli się poczuć urażeni: „Mnie chodzi o to, aby p. Miciński nareszcie się wyleczył z manii załatwiania osobistych porachunków w utworach, które pretendują do miana ‘dzieła sztuki’ (ba! nawet sui generis ‘ewangelii’). Niech p. Miciński przestanie maskować się mistyką i magią, chcąc być paszkwilistą, chcąc załatwiać brzydkiej natury porachunki osobiste. Niech będzie szczery i otwarcie wyzna, że ci a ci ludzie są szubrawcami, zbrodniarzami. Tylko człowiek zły nadużywa świętości po to, by zohydzić bliźniego...” (Józef Albin Herbaczewski). Ustanowienie dodatkowej płaszczyzny narracyjnej ostatecznie jednak chyba ratuje powieść przed podejrzeniem o wielki literacki humbug. Czas byłoby odpowiedzieć na pytanie, czym i o czym jest Nietota. W obu przypadkach muszę, niestetyn ograniczyć się do wzruszenia ramionami. Jest naprawdę jedną z najdziwniejszych książek, które w swym życiu czytałem. Tego doświadczenia nie sposób jednak żałować.
100 Dobry sklad Ostatni.indd
100
2004-08-20, 15:14
K ATA R Z Y N A E WA Z D A N O W I C Z
Rh – śni mi się że mnie nie kochasz budzę się i myślę że mądre dziewczynki nie powinny wierzyć w sny ale pod skórą wciąż czuję twojej miłości coraz mniej mam we krwi patrzę na ciebie chyba masz zły sen oddychasz jak pisklę śni ci się że wiem
Tomb Raider trzeba zdusić tę iskrę myślała i zdusiła ją zębami jak pluskwę taka dzielna choć taka mała umie wszystko przemienić w pustkę
kurz i blask gdy już ją miał jej ciało kruche i pachnące mlekiem włosy wilgotne pełne snów i deszczu gdy już ją miał i spała cicho w jego domu i jadła mu z rąk jak oswojone zwierzę a blask z niej jak kurz opadał na podłogę i przed snem mówiła obudzę się w tobie zrozumiał że nie ma nic
101 Dobry sklad Ostatni.indd
101
2004-08-20, 15:14
rozkaz stare ule jak trumny niemowląt lub ptaków ktoś usypia w nich nocą w tym spalonym sadzie stare ciała jak domy bez okien i dachów ktoś pochyla się nad tobą gdy śpisz w mokrej trawie nigdy nie jesteś sama niech nie zmyli cię cisza ktoś wciąż chodzi po tobie ktoś ci oczy zamyka mówisz moja samotność mówisz mam tylko pustkę ktoś ci każe się budzić ktoś cię tuli nim uśniesz a z tą pętlą na szyi jest ci bardzo do twarzy ktoś ci powie jak umrzeć ty w ypełnisz rozkazy
złanocka ogród jest zarośnięty nikt nie czyści basenu pełno chwastów wilgoci martw y sługa śpi w cieniu zamek kruchy jak ciastko r ycerz pije i blednie naga śpiąca królewna łyka proszki nasenne serce jak marmolada masz zamknięte w słoiku bajka nie ma morału płaczesz w nocy po cichu nasze niebo jest w ziemi a to życie jak studnia im głębiej w nią wchodzisz zimna stajesz się brudna
Katarzyna E. Zdanowicz
102 Dobry sklad Ostatni.indd
102
2004-08-20, 15:14
A G ATA D R Z A ZG A
kosmologia przypadku wtedy jeszcze czekaliśmy aż coś rozgrzeje tef lon piaskowej patelni spopieli grzyby pozwoli nam potem lepić z tego i ze śliny a dzisiaj kręcimy się w centrum skweru zalewanego topniejącym skwarem i nadal nie wiemy co znaczy tautologia kiedy poruszysz się we mnie ja poruszę ciebie i to będzie telekineza kiełkowanie zasiedlających skórę ziaren któr ym przygotujemy wanny a one kiedyś przygotują nam trumny w międzyczasie nauczę się gotować pro forma na przykład maślaki albo kleik z bezliku i nie będziemy musieli pamiętać o ży wionych przez wenf lon r ybach (nawet piasek by nie spamiętał nie spłodził ten gr yzący oczy strzępek ziemi) a rankiem ich rozsypane imiona pozamykamy w narzędnikach w czarnych workach na przypadki – negaty wach prezerwaty w po to żeby zostali nawet jeśli wcześniej odeszli na przykład do nieba
cykle obchodzę się jeszcze podejrzliwie ale coraz wolniej i tak jakbym nigdy nie miała spotkać kolekcjonera kostniejących klamek jednego z pretensjonalnych by walców dusznych pensjonatów z któr ych imaginacja – ta giętka struna surogat kręgosłupa dziś skłębia się i staje przetrwalnikiem wilgoć się w ycofuje czasowo zawiesza na okach powietrznej sieci z któr ych każde jest trochę pępkiem świata opasłe cielsko miasta ostrożnie otwiera się samo jak dojrzały ropień pustynia gnije zalewana światłem a z nią wszystkie kości nowe przychodzi bardziej z kamienia niż z wody i to mnie przestaje dziwić przestaję wierzyć w bezinteresowność erozji cierpliwie w ybieram ciało z plastiku i składam na nowo jak najcenniejsze modele dziecięcych samolotów
103 Dobry sklad Ostatni.indd
103
2004-08-20, 15:14
prowincje czas wzrostu torfow ych pędów jest porą tęsknienia w której pławią się martw y podczas gdy zakonnice uczą się kompostowania pod światło oglądając kruche odnogi czas poławiaczy liczy się jednak inaczej nawet jeżeli wchodzi w grę prowokacja zwinna zabawa w błoto: kto pierwszy przylgnie wessie zostanie wessany i w chwilę potem już tylko krążek mów czy o tym myślałaś w ukr yciu kodując zwierzęta z przeznaczeniem na handel? jednorazowe jak gipsowe odlew y języków zakonnic rozkładane na rozbijanych naprędce ołtarzach mów ostrożnie nazy wając się po imieniu: furtianka dawniej dziewczynka teraz tylko źrenica tak jakby wciąż jeszcze żyli obserwatorzy jakby nie istniał margines
stany udzielone zamykasz się w środku tekstu a tu tendencje spadkowe kursy walut i masażu (jeden wibrator w głowie oraz reprezentacja rąk palca wskazującego złote jajo w samym środku tego bajzlu) ‘udomowiona i oblaty wacz zegarów’ wokół epicentrum (jeden wibrator w głowie nieziemski legat) dwadzieścia czter y dźwięki – skorupy z metalu winda pierwszy świetlany przycisk i parter głęboka arteria kamiennego ciała zrzucanego ze schodów monotonny stukot delir yczny puls (tylko jeden wibrator)
104 Dobry sklad Ostatni.indd
104
2004-08-20, 15:14
trofea klątwy magnetyty taka zabawa: z królem r ymowanki chłopcy stają w szranki taka umowa: zrównujemy szanse badania rezonansem czas akcji ściśle określony: fala musi wrócić – unieść łby psie kocie baranie cały folwark na użytek spraw y a rezolutni chłopcy o któr ych dziś nikt już nie powie że demoniczni raczej: z cieniem geniuszu w oczach muszą dać łbom należytą oprawę żeby nie dać ciała to takie proste – kocie łby via analogia: lustrzane patio z telewizorem milow ym kamieniem i mniej rezolutni chłopcy co malują bezechowe ptaki nieoperacyjnych sal rekwizyty
Agata Drzazga
105 Dobry sklad Ostatni.indd
105
2004-08-20, 15:14
Zdrapka IR ENEUS Z ZIÓ Ł KOWSK I
Zaczęło się niewinnie, od mojego profesora z filozofii Indii. Pokazał nam różnicę w zapisie sanskr y tem między wąską a szeroką bramą. No i miałem potem z tego zdawać egzamin. To miały być nasze pier wsze święta w takim gronie – ja, Ziutka, Francio, no i ona, a raczej ono, bo trudno byłoby orzec, kto czy co w takim stadium. Prawdę mówiąc, korciło mnie niepomiernie, aby się dowiedzieć, t ym bardziej, że lepiej wiedzieć niż nie wiedzieć, skoro już wiedzieć można itd. Tak czy inaczej zrobiłem to. Szukano mnie dwa dni i nikt nie wiedział, że ja to ja. Brano mnie do ręki, przekładano z miejsca w miejsce, a raz o mało mnie nie w yciśnięto. Musiałem szybko przemieścić się w inne miejsce, choć trudno nazwać to innym miejscem, a t ym bardziej przemieszczeniem się. Ot, po prostu mała zmiana perspekt y w y spojrzenia albo raczej widzenia czy też wiedzenia. No bo jak nazwać fakt, że raz jest się filiżanką do kaw y, a innym razem rozżarzonym pręcikiem wolframow ym w żarówce, raz cy tr yną, a innym razem spojrzeniem własnego psa. W pewnym momencie poczułem się zmęczony i chciałem wrócić do swojego poprzedniego stadium, ale nie wiedziałem jak. Co mnie podkusiło? To wszystko przez tę filozofię Indii: różnicujące Niezróżnicowanie, Atman-Brahman i te rzeczy. Z tą wąską i szeroką bramą jest jak z pisaniem. Gdy piszesz szeroką frazą, to nie przejdziesz przez wąską bramę. Po prostu nie zmieścisz się. Trzeba być lapidarnym w w yrazie, oszczędnym w słowie, ascet ycznym w zamyśle i skromnym w ambicjach. Zupełnie odwrotnie, jeśli chodzi o szeroką bramę. A ja chciałem przez obie naraz. No i mam za swoje. A jak do tego doszło? Po prostu, gdy Ziuta zasnęła, to byłem tak napalony, że wszedłem w nią i doszedłem aż do dna. A tam była ona czy też ono, sam nie wiem, kto czy co, a właśnie strasznie mnie korciło, żeby się dowiedzieć, i zrobiłem to. Zdrapałem tę cholerną zdrapkę i zjadłem ją, no i stało się. Teraz to nawet nie potrafię odróżnić siebie od nie-siebie, bo jak t ylko zaczynam odróżniać, to w tedy jestem już nie-ja i tak się zaczynam tego bać, że od razu przestaję odróżniać dalej. No i cofam się w siebie nie-siebie i obser wuję. Czasem wejdę pod którąś z nich, by się zdrzemnąć. Może kiedyś, kiedy zdrapiesz jakąś zdrapkę, a ja tam będę nagle przebudzony, w tedy spotkamy się spojrzeniem. Tak oko w oko, zdrapka w zdrapkę.
106 Dobry sklad Ostatni.indd
106
2004-08-20, 15:14
Kadzidło i mirra JERZY FRANCZAK (fragment)
Pewnego razu podczas wieczornej toalet y spostrzegłem, że spuchł mi siusiak. Był o wiele grubszy niż zazw yczaj – w yglądał jak tłust y, biały robal ze ślepym, czer wonym łebkiem. – O Jezu – powiedziałem do siebie cichutko, bo przestraszyłem się nie na żart y. – Jezu, jeżeli mnie uleczysz do jutra, to przysięgam, że będę się codziennie do Ciebie modlił. To było na wczasach w Zakopanem. Miałem w tedy kilka lat, może sześć, może siedem. Nazajutrz zbudziłem się jakoś wcześniej niż zw ykle – mamusia i tatuś jeszcze spali. Pobiegłem do ubikacji i spuściłem spodnie; mój siusiak w yglądał tak jak zw ykle – ani śladu wczorajszej opuchlizny. – Wczoraj spuchł, a dziś odpuchł – powiedziałem do siebie, bo przypomniała mi się moja pochopna przysięga. – Przecież nie będę się codziennie modlił. Niech inni klepią pacierze, jakby mieli spuchnięte siusiaki. – Zmyślasz takie historie, żeby mnie obrazić – mówi Ilona i odwraca się do ściany. Na ścianie wisi drewniany krzyż z drewnianym Chr ystusem. Chr ystus wbija we mnie drewniane spojrzenie – jak osikow y kołek w opętanego. Przyzw yczaiłem się już do Jego widoku. Przyznaję, gdy zobaczyłem Go po raz pier wszy – rozpiętego na krzyżu nad moim łóżkiem – w ybuchnąłem śmiechem. Bo zrobiło mi się nieswojo. Tym śmiechem zawst ydziłem Jego, a łóżku przy wróciłem jego ciepłą i pomiętą łóżkowatość. A le potem przyszła Ilona, położyła na łóżku kocyk, na kocyku jaśka i bach na kolana, ręce złożyła i mamrocze coś do siebie. Patrzę na nią dość tępo; jej r ysy zbiegają się wokół ust, a usta bezgłośnie przeżuwają różne w yrazy i przychodzi mi do głow y, że Ilona „wstąpiła na ścieżkę wiar y”. – Wstąpiłaś na ścieżkę wiar y? – py tam głupkowato. – Wstąpiłam – przy takuje mi Ilona, prostuje się, spogląda na mnie surowo i w ygładza fałdy spódnicy. Zauważam, że zmieniła fr yzurę – zrobiła sobie ondulację, na czoło spada jej grzy wka, a uszy przykr y te są regularnymi puklami – w sumie w ygląda to jak aureola w zalążku. – Pójdziesz dzisiaj ze mną do kościoła – mówi Ilona stanowczo. – Tylko się przebierz. – Ja? – oglądam się odruchowo za siebie… i co widzę? Na ścianie koło regału wisi Matka Boska z Dzieciątkiem, taki podświetlany portret. Na szafie święte obrazki. Koło budzika różaniec. Co tu się dzieje? Chr yste… Spoglądam na ścianę – krzyż jest jeszcze bardziej drewniany – Matka Boska jeszcze bardziej z Dzieciątkiem – Panie, miej litość nade mną… A le potem myślę sobie – czemu nie, może uda mi się już po wszystkim w yciągnąć Ilonę na piwo z wiśniówką i tym piwem odczynię ją, rozpuszczę w wiśniówce, rozcieńczę tę jej skupioną nabożność… Więc mówię: – Pewnie, że pójdę, kochanie – i zbliżam się do niej, chcę ją objąć, ale ona się odsuwa ode mnie. W jednej chwili robię się czysty i niewinny, i całuję moją damę w rękę. Idziemy. Ilona milczy. Patrzy na mnie z ukosa i mam wrażenie, że chciałaby poślinić palec i w yczyścić mi ucho. No nic – w ymachuję parasolką i idę obok niej. Pół kroku za nią. Z wszystkich stron ściągają wierni. Błoto mlaska pod ich podeszwami. Nad wejściem do kościoła transparent „Bóg Cię kocha” i przekreślony aparat – zakaz fotografowania. Ludzie milkną już w przedsionku, w ycierają buty i zdejmują czapki. Moczą palce w miseczce z wodą i żegnają się. Na ołtarzu są różne wizerunki, ale wszystkie jakby zanurzone w ciekłym metalu; z daleka widać tylko morze złota. Po bokach stoją anioły i wskazują na te strumienie złota, jakby zachwalały rekordow y w y top surówki. Siadamy w pustej ławce. Wciąż patrzę na te złocistości i nagle czuję, że chce mi się sikać. Czy jest tu ubikacja? Odwracam się, żeby zapytać o to Ilonę, ale ona już się modli, więc rezygnuję. Koło nas siadają jacyś ludzie; rozglądam się dokoła jak ktoś w yr wany nagle ze snu. Sala jest potężna i w ysoko sklepiona, strop podtrzymują ogromne filar y. Przez pstrokate witraże wpada światło i tonie w chłodnym półmroku wnętrza. Z przodu stoi ołtarz i tr ybuna dla księdza, czer wony dy wanik spły wa po trzech stopniach na posadzkę. W środku te ławki – skrzypiące i stanowczo za małe. Na klęczniku trzymam stopy, a górna listwa uciska mi kolana. Oglądam się dyskretnie za siebie; pewnie będę komuś zasłaniał. Za mną jakieś chłopaki w ymieniają się grami. Czuję się jak na zajęciach w yrównawczych – star y osioł. Wciskam się głębiej w ławkę i patrzę raz jeszcze na to wszystko – już zupełnie przebudzony – a im bardziej patrzę, tym bardziej nie wierzę w to, co widzę. Z gzymsów zwieszają się jakieś karnawałowe girlandy, spod nich zaś w ystają niebieskie f lagi, jak insygnia podziemnego państwa. Wzdłuż ścian ciągną się bliźniaczo podobne do siebie obrazy. Środkiem idzie lekkie pokasły wanie i tłumione szepty. Całą salę w ypełniają rzędy głów, głow y
107 Dobry sklad Ostatni.indd
107
2004-08-20, 15:14
w różnych odcieniach szarości, pochylone, wciśnięte w ramiona, zasłuchane w ten suchy poszept. Ksiądz zjawia się nareszcie i wszyscy milkną. Zaczyna się msza. Nie słucham uważnie, dobiegają mnie t ylko jakieś strzępy recy towanych fraz. Skupiam się na wewnętrznych poruszeniach, wsłuchuję się w siebie… − Boże, zapaliłbym sobie… − To jedyne, co przychodzi mi do głow y. − Papierosy mam w kieszeni. A le tu nie wolno. Tu nie wolno nawet robić zdjęć. Wszyscy się modlą. Ilona. Staruszka w brązow ym płaszczu. Chłopcy z kieszeniami pełnymi pły t. Dziewczynki z kokardami. Bezzębny facet w bluzie z Batmanem. Wyciągam zeszy t i notuję: „Na czym to się opiera? Na czym to stoi?”. Ilona spogląda na mnie z w yrzutem. Czy to grzech – robić notatki z mszy? – To grzech – szepcze bezgłośnie Ilona i daje ręką znak, żebym schował zeszy t. Robi przy t ym taki gest, jak dyr ygent, któr y chce uciszyć sekcję dętą. Jak na koncercie symfonicznym. Grzech – grzech – grzech: dzwonek dzwoni po trzykroć i trzeba przyklęknąć. Bracia i siostr y, dzisiaj w programie msza h-moll op. 74. Dyr ygent wznosi w górę ręce i fagot wprowadza wstępny posępny mot y w na tle kontrabasów. Coś pięknego. Wsłuchuję się w te dźwięki z zapart ym tchem i powoli wchodzę w siebie przez las pust ych zbroi. Oto pojawia się w altówkach i wiolonczelach bolesny i niespokojny temat pier wszy, że cierpienie uszlachetnia. A le ponur y nastrój znika – od cierpienia do nagrody droga krótka i bezbolesna – kolor y t orkiestr y jaśnieje przez wprowadzenie skrzypiec. Słyszę, jak burczy mi w brzuchu – jakbym nosił w sobie gniazdo węży. Wszyscy jesteśmy grzesznikami. A ndante przynosi kojące uspokojenie; unosi mnie śpiewna, pełna niew ysłowionego lir yzmu melodia głównego tematu. Początek repr yzy przychodzi jak w ybawienie. Gdy melodia cichnie w delikatnym pianissimo, robię się troszkę senny. Zamykam oczy i widzę Ilonę oraz kości i szyszaki w pyle równin. – Pss! – psyczy Ilona, drapiąc się po kroczu jak mała dziewczynka; ponad w ybijanym przez kotły r y tmem skrzypce rozwijają melancholijną melodię kulminującą w tragicznych akcentach. I powstaje obłok i zacienia nas, i wchodzimy w ten obłok. Wtedy Ilona powiada: – Jeżeli t y ze mną, no wiesz, to ja tego – i w prawdziw ym scherzo, pełnym ży wiołowego temperamentu klęka raz za razem i podnosi się z kolan w szybkich triolach ósemkow ych. Brawo! Chór podejmuje wątek i rozpada się na głosy. – Deus deus kosmadeus – niesie się tu i tam. Wtem nagle dyr ygent jak nie machnie w stronę bębnów, a one dum-dum-dum. A ja powstaję ze snu i powiadam: Biada wam, albowiem byłem umarły, a żyję wiecznie i mam klucze do nieba i ziemi! I pochylam się nad grobem mamy. I cmentarz zalany światłem, jak to się mówi. Wrony latają parami jak cudzysłow y. Ciocia Hela podaje mi reklamówkę z cmentarnymi przyborami; w środku butelka, szmatka, szczotka do szczotkowania i pasta do pastowania. Szczotkujemy i pastujemy pły tę nagrobną, która udaje granit. Prostując się, widzę morze nagrobków i rzadkie klomby, pomiędzy któr ymi przemykają ludzie – pomarszczone, ziemiste skrzat y. Widzę wszystko w yraźnie w przejrzyst ym cmentarnym powietrzu. Woń ziemi splata się w jedno z zapachem parafiny i tanich perfum. – No to leż sobie, bidulko – puentuje Ciocia i robi znak krzyża, i jeszcze zwraca się do mnie: – Ma dużo kwiatów, nie może narzykać. A men! Tymczasem msza tr wa w najlepsze. Druga część mojego opus magnum zbliża się do końca. Ludzie siedzą szt y wno i w nabożnym skupieniu chłoną dźwięki. Ktoś kasła cichutko. Ktoś w ychodzi bocznym w yjściem, nad któr ym jarzy się napis „exit”. Lampka mruga leciutko, jakby na znak, że nie należy brać tego wszystkiego na serio. Przy drzwiach stoi pani z popcornem, obok skarbonki na datki i obrazka z upadłym Chr ystusem. Dalej wiszą plakat y filmowe z aktorami w różnych pozach, faksymile rękopisów, obwieszczenia o ujemnym przyroście naturalnym i zachęt y do prokreacji, reklamy karnetów w promocyjnych cenach, relacje z papieskich pielgrzymek i list y nagrodzonych w konkursie wiedzy o kinie włoskim. – Odpuść nam nasze winy – zawodzi sopran – jako i my odpuszczamy naszym winowajcom! – Przyszła ulewa jak miasto kakao – odpowiada śpiewnie alt – jak w taksi manekinu! Brawo! Zapisuję to skrzętnie w zeszyciku i czym prędzej publikuję. Książka rozchodzi się szybko na podziemnych mszach i tajnych synodach. Prasa brukowa drukuje moje podobizny z kocim łbem zamiast głow y. Nat ychmiast też dzwoni w ydawca i proponuje, żebym zwracał się do niego per „synu”. Potem Napiórkowska: – Czy tałam – mówi – piękny wiersz… zwłaszcza to kakao… po prostu brak mi słów…– Dziękuję ci, córko – odpowiadam – cieszy mnie wielce… – Wszystkim się podobało – przer y wa mi ona – zresztą sam ich spy taj. Rzeczy wiście, wszyscy już są albo prawie że, i kiwają głowami w r y tm końcowego adagio, które oparte jest na rozwinięt ym i przekształconym mot y wie początkow ym. Coś pięknego. A ż szklanka w ysuwa mi się z ręki i upada przede mną z brzękiem. K rótkie tutti zanika w głuchych tonach puzonów i tuby. Rozlane piwo na stoliku tworzy coś na kształt korony. Tak, korona jest cała złota i jakby robiona na miarę, i leży przede mną płasko na stole. Przeto próbuję ją przymierzyć, aby królować na wieki wieków – czyż nie jestem panem stworzenia? Odpowiada mi t ylko śmiech. Wszyscy wkoło śmieją się, niepomni że cośtam-cośtam. Pararararam-A mm A mm – niesie się tu i tam. A ja powiadam: Biada wam. Orkiestra Tatam-Tam. A teraz poproszę jeszcze raz piwo z wiśniówką i jako tako zasiadam w obłoku niczym w ustej kołysce, albowiem jestem tu, ażeby ażeby.
108 Dobry sklad Ostatni.indd
108
2004-08-20, 15:14
W Szwajcarii ADAM WIEDEMANN
Przygody (3) Od samego rana padał deszcz, ale przestał, więc wstałem i poszedłem do internetowni w ysłać parę „pożegnalnych” mejli, bo w takim samolocie to przecież nie wiadomo co się może stać. Obsługiwał mój ulubiony chłopiec (co uznałem za dobr y znak) i jak zw ykle włączył sobie radio, więc w pewnym momencie nastąpiły wiadomości i podały, że właśnie wczoraj nad Szwajcarią zderzyły się dwa samolot y na skutek błędu kontrolera, kontroler lotów, tak to się chyba nazy wa, no więc te moje mejle zrobiły się już całkiem pożegnalne, z chłopcem też pożegnałem się bardzo w ylewnie i w yszedłem stamtąd prosto w deszcz, któr y się wrócił. Tak że wróciwszy do domu byłem już całkiem mokr y, przemoczony do nitki, musiałem się rozebrać i ubrać na nowo, choć poprzednio byłem już ładnie ubrany na podróż. Tymczasem przyszedł esemes od Mariusza, że zaspał na pociąg i teraz jedzie taksówką z Poznania. No nieźle, za oknem już całkiem burza z piorunami i ober wanie chmur y, poszedłem do lodówki, w yjąłem resztkę whisk y i wlałem sobie do szklanki. Uspokojony nieco alkoholem zabrałem się do pakowania i jakoś mi to poszło, potem w ysłuchałem jeszcze którejś sonat y Beethovena w w ykonaniu Szigetiego, też na w ypadek nagłej śmierci, i już poszedłem do Uli, która tam miała na nas czekać w Pro Helvetii. Ula trochę zdener wowana, bo od rana w ysiadł jej samochód, a jak jej powiedziałem o Mariuszu, to zdener wowała się już całkiem, na szczęście zaraz dostałem esemesa, że Mariusz już koło Wawelu przejeżdża, i po niedługiej chwili zjawił się wśród nas, co prawda mieli w ypadek, ale niegroźny, t ylko im lampa odpadła. Zamówiliśmy drugą taksówkę (właściwie mogliśmy jechać tą samą, ale Mariusz myślał, że pojedziemy samochodem Uli, więc tamtą odesłał z powrotem do Poznania), taksówkarz miał jedną rękę całkiem zabandażowaną, ale zawiózł nas szczęśliwie na lotnisko1, gdzie równie szczęśliwie spotkaliśmy Elę, również mającą z nami lecieć, i w ypiliśmy po piwku. Samolot był nieduży, ale w yglądał solidnie, po szwajcarsku, poza t ym takie nieduże podobno mają lepszą możliwość manewru na w ypadek lądowania gdzieś w polu. Lot przebiegł nadzw yczaj spokojnie, Mariusz spał, ja czy tałem Calvina, któr y mnie też w końcu uśpił, oczy wiście z powodu burzy spóźniliśmy się nieco i uciekł nam pociąg, właściwie jeden z trzech, któr ymi mieliśmy jechać do Leuku, gdzie miała nas wziąć do samochodu kobieta nazwiskiem Kapusta. Wsiedliśmy w inny pociąg i zadzwoniliśmy do Kapust y, że przyjedziemy godzinę później, no dobra, jazda nam się strasznie dłużyła, bo to prawie pięć godzin, przez całą Szwajcarię, w nocy, ach jak nam się dłużyło i byliśmy coraz bardziej głodni. W pewnym momencie zadzwoniła Kapusta żeby powiedzieć, że właśnie kończą kolację powitalną w Leuku i nie będą na nas czekać, t ylko podstawią taksówkę i my już sobie nią sami przyjedźmy. No to już wpadliśmy całkiem w rozpacz i t ylko jedno nam pozostało: ta wódka, co ją kupiłem w K rakowie na lotnisku. Od razu się zrobiło weselej w t ym pociągu, potem przesiedliśmy się w następny pociąg, potem w tę taksówkę i mrocznymi serpent ynami w górę, do Leukerbadu, na festiwal. W hotelowej restauracji czekała na nas Kapusta z Basią, która już wcześniej dojechała, i nawet Riki, główny organizator; zamówił nam coś dobrego do jedzenia, już nie pamiętam, co to było, bo zaraz to wszystko zjadłem. Riki dość szybko pożegnał się i poszedł, Kapusta za to dzielnie siedziała z nami i doiła piwko, dyskutując ze mną o Gombrowiczu (uważała Opętanych za jego najlepszą powieść, bo t ylko tę jedną przeczy tała, najpier w mnie to rozśmieszyło, ale w końcu uległem jej argumentacji – by wają rzeczy tak dobre, że lepszych sobie po prostu nie możemy w yobrazić, mogą być jakieś inne, ale na pewno nie lepsze) i o swoim nazwisku, które uważała za rdzennie węgierskie. Potem poszliśmy spać, rano obudziłem się na przyjemnym kacu i zadzwoniłem do Mariusza, żeby już zszedł na śniadanie, bo ja schodzę. Okazało się to jednak wcale nie takie proste, nie mogłem znaleźć przejścia między swoim pokojem i salą jadalną, trzeba było w yjść na zewnątrz i obejść hotel dookoła. Usiadłem, pani przyniosła mi herbatę, po chwili Mariusz dobił do mnie tą samą drogą. – Widziałeś te ściany? – py ta się. – Jakie ściany? – odpowiadam py taniem na py tanie, myśląc że może w jego pokoju są jakieś nadzw yczajne ściany, podczas gdy u mnie wisi t ylko obrazek przedstawiający okręt na wzburzonym morzu. – No ściany skalne, zaraz tu – spojrzał na drzwi w yjściowe na znak, że ściany piętrzą się tuż za drzwiami.
109 Dobry sklad Ostatni.indd
109
2004-08-20, 15:14
No cóż, nie zauważyłem, toteż zaraz po śniadaniu poszliśmy na spacer pooglądać trochę te ściany i samą miejscowość, w ymarzłem strasznie i kiedy na „placyku” (tak nazwaliśmy miejsce skupiające wszystkie najważniejsze insty tucje Leukerbadu, a mianowicie: biuro festiwalowe, kawiarnię z ogródkiem i „termy”, czyli basen z gorącą wodą, na któr y wszyscy otrzymaliśmy jednorazowe wejściówki) spotkaliśmy się z Nataszą i aktorem mającym czy tać nasze rzeczy, byłem już całkiem poważnie przeziębiony. A ktor powiedział, żebyśmy przeczy tali t ylko po dwa wiersze, a resztę on, bo mamy na cały w ystęp 45 minut, a publiczność chce słyszeć rzeczy zrozumiałe. Czy taliśmy w star ym basenie, zaraz po wejściu na scenę zauważyłem stojący w kącie star y pulpit, zaproponowałem, żebyśmy czy tali od pulpitu i tak się właśnie stało; był to nasz pier wszy wieczorek i nie udał się. Po wieczorku siedzieliśmy trochę na łące pijąc Franziskanera ze sklepu i Ula znalazła aż czter y czterolistne koniczyny, a potem poszedłem do hotelu odpocząć i oglądałem corridę, takie zabicie byka nie tr wa wcale długo i w ydaje się rzeczą niezby t trudną, bo te byki tak w yglądają, jakby chciały naprawdę już tylko zdechnąć i mieć spokój, a gdzieś tak od połow y widowiska po prostu rzygają kr wią i ledwo stoją, natomiast tym torreadorom robi się wtedy doskonale widoczny wzwód i chyba o to głównie chodzi. Po trzecim byku zasnąłem i oczy wiście zaspałem na de Bottona, byliśmy umówieni na de Bottonie, żeby później pójść razem na kolację, na którą mieliśmy kupon. De Botton był w przeciwieństwie do nas gwiazdą festiwalu i miał całą godzinę czasu na swój speech , więc kiedy tam zaszedłem, to jeszcze to tr wało, ale szybko skończyło się, i dobrze, bo potem wszyscy mówili, że było nudne. Mariusz np. zasnął i chrapał, robiąc Nataszy wst yd, ale właściwie to chrapał dlatego, że kiedy ja te byki, to on w ygolił w pokoju całą butelkę whisk y, co ją sobie z Polski przy wiózł. Pijany Mariusz jest dosyć nieznośnym stworzeniem, przede wszystkim dlatego, że bez przer w y zmienia zdanie, co zresztą pier wszy raz miałem okazję obser wować na trzeźwo (bo zw ykle to sam wtedy też jestem pijany i się na niego niepotrzebnie zacietrzewiam). Poszliśmy na tę kolację do Winterhausu, obsługa w ydawała się miła, choć niezadowolona, że przyszliśmy tak późno i chcemy coś jeść. No więc szybko zamówiliśmy, Natasza makaron, Mariusz pierożki, a ja coś, co w ydawało mi się jakąś potrawą z sera z różnymi dodatkami. Te ich potraw y przyszły pier wsze i się okazały znakomite, moja wprawiła nas w osłupienie, była to bowiem drewniana deska pokr y ta pokrojonym w plasterki serem i udekorowana przekrojoną na pół truskawką. Tak więc nie byłem zby t zadowolony z tej kolacji, choć niby ser nadawał się do piwa i mogliśmy go razem zjeść, bo zły nie był, ale Natasza poczuła nagłą tęsknotę do pozostałych dziewczyn i mimo deszczu, któr y się w międzyczasie rozpadał, musieliśmy iść i koniec. Byłem tylko w koszulce, więc postanowiłem pobiec do hotelu po parasolkę i sweter, a oni niech za mną idą, tak miało być, ale stało się oczy wiście jakoś inaczej, poszli gdzieś indziej i szukaj wiatru w polu, w ysłałem Nataszy esemesa, na co dostałem odpowiedź „Jesteśmy w Gemmi za barierką”. Gemmi to była przełęcz, na której miał się odbyć o północy czyjś wieczorek, a także nazwa kolejki wożącej na tę przełęcz, więc pomyślałem, że może poszli wszyscy tam na stację, i dalej tam za nimi, pod górkę, po drodze odebrałem dziesięć esemesów od Tobiasza, któremu akurat się zebrało na esemesowanie, i dopiero na samym końcu od Nataszy „Czekamy na placyku”, wróciłem zatem na placyk, tam już ich oczy wiście nie było, trudno się dziwić, sam bym na takim deszczu nie stał i nie czekał, ale miałem już całkiem przemoczone but y i byłem porządnie podkur wiony, toteż nie siląc się na niezbędną w tej sy tuacji empatię w ysłałem im esemesa „Pierdolę was” i wróciłem do hotelu spać, nie wiedziałem bowiem o istnieniu knajpy Gemmi, w której to właśnie urzędowała reszta dziewczyn. W pokoju za to spotkała mnie miła niespodzianka, na tej samej hiszpańskiej telewizji, co przedtem te byki, leciał mój ukochany film Zeszłego roku w Marienbadzie, co prawda po francusku i od środka, ale jednak przyjemność była wielka, zwłaszcza że tam nie chodzi przecież o to, co oni do siebie gadają, tylko o to, jak obraz zgr y wa się z muzyką i jakie to wszystko wspaniale upozowane, sztuczne, powtarzalne i puste, a jednak smakowite w sposób wcale nie deserow y. Rano zastałem przy stole skacowaną Nataszę, którą oczy wiście zarzuciłem pretensjami, choć tak naprawdę bardzo cieszyłem się, że wreszcie ją widzę. W przeciwieństwie do niej nie miałem kaca, czułem się za to okropnie przeziębiony i bolało mnie gardło. Jedząca po sąsiedzku Marlis doradziła mi pójście do term, mających podobno działanie lecznicze. Mariusz w ogóle nie zszedł na śniadanie i pani restauratorka bardzo na niego narzekała, aż w końcu zaniosła mu coś tam do łóżka. Ja zresztą po śniadaniu też poszedłem z powrotem spać, no i tak spałem przy włączonym telewizorze, co jakiś czas widząc fragment czegoś, a to polskiego filmu dla dzieci (po włosku) z udziałem Karola Wojt yły i Cezarego Pazur y, a to programu o myciu kotów. Kot y perskie w rzeczy wistości są bardzo chude i t ylko mają przesadnie wielkie głow y. Po myciu suszy się je suszarką i naciera talkiem. Wstałem dopiero na nasz drugi wieczorek, wszystko miało się odbyć dokładnie w ten sam sposób, t ym razem jednak przyszło więcej osób, a w pier wszym rzędzie siedział chłopiec, któr y jako jedyny z całej sali reagował w miarę normalnie, tzn. śmiał się w momentach śmiesznych i w trakcie czy tania trzymał kontakt wzrokow y, toteż wcale się nie zdziwiłem, kiedy po akcji przyszedł do nas ze spłoszonymi gratulacjami. Idąc za radą Marlis w ybierałem się do term, a potem mieliśmy zjeść kolację pożegnalną w knajpie Eau La La, więc powiedziałem mu, żeby wieczorem przyszedł do kawiarni koło hotelu, to sobie pogadamy. W termach przy wejściu kazano mi wjechać na górę, więc wjechałem. Były tam jakieś przebieralnie, przebrałem się w kąpielówki, rzeczy schowałem w szafce, przypiąłem sobie do nadgarstka kluczyk, i co dalej? Na szczęście zdarzyła się jakaś starsza pani, która mi w y tłumaczyła drogę do basenu, inaczej błąkałbym się i błąkał na bosaka. Basen był pod gołym niebem, z dna leciały bąbelki, woda
110 Dobry sklad Ostatni.indd
110
2004-08-20, 15:14
60 0 , na niebie chmur y i wszędzie dokoła owe ściany skalne, no nieźle, pół godzinki dało się w y trzymać. Wracam do przebieralni, a tam ta sama pani, jakby na mnie czekała, i jak, jak się kąpało?, wszystko fajnie, tylko gdzie tutaj są ręczniki?, zapy tałem, i tutaj pani nie potrafiła mi pomóc, bo ręcznik można było sobie kupić przy wejściu za 30 franków, tego nie przewidziałem i przez następne pół godziny musiałem jak niepyszny suszyć się pod suszarką jak kot. Na kolację zdążyłem w sam raz i była niezła, szkoda tylko, że dziewczyny z Pro Helvetii nie zostały zaproszone i musiały się nasycić jakąś pizzą za własne pieniądze. A potem do kawiarni i o, jest twój kolega, mówi Mariusz, o rzeczy wiście, kolega jest, rozgląda się, więc machamy i oto już siedzimy razem. Olivierek, świeżo upieczony maturzysta z Brigu, mama zafundowała mu wstęp na ten festiwal, ale poza nami nie widział tu nic ciekawego. My też, a więc jesteśmy w podobnej sytuacji. Gadamy o śmierci filozofii, że filozofowie w ogóle już przestali filozofować, ostatni był Nietzsche, po nim już tylko komentatorzy, co do tego zgadzamy się wszyscy, mnie przypomina się ksiądz Tischner, bo Olivierek gada po niemiecku z góralskim akcentem, więc mówię, że on też filozofował po góralsku, dziewczyny idą gdzieś pić dalej, my od Kapusty, która przysiadła się koło nas z kumpelstwem, czujemy w yraźną woń traw y, więc pytamy skąd, na co ona, że ktoś z obsługi starego basenu, idziemy tam (Mariusz tymczasem do domu spać), nikt nic nie wie, a za to spotykamy mamę Olivierka, która też tam coś robi, i co, jak się panu podoba mój Olivierek?, Bardzo udany w yrób, odpowiadam i szukamy dalej, okazuje się, że tę trawę mają dziewczyny sprzedające książki, ale w domu, czekamy aż skończą, pijąc piwo i opowiadając sobie o swoim życiu, Olivierek jest całkiem jak ja, szesnaście lat temu, chłopiec z prowincji, który przeczytał trzy razy więcej od swoich rówieśników i teraz nie wie, co z tym zrobić; po usłyszeniu tych naszych paru wierszyków chce się uczyć polskiego, bo w Szwajcarii nikt tak nie pisze, polecam mu Germana Ritza, tymczasem dziewczyny już gotowe, Chiara i Livia, idziemy w jakieś całkiem nieznane rejony Leukerbadu, pokoik w pensjonacie, trawa jak malowanie, one siedzą przy stole, my się walamy po łóżku, wszyscy pijemy wodę z kranu i gadamy po angielsku i tylko co jakiś czas wpadają w ten swój szwajcarski dialekt, i wtedy widzę je jak dwie rybki w akwarium, zajęte swoimi niedocieczonymi sprawami. Apogeum wieczoru następuje, gdy przychodzi do mnie esemes następującej treści: „chcę ci powiedzieć, jak bardzo cię cenię i jak bardzo cię podziwiam i że berlin jest pijany, uważaj na te drogi, na te metafory. twoje życie ma imię, które znam. i.” Zrazu nie wiem, co to takiego, ale w końcu domyślam się, że to od Frytki, który siedzi w Berlinie u narzeczonej i jest mi winny pieniądze. Tłumaczę wszystkim i jaka radość. Wychodzimy w końcu, bo dziewczyny muszą rano wstać do roboty, a ja na śniadanie, które będzie ostatnim darmow ym posiłkiem. Nie wiemy, gdzie jesteśmy; błądzimy, rozkoszując się naszą świeżo nabytą przyjaźnią, to spotkanie z tobą, mówi Olivierek, to chyba najważniejsze co mnie w życiu spotkało, a dla mnie, mówię, z tej całej Szwajcarii będzie to spotkanie z tobą, trafiamy w końcu na drogę do hotelu Olivierka, teraz cię odprowadzę, mówi, bo lubię chodzić. W końcu już też wiem, gdzie jestem, żegnamy się, zasypiam oglądając jakieś teledyski, wśród których pojawia się nagle Hope Sandoval, piękna jak marzenie. Przy śniadaniu kaca mam tylko ja, ale super euforycznego, spontanicznie powstaje idea pójścia w góry, pochodzenia sobie po tych górach, i idziemy od razu, nie bawiąc się w żadne przygotowania. Ścieżka wiedzie nas łagodnie do wodospadu, który jest tak w ysoki, że woda po drodze rozprasza się całkiem w pył, a potem stromo w górę i wspinamy się w wielkim skwarze, aż raptem trafiamy na bramkę „Teren pry watny, wstęp wzbroniony”, proponuję, żeby przez nią przejść, bo nie jest zamknięta na żaden kluczyk, ale Natasza rezygnuje z obaw y przed psami 2 . Wracamy na dół, siadamy nad strumieniem, pijemy wodę i piszemy kartki, nagle na moście pojawia się ktoś, w kim nie bez zdumienia rozpoznajemy Olivierka. Idzie ze wzrokiem błędnym, nie widzi nas, machamy, wołamy, przychodzi wreszcie. – Skąd wiedziałeś, że poszliśmy w góry – pytamy się. – Nie wiedziałem. Dalej idziemy już razem, trafiamy do jakiejś wioski z przyjemną knajpką, gdzie raczymy się piwkiem, opowiadając Olivierkowi różne niezrozumiałe dla niego historie i dowcipy góralskie. W końcu stwierdza, że musi już wracać, bo mama na niego czeka; my jeszcze trochę wędrujemy, aż wreszcie któraś z dróg sprowadza nas z powrotem do Leukerbadu, zachodzę do hotelu zrobić sobie jointa, bo dziewczyny na pożegnanie dały mi całkiem sporo tej traw y, a potem szukamy jakiejś restauracji, gdzie można by zjeść obiad. Restauracja nadarza się całkiem nieopodal, ale ja z tym jointem, nie w ypada tak wchodzić, a gasić też szkoda, więc idę zobaczyć na „placyk”, tam Olivierek z Chiarą siedzą na schodkach, już zaraz wracam do Brigu, mówi Olivierek, daję mu jointa i żegnamy się. A potem pizza? tortellini?, jest jakaś różnica? Przypisy: 1. Po drodze mijaliśmy Przegorzały i Uli przypomniała się anegdota o dwóch amerykańskich scenografach, którzy tam kiedyś przygotowywali dekoracje do którejś z oper Mozarta; jeden z nich wybrał się na wieczorny spacer po Lasku Wolskim, wraca i mówi do drugiego: Wiesz, w tym lesie żyją różne dzikie zwierzęta, dzisiaj np. widziałem słonia. 2. W drodze powrotnej przypomina jej się anegdota o psie Kasi Klejnockiej, na jakąś imprezę do Klejnockich przyszedł Piotr Siemion w białych spodniach, a do Siemiona przyszedł połasić się ich pies i buch mu łapami na te spodnie. Spierdalaj, warknął Siemion, na co słysząca to Kasia: Nie, Piotr, to ty spierdalaj.
111 Dobry sklad Ostatni.indd
111
2004-08-20, 15:14
Wiem ADAM PLUSZK A (fragment)
Wiem, jak masz na imię. I wiem, co usłyszałeś o niej. Znałeś ją, widywałeś dość często. Opowiem ci, jak ją spotkałeś po raz pierwszy, możesz przecież nie pamiętać, z pewnością nie jesteś w stanie przywołać wszystkiego i jak to rzeczywiście miało miejsce. Innymi słowy, obiektywizm, któremu niemal oddawałeś cześć, który był dla ciebie wartością socjologicznie niepodważalną, nie jest już taki oczywisty. Nie jesteś w stanie przecież powiedzieć, że to, co pamiętasz, jest niezaprzeczalne, że jest jedyne i ostateczne. Wiesz, co napisał swego czasu Smuts? Kiedyś ci to przypomnę, już niedługo. To było na placu zabaw w centrum miasta, gdzie poszedłeś ze swoim dzieckiem w sobotę, żeby zaznało powietrza i odrobiny ekscytacji na huśtawce i w zabawie z innymi dziećmi. Siedziała na ławce i czytała książkę. Myślałeś, że także przyprowadziła swoją pociechę, ale nie, lubiła dzieci, a ich gwar ją uspokajał. Siedziałeś ławkę dalej i obserwowałeś zabawy córeczki, która w piaskownicy stawiała babki z mokrego piasku. Była wiosna i babki lepiły się dobrze. Córka była zadowolona i nie chciała, żeby jej pomagać. To właśnie wtedy, gdy przepędziła cię z piaskownicy, mówiąc, że „siama”, powiedziałeś do niej, gdy uniosła głowę znad książki, ach te dzieci, tak szybko dorastają. Uśmiechnęła się do ciebie, złożyła książkę, palec trzymając między kartkami i położyła ją na kolanach w miejscu, gdzie kończyła się spódniczka w kratkę. Rozmawiałeś z nią o pięknie spokojnego i beztroskiego dzieciństwa i o tym, jak bardzo trzeba uważać, ucząc dziecka dorosłości, zakłamania i dwulicowości, i jak być odpornym na bezmyślność i skurwysyństwo innych. Patrząc na córeczkę, opowiedziałeś jej o swoim nieudanym małżeństwie. Nawet nie wiedziałeś kiedy, przedstawiłeś jej po kolei kilka swoich nieudanych związków i co z nich wyniknęło, a raczej nie wynikało. Bo wychodziło na to, że albo ty się nie nadawałeś, albo trafiałeś na kobiety nazbyt wymagające, niezdecydowane, chimeryczne i histeryczne, gdy nie poświęcałeś im tyle uwagi, ile sobie statystycznie życzyły. Ale kiedy już prawie zaczynałeś się rozwodzić nad odmiennością kobiet, nad tym, jakie potrafią być trudne i uciążliwe, ugryzłeś się w język. Wtedy dało się jedynie słyszeć stukot łopatki o wiaderko dobiegający z piaskownicy. Usłyszałeś też cichutkie kichnięcie. Podszedłeś do swojego dziecka, otrzepałeś jej mokre rajtuzy z ciężkiego piasku i powiedziałeś, że pora do domu. Żeby opanować płacz, obiecałeś jej czekoladowe lody, jakie sprzedawali w cukierni graniczącej z parkiem. Pożegnałeś się, lecz zabrakło ci odwagi, nie spytałeś, czy często tu bywa, czy będzie za tydzień. Bo dopiero za tydzień miałeś kolejne widzenie z córeczką. Powiem ci jeszcze, że nie było jej w kolejną sobotę, choć miałeś ogromną nadzieję, że jednak tam będzie. Przypomnę ci też inne spotkanie. Już znaliście się trochę bardziej, wiedziałeś, kim jest, co robi, jakie są jej zainteresowania i że jednak macie wspólnych znajomych. Wiedziałeś też, że śmieje się z twoich dowcipów. Siedzieliście na krzesełkach w ogródku jakiegoś pubu. Ktoś opowiadał zajmującą historię, a ona lekko dotknęła palcem wskazującym twojej ręki. Do teraz nie wiesz, czy zrobiła to specjalnie, czy jedynie dłoń się w ten sposób osunęła. I nie potrafisz zapomnieć, jak chłodny miała palec. A palce miała długie i smukłe, jakby stworzone do grania na fortepianie, do delikatnego gładzenia alabastrowych klawiszy, do wydobywania subtelnych dźwięków z masywnego instrumentu, który dzięki niej stawałby się lekki i zwiewny. Albo nie, jej palce idealnie nadawały się do czasem brutalnego, czasem ledwie dostrzegalnego szarpania strun skrzypiec, widziałeś w myślach te silne palce sprawnie biegające po gryfie, bezbłędnie wybierając nieoznaczone miejsca, zaś palce drugiej ręki, trzymającej smyczek, układałyby się w kruchą z pozoru muszelkę. Albo pełne gracji jej dłonie mknące przez niezliczoną ilość harfich strun. Nie mogłeś się zdecydować, jaki instrument oddałby najlepiej piękno jej dłoni, subtelnego zarysowania krótkich paznokci i tego niemożliwego do wytłumaczenia namaszczenia, z jakim cokolwiek trzymała w palcach. Bo wyglądało to, jakby każdy przedmiot pieściła, chcąc go poznać i jakby każdy przedmiot ją pieścił, stając się puchatym i mruczącym. Wtedy też zrobiła ten ruch. Podparła się łokciami na kolanach. Ubrana była w błękitną bluzkę z lekkim dekoltem. Gdy tak siedziała, nie mogłeś oderwać wzroku od przestrzeni między koszulką a jej ciałem, która nieoczekiwanie się pojawiła. Dostrzegłeś czarny stanik, tulący jej piersi. Widziałeś dwie delikatne żyłki odznaczające się na krągłościach, stworzonych, jak ci się wydawało, dla twoich dłoni i oczu. Ale, jak mówię, tak ci się tylko wydawało. Jeszcze podpytywałeś kolegę, czy tak jest rzeczywiście, czy jej piersi są faktycznie takie piękne, lecz coraz bardziej natarczywe pytania zaczął ignorować, patrząc nieufnie. Z niepokojem śledziłeś losy ich związku, bo od początku wydawał ci się chwiejny i dość dziwny. Łączyła ich wieloletnia przyjaźń i sporadyczny seks. Było to dla ciebie niepojęte, jak można kochać się z koleżanką z piaskownicy. Widzieć nago kobietę, której dorastanie obserwowało się z dnia na dzień. Pożądać kogoś, z kim przez cztery czy pięć lat siedziało się w jednej ławce w podstawówce. Pieścić tę, która zawsze traktowała cię jak brata i zawsze wybierała innych chłopaków, z którymi się umawiała do kina czy na spacer. Było to dla ciebie niezrozumiałe i ekscytujące do tego stopnia, że zastanawiałeś się, czy znasz, czy masz kontakt z koleżankami z klasy,
112 Dobry sklad Ostatni.indd
112
2004-08-20, 15:14
podwórka czy kolonii. Ale od przeprowadzki do innego miasta, jaką sobie zafundowałeś po skończeniu studiów, było to raczej niemożliwe, bo w rodzinne strony wracałeś na chwilę i głównie po to, by posiedzieć z rodziną. Tego od ciebie wymagali. A teraz, po tamtej przeprowadzce, wydaje ci się po prostu dziwne, jak można mieszkać obok siebie przez dwadzieścia parę lat. Zmianę otoczenia traktujesz jak coś przypisanego człowiekowi, stagnacja nie pozwala się rozwijać, więc taki krok, jak mieszkanie w tym samym miejscu, jest krokiem wstecz. Ludzie po to budują tyle mieszkań, by się przeprowadzać. Po to powstała kolej, samochody i samoloty, żeby zapuszczać korzenie gdzieś indziej. Po to wymyślono walizki i plecaki, żeby wkładać tam swój dobytek, żeby móc wsiąść z tym do pociągu i zająć dopiero co opuszczone mieszkanie. Z drugiej strony, jedni z twoich znajomych poznali się w dzieciństwie na osiedlu, wszędzie razem ze sobą chodzili, więc nikogo nie zdziwiło, że któregoś dnia wzięli ślub. Zamieszkali w tym samym bloku, w którym mieszkają ich rodzice, w tej samej klatce, i są tam do dziś, rodziców odwiedzając w kapciach. Twój sposób, twoje postrzeganie rodziny było odrobinę inne. Nie czułeś się związany ani z osobami, które nieodmiennie spotykałeś w rodzinnym domu, ani z miejscem. Matkę i ojca traktowałeś nie tyle jak zło konieczne, ile raczej biologiczne zaprzeczenie ciebie samego. Pamiętasz? Wielokrotnie rozmawiałeś ze znajomymi, że nie czujesz żadnego związku z rodziną, że przymus genów, który cię z nimi wiąże, bardziej ci ciąży niż jest ci obojętny. Nieraz mówiłeś, że rodziny się nie wybiera. Przypomnę ci, że większość twoich wyborów była chybiona, ale jeszcze nie w tej chwili. Czasem w zapomnieniu wrzeszczałeś matce w twarz, że ty się na ten świat nie prosiłeś. Wtedy wybuchały kłótnie. Jak tylko mogłeś starałeś się ich unikać, bo zawsze, zawsze podczas krzyczenia na siebie, słyszałeś to jedno zdanie, którego nienawidziłeś, bo napełniało cię poczuciem winy: a tyle się wycierpiałam, żeby móc cię tulić do piersi, synku. Kiedyś zupełnie przypadkiem, a może nie, przecież nie wiesz na pewno, dowiedziałeś się, że miałeś brata, że miałbyś go, lecz przez pomyłkę, lenistwo czegoś tak malutkiego, czego nie widać gołym okiem, zostałeś jedynakiem, na którego chuchano i dmuchano od momentu poczęcia. Zaraz po ślubie twoich rodziców okazało się, że spodziewają się dziecka. Euforia trwała trzy, może cztery tygodnie, bo nagle twoją matkę napadły bóle i krwawienia. Lekarz stwierdził ciążę pozamaciczną. Twój brat czy siostra, przecież nie wiesz, postanowił osiąść w jajowodzie i tam rosnąć. Stąd bóle, przez które matka mdlała. W stanie krytycznym położono ją na stole operacyjnym i wycięto to małe coś wraz z jajowodem i, dla ostrożności, jajnikiem. Musiało minąć wiele lat, zanim rodzice i lekarz, który prowadził potem twoją matkę, zdecydowali, że już czas na kolejną próbę. Wyobraziłeś sobie nabożną ciszę, w jakiej rodzice ostrożnie kochali się w najbardziej właściwym dniu miesiąca. Wyobraziłeś sobie też to skupienie każdego tygodnia, gdy matka wybierała się na wizytę. Trwało to półtora roku, aż w końcu matka wróciła szczęśliwa i przerażona z poradni. Historię swojego poczęcia słyszałeś setki razy. Będąc dzieckiem wciąż prosiłeś, żeby mama opowiedziała ci to jeszcze raz. Więc na pamięć znasz całą opowieść, ale to jedno słowo „jest”, wciąż napawało cię dreszczem. To potwierdzenie istnienia, twój krzyk narodzin zamknięty w słowie wyszeptanym w progu ojcu. Kiedy to opowiadali, zawsze patrzyli na siebie ciepło i z miłością. Przez całą ciążę matka delikatnie dotykała swojego brzucha, gładziła cię po główce, pupie, kolanach, po wszystkim, co tylko podstawiałeś do głaskania. Kiedy powoli rosłeś, już po narodzeniu, z czasem zaczynała cię denerwować ta nadmierna troska. Pewnego dnia uświadomiłeś sobie, że ty i rodzice to nie to samo, że jak czegoś nie powiesz, to jest to tylko twoje. I zacząłeś kłamać na potęgę. Bo wiedziałeś, że tylko ty znasz prawdę. Czasem te kłamstwa wychodziły na jaw, a wtedy kłamałeś jeszcze bardziej. Chciałeś sprawić, żeby kochali cię trochę mniej, bo brzemię jedynaka męczyło cię nieraz jak diabli. Chciałeś nie czuć tego wrażenia, że jesteś permanentnie obserwowany. Myślałeś, że gdybyś miał tego brata czy siostrę, byłoby inaczej. Dlatego kiedy zamykałeś się w swoim pokoju lub zaszywałeś się w dalekich kątach podwórka, powoływałeś do życia to starsze rodzeństwo. Dla ciebie był to mądrzejszy, niemal dorosły brat. Tak mocno w niego wierzyłeś, że w siódmej klasie przestałeś wierzyć w Boga. Od dwóch lat już nie był twoim towarzyszem zabaw, lecz czułeś jego troskliwą obecność. Przypomnę ci, w jaki sposób zwątpiłeś. Któregoś dnia ksiądz na lekcję religii przyprowadził panią katechetkę, tak ją przedstawił. Opowiadała o cudzie narodzin, naturalnych metodach zapobiegania ciąży, świętej instytucji małżeństwa, kiedy to akt seksualny, w wyniku którego następuje poczęcie, jest niemal wyznaniem wiary. Wszystko było w porządku, nie brałeś zbytnio do siebie tego, co mówiła, ale w pewnej chwili zapytała, czy są jakieś pytania. Nie wiesz, co cię podkusiło, ale zapytałeś. Wcześniej powiedziała, że aborcja to grzech stawiany na równi z bestialskim morderstwem, może nawet czymś gorszym, bo zabija się istotę, która nie potrafi się bronić. Skrupulatnie opisała też sposoby wysysania czy wydrapywania płodu. Zapytałeś, co zrobić w takim razie, kiedy występuje ciąża pozamaciczna, czy usunięcie zarodka, który nie ma szans na prawidłowy rozwój i zagraża życiu matki jest w jakiś sposób wyjęte spod boskiego prawa. Spytałeś, czy wtedy dopuszczalny jest zabieg. Pani zbladła. Powiedziała, że nie ma czegoś takiego jak ciąża pozamaciczna. Zacząłeś oponować, krzyczeć niemal, czy pani katechetka chce powiedzieć, że twoja matka przeżyła koszmar, który nie istnieje. Uratował ją dzwonek. Ksiądz, który od momentu jak zacząłeś zadawać pytanie, stanął obok katechetki, powiedział, żeby podziękować pani i wspólnie się pomodlić. Ty już się nie pomodliłeś. Kilka dni później żartowałeś jeszcze z kolegami, że metoda kalendarzykowa jest chyba raczej trefna, bo pani katechetka szczyciła się, że ją stosuje i ma zaplanowanych pięcioro dzieci. Śmiałeś się, że gdyby nie planowała z termometrem wetkniętym tu i ówdzie, pewnie miałaby dzieci tyle samo. Ale aż kipiałeś z wściekłości. Mama, nie pytając o szczegóły, pozwoliła ci nie uczęszczać więcej na religię. Dyrektor chciał wysłać cię do szkolnego psychologa, ale osobiste poświadczenie matki o akceptacji twojej decyzji kazało mu zamilknąć. Od tamtej pory nie odpowiadał na twoje „dzień dobry”. Wizja ciąży pozamacicznej wbiła ci się głęboko w pamięć. Pamiętasz, jak się bałeś, kiedy twoja dziewczyna przypadkiem zaszła w ciążę? Nie bałeś się konsekwencji nieuwagi, ale tego, że zapłodnione jajeczko nie dopełznie do macicy. Odetchnąłeś z ulgą, gdy lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku. Odbył się szybki i skromny ślub. To wszystko, co teraz mówię, opowiedziałeś jej wtedy na ławeczce w parku, gdzie przyszedłeś ze swoją córeczką. Snułeś swoją historię. Ciąża przebiegała prawidłowo, co potwierdzał lekarz, do którego wysyłałeś żonę o wiele częściej niż należało. Nastało lato, ósmy miesiąc ciąży. Żona była cała spuchnięta. Dłonie, stopy. Zaniepokojony wysłałeś ją do lekarza, ten stwierdził, że to nic szczególnego, że kobiety w zaawansowanej ciąży, w dodatku w lecie, zwykle puchną, więc nie
113 Dobry sklad Ostatni.indd
113
2004-08-20, 15:14
ma powodów do obaw. Powiedział też, że odpoczynek dobrze małżonce i przyszłej matce by zrobił. Postanowiliście zatem wyjechać nad morze, do siostry żony. Twoja matka odradzała podróż w takim stanie, ale potrzeba odetchnięcia była silniejsza. Wsiedliście w pociąg i miło spędziliście u siostry kilka dni. Opuchlizna nie zeszła, lecz nie martwiliście się zbytnio, bo gospodyni powiedziała, że też tak miała. Trzeciej nocy obudził cię krzyk żony. Siedziała na łóżku z rękami we krwi, cała była sina i mówiła, że zaraz zwymiotuje. Pojechaliście do szpitala, gdzie się okazało, że opuchlizna była wynikiem zakażenia łożyska i dziecko nie żyje. Ordynator powiedział, że nie rozumie, dlaczego lekarz prowadzący nie skojarzył opuchlizny z zakażeniem. Ordynator powiedział też, że nie może wywołać sztucznego porodu, że musi to zrobić lekarz prowadzący, takie są przepisy. Rano spakowaliście się i wsiedliście w pociąg powrotny. Trzymałeś żonę za rękę. Całą drogę płakała. Patrzyłeś na jej duży brzuch i wiedziałeś, że jest trumną, że twoje dziecko w łonie żywej kobiety nie żyje. Że wiezie w brzuchu martwe ciało. Twoja matka płakała całą noc. I wciąż ci powtarzała, że jesteś żonie teraz najbardziej potrzebny, że musisz ją wspierać, że jest jej o wiele ciężej niż tobie, że ona o tym wie, przeżyła przecież coś podobnego. Lecz po powrocie żony ze szpitala nie potrafiłeś na nią spojrzeć. Wydawała ci się naznaczona piętnem śmierci, skazą. Jej wnętrze było dla ciebie martwe. Mało tego, było nośnikiem śmierci. Ona sama przestała zwracać na cokolwiek uwagę. Nie słuchała, co się do niej mówi, patrzyła w nieistniejące punkty zawieszone w powietrzu. Była martwa. Odszedłeś. Matka modliła się za to dziecko, twoją żonę i ciebie. Żeby Pan Bóg pozwolił wam żyć dalej, żeby niemowlę w niebieskich ostępach zaznało spokoju i szczęścia. I tylko ona chodziła na cmentarz odwiedzać tę małą mogiłkę pośrodku innych drobnych nagrobków. Prosiła, żebyś też się modlił za spokój duszy maleństwa, lecz nie byłeś w stanie wykrzesać z siebie czegokolwiek. Robiłeś wszystko, by uznać rzecz za niebyłą. I nie przestałeś wcale wierzyć mniej niż dotychczas. Irytowały cię historie o zmarłych po porodzie niemowlakach, które Bóg zabrał do siebie, bo tak lepiej, że miał swój powód. Z lekceważeniem patrzyłeś w Zaduszki na wielki krzyż na cmentarzu obłożony zniczami. To matka ci powiedziała, że są to światełka za dzieci nienarodzone. Dla ciebie były to tanie egzaltacje. Całkiem niedawno natomiast jedna rzecz, którą przeczytałeś w gazecie, niemal doprowadziła cię do szału. Na spotkaniu w Toronto papież wzywał do cnoty. Do cnoty nie miałeś uprzedzeń, ale powołanie się na beatyfikowaną w latach 50. Marię Goretti uznałeś za skurwysyństwo. „Dziewczynka pochodząca z biednej rodziny chłopskiej oparła się zalotom dorosłego sąsiada, który rozgniewany zmasakrował ją szpikulcem”. Tak pisali, i dalej: „męczeństwo Marii Goretti ‘przypomina, że istota ludzka nie spełnia się wtedy, gdy poddaje się pokusom przyjemności, ale gdy żyje zgodnie z zasadami miłości i odpowiedzialności. W oczekiwaniu na spotkanie z wami chcę wam jeszcze raz powiedzieć: nie pozwalajcie, by kultura posiadania i przyjemności uśpiła wasze sumienia’ ”. Nawet gdyby to była dwudziesto- czy trzydziestolatka, która nie chce się pieprzyć ze starym sąsiadem, z kimkolwiek, nie uznałbyś ją za świętą ani za przykład do naśladowania. Ale to była dwunastolatka. Skąd dziecko ma wiedzieć, co to seks, związana z tym przyjemność, której ma odmawiać w imię czystości? Broniła się, bo chciano jej zrobić krzywdę. Czy brutalnie zgwałcone kobiety powinny być beatyfikowane? Wzbierała w tobie głucha wściekłość, gdy myślałeś, jak można tak obłudnie wykorzystywać czyjąś krzywdę. Wściekły pisałeś o tym w liście do przyjaciela, do którego nie pisałeś naprawdę długo, a on w tym czasie zdążył się rozwieść. Ułożyłeś w liście nawet wzór na świętość:
+ c2 + rnk + 7gg-4 Ś= m e(6pw + 10p)3 Świętość to moralność plus cnota do kwadratu, plus ręce na kołdrze, plus siedem grzechów głównych do minus czwartej potęgi, przez: ewangelia, otworzyć nawias, sześć prawd wiary plus dziesięć przykazań, a wszystko do sześcianu. W kolejnym przypływie złości powiedziałeś o wzorze matce, która zatykała dłońmi uszy, żeby nie słyszeć podobnych bluźnierstw. Następnego dnia poprosiła cię, żebyś spotkał się z księdzem z waszej parafii. Poszedłeś. Ksiądz nie miał czasu; zastąpił go kleryk, któremu proboszcz wszystko, co twoja matka zrelacjonowała wczesnym rankiem, zreferował. Usiadłeś wygodnie naprzeciw lekko zdenerwowanego młodego człowieka o ufnym spojrzeniu. Twarz miał regularną, jasne, duże oczy i grację w gestykulacji. Tak sobie z nim spokojnie rozmawiałeś, z początku o niczym szczególnym. Dowiedziałeś się, czego ksiądz nie lubi, za czym przepada, co robi w wolnych chwilach. Delikatnie skłoniłeś go, żeby się przyznał, czy jest coś, czego nienawidzi. Zapierał się, że nie, że nie ma prawa, że wszyscy jesteśmy grzesznikami i nikt nie może pierwszy rzucać kamieniem. Ale w końcu, kiedy mu przypomniałeś, że nie może kłamać, poza tym, wszyscy jesteśmy ludźmi, przyznał, że nie znosi, nienawidzi bigoterii i homofobii. Bigotów i homofobów. W końcu opowiedziałeś o swojej irytacji dotyczącej Marii Goretti, przedstawiłeś wzór na świętość i to, że ani papież, ani żaden ksiądz nie powinien nikomu mówić, w co trzeba wierzyć. Bo można nie wierzyć, jak ty. Ksiądz złożył ręce, oparł je na udach. Powiedział ci, że kiedy się wierzy, wierzy w Boga, ma się taką świetlistą osłonę, ochronę przed złem. Wiara chroni cię przed złem. Zapytałeś, czy wszyscy księża wierzą. Powiedział, że oczywiście, że to ich droga życiowa, powołanie, by szerzyć wiarę, leczyć niewiernych ze zwątpienia i wspomagać cierpiących w niepewności. Wtedy usłyszał od ciebie, że czytałeś o takich, którzy wierzą, mało tego, są księżmi, biskupami, kardynałami, co nie przeszkadza im jednak wykorzystywać seksualnie swoje owieczki, choćby młodych chłopców. Zamilkł. Zapytałeś po chwili, czym jest Bóg. Powiedział, że Bóg to miłość, nie wierzysz w miłość? Powiedziałeś, że wierzysz w uczucie, a czy nienawiść to szatan? Przecież przyznał, że nienawidzi pewnych ludzi. Spojrzał na zegarek, przypomniał sobie, że musi się przygotować do mszy i wyszedł. Patrzyłeś za nim ze smutkiem, jak szybkim krokiem wychodzi. Jak na stężałej od goryczy twarzy starał się zaczepić uśmiech miłosierdzia. Zostałeś sam w małej salce obwieszonej obrazami świętych i ogromnym krzyżem. Za oknem świeciło słońce, ostro oświetlając przykościelny cmentarz. Poszedłeś odwiedzić grób dziecka. Stał taki mały, z wykutym twoim nazwiskiem na granicie. Zastanawiałeś się, dlaczego nie czujesz tego, co matka, dlaczego nie masz tego wrażenia, że coś z ciebie nie żyje. Krew z krwi, kość z kości i tak dalej. Później przez chwilę zastanawiałeś się, dlaczego niczego nie czujesz. Ale szybko przestałeś.
