Numer 9 "Rity Baum"

Page 1

Rita Baum

nr 9

zima 2005

Ok�adka_01.indd 2

LINIE GRZBIETU

NR 9 • ZIMA 2005 • CENA 8,50 ZŁ ( W TYM 0% VAT)• ISSN 1429-852X • NR INDEKSU 366129

LINIE GRZBIETU

2005-02-09 15:22:08


LINIE

Ok�adka_01.indd 1

LINIE

GRZBIETU

GRZBIETU

2005-02-07 13:07:55


SPIS TREŚCI

3

festiwal opowiadania

BARTOSZ MAŁCZYŃSKI

Ś WIĘTO

4 6 10 11 12 13 14 15 19 22 26 29 31 34 36

TA N J A D Ü C K E R S ZORAN FERIĆ NATASZA GOERKE

38 43 46 47 48 49

ROMAN SIMIĆ O L G A TO K A R C Z U K

VEO , TŁUM . S ZYMON P YTLIK P UŁAPKA NA MYSZY WALTA D ISNEYA , TŁUM . J OLANTA TARKA B UTY W KSZTAŁCIE MUSZLI S IDDH A RTH A ; S PR AWA G UL ACZ Y K A P IERWSZE KROKI H ISTOR I A Z DWORCEM Ś LEPA WAJSZ A (NIEDOKOŃCZONA HISTOR I A ), TŁUM . H ANNA K ARPIŃSKA D OKTOR C ZENG M ĘŻCZYŹNI I KOBIETY, TŁUM . Ł UKASZ WITCZAK C ZAT PARASOL I RÓŻYCZKA P OSTMODER NISTA K ASIA I PARYS , TŁUM . A LEKSANDRA H NAT B EZ DOTYKANIA , TŁUM . H ANNA A BRAMOWICZ P RĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ ROZEDRZE SIĘ JEDWAB DZIECIŃSTWA , TŁUM . A NITA L OREK Z APACH ZIEMI , TŁUM . M ARTA POSTOŁEK B IERZEMY SIĘ Z ZIEMI E DEN WRÓŻBA M ANEKINY ; M ÓJ ROSÓŁ – MOJA TWIERDZA , TŁUM . J ADWIGA S KOWRON R OZA K NUKELBAUM , TŁUM . D AWID M OŃKO

54

56 58 60 62 63 65 66 68 73 74 78 80

GEORGI GOSPODINOW PAWEŁ HUELLE CLAIRE KEEGAN ZBIGNIEW KRUSZYŃSKI TO M A S Z M A Ł Y S Z E K RASHID NOVAIRE COLETTE NYS-MAZURE

JURIJ WYNNYCZUK

LUDZI - OPOWIEŚCI

poezja

MLB

PAN C WAK -C WIBAK , STOŁECZNY BIRBANT . PAN C WAK -C WIBAK , STOŁECZNY BIRBANT [W TYM NUMERZE DZIAŁ POEZJI WYJĄTKOWO

OKROJONY ]

rita radykalna

MACIEJ BACHRYJ KATARZYNA DOJWA AGNIESZKA ZWIEFKA-CHWAŁEK EWA GROSZEWSKA EWA MISZCZUK KATARZYNA SZUMLEWICZ ALDONA KOPKIEWICZ IZABELA KOWALCZYK MARTA JERMACZEK SŁAWOMIR CZAPNIK EWA GROSZEWSKA BARTOSZ ŁABUDA

N IE BARBARZYŃCA ANI TER RORYSTA : ALTERGLOBALISTA EFS: WALKA O INNĄ E UROPĘ I NDYMEDIA . PAR TYZANTKA INFOR MACYJNA W I NTER NECIE E POKA LUDZKICH ODPADÓW. O Ż YCIU NA PRZEMIAŁ Z YGMUNTA B AUMANA 4 X NIE . O N O LOGO N AOMI K LEIN R EWOLUCJA SYTUACJONISTYCZNA . O KSIĄŻCE R AOLA VANEIGEMA M YŚLĄC UTOPIĄ . M AŃFEST SCHIZOFRENICZNY P RZEŁAMUJĄC AGORAFOBIĘ – O POTRZEBIE I NNOŚCI W SFERZE PUBLICZNEJ N IE JESTEŚMY W STANIE ZAPEWNIĆ WAM BEZPIECZEŃSTWA M ASA K RYTYCZNA , CZYLI WALKA O PRAWA ROWEROWE O CZYMA SOCJOLOGA ZAANGAŻOWANEGO SPOŁECZNIE , CZ Y LI O WOJNIE W I R A K U , DEMONSTR ACJACH I Ś W I A DOMOŚCI P OL A KÓW D ELEGALIZOWANIE DEMOKRACJI . O PROCESACH UCZESTNIKÓW M A NIFESTACJI A NT Y WOJENN YCH

82 86 91 92 94 100

ALDONA KOPKIEWICZ V I O L A TY C Z KAZIMIERZ PIOTROWSKI KATARZYNA SZUMLEWICZ RAT- YKALNA

WALKA NA BILBORDY.

PAWEŁ JARODZKI

Z

CZŁONKAMI

R ITĄ W SQUAT I_ RAK – WAR EXHIBITION INC. K ONTESTACJA , DEMASKACJA ,

DEKONSTR UKCJA

RADYKALNEJ AKCJI TWÓRCZEJ PANI K.

ROZM AW I A

EWA M ISZCZUK

NA RYNKU SZTUKI

1

opowiadania_02popr.indd 1

2005-02-07 11:35:28


102

das musig W IDZIAŁEM NARODZINY

105

J ESZCZE

109 114 116 120

TYLKO TRZY PŁYTY .

Z LECHEM JANERKĄ

ROZMAWIA

PAWEŁ GZYL

geograf bawarski

JĘDRZEJ MORAWIECKI NATALIA BUDZAN ALEKSANDRA KOŚ

M ELANCHOLIJNY MARKETING M YKENOS . M ISTYKA – MUZYKA – ŚWIATŁOCIEŃ O KR UCHY Z OKAZJI S ZCZEPANA [ FRAGMENTY ]

miasto maszyna

ANNA R. BURZYŃSKA

124

NATALIA BUDZAN

125

AGNIESZKA KŁOS

126 128

ŁUKASZ BIAŁKOWSKI

12 9 13 2 13 4

biogramy informacje, konkursy poczta

fot. Agnieszka Kłos

opowiadania_02popr.indd 2

Z Ł U K A S Z E M M E D E K S Z Ą , EX - BASISTĄ D ZIAŁON P UNK , ROZMAWIA S Ł A W O M I R C Z A P N I K

FUNDAMENTALIZMU ISLAMSKIEGO .

J AK HAR TOWAŁ SIĘ W IEWIÓRSKI . O KRAKOWSKIM SPEKTAKLU S TEFANA K AEGI NA TERENIE MIASTA S CIENCE FICTION , CZYLI CO PO NAS . O PRZEDSTAWIENIU PANTOMIMY WROCŁAWSKIEJ B YŁ SOBIE FILM . O IX W ROCŁAWSKIM F ESTIWALU F ILMOWYM „N AJNOWSZE KINO POLSKIE ” U WAGA , DEBIUT . O POWIEŚCI I ANEGDOTY R EMIS 2004. O BIENNALE FOTOGRAFII

2

2005-02-07 11:35:29


BARTOSZ MAŁCZYŃSKI

Święto ludzi-opowieści cały świat (Jurij Wynnyczuk), o tak zwanych problemach damsko-męskich, które nie są przecież niczym nowym i zawsze dają się wpisać w wymiar bardziej uniwersalny, urastając przy tym do rangi współczesnego mitu (Rashid Novaire). Także o miejscach takich jak raj, które nie istnieją nigdzie indziej, jak tylko w utopijnej przestrzeni narracji (Olga Tokarczuk), albo Internet, którego wirtualność i właściwa mu anonimowość mogą niekiedy wyjaławiać rzeczywistość z tego, co w niej najbardziej istotne (Zbigniew Kruszyński). Nie trzeba chyba dodawać, że wszystkie te opowieści (a także wiele, wiele innych), będące cennym plonem pierwszej edycji Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania, znajdzie Czytelnik w prezentowanej tu antologii. W przywołanym na początku fragmencie Roland Barthes zwraca uwagę na „międzynarodowy” wymiar każdej opowieści. O tym samym w istocie pisała Olga Tokarczuk: „Świat opowiadań jest wielki i różnorodny, kosmopolityczny i wielowarstwowy”. Cóż lepiej odpowiadałoby naturze tej szczególnej formy literackiej – gatunku, który wciąż jeszcze czeka na lepsze czasy dla siebie – niż impreza międzynarodowa właśnie, zwana nie bez powodu festiwalem, czyli świętem par excellence? Impreza skupiająca ludzi i opowieści z całego świata celem doświadczenia żywej obecności samego opowiadania, a przy tym – zaspokojenia jednego z najbardziej prostodusznych pragnień ludzkich: pragnienia powiedzenia i usłyszenia czegoś istotnego, sensownego. Międzynarodowy Festiwal Opowiadania został pomyślany, jak to pięknie ujęła Olga Tokarczuk, główna pomysłodawczyni i inspiratorka imprezy, właśnie jako „ludzkie i przyjazne święto literatury”. W dniach 21-23 października 2004 roku znalazło swoje faktyczne dokonanie to, o czym autorka Podróży ludzi Księgi pisała na początku ubiegłego roku: polscy i zagraniczni pisarze czytali swoje utwory publiczności, prawie przez całą dobę. Na kilka dni Wrocław i Jagniątków przeobraziły się w szczególną przestrzeń spotkania tych, którzy piszą, z tymi, którzy czytają. W sposób symboliczny spełniła się więc tutaj najoczywistsza i najprostsza prawda o literaturze, mówiąca, iż literatura jest miejscem, w którym dochodzi do zetknięcia się dwu nieskończenie odległych od siebie światów, które nigdy wcześniej nie miały ze sobą styczności i które wcześniej nic o sobie nie wiedziały. Impreza odbyła się po raz pierwszy (druga edycja jest już przygotowywana) i została zainspirowana Międzynarodowym Festiwalem Opowiadania w Chorwacji, a także, w pewnej mierze, anglosaskim ruchem czytelniczym działającym w Internecie pod znamiennym szyldem Save Our Short Stories (Chrońmy nasze opowiadania), ruchem, którego cele są w swojej prostocie zasadniczo zbieżne z celami festiwalowymi: wspierać i chronić przed zaginięciem opowiadanie jako tę „najbardziej ludzką formę narracji” oraz zachęcać wszystkich do pisania i czytania. Do opowiadania, a więc ostatecznie – do życia.

„Opowieść albo życie!” Tzvetan Todorov

„Istnieje niezliczona ilość opowiadań na świecie. […] opowiadanie obecne jest we wszystkich czasach, wszystkich miejscach, wszystkich społeczeństwach. Narodziło się wraz z samą historią ludzkości; nie ma ani nigdy nigdzie nie było społeczeństwa nieznającego opowiadania; wszystkie klasy, wszystkie grupy ludzkie mają swoje opowiadania […]. Opowiadanie drwi sobie z dobrej czy niedobrej literatury; międzynarodowe, ponadczasowe, ogólnokulturalne, jest zawsze obecne, jak życie”. [R. Barthes, Wstęp do analizy strukturalnej opowiadań, przeł. W. Błońska]. Te celne spostrzeżenia francuskiego myśliciela można skomentować następująco: żywioł opowiadania jest totalny – wszechobecny i wszechobejmujący zarazem. Nikt nie jest w stanie wskazać obszaru wolnego od narracji; także dlatego, iż ten, który wskazywałby – snułby, nieuchronnie, kolejną historię. „Żyć” znaczy więc w tym kontekście tyle, co „być skazanym na opowiadanie” albo „wieść żywot fabulanta”. Wszyscy żyjący opowiadają i, w tej samej chwili, upajają się opowieściami płynącymi zewsząd, z całego świata. (Kto wie, być może nawet to, co zwykliśmy nazywać „światem” albo „rzeczywistością”, jest opowiadaniem samym?). Źródła ludzkości – ludzkości, która jeszcze nigdy nie zamilkła – biją tam, gdzie się coś, cokolwiek i o czymkolwiek opowiada, a jej dzieje mierzy się miarą niekończącej się artykulacji, w nierównym rytmie otwierających się i zamykających ust. Opowiadać znaczy zatem żyć, żyć znaczy opowiadać. Brak opowieści jest śmiercią, kresem wszystkiego: „Człowiek jest jedynie opowieścią, w chwili gdy opowieść staje się zbędna, może on umrzeć” [T. Todorov, Ludzie-opowieści, przeł. R. Zimand]. Więcej nawet: gdy opowieść staje się zbyteczna, człowiek musi umrzeć. Ocalić może go tylko opowiedzenie czegoś, jako spontaniczna reakcja na ciekawość słuchacza, za którą trzeba się przecież jakoś odwdzięczyć. Ludzie-opowieści przez całe swoje życie dziękują sobie nawzajem za ocalenie, za darowane istnienie. Dziękują – opowiadając przeróżne historie. Na przykład o dzieciństwie, które zawsze jest rzeczą przeszłości, a więc i pamięci (Colette Nys-Mazure), o kłopotliwym zdarzeniu w dworcowej toalecie gdzieś w Niemczech (Georgi Gospodinow), o tym, że kilka manekinów może samotnemu człowiekowi zastąpić

3

opowiadania_02popr.indd 3

2005-02-07 11:35:30


TA N J A D Ü C K E R S

Veo ze Współczynnikiem Wargowym 2/3; można by się pokusić o zwrot: model zero-osiem-jeden-pięć, proszę. Tak więc współczynnik grubości wargi górnej 2 milimetry i 3 milimetry dolnej. Standardowo. Usta bardzo straciły na znaczeniu, są zbędne, ponieważ odżywianie dożylne (łac. subkutan) tak czy owak zastąpiło układ żołądkowo-jelitowy (lepiej: długi dystans). Oczywiście w sytuacji kryzysowej, gdy akurat nie ma pod ręką strzykawki, lub też przy przewitaminizowaniu krwi można przecież zażyć tabletkę – o tyle mały otwór gębowy jest, niczego sobie, całkiem praktyczny. Gadanie? Paplanie? Trajkotanie? Debatowanie? To problem z poprzedniej epoki. ,,Faktowiecze” – tak się nazywała. Teraz bezinteresowność ma swoje pięć minut. Ludzie mieli już dosyć danych i informacji, a to o wirusach na Grenlandii, a to o zanieczyszczeniach w troposferze, to znowu o koncertach na Honolulu czy o sado-maso (sex-modzie końca dwudziestego wieku, gdy seksualność przed ostatecznym upadkiem jeszcze raz wzniosła się na wyżyny popularności – wizytówki epoki: AIDS, Madonna, upadek muru berlińskiego, Claudia Schiffer, Czarnobyl) i o innych prasowych bredniach. W obecnym czasie poprzestaje się na miniwypowiedziach, wypowiedziach tak mini jak te miniówki sprzed 120 lat, z nadaktywną gębą – sprawka skręta, z małpim fryzem i wynalezieniem pierwszej tabletki antykoncepcyjnej, zwanej po prostu „pigułką”, czasy ówczesne musiały być całkiem zabawne; oczywiście nie było wtedy jeszcze mowy o jakimkolwiek leku od bólu głowy, najpierw trzeba było więc wynaleźć jakieś panaceum (i kolejne symbole: Beatlesi, lądowanie na Księżycu, JFK, feminizm). Aha! Olivius. Zamiast mówić o nim, rozwodzę się nad milionem innych spraw. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio zdarzyło mi się tak odbiec od tematu. A więc Olivius odmailował mi, naturalnie zdawkowo – to jego styl – że chętnie spojrzałby mi w oczy. Zeskanowałam więc moje najaktualniejsze, te ze zdjęcia paszportowego, i przesłałam na jego skrzynkę. Moja reakcja będzie pewnie dla Estefanii zaskoczeniem, ale kto wie, czy ta historia z pocałunkiem to prawda. Robi się przecież tyle fotomontaży, tylko po to, żeby udowodnić komuś bierne nadużywanie funkcji otworu gębowego i kończyn górnych (takie czysto prawnicze wyrażenie). Przed rokiem krążyły w sieci zdjęcia, na których ponoć uprawiałam oral z jakimś południowcem. W ramach odszkodowania dostałam całkiem niezłą sumkę. Wystarczająco dużo forsy, żebym mogła opłacić sobie operację zwężenia ust. Niestety, mój rocznik nie załapał się do pokolenia WW2/3. Oto los generacyjnego wcześniaka. Choć bardzo kocham moich rodziców, muszę przyznać, że z tymi swoimi wargami, grubymi jak iniektor śniadaniowy, nie przypominają pary fotomodeli. Lepiej będzie, jeśli nie wspomnę ani słowem o pomysłach mojej babki, gdyż dzień w dzień różne przywłoki kładły jej swoje opasłe dłonie na kolana, a ona zgadzała się wróżyć z tej plątaniny linii na brudnej skórze. Moja babka, jako jedyna w tym moim „związku genotypowym” (dla niej była to zawsze „rodzina”), nie

„Tylko wejdę do paru sklepów, na chwilkę”. Akurat! Konkretne zakupy to nie jest przecież takie ot sobie coś! Olivius chce mnie namówić, żebym się z nim wybrała, ale ja muszę zrobić badania profilaktyczne – jeszcze jeden termin, który mam na głowie. Z Oliviusem mailuję już od trzech miesięcy dwa razy w tygodniu. Do tej pory widzieliśmy się dopiero raz, na wirtualnej imprezie w podwodnym barze u Jima Westa, ksywa „Nurek”. Potrząsam głową z góry na dół, no i odpisuję Oliviusowi, że wolę zakupy w necie, zamiast pojawić się osobiście i szarżować w „KaDeNo” – takim jednym modnym markecie u mnie w Bremie. Rano następnego dnia sprawdziłam skrzynkę. Żadnej wiadomości od Oliviusa. Ale za to moja kumpela – Estefania – miała dla mnie nowinkę: pięć dni temu widziała, jak Olivius leciał w ślinę z jakąś babeczką przed nadajnikiem geoalienacji. Wiedziałam przecież, wiedziałam, że ma coś z hipisa – wolna miłość i te sprawy. Takie duże dziecko, co to ciekawe rzeczywistości chwyta wszystko wokół siebie i wkłada do buzi. Taki facet, co dorosnąć nie chce. Przybrał to swoje elegancko brzmiące imię tylko dla zmyłki, żeby go do ciupy nie wsadzili. Przecież „kontakt penetracyjny i bliskodermalny, połączony z wymianą płynów ustrojowych (łac. liquida corporis)” podlega karze ociemnienia, jak orzekł Sąd Najwyższy Globii Północnej. To jeszcze gorsze od kary śmierci. Niemoc widzenia to przecież to samo, co niemoc przeżywania. Skazańców umieszcza się w tunelu, który przypomina te z przedpotopowych tomografów komputerowych, następnie pojawia się szczelina, której oślepiające światło laserowe pozbawia gagatka luksusu widzenia. Wówczas pozostaje już tylko wizja psychofizycznej wegetacji w Zakładzie dla Skrajnie Uwstecznionych. Ludzie skrajnie uwstecznieni owładnięci są obsesją dotykania wszystkiego wokół siebie, włączając również organizmy żywe (opisał ją szczegółowo z początkiem dwudziestego pierwszego wieku Siegfried Trauer i został za to uhonorowany, wówczas jeszcze przyznawaną, Nagrodą Nobla). Owi chorzy rzucają się w oczy tym, że zamiast robić zakupy w trybie on-line, wolą szperać jak małe dzieci na tzw. „gmerostołach” (co za określenie), na które, mimo że praktyki te są surowo wzbronione, można się jeszcze gdzieniegdzie natknąć. Swoich rąk, chyba najohydniejszej części ludzkiego ciała, nie wstydzą się w ogóle. Oczy natomiast traktują jak byle co. Rezygnują nawet ze standardowego make-upu: grubego na dwa, trzy centymetry konturu wokół oczu w kolorze srebrnym lub neonowym, którym ludzie, choć odrobinę śledzący, co jest trendy, upiększają się już od paru lat. Przypadki beznadziejne wśród skrajnie uwstecznionych to chorzy, którzy wszystko pchają do ust, podczas gdy teraz na cywilizacyjnym topie są ustochrony. Złogi zębowe usuwa się niemowlakowi chirurgicznie, są przecież zbędne. Jakże wyglądali ci biedacy z XX wieku! Z tymi wielkimi zębiskami i mięsistymi, odrażającymi wargami. Obecnie większość ludzi zamawia swoje dzieci

4

opowiadania_02popr.indd 4

2005-02-07 11:35:30


zowanym „KaDeNo” zwinąć słuszną porcję sera i łososia. Jakiś tam hipisowski antyk. I może położyłby mi jeszcze łapę na mojej atłasowej haleczce. Tym pewnie uśpiłby moją czujność. Guzik mnie obchodzi, czy ta historia z pocałunkiem wydarzyła się czy nie. Ludzie, którzy wolą spotkać się na żywo i zjeść kawał sera, to wieprze – zdolność fantazjowania, bycia ponad wszystkim, myślenia abstrakcyjnego, dedukcji i rozumienia konceptualizmu to po prostu nie jest już ich bajka. Niech no sobie noszą nawet wypasione dłoniosłony (Olivius: bawełniany dłoniochroniarz), a i tak tego nie ukryją. Jutro zobaczę Veo. Jutro Veo zobaczy mnie. Jakie cudne, proste zdania. Super. Odmailował mi, że „Wporzo”! Częstotliwość mrugnięć oczu zwiększa się zawsze, gdy na niego patrzę. Zmienna akomodacja oka – jednoznaczny dowód rozkochanego zapatrzenia. „Mam w oczach miłosny żar”, ten szlagierowy remix zostanie mi w głowie na zawsze. Prawdziwy memo-osad. W wyobraźni widzę dalszy ciąg wieczornych zdarzeń. Veo przypali mi „GLAS-a”, ten nowy, przezroczysty produkt przemysłu tytoniowego ze stolicy Globii Północnej, z Toronto, którym we dwoje będziemy się zaciągać, i tylko woń, dym, opar, rozkosz... to będzie wieczór naszych zmysłów – wzroku i smaku... zadurzyłam się, zadurzyłam. Od picia odzwyczailiśmy się, od tego siorbania, cmoktania, czym zwraca się uwagę na tę obrzydliwą część ciała, co nie jest zbyt eleganckie, zbyt zalotne. Veo i Olivius. Ten pierwszy przypomina doświadczonego nauczyciela życia, ten drugi ulicznego grajka. Pierwszy ma duże oczy i małe, subtelne usta, drugi nie upiększa się ani trochę, lecz ze względu na szczerość trzeba przyznać, że jego usta też są małe, a ich czerwień tak blada, że jego niedbalstwo w stosowaniu depigmentatora nie rzuca się w oczy. Zważywszy na niebezpieczeństwo zsunięcia się ustochronu, każdy dorosły używa obecnie (dzieci często jeszcze o tym zapominają) depigmentatora wargowego pod ustochronem. I obydwaj zadurzeni we mnie. Nie, Olivius kocha raczej moją cielesność, ten rocznik osiem sześć, po którym pewnie i ten niesamowity renesans Kościoła katolickiego w tzw. dwudziestoleciu Kardynalskim spłynął jak po kaczce. O jego wieku trudno cokolwiek powiedzieć, a i nie pyta się o takie rzeczy, bo przecież nie chce się sprawiać wrażenia, jak gdyby ktoś wydawał się niedojrzałym stworzeniem z dwudziestego wieku, z głową pełną prozaizmów natury anatomicznej. Teraz im ludzie młodsi, tym dojrzalsi umysłowo. A stare pokolenie? Kłębek nerwów, zrzędliwe, gorączkowe, roztrajkotane, macofilskie (dysfunkcja kognitywna). Raz, gdy po rozstaniu z Fabriciusem uległam nieprzepartej pokusie słonecznego blasku, gdy błądziłam wśród uliczek, zagadnęła mnie taka jedna starucha, bez ustochronu, i do tego chyba jeszcze dumna z tych swoich białych, prostych zębów, mówiąc: „Pani Klaro, a u pani w domu światło pali się jakoś niezmiennie dzień i noc. Pani to prowadzi chyba takie monotonne życie!”. Potem zachichotała głośno i chrapliwie, zawlekła się z powrotem na swoją część chodnika i założyła swoje masywne ręce, zresztą zniszczone i pomarszczone, na piersiach. Jakiś taki szyderczy śmiech, którego nie mogę wymazać z pamięci – z powodu tego chamstwa w głosie starej, naturalnie. To już 20.30, najwyższy czas, żebym się umalowała. Dawniej biedne kobiety kąpały się godzinami, spryskiwały skórę rozlicznymi zbędnymi pachnidełkami (zdaje mi się, że to się nazywało „perfumy” – mam w końcu świetne wykształcenie – średnie ogólne). Kiedyś nie było depigmentatorów do ust, wręcz przeciwnie, używało się, uwaga, krwiście czerwonych, różowych czy też pomarań-

dożyła nawet setki. Nie była po prostu pewna, czy zdecydować się na codzienną dawkę VITATARD-u (rodzaj zastrzyku, który jako wypróbowany specyfik, stosowany jest od dawna), żeby opóźnić proces starzenia komórek. Ona wierzyła w zbawienne działanie zupy dyniowej i brokułów – no i dożyła do… siedemdziesięciu ośmiu. Dr Rehr powiedział, że gdyby zaczęła terapię VITATARD-em w pięćdziesiątym ósmym roku życia, dożyłaby przynajmniej sto pięćdziesiątki. Jej jednak starczyło siedemdziesiąt osiem wiosen. Ciągle zadaję sobie pytanie: czy ktoś to może pojąć? O! Właśnie dostałam nowego maila od Veo. Aż wzdrygnęłam się z przejęcia, sztyft depigmentujący wypadł mi z ręki, czytam: „Siemka, Klara! Wczoraj widziałem cię w „Light-Ray”, myślałem o tobie, dziś konferencja, program na jesień, może jutro o 21.00 w barze u Toniego?”. Czuję rozkoszne ciepło. Czuję błogość. Jestem jak czysta dyskietka, gotowa do nagrania, gotowa bezwarunkowo. Niewinnie czysta. Zawsze gdy kontaktuję się z Veo, zdaję sobie sprawę, że czuję do niego słabość. Raz chciałam mu już nawet napisać: „Chłonę cię każdym spojrzeniem”, ale to tajemnica dostępna wyłącznie moim zmysłom. Wiem jednak, że sama przed sobą niczego nie ukryję. Veo jako jedyny mężczyzna jest w stanie doprowadzić mnie do orgiastycznej migreny, ot tak. To wewnątrzczaszkowe pulsowanie. Ta wszechabsorpcja wzroku, aż do utraty rozumu, a przed oczyma ma się już tylko migoczące, barwne mroczki, totalny odlot, no i w końcu odprężające wyczerpanie. Najcudowniejszy w tym wszystkim jest widok partnera, przeżywającego równocześnie swój orgiastyczny atak. Jedno od drugiego nie może oderwać wzroku, powieki drgają coraz szybciej i wtedy – dziwnym trafem, właśnie w momencie wzrokowego szczytowania – transmisja telesygnałów zostaje przerwana – oto multikolorowa gęba i towarzyszący jej ogłuszający pisk sygnału kontrolnego coraz mocniej łupiący w głowie. Ekstatyczna współmigrena, tak, doświadczyłam tego z Veo już dwa razy, raz na wirtualnej imprezie, siedząc w półmroku dyskretnego narożnika kafejki internetowej, a innym razem – bez ściemy – u okulisty, gdy surfując w sieci, ukazał się nam na kafejkowych monitorach – chwilowo naszych – prywatny gabinet pana doktora, który sztuczne kwiaty w swojej pracowni chciał koniecznie zastąpić żywymi, co musiało wywołać huragan śmiechu. Przecież nikt nawet na to nie spojrzy. Rechotaliśmy, zaśmiewaliśmy się, co dało się zauważyć po odkształconym wykroju naszych oczu (Veo, podobnie jak ja, nosi topowy wargosłon z dość sporym występem, pokryty zabawnymi nadrukami) i chwilę później wpadliśmy w optoekstazę, no i jak to w takich momentach zwykle bywa, widziałam już tylko szeroko otwarte oczy Veo, ogromne oczy, srebrne pierścienie make-upu wokół nich zlały się z mroczkami mojej imaginacji, jedno ekstatyczne migotanie. Postać Veo utrwaliła mi się w pamięci. Na zawsze. Jestem taką niepoprawną romantyczką. Głównym winowajcą jest ten mój wzrok. Veo nosi zawsze lśniąco białe koszule, a jego dłonie, tak na marginesie małe i delikatne, pokrywają różowe ochraniacze firmy „Manus-Protector”. Odmailowuję natychmiast i proponuję spotkanie w najbardziej czadowym wirtualnym barze, w takiej jaskrawo różowej oczodajce. Pięć minut później dostaję odpowiedź, jedno, jedyne słowo: „Wporzo”. Uff! Dobrze, że nie zdecydowałam się na spotkanie z tym Oliviusem, że nie traciłam na niego czasu, że nie zmęczyłam stóp na ulicznym asfalcie, by w tym niecywili-