114 Dobry sklad Ostatni.indd
114
2004-08-20, 15:14
in spe wrocławska grupa in spe powstała w listopadzie 2003 wystawy: 13 II 2004, stara drukarnia, wrocław 10 III 2004, galeria akademicka, łódź agnieszka ćwikła monika cichoń bartosz maz. adam lach
mam wrażenie, że grafika daje mi najwięcej możliwości wyrazu. zajmuję się zarówno tradycyjną grafiką warsztatową jak i nowymi formami, na które pozwala grafika komputerowa. agnieszka ćwikła
to oddech, własny, prywatny. przestrzeń swobodniejsza, lecz wciąż obarczona konceptem. to cykl, wymyślony acz nie do końca spreparowany intelektualnie. przeźroczysta płachta, nałożona na stan mego umysłu. teraz. teraz leżę głową w przód, lecz nisko przy ziemi. stan mało komfortowego zawieszenia. autoparadoks. bartosz maz.
moje fotografie są osobistym, subiektywnym sposobem widzenia świata. odchodzę od ambicji, kierując się wrażliwością, która powinna znaleźć swe odbicie zarówno w warstwie formalnej, jak i treściowej. zwracam się ku temu, co na pierwszy rzut oka nie wydaje się szczególnie atrakcyjnym wizualnie motywem obrazowym. fotografia jest dla mnie sposobem spotykania się z ludźmi i miejscami, poprzez fotografie staram się opowiedzieć o naturze tych spotkań. w obrazie fotograficznym zapisuje się moje zdziwienie, moje pytania, emocje i rozpoznania, a równoczśnie obraz jest narzędziem, za pomocą którego próbuję oswoić rzeczywistość.
rysunek postrzegam jako nieudaną próbę podjęcia dialogu, formę oddawania i uwalniania emocji. monika cichoń
adam lach
115 Dobry sklad Ostatni.indd
115
2004-08-31, 12:36
TO, CO NIEUCHWYTNE Kilka słów o reżyserze Jeanie Vigo i filmie Atalanta IWONA GRODŹ
W rankingach arcydzieł kina światowego film Atalanta – ostatnie dzieło Jeana Vigo – zajmuje czołowe miejsce. Dodatkowo jej twórca, poprzez związek z córką łódzkiego przedsiębiorcy – Elżbietą Łozińską, którą poznał w 1926 roku w czasie licznych pobytów w sanatoriach, powinien być nam szczególnie bliski. Mimo to większość współczesnych odbiorców po prostu go nie zna. Dlaczego? Nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Można się jedynie domyślać. „Nono” – jak nazy wali małego Jeana przyjaciele rodziców, był synem słynnego francuskiego anarchisty – Miguela Almereyda (prawdziwe nazwisko Eugene Bonaventure de Vigo) i dziennikarki/działaczki anarchistycznej – Emily Clero. Przyszedł na świat dokładnie 26 kwietnia 1905 roku, jak głosi legenda, na strychu wśród kotów. Tłumaczyłoby to obsesyjne pojawianie się tych zwierząt w jego filmach. W związku z zajęciem rodziców miał niespokojne i bujne dzieciństwo. Jedna z anegdot mówi nawet o tym, że mały „Nono” był przy morderstwie Jeana Jauresa (31 lipca 1914 roku) w kawiarni „Rogalik”. Konf likt z prawem, w który wszedł jego ojciec – zmarły w tajemniczych okolicznościach w więzieniu w 1917 roku, spowodował, że Jean, ostatecznie w ychow y wany przez dziadków, został w ysłany na pensję do Nîmes, a następnie do szkoły średniej w Millau i w Chartres pod pseudonimem – Jean Salles. Dopiero gdy zapisuje się na Sorbonę, powraca do swojego prawdziwego nazwiska. Śmierć ojca, z którym twórca Atalanty był bardzo związany, pogłębiła chorobę płuc, na którą cierpiał od dzieciństwa. Natomiast okres pobytu w smutnych i mało przyjaznych dla dziecka szkolnych internatach niewątpliwie zainspirował młodego reżysera do realizacji w 1933 roku filmu Pała ze sprawowania (Zero de conduite). Mimo że Jean w 1925 roku zdaje maturę z filozofii, już wtedy myśli o robieniu filmów. Prawdopodobnie tę pasję rozbudził w młodym chłopcu jego przybrany dziadek (drugi mąż babci) – Gabriel Aubes. Rok później, w czasie pobytu w sanatorium Font-Romeu, poznaje przyszłą żonę Lydu (Elżbieta
Łozińska), którą poślubia w 1929 roku. Ma z nią córeczkę – Luce. Mniej więcej w tym samym czasie w yjeżdża do Nicei, gdzie zatrudnia się początkowo jako asystent realizatora filmowego. Tam też spotyka swojego późniejszego operatora: Borisa Kaufmana – Rosjanina, brata reżysera Dzigi Wiertowa (prawdziwe nazwisko Denis Kaufman), którego film Człowiek z kamerą (1928) w zasadniczy sposób wpłynął na kształt pierwszego obrazu Vigo, pamf letu na system mieszczucha A propos de Nice (1930). Film ten „balansował” między liryzmem a naturalizmem. W nim po raz pierwszy reżyser ujawnił swoją niezw ykłą zdolność widzenia w detalach, codziennych rzeczach naturalnego, niew ymuszonego i niemal magiczno-hipnotycznego piękna. Znajomość z producentem i miłośnikiem kina, którym okazał się Jacques-Louis Nounez, zaowocowała kolejnym filmem: Pała ze sprawowania (1932/33). Producenci znacznie ograniczyli zakres możliwości reżysera przy jego realizacji, dając mu zaledwie siedem dni nagraniow ych w studio i pięć w plenerach. Niemniej i tym razem Vigo objawił swoją fenomenalną zdolność utrwalania na materialnym tworzy wie obrazów nasyconych niezw ykłą wręcz emocjonalnością. Na poły senne wizje nie spodobały się krytykom i cenzorom, którzy w ycofali film z kin zaraz po premierze. Na duży ekran powrócił on dopiero po II wojnie światowej. Dwa lata później Jean Vigo zrealizował swoje pierwsze pełnometrażowe dzieło – Atalantę (1934). Niestety, i tym razem producenci okazali się mało łaskawi. Bez wiedzy autora, który całkowicie podupadł na zdrowiu, pocięli film, zmienili muzykę i odwołujący się do mitologii tytuł, pragnąc uczynić z filmu komercyjny szlagier. Na szczęście zachowała się kopia, która pozwoliła po latach odtworzyć pierwotną, reżyserską wersję Atalanty. *** Wyjątkowość tego filmu Jeana Vigo polega na tym, że reżyser próbuje „banalność” codzienności oswoić na nowo, w pierwotnym, zapomnianym już sensie.
116 Dobry sklad Ostatni.indd
116
2004-08-20, 15:14
nocześnie z metafizycznością i nieuchwytnością ducha liryki, a także z jej „nadwyżką uporządkowania”, przejawia się na każdej płaszczyźnie filmu: w prostocie fabuły, naturalności relacji międzyludzkich, atmosferze, w warstwie skojarzeń, których ten obraz dostarcza widzowi, w nostalgicznej muzyce Maurice’a Jauberta. Są to jednocześnie atuty debiutu pełnometrażowego Vigo, które jednak w czasie jego premiery, tzn. w 1934 roku, nie zostały zauważone. Ówcześni dystrybutorzy, zainteresowani jedynie warstwą techniczną filmów i ich ewentualną mocą przyciągania mas do kin, nie dostrzegli tej „podskórnej” wartości Atalanty, a przez to skazali ją na zapomnienie.
kadr z Atalant y, fot. archiwum
Przywracając jej, tym samym, rodzaj „nostalgicznej świeżości”. Tej nadrzędnej tezie podporządkowane są wszystkie elementy filmu. Nie ma w nim miejsca na żadną ostentację, nadmiar ani nienaturalność. Filmoznawcy wielokrotnie podkreślali, że siła tego filmu tkwi w realizmie, który subtelnie zabarwiony jest pierwiastkiem poetyckości. To właśnie „poetyckość” przenika tkankę Atalanty, nadając temu obrazowi trudną do sprecyzowania lekkość sztuki wolnej od materialnego medium. Wkrada się ona do warstwy obrazowej i dźwiękowej filmu tak niepostrzeżenie, że widz odbiera dzieło Jeana Vigo czysto emocjonalnie, zmysłowo, a nie intelektualnie. Istota „poetyckości” Atalanty, skojarzona jed-
117 Dobry sklad Ostatni.indd
117
2004-08-31, 12:36
W tym miejscu trzeba jeszcze raz podkreślić, że wielkość tego filmu nie tkwi w scenariuszu, którego banalne odczytanie może tylko zubożyć wymowę całości, ale w głębszej warstwie znaczeniowej, ukrytej pod niewinną historią dwojga nowożeńców, przeżywających chwilowe rozstanie, spowodowane monotonią codziennego życia. Owa „nieuchwytna” atmosfera Atalanty niewątpliwie zainspirowana została przez impresjonizm czy surrealizm filmowy przełomu lat 20. i 30. Jednocześnie jest zapowiedzią realizmu poetyckiego „szkoły francuskiej”, m.in. filmów Marcela Carné, niezwykłego klimatu obecnego później w obrazach francuskiej Nowej Fali czy w dziełach Federico Felliniego. Obraz emocjonalny Reżysera Atalanty najbardziej interesuje zobrazowanie subtelnych relacji między nowożeńcami. Znacznie mniej uwagi poświęca opisowi otaczającej przestrzeni. Jest ona o tyle ważna, o ile w jakiś istotny sposób wpływa na stan emocjonalny bohaterów. Z tego też powodu akcja filmu nie oszałamia nas mnogością feerycznych zdarzeń. Można ją streścić w kilku lakonicznych zdaniach. Uświadomienie sobie tego faktu jest istotne dla analizy warstwy obrazu. Po pierwsze dlatego, że granice przestrzeni filmowej są znacznie ograniczone. Akcja, oprócz sekwencji początkowej – przejście nowożeńców przez wieś (miasteczko), a także sekwencji rozgrywających się w mieście – w całości toczy się w jednej, dość „ubogiej”, jak się początkowo wydaje, przestrzeni barki rzecznej. Po drugie, liczba bohaterów została znacznie ograniczona. Funkcję emocjonalno-dramaturgiczną spełnia tu również zbliżenie, szczególnie twarzy głównych postaci. Inną ważną właściwością obrazu, podkreślającą jego „emocjonalny status”, jest plastyczny ascetyzm, choć można znaleźć w filmie kilka ciekawych kompozycji kadru. Ascetyzm przestrzeni ma skupić uwagę odbiorcy na tym, co najważniejsze – na postaciach. W początkowym ujęciu Atalanty reżyser, chcąc wyrazić radość świeżo zaślubionych nowożeńców, odrywa ich od gości weselnych. Po chwili pokazuje na pustym zboczu, pozbawionym jakichkolwiek ubocznych elementów, tak aby żaden zbędny obraz nie odrywał widza od wewnętrznego napięcia sceny. W filmie Vigo ujęciem o interesującej organizacji plastycznej, podkreślającej stan psychiczny głównej bohaterki, która po ucieczce od męża powraca na przystań, jest ukazanie w planie ogólnym jej małej postaci, otoczonej przez wrogą przestrzeń portu: kompleksy przemysłowe, monstrualne dźwigi, duże konstrukcje metalowe. Bohaterka nie zastaje tam ani ukochanego, ani barki, czuje się opuszczona, osamotniona. Nic nie jest w stanie ukoić jej poczucia straty. Znaczące jest również ostatnie ujęcie filmu. Widzimy nurt rzeki, a następnie płynącą barkę. Kamera znajduje się na pewnej wysokości. Obiektyw skierowany jest w dół, widz ma wrażenie, że leci w powietrzu, całkowicie panuje nad obrazem. Przestrzeń zostaje na nowo oswojona. Obraz, z pogodzonymi małżonkami, zanika.
Ciekawym zabiegiem jest wykorzystanie techniki zdjęć nakładanych w kilku scenach. Wzbudzają one w odbiorcy skrajne emocje. Pierwsza z nich ma raczej zabarwienie komiczne. Przedstawia starego Julesa, pokazującego młodej parze, jak „powinny wyglądać prawdziwe zapasy”. Szybkość jego ruchów, w celu nadania humorystycznego zabarwienia, przyspieszona zostaje przez nakładanie, przenikanie kolejnych obrazów. Zupełnie inną funkcję pełnią zdjęcia nakładane w scenie, gdy Jean, mąż Juliette, z rozpaczy skacze do wody, w której widzi postać żony. Jest ona daleka od informacyjnej dosłowności, pokazuje białą postać w uroczystej, powiewnej szacie ślubnej i w ruchu zwolnionym, który „odrealnia tę sytuację i przenosi ją w inny wymiar”. Reżyser wykorzystał ten sposób filmowania w celu zobrazowania myśli bohatera. Zmaterializowania jego tęsknoty, osamotnienia. W podobnej funkcji technika ta została zastosowana w scenach, w których widzimy twarz śpiącej Juliette i Jeana. Wzmagająca się tęsknota bohaterów,zostaje zasygnalizowana wzrastającą szybkością cięć montażowych (przyspieszony rytm) między scenami rozgrywającymi się synchronicznie w dwu różnych miejscach. Skracanie ujęć, coraz większą nerwowość rytmu możemy zaobserwować w końcowej części filmu. Zabieg ten podkreśla niepokój oczekiwania na rozwiązanie, wzmagającą się po rozstaniu rozpacz bohaterów. Rytm wyraźnie przyspiesza także w momentach silnie uczuciowo zabarwionych, np. w scenie ukazującej zazdrość Jeana. Ponadto przyspieszanie tempa w ostatnich scenach skontrastowane jest z początkiem Atalanty. W pierwszej części, w celu podkreślenia stabilizacji, monotonii życia małżonków, a także zarysowania specyficznego, melancholijnego nastroju całości, ujęcia są długie, a przez to przeważa wolny rytm montażowy. Szczególnego znaczenia w Atalancie nabierają detale, np. koty Julesa, jego gramofon, wianek Juliette i wiele innych. Wszystkie cechuje ścisły związek z rzeczywistością filmową. Jako metaforyczną można uznać scenę, w której Juliette, tuż przed nocą poślubną, gubi wianek. Innym razem, po spotkaniu z ekscentrycznym Julesem, buntując się przeciw monotonii życia, wykonuje zabawny gest czochrania włosów. O wiele trudniejsze w interpretacji jest znaczenie kotów i gramofonu Julesa. Kot od wieków uważany jest za jedno z najbardziej tajemniczych i samotnych zwierząt. Dlatego może być symbolicznym wcieleniem samego Julesa, ekwiwalentem jego dziwactw i wyalienowania. Przecież stary podróżnik, oprócz wspomnień i najdziwniejszych pamiątek z różnych stron świata, nie ma niczego, a przede wszystkim nikogo. Koty „znaczą” jego wyizolowany świat. Panoszą się po całej barce, napadają na Jeana. Reżyser interesuje się nimi w pewnych szczególnych chwilach, wiążących się z sytuacją małżonków. Na początku filmu na przykład dowiadujemy się, że na barce urodziły się młode kotki. Wątek ten podjęty zostaje ponownie, w chwili zniknięcia jednego z nich. Scena ta może być zapowiedzią ucieczki głównej bohaterki z barki. Natomiast
118 Dobry sklad Ostatni.indd
118
2004-08-20, 15:14
moment „cudownego” naprawienia gramofonu łatwo zinterpretować jako wróżbę szczęśliwego zakończenia całej historii. Nieuchwytność subtelnego znaczenia obrazu podkreślona zostaje także przez plastyczne ukształtowanie poszczególnych scen. Dlatego akcja filmu rozgrywa się zazwyczaj w „tajemniczych” wnętrzach i plenerach, skąpanych w gęstych mgłach. Samotne ślady stóp Jeana, pozostawione nad brzegiem morza, dyskretnie wskazują na jego samotność, smutek wynikający z dotarcia do celu bez ukochanej osoby. Widok z lotu ptaka odpływającej barki – naturalność przemijania i końca. Dźwięk emocjonalny Warstwa dźwiękowa filmu to przede wszystkim muzyka Jauberta, wyważony dialog i cisza. Cisza jest rezultatem skąpych dialogów, zwłaszcza w pierwszej części filmu. Od czasu do czasu wypełniana jest jedynie naturalnymi dźwiękami świata zewnętrznego. Słyszymy bicie dzwonów w kościele, odgłosy portu, barki itp. W Atalancie wykorzystana jest również muzyka pochodząca z gramofonu, radia, harmonii Julesa. Z gramofonem związany jest tzw. komizm dźwiękowy, polegający na tym, że słyszymy dźwięki muzyki, które jak się okazuje, nie pochodzą z widocznego na ekranie źródła, ale innego, ukrytego (chłopiec gra na harmonii, a Jules, który go nie widzi, myśli, że
w cudowny sposób uruchomił maszynę). Wszystkie te elementy mają funkcję opisową. O wiele bardziej interesująca wydaje się ta część warstwy dźwiękowej, która wyraźnie wskazuje na stan emocjonalny bohaterów. Czyni to najlepiej muzyka transcendentna, np. wyrażająca tęsknotę, smutek i osamotnienie kompozycja Jauberta. Sugestywnie uzupełnia ona warstwę obrazu, głównie w drugiej części filmu – po rozstaniu małżonków. Cisza z kolei ewokuje rozpacz Jeana i wzmaga napięcie oczekiwania na rozwiązanie całej sytuacji. Urywany dialog małżonków podkreśla tworzący się między nimi dystans. Szczególne znaczenie w tym filmie ma piosenka. Otwiera ona scenę początkową, symbolizuje szczęście młodej pary. Następnie jest przez nich śpiewana na barce. W końcu powraca w salonie muzycznym, przywodząc na myśl Juliette wspomnienia szczęśliwych chwil spędzonych z mężem. Staje się swoistym lejtmotywem, metaforą trwającej miłości bohaterów. Warstwa dźwiękowa ma również zdolność „charakteryzowania” bohatera. Dzieje się tak szczególnie w przypadku Julesa i kupca ulicznego. Zbuntowana, zdziwaczała osobowość starego podróżnika określona zostaje skocznymi dźwiękami harmonii, pijackimi przyśpiewkami o „nikczemnej mocy Paryża” czy zabawną imitacją pieśni murzyńskich. Natomiast „atrakcyjność”, barwność postaci kupca ulicznego zasygnalizowana jest przepychem, ostentacyjnością „muzyki kawiarnianej”. ***
Nono i Lydu, fot. archiw um
Jean Vigo umarł na gruźlicę po strasznych męczarniach 5 października 1934 roku. Lydu, tylko dzięki znajomym, obecnym przy jego łożu, odwiedziona została od samobójczego skoku z okna sypialni zmarłego. W tych tragicznych okolicznościach, w wieku zaledwie 29 lat, odszedł największy romantyk i marzyciel kina francuskiego. Człowiek, który chciał dosięgnąć gwiazd, jak sam przyznał w jednym z listów. Bolesław Michałek, pisząc o twórcy Pały ze sprawowania, zauważył, że jego legenda, poniekąd także niezwykłość Atalanty, „wynikała z emocjonalnej potrzeby uszlachetnienia kina, awansowania go w chwili przygnębiającego upadku kinematografii francuskiej, w końcu nawet nadania mu atrybutów prawdziwej twórczości”. Tak więc powrót do początku, pierwotnej prawdy o rzeczywistości, prawdy o tworzeniu, miał w odczuciu reżysera uwrażliwić innych na piękno i poetyckość codzienności. Sprawić, że „szarość” zostanie zauważona i doceniona. Film spełnił swoje założenia: ukazał życie w jego wewnętrznej prostocie, czystości i pełni. Wtedy nie został zrozumiany. A dziś, czy odbiorca dostrzeże jego wartość? Czy będzie w stanie zobaczyć to, co z samej swej istoty pozostaje nieuchwytne?
L’ Atalante, reżyser: Jean Vigo, scenariusz: Jean Gunie,
zdjęcia: Boris Kaufman, muzyka: Maurice Jaubert, wykonawcy: Jean Dasté (Jean), Dita Parlo (Juliette), Michel Simon (Jules) i inni. Francja 1934.
119 Dobry sklad Ostatni.indd
119
2004-08-31, 12:36
KOBIECE BERLINALE Kino kobiet w przeglądzie konkursowym 2004 M A ŁGO R Z ATA R A DK IE W ICZ
W konkursie 54. berlińskiego festiwalu znalazły się trzy tytuły zrealizowane przez kobiety, co spowodowało, że jeden z krytyków użył w recenzji z tegorocznej edycji określenia „kobiece Berlinale”. Pokazom filmów ubiegających się o Złotego Niedźwiedzia towarzyszył pokaz hollywoodzkiej produkcji Nancy Meyers, imponującej gwiazdorską obsadą. Jednak żadna z tych propozycji nie wniosła niczego oryginalnego do poetyki „kina kobiet”, rozumianego jako twórczość artystek eksponujących kobiecą perspektywę widoczną w doborze tematów, postaci, jak również środków filmowych. Najciekawszy pod tym względem był film Annette K. Olesen, przedstawicielki duńskiej kinematografii, z powodzeniem realizującej program Dogmy von Triera. Poetyka W twoich rękach (In Your Hands) opiera się na typowych dla niezależnych przedsięwzięć zabiegach formalnych – kamerze z ręki, zdjęciach przypominających dokument – podkreślających aktualność i „życiowość” pokazywanych zagadnień. Poszczególne wątki rozwijają się wokół kilku bohaterów, których losy splatają się ze sobą w nieoczekiwany sposób. Kobieta-pastor otrzymuje posadę w żeńskim więzieniu, gdzie ma służyć duchowym wsparciem grupie wiernych, nawet jeśli przychodzą one na nabożeństwa tylko po to, by podczas komunii napić się wina. Największym wstrząsem jest dla spodziewającej się dziecka duchownej zetknięcie z więźniarką skazaną za zabójstwo niemowlęcia (matka, odurzona narkotykami, zapomniała je karmić), zwłaszcza gdy okazuje się, że płód ma wrodzoną wadę genetyczną mogącą być przyczyną niedorozwoju. Przytłoczona koniecznością podjęcia decyzji o aborcji, zamiast być wsparciem dla więźniarek, pastor doprowadza do tragedii – samobójstwa niegdysiejszej morderczyni. Film daleki od melodramatyzmu, ukazuje złożoność i niejednoznaczność życiowych problemów, dla których bardzo często nie da się znaleźć zadowalających rozwiązań. Reżyserka nie osądza żadnej ze swoich bohaterek, pokazując je tak, by widz wyraźnie odczuł ich dylematy i podjął wysiłek przemyślenia dotykających je problemów. Kwestia kobieca krążąca tu wokół macierzyństwa, aborcji, prawa do naprawienia popełnianych w życiu błędów zostaje wprowadzona bez nachalności typowej dla filmów feministycznych wyraźnie zaangażowanych ideologicznie. Olesen, dzięki zastosowaniu formuły
dogmy, udało się uniknąć pułapki melodramatycznej konwencji, a jednocześnie nie popaść w poetykę emancypacyjnego „interwencjonizmu”. Na zakończenie konkursu pokazano film 20 30 40, tajwańskiej reżyserki, a zarazem odtwórczyni jednej z głównych ról – Sylvii Chang. Fabuła zbudowana z przeplatających się opowieści o trzech bohaterkach w różnym wieku w kompleksowy sposób opowiada o kondycji współczesnych kobiet. Wchodząca w dorosłe życie dwudziestolatka przeżywa pierwsze rozczarowania wynikające ze zderzenia jej idealistycznych wyobrażeń o solowej karierze z realiami rynku muzycznego, surowo obchodzącego się z naiwnymi debiutantkami. Równie zagubiona w realiach nowoczesnego świata jest atrakcyjna, trzydziestoletnia stewardesa – żeński odpowiednik beztroskiego marynarza mającego kochanki w każdym porcie – która romansuje jednocześnie z kilkoma mężczyznami, używając do kontaktów z każdym z nich innego telefonu komórkowego. Im bardziej skomplikowana staje się sieć jej uczuciowych relacji, tym boleśniej bohaterka uzmysławia sobie własną samotność. Towarzyszące jej poczucie niespełnienia powoduje, że zaczyna szukać stabilizacji, znajdując ją w jak najbardziej konwencjonalnym związku z owdowiałym mężczyzną. W przeciwieństwie do niej, rozwiedzionej czterdziestolatce nie udaje się pozostać z kimś na dłużej. Kobieta desperacko próbuje dopasować się do kolejnych partnerów, aż wreszcie w momencie całkowitej rezygnacji, kiedy gotowa jest popełnić samobójstwo, dochodzi do wniosku, że doskwierający jej status „byłej żony” może być dla niej źródłem satysfakcji. Jej wygłoszona przed lustrem „deklaracja samozadowolenia” czerpanego z własnej niezależności i samodzielności przypomina formą manifesty feministyczne, jakie często pojawiały się w kinie lat 70. Poglądy reżyserki wyłożone w tak komunikatywny, choć mało oryginalny sposób, przekształcają się w afirmację dojrzałej kobiecości, nadając filmowi charakter optymistycznej opowiastki, pozbawiając go tym samym waloru analizy psychologicznej. Dwa oblicza produkcji hollywoodzkich Wątki kobiece, podjęte przez Chang, przewijały się właściwie we wszystkich konkursowych pro-
120 Dobry sklad Ostatni.indd
120
2004-08-20, 15:14
pozycjach, w konfiguracjach podporządkowanych nie tyle oryginalnemu stylowi reżyserek, co raczej wymogom kina głównego nurtu. Do pewnego stopnia autorkom udało się uciec od stereotypowych konwencji, dzięki czemu ich propozycje przynajmniej w niektórych aspektach wpisują się w tradycję nastawionego na oryginalność kina kobiet. Widać to zwłaszcza w tematyce oscylującej wokół kobiecych biografii. Zależność między narracją a sposobem przedstawienia i doborem wydarzeń zostaje w nich podporządkowana kobiecie, jej doświadczeniom, życiu wewnętrznemu i relacjom z otoczeniem. Jednak samo wyeksponowanie kobiecej postaci nie zawsze wiąże się z potraktowaniem ich inaczej, niż nakazują to hollywoodzkie wzorce, o czym świadczy twórczość pokazanej poza konkursem Nancy Meyers. Już sam tytuł jej wcześniejszego filmu O czym marzą kobiety? (2000) jednoznacznie sugerował przyjęcie kobiecej perspektywy prowokującej do udzielenia nieszablonowych odpowiedzi. Tymczasem reżyserka zaoferowała błyskotliwą komedię, w której same kobiety tylko pozornie mają najwięcej do powiedzenia na temat swoich pragnień, potrzebny jest bowiem ktoś, kto je zwerbalizuje, uporządkuje i, co więcej, pokaże, jak je zrealizować (wystarczy zakupić sprzęt sportowy, reklamowany w prowadzonej przez niego kampanii). Tym kimś okazuje się oczywiście mężczyzna – uświadamiający głównej bohaterce, że wszystko, czego potrzebuje, to nie sukces zawodowy i kariera, ale miłosne spełnienie u jego boku. W podobny sposób przedstawiła Meyers sytuację popularnej pisarki z zaprezentowanego w Berlinie filmu Lepiej późno niż później, w którym frustracje dojrzałej kobiety rozładowuje pożeracz damskich serc, porzucający dla interesującej matki jej równie atrakcyjną córkę. Odrobinę dystansu do stereotypowej opowieści miłosnej (finał oczywiście w Paryżu!) wprowadzają odtwórcy głównych ról: Diane Keaton, parodiująca swój wizerunek niezależnej intelektualistki z filmów Woody Allena, oraz Jack Nicholson, który niczym w Czarownicach z Eastwick roztacza demoniczny urok. Humor nie wystarcza jednak, by z banalnej historyjki uczynić coś więcej niż hollywoodzki romans. Choć na rewolucyjne przełamywanie konwencji nie zdecydowała się również Patty Jenkins – reżyserka Potwora (Monster), to udało jej się wykreować na ekranie ciekawy wizerunek zabójczyni, nie popadając przy tym w sentymentalizm ani konwencjonalność gatunkowych przerysowań. Wiarygodności dodaje filmowi rola Charlize Theron, która z hollywoodzkiej gwiazdki przekształciła się tu w świadomą aktorkę, całkowicie podporządkowaną odgrywanej roli. Dzięki jej kreacji relacja z drastycznych wydarzeń nie dominuje, lecz staje się elementem psychologicznego portretu postaci. Seryjna morderczyni – prostytutka pokazana zostaje przez pryzmat jej relacji z młodą dziewczyną, z którą usiłuje odnaleźć swoje miejsce w życiu. Spotkanie dwóch kobiet – w różnym wieku i o całkowicie odmiennym doświadczeniu – to konfrontacja nieprzystosowanych do świata, osamotnionych outsiderek szukających ucieczki od przytłaczającej rzeczywistości. Przypadkowo nawiązana relacja między nimi stopniowo się zacieśnia, nabierając charakteru emocjonalnego uzależnienia,
w którym bezgraniczne poświęcenie miesza się z interesownością, a naiwna wiara w lepszą przyszłość uniemożliwia krytyczny ogląd sytuacji. Film będący zapisem kolejnych zbrodni jest jednocześnie opowieścią o uczuciowym związku dwóch kobiet, usiłujących zaoferować sobie to, czego samodzielnie nie udaje im się uzyskać – poczucie bezpieczeństwa i spełnienia, jakie daje uczucie do drugiej osoby. Związek miłosny rozpoczyna się banalnym spotkaniem w barze i kończy na sali sądowej, gdzie spragniony uczuć „Potwór” przekonuje się, jak kruche i pozorne były podstawy namiętnej relacji. Wymiana spojrzeń między bohaterkami w zakończeniu filmu podkreśla ich odmienny stosunek do łączącego ich uczucia – traktowanego przez uciekinierkę z domu jako sposób na usamodzielnienie, podczas gdy dla morderczyni stało się ono celem i sensem życia. Pozakonkursowa alternatywa Mimo ciekawego zaprezentowania kontrowersyjnego tematu, film Jenkins trudno uznać za nowatorski czy wyjątkowo oryginalny. Tego rodzaju produkcje – fabularne i dokumentalne – umieszczono poza oficjalną częścią festiwalu. Znakomitym miejscem do ich prezentacji okazała się Panorama Nowego Kina oraz Forum, gdzie znalazły się ciekawe ujęcia kobiecej problematyki, takie jak Anatomia piekła ( Anatomie de l’enfer) nakręcona przez kontrowersyjną Catherine Breillat czy Jutro się przeprowadzamy (Demaine on déménage) znanej z równie nieszablonowych propozycji Chantal Akerman. W swoich powieściach i filmach Breillat konsekwentnie porusza problem kobiecej seksualności, która przestaje być źródłem opresji, stając się integralnym składnikiem osobowości jej bohaterek. Tytułową anatomię piekła można interpretować jako życie seksualne młodej bohaterki, penetrowane podczas kolejnych, zaaranżowanych spotkań z nieznajomym. Przypadkowo poznany mężczyzna zostaje „najęty” przez atrakcyjną kobietę, pragnącą, by ktoś całkowicie obcy odkrył dla niej te sfery jej tożsamości – dotyczące zwłaszcza seksualności – które dla niej samej pozostają niewidoczne. Podczas kolejnych, spędzanych razem nocy, dwoje niezwiązanych emocjonalnie ludzi uprawia seks, redukując go do czysto mechanicznych czynności. Z szeregu epizodów uporządkowanych zgodnie z chronologią spotkań wyłania się obraz, którego nie można zredukować do intymnych – wręcz ginekologicznych – eksploracji narządów płciowych. Pozbawione namiętności odkrywanie własnej fizyczności jest równoznaczne z odsłanianiem skrywanych obszarów osobowości, spychanych w podświadomość lęków, obaw i niezaspokojonych pragnień. W rozmowie z Breillat po projekcji padło oczywiście pytanie o to, czy Anatomia piekła nie jest po prostu filmem pornograficznym. Reżyserka poprosiła o definicję pornografii, twierdząc jednocześnie, że – z jej punktu widzenia – nie da się takiej sformułować, tak jak nie można powiedzieć, co jest sztuką a co nie, co mieści się w kategoriach estetycznych, a co poza nie wykracza. Zwróciła jednocześnie uwagę, że cel jej pracy był zupełnie inny niż w przypadku produkcji nastawionych na zaspokajanie pożądania oglądających.
121 Dobry sklad Ostatni.indd
121
2004-08-20, 15:14
Osadzenie w głównej męskiej roli gwiazdora porno wytłumaczyła chęcią posiadania na planie kogoś, kto będzie w stanie traktować seks instrumentalnie i całkowicie podda się jej wskazówkom. W rezultacie powstał odważny – jeśli taki termin jest jeszcze uzasadniony we współczesnym kinie – nieszablonowy obraz, zaskakujący nie tylko dosłownością przedstawień seksualności, ale i wnikliwością w analizowaniu natury ludzkiej. Nie mniej dociekliwa, choć nie tak kontrowersyjna w swoim odkrywaniu tajników kobiecej osobowości, jest Chantal Akerman, która w filmie Jutro się przeprowadzamy nakreśliła ironiczny obraz młodej pisarki, wciąż na nowo próbującej osiągnąć życiową stabilizację. Receptą na każdą porażkę jest kolejna przeprowadzka, jakby zmiana środowiska mogła pomóc w rozstrzygnięciu życiowych problemów. Reżyserka zaprzeczyła, że jest to opowieść autobiograficzna, choć przyznała, że główna postać ma wiele jej własnych cech. Widok zagraconego, dwupiętrowego apartamentu, do którego właśnie sprowadziła się matka z córką – autorką poczytnych erotyków, odpowiada chaotycznym poszukiwaniom pomysłów do następnej powieści. Nie mogąc się odnaleźć w nieuporządkowanym mieszkaniu, kobiety postanawiają je wynająć. W odpowiedzi na ofertę zaczynają się pojawiać potencjalni lokatorzy, którzy niczym na kartach książki przesuwają się przed oczami rozmarzonej artystki, śledzącej ich problemy z uwagą godną fascynującej fabuły. Skomplikowane drogi życiowe bohaterów prowadzą w końcu do szczęśliwych rozstrzygnięć, udaje się nawet rozwiązać problem mieszkaniowy – oczywiście dzięki kolejnym przeprowadzkom. Najciekawszy w kalejdoskopowym filmie jest wątek kobiecej twórczości, pokazanej tu z perspektywy głównej bohaterki oraz poznanej przez nią kobiety, z którą postanawiają wynająć na spółkę skromne studio, by w spokoju – jedna przed południem, druga po – oddawać się w nim pracy literackiej. Obie autorki nie tylko dzielą koszty, ale służą sobie dyskretną pomocą, dostarczając inspiracji i stymulując kreatywne działania. U Akerman, niczym w eseju Virginii Woolf, najważniejszy okazuje się „własny pokój” jako gwarancja kobiecej niezależności i swobody twórczej. Kontynuacja tradycji kobiecego kina… Pojawienie się w programie festiwalu najnowszych filmów Margarete von Trotta czy Ulrike Ottinger świadczy o stałej i wyraźnie zaznaczającej się obecności kobiet we współczesnym kinie. Von Trotta, konsekwentnie podporządkowująca kolejne filmy kobiecym bohaterkom, podjęła w Rosenstrasse postulowane przez teroetyczki feminizmu zadanie stworzenia kobiecej wersji oficjalnej męskiej historii. Wydarzenia II wojny światowej zostają pokazane przez reżyserkę nie z perspektywy frontowych działań i prowadzonych przez mężczyzn kampanii zbrojnych, lecz zwyczajnych kobiet, które z uporem czuwały pod kamienicą przy Rosenstrasse, gdzie tymczasowo osadzono mieszkańców Berlina żydowskiego pochodzenia. Aryjskie kobiety nie wyrzekły się swoich „nieczystych rasowo” partnerów, godzinami dyżurując pod zaciemnionymi oknami
więzienia. Ich upór i wysiłek, z jakim poszukiwały wsparcia u wysoko postawionych przyjaciół, doprowadził w końcu do uwolnienia zatrzymanych Żydów, chroniąc ich przed deportacją do obozu koncentracyjnego. Proces tworzenia, a raczej odtwarzania kobiecego wariantu zdarzeń, zostaje podkreślony przez sam sposób narracji, prowadzonej w formie retrospekcji przywoływanych przez uczestniczkę wydarzeń. Okazją do wspomnień są dla niej spotkania z młodą Żydówką, która przyjeżdża do Niemiec z Ameryki, by poznać rodzinną przeszłość. Z fragmentów zasłyszanych wspomnień i własnych obserwacji dziewczyna powoli odtwarza skomplikowane wojenne losy swojej matki, która pierwszy raz o traumatycznych przeżyciach wspomniała podczas pogrzebu męża. Odkrycie ukrywanych przed nią faktów nie tylko umacnia rodzinne więzi, ale pomaga córce zdefiniować własną tożsamość, którą osadza w tradycji kulturowej, ale także w podzielanej przez nią swego rodzaju wspólnocie kobiecych doświadczeń. Równie konsekwentna w realizacji własnej koncepcji artystycznej pozostaje Ulrike Ottinger, uprawiająca poetykę kulturowego i stylistycznego kolażu. Dwanaście krzeseł (Zwölf Stühle, 2003) to nakręcona w Rosji, z udziałem tamtejszych aktorów, adaptacja utworu Eugeniusza Pietrowa. Reżyserka z iście postmodernistycznym zacięciem podeszła do kompozycji filmu, na który składa się niezmieniony tekst literackiego oryginału, kostiumy z epoki oraz obrazy współczesnej Rosji jako tło dla skomplikowanej intrygi. Paradoksalnie, bohaterowie poszukujący skarbu ukrytego w jednym z krzeseł rozproszonego po kraju kompletu jedynie strojem odstają od nowoczesnych realiów. Ich działania, motywacje, pragnienia i potrzeby nie różnią się wiele od tych, jakie ma społeczność kraju, dla którego pieriestrojka była dwudziestowieczną wersją rewolucji. Twórczość Ottinger, rozpoczęta w latach 70., ewoluowała od zaangażowanego feminizmu w kierunku postmodernistycznej rozmaitości, wyrażającej się w zainteresowaniu innymi kulturami oraz ich różnorodnością, umiejętnie utrwalaną na taśmie. Także w tym filmie akcja pozostaje jedynie pretekstem do wnikliwych, często ironicznych obserwacji postsowieckiej rzeczywistości, której barwny obraz jest równie intrygujący, co kryminalna fabuła. Całość ogląda się niczym dobrze nakręcony dokument, zwłaszcza że reżyserka ogromną wagę przywiązuje do szczegółów znanych jej z własnych, prowadzonych przez lata badań i obserwacji. Dwanaście krzeseł znakomicie uzupełnia się z pokazywanym na zeszłorocznym Berlinale dokumentem Ottinger Europa, w którym zarejestrowała swoją podróż po Bałkanach i środkowo-wschodniej części kontynentu. ... i nowatorstwo debiutantek Do grona reżyserek dołączyły debiutantki – między nimi Anna Jadowska i Ewa Stankiewicz, których film Dotknij mnie miał podczas Berlinale międzynarodową premierę, oraz Li Shaohong – autorka chińskiej love story Zakochana Baober (Baober in Love). Film polskich reżyserek wpisuje się w stylistykę kina spod znaku Pokolenia 2000, pokazującego
122 Dobry sklad Ostatni.indd
122
2004-08-20, 15:14
rzeczywistość odartą z blichtru charakterystycznego dla produkcji z lat 90., pozostających pod wyraźnym urokiem dokonujących się przemian. Konwencje zaczerpnięte wprost z amerykańskich produkcji świetnie przystawały do komercyjnych przedsięwzięć, które w nie zawsze udany sposób usiłowały wpisać polskie realia w widowiskowe formuły gatunkowe. Zmęczenie i rozczarowanie skutkami reform zmieniło podejście filmowców nie tylko do tematyki, ale także do stylistyki utworów. Anna Jadowska i Ewa Stankiewicz osadziły akcję w rozpadających się dzielnicach Łodzi, gdzie współczesne problemy zdają się występować w maksymalnym natężeniu. W dyskusji po premierze reżyserki podkreślały, że ich pesymistyczna wizja dotyczy nie tylko Polski, lecz jest rodzajem uniwersalnej diagnozy współczesnego świata, w którym ludzie bezskutecznie poszukują emocjonalnych więzi. Tęsknota za uczuciami dodatkowo wzmaga zagubienie wywołane brakiem życiowej stabilizacji, równie bolesne w każdych realiach. Niestety, z pytań i wypowiedzi publiczności jednoznacznie wynikało, że Dotknij mnie odebrano przede wszystkim jako obraz postkomunistycznej Polski, nie próbując nawet przełożyć go na „ładną i dostatnią” rzeczywistość Zachodu. Podobny motyw funkcjonowania we wrogim, nieprzyjaznym świecie pojawił się w filmie Li Shaohong, która współczesne Chiny również potraktowała jedynie jako tło dla rozgrywającego się w zaskakujący sposób dramatu bohaterki. Kiedy Baober po raz pierwszy pojawia się na ekranie, przypomina swoim wyglądem postacie z japońskiej mangi. Filigranowa dziewczyna o wiecznie zdziwionym spojrzeniu olbrzymich, czarnych oczu zachowuje się niczym bohaterowie bajek, biegając chaotycznie pośród zwyczajnych ludzi, których wprawia w zdumienie nastroszoną fryzurą oraz niesamowitymi, pokazywanymi w przyspieszonym tempie dokonaniami, jak na przykład przyrządzenie w kilkanaście sekund wielodaniowego posiłku. Film rozpoczynają sceny pokazujące niesamowite przygody małej dziewczynki, cudem unikającej śmierci pod gruzami burzonego przez dźwig domu. W zestawieniu z niesamowitym wizerunkiem postaci prolog wydaje się raczej cytatem z sensacyjnej opowieści niż relacją z autentycznych wydarzeń. Z czasem okazuje się, że niebezpieczne sytuacje naprawdę przydarzyły się dziewczynce, pozostawiając w niej uraz doprowadzający do choroby psychicznej. Fabuła zostaje zbudowana wokół fragmentów amatorskiego filmu wideo, odtwarzanego przez Baober z przypadkowo znalezionej kasety. Oglądając medialny dziennik, bohaterka zakochuje się w jego bohaterze, po czym doprowadza do spotkania. Mężczyzna zaczyna odwzajemniać jej uczucie i godzi się na wspólne mieszkanie. W tym momencie poetyka filmu zmienia się, tak jak wygląd głównej postaci, która po zdjęciu demonicznej peruki przekształca się w atrakcyjną, młodą kobietę. Jednak wspólnej egzystencji daleko do pełni szczęścia, bowiem zaczynają o sobie dawać znać zaburzenia psychiczne Baober, która zdruzgotana zdiagnozowaniem u niej urojonej ciąży, popełnia
samobójstwo. Początkowo chaotyczna, sfilmowana niczym teledysk historia przekształca się stopniowo w przejmujące studium kobiecej psychiki, pokazanej z wyczuciem i sprawnością zaskakującą w warsztacie debiutantki. Równie dużą wrażliwością wykazała się Jennifer Reeves wyróżniona nagrodą FIPRESCI za zaprezentowany podczas Forum film Czas, który zabiliśmy (The Time We Killed). Zgodnie z tradycją kina kobiet akcja zostaje podporządkowana kobiecej bohaterce, której życiowa przestrzeń zostaje przez Reeves zredukowana do czterech ścian nowojorskiego apartamentu. Jego cierpiąca na agorafobię lokatorka ogranicza swój kontakt ze światem do widoku za oknem, nasłuchiwania odgłosów zza ściany i izyt siostry dostarczającej jej niezbędne produkty. Zamiast wychodzić z domu, kobieta tworzy sobie alternatywną sferę egzystencji, na którą składają się obrazy z dzieciństwa i wspomnienia romantycznej przygody miłosnej, jaką przeżyła ze swoją partnerką podczas pobytu w Berlinie. Z czarno-białych kadrów o bardzo plastycznej, intrygującej kompozycji wyłania się obraz świata niemającego w sobie nic z traumy więziennego zamknięcia. Bogactwo doznań i wewnętrznych przeżyć postaci znajduje ujście w uprawianej przez nią twórczości, pozwalającej jej uwolnić się z krępującej rzeczywistości. Na przykładzie Reeves widać, że problem „kobiecego, wewnętrznego świata”, ukazany w Fortepianie przez Jane Campion, nadal dominuje w kinie kobiet, którego przedstawicielkom udaje się go sfilmować w oryginalny sposób. Oryginalnie, ale bez rewolucyjnej odkrywczości Tegoroczne Berlinale nie zaskoczyło żadnym rewolucyjnym filmem, zmieniającym oblicze współczesnego kina. Omówione przykłady świadczą jednak o dynamice kina kobiet, reprezentowanego przez zróżnicowaną pokoleniowo grupę twórczyń, które uznają jego formułę za najbardziej przystającą do ich artystycznej strategii, podporządkowanej subiektywnej percepcji i doświadczaniu świata z kobiecej perspektywy.
NAGRODY 54. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Berlin 2004: Złoty Niedźwiedź: GEGEN DIE WAND, reż. FATIH AKIN (Niemcy); Grand Prix Jury – Srebrny Niedźwiedź: EL ABRAZO PARTIDO, reż. DANIEL BURMAN (Argentyna, Francja, Włochy, Hiszpania) Srebrny Niedźwiedź dla najlepszego reżysera: KIM KI-DUK za film SAMARIA Srebrny Niedźwiedź dla najlepszej aktorki: ex aequo CHARLIZE THERON za MONSTER (USA) i CATALINA SANDINO MORENO za MARIA ILENA ERAS DE GRACIA (USA, Kolum bia); Srebrny Niedźwiedź dla najlepszego aktora: DANIEL HENDLER za EL ABRAZO PARTIDO.
123 Dobry sklad Ostatni.indd
123
2004-08-20, 15:14
wątpliwości na temat goldin AG NIES ZK A K ŁOS
agentkami śmierci. Utrzymują w sobie, i dzięki temu również na zdjęciach, stan niesamowitej gęstości, natężenia, napięcia, które można porównać z napięciem seksualnym, erot ycznym, z napięciem życia w człowieku.
Nan Goldin straciła swój język. W momencie, w którym to piszę, spostrzegam błąd i uzmysławiam sobie, jak logiczny to jest błąd, przy założeniu, że w taki sposób można stracić swój język – w przypływie melancholii i depresji. Więc Goldin straciła swój język pod wpływem śmierci. W w yniku strat y siostr y. Jak Gundula Schulze. Biografia i twórczość obu fotografek są bardzo zbliżone i moje zainteresowanie nimi równie intensy wne. A zatem Gundula Schulze, fotograf ka niemiecka, która w młodości straciła babcię i wkrótce potem została art ystką. Po śmierci najbliższej osoby w yrusza w kondukcie żałobnym po ulicach Berlina i zaczyna wieść wędrownicze życie, życie włóczęgi. Skromną practiką robi zdjęcia, które przejdą do historii fotografii. Czy chodzi t ylko o technikę i sposoby kadrowania t ych prac? Czy nie najważniejsze są uczucia strat y i żałoby, odprawianie pogrzebu po najbliższej osobie, po sobie samej, po swoim jakimś tam języku. I jest to jednocześnie próba znalezienia nowego języka, w któr ym mówi się najprościej, najtrafniej o stracie – poza kanonem sztuki, poza wszelkimi środkami, które dotąd w ykorzystano. Obie art ystki niemal z dnia na dzień porzucają swoje dot ychczasowe życie i zaczynają podróżować. Obie fotografują bardzo dużo, bardzo intensy wnie, ży wotnie, biorąc pod uwagę okoliczności pogrzebów. Obie próbują zapamiętać jak najwięcej szczegółów z własnego i cudzego życia. Ulice, domy, mieszkania, łóżka, pokoje hotelowe, demonstracje, ludzi, ludzi, jak najwięcej ludzi, bliskich i zupełnie przypadkow ych. Wieczor y, dużo poprzednich wieczorów. Gundula Schulze fotografuje w dzień, Nan Goldin najczęściej w nocy. Aparat fotograficzny staje się u obu narzędziem obronnym i przedłużeniem zmysłów. Jest tak niezbędny jak ręka i oko. Rzeczy wiście ręka – która w ujęciu Barthesa jest w yznacznikiem kontaktu człowieka ze śmiercią, i oko – które tak naprawdę uczy nas pokor y wobec techniki. Zarówno Schulze, jak i Goldin, w ykorzystują skromne środki do swoich celów. Fotografują bez względu na okoliczności, bez względu na stan rzeczy wistości, ostrość widzenia, czy telność obiektu. Obie w dynamiczny, sprawny, obsesyjny sposób stają się
Chcę powiedzieć kilka słów na temat bliskich związków obu fotografek, które portretują dwa światy i które mimo wielu różnic, stapiają się w momencie osiągnięcia twórczej dojrzałości w jakąś całość. Obie w chwili obecnej fotografują niemal wyłącznie krajobrazy i przyrodę. Czym stała się dla nich fotografia? Czy to zjawisko radzenia sobie ze śmiercią najbliższych osób, to nagłe zjawisko uaktywnienia, większej ruchliwości, jest nowe. Dziwne. Niepokojące. Nienormalne? Fotografia musi mieć jakiś związek z „kryzysem śmierci”, rozpoczynającym się w drugiej połowie XIX wieku – pisze Barthes w Świetle obrazu. Śmierć musi mieć przecież jakieś miejsce w społeczeństwie. I jeśli nie ma jej już (lub dzieje się to w mniejszym stopniu) w religijności, musi znajdować się gdzie indziej. Fotografia próbuje zatem zatrzymać, zasklepić w sobie życie. Jest współczesnym modlitewnikiem, sposobem przeżycia straty, zapisem żalu, wielu sekwencji przeżywania żalu i straty. Sposobem na pustkę, rodzajem zanurzenia się w nowoczesne środki przekazu, dotarcia do wrażliwości społeczeństwa, które przyjmuje obraz śmierci asymbolicznej, pozareligijnej, pozarytualnej. Śmierć jako dźwięk migawki. Na perspektywę depresyjną w sztuce współczesnej zwracały uwagę Kristeva i Klein. Goldin wyrusza w podróż w momencie straty. Zapisywanie, dokumentowanie świata, stanie się jej obsesją i w pewnym sensie siłą napędową. Wyznacznikiem stylu. Dziś najczęściej mówi się o klasycznym wymiarze look goldin, paradoksalnie, ponieważ od śmierci jej siostry minęło niewiele czasu. Ryzykowny obszar jej zainteresowania, początkowo zarezerwowany dla zboczeńców, bezdomnych i wyrzuconych poza nawias społeczny, przechodzi stopniowo od dokumentu do ładnych obrazków w galerii. Goldin wpisuje się swoim aparatem w moment przesunięcia wartości i jest to ruch symptomatyczny dla całej historii powojennej fotografii. Seryjne, technologiczne wytwarzanie obrazków w nowej sztuce przyjmowano podejrzliwie. Dopiero wysoka jakość artystyczna zdjęć dokumentalnych, ilustrujących wydarzenia z pierwszych stron gazet, ułatwiła fotografii wstęp do sztuki wysokiej. Reporterzy i dokumentaliści znaleźli się w galeriach.
124 Dobry sklad Ostatni.indd
124
2004-08-20, 15:14
Goldin pokonała własny odcinek historii fotografii – od fascynacji zdjęciami migawkow ymi Franka po dyst yngowane śmieci z magazynów mody. Mówimy o chwili rozstrzygającej nie t ylko w życiu Goldin, ale w obszarze polit yki sztuki. Goldin rozpoczyna fotograficzną odyseję do klubów nocnych w poszukiwaniu znajomych i bliskich. Schulze schodzi do berlińskiego podziemia, żeby zatrzymać świat w trakcie polit ycznej przemiany – ten po wschodniej stronie muru. Fotograf ki w yznaczają swoje linie demarkacyjne wzdłuż podziemi, kręgów brudnych mieszkań robotników i urzędników, parkingów samochodow ych, barów, przydrożnych moteli i estauracji, sypialni, garaży, dyskotek, fabr yk przetwórstwa r yb, nocnych ulic. Z coraz większą swobodą poruszają się po zakazanej strefie i dokumentują jej codzienny puls, r y tuały, sposoby zachowania ciągłości i przynależności klanowej. Schulze odczuwa podobną Goldin fascynację nocą, zmierzchem w mieście, t ym, co w ychodzi z podziemia o zmroku. Entropia i egzystencjalna czerń. Widać to w pier wszym cyklu Pieska noc, inspirowanym A rbus, Frankiem, Strandem, Cartier-Bressonem. W Małym i dużym kroku odnajdziemy odbicie goldinowskiej Ballady o seksualnej zależności. Przemoc, brutalność i w ykorzystanie w związkach między ludźmi znalazły w nich swój dziki w yraz. To demonstracja kruchości granic i izolacji pewnych środowisk. Dokumentalistki określające jakiś czas, jakieś zdarzenia i jakichś tam ludzi stają się wkrótce komentatorkami i obrończyniami praw. Goldin mówi o Balladzie – praca prekursorska, niemająca przed sobą żadnych innych, praca przesiąknięta pierwiastkiem genderu, praca w pełni feministyczna. Skandal i przemoc zaczyna się w momencie, kiedy człowiek pozwala się komuś określić z zewnątrz – komentuje cykl Schulze. Od początku próbują podważyć reguły społecznego porządku. Naruszają obszary uznane za tabu. Goldin odkrywa pary kochających się mężczyzn, Schulze – chorobę i powolną agonię samotnej kobiety. Tego nie było wcześniej. Ten język narodził się wraz z nimi. Normalnie amator jest określany jako niedojrzały artysta – pisze Barthes w Świetle obrazu – ktoś, kto nie potrafi lub nie chce wspiąć się na wyżynę profesji. Na polu fotografii jednak zdaje się, że jest dokładnie na odwrót; to amator stanowi o wcieleniu się profesjonalności, gdyż to on znajduje się najbliżej noematu Fotografii. Goldin od początku wkracza na teren fotografii amatorskiej, wewnętrznej. Stanowi ucieleśnienie banału, popu, ekstrakt albumu rodzinnego. Robi zdjęcia zaangażowane, tylko bliskim w momentach intymnych. To rytm towarzyski, pieszczotliwy, zmysłowy. Również w zapisie tych fotografii odnajdziemy niezręczność, zakłopotanie, fleszowość, poruszenie, sposób kadrowania, które zdradzają warsztat kronikarzy rodzinnych. Potęga Goldin polega na odsłonie, przedstawieniu natychmiast całej sytuacji. Dzięki temu, patrząc na jej fotografie, nie myślimy, co było przedtem i co stało się potem. Jest to zapis idealny. Najważniejsza chwila dla obrazu, moment decydujący, gęsty, płodny emocjonalnie. Zapis wytrysku. Goldin jest łowcą wytrysków w sztuce.
Fotografie Goldin to rana, która się nie zabliźnia. Kolejne zdjęcia ją podrażniają i odnawiają. Nasze spojrzenie otwiera ranę. Dzieje się tak nawet przy banalnych ujęciach. Rana istnieje mimo banału. Goldin to nadworna fotografka gejów i Draq Queen. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jej ogromne prace, poczułam się jak na wystawie Rubensa, Velázqueza, Caravaggia. Uderzyła mnie skala tych prac i płynące z nich niepokojące, wibrujące, żywotne światło. Kolor jej fotografii uwodzi i prowokuje do kolejnych odwiedzin. Chce się być tak blisko tych prac jak tylko to możliwe. Grzać się w ich świetle, uczestniczyć w kolejnych królewskich godach, narodzinach, rodzinnych kąpielach, naprawie aut, posiłkach, podróżach i cierpieniu. Ponure, melancholijne światło tych prac porywa. Nagie ciała prują obraz i strzelają kolorem na zewnątrz. To sacrum w sztuce. Barthes pisze o tym zjawisku: „Fotografia jest gwałtowna, nie dlatego, że ukazuje coś gwałtownego, ale dlatego, że za każdym razem gwałtownie wypełnia pole widza”. Byłam na jej wystawie dwukrotnie. Goldin odebrała mi wzrok. Mówimy o niepokojącym świetle tych fotografii i ich magicznej mocy nad widzem. Poruszamy bardzo szeroki kontekst, Caravaggio, Frank, Cecil Beaton, Arbus, która pierwsza w historii portretowała Draque w sposób, jak mówili, obelżywy i pełen dystansu. Goldin wydobywa światło z modeli na sposób Caravaggia. Portrety przyjaciół przepełnia pożądanie. Pieszczota obiektywem wydaje się najważniejsza. Zainteresowanie światłem u Goldin jest młode. Rozpoczęła je rekonwalescencja po kolejnej kuracji odwykowej. Był to moment odzyskania wzroku przez artystkę. Zainteresowanie światłem w malarstwie sięga czasów Leonarda i pierwszych prób zapisania cienia. Obserwacja doprowadziła do rozróżnienia dwóch rodzajów światła – uniwersalnego, rzucanego przez słońce, które Goldin wykorzystuje w najświeższych pracach (krajobrazach po aids) oraz sztucznego, punktowego, które dominowało w każdej z wcześniejszych jej prac. Goldin i Schulze to fascynatki nocturnów. Każda z nich na swój sposób podporządkowała sobie mrok i ciemne strony życia. Ich luminizm tragiczny to poszukiwanie tematów trywialnych, ludycznych, banalnych. Skupienie uwagi na detalu, brudzie, pospolitości i prawdzie zapisu. Całej prawdzie o bliskich. Goldin tworzy nową mitologię codzienności, portretuje gejów, lesbijki i transwestytów. Właściwie nie portretuje. Ona tak żyje. Żyje jak gej, lesbijka, transwestyta. W obszarze zepchniętym na margines znajduje własną dysfunkcyjną rodzinę, plemię, klan. Margines jest wyzwaniem dla Goldin i pewnym testem dla odbiorcy. W gruncie rzeczy Fotografia jest czynnikiem wywrotowym – twierdzi Barthes – ale nie wtedy, gdy przeraża, porusza czy nawet piętnuje, ale gdy daje zbyt dużo do myślenia. Jak doskonale wyważone, filmowe kadry Goldin. Fotografie Goldin to ikony, odbicia w lustrach,
125 Dobry sklad Ostatni.indd
125
2004-08-20, 15:14
fot. K rz ysztof Saj
wodzie i innych ludziach. Motyw płynów, które otaczają bądź wylewają się z ciała człowieka, towarzyszył jej od początku. Wytryski, łzy, mocz, ślina, kąpiel, krew, pot, śluz, który skleja człowieka przed narodzeniem. Goldin pozostaje blisko życia. Wcześniejsze prace powstają w wielkim pośpiechu. Artystka tłumaczy to pierwotną potrzebą pamiętania o swoim świecie, ludziach i wieczorach, które przeżyła. Większość z nich powstała w narkotycznym upojeniu i rzeczywiście stanowią jedyny dowód fizycznej obecności. Te prace wrastają w pamięć, bo są gorące. Powstały w gorącej chwili. Posiadają wiele klasycznych błędów, które krytyka uznała za jeden z elementów stylu Goldin. Dziś w powierzchowny, groteskowy sposób cytują go magazyny. Goldin uznano za jedną z najbardziej pożądanych i najdroższych fotografek mody. Mówiłam o drodze jaką przeszła fotografia po drugiej wojnie światowej. O długim odcinku, który pokonała Goldin – od Roberta Franka do najbardziej prestiżowych galerii świata. Zdjęcia dokumentujące, fotoreporterskie początkowo były wykorzystywane jako materiały ilustrujące w prasie. Grupa Magnum i WPA dokonały przełomu reportażami z czasów Wielkiego Kryzysu i II wojny światowej. Krytyka dostrzegła ich artystyczną klasę. Początek lat 60. to eksperymentalne ekspozycje fotografii w niewielkich galeriach. Zdecydowanego przesunięcia dokonuje Robert Frank, a w latach 70. – Nan Goldin. Artyści zostali uznani za mistrzów zdjęć poruszonych oraz portretów ludzi w ruchu. Oboje z pasją dokumentowali miejską dżunglę i jej okazy. Amerykanie Franka w bez-
pośredni, zmysłowy sposób wpłynęli na Goldin. Nikt wcześniej nie robił takich zdjęć. Inspirację odnajdziemy w jej zbiorze 10 lat później. Goldin to odkrycie własnej twarzy i intymnych chwil przyjaciół. Jeszcze nikt nie zbliżył się do świata tak blisko. I z taką troską. Krytyka zarzuca Goldin nadmierny narcyzm i skupienie na emocjach. Oba zarzuty stanowią sygnaturę jej prac. Pejzaże Goldin to porzucenie badania tożsamości seksualnej i narodowej ludzi, skupienie na treści wewnętrznej. Odwrotnie niż w pracach Franka. Jego fotografie to przykłady. Napięcie wydobywa dzięki analizie, ostrożnym, wyważonym, reklamowym deklaracjom. Podobnie widziała świat Arbus. Deklaracja bezpiecznej odległości. Mimo to niektórzy dostrzegają podobieństwo w pracach Goldin i Arbus. Być może dlatego, że obie dokumentowały życie Draque i podziemia artystycznego. Fotografie Roberta Franka, które wywarły taki wpływ na Goldin, to migawki z ulicy. Bohaterowie służą do zilustrowania barów, restauracji, stacji benzynowych, prowincjonalnych ferm. Kelnerki, kowboje, ludzie na przejściach dla pieszych. Frank przystaje, uwiedziony spójnością wyobrażenia o człowieku i odkryciem jego odpowiednika. Kostiumy, gadżety, symbole. Mieszkańcy jego Ameryki pozostają anonimowi. Goldin w latach 70. wyruszyła w inną stronę Ameryki. Poznaje niezliczoną ilość ludzi, z którymi nawiązuje szczery kontakt. Buduje sekwencje fotograficzne złożone z poszczególnych etapów ich znajomości. Nie rezygnuje z udokumentowania chwil najintymniejszych. Tego wymaga upływ czasu i jej świadomość śmierci.