5

opowiadania_02popr.indd 5

2005-02-07 11:35:32


czowoczerwonych pomadek, w co aż nie mogłam uwierzyć mojej babce. Zęby, zamiast usuwać, prostowano! A wokół oczu nakładało się co najwyżej odrobinkę połyskującego pudru, konturowało się cieniuteńko powieki... Osobliwe czasy. Już zupełnie rutynowo golę sobie sklepienie czaszki, wkładam moją nową suknię wieczorową – białą i mieniącą się jak płatki śniegu w słońcu – i loguję się w Rajskim Barze; Veo już tam czatuje. Co za widok: siedzi w satynowej koszuli koloru écru, do tego dobrane dłoniochrony, powieki skąpane w srebrze. Jest mi błogo, czuję się wolna i lekka, jak niesformatowana dyskietka. Veo wyzwala mnie z poddaństwa samej sobie. Razem z Cezarem, czołowym politykiem z kiedyś tam, szepcze mi w gąszcz rzęs zamkniętych oczu: „veni, vidi, vici”. Pewny siebie to on jest, mój Veo. I te jego epea pteroenta. Jak uderzenie skrzydeł, jak mrugnięcie oka, wśród naszych spojrzeń słowo rozbrzmiewa, cichnie, kona. Kiedyś, w dawnych czasach, mężczyźni gubili coś w kobiecych ciałach, wypełniali je, zupełnie jak moczące

się dzieci – w kulminacyjnym punkcie rozkosznej obojętności nie zostawiali w nich ani diamentu, ani błyszczącego, srebrnego precjozum – ale lepką, cuchnącą ciecz. Teraz zabiera się, co swoje, i święty spokój, CIELESNA NICOŚĆ – naturalnie w znaczeniu przenośnym. Veo niczego mi w końcu nie wydziera. Jedynie jego wzrok mnie obiega, podziwia, syci się mną. Wobec tego nocą nie gaszę światła – powinnam była powiedzieć to wtedy tej starej krowie, zamiast milczeć z zażenowania. Tłum. Szymon Pytlik

Tłumaczenie Szymona Pytlika, studenta IV roku germanistyki Uniwersytetu Wrocławskiego, zdobyło I nagrodę (ex aequo) w konkursie na najlepsze tłumaczenie opowiadania, ogłoszonym przez organizatorów I Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.

ZOR AN FERIĆ

Pułapka na myszy Walta Disneya I

W żaden sposób nie mogłem pogodzić się z tym, że Walta Disneya już nie ma, że sprzedano jego pułapkę na myszy, a wszystko, co było jego własnością, teraz należy do innych. Po wielkich przygotowaniach do powitania, których podjęły się moja matka i jedna z ciotek, stryj mojego ojca zjawił się nagle w domu i od razu swoim przybyciem obudził duchy. Pojawił się u nas w dwurzędowym garniturze koloru jasnego piasku i ze śnieżnobiałą chusteczką w butonierce. Powiedział coś, co brzmiało mniej więcej tak: – Majgudboj! – i poklepał mnie po twarzy. Poczęstowali go rakiją na znak powitania, a on chwycił kieliszek. Gdy wyczułem odpowiedni moment między trzecim a czwartym kieliszkiem śliwowicy, zapytałem: – Czy to prawda, że Walt Disney umarł? – Niech stryj nie zwraca na niego uwagi – powiedziała moja matka – on jest opętany tym Disneyem. – Well – rzekł stryj – mały ma prawo wiedzieć. Pytanie jest całkiem na miejscu. – Na początek proszę spróbować ciasteczek – powiedziała moja matka – zaraz będzie zupa. – Daj spokój – stwierdził stryj – mały zadał dobre pytanie. Wtedy podszedł do mnie, śledzony zaniepokojonymi spojrzeniami, i położył mi rękę na głowie. Przez włosy poczułem grube złoto jego sygnetu, który ochłodził mi skórę głowy. – Walt Disney odszedł miesiąc temu – powiedział poważnym głosem, jakby składał kondolencje – musiał

Po śmierci tego geniusza kreskówek, ulubieńca wielu pokoleń, na pewnej licytacji w Santa Monica, wraz z innymi rzeczami z jego willi, sprzedano zagadkowe metalowe urządzenie. Przyniesiono je na aksamitnej poduszeczce niczym diadem, a prowadzący aukcję napisał na tablicy: WALT DISNEY’S MOUSE TRAP Była podobna do zminiaturyzowanej korony rosyjskich carów. Spleciono ją z miedzianych drutów tworzących klatkę, która na górze miała otwór wystarczająco duży, by prześlizgnęła się mysz. Sprzedano ją kolekcjonerowi z Seattle za dwadzieścia tysięcy dolarów. Jeśli chodzi o pułapkę, zdumiewające jest to, że w ogóle nie przypominała przedmiotów z kreskówek. Przedmiotów, składających się z deseczki i mechanizmu z metalowym zatrzaskiem, który miał za zadanie uderzyć mysz w głowę. To był znacznie okrutniejszy przyrząd. Mysz, skuszona kawałkiem sera, wchodziła do malutkiej klatki (otwór był tak skonstruowany, że można było wejść, ale nie można było wyjść) i najczęściej zostawała tam do końca. Nie było uderzenia w głowę, szoku, szybkiej śmierci. Pozostało jej jedynie zdychanie z głodu, daremne uderzanie zębami o metalową klatkę, koszmar powolnego odchodzenia. Wiosną 1966 roku akurat o tym myślałem, kiedy z Ameryki przyjechał stryj mojego ojca, by spędzić tu letnie miesiące.

6

opowiadania_02popr.indd 6

2005-02-07 11:35:32


– Zupa na stole! – krzyknęła matka – możemy zacząć! Poczekaliśmy, aż stryj usiądzie pierwszy. Taki był zwyczaj w naszym domu. On usiadł niedbale, zawiązał wokół szyi płócienną serwetkę, jak to robią zabawne postacie w filmach, i pozwolił matce, by napełniła jego talerz. Zanim zaczął siorbać gorącą zupę, przeżegnał się. To samo zrobiłem ja, a potem matka. Jedynie ojciec zaczął jeść bez podziękowania Bogu za ziemskie dary. – A ty nie…? – zapytał stryj, a potem dodał – ach, zapomniałem. Czas jakiś trwała cisza przerywana siorbaniem i uderzeniami łyżek w porcelanę, a potem stryj znów zaczął: – Mój mały, nie masz pojęcia, co ci ludzie wyprawiają, żeby zabić tego wielkiego człowieka. W zeszłym tygodniu, krótko przed moim odjazdem, podłożyli ładunek wybuchowy pod aparaturę chłodzącą. Odkryliśmy bombę w samą porę, ponieważ była połączona z wielkim metalowym budzikiem, który głośno tykał. Nasi fachowcy bez trudu ją rozbroili. Ładunku wybuchowego starczyłoby na zniszczenie całego piętra szpitala w Reading. Oddaliśmy łotrom ich piekielne urządzenie w kawałkach. – To makaron domowej roboty – powiedziała moja matka. Była z niego wyjątkowo dumna. – Albo jak sam Alberto Anastasia próbował wejść do szpitala przebrany za pingwina. Od razu go przejrzałem, bo zauważyłem pod jego przebraniem zamek błyskawiczny. Wyciągnąłem magnum, mówiąc: „Jeśli nie chcesz mieć w swojej pingwiniej głowie dziury, przez którą przejdzie futbolowa piłka, to wracaj do tych, którzy cię tu przysłali, i przekaż im, że pana Disneya ochrania Life Incurances Company, najlepsza agencja detektywistyczna od Atlantyku po Pacyfik.” Od razu wiedziałem, że to ten łotr Anastasia, bo tylko on ma posturę pingwina. – Jutro stryj też mógłby przyjść do nas na obiad – powiedziała moja matka – zapraszam już o dwunastej. – OK – odrzekł stryj – widzimy się jutro. I zajął się pieczoną wieprzowiną.

umrzeć, ponieważ miał nowotwór serca, a obecnie to jest nieuleczalne. Chyba zrobiłem niepocieszoną minę, bo natychmiast zaczął mówić weselszym tonem. – Ale on tak na serio nie umarł. Dał się zamrozić w wielkiej lodówce, tak że jego ciało będzie zachowane. – Był żywy, jak go zamrażali? – zapytałem. – Całkiem żywy, jak ty i ja – poinformował stryj. – Podłączony jest do pewnej aparatury. Jak znajdą lek – obudzą go prądem. – Boże drogi, to prawda? – zapytała moja matka. – To jest Ameryka – powiedział stryj, mrugnąwszy okiem, i ciągnął dalej całkiem poważnie – opieki nad chłodnią podjęła się kompania „International Ice Trade & Partners”, a pilnowania i nadzoru – kompania „Life Insurances”, w której pracuję. Ciało znajduje się w państwowym szpitalu okręgu Reading w Pensylwanii. – Jesteś policjantem, stryju? – zapytałem. – Tak jakby. Policja pilnuje ludzi za darmo i robi to źle. My ich pilnujemy za pieniądze i robimy to całkiem dobrze. To jest jedyna różnica. – A dlaczego musicie go pilnować? Stryj objął mnie i odprowadził na stronę. W tym geście było coś tajemniczego, co nie podobało się mojej matce. Widziałem to w jej oczach. – Mafia! – powiedział. – Teraz rozumiesz? Capisci? – Tak – odpowiedziałem. Byłem przekonany, że rozumiem, więc zapytałem: – To niebezpieczna praca? – Wyjątkowo – powiedział stryj. – Mafia to coś najgorszego na świecie. Oni wszyscy to bardzo niebezpieczni ludzie, tacy jak Franck Costello, Vito Genovese, którego nazywają Don Vitone, Lucky Luciano. A najgorszy z najgorszych jest Alberto Anastasia. On kieruje kompanią uśmiercającą ludzi. – Co to jest kompania uśmiercająca ludzi? – Załóżmy – rzekł stryj – ale tylko załóżmy, że jesteś kimś, kto mi się nie podoba. Powiedzmy, że w ogóle nie podoba mi się twoja twarz. Niedobrze mi się robi na jej widok. Wtedy odwiedzam pewien zakład fryzjerski w południowym Brooklynie i zamawiam golenie z wygalaniem. Uprzejmy staruszek, któremu tak się ręce trzęsą, że nie potrafiłby ogolić nawet mamuta, prowadzi mnie do sąsiedniego pomieszczenia i przedstawia eleganckiemu mężczyźnie w pasiastym dwurzędowym garniturze i białym kapeluszu à la Capone. Dziwię się, że mężczyzna siedzi w kapeluszu w kancelarii, bo jest to w pewnym sensie kancelaria. Uprzejmie częstuje mnie ginem i pyta, co mam na myśli. Odpowiadam, że nie podoba mi się twoja twarz, a on pyta, czy mam twoje zdjęcie i adres. Podaję mu je w kopercie razem z dwunastoma tysiącami dolarów w gotówce, w formie zaliczki. Resztę zapłacę po wykonanej robocie. Kiedy wszystko już załatwione, on pyta: – Co ma to przypominać? Wypadek, napad uliczny, zawał? W rezultacie ja idę do domu, a ty do piachu. I właśnie to jest kompania uśmiercająca ludzi. – Czy zamrożeni muszą chodzić do ubikacji? – zapytałem. – Nie. Zamrożony człowiek jest jakby pogrążony w stuletnim śnie. Jego ciało nie wykazuje żadnych funkcji życiowych. To taki stan, w którym jednak można człowieka po wielu latach ożywić za pomocą prądu elektrycznego, ponieważ jego ciało pozostało w niezmienionym stanie. Mafia chce wyłączyć aparaturę chłodzącą i w ten sposób zabić Disneya. My im na to nie pozwalamy. Wysyłają swoich ludzi przebranych za pielęgniarzy, konserwatorów albo salowych.

II Stół był nakryty do obiadu już o jedenastej. Moja ciotka nieustannie wchodziła do pokoju i, wycierając mokre ręce o brzeg fartucha w kwiaty, sprawdzała, czego brakuje. Odsuwała się od przygotowanego stołu, jakby oglądała obrazy w galerii, i zachwycała się. Była tam srebrna zastawa, którą dostała od swojej matki, białe serwetki z monogramem, wyraźnie pożółkłe na brzegach, i komplet kryształowych kieliszków do aperitifu i wina. Popołudnie zastało nas zebranych wokół stołu, czekających w ciszy, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma. Każdy odgłos samochodu lub windy mógł poprzedzać piskliwy sygnał dzwonka. Ale… ten dźwięk, ten dzwonek nie podrywał nas. Mijało wpół do pierwszej, kiedy ciotka stwierdziła, że stryj najprawdopodobniej rano dłużej sypia, bo słyszała, że w Ameryce takie są zwyczaje. Gdy minęło wpół do drugiej, zegar zwariował i zaczął się zachowywać jak te zegary w filmach; wskazówki przesuwały się przed oczami z dużą prędkością. Około drugiej mój ojciec rzekł poważnym głosem: – Ludzie, coś się stało. On by się tak nie spóźnił. – Co mamy robić? – zapytała zmartwiona matka.

7

opowiadania_02popr.indd 7

2005-02-07 11:35:33


– Dlatego, że tutaj uczynił pewne złe rzeczy – powiedział ojciec. – Zrobił coś, z powodu czego musiał przerwać naukę. – Czy to miało związek z polityką? Ojciec pobladł. Coś dziwnego stało się z jego twarzą. – Kto ci powiedział, że to miało związek z polityką? – zapytał zdenerwowany, wydając znany dźwięk gniecionego styropianu, a potem już spokojniej dodał: – Nie. To nie miało związku z polityką. – To co się stało? – Uczynił to w Petrinji, to znaczy tę złą rzecz. Tam chodził do liceum. Pod koniec szkoły, przed maturą, miał dwie pały. Z matematyki i fizyki. Tych przedmiotów uczyła go ówczesna dyrektorka liceum, pani Fruk. Dwa dni przed zakończeniem szkoły wszedł do kancelarii dyrektorki z ogromnym rzeźniczym nożem. Wszystkim zaparło dech: oczekiwali krzyków, łamania mebli, krwi wypływającej spod drzwi. Jednak nic takiego się nie zdarzyło. Wkrótce dyrektorka pojawiła się w drzwiach cała i zdrowa, ale… goła. Kazał jej się rozebrać i grożąc nożem, zmusił do przespacerowania się po korytarzu liceum. Po tym zdarzeniu, biedaczka, nadal była dyrektorką, ale już zawsze, słysząc śmiech, myślała o swoich obwisłych piersiach, szerokich biodrach i płaskich, spoconych stopach, do których przylepiały się kartki wyrwane z brulionów oraz kawałki kredy. Niedługo później odeszła na emeryturę, a stryj musiał wyjechać do Ameryki. – Piękna opowieść – powiedziałem. – Prawdziwa? – Oczywiście – odpowiedział ojciec i zaczął się rozglądać. – Lepiej się rozejrzyj, może go zauważysz. Rzeczywiście, byliśmy już w „Miejskiej” i przeciskaliśmy się między stolikami. – Tam jest! – krzyknąłem i od razu znaleźliśmy się przed wysokim mężczyzną, który nawet siedząc, sięgał ojcu do brody. Miał i wąsiki i siwy, dwurzędowy garnitur, ale to nie był stryj ojca. Zauważyłem, że gdy szukam kogoś, kogo niezbyt dobrze znam, ta osoba pojawia się w innych wcieleniach; patrzy z daleka, uśmiecha się do mnie i macha, a kiedy do niej podejdę, w mig zamienia się w kogoś innego, zaskoczonego nieznajomego, który spogląda na mnie przez zabrudzone binokle. Powtarzało się to jeszcze kilka razy. Kiedy pełni nadziei podchodziliśmy do stolika, stryj-szelma zamieniał się w starego profesora lub nieco zniedołężniałego pianistę grywającego po kawiarniach lub też sprzedawcę losów loteryjnych. Jednakże jedna rzecz była pocieszająca: liczba ludzi w kawiarni, którzy choć trochę przypominali stryja, drastycznie się zmniejszała, tak więc istniała jakaś szansa, że natkniemy się i na niego. Tak się jednak nie stało. Podobna rzecz przytrafiała się mojej matce w czasie drugiej wojny. Jej ojca, Żyda, wywieźli w nieznane. Nazywał się Benjamin Bernstein. W tamtych czasach na słupach ogłoszeniowych przylepiali listy rozstrzelanych. Moja matka przypadkowo zobaczyła nazwisko swojego ojca na jednej z takich list. To było dość przykre. Przyszła do domu z ciężką biegunką – tak reagował jej żołądek. Razem z babcią wróciły do słupa i zobaczyły, że chodzi o innego człowieka o takim samym imieniu i nazwisku. Poza nazwiskiem był również podany wiek rozstrzelanego. Ten miał siedemdziesiąt lat. Jej ojciec nie mógł tyle mieć. Ta sama rzecz przytrafiała jej się jeszcze kilka razy w czasie wojny i za każdym razem czuła większą ulgę. Dziwne, bo liczba Benjaminów Bernsteinów, którzy nie byli jej ojcem, drastycznie się zmniejszała. Kiedy wyszliśmy, zdesperowany ojciec zaproponował sprawdzenie szpitali. Zakładaliśmy, że potrącił go samochód lub zasłabł i teraz biedny leży na szpitalnym

Zanosiło się na zmarnowany obiad. – Mały i ja idziemy go poszukać – powiedział ojciec – a wy dwie bądźcie pod telefonem w razie, gdyby nieoczekiwanie zadzwonił. Już po kilku minutach pędziliśmy w stronę hotelu Palace, gdzie zatrzymał się stryj ojca. – Zawsze, gdy przyjeżdża, śpi w hotelach – poinformował mnie ojciec – bogaci są wybredni. Mówi, że od ciasnych pokoi dostaje duszności. – Naprawdę jest bogaty? – Bardzo. W Millwaukee ma kilka sklepów. Wydaje mi się, że zajmuje się hurtową sprzedażą futer. – Myślałem, że jest policjantem. – Może i kiedyś był – powiedział ojciec – diabli go wiedzą. Ciągle wymyśla coś nowego. Jednak w recepcji hotelu Palace nie znali człowieka o takim imieniu i nazwisku. Ojciec zdziwił się. – Przecież przedwczoraj zostawiłem go tutaj – powiedział. Jego głos był podobny do dźwięku, jaki wydaje styropian pocierany o szkło. – Przykro mi, proszę pana – odpowiedział człowiek w recepcji. – Takiego gościa u nas nie ma. Usiedliśmy w fotelach ustawionych przed recepcją, aby to wszystko przemyśleć. Zadawałem najróżniejsze głupie pytania. Mój ojciec oparł głowę na rękach, a ręce na kolanach i nie odrywał oczu od ledwie widocznej pajęczyny wiszącej między recepcją a ścianą. – Daj mi teraz spokój – powiedział. – Myślę. Nie wiem, jak długo czekaliśmy, ale w pewnej chwili w chmurce nad głową ojca pojawiła się zapalona żaróweczka. Podszedł do recepcjonisty, który lekko spanikowany, próbował zdjąć tę pajęczynę, i zapytał: – Pamięta pan może wysokiego, eleganckiego mężczyznę z cienkimi wąsikami à la Clark Gable? Nosi dwurzędowy garnitur. – Mógł pan wcześniej powiedzieć – odparł recepcjonista. – Jest tu od przedwczoraj. Nazywa się… Proszę zaczekać, sprawdzę… TTT Twist, Oliver. Zabawne podobieństwo, nieprawdaż? Człowiek z recepcji zadzwonił do pokoju, ale nikt tam nie odbierał telefonu. Ojciec zapytał, czy moglibyśmy pójść na górę i sprawdzić, co ze stryjem, czy może nie zasłabł, ale recepcjonista powiedział, że to niemożliwe. Dodał, że wydaje mu się, iż stryj poszedł na spacer. – Niech pan sprawdzi, czy klucz jest w przegródce – poprosił ojciec. – Nie ma – stwierdził człowiek z recepcji – ale to nic nie znaczy. Większość gości nosi klucze ze sobą i nigdy ich nie oddaje. Kiedy wychodziliśmy, ojciec był bardzo zmartwiony. – Dlaczego podaje fałszywe nazwisko? – powiedział bardziej do siebie niż do mnie. Może w tym momencie byłby bardziej zmartwiony, gdyby widział to, co ja zauważyłem kątem oka, kiedy przeciskaliśmy się przez szklane drzwi obrotowe. Człowiek z recepcji odprowadził nas spanikowanym wzrokiem i chwycił za telefon. Kiedy wybierał numer, spoglądał na nas ukradkiem. – Idziemy do „Miejskiej” – zdecydował ojciec, kiedy zniknęliśmy z pola widzenia recepcjonisty. – Tam stryj zaglądał przed wojną. „Przed wojną” oznaczało dla mnie: „przed naszą erą”. Była to też epoka tych przedpotopowych, czarno-białych fotografii ludzi powieszonych na latarniach. Te fotografie upiększały naszą książkę do historii. – A dlaczego stryj wyjechał do Ameryki? – zapytałem, świadomy faktu, że zdarzyło się to bardzo dawno temu.