126 Dobry sklad Ostatni.indd
126
2004-08-20, 15:14
Kronika fotograficzna Goldin to dokumenty z jej życia. Często powtarza w wywiadach: moje zdjęcia nie są dobre, one nie są profesjonalne, nie mają w sobie nic z mistrzostwa czy geniuszu. Nabierają wartości dopiero, kiedy ułoży się je w pasaże, narracyjny ciąg. Przedstawi jak w rodzinnym albumie, połączy z muzyką. Tak powstała Ballada o seksualnej zależności. Podczas pierwszej próby przedstawienia tych prac w galerii Nan Goldin została pobita przez zawodowych fotografików. Jej projekt uznano za oczywisty zamach na obowiązującą estetykę i próbę przekroczenia męskiego terytorium. Fotografia jest szalona – pisze Barthes – jeśli jej realizm jest absolutny i w pewnym sensie pierwotny, jeśli każe powrócić do miłosnej i przerażonej świadomości samej istoty Czasu, przez działanie właściwego antidotum, odwracającego porządek rzeczy, a które nazwałbym jednym słowem: fotograficzną ekstazą. Byłam na wystawie Nan Goldin dwukrotnie. Spędziłam tam łącznie około 10 godzin. Fotografie Nan Goldin to odkrycie ludzkiego ciała. Nie widziałam takiego natężenia cielesności w innych pracach. Ta perspektywa działa na widza magicznie, zmysłowo, uwodzicielsko. Każde z tych ciał świeci. Często jedyną ozdobą jest tatuaż. Portrety Goldin to zapomnienie klasycznego piękna i wielka potrzeba dotyku. Zwycięstwo reality nad pozą. Goldin od lat towarzyszy swojej Rodzinie. Rośnie jej kolejne pokolenie. Na zdjęciach widzimy dzieci, małżeństwa, ludzi starych. Wśród nich wielu jest pobitych, okaleczonych, umierających na aids. Znaczna część jej prac to kliniczne w swojej szczerości autoportrety. Niemal wszystkie kategorie sztuki zostają w nich zawieszone. To euforia transgresji w sztuce. Przedstawienie tylu różnych płci, jej zamaskowanie, przebranie i wykluczenie, powodują, że Goldin została uznana za artystkę polityczną. Niektórzy widzą w jej twórczości manifest feministyczny, inni – najzwyklejszy dziennik pewnych czasów. Prace Goldin można czytać w kontekście teorii queer – czytamy na stronie artmiksa – celebrującej inność, różnicę, wieloznaczność, pamiętać jednak trzeba o ważnym założeniu tej teorii, jakim jest samo odrzucenie kategorii tożsamości. Goldin dokonała nieodwracalnego połączenia życia z twórczością. A zatem każda próba mówienia o niej jest jednocześnie hołdem złożonym jej przyjaciołom. Oczywiście tym, którzy zmarli na aids. Połączenie życia i sztuki jest typowe dla fotografii 2. połowy XX wieku. Goldin zintensyfikowała te działania. Od lat tworzy fotograficzny dziennik, w którym notuje każdy dzień. Towarzyszą temu odkrycia miejsc wstydliwych i bolesnych. Nieoczekiwanie one właśnie stają się dla widzów w latach 80. mitem, w 90. – symbolem, dziś – kategorią dobrego smaku w reklamie i branży odzieżowej. Zdarzenia drastyczne stają się modnym towarem. Goldin doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Wie jednak, że wydobycie spraw zapomnianych lub skazanych na zapomnienie, przywraca je światu. Tego nauczyła ją śmierć siostry.
Ten szczególny zabieg w kreacji Goldin stanowi kolejny zwrot w pojęciu sztuki. W latach 50. i 60. sztuka należała do białych mężczyzn. Bariera płci wiązała się z cenzurą polityczną i poprawnością motywów. Prace Goldin zaczęły jawnie podważać porządek męskiego spojrzenia. Dzięki niej Ameryka, kraj ścisłych praw i mitu bogatego, sytego społeczeństwa, otrzymała nowy język. Wczesne fotografie Goldin to świat kobiet, kuchni, łazienek i sypialni. To drastyczne w opinii krytyków przełamanie sfery prywatnej i publicznej. To wreszcie rewizja prywatności z wydobyciem tego, co w niej ukryte, zaszczute, okaleczone i pogwałcone. W tym sensie jej twórczość jest religijna. Goldin konstruuje fotograficzne piety. Kto za tym stoi? Medium w jej pracach wydaje się niewidoczne. Goldin tworzy ramy przeźroczystej narracji w sztuce. Zanika w polu miłosnej wymiany – odbiorca i ta fotografia, albo dosadniej – widz i bohaterowie, których z czasem uznaje za swoich znajomych. Każda praca Goldin jest opisana. W każdej znajdziemy interesujące szczegóły do rekonstrukcji zdarzeń, imiona bohaterów, rok i miejsce wyprawy. Jak dziennik czytany każdego dnia, stają się w końcu relacją z naszego życia. Dziennik pęcznieje. Artystka dorzuca do niego coraz więcej historii. One stają się uniwersalnym mitem o stworzeniu świata i początkach naszych narodzin. W tej historii nie liczy się czas. Zanika poczucie odległości i wieku. Już nie ma płci. Pozostał człowiek. Everyman. W swoim dziele Goldin konstruuje mit fotografa, który robiąc zdjęcia, ryzykuje swoim życiem. Brak dystansu i odsłonięcie się na strzał emocji to wysoka stawka. Goldin stała się samotnym korespondentem wojennym. Moje zdjęcia pozwalały mi znaleźć oparcie w chaosie – wspomina – złożyć hołd pięknu moich przyjaciół, zachować pamięć tych, których kochałam. Ostatnio stały się kroniką strat i uświadomiły mi, jak niewiele w rzeczywistości fotografia może zachować. Goldin pozostaje orędowniczką prawdy i fotograficznej szczerości. Dokumentuje wszystkie chwile i każdego, kto przez lata złożył się na jej Rodzinę. Szczerość to kategoria moralna i środek stylistyczny w jej sztuce. Fotografie jak niezrównoważone życie pełne błędów. Poruszone, nieostre, źle wykadrowane, prześwietlone, zamazane, popsute. Świat, w którym wszystko zdarzyło się naprawdę. W którym nie ma miejsca na pozy i ustawienia. Dlatego Goldin nienawidzi cyfry. Potrzebuję jak każdy człowiek rzeczywistości, nie jej namiastki – przyznaje w jednym z ostatnich wywiadów – mimo że cyfra jest tak popularna. Bo cyfra produkuje po prostu wiarygodną fikcję. agniusza@wp.pl
127 Dobry sklad Ostatni.indd
127
2004-08-20, 15:14
Artystyczne Grzebanie R OZ M O WA Z A R T Y S T K A M I Z G R Z E N DY: E WĄ S ZC Z Y R E K (“WEBMAMER”, ODPOWIADA ZA INTERNETOWĄ DZIAŁALNOŚĆ GRUPY I JEJ OPRAWĘ), K A R O L I N Ą KO WA L S K Ą (ZAJMUJE SIĘ WIDEO, ANIMACJĄ, FOTOGRAFIĄ, OBIEKTAMI)
Grzenda, czyli… Ewa Miszczuk (?): Pomysł powołania waszej grupy pojawił się w krakowskim pubie „przy piwie” – tego możemy dowiedzieć się z ulotki zawiadamiającej o „Zjeździe Grzendowym”. Co tak naprawdę skłoniło was do wspólnych działań? Ewa Szczyrek (E.): Właściwie zaczęło się już w naszej pracowni na ASP. Studiowałyśmy razem i razem znalazłyśmy się w podobnej sy tuacji – mniej więcej w t ym samym czasie zostałyśmy matkami. K rążyło wtedy wiele dowcipów na temat naszej pracowni, bo na pięciu studentów w całkowit ym składzie były trzy matki. Hasłem reklamow ym pracowni multimedialnej miało być – „Tylko u nas dobre geny!”… Grzenda.pl ( jako grupa i strona internetowa) powstała w przypływie wściekłości na facetów, na schemat y społeczne, na wciąż dobrze się mający patriarchat, więc nasze początki były bardzo drapieżne. The Woman był pier wszym projektem internetow ym i stanowił kr y t yczny portret kobiet y po porodzie, pokazy wał też schemat y jej postrzegania. Życie „The Woman”, czyli pranie, wieszanie, prasowanie oraz dogadzanie „The Man” jest w pełni zautomatyzowane. Również konsumuje jak maszyna, odpowiadając adekwatnie na tworzony specjalnie dla niej system sprzedaży (…) Cechy jej działania, szczególnie przysłowiowa „damska logika”, została porównana do systemu Windows, dosadnie – w projekcie powstała kobieca wersja systemu – Majtkosof Stringows. (…) Erotyka „The Woman” jest jednostronna, to ona jest stroną inicjującą, a raczej molestującą. Ponieważ jej życie jest głównie poświęcone „The Man”, niewątpliwie jest to ważny dla niej akt, potwierdzający posiadanie go (mężczyzny) na swojej grzędzie. Również prawdopodobnie z tego powodu „The Woman” spędza 90% swojego wolnego czasu przed lustrem, strojąc piórka. (…) W tak przerażającej (bo pustej) postaci jawi się życie przeciętnej „The Woman”. Przerażającej, bo „takie jest życie...”, które potrafi dopaść i wyjałowić nawet najbardziej ambitne jednostki. Potrafi? [„The Woman” – www.grzenda.art.pl]
E.: Obecnie jesteśmy trzy, w tym dwie matki. Ja, poza koncepcją artystyczną, zajmuję się całą strukturą internetową, Gośka [Małgorzata Markiewicz] robi projekty autorskie, związane z ubraniami, działania typu wideo. Karolina [Kowalska] dołączyła ostatnio, choć nie jest mamą. W realizacji Castingu brały udział Kasia, Monika, Gosia i Marta, łącznie ze mną i Gosią Markiewicz – sześć mam. Współpracujemy też z „dyżurnymi” kuratorkami – Joanną Zielińską i Magdą Ujmą (nie-mamami), które oprócz pomocy organizacyjnej w imprezach, angażują się też w projekty (wystąpiły np. w Intel Power), a teraz w budowę sfery teoretyczno-tekstowej w ramach naszej działalności w Internecie. Poza tym też są obecni mężczyźni… Matka (Boska) pod obstrzałem ?: Jakie tematy – jako grupa – przede wszystkim poruszacie? Co macie na myśli, mówiąc, że walczycie ze stereotypami? Z czego się naigrywacie? E.: …Staramy się ze wszystkiego, bo nawet ze sztuki. Obecnie w sztuce za dużo jest pompatyczności, powagi, a nawet martyrologii. ?: No tak, ale w co przede wszystkim uderzacie, gdzie wbijacie szpile ironii? Bo przecież są kwestie, które szczególnie sobie upodobałyście, które was szczególnie drażnią w „szarej codzienności”... E.: „Upodobałyśmy” sobie tematy, które wynikają z naszego życia, które nas bezpośrednio dotyka-
?: Ile was obecnie działa w Grzendzie? Jakie trzeba kryteria spełnić, żeby dostać się do artystycznego grona kur?
1.
128 Dobry sklad Ostatni.indd
128
2004-08-20, 15:14
tą zajrzeć do dokumentacji projektu: reklamy mam działają, jakby były produktami, formularze, relacje z randek...
2.
?: Czy można zatem powiedzieć, że matka-artystka różni się od matki-nie-artystki? E.: Myślę, że tak... ?: To interesujące... Czym się różni? Innym spojrzeniem na rzeczywistość?
ją. Jak wspominałam, są to przede wszystkim pewne schematy, które oscylują wokół wizerunku samotnej matki w Polsce. Te stereotypy (np. dotyczące samopoświęcenia) są zbliżone do obrazu Matki Boskiej, którego nie można podważać, bo to rzecz święta. Więc kiedy stajesz się matką, automatycznie zamieniasz się w Matkę Boską. Tego się wymaga od kobiety, choć jest to niemożliwe. ?: Przyznam, że to nastawienie dość odmienne od ogólnie przyjętego w naszym społeczeństwie. Wręcz obrazoburcze, i to pomimo łagodzącej uderzenie ironii. Większość matek – zgodnie z obowiązującymi normami – mówi o swej matczynej miłości, o porodzie jako niesamowitym doświadczeniu, a wszelkie ujemne strony macierzyństwa stanowią bardzo pilnie strzeżoną tajemnicę.… E.: Macierzyństwo w Polsce jest tematem tabu, miłość macierzyńska – niepodważalna, a o problemach z tym związanych się nie rozmawia. Spadają one na matkę, która po prostu ma je udźwignąć. To nas naprawdę wkurzało, że kiedy urodziłyśmy dzieci, nagle musiałyśmy się zmienić. Według schematów miałyśmy tak a nie inaczej wyglądać, zachowywać się, myśleć. Wzorce te kultywowane są przede wszystkim w tradycji rodzinnej, ale znajomi również zaczynają myśleć, że różne kwestie twojego życia związane z twórczością, życiem towarzyskim, pracą, znikają, że teraz jesteś „trędowata”, a twoje idee spełnią się (a raczej spełzną) w zaciszu domowych pieleszy. ?: Nagle – po urodzeniu dziecka – całe życie kobiety ulega zmianie, niekoniecznie na lepsze? Do tych kwestii odnosicie się również w projekcie Casting na Nowego Tatę. E.: Istnieje społeczny nacisk na to, żeby kobieta, która ma dziecko, miała też i męża. Jeśli nie może to być ojciec dziecka (obojętnie, jaki by nie był), to może być każdy inny, byle by był… Jednak osobie samotnej wcale nie musi być gorzej. Zwłaszcza gdy jest to samotność z wyboru, jak w naszym przypadku. Dla nas była to absurdalna sytuacja, a te wszystkie naciski, komentarze sprawiły, że postanowiłyśmy w necie przeprowadzić poszukiwania męża. Było to działanie prześmiewcze, wystarczy zresz-
E.: Sądzę, że artyści (kobiety i mężczyźni) są zazwyczaj większymi egoistami. Zabranie im części swobody wiąże się z ograniczeniem możliwości tworzenia. Dlatego pewnie artystka przeżywa większy szok, kiedy ma zostać w domu, a jej życie się zmienia. Otoczenie Kury komputerowej ? [do Karoliny, która właśnie weszła]: A co ciebie szczególnie interesuje, co drażni w otaczającej rzeczywistości i tym samym staje się tematem sztuki? Karolina Kowalska (K.): Słusznie zadane pytanie, ponieważ dotychczas to, co mnie szczególnie interesuje, jest jednocześnie tym, co mnie drażni, tym samym stając się tematem moich prac. „Otoczenie” mogłoby być takim słowem kluczem określającym ogólnie pole moich obecnych zainteresowań. W ramach działań Grzendy pokazałam jak dotąd jeden projekt wideo Self-Service, w którym poruszam kwestie manipulacji przestrzenią. Self-Service (samoobsługa), czyli samosprzątające się mieszkanie, jest cudownym rozwiązaniem jednego z problemów współczesnej kobiety (rzadziej mężczyzny). Niezawodny robot bezbłędnie przyporządkowuje wszystkie przedmioty znajdujące się w domu do swoich miejsc. Wystarczy nacisnąć przycisk pilota. Uważam, że dalszy postęp technologiczny, jego wytwory, mogłyby uwolnić człowieka od codziennych obowiązków i wykonywania rutynowych czynności. Wykreowany przeze mnie wizerunek robota będącego idealnym sługą w „maszynie do mieszkania” jest kontynuacją przemyśleń nad doskonałym domem i przyjazną przestrzenią. ?: Powiedziałaś, że praca ta dotyczy bardziej współczesnej kobiety niż mężczyzny – co masz na myśli? K.: Przede wszystkim sądzę, że w dalszym ciągu nadmiar sprzątania jest problemem kobiet. Kobiety posiadają szczególną wrażliwość estetyczną, inną od mężczyzn, którzy kwestiom wyglądu rzeczy poświęcają dużo mniej uwagi. Ważna jest więc dla mnie przestrzeń, która mnie otacza, zarówno w sferze prywatnej, jak i publicznej. Może mieć ona deprymujący, uspokajający bądź pobudzający wpływ na samopoczucie. Kobiety walczą o organizację własnej przestrzeni, wykazując słabość do posiadania prywatnego królestwa. Porządek to harmonia często niezbędna do skupienia się nad pracą, książką.
129 Dobry sklad Ostatni.indd
129
2004-08-20, 15:14
?: Na waszej stronie internetowej można znaleźć propozycję nowej twarzy samotnej matki czy w ogóle współczesnej kobiety. Jest to twarz, a raczej dziób, „Kury komputerowej”. Co w takim razie ma do zaproponowania „Kura komputerowa” zwykłej typowej kurze domowej? E.: „Kura komputerowa” jest jednocześnie autoironią i autoterapią. Chodzi znów o przełamanie stereotypu. Mówimy do kobiet, że – dzięki nowym technologiom (komputer, Internet) – siedząc w domu, mogą się realizować, a nawet być niebezpieczne. Jeśli chodzi o artystów, Internet daje nieograniczoną wolność, bo jest to jedyna galeria, w której można wszystko „powiesić”, bez łaski i niełaski kuratorów i całej infrastruktury galeryjnej. ?: Jak wasze prace są odbierane przez znajomych mężczyzn – kolegów, artystów? Czy spotykacie się z jakąś niechęcią, negatywnym nastawieniem z ich strony? E.: Koledzy, faceci, mają raczej pozytywny stosunek do tego, co robimy. Często chcą nam pomóc w realizacji i pomagają. Janek Simon pomógł w realizacji gry Antykoncepcja, Mariusz Front jest autorem jednego z projektów (In&Out). Nawet bezpośredni powód mojego „feminizmu”, „Stary Tato”, śmiał się z akcji castingu i również w nim uczestniczył. ?: A co nowy typ kury ma do przekazania kogutom? E.: Hmm... Na początku na pewno coś w stylu: mężczyźni i ryby głosu nie mają, ale to oczywiście wynikało z naszych „niekorzystnych” doświadczeń. Generalnie tak nie myślimy. Również radykalnych feministek nie ma w Grzendzie. Druga płeć sztuki ?: Czyli nie uważacie się za feministki? E.: Nie uważam się też za antyfeministkę. W moim przypadku mogę mówić o feminizmie reakcyjnym. Ale interesują mnie problemy gender, wynikające z płci społecznej. Jesteśmy nastawione raczej pro-
feministycznie, chociaż czasem może reinterpretujemy feministyczne postulaty. Uważam, że jeśli coś bezpośrednio mnie dotyka i stanowi nierozwiązany problem, należy o tym mówić. Niekoniecznie muszę się podpisywać pod stworzonymi już poglądami określonej grupy, jest to własne, ponowne spojrzenie na te same problemy (feministyczne) i poddanie ich dyskusji. K.: Nie uważam się za feministkę, ale problem determinacji płci wydaje mi się ciekawy. ?: Wasza sztuka jest postrzegana właśnie jako feministyczna. Na przykład Magdalena Ujma w „Opcjach” (nr 3, czerwiec 2003 r.) w artykule Kobiety atakują zakwalifikowała wasze działania do postfeminizmu. Czy zatem, pomimo waszego feminizmu „inaczej”, współpracujecie z jakimiś organizacjami związanymi z tym ruchem? E.: Nie. Co więcej, dochodzą do nas głosy krytyki ze strony feministek. ?: Doprawdy? Co zarzucają wam feministki? E.: Prawdopodobnie chodzi o to, że w swoich projektach w sposób prześmiewczy mówimy o poważnych sprawach. Być może feministki uważają, że się z nich nabijamy, co nie jest prawdą. Kiedy coś cię boli, możesz się żalić lub stawiać postulaty, ale jest też druga droga – wyśmianie, która jest przewrotną formą walki o to samo. Na przykład projekt Intel Power (reklama biustonosza uzupełniającego braki wiedzy) jest, z jednej strony, klasycznym dowcipem na temat kobiecej inteligencji. Z drugiej jednak, podpisujące się pod ekspertyzami o rzeczywistym działaniu produktu intelektualistki, przez dystans do siebie i tego „starego” kompleksu, wskazują na jego absurdalność i w konsekwencji jego brak. Czytasz i czytasz i wciąż jesteś głupsza... Co z tym zrobić? Mamy dla Ciebie receptę na sukces: „Intel Power”! Ten zwykły biustonosz wcale nie jest taki zwykły. Nasączony jest bowiem płynem, który poprzez twoje brodawki sutkowe dochodzi do mózgu, a następnie do wszystkich ośrodków, które odpowiedzialne są za twoją inteligencję, wiedzę i, co za tym idzie – sex appeal! Intel Power twoją mleczną drogą do poznania Tajemnic Wszechświata! Od dziś biust i geniusz to jedno! [„Intel Power” – www.grzenda.art.pl] ?: Niektórzy twierdzą, że kobiety mają mniejsze możliwości, jeśli chodzi o zrobienie kariery w dziedzinie sztuki, zdobycie pozycji w artystycznym świecie. Jak widzicie sytuację kobiet w sztuce – jest trudniejsza niż sytuacja mężczyzn czy też podobna? K.: Ciągle mam nadzieję, że akurat na polu sztuki takich różnic nie ma. Uważam jednak, że kobieta musi się napracować albo wręcz przepracować, żeby być docenioną. Mówiła o tym świetnie Louise
3.
130 Dobry sklad Ostatni.indd
130
2004-08-20, 15:14
odnosi się do kobiecego uprzyjemniania otoczenia, krzątaniny. Docenia te aspekty życia, które mężczyźni uważają za zbyt trywialne, żeby o nich mówić. Zauważyłam jednak, że artystki boją się szufladki „kobiecej”. Ale może wynika to tylko z męskiej zazdrości o kreatywność…
4.
K.: Dyskusja o prawach, możliwościach i obowiązkach kobiet jest potrzebna, a sztuka jest polem, na którym w koronkowy sposób wiele artystek mówi o kobiecości i obnaża stereotypy. Opinia, że w Polsce mamy do czynienia z przesytem sztuki feministycznej, to dowód na to, że istnieje żywa reakcja na problem, który pojawił się w naszych czasach. Bourgeois: „jak mężczyzna gotuje, to gotuje DANIE!, jak gotuje kobieta, to coś tam sobie pichci... Jak mężczyzna mówi, to wszyscy słuchają, a kobieta coś tam sobie gada...”. Mężczyzna jest częściej autorytetem, również dla kobiet. ?: Zadałam takie pytanie, ponieważ słyszy się czasem, że dziewczyny są już inaczej traktowane na ASP. Tak twierdzi np. Anna Baugmart, która w wywiadzie dla „Cosmopolitan” wspominała, że w jej szkole określenie ‘sztuka kobieca’ było zdecydowanie pejoratywne, pochwałą natomiast było uznanie, że myśli się „po męsku”. Czy macie podobne doświadczenia? K.: Kiedyś jeden z wykładowców zaskoczył chłopców (którzy szybko to dziewczynom powtórzyli) taką oto złotą myślą: „trzymajcie się, chłopaki, bo dziewczynom i tak talent z mlekiem wypłynie”. Fuj, straszne! Między innymi dlatego, że często prawdziwe, zważywszy na to, że więcej dziewczyn niż chłopców studiuje na ASP. Ale ma się wrażenie, jakby szanowny wykładowca chciał dziewczyny skazać w przedbiegach. I właśnie, korzystając z okazji, publicznie mu to wypomnę, oszczędzając nazwisko szanownego pana. E.: Ja też spotkałam się w liceum z nauczycielem rzeźby, który twierdził, że i tak nam się na nic ta edukacja nie przyda, bo czekają nas tylko pieluchy, ale z drugiej strony nie dyskryminował kobiet, bo chłopakom mówił, że zostaną listonoszami... ?: Jak oceniacie sztukę feministyczną w naszym kraju? Czy możemy w ogóle mówić o takim zjawisku? E.: Panuje taka opinia, że w naszym kraju mamy do czynienia z przesytem sztuki feministycznej, co nie jest prawdą. Zawsze istniała sztuka męska, akt (kobiecy) zaś jest głównym motywem sztuki tworzonej przez mężczyzn. Kiedy kobiety zaczęły same tworzyć – czego wcześniej nie robiły – to nagle powstała „oddzielna gałąź” i oczywiście „nadmiar”. Oczywiście sztuka kobiet różni się od sztuki męskiej, tak jak i występują różnice pomiędzy artystami. Na pewno na przykładzie polskich artystek, takich jak Ela Jabłońska czy Julita Wójcik, można powiedzieć, że sztuka kobiet bardziej dotyka problemów codzienności, egzystencji, często
Ubranie jest naszą drugą skórą, czymś, co nas określa, kwalifikuje do określonej grupy; za jego pomocą możliwa jest manifestacja poglądów, przekonań. UBRANIE DLA KOBIET – kobieta ma w życiu wiele sprzecznych wymagań i jest kształtowana przez kulturę, w której żyje, ona determinuje jej funkcje i podporządkowuje. Kobieta jest postrzegana głównie jako: – matka – opiekuńcza, dobra zdolna do wyrzeczeń, poświęceń, – żona – wyrozumiała, zaradna, cierpliwa, wybaczająca, – kochanka – drapieżna, nieobliczalna, podniecająca. Kobieta potrzebuje więc ubrania, które w jednej chwili pozwoli jej pełnić wyżej wymienione role. Potrzebuje podomki, stroju uniwersalnego dla kobiet. Podomki są łatwe do wykonania domowym sposobem, niedrogie (cerata ok. 5 zł), łatwe do utrzymania w czystości (zmywalne), dzięki czemu wszystkie nieczystości bądź wydzieliny mogą być łatwo usunięte. Co więcej, ku uciesze mężczyzn przywodzą na myśl lateksowe ciuchy z sex shopu. [„Podomki” – www.grzenda.art.pl] Liga Polskich Rodzin i konsumpcja ?: Czy artysta/artystka powinni się mieszać do polityki? E.: Dlaczego nie?… Powinni, jeśli tylko mają coś konstruktywnego do zaproponowania… W moich projektach polityki nie było, bo są skoncentrowane na problemach kobiecych, które po prostu w pewnym okresie były pierwszoplanowe. Uważam, że artysta jak każdy człowiek powinien mieć swobodę wypowiedzi. Niestety, sprawa Doroty Nieznalskiej, a raczej to, co dzieje się w konsekwencji, pokazuje, że w naszym kraju jej nie ma. ?: Chcąc nie chcąc, polska sztuka spotkała się z polityką… E.: Jeśli mieszanie się sztuki w politykę nie jest złe, to z pewnością mieszanie się polityki w sztukę nigdy nie przyniosło nic dobrego, jedynie ograniczenia jej rozwoju. Teraz Liga Polskich Rodzin buduje swój kapitał polityczny, działając jako nowe, nieformalne, ale skuteczne Ministerstwo Prawdy. Po precedensowej sprawie Nieznalskiej mamy cenzurę co krok
131 Dobry sklad Ostatni.indd
131
2004-08-20, 15:14
i daje ona znać o sobie coraz częściej. Należy się spodziewać, że sumienie cenzury stanie się bardziej „sumienne” i prawomyślni artyści ku chwale dobrego obyczaju będą mogli jedynie dekorować kościoły. ?: Czyli sztuka współczesna jest instrumentalnie wykorzystywana do zbicia politycznego kapitału? K.: Do zbicia kapitału – pośrednio, ale i bezpośrednio dla rozgłosu medialnego oraz autoreklamy – jak w przypadku wystawy Pies w sztuce w galerii Arsenał w Białymstoku... E.: Niektórzy politycy odkryli dla siebie nowe możliwości wykorzystania sztuki, dzięki temu zaczęli… chodzić na wystawy. Rzecz wydawałaby się na pozór chwalebna – wynikająca z chęci ukulturalnienia – gdyby nie fakt, że sztuka zawsze była elitarna i nie każdy potrafi ją zrozumieć. Co innego jeszcze, jeśli specjalnie chce się na coś obrazić, bo zawsze się to coś znajdzie – to jest brzydka cechą polityków w Polsce. ?: W waszych pracach poruszacie jednak inne kwestie... E.: Jeden z moich projektów W trosce o twojego Najlepszego Przyjaciela... (zestaw stroików okolicznościowych na wibrator) czy też projekt 100% Recykling autorstwa Gosi Markiewicz są krytyką konsumpcjonizmu. Jeśli chodzi o ten pierwszy, to powstał on z przesytu indoktrynacją konsumpcyjną. Nie chodzi tylko o niechęć do bezkarnego spamu, ale też o postawę ludzi. W społeczeństwie konsumpcyjnym ważniejsze od człowieka są rzeczy. Dlatego to przedmiot występuje tu w roli najlepszego przyjaciela, i to on jest otoczony kultem. To „dla niego” jest okolicznościowe kupowanie gadżetów. Kult przedmiotów zastąpił tradycję – na przykład ważniejszym elementem tradycyjnych świąt nie są spotkania czy odpoczynek, czy w ogóle ich duchowy wymiar, ale symbolika produktów, które muszą im towarzyszyć. Większość społeczeństwa spędza niedziele w hipermarketach, a wszystkie święta kojarzą się z reklamą, tonami ulotek… Jest to kolejna okazja to sprzedania czegoś. Stąd w projekcie mamy wibratory przystrojone na różne okazje. Z kolei projekt Gosi – 100% Recykling – jest nie tylko krytyką konsumpcjonizmu, ale również próbą odpowiedzi, rozwiązania problemu. Poletko artystyczne ?: Kwestii artystycznych dotyczy projekt przeprowadzki polskiej sztuki na Jamajkę. A czym dla Ciebie osobiście jest sztuka, co się kryje pod tą nazwą? Kim jest artyst(-k)a? E.: Jak pisał Emerson: artystą może być każdy. Dla mnie to swego rodzaju błazen intelektualny, żonglujący znaczeniami i poszukujący swoich prawd. Powinien więc dawać innym jakąś strawę duchową, która wcale nie musi być zjadliwa. Sztuka nie może być kompletnie amedialna, tworzona tylko
dla mnie. Nie ma być tylko autoekspresją artysty. Przede wszystkim powinna coś mówić. Nie jest też istotne, czy jest to działanie mające cechy polityczne, chociaż nie powinna być narzędziem politycznym sensu stricto. Według mnie, sztuka powinna służyć czemuś – wpuszczona w jakąś strukturę społeczną, realia, może być jak lustro. Tworząc nasze projekty, tworzymy takie „lustro”, które stawiamy przed ludźmi, żeby pobudzić ich do przemyślenia czegoś, ale niekoniecznie serwujemy jakąś gotową odpowiedź. ?: Artystą czy artystką jest się w wolnym czasie? Traktujecie sztukę jako hobby czy zawód, w którym się… nie zarabia? E.: W przypadku działań, które nie dają konkretnego produktu (takich jak projekty wideo, działania w necie, performance), preferowaną w Polsce formą zapłaty jest – jak to powiedział jeden z kuratorów – „zwrot plus najebka” – to znaczy zwrot kosztów przejazdu pociągiem i… wiadomo co ponadto. Czasem można dostać jakieś skromne honorarium za występ albo grant. To wszystko, ponieważ generalnie artyści zarabiają gdzie indziej i nikogo to nie dziwi. Momentami tylko jest ciężko, bo jednak działania dla idei pochłaniają zbyt wiele czasu i na zarabianie pieniędzy jest go mniej. K.: Działalność artystyczna jest i zawodem, i hobby, pochłaniającym wolny czas, życie rodzinne oraz różne ilości kapitału. Na życie ze sztuki mogą sobie pozwolić jedynie ludzie z bogatych rodzin, co mechanicznie przestaje być życiem ze sztuki, zamieniając się w życie ludzi z bogatych rodzin. Jestem zaraz po studiach i przyznaję, że sytuacja wydaje się dość zawiła. Od pięciu lat zajmuję się animacją i współpracuję przy produkcjach filmów animowanych, zajmuję się projektowaniem graficznym. Poza netem i w przyszłości ?: Wasze działania w Internecie są wyrazem pewnej niechęci wobec oficjalnego systemu galeryjnego. Czy jednak, poza siecią, można gdzieś zobaczyć wasze poczynania? E.: Grzenda była pokazywana w kilku galeriach, przeważnie w towarzystwie SPAM-u (http: //www.spam.art.pl) albo innych grup czy artystów w kilku galeriach. Dwa razy w Lublinie w galerii Kont, na „WideoKoncie” pokazywany był projekt Intel Power i I love Info; w Zielonej Górze w BWA, w Poznaniu na ASP, w Bydgoszczy w BWA, w Toruniu na spotkaniu pracowni multimedialnych, w Słupsku w BWA, w Wiedniu, przy okazji wystawy polskiego wideo w galerii Mumok w Łodzi. W Krakowie był to pierwszy pokaz, ale mamy dalsze plany, a o aktualnych wydarzeniach zawsze można dowiedzieć się ze strony Grzendy. K.: Grzenda to projekt, który dobrze też sprawdza się w klubie. Jest zrozumiały dla ludzi, którzy nie interesują się sztuką.
132 Dobry sklad Ostatni.indd
132
2004-08-20, 15:14
?: Jak przypuszczam, mimo trudności, wasze projekty będą dalej powstawać. Jakie są zatem plany Grzendy na przyszłość? Skoro temat macierzyństwa powoli się wyczerpuje, to w jaką stronę pójdą wasze działania? E.: Obecnie Grzenda jest czymś innym niż na początku. O ile wideo The Woman, Casting na Nowego Tatę czy Podomki były wyrazem buntu przeciwko stereotypowi kury domowej narzuconego kobietom, patriarchatowi, to ostatnie działania zaczynają w ogóle uciekać od szufladki „sztuki kobiecej”. Na przykład projekt Jamajka dotyczy już zupełnie innych spraw i jego dalsza budowa będzie się rozwijać już poza Grzendą. Podobnie jak projekty ubrań Gosi czy realizacje Karoliny dotyczące przestrzeni miejskiej. K.: Nie jestem jeszcze mamą, problem macierzyństwa mnie na razie nie dotyczy, pozostanę więc „kurą komputerową”. Obecnie pracuję nad projektem Okna na zimę. Będą to lightboksy zrobione ze starych okien. Na szyby zostanie naklejona fotografia z palmiarni albo z ciepłych krajów. Fotografie będzie można również przykleić na okna już znajdujące się w domu. Wychodząc z założenia, że architektura jest obrazem społeczeństwa, staram się odnaleźć
znaki świadczące o polskiej, lokalnej rzeczywistości. Zgniłe domki i gruz w ogródku to obraz niczego innego jak rozpadu, biedy, obojętności. I to pomimo świadomości, że zachodnie miasta w swojej czystości przypominają „idealną instalację sanitarną” (W. Welsch), która jest obrazem utopii hedonistycznego, zorganizowanego, śmiertelnie zapracowanego społeczeństwa Zachodu. Mam wrażenie, że polski statystyczny widok przez okno, szczególnie zimą, to obrazek pt. „wszystko mi jedno i nie mam czasu”. ?: W takim razie czekam cierpliwie na rozwój wydarzeń. Z artystkami gdaka… rozmawiała Ewa Miszczuk Ilustracje: 1. Ewa Szczyrek, „W trosce o twojego Najlepszego Przyjaciela…”; 2. Ewa Szczyrek, „Gra Antykoncepcja”; 3. Małgorzata Markiewicz, „Podomki”; 4. Ewa Szczyrek, „Intel Power”. Wszystkie prace znajdują się na stronie: www.grzenda.art.pl
133 Dobry sklad Ostatni.indd
133
2004-08-20, 15:14
Domyślam się S A N D R A S ZCZ EPA Ń S K A
Minęła mnie dziś ciocia i kolejna pora roku. Minęły mnie w parze. Pranie mokło w ogrodzie, ogród mókł w słońcu, słońce było kawałkiem serpent yny, terpent yny, ognia. Niebo pękało od błyskawic. Przez osiemnaście dni myślałam o t ym, jak nazy wają się te jego kot y. Pamiętałam, jak mówił, że nie je w samotności: – Mniej więcej sam – z kotami. Kot y też chciały jeść... Nie wiem, czemu one muszą t yle jeść... po co kot y jedzą? Często rozmawialiśmy w stadium parku. O t ym, że idą robaki, tasiemce i inne nor wegiany. Jadowite nor wegiany (bo dzielimy je na dzikie i te ogrodowe) w yr wą się (będą w yr y wać) w piątki i dziesiątki; już dziś można się tego spodziewać. Wtedy wszystko w nim się śmiało, py tał, czy mają coś wspólnego z pantałykami i świeżo spieczonym kotem słonecznym. Oczy wiście, że są spokrewnione; powstały w tej samej małej główce. Tak, to my wąchaliśmy słońce i szturmowaliśmy trawnik w yidealizowany na pr y watne pole golfowe. Biegaliśmy po głupim labir yncie za skrzydlatą wróżką, która zgadła, że coś nie musi być śmieszne, by było uży teczne (ona była niemożliwa, będzie odpowiadała indy widualnie za cały późniejszy bałagan). Układaliśmy sprawdzone horoskopy, życząc wszystkim więcej okazji do spontaniczności. A le razem z czymś, co wisiało w powietrzu,
nadszedł dzień małej kanapki z tuńczykiem, jedzonej na dużej kanapie. Odprawialiśmy milczenie księżycowe, wrzenie, próbowanie. Domyśliłam się w tedy, że można oszaleć od turnusow ych przeciągów, i dlatego potrzebowałam dziś, potrzebuję już teraz – czegoś w rodzaju miłości. To nie kwestia chciejstwa we kr wi, ale niezależnego wrzenia policzków. To takie przerozmawiane, mój Boże, niedobrze. Chciałam, żeby wołał do ludzi: – Ona mówi t ylko po szwedzku! a za mną biegł i krzyczał: – Zawsze to ja będę ci otwierać drzwi! Tak w ogóle, toby nie krzyczał. Żeby robił tak, jak inni z papierosami. Odpalał jedną książkę od drugiej. Tak bardzo lubił je czy tać. I mnóstwo rzeczy jak inni z innymi, ale inaczej. Któregoś tam... chyba w październikach, on patrzył na mnie z gór y. I dobrze, inaczej musiałabym mówić: – Przestań robić na mnie takie wrażenie i tak nie będę tańczyć. Będę stała w miejscu. Powiedział: – Występy zakończone, panowie w ynoszą krzesła. Panie gaszą światła. Pana w źle skrojonych spodniach i całą resztę proszę do w yjścia. Nie jestem o to zła, nigdy nie byłam. Jestem dobra.
134 Dobry sklad Ostatni.indd
134
2004-08-20, 15:14
Granice sztuk współczesnych S A N D R A S ZCZ EPA Ń S K A
Przestrzeń filmu, w któr ym spontanicznie odegrałem jednoznaczną rolę, ściśle korespondowała z usposobieniem głównego bohatera, którego jednak nie grałem. Gdy jest się częścią filmu, zamknięt ym w jednej (rola epizodyczna) lub rozciągnięt ym przez kilka spoist ych klatek (pamięć o postaci snuje się przez długie godziny), gubi się świadomość bycia obser wowanym. K latki filmu w y wołują we mnie wciąż to samo skojarzenie związane z pociągiem towarow ym o trzech ścianach w każdym wagonie. Pociąg przemierzający przestrzeń snu. Wszystkie jego wagony przedzielone na dwa poziomy, dolny i górny, oraz na siedem pionow ych przegród. W każdym z 14 sektorów umieszczony biało-czarny pies lub czarno-biały kot. Zwierzęta pogrupowane dowolnie lub według ciasnego schematu, którego nie odgadnąłem. Ruch pociągu wprawiał je w jednokierunkow y bieg. A może one napędzały pociąg. Główną rolę w filmie dostał by walec miasta-niemiasta, w któr ym rozgr y wała się akcja. Człowiek żyjący na co dzień i w nocy w snach, stanowiących jego rzeczy wistość. Ja zostałem umieszczony w jego świecie, któr y stanowił element mojego snu; pod pozorem wspólnej pracy w filmie. Perfidia i podstępność przedsięwzięcia polegała na t ym, że żadnego z nas oficjalnie nie zatrudniono; t ylko ja wiedziałem o filmie. On nie został poinformowany. Gdy ocknąłem się w ponur ym mieścieniemieście, panowała zima. Rozpoznałem ją po sadzy zastępującej śnieg. Latem nie palono w piecach, teraz kominy krztusiły się. Chodząc obskurnymi ulicami, odczuwałem silny dyskomfort psychiczny w y wołany niuansami, o któr ych pamięć pozostawała w okolicach okresu letniej zimy. Ponieważ postać, w którą nieświadomie wcieliłem się przy przebudzeniu, miała jedynie charakter symboliczny, nie pamiętam, czym zajmowałem się w poszczególnych scenach. Postać główna mogłaby poruszać się z za-
mknięt ymi oczami, gdyby t ylko chciała. Plan ulic, kanalizacji budynków i przemierzanych, podziemnych tuneli przypominał drogi, któr ymi przepły wały impulsy ner wowe bohatera. Wszystko tr wało według jednego schematu. Rola mężczyzny polegała na polowaniu i zajmowaniu się kobietami. Nie wiem, jak sprawiał, że bez strachu brały go pod ramię na pust ych, nieoświetlonych ulicach i dawały się zaprowadzić do którejś z milczących kamienic, któr ych w ystrój przypominał klimat mieszkań z filmu o głowie do w ycierania (to właśnie ten letni niuans bałaganiący sen). Nie wiem, co im mówił; one nie były przecież aktorkami. Na dziwnych poddaszach mężczyzna w yświetlał zaproszonym kobietom filmy. Jako dziewięcioletnia dziewczynka oglądałam je z nimi, zaglądając przez przetarte kotar y, a może kurt yny. Zdawało mi się, że filmy poszatkowano, brakowało w nich scen, a mimo tego zdawały się nie mieć końca. Może był to jeden film, może niew yczerpy walne mnóstwo różnych. Gdy następowała scena podróży, zbiegałam kręt ymi schodami na kwadratowe podwórka, by przypomnieć sobie o panującej zimie. Pojawiały się na pół brudne zwierzęta. Czasem, przy włączaniu światła w ciemnych sieniach, kot y lub psy chciały w ybiec z pomieszczeń; zast ygały na progu; przednie łapy zmierzały w stronę jasności, t ylne pozostawały w mroku. Wszystko działo się cyklicznie, zatem obecna byłam podczas każdej projekcji filmu na poddaszu. Po każdym powrocie poddasze wciąż nie przypominało planu filmowego. Kobiet y w yglądały jak rośliny i mogły zapełnić się roślinami. Odczuwałem silny brud. Minęło kilka zim, jedna letnia. Nie miałem już dziewięciu lat, ale siedemnaście. Spacerowałam w czarnej sukience i czer wonych, andersenowskich pantofelkach; miałam ze sobą czer woną torebkę. Podszedł do mnie miły pan, powiedział, że zajmuje się kwiatami. Zaproponował, bym go odwiedziła, ponieważ scenariusz, o któr ym sobie w tedy przypomniałem, dopusz-
135 Dobry sklad Ostatni.indd
135
2004-08-20, 15:14
czał taką ewentualność, skorzystałam z zaproszenia. Miły pan w ynajmował mieszkanie w t ypowej czynszówce. Odkąd kot zrzucił mój zegarek do wanny, nie wiedziałam, która jest godzina. Teraz nie należało przejmować się porą nocy. Po w ypiciu kaw y, która, nie szkodzi, rozlała się na moją sukienkę, oglądaliśmy film. Przypominał obrazy sprzed kilku zim, awansów. Udało mi się zobaczyć w ycięte i dawniej zignorowane sceny filmu. Po nich nie nastąpiło przebudzenie, ale zmiana warunków niepodpisanej i niespieniężonej umow y. Obsada filmu pozostaje ta sama, natomiast w ychodzi na jaw, że osobą odpowiedzialną za
scenariusz jest odtwórca głównej roli. Okazuje się (tego nie zakłada scenopis), że film, w któr ym gram ( już bardzo świadomie), tak naprawdę nigdy się nie kończy. To według jednej z opcji mówiących o obrazach w yświetlanych na poddaszu – to wciąż i zawsze ten sam film. Podejrzewam, że dwudziestopięcioletnia kobieta ze scen w ycięt ych to dorosła ja. Moje podejrzenia sięgają głębiej. Wciąż jeden, nieodgadniony schemat buduje wszystko, na t ym polega ogrom monotonii i przewidy walności scenariusza tworzonego przez ogrodnika. Z gór y wiadomo, że mężczyzna śnić będzie bez konsekwencji, a jego sen stanie się moją rzeczy wistością. A ż do odwołania.
Naręcza cyprysów S A N D R A S ZCZ EPA Ń S K A
Nie rejestrując porannej rut yny, zaczynam udawany pośpiech miejskim środkiem komunikacji. Wyścig ku jawności postępowań. Równo i miarowo wcinam się w ekshibicjonist yczną ciszę kor y tarza. Fatalnie oświetlonego tunelu. Wiem, że dotarcie tu zajęło mi kwadrans. Od ośmiu godzin przeliczam minut y podług własnego uznania, sugerując jednocześnie, że moja miara jedyną właściwą. Teraz ku zaokrągleniom załamanych fal rejestrujących ostatnie wole. Jedno jedyne spojrzenie na rzędy anonimow ych łóżek. Pod cielistą ścianą zlokalizowany mój holly woodzki przyjaciel. Bacznie i pionowo istnieję przy łóżku, by uchronić jeszcze jedno popołudnie, należące do wspólnej ścieżki czasoprzestrzeni. Grozi mu odwieczny zgon, depresyjne przygnębienie wspomagane sprzymierzoną karbamazepiną. Powodami aktualnego usidlenia oficjalne wrzo-
dy, rozpły wające się złowieszczo w ciele mojego starczego rówieśnika. Wrzodom zdrowieć pomaga ich niereformowalność. Zjawiam się tu jako jeden z nich, nie ropni, czyraków czy nawet miłosiernie protegowanych medyków. Ale jako nieupadły jeszcze anioł. W miarę przydatny. Wykreowany metodą wzajemności. Wypluty i skonsternowany, niepewny sw ych skrzydeł, peruki kryjącej piekielne atrybuty. Odurzony bezoddechem formalności (topionych w formalinie) i obłąkańczo zniewolony myślą (by uzupełnić tłum reagujący spontanicznie gromkim aplauzem) o setkach wspólnych lat poddawania się automatyzacji celem poznania. Swoistej profilaktyki uzależnień od chęci nieświadomego umierania. Mój przyjaciel jest okrutnie doinformowany o zagrożeniu dawkowanym z szaloną konsekwencją. Granicznie z int ymnym miejscem łóżka, równolegle do jego zawikłań, leży człowiek, któremu w ydaje się, że żyje. Prostopadle do niego stoi
136 Dobry sklad Ostatni.indd
136
2004-08-31, 12:36
inny. W szczęśliwej odległości. Pewny swej przepony mężczyzna chyba zaraz usiądzie ze sw ym telefonem Sony CMD-J70. Z naprzeciwka tonie kobieta, to znaczy, że raczej nie spieszy się. Musiałaby stworzyć trzecią oś w ymiaru tragedii. Reszta już nauczona. Mój przy wiązany do łóżka chor y; leży, tak naprawdę, na oddziale mojej psychiatr ycznej przyszłości. Poci się jak nigdy o tej porze agonii. Jak nigdy na t ym etapie spoży wania podwieczorku, któr y czyni chorego przykładnie bezodpadow ym. Kartę choroby (bo historia przecież nie istnieje) prowokacyjnie zaopatrzono w pstrą adnotację mówiącą o „słonecznieniu pacjenta”. Na łóżku zalega bowiem bezkształtna żółć. Staram się nie odbijać tej bar w y w oczach. Moja wizy ta staje się powodem podniecenia, odczuwanego przez przyjaciela. Czer wieni się czarująco, ostrzegając mnie jednocześnie, przed zmniejszeniem dystansu. Widzę, jak uwolnione w ydzieliny są filtrowane, dest ylowane i wpompow y wane ponownie w przynależne, przydziałowe wręcz trzewia. To leczenie metodą autosugestii układu celowo zamkniętego. Ostatni ludzie urzeczeni pędem autobusu linii 136 (nr 9050) mkną ku zapomnieniu. Stosują sprawny system ucieczki przed uzależnieniem od ekscy tacji unaocznionymi defektami cudzej fizjologii.
Jeszcze t ylko ostatnie sugestie i porady dot yczące instalacji skrzydeł. Przepakowanie biletu miesięcznego, by oszczędzić trudności, kilka złot ych, ewentualnie klucze. Telefon niech zostanie. Mój holly woodzki przyjaciel równo i miarowo wcina się w ekshibicjonist yczną ciszę kor ytarza. Fatalnie oświetlonego tunelu. Oddalenie zajmie mu kwadrans. Za osiem godzin zacznie przeliczać minut y podług własnego uznania, sugerując jednocześnie, że jego/moja/nasza miara jedyną właściwą. Mija zaokrąglenia załamanych fal, które zarejestrowały tej nocy ostatnie z ostatnich. Jedno jedyne spojrzenie na rzędy anonimow ych łóżek. Pod cielistą ścianą zlokalizowana poanielska postać. Odsypia zaniedbane noce.
Światło w yłączone, zatem noc. Dachowe gąsior y kompromitują blaszanego kogucika Spektakularny sukces zakamuf lowanego ligniną kominiarza. Przejście niedopałka północnego wspomnienia w płomienie porannych rumieńców.
R
E
K
137 Dobry sklad Ostatni.indd
137
2004-08-20, 15:14
L
A
M
A
brudy MONIK A MOSTOWIK czasem udawałam że moje życie to film. odgrywałam w nim różne role coraz trudniejsze żeby nie było nudno. budziłam się rano i wkładałam męską koszulę robiłam śniadanie udawałam że jestem żoną. wtedy śniadanie jakoś smakowało a w każdym razie dawało się przełknąć. ale to była nudna rola. potem udawałam kłótnię o mycie tostera w końcu mówiłam dobrze kochanie ja dziś pozmywam a ty zawieziesz rzeczy do pralni i pisałam pozew o rozwód. w pralni pracowała moja kuzynka przed nią nie dało się nic udawać. była wdową po dwóch mężach uważała że śmierć jest lepsza niż inne rozstanie i znała wszystkich na wylot jak tylko rzuciła okiem na jego pranie. mówiła że po brudnych ciuchach można więcej się o człowieku dowiedzieć niż na uniwersytecie. może dlatego przerwała studia i zamiast psychologiem została pokojówką w niemieckim hotelu. raz zakochała się w gościu właśnie przez prześcieradło wolałam nie pytać o szczegóły. zaczepiła go potem w hotelowej restauracji choć na drugi dzień wylali ją za to z racy. to był jej pierwszy mąż ale nie ułożyło im się bo nie znała języka. kuzynka chętnie podsuwała mi nowe role nawet takie o których nie miałam pojęcia że można je w życiu odegrać. raz wystroiłam się w najlepszą sukienkę i najdroższe perfumy i przygotowałam kolację przy świecach choć wyjątkowo nie miałam apetytu wypiłam za to butelkę wina i wtedy przyszedł on. zapukał żeby zostawić paczkę dla sąsiadów i zaprosiłam go na tę kolację. tak już został na jakiś czas ale kiedyś wyszedł ze śmieciami i już nie wrócił. moja kuzynka mówi że sam był śmieciem. paczka okazała się bombą i przymknęli mnie na jakiś czas. listonosz dobrze znał moje zagrania. pytał od kogo tym razem napisałam do siebie list. raz nawet sam do mnie napisał ale nie przeczytałam bo kiepsko znoszę litość może dlatego że wcale jej nie potrzebuję. jedyne czego wtedy potrzebowałam to większy biust. wtedy można zagrać więcej ról i to w superprodukcjach. teraz już nic nie potrzebuję tylko nowych pomysłów na nowe role. byłam już chyba wszystkim. próbowałam się zapisać na warsztaty w naszym teatrze ale powiedzieli że jestem kiepską aktorką i że nic ze mnie nie będzie bo za słabo się utożsamiam z rolą. co oni mogą o tym wiedzieć? co oni w ogóle wiedzą o życiu? kiedyś wprowadziłam się do tego opuszczonego domu na końcu ulicy. udawałam że jestem królową i rządziłam ale nawet szczury mnie nie słuchały obgryzły mi najlepsze pantofle tak że nie pasowały mi już do kostiumu. widziałam jak chłopak chyba żeby poderwać panienkę zaciągnął ją do tego domu żeby pokazać jak umie wywoływać duchy. pomogłam mu trochę bo nie znoszę jak się miłość marnuje i stanęłam na parapecie w nocnej koszuli. dziewczyna straciła przytomność a chłopak najpierw ją przeleciał a potem chciał obudzić ale w końcu uciekł. kiedy po nią przyjechali zabrali i mnie przy okazji choć wcale mi nie było po drodze. po jakimś czasie zauważyłam że nikt mnie nie zauważa jakbym nie odgrywała żadnej roli nikt nie klaskał po żadnej mojej kwestii chyba że syn sąsiadów ale on nie słyszy od urodzenia jest po prostu miły. w końcu zapragnęłam coś zrobić dla siebie skoro i tak nikomu nie byłam potrzebna. chciałam być szczęśliwa a jedyną szczęśliwą osobą jaką wtedy znałam była moja kuzynka. poprosiłam ją żebyśmy się zamieniły rolami ale powiedziała że ona woli te swoje brudy niż moje bezbarwne życie. nie wiedziałam o co jej dokładnie chodziło ale tak chciałam się z nią zamienić że żeby ją zachęcić postanowiłam odmienić swoje życie. zawiesiłam w oknach firanki za sprzedane kostiumy kupiłam pralkę żeby miała to co lubi poderwałam listonosza i jego syna żeby miała w czym wybierać. w ońcu się zgodziła. zajęłam jej miejsce ale jakoś nie czułam się szczęśliwa. zbyt często nie wiedziałam co powiedzieć poza tym traciłam klientów bo prałam białą bieliznę w proszkach do kolorów i krochmaliłam nie to co trzeba. raz klient przyniósł kilka prześcieradeł i wszystkie porządnie poplamione na czerwono. zapytałam więc z czego te plamy bo chciałam wiedzieć czym to prać żeby się puściło ale on mnie wyciągnął zza lady i powiedział żebym stuliła pysk bo następnym razem trzeba tu będzie prać szmaty z moich brudów. przestraszyłam się nie na żarty i stwierdziłam że praca w pralni jest bardzo niebezpieczna. zrezygnowałam z niej ale i tak mnie odnalazł. musiałam prać na drugi dzień prześcieradła mojej kuzynki. ale umówiliśmy się że nikt się o tym nie dowie. ja z powrotem mieszkam w swoim mieszkaniu ale teraz jestem swoją kuzynką i pracuję w pralni. praca w pralni jest dla mnie ważna pozwala mi się realizować mam wtedy poczucie że piorę świat z brudu że będzie dzięki mnie czysty i wieży pachnący i tak co dzień od nowa jak się pobrudzi to nic bo umiem zmyć każdą plamę. i już wcale nie muszę odgrywać innych ról tę już mam na zawsze tak mu obiecałam a on za to robi mi pyszne śniadania co rano chodzi po bułki. kwiecień 2004
138 Dobry sklad Ostatni.indd
138
A licja Chludzińska, torebki R ity
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
11
2004-08-20, 12:07
Kolorowe strony.indd
12
2004-08-20, 12:07
nie ma takiego numeru MONIK A MOSTOWIK postanowiłam że o to nie zapy tam od razu zostawiłam ci sporo czasu żebyś mógł obmyślić wariant y odpowiedzi stosy w ymówek i w ykrętów zawsze tak mnie to bawi chciałam się rozer wać. ale po miesiącu zapy tałam kto wtedy dzwonił do ciebie i udawałeś że nie pamiętasz o kogo chodzi. telefonicznych rozmów się nie zapomina zwłaszcza t ych nocnych. sporo cię kosztowały. myślałeś że ci się upiecze ale trzeba regulować wszystkie rachunki. w ykręcałam różne numer y a potem t ylko słuchałam. ludzie dziwnie reagowali najpier w byli bardzo kulturalni nawet w yr wani ze snu ale potem coraz bardziej podnosili głos w końcu zaczynali mnie w yzy wać od zboczeńców nawet i chujów było to bardzo ekscy tujące przeżycie. miałam w domu kolekcję książek telefonicznych ale nikomu się nią nie chwaliłam bo zaczynali mi się dziwnie przyglądać. zamykałam więc bibliotekę na klucz i mówiłam że to moja pracownia. pracowałam zazw yczaj w nocy wtedy ludzie zaskakiwali mnie najbardziej. w sumie nie ma takiego numeru którego bym nie w ykręciła. kiedy doszły do głosu smsy nie byłam zby t zadowolona bo przecież telefon to telefon musiałam usłyszeć czyjś głos nie jestem wzrokowcem. przez jakiś czas w ystarczał mi sam dźwięk telefonu. kiedy przysyłałeś mi smsy jako urodzinow y prezent trzymałam telefon w staniku i przełączyłam na wibracje. ale najbardziej lubiłam wkładać palce w te dziurki na tarczy telefonu i kręcić. w ostateczności jak nikt nie odbierał dzwoniłam na numer y alarmowe straż pożarna dyżurny ruchu pogotowie ratunkowe aż w końcu odwiedziła mnie policja i obciążyli mnie grzy wną. musiałam potem oszczędzać na rachunkach dzwoniłam rzadziej t ylko od wielkiego dzwonu jak mnie już całkiem przycisnęło. otwierałam książkę i przeglądałam numer y w ykręcałam co ładniejsze co dźwięczniejsze co trudniejsze do zapamiętania próbowałam je z czymś kojarzyć na przykład z datami urodzenia moich przyjaciół rodziny albo z numerami domów które chciałabym żeby w yburzono na mojej ulicy. do ciebie już nie lubiłam dzwonić i to nie t ylko dlatego że przestałeś odbierać telefony albo kazałeś mi rozmawiać ze swoją sekretarką automat ycznie pow tarzałam swoje kwestie co dzień coraz głośniej i w yraźniej. nadal nie docierało. nie podobało ci się to wszystko a ja nie rozumiałam dlaczego nie mogę spędzać swojego czasu tak jak lubię choćbym ci miała sen spędzać z powiek. martwiłeś się o mnie mówiłeś że się w końcu nigdzie nie dodzwonię i będzie tragedia napuściłeś ich nawet żeby odcięli mi telefon ale ja pilnowałam swoich kabli. czasem słuchałam jak głos się niesie w ścianie już biegnie kablami i wreszcie odzy wa się w słuchawce halo. halo lubiło mnie i nie zostawiało mnie samej. podczas kiedy wszyscy rzucali słuchawkami halo było cierpliwe i słuchało miało miękki przyjemny głos jak pani z call center było profesjonalnie uprzejme a ja uwielbiałam je prowokować słyszałam jak przełyka ślinę. potem okazało się że ta przyjemność jest najdroższa ze wszystkich ale nie znałam żadnych przyjemniejszych numerów. nawet podsłuchiwanie nie było tak przyjemne bo ludzie nie potrafili rozmawiać przez telefon mówili jakby do siebie jakby nie słuchali co się dzieje po drugiej stronie w ydawało im się że mają dużo do powiedzenia ale niewiele z tego w ynikało. nie mogłam tego słuchać wolałam sama dzwonić zadawać trudne py tania albo milczeć a z t ym radzili sobie najgorzej. w ciszy ludzie nie potrafią się zachować. ciekawe czy byłoby ci przyjemnie jakbym w końcu przestała dzwonić może w tedy zacząłbyś podnosić słuchawkę albo nawet oddzwaniać w w yjątkow ych okolicznościach. czasem chciałabym zapomnieć twój numer w yrzuciłam go już z notesu w yr wałam kartkę z książki telefonicznej zamalowałam ścianę w sypialni w y tarłam lustro w łazience ale wciąż mam go w głowie. i w ykręcam go czasem zupełnie mimochodem. twój głos działał na mnie kojąco. pokłóciłam się ostatnio z twoją sekretarką bo twierdzi że nie ma takiego numeru. głupia krowa w ogóle nie dopuszczała mnie do głosu. będę kręcić do skutku aż wrócisz.