8

opowiadania_02popr.indd 8

2005-02-07 11:35:33


– To musi być jakaś pomyłka – stwierdziła siostra mojej matki. Zawsze uważała, że wszystko się ułoży. Zmarła na raka jako jeszcze dość młoda kobieta. Nigdy nie wyszła za mąż. – To nie pomyłka – odrzekł ojciec. – Tam był cały oddział mundurowych i dwóch detektywów. Założę się, że na korytarzach było ich więcej. – Wyglądało, jakby łapali Ala Capone – zauważyłem. Byłem przekonany, że powiedziałem coś mądrego. – Dobrze – rzekła matka. – W takim razie zadzwoń po Milana, tylko nie wdawaj się z nim w żadne dyskusje. – Nie jestem dzieckiem, Vera – odparł gniewnie ojciec. Najwyraźniej moja matka traktowała go jak dziecko. Ojciec złapał telefon, zaniósł go do przedpokoju i zamknął drzwi. Przez matową szybę można było dostrzec, jak czegoś szuka po kieszeniach, a potem wybiera numer. – Tak się boję – powiedziała moja matka. – Oni są gotowi zrobić wszystko. Ciotka nalała kieliszek koniaku i podała matce. – To ci dobrze zrobi – rzekła. – Wypij! – Na drzwiach hotelowych umieszczono czerwony wosk i sznurek. Po co? – zapytałem. – Zoranie – odrzekła ciotka – kiedy człowieka zatrzyma policja lub coś mu się stanie, zazwyczaj jest tak, że opieczętowuje się jego mieszkanie po to, aby nikt nie dotykał rzeczy należących do niego. – Myślałem, że to z powodu dowodów – powiedziałem. Ojciec wrócił do pokoju. Był zamyślony. Prawą ręką próbował gdzieś wepchnąć notesik z telefonami oprawiony w niebieską skórę. – Milan tu przyjdzie – oznajmił. – Już wszystko wie. Ojciec usiadł za stołem i zapanowała cisza. Można było usłyszeć, jak gdzieś na zewnątrz pędzą samochody lub jak ktoś nad nami spuszcza wodę w toalecie. Tak cicho było tylko wtedy, gdy matka i ojciec się kłócili. Długo czekaliśmy, zanim zapytałem matkę, czy mogę włączyć telewizor. Była pora na kreskówki. Powiedziała, że mogę, ale nie głośno. Na ekranie jakiś złośliwy kot łapał mysz, uderzając ją tłuczkiem do mięsa po głowie. Za każdym razem, gdy ją uderzył, wszystko się trzęsło, mysz stawała się płaska, ale szybko wstawała i zaczynała uciekać. Potem wlazła do swojej dziury, a kot w pogoni za nią wbił pysk do środka i został unieruchomiony. Mysz przywiązała jego wąsy do jakiejś belki tak, że wyglądały jak struny gitary. Kot był bardzo zły. Było to widać po jego oczach. Mysz grała. To były wesołe melodie. I wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. – Wyłącz telewizor! – krzyknęła matka. W tym czasie ciotka otworzyła drzwi. Do pokoju wszedł mężczyzna, którego nie znałem. Był niski, pulchny i wydawało się, że nie ma szyi. Kiedy witał się z rodzicami, zastanawiałem się, co się z nią stało. – Co z nim? – zapytał ojciec. Jego głos był dziwny. – Źle – odpowiedział ten mężczyzna. – Nawet bardzo źle. – Jezu! – powiedziała matka i przyłożyła rękę do ust. Nie uszło mojej uwadze, że podobnie robiła przy ziewaniu. Tylko teraz było inaczej: palec wskazujący odgięła trochę od pozostałych tak, że można było dobrze widzieć jamę ustną. Ciemna, wilgotna dziura. – Milanie, idziemy do pokoju – rzekł ojciec. Matka poszła z nimi. Ciotka została ze mną, pocieszając: – Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze – mówiła. Był to pewny znak, że sprawy źle się mają. Długo tak sie-

łóżku w kraju, który przez te wszystkie lata stał się mu całkiem obcy, a do tego nie może przypomnieć sobie ani jednego numeru telefonu. W ten sposób rozpoczęliśmy wyczerpującą wędrówkę po szpitalach. – Dlaczego nie możemy załatwić tego przez telefon? – zapytałem. – Ponieważ w naszych szpitalach jest taki bałagan, że ci w centralach telefonicznych nawet nie wiedzą, gdzie jest ich własna dupa. Przypominają sobie wtedy, kiedy uwiera ich przeklęty stołek. Musieliśmy opisywać, jak wygląda, ponieważ nie wiedzieliśmy, jakiego nazwiska był gotów użyć, a należało zawsze zakładać, że nie ma przy sobie żadnych dokumentów. W międzyczasie dzwoniliśmy do domu z nadzieją, że stryj nagle się pojawił. W końcu, kiedy sprawdziliśmy ostatni szpital, ojciec otworzył drzwi samochodu i siadł w nim bokiem, tak że nogi miał na ziemi. – Najwidoczniej nie jestem wystarczająco inteligentny – rzekł. – Co mu się mogło przytrafić? Nadszedł czas, żeby wyjawić ojcu pewne rzeczy. – Wróćmy do hotelu – zaproponowałem. – Tam było coś nie tak. – Nie wymyślaj! – odrzekł. – Może jednak wrócimy? Może zapomniał o obiedzie? – Dobra – rzekł ojciec – wróćmy, choć nie sądzę, że to coś da. W następnej chwili już wkładał kluczyk do stacyjki. W recepcji zastaliśmy ten sam podejrzany pysk. Przerwał rozmowę z policjantem, który oparł się o pulpit recepcji jak o bar i z małej szklaneczki popijał coś białego, co przypominało wodę. – Szuka pan pana Twista? – zapytał jakby siebie samego. – Trzecie piętro, pokój 313! Weszliśmy do windy, śledzeni zaciekawionym wzrokiem tego policjanta, który sądząc z twarzy, był blisko spokrewniony z chińską pandą i afrykańskim gorylem jednocześnie. Przed pokojem, w którym zatrzymał się stryj, zobaczyliśmy kilku policjantów i dwóch detektywów. Drzwi pokoju były opieczętowane dwoma odciskami z czerwonego wosku, połączonymi sznurkiem. Jeden z policjantów wyciskał pieczęć, jakby przypieczętowywał podpis na dokumencie. – Co się stało? – wymamrotał mój ojciec lodowatym głosem. III Kiedy weszliśmy do naszego pokoju gościnnego, który był przerobiony na jadalnię, w powietrzu pachniało burzą. Moja matka i jej siostra siedziały przy nakrytym stole, a przed nimi czernił się telefon przyciągnięty z pokoju. – Co się stało? – zapytała matka, wstając i wywracając serwetnik. – Aresztowali go! – rzekł ponuro ojciec, zdejmując przyciasny prochowiec, który zielenił się w przetartych miejscach. – Boże! – rzekła matka, wycierając spocone ręce w fartuch. – Co teraz zrobimy? – Nie wiem – odpowiedział ojciec. – Zadzwonię po Milana. Nie znam tam nikogo innego. – Wiesz, że nie lubię, gdy tu przychodzi. Ten człowiek jest według mnie antypatyczny. – Vera – powiedział ojciec – wiesz, że nie mam innego wyjścia. Milan ma dojścia w policji. On nam przynajmniej powie, dlaczego to zrobili.

9

opowiadania_02popr.indd 9

2005-02-07 11:35:34


to mówi, ale bała się odezwać. – Nie powinienem wam tego pokazywać – znów rzekł człowiek, którego nazywali Milan. – Ale oto dowód. Włożył rękę do kieszeni marynarki, wyciągając dziecięcy zegarek z postacią Myszki Miki pośrodku tarczy. Ręce Myszki służyły za wskazówki, jedna była dłuższa, a druga krótsza. Jej palce wskazujące były wyciągnięte, więc wyglądało, jakby coś pokazywała. – Tym ją zwabił – wycedził Milan, zapatrzony w drobny mechanizm. – Miała tylko dziesięć lat. Dziesięć lat, pomyślałem, okrągła liczba. Dobry wiek, aby zgwałcić dziewczynkę. Ale nie powiedziałem tego, tylko zapytałem: – Mogę go zobaczyć z bliska? Mam na myśli zegarek. Z pana ręki.

dzieliśmy we dwoje przy nakrytym stole. Z pokoju słychać było mruczenie i rozmowę, ale nie rozumieliśmy, o czym mówiono. W pewnej chwili usłyszałem, że matka płacze. To znaczy, myślałem, że stryj długo nie wyjdzie z więzienia. Martwiło mnie, kto będzie pilnować Walta Disneya. Kiedy wreszcie wyszli, matka już nie płakała, ale oczy miała jeszcze czerwone. Jej nos jakby wytwarzał więcej wilgoci niż zwykle. Ten mężczyzna podszedł do mnie, kucnął i utkwił we mnie wzrok. – Twój stryj nie jest dobrym człowiekiem – powiedział. – Zgwałcił dziewczynkę. – Co to znaczy: zgwałcił? – Milcz, jak Milan do ciebie mówi – skarcił ojciec. W jego głosie było coś lodowatego. – To jest coś bardzo złego, co starsi mężczyźni robią małym dziewczynkom. Matce nie podobało się, że właśnie ten człowiek mi

Tłum. Jolanta Tarka

NATASZA GOERKE

Buty w kształcie muszli którego Carl-Johan zzuwał z nóg imponujące muszle. Tego dnia, kiedy to na miasto spadły chmury i tramwaj przejechał jeża, Carl-Johan obudził się wczesnym popołudniem. Wersja wtajemniczonych głosi, że wypił kawę, zjadł pół pączka i zniknął w atelier. Co tam robił, nie wiadomo. Muszlami drapiąc parkiet, wrócił potem do kuchni, wyjął z szuflady tasak i – sprawnie, szybko, bez sentymentów – tak jak królom odrąbywano głowy, odrąbał sobie dłoń. Dłoni przyszyć się nie udało, bowiem dłoń zniknęła. Zawezwany lekarz na próżno przeszukiwał kuchnię i ponoć jedynym miejscem, do którego nie zajrzał, była mikrofalowa kuchenka. Zdarzyło się to przed dziesięciu laty. Ale choć lata mijają, zmienia się niewiele. Ludzie umierają i się rodzą, drzewa żółkną i zielenieją, słońce zachodzi, żeby wzejść, a kura wysiaduje samą siebie. Carl-Johan miewa się dobrze. Wyrzeźbił sobie nową, hebanową dłoń, którą lubi straszyć na wernisażach i którą wali po głowach tych, którzy się nie przestraszyli. Nocami pracuje, za dnia zbiera laury i zasypia. Narzeczone opuszczają go smutne i powracają smutniejsze, jednak ta, której list niesie listonosz, listu jeszcze nie napisała. Zjadł za to obiad z królową i księżniczkami i, choć król postawił buty w kształcie muszli w swym salonie obok popiersia Bjorna Borga, studenci z Malmo uznali Carla-Johana za szwedzką odpowiedź na Van Gogha. I tak mijały zimy, i tak mijały wiosny. I znowu przyszła jesień. Niebo jest bezchmurne, jeż tarza się w suchych liściach. Tylko ojca-drwala coś strzyka w kolanach na zmianę pogody. Za kilka dni Carl-Johan kończy czterdzieści lat.

Carl-Johan, szwedzki rzeźbiarz, nie ma dłoni. Wersja oficjalna głosi, że wypadek przy pracy. Według wersji mniej oficjalnej Carl-Johan dłoń tę sobie własnoręcznie odrąbał, we własnej kuchni, we własne urodziny, dokładnie dziesięć lat temu. Było jesienne popołudnie, listonosz nie przyniósł listu, chmury spadły na miasto, deszcz zmywał z drzew ostatnie żółte liście i tramwaj przejechał jeża. W takim to właśnie dniu Carl-Johan skończył trzydzieści lat. W ciągu trzydziestu lat życia osiągnąć zdołał więcej niż pozostali rzeźbiarze razem wzięci. Zdobył wszystko, co dawało się zdobyć: sławę, nagrody, cierpliwość narzeczonych i łaski królowej. Także król trzykrotnie pogłaskał go po policzku. Wysyłano go wszędzie, stał się bowiem, obok Alfreda Nobla, Anity Ekberg, Abby i IKEI, kolejnym ambasadorem Szwecji. Na bankietach bezkarnie siusiać mógł do doniczek i mlaskać. A mimo to, albo i właśnie dlatego, życie Carla-Johana coraz bardziej traciło sens. Gorzkniał w oczach, niezdrowo pęczniał, grzywkę splatać zaczął w spiczasty warkoczyk i wypowiadał się wyłącznie za pomocą krótkich samogłosek. Potem ściął grzywkę i zamilkł zupełnie. Milczał tak rozpaczliwie, że na swój własny widok pierwszy opuszczał głowę i godzinami wpatrywał się w swe dłonie. W końcu wyrzeźbił sobie imponujące buty w kształcie muszli, które drapały parkiet i w których nie można się skradać. Nie wiadomo, z czego czerpał wtedy siły. Narzeczone twierdzą, że to z nich, przyjaciele, że z amfetaminy. Tylko ojciec nigdy niczego nie twierdził. Ojciec Carla-Johana jest drwalem i mowę swą dawno już temu ograniczył do spółgłosek dziąsłowych. Ojciec to jedyny też człowiek, w obecności

10

opowiadania_02popr.indd 10

2005-02-07 11:35:34


NATASZA GOERKE

Siddhartha uśmiechnął się podstępnie i znienacka ukłuł go w palec. Krew poleciała, ale on spał dalej. I krwawił, śpiąc, łagodnie uśmiechnięty. Nie pomogły plastry. Proszę państwa, to po prostu hemofilia, rozłożył ręce specjalista, pośpiesznie się ukłonił i wyszedł. A więc nie homoseksualizm, podskoczyła doktorowa i przestała się przejmować. Nie mów hop, napominał ją doktor, rozmyślając nad dziedzicznością. Ale też dał mu spokój. I tak mniej więcej minęła młodość. I wiek średni. Spał i spał, i śmierć doktora przespał, i chorobę doktorowej, i własną starość. Dopiero tuż przed śmiercią na moment otworzył oczy. Oj, Govindo, westchnął, wciąż ten deszcz pada, wciąż ten sam sen, chyba coś spieprzyliśmy. I umarł.

Miał strasznie ciężki charakter. Gdy się rodził, to padał deszcz. Może to przez to. Wciąż zasypiał. Chyba nigdy nie budził się naprawdę. Geniusz albo chory, zastanawiała się doktorowa. To dojrzewanie, uspokajał ją doktor, i minie jak mutacja. Nie mijało. Zasypiał coraz głębiej. I taki spokojny. Aspołeczny, wstydliwie szepnęła pani w szkole, nie bije dzieci, w piłkę nie gra. Tylko z jednym chłopcem rozmawia. Co ty tak wciąż z tym Govindą, denerwowała się doktorowa. Nieładnie, przecież tyle dziewczynek. A on nic, popłakał się i zasnął. To depresja, stwierdził doktor i sprowadził specjalistę. Już ja go obudzę, obiecał specjalista. He, he,

NATASZA GOERKE

Sprawa Gulaczyka w osiemdziesiątym czwartym. Wtedy Gulaczyk będzie chciał zajebać Zbierskiego, ale powstrzyma go Frynicki, bo jego syn namierza się na siostrę kamerzysty i nie chce obciachu w telewizji. Zbierski wykorzysta koniunkturę, zaszachuje Gulaczyka przeszłością Karoliny i z pomocą Frynickiego otworzy butik. Ale tak naprawdę to się przyczai; będzie czekał, aż fala minie, zrobi szmal, wyjedzie do Francji i będzie chciał upierdolić Gulaczyka globalnie. Zbierski jednak nie wie, że Gulaczyk ma we Francji brata, który już od paru lat się na niego namierza. Możesz mu o tym napomknąć – wtedy Zbierski się wkurwi, przypierdoli Frynickiemu i telewizję będzie miał spaloną. Nie mając już nic do stracenia, dowali się następnie do Buńczyka, oskarży prasę o manipulację i, sam się powołując na świadka, zrehabilituje twoją przeszłość. Obaj przyjmiecie etos ofiar; Frynicki zajmie się rybołówstwem, Buńczyk zostanie psychoterapeutą, a wy ze Zbierskim spokojnie będziecie mogli zająć się Gulaczykiem. Tylko pamiętaj: tak to musisz rozegrać, żeby go szybciutko zajebać rączkami Zbierskiego, bo jeśli Frynicki pierwszy przywali mu rybą, to jak znam życie, Buńczyk tak nas wszystkich zinterpretuje, że zamiast kształtować rodzimą kulturę, wszyscy skończymy jako kelnerzy w Montrealu.

Powiedz Zbierskiemu, że Gulaczyk to chuj i że trzeba przypierdolić mu od razu, bo jeśli pierwszy dowali mu Frynicki, to jak znam życie, zaraz wtrąci się Buńczyk, przeczeka, aż Gulaczyk osłabnie na tyle, że nie będzie się mógł bronić, wystąpi przeciw Frynickiemu i, czyniąc ze sprawy Gulaczyka precedens, szlachetnie przyjebie Zbierskiemu za brak reakcji. A wtedy, stary, Zbierski się wkurwi, że go nie uprzedziłeś, dogada się z Frynickim i Buńczykiem, i wszyscy trzej upierdolą cię tak, że będziesz zmuszony przejść na stronę Gulaczyka. Pamiętaj – Gulaczyk to chuj, nie załatwi cię od razu. Najpierw się z tobą zaprzyjaźni, będzie cię wąchać, macać, jego żona poczęstuje cię parówką i przy piwie, w poetyce żalu, dyskutować będziecie degradacje wszelkich poetyk. Potem Gulaczyk nagle otrzeźwieje, wejdzie z tobą w polemikę: wypuści cię, nagra twój bełkot, wymaże pytania i transformując dialog w monolog, pomówi cię o antywegetarianizm, alkoholizm i niezdolność do rozmowy. Zbierski tylko na to czeka. Zaciągnie Gulaczyka do telewizji, każe mu wszystko powtórzyć przed kamerą i powołując się na umierające wartości, wystąpi w roli twojego wiernego przyjaciela. Tego, stary, nie wytrzyma nawet Frynicki; weźmie na świadka Buńczyka, odkryje karty i poda do prasy, co wraz z żoną Gulaczyka robiłeś

11

opowiadania_02popr.indd 11

2005-02-07 11:35:34


GEORGI GOSPODINOW

Pierwsze kroki żeby robaki nie zniszczyły lufy. Wazow opisuje sposób wykonania jasno i prosto. Świdrem wydrążasz pień, wydmuchujesz trociny i masz gotową lufę. Wzmacniasz ją paroma żelaznymi obręczami i oto powstał bułgarski Krupp. Ta łatwość była urzekająca. Niestety, następnego roku czereśnia nagle uschła. Tak nieraz udaremniane są powstania. Przez dwa czy trzy lata dziadek nie mógł się zdobyć na ścięcie czereśni. Któregoś lata, wróciwszy do domu, zastałem tylko jej kikut: pień i jedną z mocniejszych dolnych gałęzi. Teraz na tej gałęzi co roku na Gergiowden dziadek wieszał zabite jagnię. Lubiłem patrzeć, jak krew wielkimi kroplami kapie na ziemię, podczas gdy dziadek zdzierał z jagnięcia skórę i wyciągał jeszcze ciepłe wnętrzności. Znalazł sposób na zachowanie czereśni, przekształcając ją w coś w rodzaju ołtarza dla ofiarnego jagnięcia. Takie mogłoby być wzniosłe wytłumaczenie tej historii. A całkiem możliwe, że powody były o wiele bardziej pragmatyczne. Czemu niszczyć bezpłodną czereśnię, jeśli może ona posłużyć jeśli nie do czegoś innego, to przynajmniej do oprawiania jagnięcia?

„Pewnie po to, by zacząć żyć od początku, postanowił zamieszkać samotnie na wyspie, gdzie się zastrzelił”. Robert Coover, Początki

Po raz pierwszy wiedza o zaświatach spłynęła na mnie w wiejskiej wygódce – ciepłym i ustronnym miejscu w samym końcu podwórka, otoczonym roślinnością i odizolowanym od codziennej krzątaniny. Wpatrując się w dziurę klozetu, któregoś dnia zobaczyłem Tartar. Tędy, przez tę ponurą dziurę, wiodła droga w dół, w ohydztwo, w ogniste czeluście. Powoli krążyły tam wielkie zielone muchy, te Lucyfery zaświatów, rozbłyskały na moment w świetle i opadały w dół. W górze przez połamane dachówki i ciężkie pajęczyny widać było niebo, podczas gdy w dole, dokładnie pode mną, kipiało piekło. I śmierć tłumaczyła się sama przez się. Niebo zabierało sobie dusze przez szpary w dachówkach, a ciała pogrążały się w Tartarze. Taka była natura zaświatów. Tkwiłem nad tą dziurą i nie czułem wstrętu. Podniecało mnie olśniewające odkrycie, że Tartar, do którego zdaniem babci wszyscy któregoś dnia mieliśmy się udać, znajduje się całkiem blisko, na podwórku, tuż obok domu. I udawaliśmy się tam codziennie.

W tajniki pisarskiego rzemiosła wprowadzono nas wcześnie, a naturalnym miejscem inicjacji stała się miejscowa gospoda, w której mój ojciec zamawiał co rano flaki i lemoniadę. Kwadratowe stoliki, cerata z wypalonymi śladami papierosów, lepiący się kontuar, szyby zapocone od parującej zupy, którą wszyscy głośno siorbali, przyprawiwszy mnóstwem octu i czosnku. I tam, na niebieskiej plastikowej tabliczce, wiszącej na ścianie, przeczytałem po raz pierwszy: „Pisarze są chirurgami ludzkiej duszy. Powinni wycinać z niej wszystko, co zgniłe i zepsute”. Co robiła ta tabliczka akurat tutaj? Sylabizowałem jej treść za każdym razem podczas siorbania flaków. Jedna łyżka – „chirurgami”, następna – „zgniłe”, jeszcze jedna – „zepsute”... Szczególny smak miały te flaki. Melodię Carmen i Małej nocnej muzyki usłyszeliśmy po raz pierwszy pod drzwiami jednej z naszych koleżanek w wykonaniu dzwonka elektrycznego, przywiezionego przez jej ojca, który jeździł tirami za granicę. Byliśmy na samym początku szkoły podstawowej i wściekle zazdrościliśmy naszej koleżance i jej ojcu. Zagranica była dla nas oddzielnym państwem, jak Francja i Włochy, tylko o wiele atrakcyjniejszym. Tylko tam były takie dzwonki elektryczne, papierosowa guma do żucia i długie na łokieć tabliczki czekolady. Rodzice nam tłumaczyli, że za granicą nie mają za to naszej przyrody i naszego jogurtu. Ale nasza przyroda i nasz jogurt wcale nam aż tak nie smakowały.

Pierwszą książką, na której uczyłem się liter, były Zapiski z powstań bułgarskich. Nie wynikało to z powodów patriotycznych, tylko z faktu, że do siódmego roku życia mieszkałem na wsi i to była tam jedyna dostępna książka. Zapisywałem litery na ostatnich dwóch niezadrukowanych stronach. Najpierw mój dziadek pisał literę ołówkiem chemicznym, a potem ja ją przepisywałem. Obaj mieliśmy języki fioletowe jak wampiry. I wtedy właśnie zacząłem czytać Zapiski. Tak jak mówiłem, tylko z tego powodu, że chyba to była jedyna książka w naszym wiejskim domu. Stare wydanie w twardej brunatnej okładce, wzmocnionej płótnem. Pierwszych kilkudziesięciu stron brakowało, pewnie posłużyły do jeszcze bardziej ogniowych celów. Teraz wiem, że były to rozdziały: Parę szczegółów, Bułgarski Komitet Rewolucyjny i połowa Babci Tonki. I tak by mnie nie zainteresowały, więc wszystko się dobrze złożyło. Od razu znalazłem się w centrum powstania. Ta książka była wielką przygodą mojego dzieciństwa. A jednocześnie książką przygodową. Coś w rodzaju nieco późniejszej lektury Jeźdźca bez głowy. Moimi ulubionymi bohaterami byli Benkowski i jego konna Lotna Drużyna (my niestety dysponowaliśmy tylko osłem). Zbyt krótkie są te wczesne lata szczęśliwego czytania, gdy wciąż jeszcze przebywamy w ogrodzie Edenu.

Po raz pierwszy zobaczyliśmy wieżę Eiffla w postaci pamiątki z małym termometrem pokojowym i dlatego kawał o tym Bułgarze, który zobaczywszy prawdziwą wieżę Eiffla, długo chodził wokół niej i szukał termometru, jeszcze nas wtedy nie bawił. Weneckie gondole odbieraliśmy jako nocne lampki

Na podwórku przed domem rosła piękna, wysoka czereśnia. Kiedy po raz pierwszy przeczytałem Pod jarzmem, przestała ona być zwykłą czereśnią. Drzemała w niej czereśniowa armata. Bieliłem wapnem jej pień,

12

opowiadania_02popr.indd 12

2005-02-07 11:35:35


z pozytywką, a Akropol – jako porcelanową popielniczkę tylko dla gości. Wszyscy mieli w sypialni po jednej Monie Lizie, w pokoju dziennym Ostatnią wieczerzę, a w kuchni – martwą naturę z rozkrajanym arbuzem i innymi owocami. Złoty wiek naszej wspólnej kultury. Dlatego też z takim entuzjazmem przyjęliśmy potem Baudrillarda i „precesję symulakrów”. Nie było już sensu jeździć do wieży Eiffla – jeszcze jednej kopii, tyle że bez termometru.

Wiele śmierci było w tamtych czasach, wiele doczesności. Pozostało tylko to dziwne podobieństwo, które uparcie podkreślała nauczycielka geografii, wodząc wskazówką po zarysie Bułgarii na wyblakłej mapie. Zawsze się wtedy pojawiał zwrócony łbem ku morzu (i tyłkiem na zachód) groźny lew. Skojarzenie to – jak się potem dowiedzieliśmy – miało nam dodawać pewności siebie i napawać bojaźnią inne narody. Tymczasem my baliśmy się, żeby wyblakły lew nie napadł na naszą biedną nauczycielkę. Baliśmy się też południowo-wschodnich kończyn lwa – tam się mniej więcej znajdowaliśmy – i tego, żeby niechcący nie nadepnąć mu na przednią łapę, lub żeby jakiś głupek z północnego zachodu nie pociągnął go za ogon. Bo jeśli wtedy ten skądinąd łagodny lew wstanie i się otrząśnie, to co z nami będzie... „Dobry lew... dobry lew...” – powtarzałem wieczorem przed zaśnięciem, głaszcząc atłas kołdry i cierpnąc ze strachu o naszą nauczycielkę.

Świat okazał się o wiele nudniejszy, niż obiecywał. Wyszło na jaw, że Gwadelupa bynajmniej nie jest wyzwiskiem, choć tak ją traktowaliśmy. I że Zbrodnia i kara wcale nie opisuje przestępstwa, jakie popełnił Ikar. Na dodatek Indianie nie mieszkają w Indiach, Gojko Mitic nie jest czerwonoskóry, słowem, jedno rozczarowanie po drugim. A na końcu zawsze ktoś się pojawiał w celu identyfikacji szczątków tego, co nas otaczało.