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
A licja Chludzińska, torebki R ity
139
139 2004-08-20, 15:14
pięćset czterdzieści MONIK A MOSTOWIK
– powiem od początku jak było ale potrzebuję dwie szklanki wody i krakersa. i niech mnie pani zacznie normalnie traktować a nie jak jakąś nienormalną. do wszystkich pani mówi szybko a do mnie tak pomału jakbym nie miała mózgu. a ja nie mam tylko oczu. chcieli mi wstawić szklane ale dla mnie to bez różnicy i tak nie będę widzieć więc co dla mnie za różnica czy z oczami czy w opasce. to krakers na pewno? bo smakuje jak biszkopt. jakoś ostatnio zdaje mi się jakby wszyscy chcieli mnie oszukać. miała twarz dziecka i teraz te jej ruchy głową i niepewne wymachiwanie rękami jakby tańczyła do swojej muzyki i dotykanie wszystkiego dokoła sprawiały wrażenie jakby miała pięć lat. sięgała po wszystko chociaż nic nie widziała. – te wszystkie bajki o tym że niewidomi czują kolory i tak dalej bujdy ja nic nie widzę. nie wyczuwam żadnego niebezpieczeństwa ostatnio złapałam całą dłonią kaktusa a potem wazon z kwiatami pani doktor aż krzyknęła chyba był kryształowy bo taki zimny. może kiedyś się tego wszystkiego nauczę coś dostanę w zamian za te oczy większe serce na przykład żebym mogła czuć więcej i bardziej. albo lepsze uszy żebym mogła słyszeć jak się o mnie mówi za plecami chociaż teraz nawet jak się mi prosto w twarz coś mówi to dla mnie i tak jakby za plecami czasem się gubię czy to aby nie moje głosy. przyjaciel mi ostatnio radził żebym nie wspominała nikomu o tych głosach bo jego za to na dwa tygodnie zamknęli w wariatkowie ale tam i tak podobno nie ma miejsca nawet dla niedoszłych samobójców. ludzie wariują. ale pani mogę wszystko powiedzieć i nic nie obróci się przeciwko mnie prawda? tak się przecież umówiłyśmy. – w tamtej sali miałam telewizor i żeby się nie marnował zaprosiłam wszystkich z innych sal ale pielęgniarka ich przegoniła że to nie kino zresztą i tak wszyscy mnie przychodzili oglądać a nie telewizję nie rozumiem ich ani tej pielęgniarki zresztą bo mówiła że to pewnie dla mnie nie jest przyjemne. ale dla mnie to przecież było bez różnicy. może kiedyś jak się nauczę wyczuwać czyjś wzrok to może i być nieprzyjemne że się gapią ale na razie się nie nauczyłam. może pani wie ile czasu musi minąć. – poznałam ostatnio reginę ona nie widzi od jakichś dziesięciu lat odkąd wypadła z trzeciego piętra obiecała mnie nauczyć dotykać i chodzić żebym mogła sobie radzić trochę bez pomocy. dziś przerabiałyśmy szkło i drewno i drzwi i wychodzenie do toalety. ona radzi sobie całkiem nieźle jeszcze mnie prowadzi ja się jeszcze wszystkiego boję. ludzie zostawiają szklanki z gorącą herbatą na krawędzi stołu zostawiają buty i taborety pod nogami kable telefonu i okna otwarte do wewnątrz strach gdzieś się ruszyć. regina najpierw też się nie ruszała ale w końcu jej się udało jest świetna. – wtedy długo siedziałam w piwnicy tam też musiałam się nauczyć gdzie wystają gwoździe ze ściany i gdzie leży zepsute jedzenie. po omacku chodziłam najpierw tylko wzdłuż ścian a potem już po przekątnej człowiek wszystkiego się może nauczyć tylko trzeba być cierpliwym i pokonać ten lęk. jak przychodził w nocy budził mnie jego zapach liczyłam potem do pięciuset czterdziestu i kończyło się czasem trwało do pięciuset siedemdziesięciu ale nie dłużej. wtedy myślałam że człowiek wszystko przetrzyma jak zamknie oczy. – kiedyś mówiłam że dałabym sobie obciąć włosy za jedną noc z nim no i zanim przyszło co do czego obciął mi włosy tępym nożem. – czy ma pani dziś na sobie czarną sukienkę? pomyślałam nagle że widziała. – no czym niby mam widzieć? teraz nie widzę ale śniła mi się pani w czarnej sukience bez pleców i miała czerwone paznokcie.
140 Dobry sklad Ostatni.indd
140
2004-08-20, 15:14
faktycznie miałam czarną sukienkę choć nie bez pleców a z suwakiem z tyłu i czerwone paznokcie. od tego czasu co dzień już wiedziała jak jestem ubrana. mówiła że regina nauczyła ją dotykać a ona nauczyła ją śnić i liczyć do pięciuset czterdziestu pomagało jej to jak było bardzo źle mówiła że każdemu zdarzają się ciężkie chwile. kiedyś spróbowałam ale przyprawiało mnie to o dreszcze raz dostałam od tego ataku duszności zanim dotarłam do pięciuset czterdziestu przeżyłam wszystko. – dziś po mnie przyjdzie musi mi pani pomóc już wtedy mówił że jak pisnę słówko to mnie znajdzie musi mi pani pomóc. niepotrzebnie wszystko powiedziałam ściany też mają uszy boję się. widziałam go we śnie w czarnym golfie przyjdzie pomoże mi pani? zostałam z nią tej nocy. grałyśmy w wojnę żeby usiadła przestała biegać po pokoju a potem przerabiałyśmy aluminium i bawełnę. wyszłam do toalety i wtedy przyszedł po nią. zawiniętą w prześcieradło wyniósł z budynku zarejestrowała to kamera nikt inny. był w czarnym golfie. próbowałam porozmawiać z reginą czy coś jej się może śniło w końcu umiała już śnić ale najpierw płakała dwa dni a potem napisała na serwetce że jeśli piśnie słówko to on ją znajdzie. już nigdy się nie odezwała i zjadła serwetkę. na parkingu napadł mnie rozsunął suwak na plecach i gładził nożem mój kark. widziałam jej sny i przypominałam sobie każde jej słowo bo żadne nie było bez znaczenia. znalazłam ją dzięki temu ale nawet regina nie chciała o tym słuchać sama zaczęłam jeść serwetki. kwiecień 2004
japonki MONIK A MOSTOWIK Tego dnia pani w szkole powiedziała, że będziemy mieć nową koleżankę. Ja szczególnie nie mogłam się doczekać, bo wszystkie koleżanki miały już swoje koleżanki, a ja siedziałam sama w ławce i przez to wszyscy popychali mnie na korytarzu i podstawiali nogi. Tego dnia nie zjadłam nawet orzechowego batona, żeby nową koleżankę przywitać należycie, żeby koniecznie siedziała koło mnie i lubiła mnie, i stała ze mną na przerwie przy parapecie, tak jak stoją wszystkie dziewczyny. Nie mogłam się jej doczekać i nie uważałam do końca lekcji. Ale koleżanka okazała się Japonką. Miała przeraźliwie skośne oczy, spuszczoną głowę, niemożliwie spokojną twarz, wyprasowaną bielutką koszulkę i najlepsze długopisy w całej klasie. Chyba nic w tym dziwnego, że nie chciałam z nią siedzieć, a batona zjadłam czym prędzej na najbliższej przerwie. Płakałam całą noc. Pani trochę mnie uspokajała mówiąc, że Yuki jest Polką. Ale wszystkie dzieci śmiały się pod nosem, a potem już całkiem na głos, i jeszcze bardziej śmiały się ze mnie. Yuki siedziała sztywno w ławce, zawsze wyprostowana, pani kazała innym garbatym brać z niej przykład, ale prostowaliśmy się tylko, kiedy znowu przyszła nam ochota na przedrzeźnianie i wyśmiewanie się z nowej. Miała wszystko równiutkie: i grzywkę, i długopisy równo w piórniku poukładane, i paznokcie równo przycięte, i książki równo wyłożone na ławce. Ja, żeby mnie czasem z nią nie pomylili, specjalnie rozwalałam swoje rzeczy dokoła, do piórnika ołówki wrzucałam, nic a nic nie układałam i grzywkę przypinałam motylkami na wszystkie strony, żeby nie prosto. Mało mówiła i w ogóle nie płakała, nawet jak ją ciągnęli za włosy albo kłuli cyrklem. Czasem to nawet nie drgnęła, nie patrzyła w oczy, nigdy się nie poskarżyła, nawet jak higienistka pytała, dlaczego leci jej krew. Ale w końcu przez ten jej smutek nie mogłam spać. Śniło mi się na przykład, że wchodzę do klasy, a Yuki wisi na tablicy. Przyniosłam jej batona orzechowego, ale jak się ukłoniła, to znowu wszyscy się śmiali, ale potem mi zazdrościli, że mam służącą, bo chodziła od tej pory za mną krok w krok. Specjalnie robiłam uniki, namawiałam się z dziewczynami, żeby ją zmyliły na schodach, albo z toalety przechodziłam górą do drugiej kabiny i ona czekała pod kiblem całą długą przerwę.
141 Dobry sklad Ostatni.indd
141
2004-08-20, 15:14
Kiedyś dała mi przymierzyć swoje czarne lakierki, najpierw się z nich śmiali, że wcale niemodne, bo dziewczyny lubiły z kokardkami, a te były takie gołe, ale widziałam, że wszystkie takie by chciały mieć. Dała też przymierzyć Kaśce, ale ta jej już nie oddała i ta głupia wracała na bosaka w tych swoich bieluśkich kolanówkach do domu. Odprowadzała ją cała klasa. A Kaśkę nieśli chłopcy na rękach pod samą klatkę, żeby sobie błyszczących butków nie pobrudziła. Wtedy jakoś pierwszy raz pomyślałam sobie, że to niesprawiedliwe i że tak nie można, ale trochę za późno, bo rodzice Yuki przyszli się pożalić do szkoły i nie było jej na drugi ani na trzeci dzień. Cała klasa miała karę, trzeba było po lekcjach szorować ławki, nawet w sali chemicznej, a tam były podwójne. Kaśka musiała oddać lakierki i tym razem jej do domu na rękach nie nieśli, tylko musiała w samych skarpetkach wracać, więc teraz z niej się śmialiśmy. Przez parę dni siedziałam sama w ławce i nie miałam na kogo patrzeć. Odkładałam wszystkie batony, pomyślałam sobie, że jak Yuki wróci, to jej dam wszystkie i powiem, że mi jej brakowało. Tylko powiem tak cicho, żeby nikt z klasy nie usłyszał. Nie mogłam się jej doczekać, więc postanowiłam ją odwiedzić. Brat obiecał mnie odprowadzić i stał na dole, na półpiętrze, w razie czego żeby mnie bronić. Jak weszłam, musiałam ściągnąć buty, więc się przeraziłam, że też będę wracać do domu boso, ale pomyślałam, że za grzechy trzeba płacić i że sama chciałam, więc trudno, po kij tam poszłam. Zasiedziałam się tam trochę, bo matka Yuki przygotowała jakieś owocowe danie i pachnącą strasznie pięknie herbatę, a potem Yuki uczyła mnie jeść pałeczkami i to ryż. Na pamiątkę dała mi kimono, takie kremowe z zielonymi gałązkami, i spałam w nim potem i nie chciałam iść do szkoły, żeby go nie musieć ściągać. Yuki przyszła do szkoły, ale nikt się do niej nie odzywał. Każdy się bał, że znowu przez tydzień będzie musiał szorować ławki, nawet w pracowni chemicznej, wszyscy omijali ją z daleka. A tak naprawdę każdy chciał jej dotknąć, powąchać, rozczochrać jej włosy, była taka inna. Jak mówiła, wszyscy jej zazdrościli, czytała tak pięknie, że czasem przed snem otwierałam książkę i wyobrażałam sobie, że Yuki czyta mi do poduszki. W szkole nie mogłam się doczekać, kiedy ją wywołają do odpowiedzi. Miała tak pachnące gumki do mazania, że jak mi jedną taką podarowała, to zjadłam ją na drugie śniadanie. Szkoda mi było, ale nie mogłam się oprzeć. Raz pojechaliśmy z klasą na wycieczkę i Yuki miała japonki. Wszyscy patrzyli na jej stopy, takie malutkie, drobniutkie; wtedy już wiedziałam, dlaczego robi takie małe kroczki. Miała takie kochane małe paluszki, że od tamtej pory wiedziałam, że nie pozwolę już jej zrobić krzywdy. Wszyscy patrzyli na stópki Yuki, bo to nie były sandały ani motylki, tylko zupełnie inne klapki. Zawsze chciałam mieć takie ładne stopy, ale moje palce były jakieś takie byle jakie, każdy inny i nie odważyłabym się włożyć japonek przenigdy. Dzieci by się ze mnie śmiały, że mam brzydkie stopy. Ale Yuki się podobały i mówiła, że nie rozumie, czego ja od nich chcę, że trzeba siebie zaakceptować i polubić, czasem wydawało mi się, że jest mądrzejsza od naszej pani. Ale jak powiedziałam o tym mamie, krzyczała, że Yuki ma na mnie zły wpływ i czy ja zawsze muszę sobie znaleźć jakieś dziwadło, czy nie mogę mieć jakiejś normalnej koleżanki, że ona nawet nie chodzi na religię. Płakałam całą noc. Potem powiedziałam mamie zupełnie spokojnie i płynnie, tak jak Yuki przy tablicy, że właśnie o takiej koleżance zawsze marzyłam i że wreszcie się pojawiła, i że jestem taka szczęśliwa, i poprosiłam, żeby mi tego nie psuła. Tym razem nie dostałam w twarz, bo nie pyskowałam, nie beczałam, tylko mówiłam do rzeczy i grzecznie. Yuki umiała wróżyć z kości, potrafiła mi wszystko powiedzieć: że wyjdę za mąż, jak będę miała dwadzieścia pięć lat i urodzę śliczną dziewczynkę, i będę mieszkać w ciepłym kraju. Przepowiedziała mi nawet, że Jarek z piątej C się we mnie zakocha i na najbliższej dyskotece poprosi mnie do tańca. Chciałam dać jej wszystko, każdego batona orzechowego, żeby tylko nie przestała mnie lubić, nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Ale kiedyś mi wyznała, jak grałyśmy w szczere pytania i odpowiedzi, że ona nie znosi tych orzechowych batonów i że kiedy w końcu przestanę. Śmiałam się z tego całą noc. Mieliśmy w szkole bal przebierańców i w tym samym dniu były jej urodziny. Poszłam do pani Stasi obciąć równiutko grzywkę, włożyłam to kremowe kimono w zielone gałązki i japonki. Siedziałam na łóżku całą noc, patrzyłam na te swoje stopy w japonkach i starałam się do nich przekonać, ale przekonała mnie do nich dopiero Yuki. Odważyłam się w nich wyjść z domu. Ja się przebrałam za Yuki, ale bałam się, że ona nie pozna, o co mi chodziło, bo mama nie pozwoliła mi zafarbować włosów na czarno. Ale Yuki wiedziała doskonale, powiedziała, że wcale nie liczy się żaden kolor włosów, tylko to, co mam tu i pokazała na moją klatkę piersiową. Płakała pięknie, bo się wzruszyła, że się odważyłam włożyć japonki i pokazać stopy i aż mi się chciało trochę płakać. Z wrażenia zapomniałam, co mam w klatce piersiowej i co mam na myśli, ale w końcu sobie przypomniałam i powiedziałam, że to wszystko, co mam tu - jest dla niej. I tańczyłyśmy wtedy razem i zupełnie nie zauważyłam, że Jarek z piątej C poprosił mnie do tańca.
142 Dobry sklad Ostatni.indd
142
Iza Gkagkanis, torebki R ity
2004-08-20, 15:14
›››
Kolorowe strony.indd
13
2004-08-20, 12:08
Kolorowe strony.indd
14
2004-08-20, 12:08
Musisz jeść A N N A E L Ż B I E TA K A M I E N I E C K A
Nie jadła od dwóch dni. Wcale się nie zmuszała. Po prostu nie miała ochoty. Brzucha już nie miała, ale te cycki były jeszcze widoczne. W zasadzie to nawet jabłek jeść nie musi. Wiesz, co to jest wejść na wagę i zobaczyć pięć kilo mniej? Ona opowiada o nowej bieliźnie, bieliźnie, w której czają się koszmar y, grube cyce. Ona była jej przyjaciółką, ale teraz nawet przez telefon nie było sensu rozmawiać. Bielizna Triumpha, też mi w ydarzenie, pomyślała. Jaki cel w życiu ma ta kobieta, tylko czeka na faceta i objada się czekoladą w nocy, gdy ten nie dzwoni. Pier wszy raz poszła do kościoła, gdy zaczęły jej w ypadać włosy, miesiączkę straciła dwa miesiące wcześniej. Nie poszła do komunii, rzecz jasna, w ydawało jej się, że Jezus się skrzy wił na jej widok. Czy umrę, spy tała, ale nikt nie odpowiedział. Ty brudna dziewczyno, matka zmarszczyła się, kiedy przyszła w odwiedziny z ciastem porzeczkow ym. Nie myła się, bo robiło jej się zimno pod pr ysznicem. Ugr yzła kawałek ciastka i w ypluła w rękę, gdy matka się odwróciła. Mogę nawet umrzeć, przecież tak nie można w yglądać, myślała, mierząc kolejną sukienkę, która wisiała na zawieszeniu między obojczykami a biodrami. Sama już nie wiedziała, jak chciała w yglądać. Nie widziała już siebie w kostiumie kąpielow ym przed snem. Twarze mężczyzn zrobiły się odległe jak twarze z gazet. Wyłączyła telefon, żadnych dobr ych wiadomości, zapraszają ją tylko na imprezy pełne jedzenia, gdzie toaleta jest na tym samym piętrze, co jadalnia. Byłoby słychać w ymioty. Pani Rzygalskiej dziękujemy. Drugi raz poszła do kościoła, gdy bała się spojrzeć w lustro. Brzydziła się minąć w ystawę, prócz butów musiałaby zobaczyć właścicielkę bioder. Cycki jeszcze nie zeszły. Były tam i dr wiły z niej. – Musisz jeść – powiedział Bóg. Słyszała to bardzo w yraźnie. – Musisz jeść wszystko, co tylko napotkasz. Pożerać, co tylko się da. – Panie Boże, jesteś pewien? Bóg był pewien, no więc pier wszy był kiosk z batonami. Potem McDonald. Jeść wszystko, co się napotka, cholera. Wy tarła usta po podwójnym cheeseburgerze, wróciła do kościoła. – Musisz jeść wszystko, co napotkasz – powtórzył Bóg, nieczuły na ból brzucha. – Jeść! – grzmiał. – Od tego masz żołądek.
‹‹‹
Dobry sklad Ostatni.indd
Iza Gkagkanis, torebki R ity
143
Wróciła do domu i oglądała go bardzo uważnie, brzuch z dwoma pieprzykami, taki blady, taki smutny. Ktoś go kiedyś całował. W imię ojca i syna. W nocy przyśnił jej się mały chłopiec z różą w dłoni. Obok niego brzegiem morza szła wielka kobieta, on za nią drobnymi kroczkami. Chcę mieć ogród, wielki ogród, woła kobieta, Bóg w ymachuje różą, ta upada na piasek. Ona rzuca się we śnie na kwiat i go pożera. Budzi się z bólem brzucha i ponownie zasypia. W kościele klęka i modli się, ból staje się nie do w y trzymania. – Jedz wszystko, co napotkasz. Ludzi, drzewa, pociągi, morze i gór y – odzy wa się Bóg. I niech inni też jedzą ciebie. Budzi się, dot yka brzucha, płaski, tak samo płaski jak przed zaśnięciem. – Mamo? – nagr y wa się na elektroniczną sekretarkę, ale matki nie ma. Dzwoni do przyjaciółki, ta jest w lesie z dziećmi, telefon nie ma zasięgu. Pier wszy był McDonald, potem pizzeria, lodziarnia z dzieciństwa. Nie czuła smaku, te wszystkie słonności i słodkości stawały się jej rękoma, ustami, gardłem i przełykiem. Ludzie patrzyli się na nią. A le przecież musi jeść wszystko, co napotka, przypominała sobie. Ludzi, morza i rzeki! Siedziała na podłodze w przedpokoju. Pozaciągała zasłony w całym domu. Jak dobrze, że nikt jej nie widzi. Jak dobrze, ze nikt nie słyszy t ych r yków, kiedy wisi pochylona nad sedesem. Do spowiedzi poszła t ydzień później. Wyglądała obrzydliwie. Te cycki jak jabłka. Ten t yłek, któr y rósł jak ciasto pod dżinsami. Ksiądz w ysłuchał jej w milczeniu, nie zapomniała dodać jakiej firmy był jogurt, któr y jadła o trzeciej nad ranem. Odmówiła dziesięć razy ojcze nasz. Jej dłonie dot ykały piersi, wąskie uda dot ykały t yłka. Jeść ludzi, grzmiało jej w uszach, skuliła głowę. Była już jak duży baton Snikers. I oni ciebie. Baton Snikers jest niezdrow y, bardzo niezdrow y. Wyszła z kościoła na plac pełen gołębi, któr ym staruszka sypała okruchy chleba. Jaką miała ochotę paść na ziemię i je pożreć! Minęła kobietę z dzieckiem w wózku, trzymało w ręku gumową kaczkę. Mijała tego dnia dziesiątki takich wózków. W końcu zatrzymała się przed domem swojej matki. Była brudna i gruba. A jeszcze musiała zmieścić swoją matkę.
143 2004-08-20, 15:14
To tylko wiatr A N N A E L Ż B I E TA K A M I E N I E C K A
To t ylko ja, to wiatr, twoja żona. On się budzi, słyszy, że drapię palcami o ścianę. Przewraca się na drugi bok. W dniu, kiedy poznałam Daria, byłam niew yspana i w zasadzie kładłam się spać, kiedy przyszło mi do głow y, żeby w yjść jeszcze na miasto, na jedno piwo. Wszystko przez ten upał, po prostu musiałam w yjść. Ciekawe, co by mi się przyśniło tego wieczora, kiedy poznałam męża? Ledwo w yszłam z domu i stało się. Hej, czy mogę z tobą porozmawiać, on zaskakuje mnie od t yłu. Hej i kładzie się na mnie, idziemy w kierunku starówki, wciska się na mój pas ruchu jak motocykl. Dłonie ma zimne. Od razu mi się nie spodobało, ale w y tłumaczyłam to złym krążeniem. Wszystko można w y tłumaczyć, nawet smród z gęby. To t ylko ja, wiatr, twoja żona, śpij i przestań się wiercić, przypominam sobie pier wszą miłość. Twoja już jest w grobie, daj ludziom pożyć! Wróżka powiedziała, że pięć lat mi zostało. Pięć lat, a potem t ylko wiatr. Ciepły wiatr na cmentarzu, na tarasie, w mieście, na placu dużego miasta, w metrze, gdzie wiecznie jest przeciąg. Pięć lat jeszcze będę na ciebie patrzeć, a potem to już wiatr, chyba że zasnę wcześniej i przyśni mi się, że latam. Że lecę ponad katedrą, gdzie cała rodzina czeka z kwiatami, szampanem.
Lecę ze łzami w oczach, ale przez wiatr i zimno. Ośnieżone drzwi katedr y, chińskie, parterowe chat y, ruskie baraki. Nie zatrzymuję się nawet na chwilę. Lot jest jak wilczy bilet, nie sfruwa się z powrotem. Na ziemię pełną nienarodzonych dzieci z dwójami w dzienniczku. – Gdzie mój widelec? – tak zaczyna się dzień, on ma swój ulubiony widelec. Widzę go w yraźnie w kuchni, przy stole, każdy jego ruch, zmarszczkę i dostaję bólu głow y, zapalenia całego ciała, po prostu się dymię, chociaż wiatr unosi mnie ponad katedrą. – A gdzie mój widelec? – py tam i wiatr się wzmaga, cała kula ziemska jest taka kolorowa, taka boleśnie kolorowa, że budzę się z mokrą twarzą. On śpi z otwart ymi ustami. Jedyny czas, kiedy ma usta otwarte, a nic nie mówi. Modlę się na leżąco. To też rozmowa. Zawsze byłam leniwa. Słońce pozbawia cię wst ydu. Drzewa dodają siły. Morze przewraca się do gór y nogami. Ptaki uciekają, żeby za chwilę powrócić. Mąż umiera. Nawet nie wiesz, że to zawał. Drapiesz palcami o ścianę i uśmiechasz się do swojej pier wszej miłości. – Gdzie jest mój widelec? – py ta on, a t y mu go dajesz, wkładasz mu do ust, potem jeszcze raz. Jego widelec w twoich dłoniach.
144 Dobry sklad Ostatni.indd
144
2004-08-20, 15:14
ha
Formuła pisma niecierpliwego ROZMOWA Z PIOTREM MARECKIM, S ZEFEM I T WÓ RCĄ K R A KOWSK IEGO CZ A SO PIS M A „HA!ART”
Agnieszka Wolny-Hamkało: Piotrze, podobno masz w pokoju legendarny już bałagan (na siedmiu metrach kwadratow ych dwa komputer y, drukarki, skaner, telewizor, wideo, wieżę i książki). Czy nie zdarza się, że w t ym zamęcie jakiś cenny maszynopis po prostu przepadnie, gdzieś się zawieruszy? Piotr Marecki: Po pier wsze, mało kto dzisiaj w ysyła maszynopisy. Młodzi poeci przysyłają maile z wierszami, najczęściej zat y tułowane „opublikuj mnie” lub „w ydaj mnie”. Średnio dwa zestaw y dziennie. Osobiście ich nie czy tam, wszystko for warduję Igorowi Stokfiszewskiemu, któr y w „ha” odpowiada za poezję. Co on z t ym robi? – nie moja sprawa. Ja czy tam prozę, tej z kolei przychodzi mniej. W związku z t ym, że nie w ygrałem oczu ani drukarki na loterii, proszę zw ykle zainteresowanych autorów o przesłanie w ydruków pocztą ślimaczą. W ciągu t ych kilku lat opublikowaliśmy paru absolutnych debiutantów-prozaików, któr ych nazwiska jeszcze niewiele mówią, np. Piotra Pibera, Małgorzatę Nowicką, A lana Sasinowskiego, Martę Syr wid, Magdę Przybył, Mateusza Moczulskiego, Monikę Mostowik i wielu innych. Nie chcę odpowiadać za poezję, bo – jak wspomniałem wcześniej – to działka Igora (ale t ych debiutów poet yckich była u nas masa). W sumie po to jesteśmy, żeby pokazy wać autorów jeszcze nieznanych, zapowiadających się, w chwili gdy przejmują ich duże media i w ydawnictwa, Ci autorzy przestają nas tak mocno interesować. O wiele chętniej zatem w ydrukuję prozę jakiegoś mniej znanego albo kompletnie nieznanego autora niż fragment np. Odiji czy Kuczoka. Po prostu taka nasza rola. Na t ym chyba także polega formuła pisma niecierpli-
wego (tego określenia użył Mariusz Sieniewicz, recenzując jeden z naszych numerów w „Witr ynie Czasopism”). Także w historii literatur y w ybieramy postaci „źle obecne”, niedocenione, jak Stanisław Czycz, Marian Pankowski czy ostatnio kontrowersyjna badaczka Joanna Salamon. AWH: Jak ci się mieszka w redakcji? W takiej atmosferze trudno chyba o stosowny dystans. Zwłaszcza że to mieszkanie raczej otwarte i jak już powiedziałeś, „przewinęły się przez nie prawie całe roczniki siedemdziesiąte”. W jaki sposób odpoczy wasz? PM: Faktem jest, że większość czasu poświęcam „ha” i wszystkiemu co wokół (sesje, książki, festiwale), ale mam także pr y watne życie, przy czym nie chciałbym o nim tutaj mówić. Poza t ym w ydaje mi się, że jeśli coś się robi z pasją, to sama tzw. „praca” może być odpoczynkiem. Na pewno nie umiem próżnować, kiedy na chwilę zaczynam leniuchować, to od razu mam w yrzut y, że w tej chwili mógłbym coś zrobić dla polskiej kultur y. Wtedy wstaję i robię to. Sprawa się dosyć skomplikowała (in plus), od kiedy zacząłem stałą pracę w w ydawnictwie Rabid (początek 2004). Trzeba wiedzieć, że „ha” istniał i przetr wał t ylko dlatego, że przez czter y lata byłem bezrobotny. To właśnie umożliwiło mi prawie w całości poświęcenie się pismu i popchnięcie je do przodu. Nie chcę gdybać, co by było, gdybym np. w 2000 roku po skończeniu studiów dostał jakiś etat. Tym sposobem, żyjąc na najniższym poziomie, od fuchy do fuchy, udało mi się doprowadzić do tego, że „ha” ukazy wał się w miarę regularnie. Teraz, kiedy pracuję w Rabidzie (składam tam książki), mam jeszcze mniej czasu na pismo.
145 Dobry sklad Ostatni.indd
145
2004-08-20, 15:14
Do tego dodaj sobie studia doktoranckie i zajęcia, jakie prowadzę na UJ. Nierzadko sam się zastanawiam, skąd ja na to wszystko biorę czas. Swoją drogą przydałoby się, żebym był sturękim potworem. AWH: Zastanawiam się, co śni się osobie, która ma pod poduszką tomiki, na stole stos maszynopisów, pod stołem kolejne numer y „Ha!artu”, osobie, która ma chyba niewielki kontakt ze „zdrową częścią społeczeństwa”. PM: Bez przesady, żadnych tomików nie mam pod poduszką, jak jest z maszynopisami, też ci już w y tłumaczyłem (większość znajduje się na ser werze wirtualnym). Faktem jest, że w moim pokoju w ystępuje – jak mawia Stokfiszewski – największe stężenie młodej literatur y na metr kwadratow y w Polsce. Powodują je książki rozrzucone wszędzie w każdej części pokoju, najwięcej na podłodze. Ostatnio zalepiłem sobie ściany cyklem portretów-kolorowanek roczników 70. i 80. A ni Ostoi, która zrobiła je dla „ha”. Z drugiej strony na ścianie mam duże zdjęcia dwóch moich ulubionych prozaików: Czycza i Pankowskiego oraz plakat y z imprez, które zorganizowałem. Jestem więc perfekcyjnie otoczony. Poza t ym nie wiem, co rozumiesz pod pojęciem „zdrowa część społeczeństwa” ? Większość moich znajomych to fizycy z AGH, z któr ymi imprezowałem w trakcie studiów. Obecnie obracam się w starannie dobranym środowisku art yst ycznym K rakowa. Poza t ym mam jeszcze całkiem inne życie – w momencie kiedy w yjeżdżam do domu na Pogórze, gdzie przeby wam w otoczeniu tzw. zw ykłych, prost ych ludzi. Mam tę przyjemność, że pół życia spędziłem w pewnej malowniczej, niewielkiej miejscowości, gdzie moja rodzina miała dom za lasem i gdzie dorastałem na tzw. łonie natur y. Jeśli przez normalną część społeczeństwa rozumiesz polit yków, warszawskich pracocholików, dziennikarzy czy lansiarzy, to kontaktu nie mam z nimi żadnego. A ostatnio mi się śniło, że fruwałem nad Błoniami. AWH: „Ha!art” z początku spełniał funkcję pisma młodoliterackiego, gdzie chętnie publikuje się wiersze debiutantów, był takim trochę odkr y wcą, szpiegiem nowości kulturow ych. Teraz mam coraz częściej wrażenie, że to pismo raczej społeczne, a nawet obarczone pewną ideologią. Jak przebiegała ta ewolucja? Jaką ideologię przypisałbyś pismu? PM: Wiem, że tę rozmowę przeprowadzasz równolegle z Jankiem Sową i pytanie o ideologię pisma jest skierowane do niego, myślę, że odpowiedział ci wystarczająco. Dużo także o ideologicznych strategiach pisma znajduje się w tekście Antologia kłamstw wydrukowanym w „Krytyce Politycznej”. Nie chciałbym się na ten temat wypowiadać. Kojarzony z nami antykonsumpcjonizm nie wyklucza wcale, a wręcz zakłada, szpiegowanie nowości kulturalnych, ową niecierpliwość. Na nim przecież
wyrasta twórczość produktu Shuty™ czy literatura zaangażowana, o której dużo rozprawia się ostatnio na łamach „ha”. AWH: Pismo zazw yczaj powołane przez lidera powoli obrasta ludźmi, którzy ostatecznie tworzą jego charakter. Jacy ludzie tworzą „Ha!art” (mam na myśli nie t ylko redaktorów) i dlaczego właśnie oni? PM: My sami mówimy o tzw. stałej redakcji „ha” i tej rotacyjnej. Do stałej zalicza się piątka: Janek Sowa jako główny ideolog i redaktor działu kulturoznawczego, Igor Stokfiszewski jako krytyk literacki i ideolog działu literackiego, Sławek Shuty jako autor antykonsumpcyjnego zina „Baton” (dodatku do „ha”, chociaż niektórzy twierdzą, że to „ha” jest dodatkiem do „Batonu”), Piotr Kletowski – oryginalny filmoznawca, najlepszy w Polsce znawca kina azjatyckiego i najróżniejszych marginesów kina (on odpowiada za działkę filmową i medialną). No i ja, który odpowiadam za rozliczenia, faktury, wnioski, organizację, skład i żeby się wszystko trzymało kupy. W części rotacyjnej w ymieniłbym parę osób: Sylwestra Szczygła, który obecnie w Chicago założył pismo „TruePol” o młodych Polakach za granicą, Mariusza Czaję, który rozstał się z nami i w ydaje znakomite pismo antropologiczne „Barbarzyńca” [www.barbarzynca.pl] (pierwsze numery zresztą były składane na moim komputerze), Tomka Tkaczyka i Andrzeja Świecha, którzy rozkręcili swoje pismo fantastyczne „Ubik” [www.ubikwsieci.com], Szymona Holcmana, który po przeniesieniu się do Warszaw y założył dla firmy Gutek Film filmow y dwutygodnik sieciow y „Celuloid” [www.celuloid.pl], Agnieszkę Kamrowską i Mirka Filiciaka, którzy teraz prowadzą Cyberforum [www.cyberforum.edu.pl] (Mirek jest także redaktorem „Kultury Popularnej”), Kasię Leszczyńską, która pomaga nam zdoby wać teksty religioznawcze, Olę Więcką, znakomitą krytyczkę sztuki, która jednak w yniosła się do Waw y pisać w „Newsweeku” i innych brukowcach (hańbaJ!), Aśkę Pawluśkiewicz, która napisała nam kilka znakomitych tekstów o emigracji, czy Janka Simona, świetnego artystę now ych mediów, który przez jakiś czas był naszym redaktorem. I ostatnio liberatów: zwłaszcza Kasię Bazarnik i Zenona Fajfera oraz slamerów: Jasia Kapelę i acieja Kaczkę. Wszystkich tych ludzi łączy jedno: Kraków. Potem są już tylko różnice. AWH: Zapy tany w jednym z w y wiadów, powiedziałeś, że roczniki 70. zaproponowały jednak coś ciekawego. Wymieniłeś kilku autorów: m.in. Kuczoka, Odiję, Shutego, Witkowskiego, Pluszkę, Cegiełkę. Nie padło jednak nazwisko żadnej kobiet y. Dlaczego? (co z Martą Podgórnik, K larą Nowakowską, A nią Podczaszy?) PM: Zauważ, że był to w y wiad do jakiegoś pisma w ysokonakładowego, a te, jak wiesz, z reguły nie interesują się młodą poezją. Jeśli jest zainteresowanie prozą (Masło, Kuczok, Shuty), to przy-
146 Dobry sklad Ostatni.indd
146
2004-08-20, 15:14
chodzą robić z nami w y wiady. Gdyby „roczniki siedemdziesiąte” w ydały tylko najznakomitszych poetów, nie byłoby o tym głośno w mediach. No chyba że ci wszyscy poeci w ystępowaliby w filmach (jak Siwczyk). W szeregu nazwisk przeze mnie w ymienionych nie ma też najlepszych poetów-facetów: Honeta, Lipszyca, Muszyńskiego, Pasewicza. Nawiasem mówiąc, najciekawszy poeta rocznika 70. – Roman Honet – nigdy nie opublikował nigdzie swojego zdjęcia. To bardzo znamienne. Gdyby ten dziennikarz rozmawiał zatem ze mną o całej literaturze, to uwierz, że Martę i Klarę w ymieniłbym na pewno. Swoją drogą nie za dobrze z kobietami z rocznika 70. w prozie. AWH: Jako w ydawca w ypuściłeś już sporo książek (ile dokładnie?). Czy z dystansu któreś z nich w ydają ci się chybione? PM: W naszej serii ukazało się ponad dwadzieścia tomów. Rzecz jasna, najbardziej cenię sobie twórczość Shutego, któremu w ydaliśmy Bełkot, Cukier w normie oraz Produkt Polski (w przygotowaniu). Teraz po lansie, jaki zrobiła mu TV i inne wielkie media, Shut y jest rozchw y t y wany. Na jesień w ychodzi jego powieść w WA B i jego ant ykonsumpcyjny projekt stanie się pewnie bardzo modny, chociaż my ciągle się zastanawiamy, czy mainstream go strawi. Inaczej było w 2001 roku, kiedy ukazał się Bełkot – powieść, którą uważam za najważniejszą dla rocznika 70. K r yt ycy teraz się rozpisują, że gdyby w tedy zagrały wszystkie czynniki zewnętrzne, to ta książka wówczas mogłaby być absolutnym w ydarzeniem (na okładce był Maciejowski! Też jeszcze w tedy prawie nieznany). Pamiętam recenzję Dariusza Nowackiego Kiepski z Huty w „FA-arcie”, w któr ym zniszczył Bełkot doszczętnie. Zarzucał m.in., że Shut y ma zwichnięt y kręgosłup moralny. To było znamienne. Potem zresztą Nowacki przeprosił. Z opublikowanych przez nas autorów lubię przede wszystkim Ceckę, Czerskiego, Niklasińskiego, K róla, Roberta, Ożoga, Orbitowskiego i Macierzy ńskiego. O książkach chybionych lepiej milczeć. AWH: Jako animator życia literackiego K rakowa, organizator festiwali, w ydawca, znasz pewnie przepis pod t y tułem „jak wzbudzić zainteresowanie czy telnika daną pozycją debiutanta”. Mam na myśli np. fakt, że książka np. Czerskiego cieszy się większą popularnością niż książka poet y X. PM: K rótka odpowiedź: talent autora + czynniki zewnętrzne, które muszą zagrać. Jeśli ich nie ma, nie będzie Masła, Hutnika ani Czersa. Poza t ym najlepiej jest promować autorów, którzy mają osobowość, w yrazist ych i rozpoznawalnych. W 100 procentach naszym najlepszym produktem jest rzecz jasna Shut y™. AWH: Co antologia Tekstylia..., której jesteś jednym z redaktorów, zmieniła w krajobrazie literatur y współczesnej?
PM: Znowu nie chciałbym się w ypowiadać za Witkowskiego i Stokfiszewskiego (współredaktorów). Przez półtora roku od w ydania Tekstyliów było o nich głośno (w prasie polskiej i zagranicznej pojawiło się ponad czterdzieści komentarzy o antologii). Przez cały ten czas ani razu nie odparliśmy zarzutów. Dopiero niedawno, bogatsi w doświadczenia i z perspekt y w y czasu, odpisaliśmy wszystkim recenzentom. Tekst ukazał się w „K r y t yce Polit ycznej”. I do niego odsyłam. A myślę, że to, co Tekstylia wniosły do – jak to nazwałaś – „krajobrazu literatur y współczesnej”, to przede wszystkim myślenie o historii literatur y i pisaniu historii literatur y. Tekstylia to opowieść o t ym, że nie ma już obiekt y wnej historii literatur y (relat y wizm rulez!) i nie ma obiekt y wnych antologii. Jest to zawsze jakaś opowieść narratorów-bajarzy. AWH: Jesteś w ydawcą zbioru esejów Janka Sow y pt. Sezon w teatrze lalek. Dlaczego ta książka wzbudziła tak wiele emocji? PM: Z Jankiem Sową studiowałem na pier wszym roku polonist yki (95 rok) na UJ. Razem chodziliśmy na zajęcia do Wyki, Błońskiego, Markowskiego i na staro-cerkiewno-słowiański. Sowę pamiętam, bo potrafił się przez 40 minut na półtorej godziny w ykłócać z prof. Markowskim na każdy temat. Potem Janek zrezygnował z polonist yki i przeniósł się na psychologię. Gdy powstawał „ha” (gdzieś około jesieni 99), spotkałem go w czy telni na Rajskiej i zapy tałem, czy nie chciałby czegoś napisać. Po jakimś czasie podrzucił mi tekst Czy przyszłość już nadeszła? – o samotności w wielkich miastach. Potem pojawiały się następne. Sowa ciągle jeździł po całym świecie i z różnych zakamarków przysyłał mi eseje do druku i mniejsze „pocztówki patafizyczne” do sieci. Ja wstawiałem polskie znaki diakr y t yczne i publikowałem. Dopiero po lekturze tekstu Sezon w teatrze lalek, któr y Janek podesłał mi po półrocznym pobycie w Par yżu (to były jakieś wczesne miesiące 2001 roku), zrozumiałem, że mam do czynienia z bardzo przemyślaną i w miarę spójną kr y t yczną opowieścią o nowej Polsce, społeczeństwie konsumpcji i o rozczarowaniu demokracją i kapitalizmem, za któr ymi tak bardzo tęskniliśmy przed 89 rokiem. Sowa pisał to jako pier wszy znany mi autor uwzględniający perspekt y wę środkowoeuropejską (wcześniej takie tekst y pisy wali autorzy z Zachodu – oni też nie mogli znieść nędzy konsumpcji). W t ym tekście Sowa pisał także o naszym pokoleniu, a rok potem mniej więcej te same rozpoznania przeczy tałem w szkicu Wandachowicza Generacja Nic opublikowanym w „Wyborczej”. Już po powrocie do Polski Janek napisał jeszcze kilka esejów, m.in. najważniejszy – jak sądzę – System konsumpcji, wszystkie one były publikowane w „ha” (za w yjątkiem jednego, któr y poszedł w bardzo odległym od nas światopoglądowo „Tygodniku Powszechnym”, hehe). Po drodze zredagowaliśmy wspólnie książkę Frustracja. Młodzi
147 Dobry sklad Ostatni.indd
147
2004-08-20, 15:14
o Now ym Wspaniałym Świecie, opowiadającą o naszym (młodej inteligencji) rozczarowaniu „wolnością” i demokracją. Książka składała się z kilku tekstów: o edukacji, kulturze, polit yce, religii, st ylach życia, konsumpcji. Została fatalnie przyjęta. Po kilku miesiącach od w ydania Frustracji zebraliśmy eseje Janka w książkę Sezon w teatrze lalek. Przyjęcia wielkiego ta książka jeszcze nie miała (zaledwie 3 miesiące minęły od w ydania), ale wiem, że wielu kr y t yków i myślicieli dosyć dokładnie ją obwąchuje. Potencjał w niej jest ogromny. Ktoś napisał, że Sowa napisał książkę przeciw konsumpcji z rosyjską pasją. AWH: Piotrze, jako redaktor książki pt. liternet.pl, w ydawca e-tomików, redaktor nie t ylko „papierowego” periodyka, ale też jego wersji wirtualnej, jesteś specjalistą od literatur y w w w. Jak sądzisz, dlaczego niektórzy poeci nadal się kr ygują, odpierają propozycję publikacji swoich utworów w sieci? PM: Bo boją się sieci jak diabeł wody święconej, uważają, że można tam spotkać t ylko same śmieci. Poza t ym panuje przekonanie, że jak wiersz, to musi być w ydrukowany na kartce papieru. Istnieje także zjawisko odwrotne: liczni autorzy, którzy jeszcze nie bardzo rozumieją, na czym polega sieć, kombinują, że to znakomite środowisko, żeby się w ylansować. Zdarzył mi się kiedyś przypadek, że człowiek podesłał mi swoją powieść w ydrukowaną na papierze (w yjął ją pewnie z szuf lady) i na t ych kartkach pododawał długopisem linki! Chciał po prostu zrobić z tego hipertekst. Bardzo nieudolnie. Bo przecież nielinearność t ych powieści warunkuje medium, to, że są one publikowane w sieci.
AWH: We wstępie do liternetu.pl wieścisz zmierzch tradycyjnej kultur y w ydawniczej. Nie sądzisz, że książka jako by t fizyczny ma jednak pewne cechy, dzięki któr ym po prostu nie może zniknąć? Mam na myśli np. taką sy tuację jak czy tanie w toalecie, pociągu, na przystanku. Nie w yobrażam sobie, żeby ktoś do poczy tania „na stojaka” w autobusie w yciągał laptopa. Co z fet yszystami, którzy hodują książki, co z kolekcjonerami, któr ymi trochę jesteśmy wszyscy – miłośnicy książek? PM: Książka liternet.pl nie miała wstępu ani zakończenia. Rzecz jasna, jestem entuzjastą Internetu, co więcej, jestem od sieci poważnie uzależniony i leczę się na I A D (Internet Adiction Disorder), ale żebyś t y wiedziała, jakim dopiero ja jestem fet yszystą książkow ym: zauważ, że równolegle z liternetem zrobiłem numer „ha” o liberaturze, now ym zjawisku w polskiej literaturze – art ystach, którzy myślą kategorią książki. Na początku X X wieku, kiedy pojawiło się kino, także wieszczono śmierć książki i jakoś nie umarła. Podobnie będzie w X XI wieku. Znawcy twierdzą, że podobnie jak wiek X X był wiekiem audiowizualnym (wiekiem kina i telewizji), tak wiek X XI będzie wiekiem wirtualnym. Ja t ylko zacieram ręce, kiedy coś takiego słyszę. Rozmawiała Agnieszka Wolny-Hamkało
fot. z archiw um „Ha!artu”: Janek Sowa
fot. z archiw um „Ha!artu”: Piot r Marecki
kowana przez medium. „Raster” jest pismem prowadzonym przez Michała Kaczy ńskiego – jednego z najciekawszych twórców sieciow ych, nic więc dziwnego, że mając w yczucie medium, Kaczy ński „uinternetawia” go w sposób wzorcow y. Dlaczego jednak w yrzekać się tej drugiej strony: „literatur y w sieci” ? Zwłaszcza że spełnia ona znakomicie takie funkcje jak archiwizowanie tekstów, ich promocję, łatwą dostępność. Z wielką przyjemnością korzystam z takich miejsc, jak np. w w w.cyberforum.edu.pl czy w w w.pbi.edu.pl.
AWH: Medium zawsze determinuje dzieło sztuki. Spotkałam się z opinią, że inne tekst y powinno się pisać do sieci, a inne do w ydawnictw analogow ych. Wirtualne powinny być prostsze, krótsze, podzielone na moduły (patrz „Raster”). Czy zgadzasz się z taką opinią? PM: Mówiąc o liternecie, zawsze wprowadzam rozróżnienie na „literaturę w sieci” i „literaturę sieci”. Tylko ta druga tak naprawdę jest warun-
148 Dobry sklad Ostatni.indd
148
2004-08-20, 15:14
Będzie tak, jak zrobimy ROZMOWA Z JANKIEM SOWĄ, R E D A K T O R E M „ H A ! A R T U ”, E S E I S TĄ , A N T Y KO N S U M P C J O N I S TĄ , P O D R ÓŻ N I K I E M
Agnieszka Wolny-Hamkało: Co oznacza dla ciebie termin ant ykonsumpcjonizm? (co to jest ant ykonsumpcjonizm?). Janek Sowa: A nt ykonsumpcjonizm to jest przeciwieństwo konsumpcjonizmu, tak samo jak ant ygrawitacja jest przeciwieństwem grawitacji, a ant yamer ykanizm jest przeciwieństwem lizania dupy Stanom Zjednoczonym. AWH: Na czym polega realizowanie takiej postaw y w życiu codziennym? JS: Na t ym, żeby nie czcić złotego cielca. AWH: Czy w ydawanie książek (książka to produkt) nie jest działaniem sprzecznym z ant ykonsumpcjonizmem? JS: Nie. Błędnie utożsamiasz pojęcia „produkt” i „towar”. Produkt to termin neutralny. Określa wszystko to, co zostało w yprodukowane, zrobione. Na przykład miód to produkt pszczół. Towar jest natomiast pojęciem handlow ym. Towar jest w y twarzany dla zysku i ze względu na zysk. Jeden z głównych problemów społeczeństwa konsumpcji to „utowarowienie”, inaczej merkant ylizacja rzeczy wistości, czyli dążenie do przerobienia wszystkiego w towar, któr y poddaje się handlowej w ymianie. Edukacja, ochrona zdrowia, informacja, emocje itp. – to wszystko są dzisiaj towar y. Wiąże się z t ym postępujące zawłaszczanie i pr y wat yzacja dobra wspólnego. Restr ykcyjne prawa własności intelektualnej, patent y na geny, pr y wat yzacja zasobów wodnych i podobne zjawiska są tego przykładem. „Ha!art” i nasze książki są produktami, ale nie są towarami – nie tworzymy ich dla zysku, nie staramy się nikim manipulować za pomocą reklamy, żeby zwiększyć sprzedawalność, nie zależy nam na świadomości marki (celowo przerabiając logot yp „Ha!artu”, któr y w każdym numerze jest teraz inny, dążymy nawet do w y tworzenia nieświadomości marki). Nie kieruje nami chciwość, która jest naczelną cnotą kapitalizmu. Działamy jako niedochodowe stowarzyszenie, a czasem do naszych przedsięwzięć dopłacamy z własnej kieszeni. Zdecydowanie nie wpisujemy się w logikę konsumpcji. Takie py tanie-zarzut jak twoje pada czasem pod naszym adresem, ale jest to związane z nieporozumieniem wokół
znaczenia terminu „społeczeństwo konsumpcji”. To nie jest zwrot potoczny, ale pewne pojęcie socjologiczne. Traktowanie go w sensie: „zrobić-sprzedać” to mniej więcej tak, jak py tać, jaki numer buta noszą stopy procentowe. W miarę systemat ycznemu w yjaśnianiu samego terminu i kontekstów, w jakich funkcjonuje, poświęciłem kilkanaście stron eseju System konsumpcji, czyli o co gramy. AWH: W jednym ze swoich esejów pt. Wyznania paranoika piszesz, Janku, że struktura świata jest „skomplikowana i nieprzejrzysta”. Czy ant ykonsumpcjonizm proponuje jakiś sposób odnalezienia się w t ym świecie? JS: Raczej w yjścia poza pewne schemat y zachowania. Ładunek poznawczy tego, co nazy wasz „ant ykonsumpcjonizmem”, nie jest zby t wielki. Sprowadza się do kilku obser wacji poczynionych 40 lat temu przez socjologów i teoret yków kultur y (Marcuse, Baudrillard, Bourdieu, Debord, Barthes). U nas traktuje się to jako zmarginalizowany krzyk z offu, bo do Polski to, co dzieje się na świecie, docierało zawsze z mniejszym lub większym opóźnieniem. Zobacz, jak to w yglądało w sztuce: gdy Duchamp budował w galeriach skomplikowane maszyny, u nas tr y umfy święcił Cybis i kolor yści, gdy świat wkraczał w nowe media, w Polsce królował Kantor. To samo działo się w filozofii. We Francji opór wobec społeczeństwa konsumpcji to postawa w pewnych kręgach dość powszechna. Wielu powojennych francuskich socjologów i filozofów w yrażało się z większą lub mniejszą niechęcią o kapitalizmie i mieszczaństwie. Czytałem gdzieś, że Blanchot z Foucaultem rzucali na ulicach kamieniami w maju 68. A le do nas sam kapitalizm dotarł z gigant ycznym opóźnieniem, nie ma się więc co dziwić, że opór wobec niego z jeszcze większym. To, po której stronie bar ykady stoisz w sporze konsumpcja-dezercja, nie znaczy wiele, jeśli chodzi o poznawcze opanowanie nieprzejrzystego świata. W t ym sporze chodzi przede wszystkim o autonomię jednostki: społeczeństwo konsumpcji to system kija i marchewki, w któr ym kijem jest bezrobocie, a marchewką promocje w supermarketach. Każdy, kto ceni sobie wolność, powinien z czegoś takiego zdezerterować.
149 Dobry sklad Ostatni.indd
149
2004-08-20, 15:14
AWH: Z kolei w t y tułow ym eseju Sezon w teatrze lalek piszesz, że twoje obrzydzenie wzbudza fakt, że potrącający się w metrze ludzie mówią sobie przepraszam, a nic ich nie obchodzi żebrzące dziecko. Co w takim razie robisz, widząc takie dziecko? JS: Obrzydzenie – tak, ale to nie jest najważniejsze. W t ym samym tekście piszę też o zdziwieniu, które jest częścią świadomie obranej strategii. Moim zdaniem w ybor y światopoglądowe w pewnej mierze sprowadzają się do dwóch opcji: naiwność (oznaczająca wiarę, że to, jak jest, to nie jest „normalnie” ani „naturalnie” i że może być inaczej, lepiej) albo cynizm (czyli twierdzenie, że taki już jest świat i koniec). To, o czym wspominasz, to współczesne w ydanie t ypowej dla mieszczaństwa moralności pani Dulskiej. Jest to mentalność, która skupia się na rzeczach nieistotnych (np. kto kogo potrącił itp., o czym piszę w pocztówce „o problemie problemu”), a chronicznie nie dostrzega realnych problemów społecznych, takich jak np. w ykluczenie przez biedę. Co robię, kiedy widzę żebrzące dziecko? Różnie. Czasem daję mu kasę, czasem z nim gadam, czasem nie robię nic. Nie mam żadnej strategii. Nie oburzam się natomiast, że ktoś mnie przypadkiem potrącił, i nie oczekuję, że będzie mnie przepraszał. Przeciwnie, uważam, że ludzie powinni się bardziej potrącać, bo to już jedna z ostatnich form kontaktu, jaka im pozostała. A le problem leży gdzie indziej: co zrobić, żeby to dziecko nie żebrało na peronie? To jest przestrzeń dla budowania świadomych i konsekwentnych strategii, co staram się robić, głównie w oparciu o różne organizacje pozarządowe. Z w ykształcenia jestem psychologiem i pracowałem przez jakiś czas w ośrodku socjoterapii dziennej dla dzieci z tzw. „grup r yzyka” (biedne rodziny wielodzietne, rodziny patologiczne, przestępcze albo zniszczone przez alkohol). Współpracuję od prawie dwóch lat jako wolontariusz ze Stowarzyszeniem na rzecz Rodzin Zastępczych i Adopcyjnych „Pro Familia”. Organizowaliśmy wspólnie różne zajęcia dla dzieci z Domu Dziecka nr 2 na Kazimierzu w K rakowie. Ostatnio udało mi się stworzyć dla nich pracownię komputerową w oparciu o star y sprzęt, któr y w yżebrałem od znajomych i kilku firm (nawet pewna korporacja coś dała...). Pomagałem moim kumplom ze Stowarzyszenia A rt yst yczno-Edukacyjnego „Biogrupa” w organizowaniu i prowadzeniu warsztatów teatralnych, m.in. z młodzieżą z ośrodków w ychowawczych (taki bardziej lajtow y poprawczak dla młodocianych przestępców). Działałem z Małopolskim Inst ytutem Kultur y w ramach projektu „Feniks”, któr y ma na celu kulturową rewitalizację Nowej Hut y. Wspólnie z Fundacją 36,6 Romka Dziadkiewicza oraz Fundacją Inicjat y w Ekologicznych staramy się wdrożyć w życie w biednej dzielnicy K rakowa system w ymiany bezgotówkowej LETS (dla zainteresowanych strona krakowskiego LETS: http: // w w w.let s.mos t.org.pl / k r a kow /pl / i nde x .ht m), ale ten projekt jest na razie w powijakach i roz-
wija się opornie. Nie mam, niestet y, dość czasu na takie działania. Chciałbym mieć więcej, ale muszę też z czegoś żyć (to wszystko są działania non-profit), a zajmuję się również „Ha!artem”, piszę i pracuję nad doktoratem. Niechętnie włączam ten wątek działalności społecznej w dyskusje światopoglądowe np. wokół mojej książki. Wspominam o t ym, bo zapy taliście mnie wprost. Nie lubię się chwalić, ale wkur wiają mnie takie przemądrzałe gadki różnych publicystów w ysokonakładow ych mediów, zwłaszcza będących własnością firmy Agora SA, że ja czy Piotrek Marecki t ylko się w ymądrzamy i narzekamy, nie robiąc nic pozy t y wnego. Marecki poświęca mnóstwo czasu i energii na promowanie młodych pisarzy, daje im możliwość w ypowiedzenia się w medium, które osiągnęło pewien poziom słyszalności. Sam też to medium w ykreował niemalże od zera, bo „Ha!art” jest w 90 procentach dziełem Mareckiego. I to jest według mnie działalność prospołeczna, bo publikują u nas również pisarze z biednych środowisk, niemający kontaktów ze zblatowaną grupą trzymającą władzę (polit yczną i medialną). Taka na przykład Nowicka. Jej rodziny nie stać na komputer. Swoje opowiadania przepisy wała na lekcjach informat yki w szkole. Marecki nie t ylko je opublikował, bo zobaczył dobrą literaturę, ale zainicjował akcję zbiórki kasy na komputer dla Nowickiej. Nie uważam oczy wiście, żeby taka działalność była jakimś wielkim bohaterstwem, i może dlatego rzadko o t ym mówię. Nie wierzę w działalność polit yczną (w sensie akt y wizmu polit ycznego w obrębie istniejącego systemu władzy, np. zakładanie now ych partii albo zapisy wanie się do istniejących młodzieżówek). Myślę, że główne zajęcie polit yków to w ymyślanie wojen i konf liktów, które potem pociągają za sobą miliony ofiar. Polit yka to zajęcie dla ludzi żądnych władzy. Wierzę natomiast w sensowność i celowość działań na poziomie społecznym. Co więcej, uważam, że jeśli ktoś ma jakieś talent y i zdolności – potrafi coś zrobić, załatwić, nauczył się czegoś, czym może się podzielić z innymi albo w ykorzystać to, żeby komuś pomóc – to ma obowiązek uży wania t ych talentów dla wspólnego dobra. Bo to nie chodzi t ylko o empatię i bezpośrednie współczucie, ale o coś więcej. Myślę, że społeczeństwo jest ogólnie w lepszej kondycji, jeśli to dziecko nie żebrze na peronie. A le to oczy wiście też można nazwać naiwnością. Tylko że jakie jest inne w yjście? Cynizm: uznać, że świat taki już jest, że dzieci muszą żebrać, a kto się ustawił, niech chwali system, któr y go karmi. AWH: Co rozumiesz przez zdanie, że „mechanizmy tworzące kulturę są sztuczne” ? JS: Napisałem to jako komentarz do Społeczeństwa spektaklu Deborda. Pier wszy akapit tej książki brzmi: „Życie społeczeństw, w któr ych panują nowoczesne warunki produkcji, przedstawia się jako wielkie nagromadzenie spektakli. Wszystko, co było bezpośrednio przeży te, oddala się w przedstawieniu”. Moim zdaniem,
150 Dobry sklad Ostatni.indd
150
2004-08-20, 15:14
jest to obser wacja bardzo trafna. Bardzo cenię Deborda, o czym wielokrotnie pisałem. Uważam, że jako pier wszy zrozumiał X X wiek i dostrzegł w nim to, co zapowiadali Nietzsche, Dostojewski i Tocqueville. Jego błąd polega na t ym, że ogranicza swoją tezę do „społeczeństw, w któr ych panują nowoczesne warunki produkcji”, ustawiając je t ym samym w opozycji do wszystkich innych kultur. Moim zdaniem, mamy tu do czynienia z różnicą stopnia, a nie istot y. Nie ma kultur y pozbawionej teatru przedstawień, wszystkie są jakimś udawaniem, jakimś spektaklem. Zagłuszanie bezpośredniego przeżycia przez przedstawienie jest nieodłącznym elementem życia ludzkiego. W antropologii filozoficznej Plessnera mówi się, że człowieka cechuje „naturalna sztuczność”. To jest podobna myśl. Nasza kultura produkuje duże ilości znaków i obrazów, dlatego stało się to boleśniej odczuwalne. Pragnienie Deborda jest mist yczne: w yjść poza kulturę i dotknąć świata takim-jaki-jest, świata samego w sobie, świata w xczyst ym przeżyciu. Jest to pragnienie odrzucenia kultur y i dotknięcia trzewi, pragnienie totalnej transgresji (przekroczenia nie takiej czy innej normy kulturowej, ale całego systemu norm). Dlatego też podstawową materią sztuki jest dla sy tuacjonistów zw ykłe życie, czyli samo istnienie (Dasein), umieszczone w pewnej sy tuacji. Stwierdzenie, że „mechanizmy tworzące kulturę są sztuczne”, jest rozszerzeniem tezy Deborda, że t ylko nasza kultura jest sztuczna. To jest poniekąd analogiczne do dyskusji nad takim pojęciem jak „alienacja” u Marksa, bo „spektakl” i „alienacja” są sobie pokrewne. Marks uważał, że kapitalizm produkuje alienację, bo ludzie w nim zanurzeni fałszy wie postrzegają w y twor y swojej pracy jako obcą i niepoddającą się kontroli siłę (kapitał i r ynek). Tymczasem można z powodzeniem argumentować, że tak rozumiana alienacja jest powszechnym zjawiskiem kulturow ym. W odniesieniu do społeczeństwa nowoczesnego tezę taką w ysunął Simmel. Badania amer ykańskiej antropolog Munn wskazują, że w t ym duchu można interpretować pewne mit y A bor ygenów i niektór ych plemion polinezyjskich. Również termin „społeczeństwo spektaklu” ma szerszy zakres stosowalności, niż chciałby sam Debord. Prawdą jest natomiast, że „w społeczeństwach, w któr ych panują nowoczesne warunki produkcji”, spektakl jest bardziej spektakularny niż gdzie indziej. AWH: W swoich esejach piszesz, że ludzie są nieszczęśliwi w stworzonym przez siebie systemie kapitalistycznym, że jadąc paryskim metrem, odnajdy wałeś jedynie strach, cierpienie i ból, a piękno widziałeś na przykład na skłotach, „gdzie ludzie dzielili się wszystkim”. Jak powinno, twoim zdaniem, w yglądać społeczeństwo doskonałe? JS: Nie wiem. Opisałem kiedyś na próbę takie społeczeństwo idealne („społeczeństwo komór-
kowe” w Nędzy i rewolucji), ale nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by uważał, że jest to dobr y pomysł ;))). Ludzie raczej uważają, że to byłoby bardzo złe społeczeństwo. Może mają rację. Doskonałe społeczeństwo musiałoby satysfakcjonować wszystkich, co jest trudne do osiągnięcia, bo ludzie bardzo różnią się od siebie, a niektóre pragnienia są wzajemnie sprzeczne. Ale nawet jeśli idealne społeczeństwo jest niemożliwe, to na pewno możliwe jest społeczeństwo lepsze niż to, jakie istnieje teraz. Lepszy świat jest możliw y – ten znany slogan ruchów anty/ alterglobalistycznych powinien być podstawow ym imperaty wem myślenia i działania w przestrzeni społecznej. Z tego powodu ir ytuje mnie glor yfikowanie status quo i twierdzenie, że musi być tak, jak jest, i nie może być inaczej. Wcale nie musi. Będzie tak, jak zrobimy. AWH: Dużo podróżujesz, porównujesz kraje Trzeciego Świata z krajami Zachodu. O Polakach napisałeś, że mają odmienną od Zachodu „orientację egzystencjalną”. Co miałeś na myśli? JS: Mówi się często, że kultura Zachodu jest indywidualistyczna, a Wschodu kolekty wistyczna. To, oczy wiście, uproszczenie, prawdą jest jednak, że w Chinach jednostka znaczy mniej niż w Anglii. Polska jest gdzieś pomiędzy. Najczęściej indy widualizm rozumiemy w kategoriach stylu działania: praca samemu i dla siebie. Ale jest też w ymiar psychologiczny, dotyczący odczuwania swojej własnej podmiotowości. W tym sensie użyłem zwrotu „orientacja egzystencjalna”. Że człowiek Zachodu jest indy widualistą, oznacza między innymi to, iż bardziej zdaje sobie sprawę ze swojej podmiotowości i odrębności. „Ja” i bariera ja-świat to pewne konstrukty społeczne. Człowiek uczy się ich w trakcie rozwoju. Na tyle, na ile można to stwierdzić, we wczesnych fazach dzieciństwa nie pojmuje się i nie doświadcza czegoś takiego jak podmiot odrębny od świata. Dziecko uczy się tego na skutek interakcji z otoczeniem i przyswajania pewnych norm kulturow ych oraz społecznych. Mogą być one bardzo różne. Ta różnica kształtuje odmienną „orientację egzystencjalną”. To nie jest może najlepszy termin. Użyłem go, żeby w yrazić moje doświadczenia związane z mieszkaniem na Zachodzie, we Francji. Ale może to jest bardziej skomplikowana sprawa i w yjaśnień trzeba szukać gdzie indziej. Może to jest tylko kwestia ekspresji, a nie samej egzystencji? Może w mitycznym „wnętrzu” jesteśmy wszyscy tacy sami, a kultura to tylko filtr, poprzez któr y w yrażamy siebie tak albo inaczej? Nie wiem. Miałem natomiast głębokie doświadczenie inności – takie, jakiego wcześniej doznałem tylko w pierwszym kontakcie z kulturą zupełnie obcą (Indie). „Orientacja egzystencjalna” w ydawała mi się dobr ym sposobem ujęcia tego doświadczenia. Ale może to jest ślepa uliczka. Rozmawiała Agnieszka Wolny-Hamkało
151 Dobry sklad Ostatni.indd
151
2004-08-20, 15:14
Czerwona zapalniczka albo mimesis SAS
Ostatni raz, jak byłem sobą, miałem czer woną zapalniczkę. I kij! Wcięło ją. Miałem ją jeden dzień. Jeden dzień, czer wona zapalniczka albo mimesis. A r ystoteles? Czy aby na pewno? To trzeba sprawdzić. Jak nie A r ystoteles, to Grecy. To już wiem – Grecy. I w dodatku dawno temu. W każdym razie – zresztą jakie to ma znaczenie? On żyje, ja żyję. Nie! Ja umieram, żyjąc. Umieram i nie jest mi wszystko jedno. A czer wona zapalniczka? Gdzie ja ją zgubiłem, komu zostawiłem albo kto mi ją zajumał? Bo ja to nie jestem kleptomanem. Siedzę w knajpie – jakiejś knajpie, jakie to ma znaczenie, w jakiej? A teraz banał – wszystkie knajpy są takie same. Tak, tak, takie same, t ylko ludzie są różni. Każdy i od początku do końca. Zresztą też banał – jak płatki śniegu jesteśmy. I wiadomo, jakie przybliżenia można przyjąć. Wiadomo: śnieg (Newton) spada na ziemię i się roztapia albo w br yły formuje lekko skrzepliwe. Za to z ludźmi inaczej – jak płatki śniegu w locie – tak widzę życie człowiecze. Tego dnia, co tę czer woną zapalniczkę, szedłem ulicą i padał deszcz. Mi się zrobiło mokro, nie miałem jak zapalić papierosa (po tej durnej ustawie palę tylko akcyzowane papierosy). Patrzę, a tu wieczorek jakiegoś poety – Sasa. K najpa, zadaszenie. Nie, to nie była knajpa, to była galeria – dziewczynki w wąskich majtkach, w ypięt ych biustonoszach, galeria. Nikt nie chciał zaproszenia, nikt o nic nie py tał. Padało. Wszedłem. Koleś był ubrany w czer woną koszulę, siedział na barow ym stołku. Panienki, było ciepło, a nawet gorąco, puszczały oczka do kolesi i naprężały mięśnie nóg. Co tu ukr y wać, byłem wcię-
t y, wcięt y i nieuważny, jak sobie przypomnę czerwoną zapalniczkę. Usiadłem, w yciągnąłem fajki, zapaliłem. Przez mgłę dymu i zamyślenia doszły do mnie słowa. Właściwie doszły po szarpnięciu, któr ym obudził mnie gospodarz tego wieczoru. – Jak kopalnia skarbów obciążonych bojaźnią – i zacząłem mu się przyglądać ze strachem w y wołanym uświadomieniem sobie naszej znajomości – czyżby zażyłości? – Jak błysk czer wonej zapalniczki pośrodku tej nocy, jest dla mnie poezja. A za chwilę Lola powie, a Gosia zatańczy. I znikł. Istotnie, w krąg światła weszły dwie, skąpo ubrane dziewczyny. Może byłem zby t wcięt y, ale nie były to deklamatorki z zawodu, a nawet z przekonania. Były, nie były, pal licho! W głowie pozostał mi praw y sutek w kolorze niebieskim i porównanie czasu do wody. Oszołomiony i wcięt y, wcięt y, podkreślam, bo wóda robi ze mnie bohatera, podszedłem do tego smutnego poet y, by odebrać zapalniczkę, o której mówił. Okazało się, że jest moim bratem bliźniakiem, no, sobowtórem, alter ego albo ja jestem jego cieniem, jak kropla do kropli podobnym. Powiedział, że zapalniczkę ma swoją i w dodatku zieloną. – W końcu jakie znaczenie ma kolor – powiedział głupkowato. Wróciłem do stolika po papierosy i chyba w yszedłem. Tego nie pamiętam. Była noc. I staliśmy się jednym, co wiele poży tku przynosi. Gdy przychodzimy do sklepów, w któr ych kupuje się życie, jeden z nas idzie w lewo, a drugi w prawo. Na chwilę łączymy się przy kasie i zaraz po t ym znowu – w lewo, w prawo.
152 Dobry sklad Ostatni.indd
152
2004-08-20, 15:14
Człowiek podziemia SAS
Gorzko tu i czczo. Insekty równie upierdliwe jak szerokie noże chłodu gryzą nawet w dzień. Jest ich tak... Często, ale za to zasłony falujące mam ciągle, ciągle jak wodne łóżka u tych, co dżakuzi mają. To się nazy wa byt ekologiczny, szczególnie późną wiosną ta zgodność świstów powietrza z wielobarwnym rytmem afrykańskich wzorków cieszy oko i duszę. Wtedy żyć się chce, ach, jak żyć, jak chce. W sumie, gdy se przypomnę wiosnę, to leżenie na wilgotnych łąkach, podśpiew ywania słowików, te wszystkie chóry żab wzajem się przekrzykujących, gdy se tylko uświadomię, że jak Bóg pozwoli i władykowie tej ziemi dadzą mi spokój, to znów te cudeńka pomacam wzrokiem, uszami, w yjałowioną od zimy skórą. Ech, znowu wspomnienia z młodości mącą mi głowę. Skup się, Sas, nie rozmamłuj nad sobą, daj szansę kartce. Zaraz, jak to było – rozmamłuj nad sobą, wodę mąć z żabami... wiosna! W sumie, gdy myślę o wiośnie i o tym, co już myślałem, to życie ma swój sens, jak kwiat. No właśnie, tak chciałem się pocieszyć na tę nadchodzącą zimę. Przyjdźmy do rzeczy, dalej. Zimę jakoś
przeczekać, bez ruchu. Podjąć walkę z ciałem i czasem, wbrew logice i naturze. Bo choć wiem, że dojrzałem, że leżę odłogiem, nadużyty, w yniosły w koronie starca, to jednak coś mnie ciągnie do życia. Może marzenia o tym, że te wszystkie świnie, które były dla mnie świniami, zobaczę rozciągnięte przede mną na w ysypisku historii. Tych karierowiczów na polityków, te czarujące pipeczki, poetów bez skrupułów – no tych wszystkich, którzy dopóki mogli ze mnie coś w yssać, byli wzdychający i klepiący! Może ciągnie mnie do życia pisanie i przez to wspomożenie potrzebujących? Tak też być może, bo na parę kilogramów papieru w ydałem swoje grosze w yrwane z paszczydła Mamona, a taki towar, takie znalezisko, to przynajmniej jeden wieczór łomotania w dyńkę przy ognisku. Zakopany pod stertą szmat leżę, piszę te kreski, te fale i kropki. Któż tu przyjdzie, gdy w końcu zdrętwieję, by zabrać nadające się do zabrania, do spieniężenia pozostałości? Piszę dla przyjaciół, dla Pauliny, Kseni, Miłosza albo Radosława, bo wiosną się pojawiają i słuchają. Taki obchód robią – hieny niew ybredne.
O tym, jak człowiek podziemny rozmawiał z rybą SAS Tylko małe i osobiste doświadczenia posiadają urok głębokiej prawdy. W przeciwieństwie do tych totalnych i powszechnych zachowują tajemnicę przemijalności. Powołane do życia, aby umrzeć. Z Vademecum człowieka podziemnego
To było na skraju ciemnego, zamglonego świtu. Gdzieś w górze zaczęły przedzierać się jasności, ale tu, przy brzegu rzeki, sunące zwoje ciemnej mgły co chwila zamazy wały poczucie por y dnia i drogę. Miejsce znałem. Już tu byłem kilka razy i zawsze na trociach. Tym razem towarzyszył mi ojciec, któr y z nieznanych mi powodów miał ze sobą cienką, wręcz przeponową żyłkę zakończoną haczykiem. Na haczyku – typowo sklej-
153 Dobry sklad Ostatni.indd
153
2004-08-20, 15:14
kow ym – wisiał tłusty dzikun. Jak na tę porę roku, czyli luty, poranek był ciepły, wręcz wiosenny. Gdy ja ciężkimi wahadłówkami czesałem rzekę, on ze swoim dzikunem szukał pstrągów, wrzucając przynętę w wir y pojawiające się na krawędziach głównego nurtu i spokojniejszego lustra przybrzeżnej wody. Staliśmy na skarpie, przy rozwalonym moście. Z reguły tutaj kończyłem wędkowanie, robiłem ognisko i coś tam jadłem. W tym miejscu nigdy nic nie złapałem, ale ze względu na tzw. walor y krajobrazowe – skarpa, w dole rwący warkocz czarnej rzeki, rozpadające się filar y mostu – przychodziłem tu i zwijałem bezużyteczny już sprzęt. Ojcu chciałem pokazać to miejsce, bo jak ostatnio był na r ybach, to most jeszcze stał. Kiedy to było? Usiedliśmy na walających się cegłówkach i zapaliliśmy. Właściwie wszystko było wiadome, więc bez słów ćmiliśmy swoje skręty. Ojciec wskazał na pobliskie starorzecze, które z powodu przedwczesnych roztopów połączyło się z zakręcającą rzeką płytką niecką. Powierzchnia tej wody pokr yta była gęstą pianą zlepionych ze sobą pęcherzyków powietrza. Przy samym brzegu połamane pręty trzcin przebijały tę nieruchomą masę. Ten przyrzeczny obrazek skojarzył mi się z niechlujnym, bo rozlazłym i poszarpanym urodzinow ym tortem, z którego ktoś naprędce w yr y wał kawałki ciasta z bitą śmietaną, zgasiwszy wcześniej poczerniałe świeczki. – Wrzuć tu, powiedział, podając mi swoją żyłkę zwiniętą w niewielkie oczko jak kowbojskie lasso dla dziecka. W sumie przez grzeczność wziąłem od niego ten nieprofesjonalny sprzęt wędkarzaspacerowicza i poderwałem korkow y spławik, by zakręcić nim młynek i wrzucić do wody, za pianę, w ymęczonego dzikuna. Przy pierwszym ruchu haczyk zaczepił się o w yschniętą trawę, a ja, szarpiąc żyłką, zerwałem część przynęty. Nie przejąłem się tym zbytnio, bo i rzut miał być kontrolny. Nie wierzyłem tej świeżo wezbranej wodzie starorzecza. Zakręciłem raz jeszcze i spławik pacnął w pianę, zbyt blisko, nie tak, jak chciałem. Zaczęliśmy patrzeć na niego, paląc kolejne jointy. W dłoni trzymałem luźną żyłkę, więc po zdecydowanym zanurzeniu łabędziej antenki, po odczekaniu chwili profesjonalnie zaciąłem. Szarpnęło dość mocno, spieniona woda się zakotłowała, siedziała r yba. Duża r yba, sądząc po oporze. Pociągnęła żyłkę, którą popuszczałem, cały podniecony i już bez tego spokoju, jakim powinien odznaczać się każdy zimnokrwisty wędkarz. Po chwili żyłka się poplątała. Powoli, z w yczuciem, zacząłem przyciągać r ybę do brzegu. Pojawił się jej grzbiet, ojciec krzyknął: to troć! To była potężna troć. Momentalnie zwątpiłem w miniaturow y haczyk, cienką jak słowo honoru żyłkę. – Cholera, zaraz się zerwie, powiedziałem ni to do ojca, ni to do siebie. Z żałością spojrzałem na leżącą obok wędkę z blachą i w ytrzymałą żył-
ką. Ryba nie pozostawiała mi czasu na ref leksję typu co by było, gdybym w rękach trzymał swojego kija. Zaczęła płynąć wzdłuż brzegu starorzecza. Trzymając końcówkę żyłki, drugą dłonią złapałem wędkę i poszedłem za nią. Była ogromna, brązowo-szara, jakaś taka dziwna. Wpłynęła w wolną od piany zatoczkę i spojrzała na mnie. Tak, spojrzała, zobaczyłem jej rozumne oczy. Potężna, z podłużnym, trochę rekinim pyskiem, w któr ym tkwił mój niepozorny haczyk. Spojrzała na mnie, stanęła, w końcu podpłynęła do brzegu. Wystawiła łeb z wody, jakby na coś czekała. Przydeptując skłębioną końcówkę ojcowskiej żyłki, szybko odgiąłem kabłąk trzymanej wędki i rzuciłem w jej stronę. Chciałem, by uzbrojona blacha zahaczyła o jej pysk. Za pierwszym razem nie udało się. Ryba cofnęła się w głębię i pociągnęła mnie w stronę innego miejsca. Wybrała lepsze, z twardym brzegiem. Tym razem otworzyła pysk, stojąc w oczekiwaniu. Rzut się udał, blacha wpadła do środka, wreszcie mogłem ją przyciągnąć do siebie. Za plecami usłyszałem poszczekiwanie. Tuż za mną było postawione stare, betonowe ogrodzenie, które oddzielało starorzecze od pobliskiej drogi albo na odwrót. Przez w yłamaną płytę zobaczyłem dwóch nastolatków, w czarnych, obcisłych czapkach, i trzy dobermany. Wyglądało to na jakąś w ycieczkę. Psy też mnie przez tę dziurę zobaczyły i przybiegły. Stałem niżej, więc w ychyliły z dziur y łby i bez słowa zaczęły przyglądać się niezw ykłej scence. Podciągnąłem r ybę jak najbliżej, była zbyt duża, abym mógł ją w ytaszczyć na brzeg. Podszedłem i chw yciłem ją za skrzele, pociągnąłem i ułożyłem na skarpie. Cążkami szybko i bezboleśnie w yciągnąłem jej z pyska kotwicę z blachą. Ryba spokojnie czekała na najważniejsze, czyli usunięcie tego małego haczyka z górnej wargi. Złapałem go, ale w zdenerwowaniu, chyba rozumiecie, gwałtownie pociągnąłem, w dodatku nie w tę, co trzeba było, stronę i przewlekłem żyłkę przez r ybią wargę. Troć spojrzała mi w oczy z jakimś w yrzutem, swoją boczną, w ydłużoną jak u pingwinów, płetwę owinęła zwisającą żyłką tak, jak ja owinąłem ją w palcach – szarpnęliśmy i było po kłopocie. Trzymając w palcach bezbronny haczyk, w yciągnąłem pękniętą żyłkę z r ybiego ciała. Psy stały jak wr yte, gapiły się na nas jak na w ymarzoną kość. Wtedy r yba powiedziała do psów: – Nie martwcie się, mnie też Pan Bóg nie stworzył człowiekiem. Tym razem odebrało mi mowę, zdrętwiałem. Popychana przeze mnie zanurkowała w wodzie. – Duża r yba, powiedzieli widzący ten moment właściciele dobermanów. Za chwilę r yba zaczęła robić wir y i machać ogonem – chyba do mnie. Tak to było. Właściwie to z r ybą nie rozmawiałem, usłyszałem tylko to, co do psów powiedziała.
154 Dobry sklad Ostatni.indd
154
2004-08-20, 15:14
Wygląda na to, że nic tu po nich SAS (Par yż, Hotel du Loiret: za oknem ciemnolistopadow y deszcz, łkająca kompozycja Praisnera, wiatr, mecz piłki nożnej i sygnał karetki.) K iedyś, pamiętam z dzieciństwa, patrzyłem na wróble uwijające się wokół gniazda. Później, pamiętam z młodości, pod tą samą jabłonką znalazłem martwe pisklę świeżo opierzonego lotnika. K iedyś, pamiętam, zaraz po t ym pisklęciu, obraziłem się na K itę, bo przez dwa dni z rzędu przynosiła do domu jeszcze ży we, nieporadnie podfruwające w górę sikorki. Nazajutrz poszedłem za nią i zauważyłem, jak w yciągała trzecie, ostatnie pisklę. Po prostu wlazła na młodą wiśnię u Kuchtowej, która w rozczapierzeniu gałęzi kr yła dziuplę, i mimo ataków dorosłej sikorki, w ypełniła swoją kocią powinność. Nie chodzi o wzruszenie, jakie może towarzyszyć w czasie takiego doświadczenia, zwłaszcza że K itę znów pokochałem, potem znowu się obraziłem, kiedy to pier wszy raz romansowała z trzema okolicznymi kotami. Ach, kochałem, obrażałem i tak to się plotło aż do jej zaskakującej śmierci. Teraz mieszkam w pochylonym pokoiku, na czwart ym piętrze par yskiego hotelu. K rzy wa podłoga, ruchome ścianki działowe, szerokie i zapadające się łóżko. Po całodziennych wizy tach zmęczenie, bo w t ym wielojęzycznym mieście odwiedzam groby nieśmiertelnych twórców. Rozsypują się w czasie. Teraz w par yskim półśnie cmentarnej sielanki przypominam sobie K itę, a przede mną leżą groby nadwrażliwców, którzy w ybrali literacką stronę pr yskającego życia. Wszyscy pochowani – Beckett, Chopin, wszyscy, Wilde – coraz bardziej stateczni, cisi. Zupełnie jak K ita, którą ojciec zakopał pod korzeniami wiśni.
Akcesoria PI OT R PA S C H K E
Tak naprawdę ilu z nas potrafi jeszcze rozczy tać w yr y te w ciałach znaki, zwłaszcza te nagłe, lub postawić zmienną niczym w ylot lufy w drugą stronę? K iedyś i ja będę potrafił tu powrócić i opowiedzieć, ilu ludzi zabiła radosna twórczość mojego palca wskazującego, ile razy moje oczy znaczyły cel i młóciły powietrze na samym końcu szczerbinki. K r yształowo chłodne oczy, w yszczerbione od wchodzącej w nie śmierci. K iedyś dopowiem do końca historię drobnej postaci na bezmyślnej muszce, co przewracała się niczym podcięt y nawałnicą okręt. Będę opowiadał, jak głęboko sięgała moja bezmyślność albo sen rozumu w trudnym do odpędzenia transie broni. I t ylko ta broń pozostanie w opowiadaniu, niczym harpun, niosący śmiercionośną, lecz jedyną prawdę zupełnie mi obcemu ciału. Lornetka lat, niczym życie, będzie trzymać w yraz twarzy pod ścisłą kontrolą. A przecież nawet kilka lat wcześniej doskonale wiedziałem, że bardziej gorzka od śmierci może być t ylko kobieta, która niemal na siłę stara się w yrównać zmarszczki. Jednak gr ymas tej części jej ciała jest tak samo sztuczny
155 Dobry sklad Ostatni.indd
155
2004-08-20, 15:14
jak przyjęta, t ylko pozornie najbezpieczniejsza poza. Wszystkie mięśnie ćwiczą rozkurcz na firankach ruin, przystają w podmokłym pluszu iskier. Oboje bronimy innych rzeczy, lecz cel zdaje się ten sam – zbrojne (w broń czy puder) ramię obrońcy musi w yrazić swoje status quo. K rzyżujemy więc godzinę w niew ygodnej pozycji, w dodatku coraz w yżej od siebie, w dodatku w obcym porcie, któr y jako jedyny zgodził się schronić nas przed burzą. Nasze opętanie jest zimne, w y ważone, opuchłe niczym ciało topielca. Ustawiamy symbole jak sceny, spektakle z synkop, rozmow y z cy tatów. Wartownicy słów muszą być coraz bardziej czujni. Nie zdają sobie spraw y, ile jeszcze odbędzie się przestrzeni pomiędzy celem a pociskiem, ile kilogramów pudru trzeba będzie przecedzić przez deski okrętu, ile postaci nanizać na nitkę szczerbinki. Wartownicy – sny, nasze niewidome dzieci. I t yle naszego, co już się nie śni. Łupina naboju niewidzialna, oszukuje przeszkody na swojej paraboli. Cel podróży przez jakieś życie pęka już od ciężarnej obłudy świata, przechodząc przez pr yzmat. I żaden z wartowników nie ma już odwagi spojrzeć prosto, w hałas rozr y wanego od zmarszczek ciała, w chłód, któr y pruje jego ostatnie słowo. Za ruchem palca, któr y zdrapał zmurszały strup dobroci, przybrana od święta czarna łata losu. Całym narodom rozdała pomysły aż do samych trzewi, na lepszą, „świetlaną” przeszłość. Zamek broni łyka premierę kuli. Moja rola w t ym spektaklu jest niby główna, ale w rzeczy wistości nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Dlatego wolno mi celować w zmarszczki bez cienia wątpliwości. Tłuste wargi śmierci podciera jeszcze jedna słuszna, długa wojna. A polit ycy, jak zresztą zawsze, przedłużą lata okupacji perfekcyjnie przyćmionymi oczami. Ot i premiera na umieranie: nadzieja, wlana we mnie na zapas, szept wprost do ucha, że granica jest krokiem naprzód, sztandar y ciężkie od pancerzy, popioły z przydrożnych krucyfiksów w każdej pacyfikowanej wiosce, wbite prosto w nieletnie serca. Nie py taj mnie o sensy – nie znam na nie odpowiedzi. Zresztą nie mnie roztrząsać zmartwienia innych, skoro sam mogę być także łupiną do podcięcia na rozszalałym oceanie globalnej wioski. Najbardziej męczą obrazy t ych, którzy powracają z doliny cieni. To w sumie niewiele znaczy dla t ych, którzy nie umieli podnieść welonu do pier wszego pocałunku. Oni nigdy nie otarli się o ramię śmierci, nieufnej i zazdrosnej małżonki, będąc zawsze zdrowi tak, jak trzeba. Co więcej – ich stan nigdy się nie pogarszał, nie byli w niebezpieczeństwie, patrząc na głębię jakiejś zmarszczki. Moim zadaniem jest, aby zawsze czuli się lepiej, t ylko nigdy nie w y tłumaczyli mi, że lepiej niż jak? Mogłem, ale nie przyniosłem ze sobą ich ostatnich zapewnień o bezpiecznych portach. Sam ich w t ym utwierdzałem celnością i talentem wskazującego palca. Wszak każdy ma jakiś powód i t y także powinieneś o t ym pomyśleć, jeżeli w t ym momencie nie śpisz albo nie układasz pasjansa odpowiedzi. Natomiast, jeśli chodzi o mnie, staram się zapominać o śnie, omijam z daleka szpitale polowe, tchórzostwo, strach i zadręczanie się szukaniem w yjaśnień. Co wieczór z mojego starego portfela uprawiam handel receptami, zdjęciami, jedzeniem. Nawet już nie pamiętam, jak się nazy wa w ykład proboszcza, jego elitarna parafia w mojej małej wiosce albo w ysiłek przed główną konkurencją w ystrzału. Moja niezniszczalność nie zna pamiętania. Niczym pijany ojciec chrzestny nie jestem na chrzcinach dopuszczany do głosu. Niektórzy ludzie marzą o takich właśnie rodzinnych imprezach, bowiem z rodzinami nie w ychodzą już nawet na zdjęciach. A le mnie los pomylił z kimś innym. Zawsze jednak może być znacznie gorzej. Może przydarzyć się jakiś nieprzewidy walny incydent i nadejść czas na mój taniec w zupełnych ciemnościach. Wtedy zaoferują mi składane łóżko, będę żył i t ylko życia będzie mi z pewnością brakowało. Poczuję obiad przez kilka t ygodni, jakiś czas powrotu przez taki mróz i wielkie plany. W takich miejscach nie brak frajerów, co zawsze stawiają. Najwięcej jednak stawiają przegrane figurki na końcu lufy i beznadziejni przyjaciele, a wśród nich coraz starsze znajome kobiet y. Ot i harmonia, a nawet symbioza jednej kolejki. Tak więc i ja będę potrafił tu powrócić i opowiedzieć, jak małe tęsknot y rozr y wają zmarszczki wściekłym matkom, któr ych największą zaletą jest ciągłe bycie w potrzebie macierzy ństwa. Ustawiają się za drzwiami szpitali polow ych, by marzyć. K iedy umierasz z nożem przystawionym do gardła, szczelny, czarny worek zda się najbezpieczniejszym domem dla twoich wciąż młodych kości. Będąc już w nim, trzeba wszystko poruszyć albo uprawiać radosną twórczość wskazującym palcem, aby jak najdłużej mogły usychać i zmarszczki, i kule. Nadchodzi inny, może lepszy czas na w ykorzystanie niew ykorzystanych szans. Ileż to bowiem razy, pomiędzy muszką a szczerbinką, tonący okręt pełen mnie.
156 Dobry sklad Ostatni.indd
156
2004-08-20, 15:14
Z dziennika niecodziennego J U R E K S TA R Z Y Ń S K I
Do południa niebo było zachmurzone, całe sine, gdzieniegdzie tylko jaśniejsze, ale i tak nisko wiszące szarości przesłaniały zupełnie nieskończoność przestworzy nad nami. Światło słońca, wyczuwalne chwilami, było blade i wygłuszone kokonami chmur, mętnie przyćmione, i nie zapowiadało wcale tego, co miało stać się naszym udziałem niewiele godzin później. Jeszcze u podnóża gór, otwartego i czystego nieba nieduże skrawki pozwalały świetlistości dnia objawiać się umiarkowanie i miejscami tylko, jasnymi plamami łąk i zalesionych zboczy wznoszących się przed nami z Ziemi. Potem las, jak tylko zaczęły się wzniesienia, nagą szczeciną pokrywał zbocza, pnąc się szybko w górę, ciągle przed nami. Wchodziliśmy w niego biczami kilometrowych serpentyn szosy, raz w lewo, raz w prawo, i znowu w lewo, coraz wyżej i wyżej. Samochód wynosił nas pracowicie w górę klucząc pośród zboczy porośniętych smukłymi bukami, nagimi jeszcze u progu wiosny. Im wyżej byliśmy, tym więcej białych łat śniegu kryło się po stokach i błyskało bielą pod drzewami, a potem i na poboczach drogi. Gładka skóra buków jaśniała w świetle przedzierającym się ku nam od Słońca, szarość pni zyskiwała chwilami srebrny połysk. Coraz więcej światła przenikało na Ziemię, było coraz jaśniej, jaskrawiej, szczegóły mijanego lasu narzucały się w rosnącej wyrazistości. Zbocza falowały, to opadały w dół przesiąknięte jasnością, to wznosiły się w mrocznym półcieniu, zależnie od kierunku jazdy wspinającego się zboczami samochodu. Zakola drogi pięły się coraz wyżej, przesiekami żlebów, znaczonych żyłami rwących potoków, otwierały się widoki w dół, na wioskę i łąki u podnóża gór, które niedawno jeszcze zamykały widok za oknami samochodu. Teraz jawią się poniżej lasu w oddaleniu, pogrążając się w znikomej małości. Na przełęczy nie byliśmy sami, podobny pomysł na to popołudnie był udziałem wielu. Ale ci, którzy przybyli wcześniej i razem z nami, rozpierzchli się w paru możliwych z tego miejsca kierunkach, wsiąkli w lasy i łąki sobie znanymi szlakami. Staliśmy na przełęczy zanurzeni w chłodnym i rześkim powietrzu, już tutaj czuliśmy się bliscy wyniesienia, choć jednocześnie niepewni niczego. Usta łapały z powietrza łagodne powiewy i zawirowania, pozwalały lepiej poczuć jego smak i zapach, lekki, ale wyrazisty, pozbawiony jednak wilgotności mokrego lasu, który nas otaczał. Wiatr przewiewał tu góry z zachodu na wschód i z północnego zachodu na południe. Ale teraz był ledwie wyczuwalny, na odkrytej przestrzeni przełęczy dominowało coraz bardziej ciepło świecącego słońca i cichość, jaką powodowało. Ziemia i porastająca ją szata roślin, także my sami, zastygliśmy w bezruchu, ptaki przysiadły i milkły, wiatr wstrzymał się także, nieruchomiejąc nagrzewał się, chłonął nasączającą ciepłem jasność słońca. Z ziemi promieniował jednak jeszcze chłód. Nawet tam, gdzie teraz padało ciepło słońca, białe czapy śniegu i całe połacie zagłębień Ziemi wypełnione bielą tkwiły nieporuszone, lśniły w słońcu jakby na nie czekały, odbijały ciepło swoją własną jasnością, wydawały się niezagrożone w swojej napuszonej bieli, lekko tylko zeszklonej na powierzchni. Czuliśmy jednak, że czas ich jest już policzony. Szliśmy leśnym duktem, szlakiem wytyczonym wśród drzew i poprzez polany. Zanurzeni nagle w mroku niewysokiego lasu szliśmy po śniegu, buty zapadały się i grzęzły w białym puszystym jeszcze lukrze, nieraz noga niknęła cała w śnieżnej czeluści, resztkach zimy rzuconych nam pod nogi. Już z pierwszej polany otwierał się widok w dal nieporównywalną z perspektywą nizin, niemożliwą do ogarnięcia gdzie indziej niż w górach - z góry w dół i na wprost, i w górę. Dopiero z takiego miejsca Ziemia jawiła się w namacalnym kształcie, w całym urozmaiceniu i efektowności swoich form i linii, cieni i półcieni. Poszczególne wzgórza, doliny i całe pasma górskie, jedne za drugimi wznosiły się przed nami i łączyły w oddali z powłoką chmur. Wobec takiego widoku milknie większość z nas. I tak bezszelestnie zamilknąwszy, trwaliśmy czas jakiś w znieruchomieniu, pozostawiając upływ czasu swojemu biegowi. W górze tymczasem, chmury rozstąpiły się nad nami zupełnie. W oddali tylko, na wschodzie, zachodzie i północy, ciemniał wąski pas stężałego mroku. Zwróceni twarzami na południe chłonęliśmy ciepło i światło. Potem znowu las, zapadanie się i ślizganie po śniegu, nasiąkła i miękka ściółka leśna, błoto w zapadlinach
157 Dobry sklad Ostatni.indd
157
2004-08-20, 15:14
gruntu, coraz więcej kamieni, głazów rzuconych po lesie, i las coraz niższy, skarłowaciały od targania wiatrami na wyniesieniach. Kulminacje wzgórz zwieńczone były najczęściej skaliście, głazem czy usypiskiem zwietrzałym, lub grupą kunsztownie i przemyślnie nabudowanych skał. Wynosiły jeszcze parę metrów wzwyż, jeszcze trochę bliżej i dalej, ponad czubki drzew, ponad lesiste zbocza, ponad samą górę w końcu. Wspięcie się na sam szczyt skałek, nieraz proste, nieraz trudniejsze, samo w sobie stanowiło etap do przejścia konieczny, dla doświadczenia ciała i koncentracji uwagi. Potem pozostawało tylko łączyć się duchem z Nieskończonością objawioną w przestrzeni i ponad przemijalnością unaocznioną przemieszczaniem się słońca i zapadaniem zmroku. Jedna z takich kamiennych kulminacji, z widokiem na południe, była celem naszej wycieczki. Wystające z kopca góry bryły skał podtrzymywały kolejne, jakby narzucone na nie z góry, skądinąd. Tworzyły paropiętrowe półki skalne, wygładzone wiatrem i deszczem, który zbierał się w misowatych zagłębieniach. Zwykle łatwo znaleźć na takich skałach parę dogodnych miejsc do usadowienia się i bezkarnej kontemplacji Przestworzy. Wielkość, twardość i pewność kamienia, i całej góry pod nami, wobec znikomości naszych ciał, nadawała miejscu zdolność niwelowania poczucia ciężkości wszelkiej. Wiedzieliśmy, że dopełniwszy wcześniej stosownych przygotowań, mieliśmy przed sobą możliwość pójścia dalej, inaczej, kiedy tylko zanurzony w widzialnej przestrzeni umysł uniesie się ponad znieruchomiałe ciało. Wiatr szumiał w uszach, podrywał myśli, i posyłał je gdzie duch zapragnie. Ktoś zawsze wraca pierwszy, zanim inni wyczerpią swoje przeznaczenie wędrowców. Tak i tym razem jeden z nas przygotował pozostałym płomień niewielkiego ogniska z suchych traw i paru garści patyków rozpalonych u naszych stóp, nieco poniżej, na płaskim kamieniu w cieniu naszych siedzisk. Był nam latarnią i przywołaniem o zapadającym zmroku, a po jego nadejściu pozwalał zaznać zupełnej ciemności wobec znowu zasnutego powłoką chmur nieba. Aromaty spalanych w ogniu ziół przygotowywały nas do następnej wędrówki a kontemplacja niestrudzenie ruchliwych płomieni ognia dodawała nam energii do wyprawy w noc, w nieprzenikalną za dnia niewidzialność bytów wszystkich światów. Zanim będzie to możliwe, każdy z nas musiał sobie znaleźć bardziej wygodne miejsce na złożenie ciała, przydają się śpiwory i koce, którymi można wymościć nagrzane za dnia zagłębienia skalne. Jedynym pożywieniem są powietrze i woda, jedyną mową milczenie, jedynym punktem odniesienia – my sami dla siebie i to, co niewiadome przed nami, ponad nami i poza wszystkim. Na tej wysokości niewiele odgłosów lasu daje się usłyszeć, tylko ogień daje o sobie znać od czasu do czasu cichym trzaskiem, płomienie drgają w nieuchwytnych powiewach wiatru, czyniąc widzialnym skrawek świata na wyciągnięcie ręki, całą resztę pochłania milcząca ciemność. Czy i czym nam odpowie, co przed nami otworzy, zależy teraz tylko od nas samych.
Schronisko dla koni
Poręby 1, 56-417 Goszcz tel. (071) 398 73 79 w w w.tara.abc.pl nr konta: Żyługalis Skarlett ul. Jerzmanowska 123 54-530 Wrocław PKO BP SA oddział Oleśnica 72 1020 5297 0000 1602 0031 7800
158 Dobry sklad Ostatni.indd
158
2004-08-31, 12:36
Lampka JACEK K AROL AK
I ch czas, chociaż przezroczysty, tworzy figurę zamkniętą zupełnie jak pokój z niewielkim ekranem okna i kilkoma meblami podpierającymi iskrzącą biel ścian.
Niewielki papierow y lampion zawisł nad nimi jak skazaniec i udaje nowoczesny żyrandol; już nieco podstarzały skurczył się i pożółkł, z oczodołem za żarówkę mógłby straszyć podczas halloween. W ciemnych, drewnianych ramkach trwa zdjęcie młodej par y o dość poważnych minach, lekko skrzy wionych ustach; od kilku już lat przygotowują się do wspólnego życia. Po drugiej stronie uwięzionego w doniczce, rozłożystego kwiatu błyszczy chwila, w której ta sama para brodzi po kolana w słonej wodzie niczym egzotyczne ptaki. I to już wszystko, prócz małej, błękitnej lampki wciśniętej gdzieś w ścianę; jak semafor sygnalizuje przejście na stronę błękitnego snu zakopanego w puchu lub w yrzuconego na brzeg łóżka.
Lot nr 47 Twoje błękitne, nowe okno trochę pociemniało i pokr yło się drobną kaszą, to pewnie nieśmiały śnieg późnej jesieni. Wygląda jakbyś przekręcił gałkę czasu, aby trochę zwolnić ruch na ulicy, lepiej przyjrzeć się. Przez chwilę masz wrażenie, że zawisnąłeś w samolocie z daleka, a jednak blisko wielkiego osiedla z minionej epoki dającego długie cienie zmarzniętym przechodniom. Na dole rozwinięto świetlisty dach supermarketu jak płytę lotniska. Po lewej stronie wąskiej uliczki już od dawna rosną betonowe krzyże; to do nich prowadzi
159 Dobry sklad Ostatni.indd
159
2004-08-20, 15:14
droga ze zniczy. Za habitami drzew widać białą sylwetkę wiejskiego kościoła – dobroduszny, pozostał tu jeszcze z czasów baroku. Kiedyś udzielił ci pierwszej komunii. Przeżył nawet początek września, oddał cześć żołnierzom, o któr ych coś słyszałeś jako mały chłopiec. Znów wszystko wokół zaczyna jaśnieć, zupełnie jak zaproszenie, abyś spokojnie w ylądował.
W tonacji c-moll Tamten barokow y kościół z wieżami jak ogony komet widziany kiedyś przez plastikową lunetę przybliżył się teraz do mnie na odległość zapachu wieńca z zieloną szarfą. Ciekawe słońce jak przechodzień zagląda mi przez ramię gdy czytam zamiast porannej gazety mały w ycinek przyklejony do muru. Wystarczy czarnych liter na dzisiaj, i tak przesypały się na niewielki kopczyk prochu jak ostatnie ziarenka piasku w klepsydrze. Po obu stronach skrzyżowania, które rwanym r ytmem pompuje samochody i przechodniów, budzą się betonowe domy dla ży w ych i zmarłych tajemnic. Znaleźliśmy się nagle między dwiema metropoliami podzielonymi wnętrzem barokowej sali, za małej dla nadchodzących akordów marsza żałobnego. Jacek Karolak
160 Dobry sklad Ostatni.indd
160
2004-08-20, 15:14
Fotografia na fortepian nr 3 (w transkrypcji na klawesyn amplifikowany) op. 28 nr 5 M A R IUS Z CE Z A RY KOS M A L A
A to, to jest stylizowany dagerotyp, zresztą istny biały kruk, na któr ym przebrany za Janosika Dunin-Wąsowicz w Now ym Targu dobija targu z cnotą* panny – o rany, ale ruda! – Marianny... Tfu! No przecież, że Doroty, a nie żadnej Marianny, kuchnia jego maść! 24 IX 2003
* Uwaga! Żeby nie było żadnych nieporozumień, autor fotografii w yjaśnia: chodzi rzecz prosta o cnotę literacką.
Rondo – scherzo op. 29 nr 3 Odprawiam modły: szeptem, w niew ybrednym w yrku, na granicy zaśnięcia, w sieciach nocy. Szeptem, albo w myślach, do Boga gadam (zdrów?)... Nie krzyku, nie, lecz ciszy uży wam rzewnej, w której, szczerze! odprawiam modły. W środku nocy zbudzony, na granicy czy snu, czy śmierci, między jawą a tym, że nie zdechłem jeszcze, z ręką złożoną na prąciu słów, w ysnuć któr ych nie umiem sprawnie, i chociaż nie wierzę, odprawiam modły takie: Boże, daj mi za żonę coś jak Septet Beethovena pięknego; Boże, nie daj więcej się prosić; ożeż Boże, odchodzę od zmysłów! Czy mnie nie słyszysz, głucha pejo, jak na w yrku odprawiam modły?! 27/29 IX 2003
161 Dobry sklad Ostatni.indd
161
2004-08-20, 15:14
Pieśń op. 27 nr 5
Jest rok tysiąc dziewięćset dziewiąty, godzina szósta rano, luty luty, śnieg chrzęści pod nartami, jeszcze regle kr yją twarz w ciemnościach gwiazd – to miał być piękny dzień na śmierć... na śmierć. Więc uświerkłe fanfar y świerków, więc w yniosłe fanaberie tektoniki, więc festony okiści, a w końcu też Kuźnice, niegdysiejsze Hamr y – i wszystko śpiące jeszcze, że cicho, sza! Tylko para z ust. Tylko para nart. I aparat na plecach w tur ystycznym worku jak garb, jak garb... Lecz biała maskarada skał to morda mordercy pod przykr y wką zachw ytu, tragedia bowiem w ydarzy się nieopodal przełęczy Karb, to już tylko kwestia kilku policzonych godzin. Tymczasem w ytr ysk słonecznych promieni jak solo koncertującej trąbki, a potem zdjęcie za zdjęciem: to łeb Giewontu, to Jaworzynka, tutaj Świnica, Granaty, cała orkiestra Tatr z ponurą piramidą Kościelca za pulpitem dyr ygenckim. I oto zostało parę kroków, by lekkim szusem do szałasu w dolinie. A tu schronisko zabite deskami i cisza, tylko wiatr. Mieczysław Karłowicz w yjmuje klucz, otwiera drzwi, wchodzi do izby, rozkłada kuchenkę polową. Robi sobie ostatnie śniadanie. 16 IX /3 X 2003
Mariusz Cezar y Kosmala
Prezentowane tu wiersze Jacka Karolaka i Mariusza C. Kosmali zostały nagrodzone w ogólnopolskim konkursie poet yckim „Jak liść”, organizowanym przez Jaworski Ośrodek Kultur y, we współpracy z redakcją „Rit y Baum”.
162 Dobry sklad Ostatni.indd
162
2004-08-20, 15:14
Medium, homonimia i poetyka psychodeliczna RO M A N B RO MBOS ZCZ
I Nie ulega wątpliwości, że med ia mi są: mowa, ma la rst wo, muz yka, rad io, telew izja, insta lacja, w ir t ua lna rzecz y w istość. Błędem by łoby jed na k sądzić, że pok rew ieńst wo pomiędz y muz yką i telew izją, ma la rst wem i w ir t ua lną rzecz y w istością, jest w iększe a niżeli różnice pomiędz y nimi. Pomija nie t ych różnic prowadzić może do ek w iwokacji i uogólnień, k tóre będą bez pok r ycia. Za k res przed miotow y w y ra żenia „med ium” poz wa la stosować je w prz y pad kach, gdy chodzi o: 1. środek służąc y do osiąg nięcia celu; 2. przeka źnik przesy łając y syg na ł i infor macje; 3. środow isko (pojemnik), k tóre może zaw ierać ja kąś t reść. Tr ud no by łoby ut rz y mać tezę, że znaczenia te są sy nonimiczne. Różne za k resy ter minów: środek, przeka źnik, środow isko nie poz wa lają na to, by je w y mieniać w w y pow ied ziach. Def inicja McLuha na, k tóra ok reśla med ium ja ko przedłużenie ludzk iego orga nizmu, w t y m umysłu i zmysłów, od nosi się do wsz yst k ich t rzech g r up znaczeniow ych, to znacz y do wsz yst k iego, co jest poza orga nizmem człow ieka. Niezróżnicowa ny og rom rzecz y, k tóre spełniają tę def inicję, cz y ni niemożliw y m w y znaczenie za k resu przed miotowego w y rażenia. Problem może być roz w ią za ny, gdy za miast jed norod ności, k tórą funduje def inicja badacza, uzna my, że „med ium” od nosi się do t rzech ( lu b w ięcej) g r up przed miotów. II „W d niach a nielsk ich naw ied zeń i przeka zów Ca roll Event y r cora z ba rd ziej staje się of ia rą sw ych dziw nych predyspoz ycji. Swej ‘cudow nej sła bości’, ja k ok reśla to Nora Dodson-Tr uck. Da r ten dość późno się objaw ił: Event y r mia ł już t rz ydzieści pięć lat, gdy pewnego ra n ka na Em ba n k ment [...] k toś zaczą ł nagle mów ić z zaśw iatów jego usta mi, lecz ta k cicho, że Nora niew iele z tego usł ysza ła i nie zident y f ikowa ła ducha, k tór y nim zaw ład ną ł”. 1
Odrębną gałąź zakresu przedmiotowego w y rażenia stanow i przedmiot, do którego odnosi się w y rażenie „medium spir y t yst yczne”. Okazuje się, że w y rażenia: „medium spir y t yst yczne” uż y wa się podobnie jak terminu: „przekaźnik”. Medium spir y t yst yczne spełnia funkcję kanału komunikacji. Poprzez nie przemaw iają postaci różne od medium. Taki przekaźnik jest konieczną składową społeczności magicznych. Wybrane osoby t ych społeczności spełniają funkcję łącznika ze św iatem umarłych i św iatem duchów. Osoba odpow iedzialna za kontakt y z siłami pochodząc y mi ze św iata duchów lub osoba „naw iedzona” przekazuje społeczności obrazy i słowa, któr ych interpretacja przeradza się w informację. „...alter ego rozszczepionej osobowości ma albo szczególną war tość duchową – jak w przypadku biblijnych proroków hebrajskich – albo stanow i w y raz obcej, nowej osobowości ducha, któr y wcielił się w ludzkie ciało osoby stanow iącej medium”. 2 Jednakże w y rażalne są też różnice. Kanał informacji, jakim jest medium spir y t yst yczne, przekazuje coś, co pochodzi od domniemy wanej osoby lub ich grupy. Informacja przekazywana poprzez radio i telew izję jest bezosobowa i anonimowa 3. Media masowe nie oczekują od odbiorców interpretacji, nie staw iają sobie też za cel regulującej ż ycie publiczne komunikacji. Komunikacja, jaka ma miejsce przy udziale mediów publicznych, opiera się na wzbudzaniu potrzeby odbierania sygnału, odbieraniu zmysłow ych doznań i porcji informacji, które dopiero w sposób w tórny pow iążą się z bezpośrednim ż yciem jednostki, o ile zostaną przez nią w ydoby te z szumu i uśw iadomione. Występująca w Tęczy grawitacji Thomasa P y nchona postać jest medium, którego rola polega na komunikowaniu się z duchami zmarłych w celu w ydoby wania od nich informacji. Służąc y sekcji PSI Event y r pozyskuje w iadomości od duchów, któr ych w iedza może mieć w pły w na rozkład sił i w pły wów w zaangażowanej w drugą wojnę św iatową Europie. Medium spir y t yst yczne staje się nieśw iadomy m przekazy wanych treści kanałem dostępu do faktów z przeszłości. Trudno odpow iedzieć na py tanie,
163 Dobry sklad Ostatni.indd
163
2004-08-20, 15:14
jakiego t y pu fakt y ma w ydobyć na jaw oraz jakie informacje pozyskać. Nie można tego w y w nioskować z zapisów seansów. Event y r jest medium 4 włączony m w obieg w y miany informacji, nie sy mboli. Nie jest członem komunikacji społecznej, lecz informatorem, któr y paradoksalnie, nie ma dostępu do tego, co przekazuje, będąc przy t y m nadzorowany m. „...Event y r rozumie teraz, że czy tali zapis wszystkiego, co przychodzi od Petera Sachsy, on sam zaś dostaje do wglądu ocenzurowane tekst y. I być może to tr wa już dłuższy czas... Odpręż się w ięc, stań się bierny i patrz, czy z gadki Sammy’ego nie w y łania się jakaś praw idłowość, praw idłowość, którą Event y r już zna tak, jak rozszy frowany akrost ych – wezwali go do Londy nu, ale nie prosili, żeby naw iązał z kimś kontakt, a to znaczy, że interesuje ich sam Sachsa, spotkanie zaaranżowano zaś nie po to, by pow ierzyć Event y row i kolejne zadanie, lecz żeby go ostrzec. Żeby objąć interdyktem część jego skr y tego ż ycia. Fragment y, tony głosu, dobór słów, wszystko nadchodzi teraz razem...”. 5 III Traktując pow yższe uwagi jako wstęp i przyczy nek do problemat yki zw iązanej z medium i mediami, chciałby m pośw ięcić teraz nieco uwagi homonimii. By można by ło uznać jakieś w y rażenie za homonimiczne, konieczne jest dokonanie podziału zakresu odniesienia. Podział ten narażony jest na to, że będzie niezupełny; stan w iedzy i językowej kompetencji rekonstruującego może uniemożliw ić zupełne w yliczenie grup przedmiotów, do któr ych odnosi się w y rażenie. Homonimia jest rów nież literackim środkiem ekspresji. Uż y ta w tekście, w prowadza odbiorcę w stan niezdecydowania, które dot yczy ustalenia odniesienia. W trakcie lektur y ulega ono zw ielokrotnieniu, a przedmiot y zakresu znaczeniowego zaczy nają nakładać się na siebie jak obrazy uchw ycone razem. Rozszczepienie obrazu św iata przedstaw ionego jest analogiczne do stanu halucy nacji, a techniki do niego prowadzące należ y uznać za składowe poet yki psychodelicznej 6 . War to w t y m miejscu przy toczyć obszerny fragment książki autora, któr y taką poet yką w ydaje się ż y wo zainteresowany. Mów ię tu o Wiktorze Pielew inie, któr y w Generacji „P” korzysta z homonimii nie t ylko po to, by wzbogacić język i zbudować intr ygujące, pełne spiętrzeń oraz humoru sy tuacje, ale rów nież uż y wa jej jako narzędzia służącego konstruowaniu fabuły. Przedstaw iony św iat podania, które zacy tuję, nakłada się na św iat, przedstaw ionej przez Pielew ina, współczesnej Mosk w y. Głów ny bohater, Tatarski, w raz z rozwojem prezentowanych zdarzeń uśw iadamia sobie szereg zbieżności pomiędzy w y padkami, jakie mają miejsce w jego ż yciu i pracy – Tatarski jest sprzedawcą w kiosku, następnie copy writerem, później
pracuje jako asystent przy c y frow y m montażu w ydarzeń polit ycznych dla telew izji, a kończy jako szef telew izy jnej mafii – a t y m, o czy m, pew nego dnia, w sposób dość przy padkow y, przeczy tał ze swojego notatnika: „Str. 145. Trzy zagadki chaldejskie (Trzy zagadki Isztar). Podanie o trzech zagadkach chaldejskich głosiło, że mężem bogini zostać mógł każdy mieszkaniec Babilonu. Pow inien t ylko w y pić specjalny napój i wspiąć się na zikkurat. Nie w iadomo, jak to rozumiano: jako ceremonialne wejście na realną budowlę w Babilonie czy jako dośw iadczenie haluc y nacji. Na rzecz tego drugiego przemaw ia fakt, że napój przygotowano według bardzo egzot ycznej receptur y: w skład jego wchodziły: „mocz czerw ia” (być może, tradyc y jny w daw nej alchemii, c y nober) i „niebieskie grzyby” [...] Według podania, droga do bogact wa i prawdziwej mądrości (a Babilończyc y nie rozdzielali t ych dwóch pojęć – uważali raczej, że są ze sobą złączone i w idzieli je jako różne aspekt y tego samego) w iodła poprzez zbliżenie seksualne ze złot y m idolem bogini, znajdując y m się w górnej komnacie zikkuratu. Uważano, że w określony m czasie duch Isztar zstępuje na owego idola. A by zostać dopuszczony m do idola, koniecznie trzeba by ło rozw iązać trzy zagadki Isztar. Tych zagadek nie znamy. Odnotujmy t ylko kontrowersy jną tezę Claude Gréco [...], któr y t w ierdzi, że chodziło o zestaw zr y tmizowanych i polisemant ycznych z powodu swojej homonimiczności zaklęć w języku staroakady jskim, które odnaleziono podczas w ykopalisk w Niniw ie”.7 Odnotujmy parę faktów. Pielew in opisuje homonimiczność, przy taczając myśl Claude Gréco. Homonimiczność w iąże się tutaj z r y tmizacją i polisemant ycznością. Poza t y m, homonimiczność komunikowana jest w postaci zagadki. Zagadka, o której pisze, mieści w sobie homonimię. Homonimia komunikowana jest w postaci zr y tmizowanej i polisemant ycznej. Pielew in pisze o możliwości odpow iedzi na nią. Jeśli zostanie podana w określony m momencie, doprowadzić może do połączenia się Chaldejczyka z boginią Isztar i jej złot y m idolem. By to zrobić, Chaldejczyk musi odpow iedzieć na trzy zagadki lub trzy zaklęcia. Zastanaw iające jest to, że odpow iedź musi pokonać tu dw ie lub trzy barier y. Po pier wsze, zagadka to coś, na co niew ielu zna odpow iedź. W łaściw ie odpow iedź na zagadkę znają t ylko w ybrańc y, którzy obdarzeni są szczególny m spr y tem lub szczególną inteligencją. Nie każdy zatem odpow ie, odpow ie jedy nie w ybrany. Po drugie, zagadka, która jest homonimiczna, z pew nością jest trudna do jednoznacznego zrozumienia, a bez takiego zrozumienia trudno dać jednoznaczną odpow iedź. Po trzecie, zagadka, która by łaby zaklęciem, zaklinałaby odpow iadającego, lik w idując dystans względem przedmiotu, któr y by ł py taniem. Lik w idując dystans,
164 Dobry sklad Ostatni.indd
164
2004-08-31, 12:36
lik w idowałaby py tanie/zagadkę, na które trzeba by by ło, mimo to, odpow iedzieć. Na szczycie tego spiętrzenia trudności, które pojaw iają się w momencie nadania komunikatu przez strażników idola bogini, powstaje homonimia. Jest przenoszona w raz z przeszkodą zagadki, zaklęcia i polisemant yczności, któr y mi z pew nością, po części, też jest. Gdybyśmy zadali sobie py tanie, jaką rolę spełnia w t y m podaniu homonimia, moglibyśmy odpow iedzieć dwojako. Po pier wsze, stanow ić może przeszkodę, kolejną z przeszkód, które piętrzą się pod nogami, obok polisemant yczności i magii. Chodziłoby w tedy o uż ycie jej jako medium komplikującego proces porozumiewania się i selekcjonującego dostęp do idola bogini. Po drugie, mogłaby być dopełnieniem przeszkody, czy mś odw rotny m. Czy mś w rodzaju idealnego odcisku przeszkody w postaci halucy nogenu, środka dopingującego, czyli czegoś, co jako zaklęcie przestanie być py taniem, a stanie się halucy nacją. Chaldejczyk wspina się po stopniach zigguratu mocą halucy nogennego napoju i odpow iada na zagadkę (zaklęcie), która okazuje się haluc y nogenem. Zagadka nie jest tu zatem czy mś, co można by łoby zrozumieć, scalić i zreprodukować w postaci prawdy, o jakiej zagadka ta mów i. Nie możemy w ykluczyć takiej ewentualności: podany przez strażników komunikat pojaw ia się po to, by wzmocnić halucy nac y jną moc napoju. Komunikat, nie będąc niczy m, co da się zrozumieć, jako py tanie o dopełnienie jest
skondensowany m semant ycznie, r y tmiczny m pobudzeniem, na które nie ma określonej językowej odpow iedzi. Jeśli Chaldejczyk nie zlęknie się zaklęcia, pozostaw i choć trochę miejsca dla siebie jako komunikatobiorc y, jego odpow iedź zdeterminuje jedy nie r y tm. Jego odpow iedź musi być odpow iedzią na r y tm, jeśli komunikatu nie sposób zrozumieć. IV Gdybyśmy pozostali przy lekturze Pielew ina, homonimię określilibyśmy jako sposób komunikowania, któr y rów nocześnie potrafi spełniać dw ie funkcje. Po pier wsze, może w ystępować jako celowe zakłócenie komunikacji, które prowadzi do selekcji w ramach grupy jednostek, które objąć można homonimiczny m py taniem. Zakłócenie polegałoby na w prowadzeniu czy nnika losowego w ramy komunikacji i odby wałoby się kosztem utrat y zrozumienia, które, o ile miałoby zachodzić, musiałoby się odby wać jako zadanie w yboru, któr y dokonuje się na zbiorze niekoniecznie określonej liczby odpow iedzi, niekoniecznie określonej liczby znaczeń. Po drugie, jeśli opiszemy recepcję komunikatu, czyli jego w ysłuchanie, homonimię określimy jako coś, czego odbiór w y maga w ysłuchaniu r y tmu i odebraniu fonii. Tak rozumiana homonimia może okazać się czy mś pożądany m, estet ycznie eksc y tując y m i wzmagając y m chęć par t yc y pacji w dzianiu się języka i r y tmu. W drugim rozumieniu homonimia okazu-
165 Dobry sklad Ostatni.indd
165
2004-08-20, 15:14
je się czy mś, co oczekuje rezonansu, bycia ot war t y m na pobudzenie, bycia ot war t y m na niejednoznaczność języka. Tu homonimia staje się mocą uwodzenia, pobudzenia i halucy nacji. Z pew nością homonimia rozpina się pomiędzy t y mi dwoma charakter yst ykami. Nie możemy jednak domknąć zagadnienia, nie rozważając przy t y m, roli r y tmu, którą zasygnalizowaliśmy. Jak mianow icie określić rolę r y tmu w homonimicznie nacechowany m komunikacie? Posłużmy się przykładem. Będzie to ut wór Jean Pierre Brisseta:
nas py ta? Czy zadaje nam zagadkę? Okazuje się, że spełnia funkcję estet yczną, pomimo tego, że charakter yzuje się nadmiarem znaczenia i okazuje się zakłóceniem. Homonimia obok szumu i dekonstrukcji stanow i składową reper tuaru środków, które można w ykorzystać przy t worzeniu bogatej we w rażenia t wórczości. Zarów no Generacja „P” i ut wór Brisseta, posługujące się homonimią, jak i Tęcza grawitacji, w ykorzystująca nadmiar, stanow ią jej exempla
„Les dents, la bouche les dents la bouchent l’aident la bouche l’aide en la bouche Laides dans la bouche Lait dans la bouche .................................... les dents – la bouche”8
Przy pisy:
Jeżeli wers miałby stanow ić podstawową jednostkę analizy, pomimo różnic graficznych w warst w ie fonet ycznej, mielibyśmy do czy nienia z serią homonimów. By łyby to różnoznaczne, ale tak samo brzmiące jednostki, któr ych zrozumienie ze słuchu stanow iłoby kłopot, ale któr ych w ysłuchanie mogłoby rów nie dobrze składać się na radość uczestnict wa w niedookreśleniu języka. Ry tm spełnia tu rolę podziału, oddziela i akcentuje pow tórzenia. Przede wszystkim pozwala rejestrować pow tórzenia wersu, podkreślając lub zacierając różnice pomiędzy nimi. Ry tm zbliża lub oddala je od siebie. Co trzeba podkreślić, zmuszeni jesteśmy poddać się temu r y tmow i pow tórzeń, które dezorientują przekaz. Nie w iemy także, co mogłoby tu posłuż yć za centrum, a co stanow i osnowę. Ry tm okazuje się siatką, na którą nawleka się fonia i pow tórzenie. Podtrzy muje tożsamość komunikatu, nie pozwalając ukonst y tuować się tożsamości jego znaczenia. Dlatego, t y m bardziej, nie przybliża do zrozumienia, wzmacniając zakłóceniowopobudzeniow y charakter dźw ięcznego ut woru. Wprowadzenie repet ycji homonimu w siatce pew nego r y tmu lik w iduje w t y m miejscu możliwość idyllicznego komunikatu, o któr y m pisał Roland Bar thes 9 jako o czy mś, co charakter yzuje się ustalony m przeznaczeniem. Ry tm jako repet y t y w ne ujęcie homonimu osłabia przeznaczenie komunikatu i zaw iesza znaczenie w nierozstrzygalności. Jesteśmy bądź zaw iedzeni, bądź podekscy towani. Czy ut wór Brisseta o coś
1. Thomas Pynchon, Tęcza grawitacji, prze łoż y ł Rober t Sudół, Prószyński i S-ka, War szawa 2001, s. 122. 2. Raymond Fir th, Jednostkowe symbole i publiczne reakcje [w :] Symbole i symbolika , w ybrał i wst ę pem opatrzy ł Michał Głowiński, prze łoż y ł Ignacy Sieradzki, Czy telnik, War szawa 1990. 3. Piotr Zawojski, Elektroniczne obrazowświaty. Między sztuką a technologią , Wydawnic t wo Szumacher, Kielce 2000, s. 57. 4. Eventyr nie jest jedyną post acią Tęczy grawitacji, k tóra ma zdolności medium. War to zacy to wać w tym miejscu fragment, w k tór ym medium łączone jest z sygnałem elek tr ycznym : „Opuszczając ‘Rücksicht slos’, Achtfaden sł yszy za plecami met aliczną transmisję z innego ś wiat a, poprzer ywany trzaskami głos z radioodbiornika. ‘Ober st Enzian. M’okamanga. M’okamanga. M’okamanga’.” – W tym słowie jest ponaglenie i grawit acja. Stoi o zmierzchu nad kanałem, w śród st alow ych wraków i st arców, czekając na objawienie się kierunku, w k tór ym mógłby pójś ć . Czy jest gdzieś elek tr yczny głos, k tór y kiedyś go wez wie?”. T. Pynchon, t amże, s. 36 4. 5. T. Pynchon, t amże, s. 180. 6. Przykładem t wórczości operującej t akimi tech nikami jest malar st wo surrealistyczne, szczególnie obrazy Salvadora Dali i Rene Magrit te’a. 7. Wik tor Pielewin, Generacja „P”, t łumaczy ła Ewa Rojewska- Olejarczuk, Wydawnic t wo W. A .B., s. 213. 8. Cy towane za: Hans Richter, Dadaizm: sztuka i antysztuka , prze łoż y ł Jacek Buras, posłowie Werner Hof fman, Wydawnic t wa Ar tystyczne i Filmowe, War szawa 1986. 9. Patrz: Roland Bar thes, S/Z, LVII. Kierunki przeznaczenia , s. 170 -174, prze łoż y ł Michał Pawe ł Markowski i Maria Gołębiewska, wst ęp Michał Pawe ł Markowski, KR, War szawa 1999.
166 Dobry sklad Ostatni.indd
166
2004-08-20, 15:14
Technologia zwierciadłem materii?