Tłum. Hanna Karpińska

GEORGI GOSPODINOW

Historia z dworcem Na wszystkich dworcach centralnych świata rozgrywają się podobne historie, których ośrodkiem są dworcowe toalety, a uczestnikami – nasi rodacy. Chodzi w nich o to, jak przechytrzyć automatyczne drzwi toalet, czyli jak obecność Bułgara w pobliżu tych drzwi jest w stanie uniemożliwić funkcjonowanie systemu: automat – moneta – osoba potrzebująca. Za pomocą jednej monety i szybkiej rotacji ciał może mianowicie być obsłużona cała grupa pasażerów. Słyszałem, że podczas jednej z takich akcji na jakimś niemieckim dworcu automat przy drzwiach do toalety nie wytrzymał i się zablokował. Znajdująca się w środku niewielka grupka, nie wiedząc, jak wezwać pomoc, zaczęła wykrzykiwać jedyne niemieckie słowo, pewnie zapamię-

tane ze starych radzieckich filmów wojennych. A mianowicie: „Achtung!!! Achtung!!!”. Wywołało to na tym niemieckim dworcu niesłychaną panikę, doprowadziło do ewakuacji poczekalni i wezwania grupy do walki z terroryzmem. I tak jedni w środku krzyczeli „Achtung!”, podczas gdy drudzy na zewnątrz zabezpieczali rejon i czekali na eksplozję. Gdyby ktoś postawił pytanie: „W jakim obecnie jesteśmy punkcie?”, odpowiedź przypominałaby opisaną powyżej historię. Z toalet dobiegają ostrzegawcze okrzyki; wszyscy doskonale wiedzą, co się dzieje, ale nikt nie otwiera i nikt nie wychodzi. A jedyne wyjście z toalety prowadzi w dół. Do Tartaru. Tłum. Hanna Karpińska

13

opowiadania_02popr.indd 13

2005-02-07 11:35:35


GEORGI GOSPODINOW

Ślepa Wajsza (niedokończona historia)

I ta historia powtarzała się z każdym przybyszem. Nie znalazł się taki, który by połączył jej oboje oczu.

Lewym okiem widziała tylko to, co było za nią, w przeszłości, a prawym – tylko to, co miało się stać w przyszłości. I choć oczy Wajszy były otwarte jak u wszystkich widzących, to całkiem jakby była ślepa. Wszyscy nazywali ją „ślepa Wajsza”. Rzadko wychodziła z domu, a po ogródku poruszała się z wyciągniętymi rękami, wpadała na czereśnię, grzęzła w jeżynach i przewracała gliniane garnki pod szopą. Dla niej czereśnia, jeżyny i garnki nie istniały, tak jak nie istniał dzisiejszy dzień: dla lewego oka nie powstały jeszcze z ziemi, dla prawego – już zwiędły lub w ziemię się obróciły. Matka pierwsza zauważyła tę dziwną ślepotę, gdy Wajsza była jeszcze mała. Ale skąd mogła wiedzieć, że dla lewego oka Wajszy pochylona nad nią kobieta jest ledwie odrosłą od ziemi dziewuszką, a dla prawego – zgrzybiałą, pokurczoną staruchą. Kiedy Wajsza nauczyła się mówić i zaczęła mozolnie tłumaczyć, co widzi, uznano, że na jej oczy rzucono urok. Tłumnie pojawiły się zamawiaczki, spluwały przez ramię, pociągały się za uszy, cmokały. Codziennie przed wschodem słońca ma pić wywar z nasion piwonii, i tak przez 40 dni... Wziąć żółć jastrzębia, spalić i nałożyć na oko, póki jeszcze ciepła... Zabić czarną kurę, obrać jej żołądek ze skóry i samą tę skórę przykładać do oczu... Tylko jedna z babek siedziała z boku, kiwała swoją żółwią głową i nic nie mówiła. Dopiero na końcu, kiedy wstała, żeby wyjść razem z innymi, powiedziała cicho, że nic tutaj nie pomoże, dopóki nie znajdzie się coś, co połączy jej obydwoje oczu i przywróci ją temu światu.

Mijały lata, piękna Wajsza wciąż żyła tak samo z jednym okiem w przeszłości, a drugim – daleko w dniach, jakie ją czekały. Czasami granice, w jakich widziała, bardzo się do siebie zbliżały i niemal schodziły na dzisiejszym dniu. Ale podczas gdy dla lewego oka słońce dopiero wschodziło, dla prawego już pokazywał się księżyc. Kiedy indziej odległość między przeszłością a przyszłością raptownie rosła i Wajsza szeptem opowiadała, jak przed jej lewym okiem ziemia jest jeszcze pusta i próżna, ciemność jest nad głębokością i coś (tu nie umiała znaleźć słowa) unosi się nad wodami. A jednocześnie przed jej prawym okiem pojawiało się kwadratowe miasto, równie długie jak szerokie, a mury tego miasta były ozdobione różnymi drogimi kamieniami – pierwszym kamieniem był jaspis, drugim szafir, trzecim chalcedon, czwartym szmaragd, piątym sardonyks itd. Nawet wieczorem, gdy Wajsza kładła się spać, jej oczy nie zaznawały pokoju. Sny rozdwajały się jak język żmii i podczas gdy we śnie jednego oka goniła motyle wśród wysokich jak ona sama piwonii, to we śnie drugiego oka piwonie były już zerwane i pokrywały jej sztywne ciało, nad którym goniły się całkiem inne motyle. Wajsza miała już dość takiego życia. Postanowiła sobie kiedyś sama usunąć jedno oko, wydłubać je palcami. Dobrze, ale które? Jeśli wyjmie lewe, to tak jakby miała żyć tylko przyszłością, a ta nie zapowiadała się najlepiej. I z kim by tam miała żyć, kogo by miała znać? To lepiej prawe. Minione dni są zawsze pewniejsze, przytulniejsze. Tylko że jak ma oglądać swoich rodziców w postaci smarkatych bąków, jak ma ich traktować, jak z nimi żyć? Żadnego ratunku nie było dla Wajszy ani w przeszłości, ani w przyszłości. Ta historia nie ma końca. Na tym świecie nie znalazło się bowiem nic, co by połączyło oczy Wajszy tak, by stał się on jednakowy i dla lewego, i dla prawego oka.

Rosła sobie Wajsza, rosła, aż wyrosła na piękną dziewczynę. Nawet to, że lewe oko miała piwne, a prawe – zielone, tylko przydawało jej urody. Przybył pewnego dnia młodzieniec, by ją prosić o rękę, stanął przed Wajszą, a ona patrzała na niego i widziała go tak: Lewe: Boże, czy to ten szkrab chce się ze mną żenić, patrzajcie go, koszulka krzywo zapięta, kolana całe w strupach, przecież mogłabym być jego matką, a oni go wysłali, żeby mnie prosił o rękę, o Boże, żarty sobie ze mnie stroją...

Jeśli zaś i ty, Czytelniku, kiedy zamkniesz prawe oko i popatrzysz na tę historię tylko lewym, nie zobaczysz żadnych liter i żadnej historii, tylko czystą kartkę sprzed jej powstania, albo nawet kartki nie zobaczysz, tylko drzewo, z którego jest zrobiona, to jesteś godzien współczucia. Jeśli zaś zamkniesz lewe oko i popatrzysz na wszystko prawym, i znów nie zobaczysz liter, bo już wyblakły, a papier rozsypał się na biały pył, to godzien współczucia jestem ja. Bo albo ty czytasz oczyma ślepej Wajszy, albo też ta historia jest tak nietrwała, jak nietrwała jest kartka papieru w tym więdnącym świecie.

Prawe: Ręce mu się trzęsą, włosy siwe, to przecież grzech, czuć od niego stęchlizną, pora mu się zbierać na tamten świat, a on chce się żenić, jak mam z nim iść do łóżka, jak miałabym z nim wytrzymać, o mój słodki Boże...

Tłum. Hanna Karpińska

14

opowiadania_02popr.indd 14

2005-02-07 11:35:35


PAW EŁ H U EL L E

Doktor Czeng I

rana do wieczora łyżworolkarze i rowerzyści. Tam gdzie zdziczałe, nadmorskie łąki dawały niegdyś schronienie wagarowiczom i kochankom – był teraz miejski park. Zniknęła wieża w sosnowym lasku, z której wojskowi obserwowali wytyczoną w wodach zatoki granicę państwa. Nie wszystko uległo jednak zmianom tak gruntownym. Kiedy wysiadł z tramwaju na głównej alei swojej dawnej dzielnicy – a wybrał się tam dopiero po paru dniach – dosłownie dwa kroki za strefą banków i eleganckich witryn, wyczuł, że choć zmieniło się tu wiele, naprawdę nie zmieniło się prawie nic. Przywitały go rozpadające się garaże, przepełnione śmietniki, rachityczne ogródki i złuszczone tynki. Z bram, podwórek i szauerków wyziewał ten sam, wieczny zapach pijackich szczyn, naftaliny, chwastów, nigdy nieobeschniętych kałuż, warzywnej zupy, petów i kocich wesel. Zdecydowanie więcej było natomiast samochodów i psich kup. Zamiast sentymentalnych westchnień – których prawdę mówiąc, trochę się w tym miejscu spodziewał – odczuł narastającą niechęć. Nie pstryknął ani jednego zdjęcia, a kiedy wrócił taksówką do pensjonatu, zamiast udać się na popołudniowy spacer brzegiem morza, usiadł w barze i pił wódkę, przeglądając gazety. Zirytowali go politycy: nawet dziecko kłamałoby z większym wdziękiem, niż ci panowie oskarżający się nawzajem. Przypominali pijanych, spoconych tragarzy, wyrywających sobie walizkę jedynego pasażera, na jakimś prowincjonalnym, źle oświetlonym, dawno zamkniętym dworcu. Z nadzieją sięgnął do lokalnego dodatku opatrzonego nagłówkiem – kultukultu – ale i tym razem spotkało go rozczarowanie. Wszystko, co przez ostatnich trzydzieści lat wynaleziono, zjedzono, przeżuto i wydalono jako sztukę w mieście i kraju, z którego przybywał, całą fantasmagorię instalacji, wideo z genitaliami albo bez genitaliów, piłowania wpół fortepianów, roztrzaskiwania skrzypiec, picia bądź wydalania moczu na oczach publiki, słowem, wszystkie te przebrzmiałe już zabawy tutaj kreowano jako rewolucyjne działania miejscowych geniuszy. Kiedy z dusznym poczuciem zmęczenia odkładał dodatek, na jednej z ogłoszeniowych stron przeczytał anons – „Doktor Czeng oferuje sny. Szeroki wybór”. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w ogłoszeniu nie podano adresu czy choćby numeru telefonu. Doszedł do wniosku, że jest to przypadek reklamy pączkującej: powiedzmy po tygodniu czytelnik odnajdzie w tym samym miejscu rozwiniętą informację. Na przykład opis hipnotycznego stanu, w którym pacjentka spotkała zmarłego męża. Albo poznała liczby, które jej zapewniły kumulację w lotto. Gdy następnego dnia przejrzał świeży numer gazety, odczuł pewien rodzaj zdziwienia. Ogłoszenie nie zostało powtórzone. Ani w rozwiniętej, ani w poprzedniej, bezużytecznej wersji. Odtąd codziennie przy śniadaniu śledził szpalty anonsów, lecz bezskutecznie: niejaki Czeng nie reklamował się już ani razu. Co więcej – a sprawdził to dokładnie w czytelni miejskiej biblioteki pewnego deszczowego dnia – dziwny ten komunikat nie był

Dopiero w samolocie uprzytomnił sobie, że decyzja o tej podróży, powzięta dobrych piętnaście miesięcy temu, była lekkomyślna. Nic nie ciągnęło go do kraju, w którym spędził pierwszych dwadzieścia lat życia i który nie kojarzył mu się z niczym dobrym. A przynajmniej tak dobrym, by za tym tęsknić i śnić w swoich snach. Owszem, pewnego razu, kiedy w porze lunchu schodził do kafeterii Luigiego i minął po drodze dwie urodziwe dziewczyny szczebioczące w jego rodzinnym języku, coś tam drgnęło we wnętrzu. Ale – zaledwie coś. Nie więcej w każdym razie niż wówczas, gdy przerzucając pilotem kanały, natrafił na widok papieża i wiwatujący tłum, którego śpiew przypomniał mu – jak przez mgłę – upalny dzień czerwca i procesję Bożego Ciała. Prawdę mówiąc, już od momentu startu – gdyby była tylko taka możliwość – nacisnąłby najchętniej przycisk z napisem – natychmiastowe zawrócenie i patrzył na zdumione miny pasażerów. Ale takiego guziczka nie było. Rozważał więc inną, całkiem realną możliwość. Zaraz po wylądowaniu sprawdzi połączenia powrotne, wykupi bilet i jeśli trzeba będzie – spędzi nawet kilkanaście godzin na lotnisku. Być może, jeśli mają tam jakiś hotel w pobliżu terminalu,weźmie pokój, wyciągnie się na łóżku i prześpi czas do odlotu. – Jak wahadło nad Atlantykiem – pomyślał. – Właściwie czemu nie? Zaraz jednak przyszło opamiętanie. Skoro wracał do rodzinnego kraju bez żadnego właściwie powodu i przekonania, jak i czym miałby sobie wytłumaczyć ten następny, jeszcze szybszy powrót, a właściwie ucieczkę? I przed czym w końcu miałby się cofać? – Odrobina rozsądku – zastanowił się, przymknąwszy powieki – nie zawadzi! Ostatecznie postanowił, że wszystko przebiegnie tak, jak to sobie precyzyjnie planował: taksówka z lotniska na dworzec kolejowy, potem cztery godziny jazdy rozklekotanym pociągiem – tylko z nazwy ekspresowym – wreszcie spacer nad morzem, gdzie rozpozna dwie, oddalone od siebie o parę mil morskie latarnie: tę u wejścia do portu i tę, która rzucała błyski ponad dachami starego uzdrowiska. Potem poszuka jakiegoś pensjonatu na dwa albo trzy tygodnie i będzie żył z dnia na dzień, być może odgrzewając przy okazji dawne znajomości, jednakże bez przymusu i żadnych oczekiwań. Dalej jego plany nie sięgały. Był samotny i zamożny. Równie dobrze mógł spędzić resztę życia na egzotycznych podróżach lub osiąść w jakimś spokojnym miejscu na Południu – o ile spokojne miejsca istniały jeszcze gdziekolwiek. Latarnie morskie były te same co przed laty, pensjonat przyzwoity, a codzienne spacery wzdłuż piaszczystej plaży dostarczały mu ogromnej przyjemności. Od razu spostrzegł, że małych, pomalowanych na żółto rybackich łodzi jest dużo mniej niż dawniej. Przybyło za to rybnych barów i restauracji, które ciągnęły się wzdłuż nowej promenady. Wytyczoną ścieżką pędzili po niej od

15

opowiadania_02popr.indd 15

2005-02-07 11:35:36


Przede wszystkim więc zapamiętał tamtą kompresję: jak gdyby ze stu dwudziestu kilku kanałów telewizji zrobiono jeden. A w tym jednym jakby złośliwy gnom puszczał da capo tę samą taśmę: drugi samolot wbijał się w drugą wieżę. Od razu pojął, dlaczego nieustannie pokazują właśnie ten drugi, rzadziej wracając do pierwszego. Przy drugim kamery były już ustawione: samolot nadlatywał, zwalniając, zataczał półokrąg, przyspieszał i wreszcie walił dziobem w taflę szkła, wylatując z drugiej strony wieży w formie ognistego gejzeru. Pierwszy był niczym ciśnięty przypadkowo kamień. Drugi miał w sobie elegancję posłańca, który nie dość, że zabija – to jeszcze robi z tego spektakl. Pomiędzy powtórkami dawano relacje na żywo. W barach, sklepach, przed wystawami, na stacjach benzynowych ludzie oglądali to, co działo się w tym samym mieście, tyle że trochę dalej. Maleńkie figurki skakały w dół. Słup dymu walił w górę. Wreszcie całe to piekło osuwało się jak wulkaniczna lawa, wypełniając żarem i pyłem labirynt ulic i alei. Właśnie w tej chwili przeciął przecznicę, by wejść do sklepu Tung Czung-szu, lecz okazało się, że znany z przewodników i ezoterycznych linków magazyn wszelkiej mądrości i wiedzy starożytnej, w którego witrynie widział każdego roku tego samego, złocistego Buddę – został zlikwidowany. W jego miejsce tandetnym malowidłem smoka, nad którym unosiła się nie wiedzieć czemu królewska litera – wang – zapraszał gości antykwariat. Długo błądził w wąskim, źle oświetlonym labiryncie, pośród dziesiątek szaf, kredensów, parawanów, stołów i szafeczek, na których składowane bibeloty tworzyły nieprawdopodobny chaos, zanim na końcu rupieciarni ujrzał sprzedawcę. Starzec miał na sobie długi jedwabny chałat, jego siwe włosy okrywała okrągła czapeczka, spod której spływał na plecy doczepiony warkocz. Niechętnie odwrócił wzrok od telewizora, gdzie na ekranie, zapewne po raz setny tego dnia, samolot pełen pasażerów właśnie wbijał się w drugą wieżę. – Czegoś pan szukać – zapytał, ponownie spoglądając w ekran. – Czeng mieć wszystko prawdziwe, porcelana prawdziwe, wachlarz prawdziwe, Kanton, Szanghaj, żadna podróbka! – Szukam sklepu Tung Czung-szu – powiedział. – Przenieśli? Zlikwidowali? Na ekranie widać było teraz strażacki wóz znikający w ciemnej chmurze pyłu. – Nie widzieć Tung Czung-szu? – starzec pokiwał głową. – Nikt go nie widzieć. – Widziałem w zeszłym roku – powiedział, również spoglądając na ekran, z którego przemawiał pochylony nad zakrwawionymi noszami reporter – stałem tam, po drugiej stronie ulicy. – Tung Czung-szu – zachichotał starzec – umrzeć dawno temu. Bardzo dawno. Dynastia Han. Nic nie wiedział o dynastii Han. Sprzedawca, jak wielu starych ludzi, żył w swojej własnej, hermetycznej wieczności, do której dzisiejszego ranka dołączyły samoloty – pociski. Ruszył ku drzwiom, spoglądając bez przekonania na podróbki laki, jedwabiu albo czerpanego papieru, produkowane na Tajwanie czy w Indonezji. I wtedy właśnie, na blacie prostokątnego stoliczka, przez który biegły kolumny wklęsłych, pozłacanych znaków pisma w stylu trawiastym, ujrzał niewielki model domku. Zatrzymał się przy nim, z niedowierzaniem spoglądając na szczegółowo odtworzone okna, czterospadowy dach, ganeczek z architrawem i pergolą. Nawet głowa porcelanowej lalki w sypialni na piętrze tkwiła w środkowym oknie. Brakowało jedynie śniegu i sanek, na których mógłby ujrzeć siebie. Obrazy uwolnione ze skrytek pamięci przesuwały się jeden za drugim, gdy wziąwszy

drukowany również wcześniej. Słowem – ukazał się raz i akurat wtedy go przeczytał. Odczuł niepokój, jak gdyby czyjaś niewidzialna ręka uchylała właśnie drzwi do przeszłości. II Nie wierzył w Boga. Kwestię przyszłego życia duszy, jak również zmartwychwstania ciał, uważał za wymysł równie starożytny co ekstrawagancki. Mimo to – odkąd umarła Zofia, każdego roku tego samego wrześniowego dnia, o tej samej godzinie odprawiał swój rytuał. Jechał do chińskiej dzielnicy i w miejscu, gdzie żona upadła na chodnik, zatrzymywał się na moment, przywołując chwilę, podczas której widział w jej oczach ostatnią iskrę życia. Była to jedyna forma modlitwy, na jaką potrafił się zdobyć. Kiedy opowiedział o tym swojemu psychoanalitykowi, doktor Esterhagen określił ów akt jako spontaniczne poszukiwanie waginy wieczności. Więcej nie odwiedził doktora. Przeczytał natomiast wszystkie możliwe książki i broszury na temat Księgi Przemian, po którą szli wówczas z Zofią do sławnego sklepu Tung Czung-szu. Sześćdziesiąt cztery heksagramy oraz ich nieskończone kombinacje, z których odczytać można było zarówno los jednostek, jak i kontynentów, państw i galaktyk, wydały mu się złudzeniem umysłu. Wystarczająco poetyckim, by nazwać je szalonym. Nie było to pociechą, zwłaszcza gdy przypominał sobie, z jakim zapałem Zofia opowiadała mu o tych sprawach i jak cieszyła się, kiedy zaproponował, aby kupili Księgę nie w jednej z eleganckich księgarń ich dzielnicy, lecz właśnie w Chinatown. Gdyby dotarli wówczas do sklepu Tung Czung-szu, od którego dzieliła ich zaledwie przecznica, czy jej ostatnie spojrzenie byłoby nieco inne? To chłodne, które zapamiętał, wyrażało poczucie zupełnej samotności i pozbawione było zarówno skargi, jak i nadziei. Ale jaką mogło mieć z drugiej strony wartość przypuszczenie, że gdyby atak serca nastąpił po wyjściu ze sklepu, umierałaby może szczęśliwsza? Czuł absurdalność takich spekulacji, lecz całkowicie nie mógł od nich się uwolnić, ponieważ zawsze, gdzieś na samym dnie pamięci, budziło się w nim poczucie winy. Jak gdyby to on sam wybierał czas i miejsce. Zrozumiał, że nie uwolni się od tego, jeśli nie zmieni czegoś w swoim dorocznym rytuale albo go nie zaniecha. Dlaczego nie miał się poradzić Księgi? Nie wierzył przecież w jej zalety i wróżba – jeśli tak można było określić ułożenie heksagramu z rozrzuconych patyczków – miała nie większą wartość niźli rzut monetą, w którym zdajemy się na przypadek. Tak też uczynił. Nie mając wszakże doświadczenia, trafił na wir sprzeczności, których nie udawało mu się jasno rozwiązywać. Cóż bowiem oznaczał żywioł ognia w połączeniu z zakazem wspinaczki? Przecież nie wybierał się na górską wycieczkę w letnim sezonie leśnych pożarów. A do tego wszystkiego – człowiek znikający w przepaści! Jaką to mogło mieć wykładnię dla jego spraw ? Nie inaczej było przy drugiej próbie: żywioł wody złagodzić miał huragany, jednakże śmierć ptaka zwiastowała nieustające i coraz większe zagrożenie. Nie podjął trzeciej i ostatniej próby, która potwierdzić mogła jedynie jego najgorsze przypuszczenia: odczytywanie heksagramów nie miało najmniejszego sensu, jeśli nie było się Chińczykiem z czasów dynastii Ming. Odkładając patyczki do pudełka z czerwonej laki, pomyślał, że pójdzie tam ostatni raz. Zatrzyma się w miejscu, gdzie umarła Zofia, a potem wejdzie do sklepu Tung Czung-szu, bo nigdy przecież nie odwiedził jego wnętrza. Już na początku września doszedł do tego jeszcze jeden szczegół: wystawi na sprzedaż apartament i nie zabierając ze sobą żadnych pamiątek, wyjedzie do Północnej Kalifornii albo gdziekolwiek indziej.