Buddyzm wobec nauki MARCIN PUSZK AREWICZ
Cy wilizacja europejska jest cy wilizacją okiełznania natur y za pomocą narzędzi (gr. téchne). Można by przyjąć, że praojcami naszej historii nie są staroży tni Grecy ze swą bar wną i psychologizującą mitologią, a Sumerowie czy Fenicjanie.1 Nie sposób jednoznacznie orzec, kto był pier wszy, ale jedno jest pewne; rozwój cy wilizacyjny uległ ogromnemu przyspieszeniu dzięki w ykorzystaniu właściwości pisma i alfabetu fonetycznego, któr y wpłynął st ymulująco na rozwój obecnego kształtu naszego świata. Przekształcił świadomość staroży tnych, a jednocześnie kumulował zdoby tą dotąd wiedzę. Podobnie jak Marshall McLuhan i wielu innych teoretyków mediów upatruję właśnie w piśmie „bakcyla” technologii 2 . Pominąwszy kwestie historii rozwoju ukr y tych tendencji pisma, można by skonstatować, iż nasz obecny stan świadomości cy wilizacyjnej oraz faktyczny status rozwoju technologicznego 3 jest rozwinięciem czy konsekwencją urzeczy wistnienia potencjału zarodka pisma. Ujmując ten stan jeszcze ogólniej, uważam, że posunęliśmy się na trajektorii spirali cy wilizacyjnej 4 od pisma obrazkowego (w sensie mimesis) do kształtowania obrazów medialnych czy raczej nawet dyspozy ty wow ych 5 (w sensie immaterii tworzy wa, z którego są konstruowane). Jednak nie tylko medialny sposób komunikowania się, lecz także inne gałęzie obecnego, technologicznego i naukowego rozwoju mają tendencje do charakter ystycznego sposobu interpretacji świata, która odby wa się na zasadzie eksploraty wnej implementacji naukow ych pojęć i teorii przeprowadzanych poprzez kanał technologiczny właśnie. Interpretacje te w pewnym uogólnieniu odnajdują wspólny mianownik z dwu i pół tysiącletnim (a wciąż egzot ycznym dla większości Europejczyków) światopoglądem buddyjskim. Buddyjski punkt widzenia w ychodzi od całkiem innych przesłanek, jednak ma w pewnych punktach bardzo zbieżne poglądy na świat z obecnym poglądem naukow ym. Paradoksalnie nauka (w rozumieniu np. Newtona, nie staroży tnych fizyków czy matematyków) w yszła od materialistycznych założeń podstaw istnienia świata, aż dotarła na jego rozdroże. Wielu znanych fizyków nie chciało zaakceptować tej wizji świata, jaką niesie za sobą choćby fizyka kwantowa.6 Buddyjski punkt widzenia można porównać z naukow ym obiekty wizmem, okraszonym współczuciem dla innych istot oraz zaangażowaniem
w prakt ykę. Co dokładnie mam na myśli? Jest to szereg pobocznych aspektów postaw y zaangażowanej wewnętrznie w daną działalność. Zasadniczym elementem łączącym obie nauki jest prawo przyczyny i skutku, które jest podstawowe zarówno w nauce, jak i w buddyzmie. Opiera się na tej zasadzie prawo karmy, które nazy wane jest często mylnie losem, fortuną. Prawo karmiczne łączy się nieoddzielnie z zasadą reinkarnacji w ciele, które ma charakter uwarunkowany – tak jak otaczający nas świat fizyczny. Jest to kolejna konsekwencja tego spójnego poglądu. Współczesna fizyka doszła do tego poziomu zrozumienia w teorii względności czy komplementarności Nielsa Bohra, a w szczególności w teorii nieoznaczoności Wernera Heisenberga, będącej jednym ze sposobów opisu fizyki kwantowej. Frifjof Capra w pracy poświęconej współczesnym tendencjom w naukach ścisłych oraz w filozofii, próbując zdiagnozować i określić dzisiejsze tor y światopoglądowe, stwierdza na temat fizyki kwantowej: „W fizyce atomowej obser wowane zjawiska można rozumieć jako korelacje między różnymi procesami obser wacji i pomiaru, a zakończenie tego łańcucha procesów [ma miejsce] zawsze w świadomości ludzkiego obser watora. Bardzo istotną cechą teorii kwantów jest fakt, że obser wator jest nie t ylko niezbędny do obser wowania właściwości zjawiska atomowego, ale bez obser watora właściwości te w ogóle nie zaistnieją. Moja świadoma decyzja dot ycząca sposobu obser wacji, powiedzmy, elektronu określi do pewnego stopnia własności tego elektronu. Jeżeli zapy tam o cząstkę, odpowie mi jako cząstka; jeżeli zapy tam o falę, odpowie jako fala. Elektron nie posiada cech obiekt y wnych, niezależnych od mego umysłu.” 7 Tak jak teoria Geoffreya Chewa bootstrap, inaczej zwana macierzą S (mówiąca o samouzgadnianiu się cząstek będących we wzajemnych relacjach sił), tak i widzenie przez Davida Bohma holo-ruchów w cząstkach – polegających na fraktalnym samozawieraniu się w relacji: obraz całości w cząstce wchodzącej w skład całości – dot yczy świadomości jako głównego warunku zaistnienia tego zjawiska. 8 Tak jak fizyka kwantowa nie w yklucza się wzajemnie z fizyką mechanicyst yczną, 9 tak i prawo przyczyny i skutku w światopoglądzie buddyjskim nie zaprzecza prawu karmy (stanowiącej zjawiskow y poziom przejawiania się form, którego doświadczamy na co dzień, natomiast
167 Dobry sklad Ostatni.indd
167
2004-08-20, 15:14
przyczyna i skutek, będące przez nas logicznie dedukowane lub, także fizycznie, indukowane, są jednocześnie „motorem napędow ym” rozgr ywających się zjawisk). W perspekty wie jedynie naukowego oglądu karma może być rozumiana jako niew y tłumaczalny splot okoliczności, postrzegany z perspekty w y mechanicystycznego poziomu obser wacji. W jednej i drugiej dziedzinie omawiany przez nas skutek może nastąpić bezpośrednio po przyczynie, choć tak najczęściej nie jest. Zarówno pojawiające się „znikąd” cząstki w próżnej przestrzeni, jak i karmiczne „sploty w ydarzeń” dają możliwość wolności w yboru formy materii oraz naszych działań. Sam cel obydwu nauk jest w pewnym sensie podobny: ideałem nauki jest dotarcie do prawdy o otaczającym nas świecie i nas samych drogą ilościową i doświadczalną bądź opisową, natomiast celem buddyzmu jest osiągnięcie stanu oświecenia, nir wany (stanu pełni umysłu buddy), poprzez praktykę, mądrość, wiedzę, nigdy przez wiarę. Cel i sposób realizacji jest podobny10 (liczy się tu przede wszystkim doświadczenie i w yciąganie zeń wniosków), jednak buddyzm zaprzęga do swego wehikułu nieporówny walnie więcej środków – takich jak intuicja, współczucie, działanie we wszystkich dziedzinach życia; począwszy od akty wności fizycznej poprzez pracę z emocjami i przekształcaniem ich aż po medy tację. Buddyzm z perspekty w y chrześcijaństwa jest religią ateistyczną, co odpowiada prawdzie relaty wnej. Z punktu widzenia chrześcijaństwa sy tuacja faktycznie tak w ygląda. Ten punkt odniesienia może być jednym z przykładów opisania samego buddyzmu. Chodzi tu oczy wiście o ujęcie tego problemu jako relaty wizmu dwóch niekomplementarnych układów. Jest to jedna z nauk o przemijalności, czyli o uwarunkowaniu wszystkiego, co złożone. Celem buddyzmu jest osiągniecie stanu nieuwarunkowanego, tj. stanu umysłu buddy. Punktem w yjścia dla histor ycznego Buddy Gautamy – księcia Siddharthy – jak i dla nas było odwieczne dążenie do zaznawania niezmąconej szczęśliwości. Większość z nas poszukuje jej, lgnąc do rzeczy materialnych, chwilow ych przeżyć itp. Jak możemy wnioskować, prawdziwie dającym szczęście jest to, co nie przemija. K iedy Siddhartha odkr ył, że światem kierują dwie siły, tj. cierpienie i pragnienie osiągnięcia szczęścia, wówczas za przykładem hinduskich ascetów zaczął praktykować jogę. Dopiero w momencie skrajnego w yczerpania organizmu (gdy był bliski śmierci) dotarło do niego, że wcale go to nie uszczęśliwiło. I wtedy pojawiła się tzw. środkowa, pośrednia ścieżka w ykluczająca dualizm: obfitująca we współczucie dla innych cierpiących istot, które tego nie pojęły, umożliwiająca zrozumienie pustości rzeczy oraz związku przyczynowo-skutkowego, regulującego relacje między uwarunkowanymi formami. Wszystkie te trzy zasady są nie rozdzielnie związane. Natomiast drogą do ich zrozumienia jest analiza, medy tacja i akty wne działanie. W buddyzmie istotne jest to, że każda istota posiada w zarodku naturę umysłu
buddy, czyli potencjał oświecenia. Trzeba w ytężonej pracy, by rozwinąć w sobie to nasienie. W tej religioznawczej perspekt y wie histor yczny Budda w kontekście religii teist ycznych, w przeciwieństwie do Jezusa Chr ystusa pozbawiany jest atr ybutów boskości. Buddyzm w sw ym bezgranicznym opt ymizmie jest zaprzeczeniem religii11 nakazów i zakazów groźnego „Ojca”. Wszystko tu opiera się na w y tr wałości w pracy, samorozwoju na poziomie fizycznym, psychicznym, duchow ym (medy tacyjnym); ponieważ dopiero gdy sami jesteśmy dość rozwinięci, by zdiagnozować własny stan umysłu, wówczas możemy pomóc innym. Jak dot ychczas wszystkie te nauki zaczynają być powoli „dubbingowane” przez naszą kulturę, naukę, technologię. Odkr yliśmy już teorię względności, nieokreśloności, dualizmu korpuskularno-falowego w fizyce kwantowej. A ktualnie w filozofii przechodzimy przez falę relat y wizmu (postmodernizmu), dekonstrukt y wizmu12 , któr y w pewnej mierze wskazuje nowe dla kultur y europejskiej ścieżki myślenia. Dekonstrukt y wista Jacques Derrida nawiązuje do metatekstualnej świadomości Europejczyków13 . Współczesne tendencje psychokulturowe powoli kierują się w stronę światopoglądu buddyjskiego. Czy w y ważamy otwarte drzwi? Raczej „docieramy się”, z obcą naszej kulturze ideą. To właśnie świadomość, w rozumieniu obser watora-oka, które rejestruje postrzeżenia, w obydwu omawianych przez nas perspekt y wach jest punktem centralnym, wokół którego orbitują planet y form, zjawisk, odbijające w sobie obraz natur y umysłu. Czy możliwe byłoby np. udowodnienie za czasów Platona, że wszechświat jest ogromną, prawie nie-do-ogarnięcia próżną przestrzenią, która wciąż się rozszerza? Prawdopodobnie nie, podobnie jak twierdzenie dziś, że Słońce krąży wokół Ziemi. Takie różne perspekt y w y widzenia rzeczy wistości śledzi Thomas Kuhn w swej filozofii historii. Pokazuje, jak różnie potrafiliśmy na przestrzeni dwóch t ysięcy lat interpretować otaczający świat w oparciu o stosowanie odmiennych narzędzi. Także nasze w yobrażenie świata ulega ciągłej ewolucji, ale przecież świat w „gruncie rzeczy” jest przez cały czas taki sam. W obecnej perspekt y wie ów „grunt” jest przez mechanikę kwantową rozbit y na pewne skupiska tańczących wokół siebie i bezustannie wzbudzających się skupisk energii. Wychodząc z takiego założenia, moglibyśmy powiedzieć, że formy, zjawiska, słowem: cały otaczający nas świat i my sami współistniejemy na pewnym poziomie układu sprzężeń zwrotnych (feed-back14), tzn. my kształtujemy formy świata, przekształcamy go, ale i on sam, stawiając opór siłą swej materii, łączy w sobie to, co zaprojektowane w umyśle (abstrakt), oraz siłę zwrotną oporu tworzy wa. Wówczas ukształtowana już forma odzwierciedla nasz psychiczny stan w yjściow y i nasz w ysiłekrozwój w zmaganiu z t ym, co kr yje owo tworzy wo in potentia. Na t ym polega uczenie się. Podobny proces zachodzi w prakt yce buddyjskiej, np. Diamentowej Drogi. „W Wadżrajanie
168 Dobry sklad Ostatni.indd
168
2004-08-20, 15:14
w ykorzystujemy konceptualne myślenie, aby przekształcić strukturę naszej egzystencji. Dlatego na przykład w medy tacji Czenrezig uważamy siebie za bóstwa, za Czenrezig. Ta forma nie jest cielesnym, substancjonalnym, z krwi i kości ciałem, jakie posiadamy teraz. To jest forma, która jest jednocześnie zjawiskiem i pustką. Jest niczym w sobie, jednak pojawia się z jasnością tęczy. Kiedy w yobrażamy sobie, że posiadamy taką formę, uży wamy konceptualnego szkieletu, myślimy, że posiadamy taką formę. Mową powtarzamy mantrę, ale ze zrozumieniem, że dźwięk mantry jest nieoddzielny od pustki. Pozwalamy umysłowi spocząć w samadhi, które jest pojawieniem się świadomości lub postrzegania i pustki razem, absolutnie nierozdzielnie. Wszystko to jest czynione w konceptualny sposób, ale cały szkielet pojęć uległ zmianie, tak że nie jest już dłużej niezdrow ym, ale czystymi przejawami, czystymi pojęciami. Praktykując w ten sposób, dzięki koncentracyjnej zdolności umysłu i posługiwaniu się tą czystą konceptualną formą, to o czym myślimy rzeczy wiście dochodzi do istnienia, tak że stajemy się Czenrezig i poprzez to osiągamy pełne oświecenie.”15 Medytacja zasadza się głównie – w oparciu o w yobrażenie lamy, jidamów (ji-dam, związekumysłów)16 – na fazach budowania, stapiania się (adepta) i rozpuszczania form-świateł oraz powtarzaniu mantr. Owe formy, z którymi pracujemy, są symbolicznym w yrażeniem pewnych kompleksów emocjonalnych, mądrości. Ich manifestacja ma spełniać tu rodzaj zwierciadła ukazującego nasz wciąż zmieniający się umysł. Poprzez te bardziej dynamiczne bądź statyczne wizualizacje tworzymy „laboratorium” świata zewnętrznego postrzeganego przez nasz umysł. Wszystkie te postacie, barwny taniec form, ukazują nam, jak nasz umysł jest mocno zawłaszczony przez same formy, oraz to, że na poziomie samsarycznym jedynie w ten sposób może on funkcjonować. Zadaniem medytacji jest ukazanie pustości umysłu (poprzez jego oczyszczenie), a także tego, że formy te są bardzo często tworzone przez nas samych. Medytacja uczy, że odbieranie świata zewnętrznego bez emocjonalnych „podbarwień” świata wewnętrznego ukazuje go nam na innym poziomie. Medytacja ma także za zadanie ukazać nam w stanie uspokojonego umysłu, którego nie rozpraszają żadne dodatkowe bodźce w ychw yty wane przez zmysły, jego prawdziwą naturę – głęboko ukrytej pod ciągłą kaskadą myśli – przejrzystość. Faza rozpuszczania medytacji „(...) oznacza samow yzwalający powrót zewnętrznych zjawisk i doświadczeń do przestrzeni. Jeżeli potrafimy jednocześnie pozostać świadomi przeży wającego, bez pomocy zewnętrznych i wewnętrznych środków, jest to wszechprzenikający wgląd. W medytacji Diamentowej Drogi można to osiągnąć dzięki udanej fazie spełniającej (tybetańska „dzogrim”), w czasie której stapiamy się z postacią buddy lub lamą i spoczy wamy w nieskończonej, promieniującej i ponadczasowej przestrzeni.”17 Faza ta ma za zadanie ukazać pustość formy i to, że pustka przejawia się jako forma, czyli nie-
rozdzielność tych dwóch obliczy formy.18 W sztuce zasada jest podobna; formy nie mają charakteru fenomenologicznego, pełnią jedynie rolę służebną wobec stanów naszej świadomości. Konsekwencją tego myślenia jest świadomość nierealności „ja”19, wokół którego orbituje świat i wszystkie formy ukazujące nam zjawiska jako materiał do nauki i pracy z własnym umysłem. Proces ten odby wa się – wedle wskazań współczesnej fizyki – zarówno na poziomie zewnętrznym, jak i psychicznym. Konkludując pow yższe rozważania, należałoby sformułować pewne wnioski. Naturą światopoglądu buddyjskiego jest jedynie instrumentalny (nie fenomenologiczny) stosunek do estetyki, nauki i technologii, jakkolwiek naukowe czy artystyczne podejście znajduje się w pewnych ramach buddyjskiego światopoglądu i jest jednym ze sposobów kształtowania poglądu przyczynowo-skutkowego względem form materii czy kształtowania psychiki. Natomiast paradygmat nauki i sztuki ze względu na wewnętrzne inklinacje stosunku tworzy wa do twórcy (bądź naukowca i materii, jaką się zajmuje) ulega samoograniczeniu do horyzontu zdarzeń, które kreśli w ynikająca z ich wewnętrznych korelacji episteme. W tej perspekty wie buddyzm jest uniwersalny oraz bardziej pojemny znaczeniowo; jakby zawiera w sobie naukę, ponieważ jego celem jest ukazanie paradoksu istnienia rzeczy wistości (czyt.: rzeczy wistość jest snem). Natomiast nauka, a raczej naukowcy często nie mogą zaakceptować pustości natury formy, a zważy wszy, że współczesna technologia dominuje nad naturą, co wiąże się także z symulakrowaniem rzeczy wistości 20 ; tendencja ta może okazać się złowróżbna. P rzypisy: 1. Pierwsi wymyślili pismo, ci drudzy alfabet fonetyczny. 2. Poniekąd stwierdzenie to jest paradoksalne (gr. téchne�+lógos), gdyż słowo jest metodą dla samego siebie: stwarza przestrzeń abstrakcji, w której zaczynają istnieć metody do rozumienia innych rzeczy materialnych lub nie. 3. Oczywiście te dwa porządki wzajemnie się konstytuują. 4. Ponieważ rozwój cywilizacyjny ma tendencje do powrotu pewnych form zachowań, werbalizacji i przedstawień, porusza się po spirali, a nie jak tego chcieli starożytni; po okręgu. 5. Wojciech Chyła, Dyspozytyw – Solipsyzm , w: Prędkość i przyjemność , praca zbiorowa pod red. Andrzeja Gwoździa, Kielce 1994, s. 121. 6. Choć Albert Einstein stworzył podwaliny pod relatywny (względny) punkt widzenia w dziedzinie fizyki, jego poglądy stały w sprzeczności z tezami fizyków kwantowych, w: Werner Heisenberg, Część i całość , przekł. Kazimierz Napiórkowski, słowo wstępne Carl Friedrich von Weisäcker, Warszawa 1987, s. 83-98. 7. Fritjof Capra, Punkt zwrotny, przekł. Ewa Woydyłło, przedmowa Anna Wyka, Warszawa 1987, s. 125. 8. Pojawia się tu także zasadniczy problem realności istnienia i obserwacji rzeczywistości. „Ponieważ ‘rzeczywistość’ jako taka jest trudna do uchwycenia i zdefiniowania, fizyka klasyczna trzyma się rzeczywistości, która może być przez każdego postrzegana w taki sam
169 Dobry sklad Ostatni.indd
169
2004-08-20, 15:15
sposób w każdym miejscu i zawsze (…). Obserwator nie może mieć na nią żadnego wpływu - jest oddzielony od tego, co obserwowane. Oznacza to, że rzeczywistość ta musi być taka sama bez względu na to, czy się ją obserwuje, czy też nie. Można to z grubsza opisać w następujący sposób: dżentelmen z maczugą stoi przed nami, niezależnie od tego, czy mamy oczy. W przypadku obiektów sto milionów razy mniejszych wygląda to inaczej - po pierwsze dlatego, że tylko aparatura pomiarowa może je ‘widzieć’. Każda obserwacja wpływa na tak małe obiekty, zmienia je. Aby możliwe było dokonanie pomiaru, między aparaturą pomiarową a obiektem musi zajść coś, co zawsze oddziałuje na obiekt. Tutaj każda obserwacja zmienia ‘rzeczywistość’. Poza tym przyszłość pojedynczego obiektu tej wielkości nie jest zdeterminowana, co oznacza, że wkrótce po pomiarze nie można niczego wiedzieć o badanym obiekcie na pewno. Kiedy nie trwa obserwacja, nie wiadomo niczego pewnego o ‘rzeczywistości’, która może się zmienić w nieprzewidywalny sposób. Te dwa odkrycia doprowadziły mechanikę kwantową do stwierdzenia, że nie można powiedzieć niczego o rzeczywistości w przypadku braku obserwatora.” w: René Staritzbichler, Współczesna fizyka a buddyzm ., część 1, tłum. Ewa Zachara, w: http://www.diamentowadroga.buddyzm.pl/dd27/ art14.html i Współczesna fizyka a buddyzm oraz Du-
alność i komplementarność, czyli „Albo-albo” oraz „zarówno to, jak i to” ,
w: http://www.diamentowadroga.buddyzm.pl/dd28/ art6.html. 9. Fizyka kwantowa opisuje zjawiska dotyczące „cząstek elementarnych”, niezdeterminowanych przez fizykę Newtonowską, konstytuującej rzeczywistość materii znanej nam z codzienności, a w której obowiązują prawa tej drugiej. 10. Różnicą w realizacji celów może być założenie w nauce, że istota rzeczywistości może być w pełni poznana jedynie drogami ilościowymi. Niestety większość naukowców pomimo założeń fizyki kwantowej (np. ścisłej probabilistyki, dualizmu korpuskularno-falowego) podświadomie przesuwa prawa fizyki Newtonowskiej do świata mikro, choć one już tam nie funkcjonują. Efektem tego myślenia jest tendencja do pojmowania „cząstek elementarnych” jako cegiełek materii, którą wraz z postępem technologicznym będziemy być może mogli dalej rozbijać na mniejsze... i tak ad infinitum. Natomiast pogląd buddyjski jasno mówi o tym, że świat jest ułudą. 11. Można by powiedzieć, że nie jest nawet religią, gdyż religia jako taka dąży do ponownego połączenia stworzenia z pewną istotą stwórczą. Natomiast buddyzm jest realizacją drogi ku oświeceniu, którą przekazali sami oświeceni. Buddyzm przypomina terminowanie ucznia u nauczyciela, w której to nauce twórca dąży do nieoddzielności od tworzywa, aby następnie przejąć fach mistrza. 12. Wspólnym mianownikiem pomiędzy światopoglądem buddyjskim a dekonstrukcją jest krytyczne myślenie i czysty pogląd nie powodujący usztywnienia umysłu. Brak sentymentu, nadziei i obaw, które barwią nasze doświadczenia kolorami emocji i nastawienia. 13. Zob. Christopher Johnson, Derrida , przeł. Jacek Hołówka, Warszawa 1997. 14. Jan Trąbka, Dekompozycja cybernetyki, w: Gnoza, to znaczy wiedza , Kraków 1998, s. 174-193. 15. Kalu Rinpocze, O medytacji, spisano w: Karma
Dargye Ling (Warszawa 1980), oraz na: www.dharma.pl\index _ autorow\k\kalu _ o _ medytacji.html 16. Jidamy ukazują symboliczne stany umysłu adekwatne do poziomu, na którym znajduje się praktykujący. Jidam stanowi tu rodzaj zwierciadła ukazującego naturę umysłu. 17. Lama Ole Nydahl, Wielka Pieczęć. Pogląd mahanudry buddyzmu Diamentowej Drogi, Gdańsk 1999, s. 121. 18. Dobrym przykładem może być tu popularna buddyjska metafora medytacji jako obserwacji wzburzonych fal oceanu (efemeryczna fala jest częścią oceanu, ale nie całością, jest jednak jedną z form, z którą możemy pracować, by uspokoić ocean umysłu). Dopiero medytacja formy, np. lamy czy jidama, może pozwolić uspokoić się umysłowi, który będąc przejrzystym, bezbrzeżnym oceanem jest jak zwierciadło; odbijając pojawiające się formy wprowadza dystans zrozumienia ich nierzeczywistości. W nauce sytuacja jest nieco odmienna; technologia penetrując materię (akceleratory próżniowe umożliwiające obserwowanie zachowania się materii na poziomie mechaniki kwantowej), jednocześnie wprowadza indeterminizm (samoogranicza się, operując jedynie formą materii samej w sobie). Choć sama (aparatura) istnieje na poziomie technicystycznym, funkcjonuje poprzez ukazywanie zdarzeń kwantowych. Zatem funkcjonowanie materii jest ukazywane w niej poprzez reprodukcję odbić pewnej aktywności cząstek w zindeterminowanej charakterystyce zachowywania się materii, z jakiej jest zbudowana aparatura. Umysł może osiągnąć właściwą sobie pustość form, aparatura może jedynie sugerować coś takiego. 19. Jeśli założymy, że istnieje jakieś „ja”, które faktycznie siedzi gdzieś głęboko przy pulpitach kontrolnych naszego umysłu, wówczas sami założymy sobie pętlę na szyję. Kiedy przyjrzymy mu się bliżej, okaże się, że to rzekome ego zmienia się co chwila; raz jest zadowolone, raz zazdrosne, za chwilę zdenerwowane, w każdym momencie do czegoś lgnie. Uważamy, że jeśli to „coś” osiągniemy, będziemy szczęśliwi. Wówczas raz za razem znajdujemy się w centrum niechcianych sytuacji. Jednak w miarę jedzenia apetyt rośnie, a my wciąż pozostajemy z niczym. Jeżeli „na zimno” zaczniemy analizować przyczynę naszego zachowania, dojdziemy do wniosku, że jest to pozbawione sensu. Nawet właśnie ta sytuacja, po dłuższym namyśle, jest przedziwnym splotem wydarzeń, który kształtuje nasze doświadczenia, przyzwyczajenia, zachowania. Egoizm sprawia na dłuższą metę cierpienie nam i innym. Buddyzm dąży do jego eliminacji poprzez praktyki związane z wyrażaniem współczucia, zaufania i wdzięczności. Do podobnych wniosków zaczyna też dochodzić współczesna psychologia. 20. Mam tu na myśli symulakryczną wizję rzeczywistości, którą oferuje Jean Baudrillard, Gibson, bracia Wachowscy czy Marek Chlebuś. Jednak jest to problem na osobny dyskurs. Jean Baudrillard, Precesja symulakrów, przeł. Tadeusz Komendant, w: Postmodernizm. Antologia przekładów, pod red. Ryszarda Nycza, Kraków 1998, s. 182-183, oraz Marek Chlebuś, New Deal, New Age . Rozważania nad losem cywilizacji europejskiej, w: Gnosis nr 11, czerwiec 1999, oraz: http://www.gnosis.art.pl/numery/gn11 _ chlebus _ news _ deal04.htm. Buddyjski punkt widzenia przedstawia nam bezpieczniejszy stosunek do technologii.
170 Dobry sklad Ostatni.indd
170
2004-08-20, 15:15
radio-aktywność TOMASZ MISIAK
Uosobieniem echa w greckiej mitologii była nimfa, która z powodu beznadziejnej, niespełnionej miłości do Narcyza zaczęła stopniowo zanikać, aż pozostał po niej jedynie głos. Narcyz odrzucił względy młodej boginki, gdyż bez reszt y przyciągało go własne odbicie. Zmarł z niezaspokojonej tęsknot y do swojego wizerunku, a po śmierci bogowie zamienili go w kwiat. Głos i kwiat to także dźwięk i obraz czy audialność i wizualność. Podczas burzy grzmot i błyskawica przeplatają się ze sobą, ale rzadko doświadczamy obu t ych zjawisk jednocześnie. Grzmot i błyskawica, dźwięk i obraz, audialność i wizualność to dyst ynkcja w szczególny sposób w yznaczająca drogę zachodniej mentalności. Nacisk na jedną ze stron owej dychotomii podczas naszego odnoszenia się do świata wpły wał w konsekwencji na sposób jego odbioru. Podstawow y kontekst, w któr ym w ybór w t ym względzie musiał być dokonany, to obszar słowa, w yznaczony przez jego dwa bieguny: mowę i pismo. Dzięki pismu możemy uchronić w ypowiadane zdania przed zapomnieniem. Możemy je magazynować, powracać do nich, powoły wać się na nie w widoczny sposób. Czy jednak pismo jest pomocnikiem pamięci? Platon przekony wał, że tak nie jest. Z drugiej strony jednak pismo oddala (relata refero) możliwość pow tarzania tego, co zasłyszane, bez brania odpowiedzialności za wiar ygodność opowieści. W wiekach średnich zagadnienie to jeszcze bardziej domagało się rozwiązania w związku z problemat yką źródła naszej wiedzy o Bycie. Poza odosobnionymi przypadkami niew yrażalnych, mist ycznych wizji podstawą naszej wiedzy o Bogu jest Pismo. Z filozoficznych rozważań tamtego okresu prześwieca przekonanie o w yraźnej dominacji zmysłu wzroku w procesie poznawania i przyswajania boskiej mądrości1. Jesteśmy skazani na to, by czy tać, by patrzeć raczej niż słuchać. W Piśmie znajdujemy bowiem Słowo. Słowo zaś to ślad Głosu, któr y zapomnieliśmy bądź którego niegdyś nie chcieliśmy przyjąć. Sy tuację tę trafnie oddaje Jacques Derrida w eseju poświęconym twórczości Edmonda Jabesa: „Trzeba oddzielić się od życia, od społeczności i zawierzyć śladom, stać się człowiekiem spojrzenia, ponieważ głosu nie słyszy się już w bezpośredniej bliskości ogrodu”2. To, co można usłyszeć, to zaledwie pogłos – głos słyszany z dala od jego źródła – pogłoska. Dzisiaj z tego, co widzialne, nie chodzi nam już przede wszystkim o słowo. Dzisiejsze
postrzeganie świata odby wa się jednak nadal w głównej mierze (by nie napisać: na wskroś) drogą wizualną. To oczy wiste. Obraz zdaje się posiadać ogromną moc i z łatwością toruje sobie do nas drogę. W domu telewizor (gdzieniegdzie niejeden), na ulicy reklamowe billboardy, kamer y wideo towarzyszące ważniejszym momentom z naszego życia. Kto (co) na (kogo) co patrzy? Pod pozorem mocy przyciągania, którą posiada obraz, w konsekwencji to raczej my sami zamieniamy się niepostrzeżenie w żarłoczny magnes potrzebujący coraz więcej kolorów, coraz więcej wrażeń, coraz więcej klatek („klatek” ?). W końcu nie jesteśmy już w stanie przyciągnąć do siebie nic więcej i sami stajemy się obrazem. Coraz częściej też zamiast symulować, możemy jedynie desymulować (Baudrillard). Widzenie i słyszenie z jednej strony oraz to, co słyszane, i to, co widziane, z drugiej w yznaczają różnorodne pole możliwości opisu. Problemat yka związana z t ymi zagadnieniami podejmowana była zwłaszcza przez fizyków, akust yków, neurofizjologów, psychologów, kognit y wistów, kulturoznawców, techników. Wydaje się jednak, że większość prac z tego zakresu poświęcona jest różnym aspektom widzenia. Czy uwaga kierowana z innej pozycji niż punkt widzenia może dostarczyć nam now ych wskazówek co do naszego miejsca w świecie? Przeciwieństwo i kontrast to kategorie, które zazw yczaj pomagają nam w porządkowaniu rzeczy wistości. W związku z t ym rodzi się także potrzeba podejmowania opisów różnorakich sfer akt y wności słuchowej. Jedną z takich sfer w yznacza py tanie: jaką rolę odgr y wa słyszenie podczas naszego odnoszenia się do współczesnego świata w ypełnionego now ymi technologiami i w ystawionego na działanie mediów? Co się dzieje, gdy zamiast telewizora włączamy radio? Radiolot kilka słów na temat przelotnej (?) mocy radia Marshall McLuhan napisał niegdyś, iż „radio, gramofon i magnetofon przy wróciły nam głos poet y jako istotny w ymiar przeży wania poezji”3. Czyniąc owo zdanie w yjściow ym do podejmowanych tu rozważań, chciałbym jednak dokonać w nim kilku modyfikacji. Przede wszystkim, nie przesądzając od razu trafności tego stwierdzenia, należałoby zamienić jego formę oznajmującą na py tającą, a poza t ym zrezygnować z w ystępujących w nim słów „gramofon”
171 Dobry sklad Ostatni.indd
171
2004-08-20, 15:15
i „magnetofon”. Urządzenia te bowiem wiążą się ściśle z określonymi nośnikami dźwięku, co pociąga za sobą zmianę kontekstu rozważań oraz wprowadza odmienny zakres problemow y. Czym innym jest wszakże propozycja, by „zamiast telewizora włączyć radio”, czym innym zaś, by „zamiast kaset y wideo włączyć kasetę magnetofonową”.4 Po trzecie wreszcie, należy tu zastąpić „poezję” bardziej ogólnym w yrażeniem „świat” – któr y byłby tu rozumiany po prostu jako przestrzeń ludzkiej akt y wności, bez konkret yzowania jakiejkolwiek z jej części; w związku z t ym także „głos” nie będzie tutaj należał już t ylko do poet y. Parafraza jest więc następująca: czy radio przy wróciło nam głos rzeczy jako istotny w ymiar przeży wania świata? Pojawianie się nowego w ynalazku za każdym razem w y wołuje dyskusje. Tak było i z radiem. Jedni widzieli w nim cudowny wehikuł umożliwiający wędrówki w czasie (bez potrzeby pokony wania przestrzeni) i przestrzeni (przy ograniczeniu czasowej determinacji), inni t ylko bezduszną maszynę zdolną do przekazy wania pozbawionych życia informacji. Podczas gdy tr wały spor y, w ynalazek zmieniał świat (wersja radykalna) czy też nasze postrzeganie świata (wersja umiarkowana) i po pewnym czasie zaczął się starzeć, by w końcu ustąpić miejsca innemu. Czy od czasu, gdy w 1920 r. rozpoczęła swą pracę pier wsza radiostacja, radio spełniło pokładane w nim nadzieje? Czy raczej sprawdziły się wiązane z nim zagrożenia? A może zarówno oczekiwania, jak i wątpliwości okazały się niewarte trudu ich w yczekiwania? Odpowiedzi na wszystkie podobne py tania zależały będą oczy wiście od samych oczekiwań i wątpliwości, jakie względem radia ży wimy. A zatem py tanie, które trzeba zadać na początku brzmi: czym jest radio? Przede wszystkim radio to z jednej strony nadajnik, z drugiej odbiornik. Od razu więc dzieli zakreślany przez siebie obszar na dwie części – nadawców i odbiorców. W związku z t ym radio to również inst y tucja. Już te trzy element y w yznaczają szerokie pole kontekstów, w któr ych może znajdować się radio. Według A ndrew Dubbera istnieje kilka różnych płaszczyzn, w ramach któr ych prowadzone mogą być analizy dot yczące radia. Radio można traktować jako przedsięwzięcie handlowe przynoszące zysk; technologię oraz związane z nią elektronikę i metody transmisji dźwięku; środek komunikacji czy też forum, na któr ym w ymieniane są poglądy i opinie; przedmiot polit ycznego dyskursu. Radio to także część przemysłu muzycznego oraz reklama w y twórni nagraniow ych; centrum kulturalne kształtujące zarówno masy, jak i r ynek zby tu; zjawisko histor yczne i społeczne oraz związany z nim fenomen publiczności; część ekonomicznej dialekt yki: publiczne – pr y watne. Wreszcie, radio to nośnik odpowiednich treści, a więc tekst. 5 Autor zaznacza przy t ym, że każda z w ymienionych tu płaszczyzn wzięta osobno dostarcza z konieczności niezupełnego obrazu, czym jest
radio. Zamiast tego też proponuje rozpatr y wać radio jako „ekologiczną strukturę” (ecolog y framework) powiązanych i przeplatających się ze sobą części. To „ekologiczny system”, któr y sam jest częścią innego, rozleglejszego systemu obejmującego pozostałe media (Media Ecolog y). Takie podejście pozwala, zdaniem Dubbera, na kooperacyjne badanie danych pochodzących z pozornie sprzecznych ze sobą metodologii. W konsekwencji nie otrzymujemy wprawdzie spójnego opisu uporządkowanego systemu, ale przy wołujemy pełniejszy „obraz” radia, jego „panoramę”. Propozycja Dubbera w yznacza trudne zadanie, które, jak sądzę, miałoby być realizowane przez cały zespół badaczy. Poniżej podjęte zostaną dwa wątki. Pier wszy dot yczy siły głosu emitowanego przez radio i jego wpły wu na radiosłuchaczy, drugi przestrzeni akust ycznej i jej roli w naszym odnoszeniu się do świata. Nad t ymi dwoma obszarami rozpięte zostało postawione wcześniej py tanie o to, czy radio przy wróciło nam głos rzeczy jako istotny w ymiar przeży wania świata. Walter Benjamin, Philip K. Dick, Marshall McLuhan – od głosu(y) rzeczy do plemiennego bębna Zdaniem Waltera Benjamina istota całej rzeczy wistości w yraża się w języku. Zarówno człowiek, jak i rzeczy, z któr ymi obcuje, posiadają swoist y dla siebie język. Język rzeczy jednak, w przeciwieństwie do ludzkiego, pozbawiony jest głosu. To zatem, co w yróżnia człowieka od innych by tów, to nadana mu przez Boga w raju zdolność poznawania poprzez nazy wanie. Nazw y określające rzeczy nie są jednak nadawane w sposób całkowicie dowolny. Rzeczy bowiem także przemawiają do człowieka we właściw y dla siebie sposób. A by zatem dosięgnąć właściwej, przypisanej przez Boga, nazw y danej rzeczy, konieczna jest umiejętność „nasłuchiwania”. Wsłuchując się w ukr y tą mowę rzeczy człowiek jest w stanie odtworzyć słowo Stwórcy. Uważne nasłuchiwanie odnawia zatem magiczną więź z rzeczy wistością, czego symbolem jest dźwięk w yzwalający ukr y te wspomnienia. Wyróżniona rola głosu i słuchu wiąże się również u Benjamina z określoną formą doświadczenia kształtującego więzi pomiędzy ludźmi, a także wpły wa na ich postrzeganie świata. Podejmując rozważania na temat tradycyjnego, scalającego świat doświadczenia oraz jego późniejszego zaniku i związanej z t ym fragmentar yzacji świata, zwraca uwagę na panowanie w jednym i drugim przypadku odmiennej formy narracji. Świat, w któr ym kształtowało się doświadczenie, to „świat aurat yczny”, będący swoist ym „królestwem narracji”. Uczestnictwo w takim świecie zapewniało jego mieszkańcom dostęp do jednolit ych, jasno określonych sensów i znaczeń oraz odczucie całości, możliwe dzięki zachow y waniu ciągłości tradycji, przekazy wanej w formie opowieści z pokolenia na pokolenie. Gwarantem tak komfortowej sy tu-
172 Dobry sklad Ostatni.indd
172
2004-08-20, 15:15
acji była m.in. w yłaniająca się na pier wszy plan postać narratora, gawędziarza, wokół którego skupiała się „wspólnota nasłuchujących”. Wraz ze zmianą panowania w świecie określonej formy narracji następuje zanik tak scharakter yzowanego doświadczenia tradycyjnego. Gdy miejsce ży wego narratora-gawędziarza zajmują powieść czy film, które nie są już w stanie pełnić roli doświadczeniowego mediatora, zanika „wspólnota nasłuchujących”. Rozpada się ona na pojedyncze, anonimowe jednostki, a wraz z nią fragmentar yzacji podlega również świat. Wszystko to sprawia wzrastające poczucie zagubienia, niemożność odnalezienia sensu, rozstanie z zapewniającą całość tradycją. 6 Pow yższe wątki znajdują swoje przedłużenie w rozważaniach Benjamina dot yczących technologii. Wskazując na zmiany, jakim podlega człowiek za pośrednictwem rzeczy przez siebie stworzonych, analizował on problemy związane z masową produkcją, fotografią czy filmem. Wydaje się, że radio nie znalazło się w hor yzoncie t ych rozważań t ylko dlatego, że przyszło po Benjaminie. Jest przecież radio wehikułem transportującym głos, rodzącym nowego gawędziarza. W związku z t ym rodzi się szereg py tań, które wpisują się w namysły Benjamina, na które jednak odpowiedzi musi udzielić ktoś inny. Czy można w ysłyszeć rzeczy wistość? Czy wsłuchując się w rzecz, można odebrać przynależną do niej nazwę? Nazwę, która mówiłaby o rzeczy, że jest jej częścią? Czy brzmienie może być znaczące? Czy nasłuchując dowiemy się czegoś, o czym w inny sposób dowiedzieć się nie można? Żyć oznacza już coś wiedzieć. Czy podczas przysłuchiwania można się do-wiedzieć? A jeśli tak, to czy radio może w t ym względzie okazać się pomocne? Przedstawioną w intr ygujący sposób odpowiedź na te py tania odnaleźć można u Philipa K. Dicka, któr y obok Williama Gibsona jest chyba jedynym przy woły wanym pisarzem popkultur y w toczącej się ostatnio ze wzmożoną siłą „debacie audiowizualnej”. Philip K. Dick w swojej bogatej twórczości niejednokrotnie podejmował problemat ykę związaną z kulturow ymi aspektami rozwoju mediów. Pier wszorzędną rolę w napisanej przez niego powieści Doktor Bloodmoney odegrało radio. Jak w większości jego propozycji, zdarzenia przedstawione w Doktorze rozgr y wają się w przyszłości. Jeden z głównych bohaterów, Walt Dangerfield, i jego żona mieli być pier wszymi ludźmi w ysłanymi na czwartą planetę Układu Słonecznego. Przygotowany do tego celu statek zaopatrzony był tak, by zapewnić im dziesięć lat życia na odległej planecie. Ponadto w yposażony był w bogate archiwum różnorodnych nagrań audio, sprzęt odtwarzający oraz nadawczy. Tuż po ich starcie, na Ziemi miała miejsce tragiczna w skutkach katastrofa o globalnym zasięgu, spowodowana w ybuchami bomb atomow ych. Większość materii znajdującej się w t ym momencie na powierzchni ziemi uległa unicestwieniu. Eksplozje o ogromnej sile zniszczyły budynki, pojazdy, linie energet yczne... Brakowało niemal wszyst-
kiego, ocalały jedynie pojedyncze urządzenia. Komunikacja za pośrednictwem mediów została sparaliżowana. Status niewielkich, tworzących się na nowo społeczności, próbujących uporządkować życie po katastrofie był t ym większy, im większa ilość uży tecznych sprzętów znajdowała się w ich posiadaniu. W t ym czasie nieokreślony błąd spowodował, iż statek z Dangerfieldem i jego żoną na pokładzie zamiast dotrzeć do celu swojej podróży, krążył po ziemskiej orbicie, nie mogąc w ydostać się z tej niezamierzonej trajektorii. Od tej por y stał się sztucznym satelitą naszej planet y. Walt Dangerfield był t ym samym jedynym, któr y mógł nadawać przez radio. Nadawał swoje audycje codziennie, a społeczności posiadające radioodbiornik gromadziły się wokół niego niczym przy ognisku i z zapart ym tchem słuchały tego, co miał im do przekazania jedyny radiowiec na świecie. Rozbrzmiewający głos Dangerfielda był niczym Głos bezustannie czuwającego i dodającego otuchy Boga. Choć opowieść ta rozgr y wa się w przyszłości, to wskutek katastrofy odby wa się niejako powrót do przeszłości. Ta swoista redukcja dot yka wszystkie środki masowego przekazu, pozostawiając jedynie radio 7. Ludzie zmuszeni są na nowo określić swoje miejsce w tak zmienionym świecie. Przedstawiona przez Dicka wizja zwraca uwagę na niezw ykłą moc, jaką posiada (posiadało?) radio. To moc zdolna do skupiania w jednym miejscu i czasie całych społeczności oraz w y tworzenia pomiędzy składającymi się nań jednostkami swoistej więzi. Więzi będącej podstawą kulturotwórczej tradycji. Słuchanie radia przy wraca pamięć o świecie sprzed katastrofy. Pod wpły wem radia kształtuje się również nowa tradycja oraz naby wane są nowe doświadczenia. Słuchanie radia to jednak t ylko pretekst do tego, by w konsekwencji nauczyć się na nowo słuchać zmienioną rzeczy wistość. Przedstawiona przez Benjamina pier wotna „wspólnota nasłuchujących” spot yka się ze swoim przewodnikiem, gawędziarzem-narratorem twarzą w twarz. Nie dzieli ich nic poza rozpalonym pośrodku ogniskiem. Wydawać się może, że radio zgasiło ten ogień i oddaliło od siebie twarze zgromadzenia. Historia Dicka pokazuje jednak, że radio jest w stanie zastąpić ognisko, a twarz mówiącego może być konstruowana na podstawie jego głosu. Wydoby wające się z radioodbiornika dźwięki, a więc także ludzki głos przemawiają do nas z takiego bliska oraz tak osobiście i int ymnie, iż tworzą się nowe, emocjonalne więzi pomiędzy uczestnikami tego swoistego misterium. Jak zauważył Walter J. Ong, technologia elektroniczna za pośrednictwem telefonu, radia i innych nośników dźwięku otworzyła przed nami wiek „oralności w tórnej”. I choć w tórna oralność pod wieloma względami różni się od oralności ludów pier wotnych, to zarówno jedna, jak i druga generuje silne poczucie wspólnot y. Ma to związek z samą naturą dźwięku: „Wzrok w yodrębnia, dźwięk wciela. O ile wzrok sy tuuje obser watora na zewnątrz tego, co ogląda, w pewnej odległo-
173 Dobry sklad Ostatni.indd
173
2004-08-20, 15:15
ści, o t yle dźwięk wlewa się w słuchacza. [...] W słuchaniu, w dźwięku można się zanurzyć. Nie ma możliwości, by podobnie zanurzyć się w widzeniu. [...] Okalające działanie dźwięku (pole dźwiękowe nie rozciąga się przede mną, lecz otacza mnie wokół) wpły wa na ludzki odbiór kosmosu. Dla kultur oralnych kosmos jest zachodzącym nieprzer wanie zdarzeniem z człowiekiem w jego centrum”. 8 Oralność poddana technologii, choć w innym w ymiarze, jest zdolna zastąpić niegdysiejszą mistykę uczestnictwa wspólnot słuchających. Dzisiejsza „wspólnota” jest jednak o wiele liczniejsza od grup pier wotnej kultur y oralnej, przybierając postać „globalnej wioski” McLuhana. Interesujące nas radio nazwał McLuhan „bębnem plemiennym”, przedłużającym nasz ośrodkow y układ ner wow y oraz powodującym głębokie zaangażowanie podczas odbioru. „Radio działa na większość ludzi w sposób intymny, osobisty, nawiązując nić porozumienia między autorem i lektorem tekstu a słuchaczem. Osobiste, pr y watne przeżycie – oto najoczy wistsza cecha radia. W oddziały waniu radia na podświadomość pobrzmiewają echa plemiennych rogów i staroży tnych bębnów. Jest to podstawowa cecha tego przekaźnika, któr y potrafi i psychikę jednostki, i całe społeczeństwo zmienić w jeden wielki rezonator.”9 Radio, ze swoim „plemiennym sposobem percepcji”, w charakter ystyczny dla siebie sposób tworzy przestrzeń ludzkiej akty wności. Druk oraz inne media związane z wizualną organizacją doświadczenia przyczyniły się do rozbicia zamkniętego, jednorodnego świata plemiennego na fragmentar yczne i w yspecjalizowane w sw ych funkcjach społeczeństwo otwarte. Radio natomiast w pewnym sensie cofnęło człowieka z powrotem w jego plemienność, zmieniając indy widualizm w kolekty wizm. W konsekwencji radio spełnia rolę pomostu łączącego nowoczesne społeczeństwo z przeszłością oraz dawnym, w miarę upły wu czasu zapominanym doświadczeniem. Rozważania McLuhana dotyczące radia, które znalazły później swój oddźwięk u Onga, stanowią potwierdzenie wizji Dicka. Radio posiada moc jednoczenia10 oraz spełnia rolę doświadczeniowego mediatora, a zatem umożliwia także powrót do opisanego przez Benjamina świata tradycyjnego doświadczenia. Podobnie do Benjamina, McLuhan zauważa, iż „tradycja jest odczuwaniem całej przeszłości jako należącej do teraźniejszości”. Zaraz jednak dodaje, i to różni od siebie tych dwóch myślicieli, że „odczucie to budzi się w nas jako naturalny rezultat oddziały wania radia i wszelkiej informacji elektr ycznej”11. Benjaminowski „gawędziarz” został przez McLuhana umieszczony w radiu, a Dick nadał mu imię i nazwisko: to Walt Dangerfield okrążający Ziemię w swoim kosmicznym „radiolocie”...
Przypisy: 1. Już Filon z Aleksandrii głosił, iż „jak [...] w ciele kierowniczą rolę odgrywa wzrok, a we wszechświecie natura światła, tak samo w nas najdoskonalszym elementem jest rozum”. Później przekonanie to zabarwił estetycznie św. Augustyn: „Oczy pozwalają nam widzieć dzienne światło i rozróżniać kształty fizycznych przedmiotów. Jest to specjalnie piękny organ naszego ciała, dlatego też znajduje się w miejscu najbardziej zaszczytnym”. 2. Jacques Derrida, Edmond Jabes i pytania księgi, tłum. A. Wodnicki, [w:] „Literatura na świecie”, nr 7/2001, s. 144. 3. Marshall McLuhan, Wybór tekstów, E. McLuhan i F. Zingrone (red.), tłum. E. Różalska i J. K. Stokłosa, Poznań 2001, s. 255. 4. Zdaję sobie sprawę z tego, iż każdy nowy nośnik dźwięku wpływa na funkcjonowanie radia. To jednak problem na osobne badanie. 5. Andrew Dubber, Internet Radio, Media Ecology and the case for ‘Holistic Flexible Technological Determinism ’ 2003 : http://dubbernews.blogspot.com/2003 _ 03 _ 01 _ dubbernews _ archive.html. 6. Interesujące mnie tutaj wątki rozważań Benjamina przedstawiła ostatnio Beata Frydryczak w książce: Beata Frydryczak, Świat jako kolekcja. Próba analizy estetycznej natury nowoczesności, Poznań 2002. 7. Pomysł ocalenia po wybuchu bomby atomowej spośród wszystkich środków masowego przekazu właśnie radia wydaje się nie być przypadkowy. W jednym z odczytów w ramach krakowskiej konferencji poświęconej kulturotwórczej roli radia znaleźć można taką oto uwagę: „Zdaniem fachowców od obronności, po wybuchu bomby atomowej transmisja radiowa będzie możliwa, a telewizyjna w systemie rozsiewczym nie”. Andrzej Zarębski, Rola radia w świecie mediów, w: Radio. Szanse i wyzwania. Materiały konferencji „Kulturotwórcza Rola radia”, Kraków 1997, s. 94. 8. W.J. Ong, Oralność i piśmienność. Słowo poddane technologii, przeł. J. Japola, Lublin 1992, s. 105. 9. Marshall McLuhan, Wybór pism , przeł. K. Jakubowicz, Warszawa 1975. 10. Znane są również w historii radia negatywne skutki jego jednoczącej mocy. Słuchacze wpadli w panikę, gdy w 1938 roku Orson Welles prezentował Wojnę światów – słuchowisko o ataku Marsjan na Ziemię. Bardziej bolesny przykład dotyczy Hitlera, który zdobył poparcie polityczne w dużej mierze dzięki radiowym prezentacjom; McLuhan pisze wprost: „Gdyby telewizja rozpowszechniła się za czasów Hitlera, szybko zniknąłby z areny publicznej, a gdyby przyszła przed nim, w ogóle by się na niej nie pojawił”. 11. McLuhan, tamże.
174 Dobry sklad Ostatni.indd
174
2004-08-20, 15:15
Made In Detroit PAW EŁ G Z Y L
Trzej przyjaciele Derrick May, Juan Atkins i Kevin Saunderson poznali się w szkole średniej. Połączyły ich nie tylko bliskie murzyńskiemu radykalizmowi poglądy na rzeczywistość, ale także zainteresowania muzyczne. Wszyscy trzej słuchali muzyki funk, grupy Parliament i George’a Clintona, jak również europejskich artystów eksperymentujących z elektroniką – Gary’ego Numana, Thomasa Dolby’ego, Human League i Depeche Mode. – Kiedy przeprowadziłem się z Nowego Jorku do Detroit, okazało się, że jest tam zupełnie inna scena – wspomina Kevin Saunderson. – Każdy słuchał takich grup, jak Kraftwerk czy New Order. Kiedy usłyszałem je pierwszy raz, ich muzyka wydała mi się pełna napięcia i emocji, gwałtowna i nieco dziwaczna. To było brzmienie zaczerpnięte z przyszłości. No i załapałem się na nie. Trójka znajomych nie chciała ograniczać się do słuchania ulubionych zespołów i postanowiła tworzyć coś własnego. Zaczęli od didżejowania w lokalnych klubach. – Znaliśmy się od dziecka – mówi Derrick May. – To Juan nauczył mnie didżejowania. To właśnie on stworzył naszą muzyczną filozofię, pokazał, co powinniśmy grać, aby przyciągnąć ludzi na nasze imprezy. Specyficzny rodzaj myślenia, który prezentował, przeniknął na stałe do mojego codziennego życia. Innowatorzy Cała trójka zaczęła ciężko pracować, grając na podziemnych imprezach i w słynnych klubach, takich jak The Music Institute i The Majestic. W 1985 r. May otrzymał swoje pierwsze show w najpopularniejszej radiostacji w Detroit – WJLB. Stamtąd był już tylko jeden krok do tworzenia własnej muzyki. Wkrótce każdy z nich założył własną wytwórnię płytową: Derrick May – Transmat, Juan Atkins – Metroplex, a Kevin Saunderson – KMS. Wszyscy zadebiutowali mniej więcej w tym samym czasie – w połowie lat 80. May zaczął nagrywać pod pseudonimami Mayday i Rhythim Is Rhythim, Atkins jako Cybotron i Model 500, a Saunderson – Reese i Inner City. Choć wszyscy chcieli tworzyć elektroniczną muzykę do tańca, każdy z nich robił to na swój sposób. Atkins eksperymentował z rytmami electro, Saunderson produkował nagrania zdradzające fascynację muzyką soul i chica-
gowskim housem, natomiast Mayowi udało się stworzyć niezwykłe, syntetyczne brzmienie syntezatorowe, ochrzczone przez brytyjskich dziennikarzy mianem „techno”. Takie utwory, jak Strings Of Life, It Is What It Is i The Beginning wyznaczyły kanony nowego stylu. Z całej trójki największy sukces komercyjny odniósł Saunderson, który wraz z wokalistką Paris Gray założył duet Inner City. Ich utwory, takie jak Good Life czy Big Fun, trafiły na wysokie miejsca brytyjskich list przebojów, torując tym samym drogę innym artystom wywodzącym się z Detroit. Najważniejsi z nich pojawili się na skompilowanej przez Saundersona składance Techno – Electronic Dance Music, która pod koniec lat 80. została wydana w Europie przez Ten Records. Byli wśród nich tacy wykonawcy, jak Santonio, Blake Baxter, Eddie „Flashin” Fowkles i Anthony „Shake” Shakir. Jednym z najzdolniejszych współpracowników Maya i Atkinsa okazał się Carl Craig. Jako współautor hymnu drugiego „lata miłości” w 1988 r. – Strings Of Life – trafił wraz z Mayem do Londynu. Poznał tam miejscowych DJ-ów grających acid house i zrealizował pierwsze, własne nagrania. Gdy po sześciu miesiącach wrócił do Detroit, założył wytwórnię RetroActive, której nazwę zmienił po pewnym czasie na Planet E. Nagrywając pod szyldami Psyche, BFC, 69, Paperclip People i Innerzone Orchestra, Craig okazał się jednym z najpłodniejszych i najbardziej utalentowanych artystów z Detroit. Eksperymentował z breakbeatem, ilustracyjną muzyką elektroniczną, funkiem i jazzem. Jego nagrania, takie jak Desire, The Climax czy Bug In The Bassbin zainspirowały późniejszych twórców techno, ambientu, nowego disco czy trip-hopu. Tajemnica sukcesu W czym tkwił sekret oryginalności artystów z Detroit? Wszyscy – May, Atkins, Saunderson i Craig – traktowali tworzenie muzyki nie tylko jako sposób na zarobienie pieniędzy i zdobycie popularności, ale
fot. z archiw um autora
Detroit w amerykańskim stanie Michigan słynęło do niedawna z produkcji samochodów Forda i legendarnej, soulowej wytwórni Motown. Dziś znane jest przede wszystkim jako kolebka muzyki techno.
175 Dobry sklad Ostatni.indd
175
2004-08-20, 15:15
Podziemny front Druga generacja producentów techno pojawiła się w Detroit na przełomie lat 80. i 90. Ich liderami byli twórcy wchodzący w skład formacji Underground Resistance. Początkowo było ich trzech – Mad Mike Banks i Jeff Mills tworzyli muzykę, a Robert Hood jako The Vision pełnił rolę MC w czasie występów. Filozofia artystów oparta na radykalnej retoryce politycznej, konspiracyjnej teorii dziejów i micie czarnej rewolty, funkcjonującym w Detroit od czasu krwawych zamieszek na tle rasowym w 1968 roku, znalazła odbicie w ich bezkompromisowej muzyce. Posługując się hasłem „For Those Who Knows”, producenci z Underground Resistance utworami takimi jak Riot, Fuel For Fire czy The Punisher wyznaczyli nowy kanon techno. Przekaźnikiem ich idei i muzyki stała się w Europie niemiecka wytwórnia Tresor, która jako pierwsza na Starym Kontynencie zwróciła uwagę na drugą generację twórców elektroniki z Motor City. – Detroit to miasto z duszą – wyjaśnia Mad Mike
fot. z archiw um autora
niemal jako mistyczną misję. Aby zapewnić sobie pełną niezależność artystyczną i finansową, wydawali swoje nagrania we własnych wytwórniach. – Mógłbym podpisać kontrakt z dużą kompanią płytową, ale pod warunkiem, że pozostawiłaby mi ona całkowitą swobodę artystyczną – podkreśla Atkins. – Ale nie trafiłem jeszcze na taką. Artyści z Detroit, w przeciwieństwie do ich niektórych europejskich kolegów, nie produkowali swych nagrań seryjnie, jednego za drugim, jakby w pośpiechu, ale powoli, dopieszczając każdy utwór. – Nauczyłem się tego od grupy Kraftwerk – twierdzi May. – Oni wydawali swe albumy raz na kilka lat, za każdym razem mając ważny powód do wypowiedzi, a nie tylko dlatego, że zobowiązywał ich do tego kontrakt z wytwórnią. Co ciekawe, wbrew obiegowej opinii przypisującej twórcom współczesnej muzyki tanecznej łatwość w sięganiu po narkotyki, artyści z Detroit tworzyli – jak sami twierdzą – „na czysto”, nie posiłkując się żadnymi dragami. – Co można powiedzieć o muzyce, która potrzebuje prochów, by wprowadzić słuchacza w stan euforii? – pyta May. – Nigdy nie brałem żadnych narkotyków, nigdy nie paliłem jointa, nigdy nie brałem ecstasy, nie wąchałem koki. Nie mogę zrozumieć, dlaczego niektórzy ludzie nie chcą być sobą. Co jest z nimi nie tak? – Nie piję alkoholu ani nie biorę narkotyków – podkreśla Craig. – Wiem, że istnieje LSD, ale tylko dlatego, że czytałem o tym. Tak naprawdę nie wiem nawet, jak wygląda. Znam tylko „ziele”, ponieważ niektórzy moi znajomi próbowali mnie nauczyć je palić, kiedy byliśmy dzieciakami. Bez powodzenia zresztą. Większość artystów z Detroit składa na okładkach swoich płyt podziękowania Bogu za natchnienie i inspirację. To fakt niespotykany wśród twórców z innych części świata. A przecież już słynny malarz Amadeo Modigliani twierdził, że „prawdziwa sztuka jest kontaktem z Bogiem”. Być może właśnie dlatego muzyka z Motor City brzmi tak odkrywczo i fascynująco.
Banks – Mieszkają tu biedni ludzie, którzy ciężko pracują na to, co mają. Nie mamy wielkiego wyboru: sztuka czy sport albo ulica. Dlatego w Detroit jest tak wielu muzyków, producentów i didżejów. Stąd nie można wyjechać na normalne wakacje. Jedyny urlop, jaki mogę sobie zafundować, to wypad na koncert albo odsiadka w więzieniu. Muzyka Underground Resistance, pełna furii i ognia, dzika i nieokiełznana, szybko zdobyła sobie wielką popularność. Za takie brzmienie grupy odpowiadał przede wszystkim były DJ radiostacji WJLB – Jeff Mills – znany jako The Wizard. Bardziej taneczną, funkową czy wręcz jazzową stronę projektu reprezentował Mad Mike Banks, który pod szyldem Underground Resistance tworzył ciepły, pełen pastelowych barw techno-house z elementami electro. Artyści traktowali swą działalność jako ważną misję. – Rządy kontrolują nasze umysły poprzez techniki audiowizualne – twierdzi Banks. – W radiu grają taką muzykę, a w telewizji puszczają takie filmy, jakie chcą oglądać ludzie będący u władzy. W ten sposób kodują w naszej podświadomości pożądane wzory zachowań. I wyścig szczurów trwa. Underground Resistance prowadzi walkę, której celem jest odkodowanie zakodowanych umysłów. Dlatego musimy pozostać w podziemiu. Nikt nas nie kupi. Jestem półkrwi Indianinem, a półkrwi Murzynem. Dlatego mam duszę buntownika. Tylko śmierć powstrzyma mnie od tworzenia dźwięków. Wybrałem techno, ponieważ to muzyka kosmiczna przemawiająca uniwersalnym językiem. Z czasem drogi czarnoskórych buntowników rozeszły się. Jeff Mills rozpoczął solową karierę i jest dziś jednym z najbardziej cenionych DJ-ów i wórców abstrakcyjnego techno, Hood, podążając jego śladami, zaczął realizować na własny rachunek wyrafinowane minimal techno z chrześcijańskim przesłaniem, natomiast Banks, kontynuując swą misję, skupił wokół siebie wielu młodych producentów z Detroit i rozbudował Underground Resistance w prawdziwą, podziemną organizację. Dziś tworzą ją: James Pennington (The Suburban Knight), André Holland (Infiltrator), Rolando Rocha (DJ Rolando), Marc Floyd (Chaos), Chuck Gibson (Perception), Gerald Mitchell (The Deacon) i Buzz Goree (DJ Clandestine). Wytwórnia prowadzona przez Banksa wydaje głównie winyle i rozprowadza je przez jego własną firmę dystrybucyjną Submerge. Tworzący dla niej artyści zazwyczaj nie pokazują publicznie swych twarzy, a anonimowość ta ma na celu zwrócenie
176 Dobry sklad Ostatni.indd
176
2004-08-20, 15:15
Najmłodsza generacja Keith Tucker rozpoczynał swoją muzyczną działalność już na początku lat 80. Najpierw jako DJ, a później jako członek grupy RX-7, dawał upust swej fascynacji ulicznymi rytmami opatentowanymi przez Kraftwerk i twórczo wykorzystywanymi przez Soul Sonic Force. Nic dziwnego, że w końcu trafił do Juana Atkinsa i jego wytwórni Metroplex. Mimo iż pierwszy krążek Tuckera sygnowany nazwą Frequency przyjęto z dużym uznaniem, to prawdziwym przełomem w karierze artysty było dopiero kolejne spotkanie z dawnym kolegą z grupy RX-7 – Tommym Hamiltonem. Pierwsza płyta ich duetu Aux-88 zawierała niezwykle motoryczną kombinację techno i electro, nazwaną przez nich „techno-bass”. Nowy styl zdefiniowały dwie pierwsze płyty formacji – Technology i Bass Magnetic – wydane przez oddział wytwórni braci Burden 430 West – Direct Beat. Mimo że ani sami twórcy, ani ich wydawcy nie zamierzali rozpropagowywać nowej muzyki poza Stany Zjednoczone, dzięki właścicielom berlińskiego sklepu Hard Wax, zafascynowanym świeżym brzmieniem Aux-88, europejscy fani tanecznej elektroniki usłyszeli o nowym kierunku powstałym w Detroit. Pomimo że drogi Tuckera i Hamiltona szybko się rozeszły, obaj nie zrezygnowali z tworzenia technobassu. Pierwszy kontynuował działalność jako Alien FM i Optic Nerve, a drugi, pozostając przy szyldzie Aux-88, zdobył międzynarodową popularność swymi kolejnymi płytami. Podsumowaniem działalności artystów łączących techno i electro stały się dwie kompilacje wydane przez firmę Direct Beat – Techno Bass – The Mission i Techno Bass II – The Prototype Mix. Obok nagrań Aux-88 znalazły się na nich utwory takich wykonawców, jak DJ Di’jital, Will Web, Posatronix, Cirkit i X-ile. Mimo iż Detroit było stolicą techno i electro, twórcy wywodzący się z Motor City nie pozostawali obojętni na wpływ innych gatunków współczesnej muzyki tanecznej. Nic dziwnego, że najmłodsi z nich zaczęli niebawem eksperymentować z łączeniem
w jedną, spójną całość tak różnych stylów, jak techno, house, electro, drum’n’bass i hip-hop. Jako pierwszy syntezy takiej dokonał Craig Adams alias DJ Assault, który wspólnie ze swoim przyjacielem znanym pod pseudonimem Mr. De założył w 1996 r. wytwórnię Electrofunk Records. Jej nakładem ukazały się legendarne już dziś płyty, takie jak Ass’N’Tities, Dick By The Pound czy Shake It Baby, które zdominowały taneczne parkiety w Detroit. Krytyka muzyczna ochrzciła nowy styl terminem ghetto tech. Obok DJ Assaulta, jego najważniejszym przedstawicielem stał się niebawem DJ Godfather, który wydał do dziś ponad czterdzieści płyt! – Specjalnością dzidżejów z Detroit jest granie dwóch takich samych płyt na raz – wyjaśnia DJ Assault. – Jakoś nie słyszę, aby w innych miastach ktoś tak robił. Nie sztuka zgrywać równo płyty – każdy się może tego nauczyć. Ale nie każdy potrafi dobrze skreczować. Mając dwie takie same płyty, można w zasadzie bawić się bez końca. Ja robię to przede wszystkim dla własnej przyjemności. Ale czasem sobie odpuszczam i po prostu miksuję. Większości sztuczek nauczyłem się od grupy Hot Mix Five z Chicago, która grając house, stosowała hiphopowe tricki. To był koniec lat 80., miałem więc sporo czasu, aby je opanować. Bardzo lubię zaskakiwać ludzi starymi sztuczkami. Klasyczne electro nie przestało się jednak cieszyć w Detroit dużą popularnością. Tradycje wyznaczone przez Juana Atkinsa i jego Cybotron kontynuowali tacy wykonawcy, jak duety Drexciya, Dopplereffekt (także pod nazwami Arpanet i Japanese Telekom), Ectomorph (nagrywający dla własnej wytwórni Interdimensional Transmission) oraz zespoły skupione wokół firmy Ersatz Audio (przede wszystkim Adult i Le Car). Dobrze ma się również tradycyjne Detroit techno. Ciągle aktywni są Atkins (Model 500 i Infiniti) i Saunderson (E-Dancer), nadal tworzą producenci drugiej i trzeciej generacji. Przybywa również nowych twarzy. Śladami wyznaczonymi przez Millsa kroczą młode talenty – Locutus i D-Knox, tropami Craiga podąża John Arnold, a niezwykle ciekawe dub techno realizują artyści z wytwórni Deepchord. Muzyka z Detroit po latach doczekała się powszechnego uznania i nobilitacji. Twórcy z Motor City nie zamierzają jednak spocząć na laurach. Możemy spodziewać się, że jeszcze nie raz zaskoczą nas ciekawymi i nowatorskimi propozycjami. The Mission Is Continued.
fot. z archiw um autora
uwagi odbiorców na muzykę i jej przesłanie, a nie na stojących za nią ludzi. Ważne miejsce wśród twórców techno drugiej generacji zajmuje trójka braci Burden – Lenny, Lawrence i Lynnell, którzy czerpiąc natchnienie z produkcji Underground Resistance, nagrywają pod nazwami Octave One i Random Noise Generation klasyczny techno-house, stając się tym samym inspiracją dla wielu współczesnych twórców tego popularnego nurtu. Nie zaginęły również tradycje wyznaczone przez Maya, Atkinsa i Saundersona. Dziś kontynuują je ich młodsi następcy: Dan Bell, Stacey Pullen, Kenny Larkin, Sean Deason, Terrence Parker, Claude Young, Terrence Dixon, Kenny Dixon (Moodyman), Alan D. Oldham (DJ T-1000), Trackmaster Lou (Scan 7), Jay Denham (Fade II Black), John Beltran i jedyna kobieta w tym towarzystwie – Kelli Hand (K. Hand). Ich płyty wydają już nie tylko własne, rodzime wytwórnie, ale i cenione, europejskie firmy – Tresor, Warp, K7, Peacefrog, Logistic, Elypsia, Djax-Up Beats czy Ausfahrt.
177 Dobry sklad Ostatni.indd
177
2004-08-20, 15:15
Wolna wola to ściema
Fot. Dariusz Jaźwiec
ROZMOWA Z K ASIĄ NOSOWSK Ą, W O K A L I S T K Ą , AU TO R K Ą T E KS TÓ W, F R O N T M A N K Ą
Artur Mika: Czy pisanie piosenek jest dla ciebie rodzajem autoterapii, czy raczej kierujesz je wprost do innych? Kasia Nosowska: Biorąc pod uwagę to, że nie zataczam szerokich kręgów towarzyskich, teksty są dla mnie formą komunikowania się zarówno z obcymi ludźmi, jak i z osobami, które znam i wobec których jestem zbyt nieśmiała, by podjąć pewne tematy. Twórca i odbiorca stanowią jedyny nierozerwalny duet na świecie. Artyści, którzy twierdzą, że tworzą tylko i wyłącznie dla siebie, kłamią.
AM: Bunt nie jest wartością samą w sobie, ale ma szansę stać się nią w zależności od tego, przeciw czemu jest wymierzony. KN: Powinien stanowić duet z pewnym zjawiskiem. Bunt dla samego buntu nie ma sensu. AM: Czy twoim zdaniem muzyka jest w stanie wpływać na światopogląd dojrzałych ludzi i kształtować rzeczywistość?
AM: Czy w twoim wieku jest miejsce na bunt, czy pozostaje on raczej domeną ludzi bardzo młodych?
KN: Mam nadzieję, że może zmieniać świat na lepsze, aczkolwiek w moim wieku ta nadzieja jest coraz słabsza.
KN: U osób równych mi wiekiem i starszych ode mnie jest on bardziej stonowany. Wyrasta na gruncie pełniejszej wiedzy na temat świata, dlatego w tym momencie mojego życia jestem przeciw buntowaniu się na wielką skalę. Mój protest kieruję przeciw wszystkim ograniczeniom, które sprawiają, że ja osobiście, jako człowiek, nie jestem w stanie funkcjonować godnie: przeciw odgórnym nakazom, zaleceniom mającym bezpośredni wpływ na mój rozwój.
AM: Czy dlatego powiedziałaś kiedyś: „Piosenka pozostaje dla mnie niepoważną formą sztuki”? Skąd te wątpliwości? KN: Piosenka jest formą sezonową, która bardzo szybko przemija. Za sto lat nikt nie będzie poważał moich utworów i traktował ich w kategoriach artystycznych. No, może będą wracali do Świetlików, bo Świetlicki umrze i zrobi się z tego afera... ale on jest tzw. poetą.
178 Dobry sklad Ostatni.indd
178
2004-08-20, 15:15
AM: Czy grając muzykę, która niesie ze sobą głębokie przesłanie, lepiej pozostać w podziemiu czy starać się dotrzeć do możliwie największej liczby osób, włączając się tym samym w kulturę masową?
AM: Wielkim paradoksem sztuki jest fakt, że ludzie oddani jej bezgranicznie zmuszeni są uczynić z niej źródło utrzymania, natomiast twórcy zarabiający nieartystycznie są wolni od tego piętna. Co o tym sądzisz?
KN: To zależy od tego, jakich metod się używa, zdobywając publiczność. Jeśli prowadzą one do zaprzeczenia samemu sobie, lepiej schronić się w podziemiu. Z drugiej strony, jeśli ktoś ma do przekazania coś naprawdę odkrywczego, co wpłynie na ludzką świadomość, powinien starać się o kontakt z jak największą liczbą odbiorców.
KN: Dokładnie. Ważne jest jednak, by przesłaniem dzielić się, zachowując klasę.
KN: Chciałabym mieć dużo pieniędzy, bo wydaje mi się, że wiedziałabym, jak je spożytkować. Marzę o tym, by wygrać w totolotka potężną kasę albo żeby ktoś mi ją podarował, albo żebym znalazła na ulicy wór z dziesięcioma bańkami. Wolałabym jednak nie zarabiać tych sum, nagrywając płyty. To bardzo niezdrowa sytuacja. I wielkie wyzwanie, bo sytuacja, w której ocieramy się o dobrobyt, jest bardzo rozleniwiająca. Dokonuje się w niej weryfikacja, czy sztuka jest niemożliwą do zwalczenia potrzebą. Prawdziwego artystę wyobrażam sobie właśnie jako kogoś, kto nie wie dokładnie, dlaczego tworzy – po prostu musi to robić. To jest nakaz.
AM: Z czego trzeba zrezygnować, żeby żyć dla sztuki i ze sztuki?
AM: Pomówmy o czymś innym. Jak dużą rolę w twoim życiu odgrywa przypadek?
KN: Trzeba wyrzec się części pragnień przesadnie osadzonych w rzeczywistości oraz potencjalnej nagrody w postaci poklasku.
KN: Był moment, że wydawało mi się, iż jest on sprawcą wszystkiego. Później zrozumiałam, że jego nagromadzenie stanowi misternie skonstruowany plan, który bardzo konsekwentnie realizuje się na moich oczach. Przypadkiem nazwijmy jednak to, że mając ciężko wywalczoną pracę, podjęłam absurdalną decyzję, żeby z niej zrezygnować tylko po to, by jechać do jakiegoś Jarocina. Na co dzień nie wykonuję tak gwałtownych ruchów.
AM: W przeciwnym razie twórczość pozostaje chorobliwie elitarna i wyalienowana.
AM: Czego odbiorcy nie powinni wymagać od twórcy, a co jest ich prawem? KN: Bardzo nie lubię skracania naturalnego dystansu pomiędzy artystą a adresatem sztuki, którego jedynym prawem jest podejmować decyzję, czy dzieło podoba mu się, czy nie. Z tym twórca nie może dyskutować. Natomiast w momencie, gdy próbuje zaspokajać potrzeby określonych grup i przesadnie reaguje na ich postulaty, kończy źle i w samotności. AM: Czy nie odczuwasz obawy, że teksty twoich piosenek nie znajdą zrozumienia u twoich dzieci? KN: Tak. To bardzo prawdopodobne, że nie zostanę zrozumiana. Wielu rodziców popełnia poważne wykroczenie wobec swojego dziecka – sadząc, że sam fakt, iż pochodzi ono od dwóch osób, sprawia, że staje się kontynuatorem ich myśli. Jestem przekonana, że można kompletnie nie znać własnego potomstwa i nie musi to wynikać ze złej woli. Po prostu jesteśmy całkowicie odmienni. AM: Czy spotkałaś się z zarzutem, że widoczny w twoich tekstach dystans do tematów politycznych wynika z obawy przed narażeniem się pewnym grupom słuchaczy? KN: Nie. Mnie polityka zwyczajnie nie interesuje. Jeśli już zaangażowałabym się w walkę o lepsze życie, to gdyby nie fakt, że jestem matką, prawdopodobnie byłabym skłonna przystąpić do grupy terrorystycznej. Kierowałabym się do wielkich skupisk ludzkich opasana bombą albo poszłabym do Sejmu i wysadziłabym się. To bardzo mocne wyznanie, ale rozumiem podobne podejście. Ludzie, którzy decydują o losie jednostek, są skrajnie nieodpowiedzialni i zachowują się jak dzieci. To mi przypomina niepoważne zabawy, które widzę w szkole u mojego syna. Tyle że nie wypada bawić się w podobnej sytuacji. Nie ma o tym mowy w moich piosenkach, bo nie zgłębiam tego tematu. Powinniśmy pisać o rzeczach, których dotykamy.
AM: Zastanawiam się, jak pogodzić wolną wolę człowieka z tym, że wszystko jest z góry zaplanowane… KN: Wolna wola to ściema. AM: Myślę, że zdarzenia są nieprzypadkowe, a to, jakie wnioski z nich wyciągamy, zależy wyłącznie od nas. KN: Na pewno będzie ci z tym łatwiej w życiu. Ja uważam, że wolna wola to taki chwyt, jakby ktoś posadził cię w twierdzy i ściany obkleił fototapetą. To byłoby bardzo wygodne ofiarować człowiekowi taką wolność, bo wówczas nie bierze się za niego żadnej odpowiedzialności – jeśli źle pokierujesz swoim życiem, to jest to wyłącznie twoja wina. Ojciec tak nie postępuje. Wolna wola to manipulacja. AM: Czy większą manipulacją nie byłby jej brak? Kto twoim zdaniem za tym wszystkim stoi? KN: Życie to handel. Ty manipulujesz trochę mną, ja trochę tobą, oni trochę nami, ja trochę nimi, ci za ścianą manipulują mną i tobą też. To wszystko odbywa się tu na ziemi, serio. AM: „Kolana pieką od klękania” – prosisz o coś, pokutujesz, a może jedno i drugie? KN: Chodziło mi raczej o brak dumy. AM: Utożsamiasz Boga z Chrystusem? KN: Nie utożsamiam. AM: Pozwól, że zmienię temat. Jesteśmy tacy, jakimi postrzega nas otoczenie, czy tacy, jakimi widzimy siebie samych?
179 Dobry sklad Ostatni.indd
179
2004-08-20, 15:15
KN: Niechętnie słucham opinii na swój temat, bo one bardzo często bywają błędne. Z drugiej strony nie ufam sobie do końca…
AM: W jednej z nowszych piosenek napisałaś: „Rzeka węgorze/ Wplotła mi/ W warkocze/ Ryby składają ikrę/ W moich martwych ustach.” Czy boisz się tego obrazu?
AM: Myślę, że nasz prawdziwy wizerunek zna tylko Stwórca.
KN: Nie odczuwam lęku przed śmiercią. To jedyna rzecz, która jest tak bardzo pewna. Nie można z nią walczyć. Człowiekowi należy się bezbolesny moment odejścia.
KN: W tej sytuacji narażasz się na całkowitą niewiedzę na swój temat, bo nie jesteś w stanie zapytać Boga, jak ciebie widzi. Nie postrzegam Go jako partnera do rozmowy, bo nie mogę się z Nim skontaktować. Albo do mnie nie mówi, albo posługuje się zbyt wyrafinowaną przenośnią. AM: Mówi szyfrem... KN: Jestem za mała, żeby go odczytać. Mimo to zdaję sobie sprawę z własnych ułomności i walczę z nimi, gdy prezentują się jaskrawie. AM: Czy powinniśmy czuć się winni, gdy przestajemy kochać? Światopogląd romantyczny koniec miłości postrzega jako znak tego, że ona nigdy nie była autentyczna. KN: To nieprawda. Przestać kochać jest czymś przerażającym. Wyrzuty sumienia znikają jednak, gdy dajesz drugiej stronie prawo do zaniku miłości i godzisz się na to, by przez moment ocierać się o potworne cierpienia. Jeśli przestanę być kochana, chcę o tym wiedzieć. Wtedy mam wybór: wybaczyć lub odejść, mówiąc: „To nie jesteś ty, nie ciebie szukałam”. AM: Dlaczego „miłość to ściemniona oferta w biurze podróży, czarna ospa, jajo zbuk, (...) urojenie, nocny majak, bzdura, bełkot, herezja”? KN: Na końcu jest jeszcze „Amen”. [śmiech]. AM: Trochę gorzkie... KN: To rozczarowanie osoby, która od urodzenia, przez wiele lat stosowała powszechnie przyjętą konwencję miłości. Teraz jestem w szczęśliwym związku, ale nie rokuję mu wielkiej nadziei. Wszystko kiedyś się rozpada, ulega rozkładowi na naszych oczach. Taka jest kolej rzeczy. Chorobliwe dążenie do osiągnięcia miłosnego ideału jest bardziej utopijne niż demokracja. Definicja tego uczucia została wypaczona. AM: Tak, ale to, że słowo „miłość” rozerwano na strzępy, nie ma mocy naruszyć jej istoty.
AM: A zatem „carpe diem” czy „memento mori”? KN: Zdecydowanie „Carpe diem”. AM: Dla mnie jedno nie może istnieć bez drugiego. Po to, by móc cieszyć się życiem, trzeba pamiętać o śmierci. KN: Musimy ją zaakceptować i odsunąć. AM: „Wieczność to tunel kończący się... dupą”. Czy to tylko satyra? KN: Nie do końca. W pewien sposób odzwierciedla mój prawdziwy stosunek do tej kwestii. AM: Ja z kolei wierzę, że tu na ziemi uczymy się, jak żyć wiecznie i na tym polega sens naszego ziemskiego bytowania. Nie dalibyśmy sobie rady, gdyby bez przygotowania rzucono nas na głębokie wody nieskończoności. KN: Nie chcę żyć wiecznie. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi opcja z poprzednimi i przyszłymi wcieleniami, z których każde stanowi okazję, żeby wznieść się o poziom wyżej lub zupełnie się zdegradować. Gdy pokieruję swoim życiem tak, by doprowadzić się do najwyższego poziomu, nastąpi koniec. Stanę się częścią wielkiej energii, pewnej całości. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Nieba. Co niby mielibyśmy tam robić? AM: Czy sztuka przemija? Czy sprawi, że „nie cali umrzemy”? KN: Sztuka funkcjonuje w oderwaniu od artysty i może przetrwać w pamięci ludzi, co nie oznacza, że przetrwa tam jej twórca. Dla mnie artysta jest tylko przekaźnikiem. Jaka jest nasza zasługa w tym, że ty otrzymałeś dar pisania, a ja śpiewania? Jeśli wykorzystamy te dary dobrze – wtedy to, co robimy, pozostanie, ale nas już nie będzie. AM: Dziękuję za twój czas. Rozmawiał Artur Mika
KN: Kto dziś pamięta, jaka jest ta istota? Chyba tylko Bóg, ale jak powiedziałam, nie możemy się z Nim skomunikować. AM: Kto jest dla ciebie etycznym autorytetem? KN: Chyba nie mam etycznych autorytetów, ale bez względu na to, czy ktoś wierzy w Stwórcę czy nie, zasady dekalogu są bardzo słuszne.
Za obecność podczas rozmowy dziękuję Łukaszowi Kaczmarczykowi, a za umożliwienie wywiadu – Bogusi Czaj. Cytaty pochodzą z płyty zespołu Hey pt. Music Music – przyp. AM.
180 Dobry sklad Ostatni.indd
180
2004-08-20, 15:15
MIASTO MASZYNA MARIHUANA Jerzy Franczak
Pulp rock Kto słyszał o Mr Bungle? Z pewnością rzesze amerykańskich małolatów, oglądające The Pee Wee Herman Show, gdzie pokraczna i obsceniczna marionetka, zwana właśnie Mr Bungle, pokazuje, jak grzeczny chłopiec n i e p o w i n i e n się zachowywać. Przypuszczam, że znajdzie się też grupa wielbicieli muzyki dziwnej, eklektycznej, niejednolitej gatunkowo i stylistycznie, której nazwa ta kojarzyć się będzie z zespołem Mike’a Pattona. Sam Patton, znany jako wokalista i lider Faith No More, od dziewiętnastu lat dowodzi również formacją Mr Bungle. Od 1985 r. nagrali trzy płyty długogrające; pierwsza z nich, zatytułowana po prostu Mr Bungle, określana bywała na ogół jako mieszanina funk metalu i ska, dopiero drugi longplay, Disco Volante (1995), będący – wedle powtarzających się określeń recenzentów – „połączeniem jazzu, techno, tanga i death metalu”, ukazał swoistość i wyjątkowość tej propozycji muzycznej. Specyfika ta, którą nazwałbym „pulp rockiem”, znajduje swoją kulminację w ostatnim jak dotąd krążku tej formacji. California (1999) wyjaskrawia jeszcze zarysowane wcześniej cechy szczególne tej muzyki, a więc jej pozorną niespójność, eklektyczność, wielogatunkowość, wielostylowość, skłonność do żartu i parodii oraz pastiszu. O ile wcześniej Mr Bungle postrzegany bywał jako typowy „joke-band” – a więc zespół muzyczny grający dla żartu – o tyle teraz staje się jasne, że nie tylko o dowcip muzykom chodzi. „Robimy to z poczuciem humoru – tłumaczy w wywiadzie Patton – wplatamy tu i tam drobne żarty, ale w sumie podchodzimy do tego bardzo serio”. Wydaje się, że muzyka Mr Bungle ma bardziej pastiszowy, niż parodystyczny charakter; żywiąc się wszystkim, co stworzyła muzyka popularna, Bungle śpiewa piosenki spójne, choć wielokrotnie złożone (słynne None of Them Knew They Were Robots rozpoczyna się metalowym riffem, by rozwinąć się w pop z lat 50., lounge i swing), tworzy bricolage różnych gatunków, gromadzi ogromne instrumentarium, sięga do wszelkich odmian muzyki pop, do folkloru, nie stroniąc od nastrojowego fortepianu ani partii orkiestrowych, ale udaje mu się przy tym tworzyć muzykę swoistą, własną i łatwo rozpoznawalną. Rzadko zdarza się, aby określać muzykę mianem „ironicznej”, jak to czynili recenzenci Californii. Tropikalne brzmienie stymulowanych pedałowo gitar, kawiarniana stylistyka i aranżacje à la Brian Wilson
tworzą słoneczną pocztówkę muzyczną, ale równocześnie daje się wyczuć podskórne zagrożenie, ciemność. Widoczne jest to również w śpiewanych tekstach – mrocznych i paranoicznych, inspirowanych twórczością Williama Borroughsa i Henry’ego Millera; rzecz o samobójstwie przyodziana zostaje w szaty zwiewnej i lekkiej melodii, która wkrótce przepoczwarza się w najeżoną ciężkimi metalowymi riffami kompozycję, wschodnio-cygańskie zaśpiewy, wkomponowane w popowe aranżacje i brzmienie smyczkowej bądź dętej orkiestry. W pewien sposób wygląda to na muzyczne przedstawienie paradoksu, jakim jest Kalifornia sama w sobie: kraina słońca i raka skóry, stolica pogody ducha rodem z New Age, zbrodni, trzęsień ziemi i gwałtu. Estetyka pulpy, którą przypisuje się postmodernistycznej literaturze (Bartheleme) i kinu (Tarantino), wydaje się obecna również w muzyce. Deklarację Quentina Tarantino, iż „kradnie on ze wszystkich filmów, jakie kiedykolwiek nakręcono” można uznać za naczelną tej estetyki zasadę; tendencje parodystyczne wypiera tu skłonność do pastiszu, który dąży do wyzyskania możliwości utajonych w pierwowzorze, a w swojej nieznającej ograniczeń swobodzie unieważnia wszelkie hierarchie. Pulp rock w propozycji Mr Bungle (a nie jest on w swoich poszukiwaniach odosobniony) stanowi pewnego rodzaju kompromis między długimi i trudnymi kompozycjami a muzyką popularną. Mike Patton udowodnił, że korzystając z tradycji z niemałą dezynwolturą, mieszając style i rejestry, można skutecznie ożenić kulturę niską i wysoką, a zarazem stworzyć dzieło bardzo osobiste; że można rozpętać rewolucję, nie wysyłając na szafot zdetronizowanych bożyszcz.
Anna E. Kamieniecka
Nic do nas nie należy Rien ne m’appartient – „nic do mnie nie należy”, śpiewał Cantat nieświadomy, że setki ludzi zwrócą płyty Noir désir, że do cenionego muzyka przestanie należeć nie tylko publiczność i muzyka. że razem z nimi odbiorą mu też przeszłość. Może powinnam raczej pisać o Marie Trintignant? Do niej przestała należeć obita twarz, kiedy matka zasłaniała ją rękoma w otocze-
181 Dobry sklad Ostatni.indd
181
2004-08-20, 15:15
Agata Rogoś
Miasto w mieście? O nowej przestrzeni sztuki w Gdańsku Za każdym razem, kiedy znajduję się w konwencjonalnych przestrzeniach sztuki, odczuwam oznaki zespołu czynników fizjologicznych popularnie nazywanych znużeniem. Właściwie bardzo charakterystyczne zjawisko, co więcej, po twarzach i sposobie poruszania się innych zwiedzających wnioskuję, iż dotyka nie tylko mnie, lecz przeobraża się w zupełnie naturalny, globalny odruch. Kiedy jednak odwraca się rolę sztuki, obala jej patetyczność, wpisuje ją w kontekst pewnej zwyczajności, przełamuje bariery pomiędzy komercjalizacją a wysoką kulturą, zespół znudzenia znika. Ponieważ jesteśmy społeczeństwem absolutnie komercyjnym, zabieg tego rodzaju wydaje się jedynym wyjściem. Oswobodzenie sztuki i jej demokratyzacja pozwalają potencjalnemu widzowi wreszcie odetchnąć, odnaleźć się w świecie, w którym funkcjonuje na co dzień. Dokładnie tak, jakby po prostu kontynuował swoje rutynowe czynności. A zatem pewne rzeczy wykonuje automatycznie i, co najważniejsze, z ogromną przyjemnością, bez przymusu ani strachu przed ośmieszeniem się. Jedynym sposobem na urzeczywistnienie tego typu stanu rzeczy była rudymentarna transformacja przestrzeni. Co więcej, absolutna przemiana jej kontekstu. Udało się to, przenosząc miejsca sztuki na obszary pozornie całkowicie od niej wydzielone. Tego typu zabiegi okazały się sukcesem, nie tylko w kontekście świata artystycznego, ale również dla publiczności. Pojawiły się przestrzenie, gdyż w ich przypadku zażegnano używania terminologii galeryjno- muzealnej, które odrzuciły wszelkie reguły instytucjonalne. Nie ma tu ani szczególnie wyeksponowanych obiektów sztuki, gdyż te uległy
fot. z archiw um autorki
niu kamer i f leszy. Może nie powinnam słuchać tego, czego już się nie słucha (?) – muzyki Noir désir zniszczonej bezprecedensow ym bojkotem? Słucham jej zastanawiając się, czy muzyka Cantata cokolwiek tłumaczy, czy wzrusza inaczej. A może nie wzrusza wcale? Czy muzyka narkomana izabójcy różni się od muzyki ojca, męża, potem kochanka Marii Trintignant? Czy jak chcą tego niektórzy, stała się hałasem z piekła rodem, a jej słowa zamieniły się w raptem proroczą zapowiedź tego, co w ydarzyło się na Litwie? – On nie może być już autorytetem – stwierdziła moja siedemnastoletnia siostra, kiedy włączyłam Des visages et des figures. Zatem moralne było chodzenie na koncerty z narzeczonym, ale już takim nie jest od czasu zabójstwa Marii Trintignant. Brutalnie pobita aktorka miała na nazwisko Trintignant, a to nie to samo co pan zabił panią, dawno temu maltretowane kobiety nie cieszyły się taką popularnością! Pytanie tylko, czy wszystkie, bez względu na to, czy stają przed kamerą, uczą w szkole, czy opiekują się domem? Wszystkie te, które w odpowiedni sposób ucieleśniają piękno i ofiarę, są tacy, których to kręci i którym Cantat nieźle się przysłużył. Przecież nie trzeba nam zabójstwa Marie Trintignant, w ystarczą reklamy perfum, czy ciuchów, gdzie pobita kobieta rozbiera się z sukienki, siniaki i krew w kącikach ust są seksy, nie wiedzieliście o tym...? Wróćmy jednak do Cantata. Daliśmy się nabrać na piosenki o miłości, teraz facet jest jednym z więźniów. Jest gorszy od ciebie, ode mnie, jego nazwiska lepiej nie w ymawiać, żeby się czymś nie zarazić. Bo zabijać może twój sąsiad, chociaż na strzeżonych osiedlach ci powiedzą, że nie. Zabić może w ostateczności twój daleki kuzyn, to jeszcze dopuszczalne, ale facet, który zgarnął tyle nagród muzycznych, powinien wiedzieć, że dla dobra społecznego i chwały zespołu, można się najw yżej naćpać i walnąć samobója. Sprzedaż płyt wzrośnie, z dnia na dzień legenda. Wystarczy udławić się swoimi rzygami, ale zabić ukochaną kobietę? Jesteś pierwszy, Cantat, jesteś w cholernej awangardzie, najpierw na scenie, teraz w więzieniu. Dopiero jak twoi synowie podrosną, to dołączą naklejki do płyty, murder songs, na razie się nie poznali, a nie twoja wina, że nie chciałeś naśladować The Doors. Bo powinieneś wiedzieć, że krew można oglądać w telewizji, nieszczęścia i zbrodnie prawdziw ych ludzi są w cenie, ale nie zabójstwo wokalisty czołowego zespołu. Kupowaliśmy twoje płyty, tańczyliśmy na koncertach, wierzyliśmy w muzykę, w poezję, w miłość! Za karę osądzimy cię na Litwie, tam, gdzie twoje miejsce! Bo czy różnisz się od gangsterów, albo tych, co katują każdego dnia swoje żony? Zapomnij, że cię poklepy waliśmy po ramieniu, że żona zaprzecza, jakobyś ją prał. Liczą się fakty, zabiłeś Marie Trintignant. Pierwszą lepszą dziwkę, to można jeszcze w ybaczyć, ale ty uparłeś się w szale zazdrości, żeby pobić ukochaną kobietę. Gdybyś nas uprzedził, to nigdy byśmy nie kupili twoich zasranych płyt. Naklejono by ostrzeżenie – dla przyszłych zabójców, więzień i domów wariatów. Teraz tylko tam w ypada tego słuchać.
182 Dobry sklad Ostatni.indd
182
2004-08-20, 15:15
fot. z archiw um autorki: Grzegorz K laman, performance „Zimno II”
istotnym przeobrażeniom formalnym, pojawiają się ponadto akcje – performance, a wszystko to o charakterze efemeryczności i chwilowości. Stąd zaczęto mówić coraz częściej o miejscu przedsięwzięć artystycznych, a nie o samych wydarzeniach. Tego typu socjologia pojawiła się już dawno, jednak w Polsce zaczęła funkcjonować stosunkowo od niedawna. Od dwóch lat funkcjonuje tego typu miejsce w Gdańsku. Istotnym fenomenem tej przestrzeni, podnoszącej jej rangę, jest kontekst postindustrialny, w który się wpisuje, znajdując się na dawnych terenach Stoczni Gdańskiej. Modelarnia to miejsce wykreowane przez artystę – Grzegorza Klamana. Co zresztą bardzo charakterystyczne dla niekonwencjonalnych miejsc sztuki, także tych wpisujących się w procesy rewitalizacji przestrzeni publicznych, są one w większości kreowane i prowadzone przez artystów. Modelarnia jest miejscem spotkań z aktywnym barem, wydarzeń, jednorazowych akcji artystycznych, wykładów, konferencji, festiwali sztuki, pokazów wideo i warsztatów artystycznych. Ostatnio miała tu nawet miejsce obrona dyplomu z wydziału rzeźby ASP w Gdańsku. Wydarzenia – akcje, których odbyło się już kilkanaście, poprzez swoją intermedialność – od pokazów wideo, poprzez performance, obiekty, instalacje, po koncerty muzyki eksperymentalnej, przyciągają bardzo zróżnicowaną publiczność. Ponadto jest to miejsce zrzeszające kuratorów i krytyków sztuki, wciągające ją w kontekst naukowy. Jest to miejsce wznawiające co jakiś czas swą aktywność, wynurzające się, ujawniające. Istotny także wydaje się pewien kontekst stoczniowy. Modelarnia, jak sama nazwa wskazuje, mieści się w przestrzeni halowej o powierzchni 400 mkw., stanowiącej dawniej miejsce projektowania i przygotowywania modeli statków. Modelarnia mieści się przy ul. Doki 1, budynek 102B. Wpisuje się w industrialny krajobraz żurawi dźwigów stoczniowych, które można oglądać po drodze. Interesująca wydaje się już sama trasa do tego miejsca sztuki. Dobiegające ze wszystkich stron hałasy przemysłowe, stoczniowcy, stare slogany – hasła bezpieczeństwa pracy powypisywane na zachowanych starych halach stoczniowych. Strażnicy na każdej bramie, przepustki umożliwiające wkroczenie na tereny stoczni, wszystko to wywołu-
je w widzu – intruzie przybywającemu z zewnątrz – pewną dozę niepewności. „Stocznia” nie jest jednak tylko miejscem spotkań, pluralizmu wydarzeń o charakterze artystycznym. Jest czymś więcej... Poprzez wydzielenie jej z przestrzeni miejskiej stała się organizmem urbanistycznym – miastem wewnątrz miasta. Z jednej strony znajdującym się w samym centrum Gdańska, z drugiej jednak tworzącym pewną enklawę świata sztuki. Jest także czymś więcej, ponieważ stała się miejscem, w którym się żyje. Zapewne przy innych warunkach materialno- prawnych już dziś wytworzyłaby się tutaj frapująca i intrygująca aglomeracja. Póki co jest to przestrzeń, w której mieszkają i żyją artyści, miejsce popularne i „trendy”, w którym w określonych kręgach się bywa, przestrzenią niczyją, zaadoptowaną i ożywioną przez artystów. Stała się sposobem na życie...
Katarzyna Ruchel-Stockmans
Powstanie i upadek kultury tytoniu Jean Paul Sar tre spędził ostatnie chw ile w szpitalu, podłączony do skomplikowanej aparatur y medycznej podtrzy mującej ż ycie. W t y m stanie odw iedził go Bernard Lev y i z rozbrajającą bezpośredniością zapy tał, po co jeszcze trzy ma się ż ycia. – Żeby palić – miał wtedy odpowiedzieć Sartre. To ujmująco proste i zarazem przew rotne w yznanie krąż y ło przez w iele lat jako anegdota, nawet jeśli nieprawdziwa, to jednak charakter yst yczna dla swoich czasów. Dziś już niechętnie wspomina się te historie i niew ielu sław nych ludzi daje się publicznie fotografować z papierosem. W Stanach Zjednoczonych, kraju będąc y m najw iększy m producentem t y toniu na św iecie, w prowadza się coraz ostrzejsze prawa zakazujące palenia w miejscach publicznych. W przy padku Nowego Jorku zakaz dot yczy nawet restauracji i pubów, odw iecznych św iąt y ń palaczy. Charakter yst yczny papierosow y dy mek zniknął z reklam, telew izji i filmu. K raje zachodnioeuropejskie zdają się podążać w t y m samy m kierunku. Kampania ant y nikot y nowa zatacza coraz szersze kręgi, w ykorzystując jako broń rów nież sztukę. Św iatowa Organizacja Zdrow ia ( W HO) zorganizowała na przykład pokazy prac o temat yce ant y nikot y nowej, zamów ionych specjalnie w t y m celu u czołow ych przedstaw iecieli współczesnej sceny ar t yst ycznej. Sztuka zdaje się walczyć u boku troskliw ych obrońców zdrow ia. A przecież by ła daw niej rajem t y toniowej
183 Dobry sklad Ostatni.indd
183
2004-08-20, 15:15
1.
różnorodności od czasu pojaw ienia się tego specy fiku w Europie. Historię kultur y t y toniu, sztuki palenia i palenia w sztuce przedstaw ili organizatorzy w ystaw y Czter y wieki palenia w sztuce w Kunsthal w Rotterdamie. Ekspozycja ta nie miała ani zachęcać, ani odwodzić od palenia. By ła raczej próbą pokazania i zdefiniowania fenomenu, któr y znika z przestrzeni publicznej. Bez względu na to, czy stoimy po stronie zwolenników tej uż y wki czy też zaliczamy się do coraz liczniejszej grupy niepalących, musimy przyznać, że t y toń towarzyszy ł sztuce i by ł jej tematem przez ostatnie 400 lat. Historia sztuki jest w ięc po części historią t y toniu, nawet jeśli w y rokiem wszystkich organizacji zdrow ia t y toń będzie musiał przejść do historii.
obrazy ludzi paląc ych zaw ierają silny potencjał komizmu. Należ y tu ponadto przy wołać starą prawdę, iż (nad)uż y wanie t y toniu idzie zw ykle w parze z (nad)uż y waniem alkoholu. W charakter yst ycznych holenderskich karczmach X V II w ieku zwanych tabagie dziać się mogły dantejskie sceny. Wierzono zresztą, że t y toń posiada właściwości odurzające, dlatego w języku niderlandzkim zw ykło się nazy wać palenie „suchy m pijańst wem”. Przekonanie to nie by ło zresztą całkiem nieuzasadnione, bow iem na podstaw ie badań w iemy, iż ówczesny t y toń zaw ierał w iele szkodliw ych i odurzając ych domieszek (między inny mi konopi). Na utrzy manych w konwencji burleski obrazach Adriaena van Ostade i Adriaena Brouwera spotkać można nierzadko mocno podchmielonych, rozbaw ionych chłopów paląc ych t y toń z fajek. Groteskow i, nieprzyzwoici, niechlujnie ubrani palacze taniego t y toniu stanow ili obiekt kpin dla statecznego mieszczańst wa. Sceny te, choć pełne skatologicznego humoru, miały też swój w ydźw ięk moralizatorski. Dy m i jego ulotność by ły pretekstem do ukazy wania marności ż ycia na ziemi. Dlatego t y toń i tląc y się dy m pojaw iają się na licznych mar t w ych naturach o sy mbolice odwołującej się do tematu vanitas. Jak ujął to Karel van Mander, dy mem jest nasze ulotne i krótkie ż ycie.
Kurtyna przyzwoitości Z drugiej strony jednak, palenie t y toniu posiada w malarst w ie niderlandzkim również inne znaczenia. Niektórzy urodzeni pod znakiem Freuda badacze skłonni są w idzieć w każdy m podłużny m przedmiocie przedstaw iony m w sztuce sy mbol falliczny. W przy padku ogromnej w iększości dzieł jest to interpretacja nieuzasadniona, jednak w y jątkiem są niektóre obrazy holenderskie X V II w ieku. Liczne źródła
Ulotne jak dym Ty toń pojaw ił się w Europie dzięki Kolumbow i. Przejęt y od Indian, uż y wających go w r y tuałach religijnych od setek lat, by ł początkowo traktowany jako lecznicze zioło bądź też instrument do upraw iania magii. Szybko jednak ustalił się powszechnie zw yczaj palenia t y toniu jako uż y wki. A kcesoria służące do palenia, jak też sami palacze zaczęli się rów nież pojaw iać w sztuce. Prawdziw y rozk w it kultur y t y toniu nastąpił w siedemnastow iecznej Holandii. W kraju t y m, będący m w tedy najw iększy m producentem t y toniu w Europie, w ykształcił się rów nież specy ficzny rodzaj malarst wa realist ycznego nacechowanego sy mbolizmem. Malarst wo niderlandzkie pozwoliło na ukazy wanie elementów ż ycia codziennego w niepomiernie w iększy m stopniu niż na przykład malarst wo włoskie. Posiadający w y jątkow y zmysł obser wacji mistrzow ie holenderscy odkr yli też szybko, że
2.
184 Dobry sklad Ostatni.indd
184
2004-08-20, 15:15
Hella, a znaczenie to utr wali się poprzez szereg klasycznych dzieł kina. Papierosy natomiast są uż y wką biedniejszych grup społecznych, i – paradoksalnie – kobiet. Taką określającą przy należność do grupy społecznej rolę t y toniu będą w ykorzyst y wać rów nież niemiecc y malarze Nowej Rzeczowości, z Georgem Groszem i Ma xem Beckmannem na czele. Rów nocześnie palenie t y toniu staje się atr ybutem niezależnych i buntow ników, ar t ystów, studentów i walcząc ych o emanc y pację kobiet. Mnożą się autopor tret y ar t ystów z fajką. George Sand i Pegg y Guggenheim dają się fotografować z papierosem. Fajka staje się też nieodłączny m elementem obrazów kubist ycznych, obok gitar y i butelki, atr ybutów ż ycia kaw iarnianego. Bohema afiszuje się t y m sy mbolem nowoczesności i w yzwolenia. Niektór ych postaci św iata ar t yst ycznego nie można sobie w yobrazić bez nieodłącznego papierosa czy fajki. Przy wołajmy tu choćby van Gogha, Picassa i Bacona czy też filmowe g w iazdy wszechczasów, takie jak Humphrey Bogar t czy James Dean. Nałogow y mi palaczami byli Witkac y i Sar tre.
3.
Epoka niedopałków
pisane i emblemat y pot w ierdzają, iż w w yobraźni tego czasu palenie i jego akcesoria kojarzone by ły z miłością cielesną. Możemy w ykorzystać taką sy mbolikę fajki do rozszy frowania znaczeń obrazu Jana Steena Para w sypialni. Obecna na obrazie fajka stanow i klucz do rozumienia przedstaw ionej sceny, podobnie jak w przy padku licznych obrazów palących czy nabijając ych fajki mężczyzn i kobiet w karczmach. Seksualne asocjacje zw iązane z paleniem przetr wają aż do Picassa i jego sły nnych obrazów z fajką, czego przykładem jest obraz Fumeur et amour.
Mieszczański luksus i artystyczny przywilej W X I X w ieku pogłębia się rola t y toniu jako w yznacznika statusu społecznego. Pokaż mi, co palisz, a pow iem ci, kim jesteś – zdają się mów ić dzieła sztuki tego czasu. W rodzącej się erze industrialnej robotnik pali papierosy, a przemysłow iec cygara. Od tego czasu c ygaro kojarzone będzie z władzą i bezwzględnością, tak jak to pokazuje na przykład obraz Johanna
Przełom następuje od lat 80. Nieliczne dotąd głosy podnoszące k westię szkodliwości nikot y ny przybierają na sile. Sztuka końca X X i początku X X I w ieku to sztuka niedopałków. Odrażająca brzydota zgniecionych, w y palonych papierosów pojaw ia się coraz częściej. Znika naiw na i kolorowa reklama zachęcająca do palenia papierosów, a w jej miejsce pojaw iają się gigant yczne niedopałki Claesa Oldenburga czy też dzienniki przeż y t ych miłości zaznaczone wstaw iony mi w gablotkę petami Damiena Hirsta (Stubbed Out Love). Jedy ny polski akcent na w ystaw ie, praca Mirosława Bałki zat y tułowana Take care z 2000 roku, należ y do wspomnianej kolekcji prac zamów ionych przez Św iatową Organizację Zdrow ia i dość w y raźnie wskazuje na wątpliwą stabilność papierosow ych podpór pod dziecięc y m stołkiem.
Tytoń i tabu Impulsem do zorganizowania w ystaw y w Rotterdamie by ła chyba obawa, iż historia t y toniu w sztuce dobiega końca. Choć daleko jeszcze od zniknięcia t y toniu z ż ycia codziennego, to w ydaje się, że jest on eliminowany ze sfer y ar t yst ycznej i mediów. Z niejaką przekorą autorzy publikacji wokół w ystaw y wskazują, że palenie t y toniu i sztuka mają ze sobą, mimo wszystko, bardzo w iele wspólnego. Są to dziedziny czysto ludzkie – nie znamy przy padków zw ierząt paląc ych fajki ani t worząc ych sztukę. Obie akt y w ności mają swe źródło w r y tuale religijny m. Czy nastąpi ich całkow ite odseparowanie? Podt y tuł ekspozycji, Ty toń i tabu, zdaje się wskazy wać na w ieloznaczność współczesnej relacji sztuki do tego ulubionego przedmio-
185 Dobry sklad Ostatni.indd
185
2004-08-20, 15:15
tu. Być może okaże się, że sztuce nie będzie dobrze służ y ła panująca obecnie zasada polit ycznej popraw ności. Balansowanie pomiędzy zniewoleniem nałogiem a wolnością w yboru by ło, zdaje się, t y pow y m dla ar t ystów zajęciem. Współcześnie natomiast raz po raz pojaw iają się sy tuacje, kiedy ar t yści pociągani są do odpow iedzialności sądowej za bycie na różny sposób niepopraw ny mi. W Polsce zarzutem najczęściej się ostatnio pojaw iający m jest obrażanie uczuć religijnych. W Holandii natomiast skonfiskowano niedaw no dzieła, które oskarżone zostały o odwołania do pedofilii. Nasuwa się py tanie, czy nadejdzie moment, kiedy papieros na obrazie skaże ar t ystę na banicję. Skoro w Holandii, kraju cieszący m się liczny mi swobodami tak w k westii dostępu do uż y wek, jak i w sferze seksualności, konfiskuje się mimo wszystko dzieła sztuki, które w jakikolw iek sposób dot ykają drażliw ych społecznie problemów, to czy obecność papierosa będzie niedługo w ystarczający m powodem konfiskat y dzieła? Na razie w ydaje się nam to mało prawdopodobne, ale być może jest to t ylko k westia czasu. Fakty i źródła: Wystawa: „Cztery wieki palenia tytoniu w sztuce. Od Jana Steena do Pabla Picassa”, Kunsthal w Rotterdamie, 13 grudnia 2003 – 14 marca 2004. Publikacja: Rookgordijnen. Roken in de kunsten. Van olieverf tot celluloid, red. Benno Tempel, Amsterdam (Ludion) 2003. Reprodukcje obrazów: 1. Ary de Vois
Adriaan van Beverland (1651- ca 1712), autor traktatów teologicznych i pism krytycznych, z damą lekkich obyczajów olej na desce, 35 x 27,5 cm kolekcja Rijksmuseum Amsterdam 2. Jan Steen
Para w sypialni
olej na desce, 49 x 39,5 cm Museum Bredius, Haga 3. Pablo Picasso
Fumeur et amour, 1969 olej na płótnie, 196 x 97 cm kolekcja prywatna
Natalia Budzan
Be jak Belgrad Lut y to dziwna pora na w y jazd, ale Bałkany są ciekawe o każdej porze. Już samo to: siedzisz w autokarze, patrzysz na słońce, przewodnik mówi: „a teraz mijamy ziemię niczy ją”, a wokół ciebie ludzie pękają ze śmiechu. Przejeżdżamy przez Wojvodinę. Chociaż nie można kupić mapy w księgarni, wiem, jak się ten rejon nazy wa. K iedy już wracam z mapą, geografia ta sama, t ylko granice zmienione. W t y m regionie mieszka sporo Węgrów, ich obecność poznaje się po wieżach kościelnych, są jakieś nazw y, napisy madziarskie. Autokar mija Now y Sad. Nazwa stara, ale widać też nowoczesne bloki i szkoły. Piękne brzegi Dunaju i stare koszar y, zajęte od dawna przez art ystów. W Serbii i Czarnogórze to drugie co do wielkości miasto. Moim celem jest Belgrad, białe miasto. Zamieszkałam w okolicach Kalemegdanu, to znaczy czarny bruk, ale Dunaj i kamienie tej warowni lśnią bielą, złotem, ochrą. Z okna swego pokoju widzę most, za nim nowoczesny Now y Belgrad. Pomysł na plan tej części miasta był prost y, ulice są podzielone na bloki i ponumerowane jak w A mer yce, nie można się zgubić. W ogóle widać i słychać, że mają tam krewnych, po angielsku mówią wszędzie albo po niemiecku, tłumaczą z sat ysfakcją, że geradeaus to znaczy pravo (prosto). Po drugiej stronie widać nowoczesny budy nek Muzeum Sztuki Współczesnej. Przejeżdżałam przez most y Dunaju, a jest ich trochę, widziałam gmach telewizji, któr y został dosłownie przeszy t y amer ykańską rakietą. W t y m czasie prowadzący program muzyki młodzieżowej miał słuchawki na uszach, wszyscy w ybiegli, a on nawet nie zauważył, że coś się stało. W tej części jest pomnik ofiar nalotów NATO, w któr ych zginęło dwa t ysiące ludzi. Niewiele, jak mówi starszy Serb, w czasie drugiej wojny Niemcy w ciągu jednego dnia zabili trzy t ysiące mieszkańców. Zajrzałam do Biblioteki Narodowej, na wszelki w y padek Serbowie umieścili teraz magazy ny pod budy nkiem, zniszczenie biblioteki w czasie wojny było ogólnonarodow y m nieszczęściem. Przechadzam się ulicą Księcia Michała, obok inne ulice „monarchist yczne”, ale zarazem histor yczne, dające poczucie dostojności i domowości. Czy tam z okna tramwaju: szkoła dla dziewcząt K rólowej Ljubicy. Lut y, a tu ciepło – 20 stopni Celsjusza! Zdravo! A lma, Duszan, Dobrica, Jasna, Lubomir, Milica, Mirko, Majka, pozdrawiają się na ulicy, odwieczna moda na słowiańskie imiona. Ludzie w ychodzą z domu, czasem trzy mają komórki, czasem, ale częściej, idą obok siebie i rozmawiają, po trzy, czter y osoby. Taki mają sposób życia, na Bałkanach to nie dziwi. Chcę poczuć miasto, w A mer yce to były zapachy, dezodorant y, wody toaletowe,
186 Dobry sklad Ostatni.indd
186
2004-08-20, 15:15
środki do mycia okien, w ystarczyło stanąć przy sygnalizatorach. Tu ludzie nie uważają tak bardzo na światła, ruszają, zbijają się w grupki, rozchodzą się. Belgrad to miasto szumu rozmów. Teraz są ferie, dużo młodzieży na ulicach, ale towarzyskość miejscow ych to chyba stała. Żeby poder wać faceta, można mu powiedzieć, jesteś divny, to znaczy wspaniały, a to słowo wzięło się tu z indoeuropejskiego słowa „boski”, ale nie, tu mówi się wspaniały, boski to zby t sensualne, nie mów wprost, o co chodzi, tak mnie instruują. W mieście dużo księgarń, ładne w ydania książek o sztuce i literaturze, obcojęzyczne i tłumaczenia. Na jednej ulicy dwie galerie. Sztuka ży je miastem, jeszcze t y m, co niedawno się tu w ydarzyło. W Galerii Sztuki Współczesnej niby infant ylne bazgroły ze ścian, to Goran Jureša z Nowego Sadu. Warst w y koloru nakładane z tuby albo ręką bezpośrednio na obraz, to co organiczne i sensualne, staje się u niego duchowe. Niezw ykła równowaga między formą a abstrakcją, spontaniczność. Pow tarzające się mot y w y, falliczne kształt y, bomby, k wiat y, głow y? Zostaje niepewność, poczucie prowokacji. Każdy kształt ma własną dy namikę, ruch, pow tarzający się mot y w czegoś podobnego do zapisu nutowego. Kształt y falliczne na jego obrazach nie pobudzają freudowskich w yobrażeń, jak czy tam w katalogu, wszystkie pozostałe przedmiotowe sy tuacje, które pokazuje, łączą się w organiczną całość, mają znaczenie pokojowe, humanist yczne, jednocześnie są okrutny m, ale w swojej warst wie przekazu myślowego st ylizowany m, estet yczny m „organizmem”. Nie pomija się tu ani tego, co rzeczy wiste, ani tego, co pozorne, głęboko w sobie godzą ten paradoks, któr y Epstein nazwał „jednoczesną afirmacją i odrzuceniem, zaprzeczeniem świata pozy t y wnego”. (Gordana Stanišić, Nawet bomby nie są tym, czym zw ykły być). We „Fly Galer y” malarst wo i fotografia Predraga Terzića. Pocztówkowe zdjęcia i obrazy przedstawiają belgradzkie ogrodzenia, parkany, jednocześnie prezentują rzeczy wistość za nimi, to, co ukr y te. Przy placu Republiki odwiedzam znany K lub Remont. To siedziba Związku Niezależnych A rt ystów. Właśnie odby wa się pokaz filmu animowanego, o Marcie, która ma niespokojne sny, czuje się inna, lęka się, rozmawia ze swoją pamięcią. Rzeczy wistość w ydaje się jej nierealna. W Remoncie w ydają własne pismo. Przeglądam jeden z numerów. K im są miejscowi art yści, co ich interesuje? Trafiam na w y wiad z reżyserem Bojanem Ðorðevenem i Sinišą Ilićem, art ystą sztuk wizualnych. Od 2001 roku w ydają oni z przy jaciółmi pismo „Teorja Koja Hoda”, w skrócie TK H, co znaczy mniej więcej: teoria (stan ducha i myśli), która zdolna jest chodzić po ziemi, jest prakt ykowana. Grupa robi różne projekt y, jedny m z nich jest „Dracula”.
Dwa lata temu na Festiwalu Kontekst Europa 2002 w Wiedniu „Dracula” został pokazany przy pomocy producentów austriackich i francuskich. Po roku pracy zaprezentowano go na festiwalu w Lyonie, któr y był poświęcony Bałkanom, bowiem spostrzeżono, że jest to obszar, któr y nie istnieje na kulturalnej mapie Europy. Grupa TKH zrealizowała projekt, uniwersalizując sy tuację, aby mogli ją odczy tać mieszkańcy znaczących i mniej znaczących krajów Europy. Wampir nabrał cech archet ypu. Postać Drakuli to metafora bałkańskiego art yst y. Dlaczego? A rt yści przyjeżdżają na zaproszenie, trzeba ich poprosić o przybycie, Drakulę również trzeba było prosić. Potem art ysta bałkański musi starać się przekonać (oszukać swoją sztuką) wszystkich t ych ludzi, od któr ych zależą w ystaw y, koncert y, spektakle, że jest im potrzebny. A rt ysta jest pasoży tem, któr y produkuje towar. Zw ykle jest miłym facetem czy piękną, pociągającą kobietą. Miłość i nienawiść, wszystko stało się dziś tanie, stwierdza reżyser. Wampir art ysta chodzi między ludźmi niepostrzeżenie. Na Zachodzie pracuje zw ykle dobrze, stara się o ukr ycie. Przypominam sobie, jak o kondycji wschodniego pisarza w A mer yce podobnie pisała Dubrawka Ugresić. Ludzie z Bałkanów opowiadają niepokojące historie, zarażają niebezpiecznymi myślami. Projekt „Dracula” jest w ydarzeniem multimedialnym, składa się z czterech części. Uderza w chlubę wiedeńczyków, t ypu: Freud i walce, a wszystko to w sosie wampir yzmu. Sam Wiedeń jest wielokulturow y i art yści zostali szybko zrozumiani i dobrze przyjęci przez mniejszości: Greków, A lbańczyków itd. Więcej śmiali się sami z siebie. W czasie drugiej części pt. Sympozjum przedstawiono „naukową” nagonkę na wampira, według europejskich standardów. Publiczność została wciągnięta w badanie, co przedstawia sobą wampir. Okazuje się, że informacja tworzy własną rzeczy wistość. Część trzecia była ściśle teatralna, dot yczyła spotkania wampira z ofiarą, napięcia Eros-Tanatos. W części czwartej, Raport, ma miejsce podłączenie do Internetu, które jest konsekwencją ugr yzienia, zarażeniem. Pomysł TKH nie popełnia zapewne grzechu wielu dzisiejszych zdarzeń art yst ycznych, nie nudzi. W Teatrze Narodowym kilka sztuk, wybrałam Życie czy teatr (Żiwot ili Pozorište) w reżyserii Gordany Leboviè. Poetycki spektakl o malarce Charlotte Salomon z Berlina, która wyjechała w 1939 roku do Francji, a w 1942 wraz z mężem została deportowana do Auschwitz. Sztuka przypomina klimat Niemiec, o jakich pisali w 1933 roku Teodor Adorno i jego uczniowie. Osaczenie, zakłamanie, izolacja, napiętnowanie, pozory. Po paru dniach w Belgradzie wracam do domu, po drodze zatrzymuję się w Krakowie. Czy zostało coś ze stylu peryferii imperium Habsburgów? Śnieg przykrywa miasto, przez Rynek spokojnie przechodzą ludzie, czas tu wolno płynie, to chyba to.
187 Dobry sklad Ostatni.indd
187
2004-08-20, 15:15
Barbara Kuchta
Pizza z Michelem Jak w każdy poniedziałek, jedzenie na Gare du Nord w Paryżu przygotowuje Michel. Jest to część działań organizacji „Światło na ulicy” (Lumiere dans la rue) i projektu, do którego przyłączył się Zakon Pokoju we Francji. Produktów dostarcza bank żywności, czasami idą na ten cel pieniądze z datków zebranych przed odosobnieniem ulicznym. Dzisiaj Michel dostał 60 mrożonych pizz. Kuchnia mała – jak on tu gotuje w garach na 240 osób? W końcu robi to od dawna, więc pewnie się da, prowadzę wewnętrzny dialog. Miło gawędzimy. Najpierw zielona herbata, bardzo wyrafinowana, delikatna. Michel jest mistrzem ceremonii, dba o to, aby zbyt gorąca woda nie zniszczyła subtelnego aromatu. „No, robi się czwarta, trzeba się zabierać do pracy” – niespiesznie powiada. O 8 mamy być na tyłach dworca, gdzie o 8.15 zaczynamy wydawać posiłki, na które zawsze czeka już mały tłumek... Michel otwiera drzwiczki swojej czteropalnikowej kuchenki. „Znaleziona na śmietniku” – oznajmił wcześniej z dumą. Czuję, jak w gardle rośnie mi ogromna gula: w piekarniku nie ma żadnych półek, zieje przede mną jakaś budząca grozę dziura. I w tym mam upiec 60 dużych mrożonych pizz? Taka pizza, czytam na opakowaniu, potrzebuje 20 minut, czyli można zrobić trzy na godzinę, w cztery godziny można przygotować zaledwie 12 sztuk, pod warunkiem, że wszystko działa sprawnie. Jak je postawić? Bezpośrednio na dole z palnikami spalą się, zanim się zdążą rozmrozić! Michel odwraca garnek do góry dnem – to będzie nasza półka – oznajmia zadowolony z pomysłu. Pierwsza pizza faktycznie jest dobra po 20 minutach, przy kolejnej zwiększamy gaz, ale wtedy zaczyna się palić, a sam środek nadal pozostaje surowy. Michel mówi: „nie ma rady, musimy stawiać jedną na drugą, ile się zmieści”. Ale się skleją – góra z serem przylgnie do spodu poprzedniej. Michel idzie po folię i pergamin do pobliskiego, na szczęście, Carrefoura. Wraca po kwadransie, ustawiamy kilka pizz jak leci, na dość dużym ogniu. Po kwadransie, po dwudziestu minutach taka góra pizz ma zwęglone brzegi, środek nie przestał nawet być lodowaty. Jest już po szóstej, eksperymentujemy wszystkie możliwe warianty, ale dopiero jedna trzecia pizz wylądowała w piekarniku, a połowę tych, które już z niego wyjęliśmy, trudno uznać na upieczone. Opanowany dotąd Michel zaczyna się lekko denerwować. Po kolejnej godzinie stawia bardziej realistyczne oczekiwania: „no dobrze, byle były rozmrożone”. Kiedy kroję pizzę na cztery części, czuję, jak nóż z trudem przecina twarde ciasto, faktycznie środek jest co najwyżej rozmrożony. Lekko roz-
trzęsionymi rękami pakuję wszystkie z powrotem do kartonów. Pamiętam z poprzednich wizyt na Gare du Nord gniew młodych Arabów, którzy odmawiają jedzenia kury w obawie, że się im podsuwa wieprzowinę. Są tak podejrzliwi, że nawet skserowany i powiększony paragon ze sklepu koszernego, ustawiony na garze kurczaka z warzywami, nie rozwiewa ich podejrzliwości. Pytają: „halal (koszerne)?”, odpowiadamy „halal”. Jak jest halal, jest dobrze. Boję się, że rozdawanie tej pizzy zamieni się w scenę z filmu niemego i że pierwsza porcja wyląduje na mojej głowie. Docieramy spóźnieni, pozostali wydawacze, w tym Catherine, już są na miejscu. Nikt nie wie, że Catherine jest nauczycielką zen, sukcesorką dharmy Roshiego Genpo, 88. patriarchą w prostej linii od Buddy Śakjamuniego. Witając się z nią, rzucam, że pizza jest surowa, żeby się nie zdziwiła, jeśli nastąpią gwałtowne reakcje. Nic nie mówi, tylko lekko unosi zdziwioną brew. Witamy się z czekającymi w kolejce ludźmi, niektórzy serdecznie zagadują, widać, że są stałymi bywalcami. Większość to bezrobotni młodzi Arabowie, coraz więcej przybyszów z Bałkanów, są też nowi, ze Wschodu, Ukraińcy i Polacy. Dlatego Francuzi sugerowali, że moja obecność może być pożyteczna, aby Polacy czuli się mniej obco. I Catherine w pewnej chwili mówi: „podejdź do nich, to twoi rodacy”. Podchodzę, zagaduję, nie rozumieją, odpowiadają raczej niechętnie, ale wyciągam z nich, że są Węgrami. „Ale wyczułam, że są z byłego obozu socjalistycznego” – Catherine nie daje za wygraną. Ustawiamy stoły, jest jeszcze pieczywo z jednej boulangerie, która zawsze oddaje to, co zostało. Francuzi nie kupią jutro tych bagietek, wszystko i tak wyląduje na śmietniku. Idzie jedna pizza, druga, trzecia, w końcu w kolejce widzę te same twarze – zawsze tak jest, że obracają dwa, nawet trzy razy. Ogólnie biorąc, to dobrze, znak że wszyscy są już z grubsza nakarmieni. Ale teraz patrzę z niedowierzaniem: zjedli i przyszli po dokładkę? Mimo że surowe? Jak to możliwe, że się nie poznali? Może myślą, że kiedyś była upieczona, a teraz wystygła. Faktycznie, często ciasto w wystygłej pizzy jest wilgotne. Kiedyś w warszawskiej pizzerii kelnerka długo przekonywała mnie, że tak ma być, i w końcu skapitulowałam. Ale dużo nie myślę, jestem skoncentrowana na tym, co robię, na precyzyjnych ruchach. Dopiero jeden facet na końcu, który przyszedł później i ledwo załapał się na ostatni kawałek, natychmiast z nim wraca i mówi: „ale ta pizza jest surowa!”. Zesztywniałam, to musiało paść z czyichś ust. Na szczęście nikt go nie słucha, nikt nie rzuca w nas talerzami. Gdy jest po wszystkim, idę do Catherine i powtarzam jej tę kwestię. „On zawsze narzeka” – wzrusza ramionami. I to jest lekcja mojego nauczyciela: mieć zaufanie do tego, co się wydarza, dać się pochłonąć działaniu bez oceniania ze strony wewnętrznego krytyka. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie niezadowolony. Ja mam robić to, co mogę, w warunkach, jakie są dostępne. I iść dalej. Składamy stoły, pakujemy pojemniki do samochodu, Catherine z Simonem jeszcze zbierają wszędzie porozrzucane papierki po lodach.