16

opowiadania_02popr.indd 16

2005-02-07 11:35:36


śnie i truchtem przemierzał leśne wzgórza mniej więcej przez godzinę. Wracając, kupował gazety i pieczywo. Po kawie i lekturze brał prysznic i siadał do komputera. Nie musiał pomnażać swoich pieniędzy, mimo to jednak – jak w czasach, kiedy je zarabiał – lubił sprawdzić kursy akcji i notowania funduszy. Czasami wysyłał pocztę do jednego z dawnych wspólników i uśmiechem kwitował odpowiedzi w rodzaju – co ty u diabła robisz, jeżeli nic nie robisz? Potem szedł piechotą na uniwersytet, gdzie spędzał trochę czasu w czytelni, albo jechał tramwajem nad morze. Obiady gotował sam, zaopatrzony w kilkanaście kucharskich kompendiów. Całe natomiast popołudnia i wieczory – jeśli nie umówił się z kimś w pubie – spędzał na lekturze filozoficznych książek, które kupował z namiętnością neofity. Platon, o którego otarł się w czasie studiów, zajmował go w równym stopniu, co traktat Wittgensteina, a gorzkie prawdy Pascala wertował z tą samą uwagą, co myśli Marka Aureliusza. Nie miał żadnego określonego celu i może dlatego właśnie czerpał z tego tak dużą przyjemność. Któregoś razu przyśniła mu się Zofia, której opowiadał nad brzegiem morza wyłącznie o tym, co przeczytał. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że nie mówi do niej po angielsku i że ona niczego nie rozumie, lecz kiedy przeszedł na ich wspólny język, zniknęła, a wówczas się obudził. Ponieważ nie mógł ponownie zasnąć, wstał, nastawił w kuchni czajnik i w narzuconym na pidżamę swetrze wyszedł na balkon. Słońce jeszcze nie wychyliło się nad wzgórzem i grzywą lasu, ale było już jasno. W opadających smugach mgły na środku doliny dwie sarny skubały trawę. Przyniósł z pokoju aparat, ustawił zoom i pstryknął migawką. Zwierzęta podniosły pyski i ruszyły skokami w las. Ścieżką od strony starych dębów nadchodził jakiś człowiek ciągnący dwukołowy wózek z pokaźnym pakunkiem okrytym plandeką. Mógł go podejrzeć najazdem obiektywu, ale ktoś, kto spłoszył mu zwierzęta, wzbudził jedynie jego irytację. Pół godziny później, gdy truchtał swoją zwykłą trasą, żałował, że jednak tego nie uczynił. Człowiek, którego widział z balkonu, rozpościerał teraz na środku łąki duże płachty. Skojarzenie z lotnią czy może raczej rozkładanym właśnie balonem było oczywiste, ale niesprawdzalne, skoro nie chciał uchodzić za intruza, zatrzymywać się i patrzeć w jego stronę. Ostatecznie nie było w tym nic aż tak nadzwyczajnego. Ale popołudniem, kiedy wrócił znad morza, zmienił zdanie. Na środku łąki stał owalny i obszerny namiot, z gatunku tych, jakie obejrzeć można było na staroświeckich sztychach, przedstawiających wojenny obóz Turków. Przed namiotem, na kolorowym dywaniku siedział Chińczyk. Kiedy dyskretnie wycelował w niego z balkonu swój obiektyw, ten najwyraźniej uśmiechnął się i pokiwał dłonią. Wtedy wycofał się z balkonu. Na próżno jednak szukał w Internecie i gazetach ogłoszeń albo informacji. Nigdzie nie znalazł zapowiedzi o cudotwórcy, ludowym artyście czy azjatyckim lekarzu, który na podmiejskiej łące, w chronionej strefie krajobrazowego parku, rozbije namiot. Wieczorem, wychodząc do pubu, rzucił okiem na dolinę. Namiot stał na swoim miejscu, choć jego właściciel zniknął. Wokół biegały dzieci, przed poruszaną wiatrem połą wejścia szczekał pies. Nocą, gdy wrócił z miasta, szara plama namiotu odbijała się od czarnego tła lasu. Lecz rano łąka była znowu pusta. Zboczył nieznacznie z trasy swojego biegu i szukał śladów. Były niepodważalne: dziura po maszcie, mocno zdeptana trawa, mniejsze otwory po kołkach do odciągów. – Przecież to niemożliwe – pomyślał. – Idiotyczne! Czuł, że powinien stąd wyjechać, ale na samą myśl

model w dłonie, wodził delikatnie palcami po czerwonych dachówkach, przymykał białe okiennice, dotykał komina. Naprzeciw poniemieckich koszar, w szeregu oficerskich willi, które wybudowano na przełomie wieków, ten jeden jedyny dom budził w nim zawsze ciekawość. Był tajemniczy. Jak gość z dalekich krain przyciągał wzrok. Dorośli nazywali go po prostu chińskim domkiem, choć nikt nie wiedział, dlaczego jakiś Prusak wpadł na tak dziwny pomysł. Latem dom był odgrodzony od ulicy żywopłotem. Jesienią można było zobaczyć ogrodową sadzawkę, w której pływały złote liście kasztanów. Najpiękniejszy był jednak zimą. Przypomniał sobie teraz tamten wieczór, gdy pod choinką znalazł Akademię pana Kleksa i upragnione sanki. Za oknem padał gęsty śnieg. O dziwo, ojciec zgodził się, aby je zaraz wypróbować. Szli, a raczej sunęli przez miasto jak zaprzęg. Ojciec był reniferem, a on świętym Mikołajem, który przez zamarznięty Bałtyk przyjechał z Finlandii właśnie tutaj. Za ostatnią, krętą uliczką był już las i pierwsze wzgórze. Zjechali z niego ze dwa razy. W drodze powrotnej poprosił ojca, żeby przy chińskim domku zrobili choć na chwilę postój. Nie mógł oderwać oczu od oświetlonych okien, ośnieżonego dachu przypominającego pagodę i twarzy dziewczynki, która przez moment pojawiła się w oknie na pierwszym piętrze. – Kto tutaj mieszka? – zapytał. – Może jakiś wielki chiński uczony – zażartował ojciec. – Przeczytasz o nim w książce. Kiedy ruszali dalej, dziewczynka pomachała im na pożegnanie dłonią. Odłożył model domku i wyszedł ze sklepu. Miasto żyło wyłącznie katastrofą, lecz on, jak gdyby to była najważniejsza teraz sprawa, starał sobie przypomnieć imię chińskiego uczonego z książki, którą znalazł wtedy obok sanek pod choinką. Bezskutecznie. W domu, dokąd dotarł nie bez komunikacyjnych trudności, włączył telewizor i patrząc na samolot wbijający się w drugą wieżę, pomyślał, że wszystko to przecież nie ma już znaczenia, skoro nie może o tym opowiedzieć Zofii. III Miał już za sobą spotkanie z kolegami z klasy, żeglowanie po zatoce, wycieczkę wodolotem do Królewca, tydzień spędzony nad kaszubskim jeziorem, kilka wizyt u rodziców na cmentarzu, wywiad dla miejscowej gazety, wieczór w klubie biznesu, a nawet przedstawienie Hamleta w tutejszym teatrze, o którym chciał zapomnieć jeszcze przed zapadnięciem kurtyny. Swoją dawną dzielnicę odwiedzał kilkukrotnie i pierwsze wrażenia ustąpiły pod wpływem następnych, już nie tak nieprzyjemnych. Sfotografował chiński domek odnowiony przez nowych właścicieli, a kamienicę, w której kiedyś mieszkał z rodzicami, opstrykał wielokrotnie. Tak jak to sobie postanowił na początku, żył z dnia na dzień, nie przywiązując większej wagi ani do odnowionych, ani zupełnie nowych znajomości. Czasami tylko, kiedy z okna pokoju w pensjonacie patrzył na morze, zastanawiał się, dlaczego nie wyjeżdża. Pod koniec lata nastąpiła w jego spokojnej, może już nawet nudnej egzystencji, ważna zmiana. W niewielkim, nowym apartamentowcu kupił mieszkanie i urządzał je z przyjemnością. Bawiło go do pewnego stopnia, że decyzję podjął pod wpływem impulsu. Dom położony był pod lasem, u wylotu doliny, gdzie kiedyś chodziło się na grzyby, a teraz już tylko na spacery. Piętnaście minut taksówką z pensjonatu z tą samą jedną walizką, z którą przefrunął nad Atlantykiem – to była cała przeprowadzka. Powoli zmienił się też rytm jego dnia. Wstawał wcze-

17

opowiadania_02popr.indd 17

2005-02-07 11:35:37


czył górski potok, kładkę, dalekie szczyty. Jeżeli była to iluzja, to doskonała. Potok huczał na głazach, poczuł na twarzy mgiełkę rozbitych kropelek wody. Czyste powietrze wypełniało płuca. Doktor pchnął go nieznacznie do przodu i nagle znalazł się w środku tego, co przed sekundą obserwował. Jacyś ludzie wołali do niego z drugiej strony kładki, po chwili rozpoznał w nich rodziców. Matka dawała mu znaki dłonią, ojciec uśmiechał się jak zawsze. Przeszedł na drugą stronę kładki, uścisnęli sobie dłonie, rozmawiali. Zrozumiał, że za chwilę chcą ruszać dalej, ale bez niego. Mieli plecaki i odpowiednie buty, on ich nie miał. Teraz zdał sobie sprawę, skąd tu trafił, ale na próżno się rozglądał: łąki przed jego nowym domem czy choćby namiotu, do którego wszedł – nigdzie nie było widać. Ojciec i matka odeszli już daleko, widział ich małe postacie na skalnej ścieżce, machali mu na pożegnanie. Przemył twarz zimną wodą ze strumienia i wtedy ujrzał zamykającą się przed nim połę wewnętrznego namiotu. – Piękne – powiedział do doktora Czenga. – Ale to tylko sztuczka. Widziałem ich, dotykałem, ale nie żyją. Nie może ich pan wskrzesić. – Jeżeli coś wiesz, powiedz o tym. Jeżeli nie wiesz – nie mów. Taka jest zasada. A przecież nie wiesz, czego oni pragną. Doktor znów zapalił lampkę i znów ją zgasił. Tym razem był w chińskiej dzielnicy, tam gdzie zmarła Zofia. Ale to ona pochylała się nad nim, nie on nad nią. Widział jej łzy i usta szybko wymawiające słowa modlitwy, których nie słyszał. Okropny ból w okolicy mostka uniemożliwiał mu jakikolwiek ruch czy odpowiedź. Wreszcie, gdy skurcz ustąpił, w zupełnej ciemności poczuł jej dłoń na twarzy i dosłyszał szept – lepiej ja, lepiej ja niż on, ja, nie on, Boże, Boże... – Na czym polega pana misja? – zapytał, kiedy znów znalazł się w przedsionku. – Do czego ma przekonać? – Mam już naprawdę mało czasu. Czekają inni. Czasami lepiej wyzwolić się od myśli i przyjąć rzeczywistość. Gdybyś przyszedł za pierwszym razem, poznałbyś znacznie więcej. Nie szukaj mnie tu ani nigdzie indziej. Ze mną można się spotkać tylko raz. Mówiąc to, doktor Czeng odsunął zewnętrzną połę przedsionka i wypchnął go z namiotu. Musiał w nim spędzić dużo czasu, bo nad łąką panował mrok i napadało sporo śniegu. Widocznie, wychodząc z domu, nie pstryknął kontaktu, bo widział w swoich oknach jasne światła. Szedł w ich stronę, mając poczucie, że wszystko, co się wydarzyło, zdarzyło się naprawdę. Tak jak wigilijnej nocy, kiedy zatrzymali się z ojcem przed chińskim domkiem. I nagle przypomniał sobie imię z tamtej książki: Paj Chi Wo – krzyczał na całe gardło, uszczęśliwiony, aż ludzie idący na pasterkę oglądali się za nim z niepokojem. Potem biegł prędko, nie zdając sobie sprawy, że obejmuje go coraz jaśniejsza, idąca w głąb ziemi szczelina oślepiającego blasku.

o podróży ogarniało go zniechęcenie. Napisał dyplomatyczny e-mail do Esterhagena, czy zechce podjąć rozmowę na temat zupełnie nowych wątków, ale doktor nie odpowiedział. Na szczęście pod koniec listopada spadł obfity śnieg i nowe zajęcie oderwało go od tej sprawy. Kupił narty biegowe i każdego dnia, z mapą i termosem gorącej herbaty w plecaku, wypuszczał się na dalekie marsze, rozpoznając wśród leśnych duktów i polan dawne trasy podmiejskich wycieczek. Lubił szczególnie te miejsca, skąd widać było jak na dłoni miasto i zatokę. W ten właśnie sposób chciał spędzić nadchodzącą Wigilię: parę godzin narciarskiej trasy, powrót do domu, kolacja, potem wybierze się na pasterkę. I tak było to lepsze niż samotność w tamtym mieszkaniu, gdzie wszystko przypominało mu Zofię. Przyszła jednak gwałtowna odwilż i o nartach nie było mowy. Gdy spojrzał na łąkę tego poranka, ani jedna plama śniegu nie pokrywała płowej, poszarzałej trawy. Z ciężkich, nisko sunących chmur siąpił deszcz. W tym samym miejscu co poprzednio rozbity był natomiast ten sam namiot. Bez emocji, jak gdyby wybierał się do sklepu, włożył kurtkę z kapturem, buty i wyszedł z domu. – Czy jest tam kto? – zapytał, stając przed niezbyt ściśle zasznurowanym wejściem. – Mam mówić po angielsku? – Nie, ja rozmawiam w każdym języku – usłyszał głos. – Proszę wejść do przedsionka. Wewnątrz niezwykle ciasnego pomieszczenia paliła się mała, spirytusowa lampka. Twarz gospodarza nie była mu znana, choć może był to ten sam człowiek, którego widział w obiektywie. – To pan jest doktorem Czengiem? Pan dał ogłoszenie do gazety? – Tak. – Dlaczego pan mnie szuka? Czego ode mnie chce? Po co nęka? – Chcę, żebyś uwierzył. – W co? Handel snami? Przepowiednie? Bzdury. – Nie sprzedaję snów, tylko je oferuję. Pamiętasz swój heksagram, w którym żywioł ognia ostrzegał przed wspinaczką? – To jeszcze niczego nie dowodzi. – Jestem zmęczony. Mam mało czasu. Jeżeli chcesz spróbować, powiedz tak. – Spróbować czego? – Sen nie jest marzeniem. Ani odbiciem. To druga strona twojej koszuli. – Ale w co mam uwierzyć? – W to, co zobaczysz. – Zgoda. Więc co mam robić? Doktor Czeng odsunął go delikatnie o pół kroku i zgasił lampkę. Nagle podniósł wewnętrzną połę namiotu. Wyglądało to tak, jakby za niewidzialnym progiem, w środku, znajdowała się inna przestrzeń. Zoba-

18

opowiadania_02popr.indd 18

2005-02-07 11:35:37


CLAIRE KEEGAN

Mężczyźni i kobiety Po powrocie do domu chwytam za szpadel i zbieram owcze kupy z auta, potem ugniatam jęczmień na strychu. – Gdzie byliście? – pyta Mama. Opowiadam jej wszystko w drodze przez podwórze. Niesiemy wiadra pełne buraczanych wytłoków. Tata siedzi koło krowy i doi ją do cynkowego wiaderka. Brat siedzi w pokoju stołowym przy kominku i udaje, że się uczy. Będzie zdawał egzaminy. W przyszłym roku. Ma zostać kimś, więc nie otwiera bram, nie sprząta gówien, nie nosi wiader. On tylko czyta, pisze i rysuje trójkąty specjalnymi ołówkami do rysunków technicznych, które kupuje mu Tata. Jest najmądrzejszy w rodzinie. Siedzi tam, dopóki się go nie zawoła na obiad. – Zejdź na dół i powiedz Seamusowi, że obiad gotowy – odzywa się Tata. Zanim zejdę na dół, muszę zdjąć gumiaki. – Rusz tyłek na obiad, palancie – mówię mu. – Powiem wszystko! – Akurat – odpowiadam i wracam na górę, do kuchni, żeby nałożyć mu na talerz groszku, bo kapusty ani rzepy królewicz nie jada. Wieczorem biorę moją torbę z zeszytami i odrabiam na stole w kuchni pracę domową. Mama ogląda telewizor. Wypożyczamy go na zimę. We wtorki robi przed ósmą wielki dzbanek herbaty, potem siada i wpatruje się w ekran. Ogląda program, gdzie mężczyzna uczy kobietę, jak prowadzić auto. Jak zmieniać biegi, puszczać sprzęgło i dodawać gazu. Poza jedną dziwną kobietą zza wzgórza, która jeździ traktorem, i jedną protestantką z miasteczka, nie znamy żadnej kobiety kierowcy. W przerwie Mama odrywa oczy od ekranu i spogląda smutno na najwyższą półkę kredensu, tam gdzie w starym dzbanku na herbatę chowa zapasowy klucz do volkswagena. Nie powinnam o tym wiedzieć. Wzdycham cicho i wracam do pracy domowej: przerysowuję bieg rzeki Shannon z mapy na kartkę.

Tata zabiera mnie ze sobą w różne miejsca. Ma sztuczne biodra i potrzebuje mnie, żebym mu otwierała bramy. Do naszego domu jedzie się długą, wąską drogą przez las, potem trzeba otworzyć i zamknąć za sobą dwie bramy, żeby owce nie uciekły. Przydaję się wtedy. Otwieram bramę, Tata przejeżdża na jałowym biegu, zamykam za nim i wskakuje z powrotem do auta. Żeby oszczędzić benzyny, nabiera prędkości na górce i zapala silnik dopiero przed wjazdem na drogę. Czasem jedziemy na złomowisko szukać części zapasowych. Jeśli Tata wynajdzie ciekawe ogłoszenie w gazecie, to lądujemy w polu u jakiegoś farmera i zbieramy w błocie kapustę, albo przebieramy sadzeniaki w jakiejś brudnej szopie. Bywamy też w kuźni. Patrzę wtedy, jak płynące wolno po niebie bialutkie obłoki odbijają się w beczce wody i jak w jednej chwili wyparowują, gdy kowal zanurza w wodzie rozżarzoną stal. W soboty Tata jeździ na targ oglądać owce, maca im kręgosłupy i zagląda do pysków. Jeśli kupuje tylko kilka, to nie chce mu się wracać do domu po przyczepę, tylko ładuje je na tylne siedzenie w aucie, a ja siadam z przodu między fotelami i pilnuję ich. Robią tam kupy-kamyczki i beczą, a języki mają ciemne jak surowa wątróbka, którą Mama gotuje w poniedziałki. Siedzę tak, póki nie zatrzymamy się u kogoś na jedzenie. Zwykle Tata zajeżdża do Bridie Knox, bo ona zawsze ma świeże mięso z własnego uboju. Hamulec ręczny nie działa i kiedy Tata parkuje na podwórku, ja wysiadam i podkładam kamień pod koło. Zawsze się do czegoś przydam. – Pochwalony! Jak się żyje pani dobrodziejce? – Dan! – krzyczy Bridie, jakby nie słyszała naszego samochodu. Bridie mieszka w małym, zadymionym domku, bez męża, ale z synami, którzy jeżdżą traktorem po polu. Są niscy, paskudni, chodzą w połatanych gumiakach i czuć od nich łajnem. Bridie zawsze ma wymalowane usta i przypudrowaną twarz, ale jej dłonie przypominają dłonie mężczyzny. No i głowa nie pasuje do reszty ciała, wygląda trochę jak moje lalki, gdy pozamieniam im głowy. – Może by się znalazło coś dla małej? W domu nam głodem przymiera – mówi Tata, spoglądając na mnie, jakbym była jednym z tych dzieci z Afryki, co to im oddajemy cukier w czasie Wielkiego Postu. – Coś takiego – odpowiada Bridie, śmiejąc się z jego starego dowcipu. – Wygląda całkiem nieźle! Siadajcie, zagotuję wody. – Prawdę mówiąc, to chętnie bym coś zjadł. Ledwie z targu wracam, ceny jagniąt znowu poszły w górę. Opowiada o owcach, o bydle, o pogodzie i o tym, jak to źle się dzieje w tym naszym biednym kraju, a Bridie nakrywa do stołu, wyjmuje sos i musztardę i kroi duże, grube kawałki wołowiny albo gotowanej szynki. Ja siedzę sobie przy oknie i zerkam na owce. Wyglądają, ogłupiałe, przez okno samochodu. Czekając, aż Tata spałaszuje wszystko, co ma na talerzu, buduję wieżę z ciasteczek, zlizuję z nich czekoladę, a resztę daję pod stół psu.

W Wigilię wieszam drogowskazy. Wycinam je z kartonu, piszę na nich czerwonym flamastrem „Tędy, Mikołaju” i rysuję strzałki. Zawsze się boję, że zabłądzi albo że nie będzie mu się chciało przyjść, bo z tymi bramami tyle kłopotu. Zaczepiam drogowskazy na kołku przy wjeździe na drogę i na bramach, i jeszcze jeden w domu, przed stołowym, bo tam stoi choinka. Zostawiam na kominku szklankę ciemnego piwa i kawałek ciasta i dochodzę do wniosku, że Święty Mikołaj musi być nad ranem nieźle spity. Tata wyciąga swój najlepszy kapelusz i przegląda się w lustrze. To elegancki kapelusz, z piórem wetkniętym w rondo. Naciąga go mocno na głowę, żeby nie było widać, że łysieje. – A gdzie ty się wybierasz w Wigilię? – pyta Mama. – Zobaczyć się z facetem od szczeniaka – odpowiada i trzaska drzwiami. Kładę się do łóżka, ale nie mogę zasnąć. Z całej mojej klasy tylko do mnie przychodzi ciągle Mikołaj. Wiem, bo

19

opowiadania_02popr.indd 19

2005-02-07 11:35:37


koleżanek z klasy – mierzył nas kiedyś nasz nauczyciel. Mama jest wysoka i chuda, ale ma szorstką skórę na dłoniach. Zastanawiam się, czy nie będzie kiedyś wyglądać jak Bridie Knox, pół kobieta, pół mężczyzna. Tata się nie szykuje. Nie pamiętam, żeby się kiedyś kąpał albo mył włosy. Zmienia tylko kapelusz i buty. Naciąga teraz swój elegancki kapelusz na głowę i ogląda się w lustrze. Pióro stoi mu bardziej niż zwykle. Potem zakłada buty. Są duże i czarne, kupił je po tym, jak sprzedał barana. Męczy się ze sznurowadłami, bo ciężko mu się schylać. Seamus ma na sobie zielony sweter z łatami na łokciach, czarne spodnie z nogawkami jak rury i kowbojskie buty, żeby wyglądał na wyższego. – Nie zabij się na tych swoich obcasach – mówię. Wsiadamy do volkswagena, ja z Seamusem do tyłu, Mama z Tatą z przodu. Sprzątałam auto, ale i tak czuć owcze kupy – lekki, gryzący zapach, który zawsze przypomina nam, kim jesteśmy. Tata włącza wycieraczkę. Jest tylko jedna i strasznie piszczy, jak wyciera śnieg. Kruki zrywają się z drzew, skrzeczą przeraźliwie. W aucie drzwi są tylko z przodu, więc to Mama musi wyjść, żeby otworzyć bramy. Myślę sobie, że pięknie jej w tym naszyjniku z pereł i w tej czerwonej sukni, która unosi się lekko w powietrzu, gdy Mama się obraca. Wolałabym, żeby to Tata wyszedł i żeby to na niego padał śnieg, a nie na Mamę i jej najładniejsze rzeczy. Widziałam, jak inni ojcowie pomagają swoim żonom założyć płaszcz, otwierają im drzwi, pytają, czy nie chciałyby czegoś ze sklepu, a potem przywożą im czekoladę i dojrzałe brzoskwinie, choć one wcale o to nie prosiły. Sala Spellmana stoi pośrodku parkingu. Nad drzwiami wisi napis „Wesołych świąt”, a wokół niego dużo różnokolorowych lampek. W środku jest pełno miejsca, jak w magazynie, śliski drewniany parkiet, a pod ścianami stoją ławki. Dziwne światła sprawiają, że wszystkie białe ubrania się świecą. Są niesamowite. Pod bluzką sklepikarki widać jej stanik, a licytator ma na spodniach coś, co wygląda trochę jak śnieg. Księgowy ma podbite oko i wełniany sweter w białe i szare diamenty. Nad nimi obraca się powoli błyszcząca kula z małych lusterek. Na końcu sali stoi stół, a na nim butelki lemoniady i oranżady, markizy i chipsy serowo-cebulowe. Zza stołu żona rzeźnika wydaje losy i zbiera pieniądze. Jest parę kobiet, które poznałam, jeżdżąc z Tatą: Bridie ze swoją czerwoną jak głóg szminką; Sara Combs, która ledwie w zeszłym tygodniu namawiała Tatę na szklankę sherry, a potem dała mi nieświeże ciastko i wzięła go do salonu, żeby pokazać mu nowe meble; panna Jenkins, która zawsze coś smaży, pije kawę zamiast herbaty i nigdy nie ma w domu żadnych słodyczy, a to wszystko, jak mówi, przez jej soki trawienne. Na scenie panowie w czerwonych blezerach i prążkowanych muszkach grają na perkusji, gitarach, rogu, a z przodu Nerves Moran śpiewa Moje piękne Leitrim. Zaczyna się walc i jesteśmy z Mamą pierwsze na parkiecie, a gdy muzyka przestaje grać, Mama tańczy z Seamusem. Tata tańczy z kobietami ze wsi. Tańczyć to potrafi, ale otwierać bram to już nie może. Seamus bawi się na parkiecie z dziewczynami, które zna ze szkoły, wymachuje rękami i wypina tyłek, a one kręcą się jak szalone. Mężczyźni po trzydziestce proszą mnie do tańca. – Może zatańczymy quick-stepa? – pytają. Albo: – Co powiesz na half-seta? Zachwycają się, że lekko tańczę. – Rany, jakaś ty zgrabna – mówią, ucząc mnie nowych kroków. Tańczymy odbijanego i muzyka przestaje grać, gdy jestem w parze z farmerem cuchnącym jak bimber, który dajemy do picia chorym owcom, ale na szczęście poja-

kiedyś nasz nauczyciel zapytał, kogo jeszcze odwiedza Święty Mikołaj, i tylko ja podniosłam rękę. Jestem inna niż wszyscy, ale co rok czuję coraz mocniej, że tym razem może nie przyjść i że stanę się taka jak reszta. Budzę się skoro świt, a Mama już rozpala ogień w kominku. Klęczy przy palenisku, rwie gazetę i uśmiecha się do mnie. W pewnej chwili ogarnia mnie strach, że może Mikołaj nie przyszedł, bo powiedziałam „rusz tyłek na obiad, palancie”, ale nie, jednak przyszedł. Zostawił mi Beksalinkę, płaczącą i siusiającą lalkę, taką o jaką prosiłam, zapakowaną w taki sam papier, jaki mamy w domu, i myślę sobie, że poczta działa cuda, skoro mogę wysłać list na dwa dni przed świętami i on dochodzi na drugi dzień na biegun północny, choć do Anglii listy idą tydzień. Do Seamusa Mikołaj już nie przychodzi. Pewnie wie, co Seamus tak naprawdę robi wieczorami w stołowym, że czyta durne czasopisma i podpija czerwoną lemoniadę z kredensu zamiast się uczyć. Wszyscy jeszcze śpią oprócz Mamy i mnie. Jesteśmy ranne ptaszki. Parzymy herbatę, jemy na śniadanie grzanki i czekoladowe paluszki. Potem Mama zakłada swój najlepszy fartuch, ten w truskawki, włącza radio i kroi cebulę i pietruszkę, a ja w tym czasie ścieram chleb na okruszki. Nadziewamy indyka farszem i krzątamy się po kuchni. Seamus z Tatą schodzą na dół i rozpakowują prezenty spod choinki. Seamus dostał tarczę do rzutek. Wiesza ją w kuchni na drzwiach i razem z Tatą grają na punkty, a ja i Mama zakładamy kurtki z kapturem i idziemy nakarmić świnie, krowy i owce i wypuścić kury. – Dlaczego oni nic nie robią? – pytam. Wkładam rękę w ciepłą słomę i szukam jajek. Zimą kury znoszą mniej. – Bo to mężczyźni – odpowiada, jak gdyby to wszystko tłumaczyło. Nic już więcej nie mówię, bo są święta. Wracam do środka i odskakuję na bok, bo właśnie koło głowy przeleciała mi rzutka. – Cha, cha – śmieje się Seamus. – Sam środek – mówi Tata. Jest sylwester i pada śnieg. Białe płatki lądują za oknem na parapecie i topnieją. Kończy się kolejny rok. Jem na śniadanie biszkopt z owocami, potem zasypiam, oglądając w telewizji Lassie. Po obiedzie bawię się lalkami, ale nudzi mnie już napełnianie Beksalinki wodą i wyciskanie jej przez dziurę w tyłku, więc odkręcam głowę, ale szyja jest gruba i nie pasuje do innych lalek. Idę pograć z Seamusem w rzutki. Zaznacza kredą wyniki, mój jest bliżej tarczy. Gdy trafiam potrójną dziewiętnastkę, mówi, że to fuks. Dla niego wszystko, co mi się udaje, to przypadek. – Osiemdziesiąt siedem – dodaję szybko moje trafienia. Jestem w tym dobra, tylko z odejmowaniem idzie mi gorzej. – Fuks! – on na to. – Ty chyba nie wiesz, co to znaczy fuks – odpowiadam. – Zobacz sobie w słowniku. Tak się mówi na konia. – Przecież wiem. Mam już dość traktowania mnie jak dziecko. Chciałabym być duża. Mogłabym siedzieć przy kominku, wołano by mnie na obiad, rysowałabym trójkąty, lizała specjalne ołówki, prowadziła auto i kazała komuś otwierać mi bramę, żebym mogła przejechać. Brrrrum! Przylepiłabym na zderzaku naklejkę: „UWAGA, WIOZĘ OWCE”. Na dzisiejszy wieczór ładnie się ubieramy. Mama zakłada ciemnoczerwoną suknię, koloru naszych krów. Ma piegowatą skórę, jakby ktoś pokropił ją zamoczonym w farbie pędzlem. Prosi mnie, żebym zapięła jej naszyjnik z pereł. Kiedyś, żeby dosięgnąć, musiałam stawać na łóżku, ale teraz jestem już wysoka, wyższa od wszystkich

20

opowiadania_02popr.indd 20

2005-02-07 11:35:38


masie różnych ludzi, potem na aukcję idą: cielak, koza, skrzynia herbaty, cukier, bułki, dżem, pudding śliwkowy i babeczki z bakaliami. Po kozie została kupa i zastanawiam się, kto to posprząta. Dopiero na samym końcu loteria. Licytator podchodzi z kartonem losów do blondynki. – Wyciągaj ze spodu – mówi. – Żadnego zerkania! Pierwsza nagroda: butelka whisky. Blondyna losuje, ale się nie śpieszy, bo wszyscy na nią patrzą. – Śmiało, złotko – mówi licytator. – Nie ma co przeciągać, to tylko butelka whisky. Podaje mu los. – Co my tu mamy? To będzie... jaki to kolor, Jimmy? Łososiowy… tak, numer siedemset dwadzieścia pięć. Siedem, dwa, pięć. Numer serii 3X429H. Powtórzę... – To nie mój, choć blisko. Nie chcę tej whisky, tak czy siak poszłaby dla owiec. Wolałabym pudełko herbatników, będą jedno losować za chwilę. Na sali zamieszanie, wszyscy grzebią w spodniach i torebkach. Licytator jeszcze raz czyta numery, zdaje się, że trzeba będzie losować jeszcze raz, aż tu nagle Mama wstaje z miejsca. Idzie środkiem parkietu, z wysoko uniesioną głową. W tłumie robi się korytarz, ludzie usuwają się na bok, żeby mogła przejść. Jej nowe buty na obcasach robią stuk-stuk, czerwona spódnica unosi się lekko. Nigdy Mamy takiej nie widziałam. Zwykle się wstydzi, daje mi bilet i to ja podbiegam i odbieram nagrodę. – Chętnie się pani napije gorzałki, prawda? – mówi Nerves Moran i spogląda na jej los. – Rozgrzeje panią trochę w nocy, takie teraz mamy mrozy... Jeśli kobieta ma się czego napić, niepotrzebny jej żaden mężczyzna. Siedemset dwadzieścia pięć, tak jest. Mama stoi tam na górze w swoim eleganckim ubraniu i tak sobie myślę, że zupełnie tam nie pasuje. – Sprawdzimy jeszcze numer serii... No przykro mi, droga pani, nie zgadza się numer serii. Będzie się pani musiała w nocy zdać na mężusia. Stary, wypróbowany sposób. Mama obraca się i wraca tą samą drogą przez parkiet, stuk-stuk, a wszyscy dookoła wiedzą, że myślała, że wygrała, choć wcale nie wygrała. I już nie idzie, ale biegnie, w tym jasnym świetle, biegnie, mija szatnię i pędzi do drzwi, a włosy falują jej jak koński ogon.

wia się chłopak od bydła z targu i mnie ratuje. – Nie zwracaj na niego uwagi – mówi. – Jemu się zdaje, że jest pępkiem świata. Wyobrażam sobie pępek świata – co za dziwactwo! Mój nowy partner pachnie powrozami, cyną, środkiem do dezynfekcji, a może tylko to sobie ubzdurałam. Ciągle od kogoś słyszę, że sobie coś ubzdurałam. Po tańcu grupowym chce mi się pić, więc Mama daje mi na lemoniadę i na losy na loterię. Zaczyna się wolny walc, Tata podchodzi do Sary Combs, a ona wstaje z ławki i zdejmuje żakiet. Ma całkiem odkryte ramiona, a piersi wystają jej z sukni jak dwa kacze jaja. Mama siedzi z torebką na kolanach, patrzy. Coś ją dzisiaj gryzie, zawsze to po niej widać, na przykład gdy umiera krowa i przyjeżdża po nią ciężarówka. Coś się dzieje i nie do końca rozumiem co – jak gdyby przyszła jakaś czarna chmura i zanosiło się na straszną burzę. Podchodzę i częstuję ją lemoniadą, ale bierze tylko malutkiego łyczka i dziękuje. Daję jej połowę moich losów na loterię, ale to nie pomaga. Tata obejmuje Sarę Combs i tańczą bardzo wolno, jakby o to mu właśnie chodziło. Seamus stoi oparty o ścianę, z rękami w kieszeni, i uśmiecha się do niewysokiej blondynki, która na okrągło sterczy przed lustrem w damskiej ubikacji. – Zabierz ją od Taty. – Że co? – Zabierz ją od Taty. – Niby czemu? – pyta. – I to ty masz być najmądrzejszy w rodzinie, tak? – mówię. – Dupek. Wchodzę na parkiet i pukam Sarę Combs w plecy. I w żebro. Odwraca się, jej szeroki lakierowany pasek błyszczy w świetle odbitym od kręcącej się kuli. – Przepraszam – mówię, jakbym chciała zapytać o godzinę. Spogląda na mnie z góry, chichocze. Oczy ma popękane jak dzbanek na naszym kredensie. – Chciałam zatańczyć z Tatusiem. Na słowo „tatuś” zmienia się na twarzy i odkleja się od Taty. Zajmuję jej miejsce. Mężczyzna na scenie gra teraz na trąbce. Tata ściska mnie mocno za rękę, jakby chciał mi zrobić krzywdę. Spoglądam na Mamę i widzę, jak wyjmuje z torebki chusteczkę. Chwilę potem idzie do ubikacji. Tata jakby kipiał w środku ze złości. Czuję, że jest bezradny, ale nic mnie to nie obchodzi. Pierwszy raz w życiu mam trochę władzy. Mogę się wpychać i prosić o taniec, ratować i być ratowana. Tuż przed północą robi się wielka wrzawa. Wszyscy są na parkiecie, kolana się uginają, torebki wirują w powietrzu. Nerves Moran odlicza sekundy do nowego roku, potem wszyscy zaczynają się całować i padać sobie w objęcia. Obcy ludzie ściskają mnie, całują, jakbym była wodą, a im się chciało pić. Moi rodzice się nie całują. Od kiedy tylko pamiętam, nigdy nawet się nie dotknęli. Kiedyś zaprowadziłam koleżankę na piętro, żeby pokazać jej cały dom. – To pokój Mamy – powiedziałam – a to Taty. – To twoi rodzice nie śpią razem? – zapytała zdziwionym głosem. Zespół gra coraz szybciej. – Zrzucamy kilogramy, spalamy tłuszczyk ze świąt! – krzyczy Nerves Moran i nawet wszyscy ci szpanerzy przestają tańczyć w grupkach i zabierają się za twista, a ja trykam się tyłkiem z chłopakiem z targu i znów tańczę z jakimś nieznajomym. Wszyscy stają do hymnu irlandzkiego. Tata przeciera czoło chusteczką, a Seamus strasznie zipie, bo jest nieprzyzwyczajony do wysiłku. Zapala się światło i nic już nie jest takie, jak było przed chwilą, wszystko z powrotem po normalnemu. Licytator chwyta mikrofon i dziękuje całej

*** Na parkingu na zmarznięty trawnik napadało śniegu, ale asfalt jest tylko mokry i błyszczy od świateł odjeżdżających aut. Księżyc świeci mocnym, gęstym światłem. Siedzimy z Mamą i Seamusem w aucie, trzęsiemy się z zimna i czekamy na Tatę. Nie możemy zapalić silnika, żeby nagrzać auto, bo Tata ma klucze. Stopy mam zlodowaciałe. Z otwartej budki z jedzeniem, takiej z namalowaną wielką brązową parówką, buchają chmury tłustej pary. Wokół nas ludzie odjeżdżają, machają sobie, krzyczą „Dobranoc!” i „Szczęśliwego nowego roku!”. Odbierają jeszcze swoje frytki i już ich nie ma. Kiedy w końcu przychodzi Tata, budka jest już zamknięta, a parking pusty. Siada za kierownicą, wkłada kluczyk do stacyjki, słychać kaszlenie silnika i po chwili już jedziemy, pod górę, krętymi drogami, do domu. – Zespół był całkiem, całkiem – mówi Tata. Mama się nie odzywa. – Mówię, że nawet nieźle grał ten zespół – powtarza głośniej. Mama nic. Tata zaczyna śpiewać. Zawsze śpiewa, kiedy jest zły. Udaje, że jest w dobrym humorze, chociaż jest wściekły. Światła miasteczka są już daleko za nami. Na drodze ciemno. Mijamy domy z zapalonymi świeczkami

21

opowiadania_02popr.indd 21

2005-02-07 11:35:38


Śmieje się na głos i otwiera drzwi po swojej stronie. – A potem ucieka, co za wstyd! Wysiada. Widać po nim, że jest wściekły, idzie jak po rozżarzonych węglach. Śpiewa Hen, w dalekiej Australii. Zdejmuje drucianą pętelkę z bramy, gdy nagle wiatr zdmuchuje mu kapelusz z głowy. Brama otwiera się sama. Tata schyla się, żeby podnieść kapelusz, ale znowu zrywa się wiatr i porywa go jeszcze dalej. Idzie za nim i znów się schyla, ale kapelusz znowu mu ucieka. Przypomina mi się, że Święty Mikołaj pakuje prezenty w ten sam papier co my i – nagle wszystko rozumiem. Jest tylko jedno wytłumaczenie. To takie oczywiste. Tata odchodzi coraz dalej, jest coraz mniejszy. Wydaje mi się, jakby drzewa się ruszały. Kasztanowiec, ten pod którego zielonymi ramionami chowamy się latem, cofa się jakby. Nagle zdaję sobie sprawę, że to auto się rusza. To my. Zjeżdżamy tyłem z górki, a nie mamy hamulca ręcznego i nie ma kto podłożyć kamienia pod koło. Wtedy Mama chwyta za kierownicę. Przesiada się na miejsce Taty i kładzie stopę na hamulcu. Przestajemy jechać do tyłu. Rozgrzewa silnik i wrzuca bieg, słychać zgrzyt w skrzyni biegów – za słabo docisnęła sprzęgło – ale po chwili ruszamy. Jedziemy prosto, mijamy drogowskaz dla Mikołaja, potem Tatę, który przestał śpiewać, i wjeżdżamy przez bramę w świeży śnieg. Czuję zapach sosen. Obracam się i widzę Tatę. Stoi nieruchomo, mokry od śniegu, z gołą głową, kapeluszem w ręce, i gapi się w tylne światła naszego auta.

w oknach i lampkami migoczącymi na choinkach, zaparkowane samochody z gazetami wetkniętymi za wycieraczki. Tata urywa piosenkę w połowie. – I co tam, Seamus, wpadło ci coś fajnego w oko na zabawie? – Nie za bardzo. – Ta blondyna wyglądała na niezły towar. Przypomina mi się, jak ci wszyscy mężczyźni na targu licytują jałówki i owce. I przypomina mi się Sara Combs i jej perfumy o zapachu trawy. Zawsze nimi pachnie, gdy u niej jesteśmy. Gałęzie kasztanowca koło naszego domu są całe w śniegu. Tata zatrzymuje auto i naciska hamulec, bo od razu zaczynamy jechać do tyłu. Czeka, aż Mama wyjdzie i otworzy bramę. Mama ani drgnie. – Boli cię coś? – pyta ją Tata. Ale ona patrzy prosto przed siebie. – Drzwi się zacięły czy jak? – Sam je sobie otwórz. Tata sięga do drzwi po jej stronie i otwiera, ale Mama zatrzaskuje je z powrotem. – Wyskakuj i otwórz bramę! – krzyczy do mnie zdenerwowany. Jakiś głos podpowiada mi, że powinnam zostać tam, gdzie jestem. – Seamus! – krzyczy. – Seamus! Nikt z nas nawet nie drgnie. – Na Boga! Boję się. Patrzę przez okno i widzę, że mój drogowskaz „Tędy, Mikołaju”, cały rozmoknięty, odczepił się w jednym miejscu i dynda na wietrze. Tata z jadem w głosie odzywa się do Mamy: – Ale się popisałaś przy wszystkich sąsiadach! Wyskakuje cała wystrojona i myśli, że wygrała główną nagrodę na loterii!

Tłum. Łukasz Witczak

Tłumaczenie zdobyło I nagrodę (ex aequo) w konkursie na najlepsze tłumaczenie opowiadania, ogłoszonym przez organizatorów I Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.

ZBIGNIEW KRUSZYŃSKI

Czat Ona_trzydzieści, dajmy na to, cztery, choć wiek można zaokrąglać w dół, przeciwnie, nigdzie się nie spieszy, stop, wolnego, piątek, pacjentka w stresie jest przynętą wielu groźnych chorób. Medytuje przed sklepem, najpierw obuwniczym, podsuwając stopę do witryny, dalej, jeszcze dłużej, odzieżowym, bo zawsze można coś założyć, i następnym z bielizną, bo pod tamto ciepłe da się wcisnąć coś koronkowego, potem parę metrów pustka, nic, remont z niewiadomą zawartością, wreszcie księgarnia, tutaj może coś dla ducha, wchodzi i widzi ścianę książek, mur. Chętna_studentka mija ją przy kasie i wychodzi w tym samym miejscu na ulicę. Wyjmuje z plastikowego worka książkę, z obrzydzeniem wciska go do kieszeni,

Obserwował przechodniów i dobierał ksywy. Nicki – jak się fachowo nazywały. Nickt, Nickolski, Nickiewicz i Nicklas – próbował je wymyślać, dopóki nie sprawdził, że wszystkie są już dawno zaklepane, bo wszystkich już przemianowano, i tłum przechodniów chodził teraz po Świdnickiej imienny, ale niealfabetyczny. Ona_trzydzieści spieszyła się przed siebie, za sobą zostawiając ogon elektronów. Widział najpierw jej szminkę, lśniącą od pikseli, potem przez chwilę profil (nie pije i nie pali), potem dwukolorowe włosy w równoległych pasmach, jakby wrócić do monitorów czarno-białych, a na koniec sylwetkę w stożkowatym płaszczu broniącym chorej wyobraźni wstępu do wyuzdanej geometrii brył.

22

opowiadania_02popr.indd 22

2005-02-07 11:35:39


pracy, jak nożem uciął urwały się kontakty, zanim zresetuje, zaloguje, odejdą już gdzie indziej, zgubią się, zapomną i teraz szukaj, chłopie, wiatru, elektrony są szybsze od plemników i bardziej rozwiązłe od hormonów. Narzeka na łącza, płaci i wychodzi. Deszcz chłodzi mu zaczątki łysiny, bo zaczęło padać, czego nawet nie zauważył, idzie przez mokre miasto, lunatyk z innej galaktyki, w której nie wymyślono jeszcze parasoli. Nogawki nasiąkają wodą od dołu i nieprzyjemnie kleją się do łydek. Obryzguje go przejeżdżający samochód i nawet nie chce mu się puścić za nim wiąchy, bo zbyt wątła jest jego wiara, że świat trwa w realu i że mokre różni się od suchego. Nie czuje głodu, ale wchodzi do baru, zwabiony plątaniną kabli za kasą. Powoli wraca mu wzrok, zaczyna odróżniać wymiary, przedtem sprowadzone do płaskiego kwadratu. Widzi twarz kasjerki, nos trochę bliżej niż oczy, widzi nawet bejsbolową czapkę z daszkiem rzucającym cień na pół twarzy. Dochodzi do niego głos, więc nie ogłuchł, czuje teraz płynące z kuchni zapachy, rozgrzany olej, ciasto, ale nie słodkie, raczej na zakwasie, mięso, smażone, jednak głód powraca. Rozpoznaje swój głos, coraz bardziej zdecydowany: – Tak, niech będzie z frytkami. – Zje, strawi, może jeszcze tym razem uda mu się wrócić między żywych, do świata.

wie, że plastikowe worki nas przeżyją, ale chciałaby odwlec tę chwilę i istnieć jeszcze trochę pośród rzeczy szlachetnych, drukowanych: drukuj, ikona rozłożonej książki z odhaczonym ptaszkiem w pasku narzędzi u góry ekranu. Przystaje na chodniku, poprawia okulary, otwiera książkę, odkasłuje. Miłość – czyta rozstrzelonym drukiem na skrzydełku – miłość między nim a... – Bił ją – słyszy, wypowiedziane podniesionym głosem, bo głos przejął ktoś inny, mężatka_czterdzieści, czatująca w tym momencie pod księgarnią z koleżanką. – Bił ją – streszczają inną książkę, kiedyś też miłosną. Studentka nie daje jednak za wygraną, próbuje czytać dalej: ...między nim a Lidią – powoli rusza z miejsca, będzie czytać w ruchu, lawirując chodnikiem, pośród zwrotów akcji. Jeden z nich, w formie krawężnika, pojawi się niebawem, na dziesiątym metrze. Wystarczy płytki uskok, żeby prawa noga potknęła się boleśnie, język w tym momencie znalazł się między zębami, jakby chciał wymówić coś przedniojęzykowego, jakieś: dość czy duś, torebka zatoczyła półmetrowy łuk i uderzyła w głowę niewinnego, nadchodzącego właśnie z naprzeciwka, jego_dostawcę_pociech, przydomek dwuznaczny, bo nie wiadomo: cieszy czy zapładnia. – Przepraszam – wysepleniła z trudem, język rósł jej w ustach – potknęłam się na krawężniku. – Nic nie szkodzi – dostawca ujął ją pod łokieć, nieskromnie spuścił oczy, nie odrywał wzroku od przewężenia łydki, jeszcze nie opuchłej. – Czy nic się pani? – spytał. – Nie, nic się nie – powiedziała, schyliła się po książkę, leżącą na asfalcie, zdążył ją już kopnąć ktoś idący za szybko, zbyt zdecydowanie, żeby mu można przypiąć jakiś nick. Zaraz zginął zresztą w przejściu podziemnym i już się nie wynurzył, niech tam zostanie, indywiduum nieznane opowiadaniu. Niech za to wyjdzie z podziemi na szpilkach niezła_ laska, o zielonych włosach, znaczona, obrączkowana gdzie popadnie, na pępku, wardze i uchu, przy którym trzyma telefon – nieprzyjemnie stuka o metal – i mówi do słuchawki, bo jest tylko słuchawka, że owszem, zrobi, ale za kartę. – Poproszę kartę – w tym samym czasie trzech absztyfikantów nachyla się nad okienkiem w trzech różnych kioskach, żeby między rzędami baterii i grzebieni zobaczyć, kogo proszą.

Przyznaję, to może być intrygujące, zwłaszcza początek. Włączasz, wybierasz sobie przydomek, jakiś stary, jeśli nie jest jeszcze spalony, albo całkiem nowy, na który nabiorą się także dawni korespondenci. Siedzisz bez ruchu, czekasz, przypominasz trochę wędkarza, nad jeziorem, aż dziw, że nikt nie wpadł dotąd na pomysł ikonki ze spławikiem, który szedłby pod wodę w momencie, gdy chwyta. Na ekranie przewalają się tłumy krasomówców i kabotynów, gadających publicznie, sprawdzasz tylko ich dziwaczne pseudonimy, żeby wiedzieć, kogo unikać. Wstępujesz do różnych pokoi, odkrywasz niechcący, że ta sama interesująca_trzydziestka dyskutuje z dzisiejszym gościem na czacie, posłem partii chłopskiej, zapewniającym, że źrodłem życia jest system dotacji i dopłat, tu dyskutuje, a w pokoju obok czeka na partię chłopów, którzy bez dyskusji zrobią, co do nich należy. Straszna jest dwulicowość, są tacy, co kopulują z kilkoma naraz, nie przerywając przy tym obywatelskich interpelacji i pytań. Chciałbym tutaj przestrzec przed nazwiskiem Szywek Janusz, które należy czytać i Janus, i Shiva, pedofil i transwestyta. Co parę minut na monitorze wyskakuje reklama, przy dobrym czasie reakcji udaje się ją zgasić, zanim będzie wiadomo, czego nie kupimy. Nawet w przebraniu wędkarza, samotnie nad jeziorem, człowiek nie ma od nich spokoju. Czekam jeszcze chwilę, w pasku u góry przebiegają wiadomości, ostatnie, chociaż te same, co wczoraj, znów ktoś wysadził siebie i pół hektara tłumu, prościej by było donosić, kiedy nikt nie wybuchł. Sprawdzam pogodę, deszcze, dla reumatyków i melancholików, nad ranem już przymrozki, a w górach inwersje, tym cieplej, im wyżej, i nagle: jest, wyskakuje w żółtej ramce: – Hej, skąd klikasz? Szybko zawiązuje się rozmowa, dwojga interlokutorów nieobcych filozofii dialogu. Sprawdzam, z którego to pokoju, żeby nie popełnić jakiejś gafy, nie zaproponować małżeństwa żonatej, a anorektyczce kolacji, nieraz przydomek ma sens dopiero w powiązaniu z tematem i nigdy nie podpisałbym się na przykład: kliknę_clitoris, jak dowcipniś, co wywala cały dowcip na ławę. Na hasło: opisz się, dokładnie się opisuję, sto siedemdziesiąt osiem centymetrów i do tego waga, nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, że ludzie za tożsamość uważają wzrost

Kawiarnie internetowe okupują miasto. Jedynym daniem, jakie tu serwują, jest małpa. Są jeszcze, w ustawionej przy wejściu lodówce, zimne napoje, zwłaszcza coca-cola, z liternictwem też dziwnie pokręconym, w sam raz do polewania klawiatury, tak wytartej, że piszą po omacku, jakby brajlem chciał pisać ociemniały, który do tego stracił czucie w palcach. Przed ciasno stłoczonymi ekranami, na plastikowych, chybotliwych krzesłach z rurek siedzą kosmonauci, czasem w hełmofonach, i bez wytchnienia wystukują hasła, na oślep, błędne albo niedokładne, tak że orbity wciąż się przecinają, wywołują eksplozje, nikną w czarnych dziurach, razem z żonką_ trzydzieści, która lekkomyślnie zignorowała ksywę: żonkoś_ gość, wiek jeszcze niesprecyzowany, ale przecież męski – żeby przepaść w ramionach wyrostka, podlotka, któremu ledwie wysypał się trądzik, nie potrafi sklecić dwu zdań bez skomleń, zdrobnień, rozsyłanych hurtem w całych wiązkach: siemki, narki, sorki, tylko ssać i siorbać. Co jakiś czas komputer się zawiesza, słychać stłumione przekleństwa, zaklęcia i suchy astmatyczny trzask klawiszy: nie reagują na nic, obraz na ekranie jest nieaktywny i zastygły w bursztyn, który wprawdzie się elektryzuje, ale dopiero, kiedy go porządnie potrzeć, najlepiej o spodnie. Ktoś, słychać – kurważ – stracił cały dzień

23

opowiadania_02popr.indd 23

2005-02-07 11:35:39


ruchu wskazówek zegara, ale czas się od tego nie zatrzymał, czas mijał. Rozpylona woda zalewała mi okulary i musiałem je przecierać po każdym okrążeniu. Widziałem, jak łączą się połówki umówione już trzy kwadranse po nas, machając z daleka i padając sobie w ramiona, świetnie wyglądały, nic się nie zmieniły – tak że znowu składały się w całość – i szły dalej do restauracji, wyległych na trotuary, bo umierały z głodu. Jacyś turyści podali mi mały srebrny aparat, żeby ich uwiecznić na tle bryzgów, uśmiechali się do mnie uprzejmie, cała trójka, od ucha... ucha... do ucha – środkowy był trochę zasłonięty – miałem nacisnąć, gdy zobaczę tęczę w drobinach wody nad ich głowami, jak kolektywną aureolę, nacisnąłem, Marta nie przychodziła. Wiedziałem, jak wygląda, przysłała mi zdjęcie, niezbyt dokładne, niecałe sto kilobajtów, z czego trzy czwarte zajmował zachód słońca nad wydmami, potem piasek, piasek i dopiero ona, siadła skromnie z boku z nogami podciągniętymi pod brodę, jakby nie chciała psuć kompozycji tych wydm, ściśle, co do ziarnka, zarachowanych. Powiększyłem jej twarz i zobaczyłem, że ma delikatną, ledwie widoczną obwódkę wokół ust, jakby nigdy nie wysychającą bliznę po różyczce. Włosy założone za prawe ucho – ruchem, którego już nie podpatrzymy – odsłaniały jaśniejszy punkt, nie da się powiedzieć, klips czy kolczyk. Doczekałem do ósmej, w ogródku na rogu wypiłem gorzkie piwo, nie powiem jakie, beczkowe, stokrotki wetknąłem do jałowej skrzynki, pełnej petów, nie urosną, podobnie jak tytoń, poszedłem na przystanek i wróciłem pierwszym tramwajem, na ten sam godzinny bilet, może trochę przeciągnąłem, ale tramwaje też się spóźniają i jeżdżą w stadach, na zakrętach rzucając, szczególnie przegubowe. Z czym wróciłem? Z niczym. Z niczym? Nie, dopiero wtedy mnie oświeciło.

i numer stanika. Dyskretnie pomijam stan cywilny, tak czy owak dziś wieczór nie jestem żonaty, ani rozwiedziony. Dobrze jest też sobie wspólnie ponarzekać, najlepiej na młodzież, która okupuje i zachwaszcza to miejsce, nie ustępując go starszym. Staram się ją rozśmieszyć, jestem w stanie przewidzieć, kiedy nie wytrzyma i wystuka h i a, salwa śmiechu, kilkakrotnie powtarzana, ale jakże licha, bo do śmiechu brakuje nam czcionek i liter. Mimo to piszę: ładny śmiech, perlisty i doniosły, dochodzi tu poprzez zgiełk przestrzeni. Pytam o kolor włosów. Rude, ale to od szamponu. W każdym razie gładkie, do ramion. – Czy można pogłaskać? – Pogłaskać? Ależ tak, proszę, przez szybę. – Głaszczę, elektryzują się jak bursztyn, trzeszczą, jakby transmitowały zakłócenia. – To tylko od elektronów – teraz ona chce być dowcipna, niepotrzebnie, bo znam tę odzywkę. Przejdźmy lepiej do ubrań, ręka odruchowo zjeżdża po ramieniu i niżej. Wiem, że siedzi tam w starym, rozciągniętym podkoszulku, ale wolałbym coś śliskiego, co nie wstrzymuje ruchu. Bielizna niech będzie czarna. Rajstopy olśniewające na łydce, ciemniejsze na ściągaczach, z elastyczną trampoliną wyżej, rozciągniętą między udami, dokąd zaraz dotrę, o ile mi nic nie przeszkodzi. – Opowiedz teraz – prosi – coś o sobie. – Przecież cały czas opowiadam. O sobie, na Boga, co opowiedzieć? O chłopcu, który dorastał w cieniu ojca i starszego brata, składał modele samolotów, a oni, rzucając okiem, mimochodem mówili: i tak nie poleci. O matce, której posłannictwem życiowym było: nie denerwować. O ponurej szkole, gdzie nie kleił się nawet butapren, tylko pachniał coraz bardziej upajająco. O studiach, będących jednak haustem swobody, gdyby nie... mniejsza o to. O latach ciemnych i mokrych, jak w studni, małżeństwie i zaraz rozwodzie, bo kto to wytrzyma. Opowiedzieć coś o sobie, nie, wróćmy lepiej do ubrań. Nie odpowiada, głucho. – Hej, jesteś tam, zasnęłaś? – Zero, żadnej reakcji, odeszła w rozciągniętym podkoszulku, w rajstopach albo bez nich, w rozdeptanych pantoflach przeszła do kuchni. Nie szkodzi, przeżyjemy, niektórym kończy się czas, cierpliwość, nie wiedzą, co znaczy wierność, trudno, żeby z całą siecią konkurował jeden wędkarz.