188 Dobry sklad Ostatni.indd
188
2004-08-20, 15:15
Paciorek do paciorka Odosobnienie uliczne? Trzy doby bez pieniędzy, szczoteczki do zębów, czystych majtek i łóżka. Medytowanie w metrze, w strumieniu śpieszących się przechodniów. Praktyka bycia nikim, proszenia i brania, żebranie. Jak powiedzieć obcej osobie w obcym dla mnie kraju: „jestem głodna. Zatrzymaj się i usłysz, co do ciebie mówię”. Przecież gdy jestem w Paryżu, mam opór nawet przed pytaniem o drogę i korzystaniem z toalety w knajpie. Krępuje mnie mój słowiański francuski. I tak czuję się tu nikim. A gdy nie odeśpię swoich 9 godzin, jestem rozbita, tracę grunt, osadzenie w sobie. „Śmierdzi się po trzech dniach bez mycia?” – zadaję kolejne wnikliwe pytanie. „Och, trochę” – odpowiada, lekko wzruszając ramionami, Sensei. No, dobrze. I trzeba przedtem zebrać malę, co polega na praktyce proszenia o pieniądze. Bernie Glassman, mistrz zen, który założył Zakon Pokoju i ustalił zasady różnych praktyk łączących medytację z aktywnym działaniem w świecie, w tym z akcjami społecznymi, napisał w swojej książce Bearning Witness: „Warunkiem odosobnienia jest żebranie – należy zebrać malę z 18 paciorków, noszoną jako bransoletka lub naszyjnik. Zasada jest taka, że nie można samemu kupić tych paciorków. Aby móc pójść na ulicę, musimy sprawić, że 18 osób: rodzina, przyjaciele, koledzy, każdy kupi po jednym paciorku. Pieniądze są przeznaczone na cele społeczne. Wybrałem liczbę 18, bo w kabale jest ona odpowiednikiem hebrajskiego słowa ‘życie’”. Dla Francuzów i innych Europejczyków każdy paciorek kosztuje 30 E. Przecież to ok. 130 zł, przeliczam, sporo pieniędzy. Początkowo w ogóle nie brałam pod uwagę możliwości uczestniczenia w całym przedsięwzięciu. Nie mogę prosić
o sumę, która stanowi prawie 10 proc. zarobków połowy moich znajomych, aby karmić bezdomnych w bogatszym – jednak – Paryżu. Nie ośmielę się w ogóle o to prosić. Stopniowo dojrzewam do zadania kilku pytań: czy kwota dla Polaków nie mogłaby być bardziej dostępna, proporcjonalna do ich zarobków, powiedzmy między 30 a 40 zł? Mogłaby. A cel, na jaki idą pieniądze? Sama mam zdecydować, pieniądze zostają w Polsce, to wręcz oczywiste. Oddycham z ulgą. Zaczynam zbierać pieniądze podczas majowej sesji zen w Sosnówce. Jest szansa, że znajomi, przyjaciele, nie odmówią, a nawet jeśli, może taka odmowa będzie łatwiejsza do przyjęcia. Cel pojawił się rankiem przed podróżą do Sosnówki. Fundacja „Chleb Życia” siostry Małgorzaty Chmielewskiej i jej dom dla bezdomnych. Druga osoba poproszona o pieniądze: „Zakon Pokoju nie budzi mojego zaufania, ale na siostrę Małgorzatę dam ci bez wahania”. W końcu zbieram po 36 złotych. Niektórzy dają więcej, po 40, 50. Kalkuluję wszystko, wychodzi mi, że mogę poprosić Lesię, moją ukraińską przyjaciółkę, o mniejszą sumę. Dla niej 36 zł to sporo. Proszę o 15 zł, daje 20 i nie chce reszty, mimo że ciężko pracuje w Polsce. Kiedy już zebrałam pieniądze od 18 osób, opowiadam całą historię Zofii, zaprzyjaźnionej rzeźbiarce. Była więźniarką Ravensbrück, uczestniczyła w międzyreligijnym odosobnieniu w Oświęcimiu organizowanym przez Zakon Pokoju, rok później pojechała tam jej wnuczka. Zosia od razu biegnie do torby i wyciąga portfel. Trochę się opieram, wiem, że jej nędzna emerytura wspiera całą rodzinę bezrobotnych artystów. Ale ustępuję, wiem, że to dla niej ważne, odmowa byłaby nietaktem. Właśnie o to chodzi w praktyce, którą proponuje Bernie: o dawanie innym okazji do dawania. Na tym m.in. polega dawanie w buddyzmie. Czasem trudniej jest wziąć niż samemu dać. Warto się tego uczyć. Moja mala ma 19 paciorków, przekaz na konto fundacji „Chleb Życia” opiewa na okrągłe 700 zł. Kiedy dzwonię do fundacji i proszę o numer konta, pracująca tam zakonnica mówi: „niech Bóg panią błogosławi”. – „Nie mnie, tylko moich przyjaciół, to od nich te pieniądze”. – „Niech wszystkich państwa Bóg błogosławi”.
fot. z archiw um autorki
Działać tak, aby nie pozostawiać po sobie śladów. Patrząc na kruchą sylwetkę mojej nauczycielki, która co chwilę schyla się i podnosi kolejny śmieć, uderza mnie myśl, jaka ona zwyczajna. Następnego dnia, gdy jestem u niej na formalnym spotkaniu, mówię o tym odczuciu i wzruszeniu. Podobne odczucie miałam na sesji medytacyjnej z innym nauczycielem zen, Roshim Kwongiem, gdy podczas pracy razem z uczestnikami odosobnienia wyrywał chwasty, a potem bardzo starannie czyścił swój scyzoryk przed złożeniem... „No tak, to trzeba aż zbierać śmieci na ulicy, aby uczniowie to dostrzegli? A co z 15 latami mojego nauczania?” – śmieje się Sensei Genno. Mówię jej, że to przeżycie uświadomiło mi, jak bardzo ja sama czuję się zwyczajna, chociaż przez całe życie dążyłam do bycia kimś niezwykłym. „A i tak nie wyszło – śmieję się, „to tylko strata energii”. „Jeśli chcesz się poczuć naprawdę zwyczajna, weź może udział w odosobnieniu ulicznym, tam uczucie bycia zwykłym jest doprowadzone do ekstremum, jest się wręcz nikim. Ci bezdomni dlatego często narzekają, mówią ‘nie lubię marchewki, chcę więcej marchewki’, bo to daje im szansę, by się wyodrębnić, chcą choć przez chwilę poczuć się indywidualnościami”.
189 Dobry sklad Ostatni.indd
189
2004-08-20, 15:15
Agnieszka Kłos
Niebo nad Moskwą Rozjaśniło się niebo nad Moskwą i resztą Rosji, w pozostałej części Europy zapanowała na odcień tego nieba moda. Najpierw na nieboskłonie pojawił się i przetoczył jak burza żeński duet Tatu, który pokonał nie tylko Zachód, ale również japońskie kawaii. Skośnoocy rysownicy mangi, zakochani w lolitach, stworzyli nawet odyseję o dwóch dziewczynkach, które kradną nie tylko księżyc, ale i słońce. Rosyjskie disco w kolorze niebieskim (kultura gejowska w Rosji nabrała od wieków zdecydowanego niebieskiego koloru) można było usłyszeć na krańcach wszystkich kontynentów. W tej chwili duet odpoczy wa nie tylko od rynku muzycznego, ale również od siebie. Menedżer zespołu przyznaje, że w pewnym sensie przesadził w kreowaniu sztucznych sytuacji i eksperyment z pogranicza psychiatrii dziecięcej w ysunął mu się z rąk. Nieporówny walnie stabilniej przetacza się po rosyjskim niebie piosenkarka Zemfira, która osiągnęła niemałą popularność również na Ukrainie i Białorusi. Rosyjskie dziewczęta po prostu oszalały na jej punkcie. W skórzanych portfelach noszą jej zdjęcia, ściągają utwory z jej strony (www.zemfira.ru), organizują nocne party, na których, pytane o kolor oczu, odpowiadają chórem, że kolor ich oczu to niebo Petersburga, skąd pochodzi rockowa gwiazda. „Allo! Ja diewoczka – skandal, diewoczka – pozar, jeśli mnie hoczetsja – zbudietsja”, śpiewa Zemfira na ostatniej płycie. Prawdziwe szaleństwo pochłania coraz więcej ofiar. Modna jest w y wrotowa grupa Nocznyje Snajpery, której wokalistka w swobodny sposób pisze o swoich coraz to now ych i now ych podbojach miłosnych. Rosyjska tiema (branża) jest coraz bardziej ekspansy wna. Odcieniem rosyjskiego nieba zagrożona jest również literatura na świecie. Debiutancka książeczka Iriny Dienieżkinej Daj mi! bije rekordy popularności. W Polsce opowieści dziewczyny z Uralu o młodzieży, przemocy i seksie reklamuje się jako Masłowskiej część druga, tyle tylko, że po rosyjsku. 21-letnia debiutantka uczy się w tej chwili najszybciej na świecie języka angielskiego, bo jej w ydawca postanowił, że skandal i jednocześnie sukces literatury rosyjskiej ma się stać w Londynie faktem. Nadzieja literatury rosyjskiej pisze od kilku lat. Zadebiutowała w szkole podstawowej, pisząc na przerwach opowiadania o bohaterach telewizyjnych seriali, którym użyczyła nowej biografii. Na studiach dziennikarskich powstały opowiadania o przyjaciołach i kolegach, które trafiły na stronę www.proza.ru i od razu stały się popularne. Krytycy to zaliczają prozę Dienieżkinej do literatury sentymentalnej, to znów twierdzą, że tego typu opowiadania przynależą do literatury
kobiecej. Naturalną koleją rzeczy warsztat młodej pisarki porównują do Francoise Sagan i Salingera, a przeciwnicy twierdzą, że jest kolejnym marnym symbolem pokolenia MTV. Póki co, proza Dienieżkinej traktowana jest jako artystyczna alternaty wa do kryminalnego świata Aleksandry Maryniny i ramaturgicznych furii Nikołaja Kolady. Rosyjski teatr ożył. W Moskwie sztuki Nikołaja Kolady grają częściej niż Czechowa i Dostojewskiego. W państwie mrocznych podwórek i ociemniałych rynków odsetek alkoholików i geniuszy jest mniej więcej taki sam. Artyści piją niewiele więcej ponad średnią krajową i często są tak samo bezrobotni jak reszta społeczeństwa. Kolada nie odstaje od ogółu. W 1996 roku był głównie alkoholikiem z przypadkową robotą i ilkoma recenzjami w zakładowej gazetce „Kalininiec”. Wraz z pierwszą sztuką Gry w fanty w ypłynął na pierestrojce w świat. Debiutancką sztukę o siedzeniu, piciu i okrutnych żarcikach grano w 90 teatrach na całym świecie. W tej chwili należy do grona najpopularniejszych dramaturgów rosyjskich, których kocha Europa i Ameryka. Napisał 82 sztuki, w niektórych z nich sam zagrał. Mimo światowego poziomu jego dramatów żyje i pije, pije i żyje w Jekaterynburgu na Uralu. Powołał tam do życia Kolyadę – teatr, kieruje miesięcznikiem „Ural” i w ydziałem dramaturgii w Instytucie Teatralnym. Najpopularniejsza prowincja Rosji zorganizowała w 1994 roku międzynarodow y festiwal Kolyada – Plays. Szpetny dramaturg przyznaje, że napisał tylko dwie dobre sztuki w życiu, Geometrę i Procę, przy czym ta ostatnia opowiada o miłości starego inwalidy na wózku do młodego chłopca. Po odczytaniu sztuki na seminarium młodych dramaturgów w Picundzie nad Morzem Czarnym krytykom i teatrologom pociemniało w oczach. W prasie pojawiły się nagłówki: „Precz z sodomią na radzieckiej scenie!”. W Polsce w ystawiono, jak dotąd, grzeczną Martwą królewnę i Marylin Mongoł, a samego Koladę można było zobaczyć w listopadzie na gdańskim festiwalu dramaturgii rosyjskiej „Saison Russe”. Rosja w ybiera i traci. Plon twórczości artystycznej rosyjskich plakacistów najmłodszego pokolenia można zobaczyć na stronie www.grani.ru. Znajdują się tam głównie plakaty w yborcze, na które telewizja rosyjska rozpisała konkurs. Miał on zakty wizować rosyjską młodzież do zainteresowania się polityką i życiem społecznym. Ku zdumieniu organizatorów i kuratorów konkursu na plakaty w yborcze, najwięcej nadesłanych prac dotyczyło erotyki i seksu. Również w Rosji zaciera się wąska granica między ciałem państwow ym, oficjalnym, a pry watnym. Najstarsi mieszkańcy wszechpotężnego kraju twierdzą, że wszelkie zło zaczęło się od programu telewizyjnego Wielkiego Brata, który emitowano z jednego z moskiewskich hoteli na ży wo. Zgorszenie ogółu w y woły wała kolejka, która codziennie ustawiała się pod hotelem, żeby dostać się na przeszklony plan zdjęciow y i zobaczyć bohaterów odizolowanego świata na ży wo. Żarty z Rosji się skończyły, kiedy świat zobaczył fotografie Borysa Michajłowa z Char-
190 Dobry sklad Ostatni.indd
190
2004-08-20, 15:15
kowa. Jego błękitne, niebieskie, stalowe i szare fotografie składające się na Świadectwo negatywu wstrząsnęły Europą. Nędznicy z Charkowa z ogromnymi żebrami końskimi, które wloką po ziemi do domu. 1997 rok. Kobiety w łachmanach zagrzebane w śniegu. Ryją w ziemi w poszukiwaniu korzonków? 1998 rok. I wreszcie para żebraków bez bielizny, którzy demonstrują przed obiekty wem swój skromny dobytek, rybę z łuskami i butelkę wina. Kąpielisko w rzece pełnej ropy? Bardzo proszę. Jest rok 1986. Wakacyjny dzień dla towarzyszy z pobliskiej fabryki. Na zdjęciach migają ich grube brzuchy, chusteczki na głowę, gołe tyłki. Plaża zaśmiecona jest kubkami, butelkami, papierami, starymi buciorami, szmatami i meblami, które ktoś zapobiegliw y przy wlókł z miasta. W 1993 roku pojawia się kolor niebieski, który dla Michajłowa oznacza „kolor blokady, wojennego głodu”. Panoramiczne zdjęcia z przedmieść Charkowa przedstawiają włóczęgów, bezdomnych, kaleki i żebrzące na ulicy dzieci. I wreszcie Taniec z 1978 roku. Seria fotograficzna, którą autor kontynuował do późnych lat 80. Banalne czynności dawnych bohaterów, odznaczonych na wojnie, zasłużonych dla ojczyzny i społeczeństwa, których teraz czeka los równy psom. Znacząca jest tylko gra w Niemców i Żydów, którą fotograf zaaranżował wraz z grupą przyjaciół na ukraińskiej wsi w 1994 roku. Seria Gdybym był Niemcem składa się z 30 obrazków, które pokazują przewrotność mundurów i symboli na tle miłosnych igraszek. Nadzy oficerowie sowieccy i naziści nie różnią się niczym specjalnym. Podobnie Żydówki i esesmanki, które myją się w tej samej rzece. Sam artysta często mówi o sobie, że jest ulicznym kundlem, który potrafi włóczyć się i czekać godzinami na cud. Krytycy sztuki określają go mianem faceta od intuicji. Negaty w y Borysa Michajłowa można było zobaczyć w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Autorka dziękuje za pomoc Agnieszce Juriewnej
Agnieszka Kłos
Łomotnicy do łomo Czym jest łomo? Dla jednych jest możliwością zarejestrowania ulatujących chwil, dla innych symbolem uważnego stosunku do świata. Łomo to nie tylko aparat fotograficzny, ale również przedmiot kultu. A matorzy fotografii niekontrolowanej każdą chwilę stopują odważnym strzałem z biodra.
Mówią, że tak badają świat i cieszą się z jego odkr ycia. Mówiąc o łomo, opowiada się historię o ludziach, grupie, a nie silnej osobowości. Bo żadna osobowość art yst yczna nie podejmuje w ysiłku z łomo. W czasach, w któr ych pojedynczy obraz fotograficzny w ymaga ogromnej uwagi od widza, w ygrać może multiplikacja fotograficzna w t ypie „t ypu łomo”. Właśnie fotograficzne ściany zwane lomowalls biją rekordy popularności. Mały gadżet warto nosić przy sobie w kręgach art yzujących. Łomiak jest dla sfer, do któr ych się aspiruje. Łomo to w yr wa z rzeczy wistości. Mały aparat daje dużą szansę na polatanie, zer wanie się z ziemi za kilka groszy. K lubowicze trzaskają ilość jak amatorzy, selekcjonują jakość jak zawodowcy. Bo liczy się kadr. I now y sposób podglądania świata. Czy małe łomo ma jakąś szansę na sukces? Okazuje się, że dużą. W Polsce pisze o nim Fundacja Bęc Zmiana, w Wiedniu Towarzystwo Łomograficzne, a w Now ym Jorku jeden z 10 najlepszych albumów fotograficznych zeszłego roku powstał w technice pokrewnej łomografii – pinhole camera, czyli przez dziurkę w puszce. Łomografia zyskała miano kierunku w fotografii. W Stanach Zjednoczonych fotografia w ykony wana łomem klasyfikowana jest między fotografią otworkową a st ykową. W łomografii klasyczne błędy fotografii, a więc nieostrość czy poruszenie, uznaje się za zalet y. Łomo sprowadzili do cy wilizowanej Europy wiedeńscy studenci latem 1990 roku z Pragi. W jednym z komisów fotograficznych odkr yli najtańszy, najmniejszy aparat tur yst yczny, mieszczący się w dłoni. Łomo kompakt automat, zwany nieco prześmiewczo radzieckim aparacikiem szpiegowskim, był dokładnie t ym, czego potrzebowali jako tur yści. Lekki, w ystarczająco precyzyjny, poręczny, szybki, dość nieprzewidywalny w kadrowaniu i przebar wieniach. To on odsłonił im nieco jaśniejszą panoramę Pragi. Te niekontrolowane, odkr y wcze, symptomat yczne dla naszego spojrzenia kadr y, w y wołane w przypadkow ym labie, stworzyły podwaliny tego, co potem określono jako łomografię. Wiedeńscy studenci wrócili do domu i zorganizowali pokaz zdjęć dla znajomych. Większość z nich pozostała przy łomo. Tak zaczęła się kolejna z serii miejskich legend, które gdzieś w zaraniu wiążą się z nieśmiertelną historią filmów drogi. Zaczął się dobr y interes i moda, która pochłonęła wiele ofiar. Według szacunku internetowego, społeczność zainteresowana strzelaniem z biodra liczy obecnie ponad 500 t ys. osób. Wśród nich znajdują się takie gwiazdy, jak Brian Eno, Robert Redford, Moby. W Polsce łomo, póki co, można co najw yżej w ystawić w galerii jako ciekawostkę albo w ydać w postaci limitowanego albumu. Pier wsza w ystawa łomograficzna odbyła się w Zachęcie w grudniu 2001 roku. Projekt Zrzeszenia Łomografów wchodził w skład w ystaw y współczesnej sztuki
191 Dobry sklad Ostatni.indd
191
2004-08-20, 15:15
manualnego ustawiania przysłony), obiekt y w charakter yst ycznie winietujący ma jasność 1:2,8. Zaletą aparaciku była niska cena. Swego czasu kupowało się te drobiazgi od rosyjskich handlarzy na targu za równowartość butelki piwa lub wódki. Łomoobrazeczki mieszkają w sieci pod adresem: w w w.lomo.art.pl
mar czer
fot. Agnieszka Weseli-Ginter
Głowa na głowie
austriackiej Spętani – Wyzwoleni. Kuratorem łomograficznego odcinka w ystaw y była Karolina Ziębińska. Łomowiedeńczycy są pewni, że każdy z nich jest artystą, a świat łomo jest dziełem sztuki. Organizują kongresy światowe, podczas któr ych w ybierają prezydenta świata. Jedno jest pewne, była to pier wsza społeczność internetowa, która powstała na długo przed pojawieniem się w sieci innych. Patronem swoich artystycznych poczynań uczynili twórcę kobiecej, bąbelkowej architektur y, Keislera, któr y ich zdaniem, integruje w niespotykany dotąd sposób widza z przestrzenią.
Przez kilka dni stycznia na wrocławskim rynku japoński performer Yudai Hashimoto pokazywał niecodzienny performance pt. Głowa na głowie. Polegało to na tym, że Hashimoto tańczył z zainstalowaną na własnej głowie sztuczną, drugą głową, która oznaczała pomnożenie jego witalności, wiedzy itp. – i oczywiście zwielokrotniała wzrost performera. Taniec Hashimoto w y wodzi się z XIX-wiecznej tradycji japońskiego ruchu Iiijanai’ka (dzia naika), będącego w yrazem fermentu społecznego, kiedy to pod koniec okresu Edo Japonia pogrążona była w kr yzysie. Najprościej mówiąc, protest w yrażał się w ekstat ycznym tańcu tłumu. Zw ykli ludzie w ychodzili na ulice i z okrzykami Ea-Ea-Ja-Na-Ei-Ka tańczyli do upadłego, przy
fot. z archiw um Yudai Hashimoto
Jeśli chcesz być łomo, pamiętaj: 1. Noś aparat łomo zawsze ze sobą. 2. Uży waj go bez przer w y w dzień i w nocy. 3. Łomo stanowi część twojego życia. 4. Chw y taj obiekty najbliżej, jak tylko możesz. 5. Nie myśl zanadto. 6. Bądź szybki. 7. Nie zastanawiaj się, co chcesz sfotografować. 8. Nie myśl o tym, co sfotografowałeś. 9. Strzelaj z biodra. 10. Zapomnij o wszystkich zasadach. Łomo – radziecki kompaktow y aparat fotograficzny w yposażony w obiekty w o dosyć w ysokich parametrach. Aparat ten umożliwia w ykony wanie fotografii przy nie najlepszych warunkach oświetleniow ych, nie posiada systemu autofocus, migawka działa na zasadzie automatycznego pomiaru światła ( jest też opcja
192 Dobry sklad Ostatni.indd
192
2004-08-20, 15:15
akompaniamencie bębnów i shamisenu. Przy okazji, korzystając z religijnego posmaku takich działań, tancerze w ynosili ze sklepów towar y. Ten masow y ruch tr wał krótko, ale przez trzy miesiące roku 1867 był nie do poskromienia. Co więcej, wierzono, że spontaniczny taniec (odori) przynosił pomyślność, więc tancerzy równocześnie obdarow y wano jedzeniem i zapewniano im dach nad głową. Podczas odori kobiety przebierały się za mężczyzn, a mężczyźni chodzili w kobiecych kimonach. Na głowach mocowali świecę albo lampę. Według Hashimoto, taki spontaniczny taniec pozwala uwolnić się od stereotypów myślenia, a jego performance nie jest przejawem kr y tycyzmu, lecz pozarozumową drogą kreaty wności i pozy ty wnego myślenia. Mówi o tym zresztą sam taneczny okrzyk, bo Ea-Ea-Ja-Na-Ei-Ka znaczy w wolnym tłumaczeniu ‘jest dobrze’, ‘w porządku’. więcej o per formance’ach Hashimoto: www.ulz.nu / %7Etela /yudai/index.html
Agnieszka Kłos
Potwory miłości Zielonooki potwór Szekspira chowa się do brzydkich zabawek, na które zapanowała na Zachodzie moda. Uglydolls nie są zabawne, one są prawdziwe. Ich twórca, David Hor vath, powiedział o nich: „Są jak samo życie. To nie jakaś
chuda plastikowa lalka, która się ciągle uśmiecha”. Potwor y z pluszu, któr ymi bawią się głównie 30-latkowie, szy te są ręcznie w jednej z fabr yczek w Korei. Kampanię reklamową wspiera prawdziwa historia o miłości i rozłące A mer ykanina i Koreanki. To właśnie ich list y i histor yjki, które sobie w nich opowiadali, stały się podstawą do narodzin pluszow ych potworków. David Hor vath zaczął w jednym z takich listów r ysować komiks o potwornie zakochanym stworze, któr y następnie Sun-Min uszyła, nadając mu imię Uglydoll. W tle amer ykańsko-koreańskiej historii miłosnej buczy samolot terror ystów, któr y uderzył w wieże Nowego Jorku, zmuszając młodych do rozstania. Nie na dobre. Na dwa lata. Sun-Min w yjechała do Korei i zajęła się szyciem kolorow ych potworów z duszą, imionami i własnymi upodobaniami. David zainteresował potworami nowojorską galerię Giant Robot, specjalizującą się w dziwactwach z Japonii, i sprzedał w niej pier wszego potworniaka. Zamówienia na następne zabawki napłynęły po trzech dniach. Właściciel uznał to za rekord i dobrą wróżbę galerii w st ylu kawaii. I tak się zaczęła ta brzydka historia. Każdy z potworów miłości ma swoją biografię. Jedne lubią jeździć samochodem, inne muszą leżeć przy lodówce, niektóre pilnują zakupów w sklepach spoży wczych. Dzięki tak pomyślanej kampanii promocyjnej każdy pluszak znajdzie swojego właściciela. Przez dwa lata rozstania zakochanych koreańska fabr yczka w ypuściła na świat przeszło 1500 zabawek. Uglydolls, znacznie bezpieczniejsze niż gremliny i crittersy, znalazły swoich naby wców wśród gwiazd. Przy tulają się do nich w dzień i w nocy Robin Williams, Mena Suvari, Brittany Murphy. A słynne w poprzednim sezonie tamagochi? Wydaje się, że produkt y z tak różnych półek nie mogą sobie niczym zaszkodzić.
P I E K A R N I A „ J U T R Z E N K A” Nasze pieczywo pszenne i chlebowe jest uszlachetnione. Posiada duże własności lecznicze. Jest łatwo przyswajalne. Znacznie poprawia pracę i funkcjonowanie całego przewodu pokarmowego. Zwłaszcza u dzieci, osób starszych i chorych na dolegliwości tego przewodu. Udowodnione jest to wielomiesięcznymi, pozytywnymi badaniami klinicznymi przeprowadzonymi przez Akademię Medyczną we Wrocławiu.
Producent atestowanej żywności oferuje szeroki asortyment pieczywa żytniego razowego, graham i bułki grahamki, wyroby piekarskie chlebowe i pszenne wytwarzane: •
• • Piekarnia „Jutrzenka” ul. Rejtana 4 50-015 Wrocław tel. (071) 344-18-28
•
na bazie bardzo starannie oczyszczonej wody, na zasadzie odwróconej osmozy – zakład posiada własną stację uzdatniania; z dodatkiem naturalnej soli kamiennej, z dużym zestawem mikroelementów, z mąki wysokiej jakości; w oparciu o starą technologię o wydłużonym procesie produkcji, co stwarza wspaniały smak i zapach pieczywa, przedłuża jego świeżość – chleb nie kruszy się i daje cienko kroić; bez polepszaczy, dodatków chemicznych i środków antyspleśniających.
AT E S TO WA N E P I E C Z Y W O P Ó Ł E KO LO G I C Z N E
193 Dobry sklad Ostatni.indd
193
2004-08-31, 12:36
Biogramy Stephen Batchelor tłumacz z języka tybetańskiego; spędził osiem lat jako mnich studiując pod kierunkiem lamów buddyzm tybetański. Autor kilku książek, w których łączył idee buddyjskie z filozofią egzystencjalizmu. Przebywał trzy lata w koreańskim klasztorze zen. Obecnie jest dyrektorem Sharpham College for Buddhist Studies and Contemporary Enquires w hrabstwie Devon w Anglii. W trzecim numerze „Rity” publikowaliśmy jego Fragmenty pochodzącej z X X V wieku rozmowy na temat puszczenia. Roman Bromboszcz zdalnik c. bromboxa. Natalia Budzan Słowianofilka; po socjologii na KUL-u. Wierzy w klasowy charakter języka i unika głupców, by dłużej żyć. Obecnie dziennikarka free lance. Ostatnio wystąpiła we wrocławskim spektaklu według Madame de Sade Yukio Mishimy. Wiele podróżuje; na początku roku odwiedziła Bałkany, a niedawno wyjechała do Grecji. Ze swoich wojaży przywozi interesujące reportaże. Lech Bukowski eseista, monoman, oddany Kafce, Kierkegaardowi, niepokojony przez sadyczność i erotyczne katastrofy zwane przez Beyle’a fiaskiem (szczegóły w eseju). Publikował w „Ricie Baum”, „Czasie Kultury”, a ostatnio ustawił naprzeciw siebie Sade’a i Freuda w „Perjodyku” i oddał hołd Franzowi Kafce na www.kafka.pl. Intensywnie rozmawia z przyjaciółmi o książkach na www.liternacka.blog.onet.pl, gdzie nie skąpi nierozważnych sądów. Roberto Calasso ur. 30 maja 1941 we Florencji, prowadzi Adelphi Edizioni z siedzibą w Mediolanie. Autor licznych książek, m.in. Zaślubin Kadmosa z Harmonią (za którą zdobył nagrody Pri x Veillon oraz Pri x du Meilleur Livre Etranger), Ka oraz Ruin Kasch. Mieszka obecnie w Mediolanie. Alicja Chludzińska projektantka torebek (także Rity), absolwentka gdańskiej ASP. Mieszka w Sopocie. Wraz z Izą Gkagkanis wielokrotnie brała udział w imprezach Rity.
mar czer człowiek, któremu ukradziono czas. Piotr Czerniawski ur.1976. Poeta, dziennikarz. Mieszka we Wrocławiu. Agata Drzazga urodziła się nieprzypadkowo, przynajmniej tak jej powiedziano. Całkiem nieprzypadkowo mieszkała w pewnym małym mieście do czasu, gdy na sześć lat trzeba jej było przenieść się do pewnego dużego miasta. Okazało się tam, że na podstawie mózgu ma region rozpoznawania twarzy. Z tą informacją wyjechała do pewnego małego miasta, gdzie spłaca raty za meble, przygląda się, jak nie funkcjonuje kodeks etyki lekarskiej, a nawet mieszka. Damian Dudkiewicz ur. 1981, student IV roku kulturoznawstwa na UWr.; aktor Wrocławskiego Teatru Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego i do niedawna Teatru Pantomimy „Antidotum”; buddysta, uczeń Małgorzaty Braunek. damiandudkiewicz@interia.pl Michał Fostowicz ur. 1948 w Warszawie; poeta, eseista, malarz, znawca twórczości Williama Blake’a i Bolesława Leśmiana. Autor wielu książek poetyckich, a także wydanego w zeszłym roku zbioru esejów pt. Świat bez prawdy. Poezja jako światopogląd. Mieszka w Międzygórzu. Jerzy Franczak ur. 1978, prozaik i urlopowany poeta. Publikuje m.in. w „Twórczości”, „FA-arcie”, „Kresach”, „Studium”, „Pro Arte”. Wydał książki poetyckie Samoobsługa (97), Półmrok (98), Niewidy (99), Języki lodowca (00) oraz zbiór opowiadań Trzy historye (01) i rozprawę Rzecz o nierzeczywistości. Sartre – Gombrowicz – Nabokov (02). Redaguje pismo literackie „Nowy Wiek”. Doktoryzuje się z antropologii literatury na UJ. Iza Gkagkanis projektantka torebek (także Rity). Absolwentka ASP. Mieszka z mężem w Warszawie. Iwona Grodź słuchaczka Studium Doktoranckiego (Wydział Filologii Polskiej i Klasycznej) UAM w Poznaniu. Studiuje też historię sztuki; zajmuje się filmem w kontekście innych sztuk, szczególnie literatury i malarstwa. Publikowała m.in. w „Akcencie”, „Kinie” i „Kwartalniku Filmowym”.
194 Dobry sklad Ostatni.indd
194
2004-08-20, 15:15
Mariusz Grzebalski autor zbiorów wierszy: Negatyw (1994, 2004), Ulica Gnostycka, (1997), Widoki (1998), Drugie dotknięcie (2001), Graffiti (2001), Słynne i świetne (2004). Mieszka w Koziegłowach koło Poznania. Paweł Gzyl rocznik 64. Dziennikarz. Pisywał dla „Non Stop”, „Rock And Rolla”, „Music Globe” i „Kaktusa”. Pisze do „Dziennika Polskiego”, „Nowego Państwa” i internetowej „Gazety”. Kiedyś w punku i nowej fali, teraz w elektronice. Miłośnik drożdżówek. Ewa Hadydon (buddyjskie imię Myoshin); urodziła się w 1951 roku we Wrocławiu. W 1974 ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych we Wrocławiu. Brała udział w wystawach w Polsce i za granicą. W 1981 roku rozpoczęła praktykę zazen. W 1986 roku po raz pierwszy przyjechała do Japonii, gdzie poślubiła kapłana zen Nyogena Nowaka. Mieszkając w Japonii, zainteresowała się sztuką buddyjską; szczególne wrażenie wywarły na niej twarze buddyjskich posągów w świątyniach Kyoto i Nary. W tym samym czasie zetknęła się z kaligrafią bonjii. W 1992-93 otrzymała stypendium Międzynarodowego Stowarzyszenia Kultury Buddyjskiej w Kyoto (International Association of Buddhist Culture in Kyoto) na studiowanie buddyjskich posągów Kyoto i Nara. Od 1989 roku mieszka w Sendai. Praktykuje zen pod kierunkiem Harady Tangena Roshiego. Członek ZPAP. Krzysztof Jóźwiak absolwent Uniwersytetu Łódzkiego (wydział filozoficzno-historyczny, rok ukończenia 2000). Foto-grafik. Anna E. Kamieniecka lubi wszystko na „p” – między innymi prozę i poezję. Obecnie robi dyplom z transgresji w prozie Marguerite Duras, w planie ma wystawę zdjęć. Najlepiej czuje się w podróży. Jacek Karolak ( Warszawa), Mariusz Cezary Kosmala (Legionów) poeci, laureaci ogólnopolskiego konkursu poetyckiego „Jak liść”, organizowanego przez Jaworski Ośrodek Kultury we współpracy z Ritą. Ich nagrodzone wiersze publikujemy w tym numerze RB. Agnieszka Kłos właściwie 100%, doktorantka, studentka Międzynarodowego Forum Fotografii „Kwadrat”, redaktorka. www.agniusza.blog.pl. Katarzyna Kobos ur. 1981, obecnie studentka I V roku filozofii na UŁ, mieszka w Łodzi. Akira Komoto ur. 1935 w Tokio. W latach 1954-58 odbył studia artystyczne na uniwersytecie w Gifu, w latach 1961-62 – na uniwersytecie w Tokio. Z wykształcenia malarz, lecz od 1974 r. zajmuje się głównie fotografią (w swoich obrazach łączy malarstwo i fotografię: seria Widzenie licząca już kilkaset fotografii). Wiele wystaw, m.in.
w Polsce (we Wrocławiu w Foto-Medium-Art; przyjaźni się z Jerzym Olkiem). Piotr Korczyński rysownik i malarz; swoje prace wielokrotnie publikował w prasie literackiej i artystycznej, w tym w „Ricie”; ilustruje książki, a na co dzień pracuje jako redaktor w krakowskiej filii poważnego wrocławskiego wydawnictwa. Mieszka pod Krakowem z żoną i synkiem. Jarosław Kotas ur. 1964; w roku 1997 uzyskał doktorat w zakresie nauk prawnych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Specjalista prawa międzynarodowego publicznego. Przez kilka lat w ruchu ekologicznym. Stypendysta Oxfordu i Instytutu Tobiasa Assera w Hadze. Autor ponad 40 artykułów zarówno naukowych, jak i publicystycznych, ale wciąż bez własnej książki. We Wrocławiu zamieszkał w roku 2001. Obecnie jest adiunktem w Instytucie Studiów Międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim oraz w Instytucie Stosunków Międzynarodowych w Dolnośląskiej Szkole Wyższej Edukacji. Prowadzi zajęcia z prawa międzynarodowego, prawa europejskiego i prawa dyplomatycznego. Począwszy od roku 2004 wykłada również kulturę i religię Tybetu. Początki jego zainteresowania Tybetem sięgają około 10 lat wstecz. Swego czasu pisał także o jamajskiej muzyce reggae oraz o kulturze Rasta. W roku 2000 spotkał na swej drodze lamę Bon Tenzina Wangyala Rinpocze i wtedy... wiele rzeczy się zmieniło. Wciąż niespełnionym zamiarem, który z pewnością kiedyś znajdzie swoje ucieleśnienie, jest badanie tej tradycji u jej źródła w Azji. Marcin Kowalczyk mieszka i pracuje we Wrocławiu. Z Ritą i ASP związany zawodowo. Z grafiką z zamiłowania. Z żoną i psem uczuciowo. Z życiem – przypadkiem (zaplanowanym). Żeglarz i maniak gier komputerowych. Grzegorz Krajewski polonista; obecnie przebywa za granicą. Barbara Kuchta ur. 1957; dziennikarka, tłumaczka, przełożyła m.in. Siłę buddyzmu – rozmowy Jean-Claude’a Carriere’a z Jego Świątobliwością Dalajlamą i Kto umiera? S. Levine’a (razem z Anną Dobrzyńską). Praktykuje buddyzm zen od 13 lat. Ola Kwiatkowska fotograf. W fotografii interesuje ją pewna niezbliżalność, wzajemne niedopowiedzenie relacji. Obrazy nabierają znaczeń, gubiąc zarazem granice rozpoznania, pozostawiając jedynie ślad swojej obecności. Najważniejsze w pracy jest dla niej pozostać otwartą na wszystko, co się pojawia. Mieszka i pracuje we Wrocławiu. Renata Lizurej ur. 1976. Ukończyła socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie obroniła pracę na temat konwersji na buddyzm. Od 2000 roku jest członkiem Związku Buddyjskiego Tradycji Karma Kamtzang. Opiekuje się biblioteką w ośrodku wrocławskim związku. Ponadto
195 Dobry sklad Ostatni.indd
195
2004-08-20, 15:15
interesuje się literaturą fantastyczno-naukową i fenomenologią religii. Pracuje w banku, gdzie naprzykrza się ludziom i w wolnych chwilach wycina szablony, oraz przygotowuje się do pisania pracy doktorskiej na temat instytucjonalizacji buddyzmu w Polsce. Chciałaby pojechać na wyprawę koleją transsyberyjską. Donald S. Lopez, jr profesor w zakładzie studiów nad buddyzmem i Tybetem na Wydziale Języków i Kultur Azjatyckich uniwersytetu w Michigan (USA). Zajmuje się m.in. dziejami buddyzmu w Azji pod rządami kolonialnymi. Krzysztof Matuszewski ur. 1957 w Łodzi; odbył studia na Uniwersytecie Łódzkim – na kierunkach kulturoznawstwo (1976-80) i filozofia (1980-84); jego zainteresowania to filozofia współczesna, najnowsza filozofia francuska; doktorat (1993); książka Wśród demonów i pozorów. Monomania Pierre’a Klossowskiego („Spacja”, Warszawa 1995). Artur Mika ur. 1983 w Częstochowie. Obecnie student Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, poeta. Publikował w czasopiśmie „Aleje3”, „Życiu Częstochowy”, prasie studenckiej. Tomasz Misiak radiolot kaleka. Ewa Miszczuk ur. 1976; socjolożka, w wersji zerojedynkowej – emiszcz, pani Wodnik w kwiecie wieku, o podejrzanych poglądach politycznych. Monika Mostowik ur. 1975, mieszka, pracuje i tańczy w K rakowie. St ypendystka miasta K rakowa w dziedzinie literatur y (2003), pisarka; studiuje scenopisarst wo w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi; socjolog, współautorka Frustracji – Młodzi o Now ym Wspaniałym Świecie. Laureatka wielu konkursów, m.in. konkursu na opowiadanie o temat yce współczesnej IK A Winda Gdańsk 2002, konkursu o Nagrodę im. K.K. Baczy ńskiego w kategorii prozy (Łódź) oraz konkursu Małych Form Literackich – V I Lubińskie Spotkania Literackie 2004, w kategorii eseist yka i publicyst yka 2004. Publikuje w wielu czasopismach literackich, a w marcu tego roku ukazał się zbiór jej opowiadań pt. taka ładna. Renata M. Niemierowska jest poetką i eseistką, członkiem SPP. Opublikowała cztery tomy poezji: Jasna jawność (1990), Nic nie dzieje się w czasie (1990), Brodaty Serafin (1992), Rzeka starszego snu (1999). Jej utwory tłumaczone były m.in. na język angielski i niemiecki i ukazały się m.in. w antologiach Die Grüne Grenze – Zielona Granica (1995), Ambers Aglow. An Anthology of Contemporary Polish Women’s poetry (1996), Heimkehr in die Fremde (2002). W 1998 r. otrzymała stypendium twórcze Ministerstwa Kultury i Sztuki, a w 2000 r. stypendium Saksońskiej Fundacji Kultury w Wiepersdorfie. W 1999 r. we współpracy z Markiem Śniecińskim rozpoczęła re-
alizację projektu artystycznego Orfeusz, którego ideą jest pisanie poematu-misterium przez różnojęzycznych poetów. W ramach Orfeusza odbyły się dwa spotkania poetów polskich i niemieckich (we Wrocławiu w 1999 r. i w Bad Muskau w 2000 r.), czego owocem jest m.in. książka Orpheus – Gespräch im Wort. Orfeusz – Rozmowa w słowie (Literarische Arena e.V., Dresden 2001). Od 1980 r. uprawia niedefiniowalną formę, nazwaną przez nią Teatrem Jaźni. Nyogen Nowak urodził się 24 września 1956 roku we Wrocławiu. W wieku piętnastu lat zainteresował się buddyzmem i sztuką buddyjską. W roku 1974 rozpoczął praktykę zazen. W 1982 roku w Los Angeles koreański mnich zen wprowadził go w malarstwo zenga. W roku 1983 po raz pierwszy przyjechał do Japonii, gdzie w parę lat później został wyświęcony na mnicha w tradycji zen soto. W roku 1987, po otrzymaniu przekazu Dharmy, został kapłanem zen soto. W 1995 roku otrzymał stypendium na praktykowanie malarstwa zen z The Yokohama Zenkoji Scholarship Foundation for International Buddhist Study (Międzynarodowej Fundacji Buddyjskich Studiów Zenkoji w Yokohamie). Od czasu swojego pierwszego pobytu w Japonii kontynuuje praktykę zazen pod kierunkiem Harady Tangena Roshiego. Od 1989 roku mieszka w Sendai. Członek ZPAP. Marcin R. Odelski ur. 1980 we Wrocławiu, aktualnie student filologii angielskiej na UWr., zajmuje się etnojęzykoznawstwem, ale interesuje się też socjo– i neurojęzykoznawstwem. Należy m.in. do Societas Linguistica Europea z siedzibą w Wiedniu. Ponadto fotografuje (w tym roku miał wystawę w Magdeburgu). Darek Orwat uprawia dada, dzięki czemu wciąż utrzymuje stan umysłu jak po trzech lampkach szampana; dada łączy z jogą, co daje jeszcze ciekawsze rezultaty. Piotr Paschke ur. 1962 w Poznaniu, gdzie spędził dzieciństwo oraz lata szkolne i młodzieńcze. Malarz, grafik, autor tekstów kabaretowych, wokalista, eseista, krytyk muzyczny, metaloplastyk i żołnierz zawodowy. W 2002 roku debiutował książką poetycką Moje, szum, a ostatnio wydał opowiadania pt. Autoportret z życiem na ręku. Mieszka we Wrocławiu. Edward Pasewicz ur. 1971; poeta. Laureat głównej nagrody w Konkursie Bierezina 2001. Wydał dwa tomy wierszy: Dolna Wilda (2002), Wiersze dla Róży Filipowicz (2004). Buddysta, uczeń lamy Ole Nydahla. Praktykuje także pisanie muzyki (od czasu do czasu). Mieszka w Poznaniu. Adam Pluszka ur. 1976; básník, prozaik, fotograf, filmový a literární kritik, redaktor internetového literárního časopisu Kursyw@ (společně s Pawłem Lekszyckým), v papírové Verdi vydávaným jako příloha časopisu „Opcja”. Jeho tvorba byla publikována v časopisech „Ha!art”, „FA-art.”, „Kresy”, „Twórczość”, „Pro Arte”, „Studium”, a také v antologii slezské poezié W swoją stronę
196 Dobry sklad Ostatni.indd
196
2004-08-20, 15:15
(2000). Adam Pluszka bydlí v Krakově. Je autorem dvou básnických knih (Zwroty a poetické drama, Siedem narzeczonych dla siódmego brata) a povídkové knihy Łapu capu. Henryk Bereza a Tadeusz Komendant ho jmenovali mezi čtyřmi nejzajímavějšími mladými polskými prozaiky. Marcin Puszkarewicz ur. 1978, Główny Narzędziowy; zajmuje się stosunkiem narzędzi do narządów oraz bada ich płody ;). Małgorzata Radkiewicz filmoznawczyni, adiunkt w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Autorka książek o twórczości kobiet-reżyserek, o Dereku Jarmanie oraz licznych publikacji związanych z problematyką gender we współczesnym kinie i w mediach. Założycielka i koordynatorka Podyplomowych Studiów z Zakresu Gender na UJ. Agata Rogoś zajmuje się krytyką sztuki. Skończyła historię sztuki w Poznaniu. Mieszka w Gdańsku. Katarzyna Ruchel-Stockmans ur. 1977 w Krakowie, mieszka w Belgii. Absolwentka historii sztuki UJ i filozofii PAT. Zajmuje się krytyką artystyczną i teorią sztuki. Sas ur. 1965 w Słupsku. „Karton” / redaktor; Komentarze / tomik; łosoś / największa ryba; Wrocław / chwilowo. Maro Shimoda kontynuuje po swym dziadku i ojcu tradycję buddyzmu shin i jest kapłanem w świątyni Jodoji. Uprawia jogę, poezję japońską haiku oraz shodo – sztukę kaligrafii piórem na papierze. Mieszka w Japonii, w Kita Mura. Do Polski przyjechał po raz pierwszy w 1972 r.; w latach 1973-76 współpracował z Jerzym Grotowskim w Teatrze Laboratorium. Był pierwszym mistrzem karate-do oraz shoto-kan w Polsce, tworzył pierwsze szkoły w Łodzi, Gdańsku i Szczecinie. Jest członkiem Towarzystwa Kulturalnego Hokkaido-Polska.
Wojtek Sichniewicz uwielbia piszczałki: w w w.mariah.pr v.pl Gary Snyder ur. 1930 w San Francisco; poeta i prozaik: ukazało się łącznie 16 jego książek (zarówno proza, jak i poezja); laureat wielu znaczących nagród, m.in. Nagrody Pulitzera (za poezję). W 2003 zaczął przewodniczyć Akademii Poetów Amerykańskich. Jest profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie w Davis (Kalifornia).
publicysta, redaktor i współwydawca gazety literackiej „Karton”, okazjonalnie aktor, na co dzień pedagog i terapeuta zajęciowy; wielbiciel chmur, wzgórz, lasu i spadających liści. Sandra Szczepańska ur. 1986; licealistka. Panna z wichury. Adam Wiedemann ur. 1967. Poeta (m.in. Samczyk z 1996 r., Rozrusznik z 1998 r., Konwalia z 2001 r.), prozaik (Wszędobylstwo porządku z 1998 r. i Sęk Pies Brew z 1999 r.), krytyk literacki i muzyczny. Współpracownik „ResPubliki Nowej”. Laureat nagrody Fundacji Kościelskich (1999) i wielu innych nagród. Katarzyna Włodarska ur. 1980. Absolwentka filologii angielskiej; publikowała w „Akancie” i „Studium”. W „Ricie Baum” już po raz drugi. Tęskni za kotem. Agnieszka Wolny-Hamkało poetka i publicystka urodzona (1979) i mieszkająca we Wrocławiu. Autorka tomów poetyckich Mocno poszukiwana (1999), Lonty (2001) i Gospel (2004). Jej wiersze są stale obecne w prasie literackiej i ntologiach współczesnej poezji polskiej. Jej utwory tłumaczono na szwedzki, angielski, rosyjski, niemiecki. Paweł Woźnicki urodzony przed 28 laty, nieznany wrocławski artysta fotograf, specjalizujący się w utrwalaniu zjawisk pop-kultury za pomocą prostych aparatów automatycznych. Anna A. Wójcik ur. 1978 w Sosnowcu. Publikowała na łamach periodyków niezależnych („Szept Muru”, „Blasfemia”) i zależnych („Akant”, „Protokół Kulturalny”, „Mać Pariadka”). Studiuje filozofię na Uniwersytecie Zielonogórskim; nie pracuje, albowiem filozofują ci, którzy mają czas. Mama czteroletniego Jakuba Mikołaja. Katarzyna E. Zdanowicz ur.1979; opublikowała tomiki: Improwizacje i nie tylko, Poznajmy się, Kolekcjonerka, szkliwo oraz Jak umierają małe dziewczynki (wyróżnienie Biblioteki Raczyńskich). Jej wiersze ukazywały się na łamach „Pro Arte”, „FA-artu”, „Kursywy”, „Tytułu”, „Pracowni”, „Undergruntu”. Jest dwukrotną stypendystką Ministra Kultury. Mieszka w Krupnikach. Prawie na końcu świata. Irek Ziółkowski mieszka i działa w Krakowie.
Ewa Sonnenberg poetka i eseistka, autorka książek poetyckich: Hazard, Kraina tysiąca notesów, Planeta, Smycz, Płonący tramwaj. Laureatka nagrody im. Georga Trakla. Mieszka trochę w Krakowie, a trochę we Wrocławiu. Studiuje filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jurek Starzyński wrocławianin, romanista, poeta, tłumacz, performer,
197 Dobry sklad Ostatni.indd
197
2004-08-20, 15:15
Imprezy
Konkursy
10 lat Rozbratu
Laureaci konkursu w Jaworze
20-29 sierpnia br., Poznań, ul. Pułaskiego 21 a 20.08 – spotkanie środowisk anarchistycznych i wolnościowych: „Abramowszczyzna” [m.in. wykłady, dyskusje, prezentacje...]; 21.08 – cd. „Abramowszczyzny” [m.in. wykłady, dyskusje, prezentacje, spotkanie z gościem specjalnym i koncert Janusza Reichela...]; 22.08 – dzień artowy, m.in. warsztaty: sita, film, szablon, subvertising; wystawy: Nieznalska, Libera, Jakubowicz; akcje: RAT, Pif PAf i inni; 23.08 – dzień litery, m.in. prezentacja / targi bibuły szeroko określanej jako alternatywna czy też wolnościowa, spam (czy jak tam chcecie to nazywać) literacki: Podsiadło, Masłowska, Malinowski, Ziggi Sturdust; koncert Wduś Guzik; 24.08 – dzień filmu, m.in. pokaz premierowy filmu o Rozbracie, przegląd filmów niedostępnych a inspirujących, dokumentalnych, jak i fabularnych; 25.08 – dzień sportu [m.in. turniej w szachy i piłkę nożną, gala boxu, capoeira]; 26.08 – dzień teatru [m.in. Teatr Ósmego Dnia, Akademia Ruchu, Komuna Otwock...]; 27-28.08 – koncert jubileuszowy, m.in. Apatia, Biała Gorączka, Złodzieje Rowerów, Jude...]; 29.08 – piknik na Rozbracie.
Info Szkoła (dla) artystów Na jesieni w Krakowie ma ruszyć Studium Artystyczne „Nowa Sztuka”. W jego ramach prowadzone będą warsztaty plastyczne, muzyczne i literackie oraz wykłady z teorii sztuki i filozofii. Zajęcia mają się odbywać w centrum Krakowa w weekendy, w godzinach popołudniowych, dzięki czemu słuchaczami mogą zostać osoby pracujące, uczące się i studiujące. Szkoła w zamierzeniu ma rozwijać indywidualność i kreatywność słuchaczy oraz oczywiście ich wrażliwość artystyczną. W tej chwili organizatorzy prowadzą nabór na rok akademicki 2004/ 2005. Na zgłoszenia czekają pod tel.: 0 506 305 267 0 692 670 537 red.
Ostatni konkurs poetycki „Jak liść”, organizowany przez Jaworski Ośrodek Kultury, pod auspicjami „Ritty Baumas”, wygrał zestaw wierszy opatrzony godłem „Prokurator”. Drugie miejsce zajął zestaw z godłem „Świadek”, trzecie – „Francisco”. Jury w składzie: Piotr Czerniawski, Paweł Piotrowicz oraz Darek Sas, przyznało też wyróżnienia zestawom wierszy opatrzonym godłami „Zachary Wicszpas”, „Booo1” i „Mooi Sjouwtje”. Zwycięzcy to: I nagroda – Jacek Karolak (Warszawa), dwie równorzędne II nagrody – Tadeusz Lira-Śliwa (Wrocław) i Ela Galoch (Turek), wyróżnienia – Mariusz Cezary Kosmala z Legionowa (wyróżnienie: druk w Ricie), Dorota Dziedzic (Warszawa), Marzena Więcek (Zielona Góra). Z nagrodzonych zestawów wiersze Jacka Karolaka i MC Kosmali publikujemy w tym numerze RB.
Konkurs im. Herberta Regulamin XVIII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego O liść konwalii im. Zbigniewa Herberta: 1. Organizatorem Konkursu jest Urząd Miasta Torunia oraz Centrum Kultury Dwór Artusa w Toruniu. 2. Konkurs ma charakter otwarty. Mogą w nim uczestniczyć autorzy niezrzeszeni oraz członkowie związków twórczych. 3. Warunkiem uczestnictwa w Konkursie jest nadesłanie trzech egzemplarzy maszynopisu maksimum pięciu utworów poetyckich na adres: Centrum Kultury Dwór Artusa, Rynek Staromiejski 6, 87-100 Toruń (tel./fax 0 56/ 655-49-29, 655-49-39) z dopiskiem na kopercie Konkurs Poetycki. 4. Tematyka i forma prac jest dowolna. 5. Prace konkursowe należy opatrzyć godłem powtórzonym na zaklejonej kopercie zawierającej imię, nazwisko oraz adres i numer telefonu autora. 6. Utwory zgłoszone do konkursu nie mogą być wcześniej publikowane. 7. Powołane przez organizatorów jury dokona oceny nadesłanych prac oraz przyzna nagrody i wyróżnienia. 8. Pula nagród wynosi 5.000 zł. 9. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do prezentacji i publikacji nagrodzonych i wyróżnionych utworów. 10. Termin nadsyłania prac mija z dniem 15 września 2004 roku. 11. Konkurs rozstrzygnięty zostanie w miesiącu listopadzie 2004 roku, podczas X Toruńskiego Festiwalu Książki. Laureaci zostaną zaproszeni na koszt organizatorów. Uwaga: organizatorzy nie zwracają nadesłanych prac.
198 Dobry sklad Ostatni.indd
198
2004-08-20, 15:15
Konkurs im. Poświatowskiej Organizatorami XXVIII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Haliny Poświatowskiej są: Regionalny Ośrodek Kultury w Częstochowie oraz Stowarzyszenie Przyjaciół „Gaude Mater” w Częstochowie Zasady uczestnictwa: 1. Konkurs odbywa się w dwóch kategoriach: • dla autorów po debiucie książkowym lub prasowym, • dla autorów, których wiersze nie były dotąd publikowane. 2. W konkursie mogą wziąć udział poeci niezrzeszeni, poeci będący członkami związków twórczych oraz debiutanci z kraju i zagranicy piszący w języku polskim. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest ukończenie 16 lat. 3. Uczestnicy nadsyłają zestawy wierszy o dowolnej tematyce, nie publikowane w wydawnictwach zwartych i czasopismach ogólnopolskich oraz nie nagradzane w innych konkursach. 4. Każdy zestaw wierszy opatrzony słownym godłem może zawierać maksymalnie do pięciu tekstów poetyckich. Autor nadsyła pod jednym godłem tylko jeden zestaw wierszy. 5. Prace konkursowe (wyłącznie maszynopis lub wydruk komputerowy formatu A-4) należy przesłać w czterech egzemplarzach (każdy wiersz) pod adresem Sekretariatu konkursu w terminie do 7 października 2004 r. 6. Autorzy dopisują na kopercie: „konkurs poetycki” oraz kategoria – „debiut” lub „po debiucie”. Prace nie zawierające powyższych oznaczeń nie będą rozpatrywane. 7. W nadesłanej korespondencji (w osobnej małej kopercie, opatrzonej takim samym godłem jak prace konkursowe) należy podać imię, nazwisko, adres, telefon, adres elektroniczny oraz krótką notkę biograficzną autora wierszy. 8. Organizatorzy nie zwracają nadesłanych tekstów. 9. Prace konkursowe w dwóch kategoriach: „debiut” i „po debiucie” ocenia Jury powołane przez organizatorów, w skład którego wchodzą poeci i krytycy literaccy. 10. Laureaci konkursu otrzymają nagrody pieniężne i wyróżnienia ufundowane przez patronów, organizatorów i sponsorów. 11. Laureaci zobowiązani są do osobistego odbioru nagród i wyróżnień. 12. Ogłoszenie wyników i wręczenie nagród oraz prezentacja nagrodzonych utworów nastąpi podczas Ogólnopolskich Konfrontacji Poetyckich 20 i 21 listopada 2004 r. w Częstochowie. Postanowienia ogólne: 1.
Autorzy nagrodzonych i wyróżnionych wierszy zostaną powiadomieni odrębnym pismem o programie imprezy i warunkach pobytu pod-
czas Ogólnopolskich Konfrontacji Poetyckich. 2. Godła pozostałych uczestników konkursu poetyckiego pozostaną utajnione. 3. W sprawach spornych ostateczną decyzję podejmą organizatorzy w porozumieniu z jurorami. 4. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do nieodpłatnej publikacji nagrodzonych i wyróżnionych wierszy w pokonkursowym tomiku poetyckim oraz do cytowania tych utworów w mediach bez dodatkowej zgody autorów. Sekretariat konkursu: Regionalny Ośrodek Kultury ul. Ogińskiego 13a 42-200 Częstochowa tel. (034) 324-46-51, tel. /fax (0-34) 324-94-81 e-mail: rok@icz.com.pl, www.rok.cz.pl
XIV Konkurs Poetycki o Nagrodę im. K.K. Baczyńskiego Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego ogłasza ogólnopolski konkurs w dwu kategoriach: 1) na zestaw poetycki o łącznej objętości do 100 wersów; 2) na opowiadanie nie dłuższe niż pięć stron znormalizowanego maszynopisu. Do udziału w konkursie, w obu kategoriach, zapraszamy autorów, którzy nie mają jeszcze w dorobku publikacji książkowej. Jury będzie rozpatrywało jedynie utwory dotąd nie nagrodzone i nie publikowane. Nadesłany zestaw poetycki bądź opowiadanie należy oznaczyć godłem. Tym samym godłem prosimy oznaczyć także dołączoną do przesyłki zaklejoną kopertę, zawierającą imię, nazwisko i adres autora (z ewentualnym numerem telefonu, adresem mailowym) oraz odcinek potwierdzenia wpłaty 15 zł (piętnastu złotych) na konto stowarzyszenia: Bank Pekao SA I o/Łódź, 0812403015111100003412 3850. Biorący udział w konkursie są zobowiązani również do dołączenia podpisanego oświadczenia o własnym autorstwie nadesłanych prac. Wzięcie udziału w obu kategoriach konkursu jest możliwe po nadesłaniu dwu odrębnych przesyłek, z których każda musi spełniać powyższe wymagania. Jury będzie rozpatrywać jedynie prace nadesłane w pięciu egzemplarzach maszynopisu do 6 grudnia 2004 roku pod adres: Śródmiejskie Forum Kultury, 90-056 Łódź, ul. Roosevelta 17; z dopiskiem na kopercie: XIV Konkurs Poetycki o Nagrodę im. K.K. Baczyńskiego (poezja lub proza). Organizatorzy nie odsyłają nadesłanych prac. Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego zastrzega sobie prawo do publikacji nadesłanych tekstów w materiałach informacyjnych i promocyjnych.
199 Dobry sklad Ostatni.indd
199
2004-08-20, 15:15
Sprostowania
• Bartosz Wójcik, miasteczko z. powieść liryczno-fotograficzna, Edition Doppelpunkt, Wiedeń 2000 • Miłosz Wrzesiński, Tereny intymne, Edytor, Dzierżoniów
Gotyk Herberta W ostatniej części drukowanego w numerze 7 Przewodnika lirycznego po Europie Ewy Sonnenberg wkradł się błąd. Nie zaznaczyliśmy, że znalazł się tam cytat ze Zbigniewa Herberta, dotyczący gotyku: „W ciągu lat został upokorzony i pomniejszony jak żaden chyba z wielkich stylów w historii sztuki. Był niepojęty, a więc znienawidzony.” Cudzysłowy umknęły gdzieś w korekcie, za co przepraszamy Autorkę. Mamy olbrzymią nadzieję, że czytelnicy nie przypiszą jej tych słów, które mają swojego prawowitego właściciela. Zespół redaktorów technicznych
Poczta
2004; • Rafał Zięba, Kwiat to przeżytek, Studio Krokodyl, Pabianice (2004?);
Otrzymaliśmy Pocztą Polską materiały (nie wykorzystane w tym numerze) m.in. od: Wojciecha H. Borkowskiego z Olsztyna; Tadka R.L. Dudy ze Szczecina; Pawła Fijałkowskiego z Sochaczewa; Anny Herdy z Lublina; Mariusza Cezarego Kosmali z Legionowa; Pawła Pindela z Jeleśni; Katarzyny Rak z Kalinowa; Radka Rzępołucha z Pradziejowa, widz-i-mi-sie z Warszawy. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do wydania tego numeru RB – nie ukazałby się, gdyby nie olbrzymi wkład pracy Michała Fostowicza. Dziękuję również za pomoc Markowi Śniecińskiemu, a także Wojtkowi, Mai i Romkowi. (mc)
Redakcja
Nadesłane czasopisma:
„Albo albo” nr 2/2003; „Artefakt” nr 1 (1) 2004; „ARTyleria” nr 1 (4) 2003; „Ha!art” nr 3-4 (16-17) 2003; „Karton” nr 9, 11, 12 2003; 13 2004 „Kropla” nr 1/2004; „(op.cit.,)” nr 14, 15, 16, 17-18 (1, 2, 3, 4-5 2004); „Per-Jodyk” nr 18/ 2004; „Studium” nr 1 (43),2-3 (44-45) 2004; „Szelest” nr (?), Rozbrat-zin; „Zabudowa Trawnika” nr 12, 2004
Roman Bromboszcz (sztuka, media), Piotr Czerniawski (poezja) – piortczerniawski@wp.pl, erteka7 (komiks), Andrzej Ficowski (teatr) – galapa@poczta.onet.pl, Michał Fostowicz, Darek Orwat, Ewa Sonnenberg
Red nacz
Marcin Czerwiński [mar czer]– ritabaum@interia.pl
Współpraca
Otrzymane publikacje: • Mariusz Appel, [kocie łby], Mamiko, Apolonia
Agnieszka Kłos – agniusza.wp.pl, Damian Leszczyński, Krzysztof Matuszewski, Renata M. Niemierowska, Piotr Paschke, Ryszard Różanowski, Sas, Jurek Starzyński, Adam Wiedemann.
• Tamara Bołdak-Janowska, Szkice dla zielonego wróbla,
Projekt okładki
Maliszewska, Nowa Ruda 2004;
Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, Olsztyn 2004; • Krzysztof Ciemnołoński, płaskostopie, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2003;
Wojciech Sichniewicz
Opracowanie graficzne
• Maciej Dajnowski, Promieniowanie reliktowe, Biblioteka „Studium”, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004; • Jacek Dehnel, Żywoty równoległe, Biblioteka „Studium”, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004; • Tadeusz R.L. Duda, Konferencja żylastych pogrzebaczy, czyli kosmata nicość, Duda i tylko Duda, Szczecin 2003; • Andrzej Dudek-Dürer 1471-2003, Katalog, wyd. pod patronatem Galerii Entropia, Wrocław 2003; • Paweł Fijałkowski, Piękni i dobrzy, wyd. Jacek M. Krawczyk, Grodzisk Mazowiecki 2004; • Jarosław M. Gruzla, smak teraz, Stowarzyszenie Elbląski Klub Autorów, Elbląg 2003; • Katarzyna Hagmajer, Fuga, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2003; • Michał Kasprzak, bo on to zgubi, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2003; • Kazimierz Malik, Zapomniałem cię nazwać, Ulica Wszystkich Świętych, Lublin-Chicago 2004; • Wilek Markiewicz, Okruchy bytu, Silcan House, Ontario 2004; • Monika Mostowik, Taka ładna, Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, Olsztyn 2004;
Darek Orwat
Redakcja techniczna i skład komputerowy Marcin Kowalczyk
Korekta
Alicja Lipniarska
Adres do korespondencji
„Rita Baum” Box 971 50-950 Wrocław 2 e-mail: ritabaum@interia.pl http://www.ritabaum.terra.pl Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów nie zamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów.
Wydawca
Stowarzyszenie „Nikt” Ruch Kulturotwórczy
Stowarzyszenie „Katedra Kultury”, Warszawa 2004;
Pismo ukazuje się dzięki wsparciu Fundacji „Otwarty Kod Kultury” (dotacja przyznana ze środków Fundacji Batorego). Pomocy finansowej w wydaniu tego numeru udzielił Samorząd Wrocławia http://www.wroclaw.pl
Alternatywa, Kraków 2003; • Leszek Stundis, Chłopcy z Platformy i inne opowiadania, Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, Warszawa (2004?);
Druk: Drukarnia „Chr ymar” Wrocław, ul. Jagiellończyka 8e Nakład: 1000 egz.
• Dariusz Nowacki, Wielkie wczoraj, Biblioteka „Studium”, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004; • Paweł Piotrowicz, Pierwszy plan, Fundacja Anima, „Tygiel Kultury”, Łódź 2003;
• Marta Rakoczy, Wzrastanie, Marek Chaczyk, Rysunki, • Jan Sowa, Sezon w teatrze lalek i inne eseje, Krakowska
›››
200 Dobry sklad Ostatni.indd
200
Maro Shimoda, kaligrafia Pust ka jest formą. Forma jest pust ką; po dr ugiej stronie okładki: kolaż Darka Or wata
2004-08-20, 15:15
okladka.indd
2
2004-08-20, 11:17
okladka.indd
1
2004-08-20, 11:17