Jeszcze tego samego wieczoru wyznaczyłem spotkanie trzem osobom w trzech różnych punktach. Jednej pod tą samą fontanną, gdzie z pewnością woda lała się nadal; drugiej pod dworcem, bo miała dojechać z T. kolejką podmiejską i bała się, że nie zdąży; trzeciej niedaleko, pod pomnikiem, którego miedzianą połę widzę z okna sypialni, tak żebym mógł przez lornetkę sprawdzić, czy tkwi na posterunku i czuwa. Nazajutrz zabrałem się do roboty. Wyłapywałem najpierw tych, co palili się do spotkania, za darmo i za kasę, za kartę i bez karty, sponsorów kolacji, stawiaczy piwa, napalonych na dziś wieczór, na chatę, na imprezę, fanów pończoch i fanki bokserek, lodziary i mineciarzy, laski i lachów, analki, animalki, mężatki, konkretnych i modeli, samych w domu i w biurze, gołych i ubranych przed komputerem. Potem wyciągałem z domu domatorów, tutaj musiałem już lepiej argumentować. – Nigdy nie spotykam się z ludźmi z czata – bronili się, poniekąd przewidująco, wątpiąc, czy dojdzie do spotkania, tylko że ono, czego nie mogą wiedzieć, jest projektem permanentnym, globalnym, jest uniwersum. Liczyłem się z tym, że nie wszyscy przyjdą, odpowiedzialność trzeba kształtować przez pokolenia, dlatego często łączyłem ich w dwójki, w trójki, jak w patrol straży miejskiej. Niektórzy od razu zresztą chcieli stawić się w kilkoro, dwóch_na_jedną było często powracającą ksywą. Początkowo ograniczałem się do naszego miasta, obstawiałem, trochę na chybił trafił, najważniejsze punkty, zawsze fontannę, pręgierz i studnię, plac przed pedetem, skwer przed biblioteką, politechnikę i uniwersytet. Z czasem nauczyłem się organizować wszystko metodycznie, systematycznie, jak dobry strateg. Przewidywałem rozwój

Tak, rzeczywiście, raz się umówiłem. Z Martą, lubię to imię, choć wiem, że naprawdę ma inne. Rozmawialiśmy wielokrotnie, wracając do tych samych tematów: jak przeżyć do pierwszego ze średniej krajowej? Jak odróżnić ogień trwały od słomianego i co potem zrobić z popiołem? Dlaczego, jeśli życie jest kataklizmem, nie obowiązuje stan klęski żywiołowej? Że bluszcz rośnie gdzie chce, najlepiej na cmentarzach, a papirus musi zawsze stać w wodzie; jak wyrażać się w języku Java, żeby nie popełniać błędów, które mogą zniszczyć twarde dyski? Umówiliśmy się o siódmej, w Rynku pod fontanną. Coś świętowano, chyba jednak nie nas. Grała orkiestra, dęta, wiatr porywał wodę i wtłaczał ją do saksofonów. Potem znów wystrzeliwała, przy refrenie. Jakieś dziecko goniło zielony balon, zbyt ciężki, żeby wznieść się, za lekki, żeby opaść. Na placu Gołębim ustawiono katapultę, straceńców wyrzucano w górę na długiej gumie, na chwilę zastygali w najwyższym punkcie, a potem spadali, kilka razy, niezgrabnie dyndając, jak wahadło, które się urwało. Ktoś zbierał pieniądze i podpisy pod petycją w słusznej sprawie, podpisałem i zapłaciłem. Zegar na ratuszu bił kwadrans. Marta nie przychodziła. Wielokrotnie okrążałem fontannę, przeciwnie do

24

opowiadania_02popr.indd 24

2005-02-07 11:35:39


Oczywiście, muszę niekiedy zmieniać płeć, żeby cały ciężar nie spoczywał tylko na kobietach, obowiązuje parytet. Jednak tylko na chwilę, bo wystarczy chwila, wpiszcie słówko: chętna, a w dwie minuty zapcha wam się dysk, trzy gigabajty. Wpisywałem ostrożniej, w formie przypuszczającej, conditionalis dobrej konduity: ona_chciałaby. I chciałbym tutaj sprostować błędne informacje, że podszywałem się pod nieletnie, nigdy nie zszedłem poniżej osiemnastu, a młodzież, która samopas przemieszcza się po plantach i placach, nie przeze mnie tam została posłana. Zdarza mi się także umawiać z tą samą płcią, dzisiaj nawet Kościół zaleca tu tolerancję.

wypadków i układałem grafik zależnie od pogody i wizyt państwowych. Kiedy na przykład przyjeżdżał prezydent, a do tego padało, nie posyłałem nikogo do odciętej, sparaliżowanej części miasta, do której trudno się dostać i nie ma co obstawiać, bo każdy metr jest już obstawiony, na domiar tak zasłoniętej parasolami, że nie widać nic i nikogo, w tym prezydenta, i z satelity Rynek wygląda jak czarnoziem rozorany tu i ówdzie dachami. Ludzi trzeba oszczędzać, gdyby Napoleon dysponował naszymi narzędziami, nie potrzebowałby tylu lat i armii, żeby przegrać. Później zacząłem zaludniać także inne miasta, grozi nam ujemny przyrost naturalny, a ludzie boją się spotkań. Zacząłem od wojewódzkich, nawet jeśli proponuję zupełnie nowy porządek, to przecież na razie muszę posługiwać się starym. Na przykład dzisiaj, w piątek, dwudziestego drugiego października, od wczesnego popołudnia kontroluję plac między kolumną a zamkiem, teren zdradliwy, pochyły, wyłożony śliskim, szlifowanym granitem, na którym łatwo o wypadek; północną (on_czterdzieści) i południową (ona_się_spotka) stronę Sukiennic, odbudowanych przez Jana Marię Padovano po pożarze, który nigdy by nie nastąpił, gdyby ktoś wcześniej wysłał tam swoich ludzi; wąski przesmyk między Złotą Bramą a Katownią (– Czy masz zamiar – spytała przeciągle – mnie torturować? – Nie, niech pomyśli raczej o formie bramy, nawiązującej do jakiego łuku?); jak zawsze, wysłałem kogoś na plac Farny do rodzinnego Er, gdzie nie byłem od matury, ale wiem, że za chwilę księżyc nadzieje się tam na wieżę fary, jak balon; obstawiam krzywy bruk wokół fontanny Prozerpiny, ta na szczęście jest stara, późny barok, i nie oblewa; pod tą na placu Gołębim, gdzie wszystko się zaczęło, ustaliłem co godzinę dyżury jak u grobu nie powiem kogo. Kontroluję także inne miejsca, których tu nie wyjawię, bo misja wymaga dyskrecji, nie tylko gdy celem jest zdrada, nierzadko przenikam do wnętrza, aranżuję spotkanie między dwojgiem niczego niepodejrzewających karbonariuszy, niech myślą, że to oni się umówili, i kiedy on staje przy kontuarze z „Dziennikiem“, a ona podchodzi w beżowej bluzce z falbanką i wiem, że zaraz padnie pytanie: czego się napijesz? – pozwalam im wybrać, niech piją, co chcą, nie wnikam. Nieraz jednak udaję się na punkt kontrolny i sprawdzam. Widzę ich z daleka, jak mierzą przestrzeń tam i z powrotem, czujni, dyżurni. To pokrzepia i uspokaja, zwłaszcza na odległość, dlatego nigdy nie podchodzę, dobrej kompozycji potrzebny jest dystans, a piękno rodzi się w oku. Jest prosty sposób, aby wyeliminować oszukujących. Umawiam się z nimi, wychodzę, ale zaraz wracam pod innym nickiem i jeśli wciąż są na czacie, jeszcze raz się umawiam. Dopiero kiedy widzą, że w tym samym, co przed chwilą miejscu i czasie, rozumieją, że zostali zdekonspirowani. Uciekają, nie gonię ich, przecież daleko nie odbiegną, kula jest doskonałą i domkniętą bryłą o wszystkich punktach powierzchni równo oddalonych od centrum.

Ostatnio jakoś wycofuję się z metropolii, piazza Navona, Trafalgar, Châtelet i Las Ramblas, trudno, zostaną jakiś czas bez opieki. Nie czuję się odpowiedzialny za zamach pod Sainte-Chapelle, stojącej jak na ironię obok komisariatu na tyłach sądu. Umówiłem się tam z nią przypadkiem, z zamiłowania do płomiennego gotyku, i wcale nie ma pewności, czy przyszła o tej godzinie. Za rewolucji w kaplicy był skład mąki, odbudował ją Viollet-le-Duc sto lat później. Nie chcę niczego podpowiadać, ale na ich miejscu zaatakowałbym tunel pod kanałem La Manche, w pół drogi z Folkestone do Calais. Tamtędy można puścić cały wagon semteksu, a kogo nie rozerwie, tego zaleje. Coraz bardziej natomiast pociąga mnie prowincja, zaciszne porty w Apulii, na dziennej zmianie patrolowane przez jaskółki, na nocnej przez nietoperze; senne, ciche miasteczka w Alentejo, gdzie nikt nie bywa, bezpańskie psy śpiące na kamiennych schodach, małe koty, zawsze zdumione, chudy fryzjer w podkoszulku z siatki, który stanął w drzwiach i patrzy, z tęsknotą wypatruje zarośniętej głowy. Dobry prowincjonalizm byłby najlepszym budulcem dla unii. Nieraz, kiedy zmęczony po całym dniu pracy, wychodzę do miasta i widzę ludzi stojących na przystankach, w bramach, pod bankomatem, sam już nie wiem, czy ich tam wystawiłem. Ale to w gruncie rzeczy nie ma takiego znaczenia, liczy się gotowość do spotkania z innymi. Jesień atakuje znienacka, przymrozki i mgła taka mokra, że nawet dymy z kominów przestają lecieć i ciekną, trujące, skraplające się wyziewy. Co z tego, że zimny wiatr je poderwie i przegna, jeśli ogołoci przy tym drzewa z ostatnich liści, zostawiając nagie czarne gałęzie, wykres neurozy. Jednak trochę dalej na południe jest słońce, pełne, okrągłe; i owalne oliwki, a dla krótkowidzów arbuzy. Jesień atakuje znienacka, ale przecież nie cały kontynent. W listopadzie kupuję tani czarter, w ostatniej chwili, tak że nie do końca wiem, gdzie wyląduję. Wieczorem siadał na corso nad kieliszkiem porto i przyglądał się im, pątnikom zmierzającym do miejsc wyznaczonych.

25

opowiadania_02popr.indd 25

2005-02-07 11:35:40


TO M A S Z M A Ł Y S Z E K

Parasol i różyczka Twarz pana Andersa skrywał jeden z wielu kapeluszy, dlatego wzięłam go za kukłę, nie za człowieka, tym bardziej nie za kogoś normalnego, chociaż przecież nie powinnam się po nim spodziewać, że przywita mnie jak angielski dżentelmen. Przyznaję, przestraszył mnie, ale nie dałam tego po sobie poznać. Kiedy usiadł przy stole, ujrzałam twarz zmęczonego człowieka. Patrzył na parasol, który wciąż zamykał i otwierał. Najwyraźniej czekał, aż coś powiem, ale nie zamierzałam dać mu satysfakcji. Jeszcze uznałby, że jestem dla niego zbyt przewidywalna i wtedy nici z badania. Zaczekałam, co zrobi. Zawiesił wzrok na regale z książkami. „Jest pani dużo silniejsza niż sądziłem”, powiedział. „Co pan ma na myśli?”, zapytałam. „Zmusiła mnie pani, żebym panią zagadnął, choćby z grzeczności. W końcu ludzie uznani za wariatów też mogą być grzeczni”. „Nie planowałam tego”, skłamałam. „Japońcom też się wydawało, że nad wszystkim panują”, powiedział Anders, jak gdyby mnie nie słuchał. Wciąż otwierał i zamykał parasolkę. „Najpierw Pearl Harbor, potem Gudalcanal, Jawa. Wszędzie uwierzyli w swoje panowanie, a potem schluss, finito, rozumie pani? Wiara jest tu przeszkodą. Po co pani przyjechała?”, zapytał. „Poznać prawdę. Chcę zrozumieć, co panu jest”, odpowiedziałam bez owijania w bawełnę. Zawsze mówiłam pacjentom prawdę w oczy. „Poznać prawdę, zrozumieć?”, roześmiał się. „Prawda nie pomaga zrozumieć”, dodał. Pan Anders znieruchomiał i gapił się na książki. Przestał już nawet bawić się parasolką, co było pewnym urozmaiceniem. Zapisałam w notatniku: „Kontakt z pacjentem nie jest utrudniony”. „Jak to nie?”, zapytał. “Nie ma kontaktu. To nie jest żaden kontakt”, powiedział. Zdziwiłam się. Nie mógł widzieć moich notatek, bo patrzył w zupełnie innym kierunku, poza tym musiałby umieć odczytywać takie bazgroły, a to nawet mi przychodziło z trudem. „Chce pani poznać prawdę, tak?”, zapytał. „Tak”, skinęłam głową. „To niech pani podejdzie do tamtej szafy w rogu i zajrzy do środka”. Zawahałam się, ale zrobiłam to, co chciał. „Teraz niech pani się pochyli i szepnie coś cicho, tak żebym nie mógł usłyszeć”, powiedział. Pacjenci często prosili mnie o robienie różnych rzeczy. W ten sposób roili sobie, że wciąż panują nad światem, który uznał ich za wariatów. „Różyczka”, szepnęłam tak cicho, jak tylko się dało. Akurat przypomniałam sobie o niepodlanych kwiatach w domu, stąd takie skojarzenie. Kiedy wróciłam do stołu, John powiedział ni stąd, ni zowąd „różyczka”. Sądził, że okażę zdziwienie, ale srodze się zawiódł. Nawet nie pisnęłam z wrażenia. W innej sytuacji pobiegłabym do kogoś z wypiekami na twarzy, wrzeszcząc „Jak on to zrobił?! Nie mógł tego słyszeć, chyba że jest nietoperzem albo ma w uszach radary!”, ale teraz nie zrobiłam nic. Zresztą wciąż na mnie nie patrzył, tylko miętolił w ręce tę swoją parasolkę.

Dom Weterana w Auckland przypominał ceglastego olbrzyma, który zaszył się w gęstych cedrowych lasach, aby wszyscy dali mu święty spokój. Znalazłam go z trudem, dlatego ucieszyłam się na jego widok, chociaż nie wzbudził we mnie sympatii. Strażnik przy wjeździe pokazał mi palcem wejście do głównego pawilonu. Zaparkowałam mojego volkswagena garbusa pod drzewami i ruszyłam na spotkanie z panem Johnem Andersem. Podobno poprzedni psychoterapeuta wyjechał stąd z niczym, bo Anders ukrył się gdzieś na czas wizyty i tyle go widzieli. Liczyłam na łut szczęścia, zwłaszcza że byłam lepiej przygotowana. Po drodze przejrzałam jeszcze raz notatki na jego temat. Podczas wojny na Pacyfiku walczył w nowozelandzkiej piechocie morskiej pod Guadalcanal, potem na Fidżi. W maju 1945 roku trafił do lazaretu z raną postrzałową nogi. Po wojnie imał się różnych zajęć, ale nigdzie nie zagrzał miejsca. W 1975 przyjęto go do Domu Weterana, gdzie postanowił zostać do śmierci. Gdyby nie dziwne zdarzenia, które stały się jego udziałem rok później, nikt nie wezwałby mnie do Auckland i nie musiałabym kluczyć po cedrowych lasach dla jakiegoś tam weterana. Przyznaję, że byłam zła na dyrektora tego ośrodka, pana Barry’ego, i na mojego szefa, który wysłał mnie do Auckland na jego prośbę. Musiałam powiedzieć mężowi o przełożonym urlopie, poza tym nie wyszło mi nic z wizyty u mamy, a tak chciałam znowu zobaczyć południową wyspę! „Panie Johnie Anders”, pomyślałam, „niech pan przynajmniej zasłuży na to wszystko, bo jestem na pana bardzo zła”. W jednym z przepastnych korytarzy budynku odnalazłam pokój dyrektora Barry’ego. „Chwała Bogu”, powiedział, „że wreszcie przysłali kogoś do rzeczy. Nie uwierzy pani, ale w całym Auckland nie ma nikogo, kto specjalizowałby się w tego typu zaburzeniach. Jest pani dla nas wybawieniem, pani Mais”. „Akurat”, pomyślałam. „Psychoterapeutów takich jak ja jest w Auckland na pęczki. Pewnie wszyscy wyjechali na urlop, a facet chce mi wmówić, że jestem wyjątkowa”. Dyrektor Barry poprzestał na jednym komplemencie. Zaprowadził mnie do pokoju Johna Andersa i poprosił, żebym zaczekała. Usiadłam na krześle pod oknem i rozejrzałam się po zagraconym, ciemnym pomieszczeniu, którego z jakichś powodów dawno nie sprzątano. Po dwudziestu minutach znudził mi się widok regałów z książkami i niesłychanej liczby masek, które John Anders powiesił sobie na ścianach. Poza maskami stały tam dziwaczne kukły najprzeróżniejszych kształtów i kolorów, a także stojaki z ubraniami i parasolki, całe mnóstwo parasolek, jak gdyby John Anders zwariował na ich punkcie. Nagle zrobiło mi się duszno. Odetchnęłam głęboko i odsunęłam się od stołu, żeby wyjść na korytarz i sprawdzić, co jest grane. Wtedy ciemna plama na jednej ze ścian poruszyła się i ujrzałam mojego pacjenta. Przez cały czas był w pokoju. Stał nieruchomo pośród parasolek i masek, w kolorowym płaszczu, który idealnie pasował do tła.

26

opowiadania_02popr.indd 26

2005-02-07 11:35:40


Guadalcanal”, dodał. „Proszę opowiedzieć”, poprosiłam. Pan Anders przerzucił wzrok na długopis. Może to głupie, ale miałam nieodparte wrażenie, że on naprawdę oglądał teraz swoje przyrodzenie. Przez chwilę poczułam się nawet tak, jak gdybym zdradziła męża. „Byłem w piechocie morskiej”, zaczął pan Anders, „ale tamtej nocy nie zdążyłem powalczyć. Cały desant diabli wzięli, kiedy zaatakowały nas japońskie okręty. Bitwa morska skończyła się po północy. Mój niszczyciel tonął w Pacyfiku. Wokół niego pływało nas z sześćdziesięciu, reszta spaliła się pod pokładem. Potem pękły ostatnie grodzie i statek zniknął pod wodą. Wessał za sobą paru gości z Auckland. Znałem ich. Na głębinie torpedy nie wytrzymały ciśnienia i zaczęły wybuchać. A ja tkwiłem w cholernej kamizelce ratunkowej i bałem się umrzeć. Mogły mnie zaatakować rekiny, bo ze statku nie wypłynęła ropa, co normalnie je odstraszało. Patrzyłem na pomarańczowe rozbłyski torped, jakieś pół mili w dół pod wodą. Na ich tle widziałem ciemne sylwetki wielkich rekinów. Dużo ich tam było. Kłębiły się. Pomyślałem, że będą wyszarpywać ze złomu tych, co zginęli, ale równie dobrze mogły bać się torped i poszukać żarcia tam, gdzie dyndały moje nogi. Popłynąłem w stronę wyspy. Nie słyszałem nic, nikogo nie widziałem. Było za ciemno, chociaż świecił księżyc. Rozumie pani. Długie, płaskie fale wszystko skrywały. Patrzyłem na rozgwieżdżone niebo. Starałem się nie myśleć, co przemykało w wodzie pod moim grzbietem. Sporo czasu upłynęło, zanim usłyszałem szum fal. Waliły o zewnętrzną ścianę laguny. Wreszcie i ja uderzyłem głową w kamień. Wtedy zrozumiałem, że może uratuję tyłek. Wybaczy pani to słowo. Przedostałem się na drugą stronę rafy i popatrzyłem dookoła. Nikt nie przeżył. Brodziłem w płytkiej wodzie, dopóki nie upewniłem się, że na plaży jest pusto i bezpiecznie. Wtedy wyszedłem na brzeg i położyłem się na piasku. Zasnąłem, a kiedy obudziłem się nad ranem, było już po wszystkim”. „Co ma pan na myśli, mówiąc ‘po wszystkim’?”, przerwałam mu. „Widziałem się z góry, z samego szczytu palmy kokosowej”, wyjaśnił pan Anders. „Mój słuch był gdzieś w kamieniach na środku wyspy. Słyszałem, co działo się daleko ode mnie, ale przestałem słyszeć szum morza pod stopami. Nosem czułem zapach ziemi spalonej po bitwie, gdzieś tam za palmami. Co jeszcze czułem? Czułem chłodny wiatr, zupełnie jakbym był ptakiem i leciał wysoko w chmurach. Nie byłem już Johnem Andersem. Po wyspie szło moje ciało, ale nie należało do mnie. Czasami wracał mi słuch albo wzrok, czasem czucie, ale nigdy więcej nie stałem się znów całym sobą. Rozumie pani? Taka jest prawda, ale czy można ją pojąć?”. Pan Anders pokręcił głową, a ja pomyślałam bezwiednie, że to tylko jego ciało poruszyło głową, podczas gdy prawdziwy John Anders tkwił gdzieś w różnych miejscach Domu Weterana i nie potrafił się złożyć do kupy. Zaraz zrobiło mi się głupio, bo najwyraźniej uległam sugestii pacjenta. Musiałam uważać na to, co robię. „To bardzo ciekawe”, powiedziałam. Zapomniałam się i wzięłam do ręki długopis, aby zanotować parę spostrzeżeń. „Niech go pani trzyma jak najdłużej”, powiedział Anders. Odetchnął głęboko i uśmiechnął się od ucha do ucha. Na dowód tego, jak mu dobrze, wypuścił nawet z dłoni parasolkę. „Jak pan sądzi, dlaczego nagle miałby pan nie być sobą?”, zapytałam. „Otóż to”, odrzekł Anders. „Jest pani pierwszym psychoterapeutą, który w ogóle zechciał mnie o to zapytać. Widzi pani, wtedy, w tej wodzie, nieźle walnęło raz i drugi. Znalazłem się ni stąd, ni zowąd w Pacy-

„Ta szafa to jest mój słuch”, powiedział. „Rozumiem”, skinęłam głową i zanotowałam jego słowa w zeszycie. W ten sposób chciałam wytrącić pana Andersa z równowagi. „Po pani plecach idzie pająk”, powiedział niewzruszony. Nienawidziłam pająków, ale nie mogłam tego dać po sobie poznać. Wstałam powoli, jak gdyby był to element terapii, i podeszłam do lustra. W odbiciu dostrzegłam paskudnego czarnego pająka, który zmierzał wzdłuż linii kręgosłupa prosto na moją szyję. Strzepnęłam go ze wstrętem i zadeptałam butem. Pan Anders roześmiał się i pokręcił głową. „Pani to nie dziwi? Widocznie dużo pani w życiu widziała. Powiedzieć pani, skąd wiedziałem? Powiedzieć?”, zapytał i znów otworzył parasolkę. Usiadłam przy stole bez słowa, więc sam postanowił, że mi powie. „W tamtym pluszowym misiu przy drzwiach, o tam, z tyłu, jest teraz mój wzrok”, wyjaśnił. Wstałam i podeszłam do misia. Przyjrzałam się uważnie niepozornej lalce jakby żywcem wyjętej z angielskich programów o Jasiu Fasoli. „Pana oczy są tutaj na stałe czy przez chwilę?”, zapytałam. „Nie, nie oczy”, zaprotestował. „Nie zrobi pani ze mnie wariata. Co to, to nie. Oczy to ja, proszę pani, mam na głowie. W misiu jest mój wzrok. A w szafie jest mój słuch, zapamiętała pani?”, wyjaśnił. „Aha”, skinęłam głową. „W takim razie gdzie jest nos pana Andersa?”, pomyślałam. „Pewnie zastanawia się pani, czy z moim nosem jest wszystko w porządku?”, powiedział. „Też nie. Mój węch został na dole, w ogrodzie. Cały czas czuję zapach kwiatów na trawniku obok wejścia. Nie znoszę rumianku, ale muszę go wąchać. Dziwi to panią?”. „Pozwoli pan, że zrobię z tego notatki”, poprosiłam. „Niech pani notuje”, powiedział pan Anders i zamknął parasolkę. „Przynajmniej będzie się pani wydawało, że pani rozumie, bo wszystko jest czarno na białym”. „Bardzo dziękuję”, powiedziałam z lekką ironią, na którą nie powinnam była sobie pozwolić. „Od kiedy sądzi pan, że słyszy pan w szafie, widzi poprzez misia i tak dalej?”, zapytałam. „Ja nie sądzę, proszę pani, ja naprawdę słyszę. Powiedziała pani „różyczka” czy nie? Nie miałem prawa tego usłyszeć, a jednak. Lazł po pani pająk czy nie? Też o nim wiedziałem, chociaż wydaje się pani, że cały czas gapię się na regał z książkami”, odpowiedział pytaniami. „No dobrze. Kiedy to się zaczęło?”, zmieniłam pytanie. „Mmm...”, westchnął Anders. „Niech pani dalej tak trzyma, mam na myśli ten długopis. Niech go pani tak trzyma. Mocniej ściskać!”. Wciąż na mnie nie patrzył, ale poczułam się głupio. „Chce mi pan zasugerować, że ten długopis to pana przyrodzenie?”, zapytałam. „Psychoanaliza już się skompromitowała”, dodałam. „Jaka dializa?”, zapytał. „Mam zdrowe nerki”, mruknął. „Nie dializa, tylko psychoanaliza”, poprawiłam go. „Zresztą nieważne”. Anders zrobił taką minę, jak gdyby znalazł się w siódmym niebie. „No dobrze, odłożę ten długopis”, powiedziałam i tak zrobiłam. „Już dobrze, już po wszystkim”, powiedział. „To znaczy?”, zapytałam. „To znaczy, co znaczy. Rozumie pani, co mam na myśli. Wspaniale pani dotyka, naprawdę można pozazdrościć mężowi, jeśli jest”, wyjaśnił Anders. „Nie zanotuje pani tego?”, zapytał. Popatrzyłam na długopis, który leżał teraz obok zeszytu. „Może później”, powiedziałam. „No więc co by pani chciała wiedzieć?”, zapytał Anders, poprawiając sobie znacząco spodnie. „Powiedzieć, kiedy to się zaczęło? No, zaczęło się w czterdziestym trzecim na

27

opowiadania_02popr.indd 27

2005-02-07 11:35:40


„Rozumiem. I dziękuję, że mi pan powiedział. Na dzisiaj wystarczy”, stwierdziłam. Zamknęłam zeszyt i dodałam na pożegnanie: „Niech pan będzie dobrej myśli. Uważam, że ma pan łagodną postać paranoi, ale można z tego wyjść. Dobrze byłoby, gdyby zgodził się pan pojechać do naszego ośrodka na dłuższe badania. To zależy od pana”. „Oczywiście, że nie pojadę”, stwierdził pan Anders. „Oczywiście, że nie”, skinęłam głową. Po co to powiedziałam? Nigdy wcześniej nie tłumaczyłam się przed żadnym z pacjentów. „Wobec niego musiałam to zrobić”, pomyślałam. Zresztą według pana Andersa to nie mogły być moje myśli. Zabawne. Powinnam to sprawdzić. Wystarczyło zrobić coś na przekór myślom, wbrew sobie, coś pozbawionego rozsądku, bo zazwyczaj miewałam jednak rozsądne myśli. „Niech pan się uspokoi i zapomni o wyjeździe. Pana miejsce jest tutaj”, powiedziałam i znów zdziwiły mnie własne słowa. Pożegnałam się z panem Andersem i wróciłam do samochodu. Wieczorem zamierzałam napisać opinię i wysłać ją do dyrektora Barry’ego. Według mnie pan Anders miał prawo zostać w Domu Weterana i nie wymagał przymusowego leczenia w zamkniętym ośrodku. Cieszyłam się, że tak szybko podjęłam decyzję, na dodatek korzystną dla pana Andersa. W końcu walczył kiedyś na wojnie i zwyczajnie zasłużył sobie na pobyt w Domu Weterana, nie na dom bez klamek. Kiedy wróciłam do domu, czekał na mnie mąż. Przytulił mnie i pocałował w usta. Po raz pierwszy w życiu poczułam do niego niechęć. Odsunęłam go delikatnie i poszłam do łazienki. Spojrzałam w lustro i nagle uświadomiłam sobie, że to wszystko, co powiedział pan Anders, mogło być prawdą. Powinnam była go wysłać na badania, ale tego nie zrobiłam. Zrobiło mi się mdło na widok własnego męża, a na dodatek wzięłam na serio to, co pan Anders mi powiedział. W ten sposób złamałam wszystkie zasady psychoterapii, przynajmniej tej, której nauczano w Auckland. Jeśli rzeczywiście zagnieździły się we mnie jego myśli, szybko dały o sobie znać. Wyszłam na korytarz i zadzwoniłam do Domu Weterana. Poprosiłam o rozmowę z panem Andersem. Kiedy podszedł do telefonu, zapytałam wprost: „Jak długo będzie tak, jak jest?” „Niedługo”, odrzekł. „Odkąd się rozsypałem, zmieniam rzeczy jak rękawiczki”. Rzeczywiście. Po tej rozmowie nie minęła godzina i znów poczułam ochotę na seks z własnym mężem. Jednak po paru dniach pan Anders sam do mnie zadzwonił. „Widziałem panią z mężem”, powiedział. „Z góry i wyraźnie. Przydał się ten srebrny żyrandol nad łóżkiem, ale trzeba go koniecznie odkurzyć”. Wieczorem zerwałam żyrandol z sufitu i wyrzuciłam. Mąż uznał, że zwariowałam. Mimo to posłusznie uprzątnął odkurzaczem cały tynk z łóżka. Odetchnęłam z ulgą, ale moja radość była przedwczesna. Od tamtego lata John Anders dzwoni do mnie co pewien czas i mówi, co usłyszał z ust mojego własnego męża, gdy ten pochylał się nad lodówką, albo jak skomentowałam ostatnią wyprzedaż w sklepie Moodiego. Przedstawia się jako wentylator albo jako toster. Raz był nawet kanapą w przedpokoju. Rzeczy, które wymienia, natychmiast wyrzucam do składziku w ogrodzie. Rośnie w nim góra przedmiotów, w których może poniewierać się jakaś część pana Johna. Mąż dawno przestał mnie już rozumieć, ale ja robię swoje. Myślę, więc jestem. Tylko kim jestem i kim się staję, tego nie wiem. Kiedy podlewam kwiaty i wypowiadam słowo „różyczka”, moje myśli krążą wokół cedrowego lasu i ceglastego olbrzyma, który ukrył się za drzewami przed wszystkimi psychoterapeutami tego świata, być może po to, aby ocalić ich od zguby.

fiku, a tam – rekiny ludojady. W środku nocy wypadłem z ciepłego łóżka i trafiłem na kolację, tyle że ja byłem tą kolacją. Na dodatek wybuchały torpedy. Czułem, jak kipiała woda. Uderzały we mnie podwodne fale, rozumie pani? Tak mną potrząsało, że zwyczajnie rozsypałem się. Po prostu wypadł ze mnie i słuch, i wzrok, i węch, i inne takie rzeczy. Tak było, jak kocham dyrektora Barry’ego”. „Panie Anders, zdaje pan sobie sprawę z tego, że to niemożliwe?”, zapytałam. „Widzi pani? Powiedziałem prawdę, ale pani nie zrozumiała. Prawda nie pomogła pani zrozumieć”, odpowiedział Anders. Tym razem patrzył mi prosto w oczy. „Wzrok panu wrócił tam, gdzie trzeba?”, zapytałam. „Dziękuję, w tej chwili nie narzekam”, odrzekł Anders. „Czasem to się zdarza. Ale nie powiedziałem pani jeszcze najważniejszego. Nie wie pani, gdzie jest moje myślenie”. „Później”, przerwałam mu, aby nie utracić kontroli nad rozmową. „Myślę, że na razie wystarczy mi materiału, żeby napisać wstępną opinię”, wyjaśniłam. „Jaką opinię?”, chciał wiedzieć pan Anders. „No, czy wymaga pan hospitalizacji w specjalnym ośrodku. Właśnie w tym celu przyjechałam, na prośbę dyrektora Barry’ego, rzecz jasna”, wyjaśniłam. „I już pani wszystko wie, i sama pani zadecyduje?”, zapytał Anders. „A wie pani, że pan dyrektor właśnie rozmawia ze swoim zastępcą? Mój słuch przepłynął z szafy do nogi od krzesła pod jego tyłkiem. Barry mówi temu gościowi, że za dwa dni wyśle mnie do czubków. Spodziewa się, jaka będzie pani opinia. Nie chcę wyjeżdżać z Auckland, ale on już wie, co pani napisze w opinii. On wie, że to będzie przeciwko mnie”. „Z pewnością nie przeciwko panu, tylko dla pańskiego dobra”, powiedziałam. „Zresztą nie uważam pana za psychicznie chorego”, uspokoiłam go i zaraz zapytałam: „Czy nie boi się pan słuchać radia?” „Dlaczego?, zdumiał się Anders. „Niektórzy uważają, że przez radio nadają obce istoty i próbują nami sterować”, wyjaśniłam. Miałam wielu pacjentów chorych na paranoję. Niszczyli radia i telewizory, bo bali się, że ktoś ich kontroluje. Potem atakowali ludzi z przekonaniem, że każdy widzi ich myśli i musi zostać za to ukarany. „Co to, to nie”, zaprzeczył Anders. „Nic takiego się nie dzieje. Nikt mną nie steruje. Wręcz przeciwnie”, powiedział. Gdy milczał przez chwilę, podniósł upuszczoną parasolkę i rozłożył ją jak na początku rozmowy. „Ale nie wie pani jeszcze najważniejszego...”, zaczął znowu z tajemniczym uśmieszkiem. „Powie mi pan później”, przerwałam mu, pisząc notatkę. „Proszę chwilę zaczekać. Muszę sprawdzić pana słowa”. Poszłam do dyrektora i zapytałam go, czy mówił to i owo, tak jak sugerował to pan Anders. Oczywiście zaprzeczył. Jednak kiedy wracałam do pokoju pana Andersa, dogonił mnie zastępca dyrektora. Był bardzo poruszony. Przyznał, że taka rozmowa miała miejsce, ale dyrektor wolał ją zachować dla siebie. Zostawiłam zastępcę w niepewności, skąd o wszystkim wiem. Niech sobie myśli, że ktoś podsłuchuje go przez radio. Może w ten sposób stanie się bardziej wyrozumiały dla pensjonariuszy, którym zaczyna odbijać. Pan Anders wciąż siedział przy stole z parasolką w ręce. Nawet na mnie nie spojrzał. Jak na weterana wojny na Pacyfiku był mało czujny. Nie obchodziło go, że wchodzę do jego pokoju, może nawet zaglądam do jego szuflad. Po prostu siedział i czekał, aż pozwolę mu powiedzieć swoje. Kiedy usiadłam naprzeciwko, pochylił się do mnie i powiedział: „Moje myślenie jest w pani. To właśnie musiałem pani powiedzieć, bo to jest najważniejsze”. Chciałam się uśmiechnąć, ale opanowałam emocje.

28

opowiadania_02popr.indd 28

2005-02-07 11:35:41


węszy za czymś w fotelach mojego volkswagena garbusa. Zamknęłam samochód w garażu i chodzę do pracy na piechotę. To taka forma terapii. Jednak wciąż noszę ze sobą parasolkę, chociaż od miesiąca nie spadła ani kropla deszczu. Otwieram ją i zamykam, kiedy nie chce mi się myśleć. Czekam na lepsze czasy, a mój mąż sądzi, że już dawno upadłam na głowę i w ten sposób upodobniłam się do swoich pacjentów. Podobno to się zdarza, ale ja w to nie wierzę. Zresztą, wiara nie pomaga zrozumieć. Pan Anders też tak uważa.

Czekam na chwilę, kiedy i mnie spotka coś tak gwałtownego i niespodziewanego jak pana Andersa. Wtedy jeszcze raz tam powrócę. Nie, nie jako psychoterapeuta! Broń Boże! Raczej jako słuch albo węch, a najlepiej jako myśl. Wejdę panu Andersowi do głowy i odpłacę mu pięknym za nadobne. Zaprowadzę go do ogrodu, każę mu wąchać rumianek, którego podobno tak nie znosi, albo gapić się tygodniami na rekiny tygrysie w encyklopedii, którą wypożyczę mu z biblioteki Domu Weterana. Ostatnio pan Anders przyznał się, że od tygodnia

TO M A S Z M A Ł Y S Z E K

Postmodernista Aby właściwie zrozumieć fenomen genialnego umysłu, zacznijmy od jego epokowych odkryć w dziedzinie paleontologii. Kiedy sir Jenkins był jeszcze skromnym obywatelem, pracownikiem pewnej firmy ubezpieczeniowej, poszedł na wycieczkę do Muzeum Historii Naturalnej. Tam przechadzał się po Dziale Dinozaurów i nagle przyszło mu do głowy, tak jakby na zasadzie iluminacji, że warto zajrzeć do zakurzonych i zapomnianych zbiorów i depozytów w muzealnych magazynach, do których klucz miał akurat jego dobry znajomy. Ku swojemu zdziwieniu sir Jenkins odnalazł tam pod grubą warstwą kurzu i przeróżnych eksponatów pomniejszej wartości dobrze zakonserwowane i zupełnie zapomniane szczątki nieznanych nauce dinozaurów. Ktoś wykopał je kiedyś w Iraku i przywiózł do Londynu, a potem, przez zwyczajne przeoczenie, zapomniał ujawnić światu. Odtąd szczątki zalegały na dnie magazynu i czekały na swojego odkrywcę. Genialność sir Jenkinsa polegała na tym, że nie musiał jechać do Iraku, aby zapewnić sobie miejsce w panteonie najsławniejszych paleontologów naszej ery. Potem prowadził jeszcze wykopaliska w innych muzeach Londynu i Paryża, gdzie odkrył spreparowane gatunki nieznanych roślin i ssaków. Dzięki swoim złotym dewizom nie musiał trwonić cennego życia w malarycznych dżunglach południowej półkuli. Po tych dokonaniach z powodzeniem przeniósł swoje metody badawcze na inne obszary nauki, w tym na medycynę. Przypomnijmy za żoną sir Jenkinsa historię z wynalezieniem leku na kilkadziesiąt groźnych chorób naraz. Sir Jenkins przebywał kiedyś u swojego znajomego na południu Londynu. Ów człowiek, który chciałby zachować anonimowość, skaleczył się w palec podczas grillowania w ogrodzie, gdzie wspólnie mieli zjeść befsztyk. Ku zdziwieniu pana Jenkinsa, jego znajomy spryskał sobie ranę płynem do mycia szyb pewnej znanej firmy i rana zasklepiła się w ciągu godziny. Sir Jenkins dowiedział się, że jego znajomy stosował ten płyn do mycia szyb dosłownie do wszystkiego: przemywał nim zakażone oczy, leczył

Wszyscy od dawna zadawali sobie pytanie, jak to się stało, że sir Jenkins, wielki odkrywca, wynalazca, geniusz, dobroczyńca ludzkości, Leonardo da Vinci do potęgi trzeciej, laureat Nagrody Nobla w siedmiu różnych dziedzinach nauki, doszedł do swoich rewelacyjnych pomysłów i dokonał najważniejszych odkryć, nie opuszczając ani razu centrum Londynu i Paryża. Ilekroć poruszał się pomiędzy tymi dwoma miastami, robił to w samolotach albo w szybkich pociągach. Nigdy nie pracował w plenerze i podobno nawet był uczulony na pyłki większości polnych roślin. Mimo to uznano go za wybitnego paleontologa i odkrywcę pięciu nowych gatunków dinozaurów, których kości miały pochodzić z terenów Iraku. „W jaki sposób sir Jenkins wykopał te szkielety?”, mógłby zapytać ktoś, na kim nie robią wrażenia międzynarodowe nagrody naukowe. Podobnie rzecz miała się z nowymi lekami na niemal wszystkie śmiertelne choroby ludzkości. Sir Jenkins stworzył je z naturalnych substancji, które występują w polnych kwiatach. Podobno oparł się przy tym na bezpośrednich rozmowach z wiejskimi zielarkami. Doprawdy nikt nie zadał sobie jednak pytania, jak ten geniusz, samotnik, alergik, laureat kilkunastu doktoratów honoris causa, zdobył tak rozległą wiedzę bez opuszczania centrów Londynu i Paryża? Dopiero wyznania jego żony, szacownej i dystyngowanej pani Jenkins, która zdecydowała się ujawnić wszelkie szczegóły genialnego życia męża potomności, rzuciły nieco światła na doprawdy niezwykłą metodę pracy tego wielkiego umysłu naszych czasów. Sir Jenkins miał bowiem dwie dewizy, którymi kierował się w całym swoim życiu. Pierwsza brzmiała wedle pani Jenkins następująco: „Wszystko już było, więc niby czego jeszcze trzeba?”, a druga: „Sięgaj tylko tam, dokąd wzrok sięga”. Tuż po ujawnieniu tych genialnych dewiz przez żonę sir Jenkinsa wydrukowano je w milionach egzemplarzy jako mantry i szybko stały się one podstawą filozofii życiowej całego nowego pokolenia Europejczyków po obydwu stronach kanału La Manche.

29

opowiadania_02popr.indd 29

2005-02-07 11:35:41


udał się do działu projektów. Na pytanie, który model mógłby odnieść sukces, odchrząknął znacząco przy modelu G. Gdy specjaliści od marketingu i public relations przesłuchali to znaczące chrząknięcie z tysiąc razy na cyfrowym dyktafonie, uznali je za wskazówkę. Chociaż sir Jenkins tłumaczył potem skromnie, że zakrztusił się pestką od czereśni, samochód wdrożono do produkcji, a cały świat zachwycił się nowatorstwem tej konstrukcji. Aby dać szansę innym, sir Jenkins wycofał się kiedyś na pewien czas z życia publicznego i, jak dawniej, zajął się wykopaliskami w największych muzeach Londynu i Paryża. Mimo to znów powrócił na usta wszystkich, gdy odkopał z kurzu kilka obrazów wielkich mistrzów renesansu. Z miejca ogłoszono go największym kustoszem naszych czasów. Dlatego podczas jednej z wizyt w Bibliotece Watykańskiej z łatwością uzyskał dostęp do starych rękopisów i, tu rzecz niesłychana, odnalazł w nich przeoczone przez wiele pokoleń teologów, całkowicie niezbite naukowe dowody na istnienie Boga! Otrzymał za to medal od kongregacji wiary oraz, co zrozumiałe, Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki, która dawno już podejrzewała istnienie Boga, ale nigdy dotąd tego nie dowiodła. Wprawdzie dowód sir Jenkinsa jest niesłychanie skomplikowany, zależy od tylu współczynników, że jego podstawowy wzór zajmuje sto stron wydruku komputerowego i jak dotychczas rozumiał go tylko sir Jenkins, ale dzięki swojemu niekwestionowanemu autorytetowi naukowemu zdołał przekonać do niego całe środowisko profesorskie w Oksfordzie, na Sorbonie i w ogóle wszędzie. Co więcej, mając na względzie wagę swojego odkrycia, które można porównać tylko do programu budowy bomby atomowej, i pamiętając o postawie etycznej, której wymaga się od naukowca, sir Jenkins postanowił nie ujawniać kluczowych współczynników swojego równania, aby nikt nie mógł wykorzystać Boga do zaspokajania swoich partykularnych interesów. Po tym jak sir Jenkins dostał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, założył własną kapitułę nagrody Jenkinsa. Jako przewodniczący kapituły przyznawał nagrody literackie wyłącznie tym członkomi innych kapituł, którzy uprzednio przyznali jakąś nagrodę pieniężną jego skromnej osobie. W ten sposób pozwalał zatrzymać ludziom pieniądze na dalszą działalność literacką, co żona pana Jenkinsa wielokrotnie nazywała w wywiadach dla czołowych pism kobiecych szlachetną, charytatywną postawą swojego zmarłego męża. Na starość sir Jenkins zachował wyjątkową jasność umysłu i bystry wzrok. Zaczął nawet malować obrazy, które natychmiast porównywano z Picassem, Dalim, z najznamienitszymi impresjonistami, a nawet z twórcami renesansu. O geniuszu sir Jenkinsa niech świadczy fakt, że miał swoich uczniów, którym ustnie przekazywał całą wiedzę na temat obrazu, a gdy ci malowali zgodnie z jego genialnym wyobrażeniem, godził się sygnować obraz własnym nazwiskiem i w ten sposób stworzył na starość wielką galerię własnej sztuki, ba, własnej szkoły, chociaż nigdy osobiście nie dotknął sztalugi, bo oprócz kwiatów polnych uczulało go także końskie włosie w malarskich pędzlach. Wreszcie pod koniec swojego długiego i urozmaiconego życia sir Jenkins zajął się polityką, aby, jak mawiał, uczynić gust i dobry smak sprawą politycznej wagi. Jako poseł wygłaszał karcące rząd przemówienia, nie wypowiadając ani jednego słowa. Wystarczyło, że stanął na mównicy i już sypały się głowy winowajców. W ogóle im sir Jenkins był starszy, tym mniej mówił i mniej był skory do jakiegokolwiek ruchu. Jako polityk składał np. gospodarską wizytę w jakimś instytucie naukowym, a skromni i pragnący zachować anonimowość uczeni od razu wyciągali z rękawów rewolucyjne wynalazki, sypali

impotencję, a nawet zwalczył raka skóry, chociaż lekarze nie dawali mu więcej niż trzy miesiące życia. Na pytanie, dlaczego o tym nikogo nie poinformował, znajomy odrzekł ponoć: „A po co? Nie poszedłem nigdzie, bo myślałem, że wszyscy o tym wiedzą. A lekarze to tylko naciągają na pieniądze i śmierć jest im na rękę. Lekarze to dranie, dlatego do nich więcej nie poszedłem. Zresztą, co mi tam to wszystko. Dajcie mi święty spokój!”. Sir Jenkins zaproponował znajomemu, że sam ogłosi światu właściwości płynu do szyb i oszczędzi mu zbędnych kłopotów. W ten sposób pan Jenkins wynalazł najdoskonalszy lek świata dla milionów, a równocześnie pochylił się nad losem jednego spragnionego spokoju człowieka i wziął wszystko na siebie. Czytelników książek sir Jenkinsa z pewnością zainteresuje, jak ten wybitny laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury znalazł inspiracje do napisania tylu epickich powieści o Azji, Afryce, Oceanii i Antarktyce, gdzie przedstawiał los człowieczy na tle groźnej przyrody i wiernych realiów tamtejszego życia. Otóż jak podaje pani Jenkins, czerpał on wiedzę przede wszystkim z haseł encyklopedii powszechnej, którą kupił kiedyś w wersji okrojonej, nie w wydaniu wielotomowym, lecz jako pojedynczy egzemplarz. Uczynił tak ponoć z szacunku dla lasów. Patrząc na kolorowe obrazki pod hasłami encyklopedycznymi, opisał najdalsze zakątki świata. Przy okazji odkrył wśród haseł wielu zapomnianych pisarzy, których spopularyzował. To niesamowite, ilu odkryć w różnych dziedzinach można dokonać tylko podczas lektury jednotomowej encyklopedii powszechnej! Jak lubi powtarzać pani Jenkins, podobnie było podczas ich wspólnych zakupów w supermarketach wielkich sieci handlowych. Już podczas pierwszej wizyty w sieci, której nazwy nie podamy, sir Jenkins odkrył nowe gatunki owoców, które ktoś sprowadził kiedyś w puszkach, a potem upchnął na półkach za cytrusami i pozwolił, aby świat o nich zapomniał. Jak anegdota zabrzmi historia o zatruciu pizzą w tamtejszym centrum handlowym. Podczas leczenia okazało się, iż żołądek sir Jenkinsa został zaatakowany przez nieznany szczep bakterii, który sir Jenkins wykorzystał do produkcji szczepionki przeciwko, tak, proszę się nie zdziwić, przeciwko platfusom. Ale wróćmy do literackich zainteresowań sir Jenkinsa. Otóż odnalazł on w domu odziedziczonym po zmarłym wuju mnóstwo rękopisów z adnotacją, aby po śmierci wuja spalić je natychmiast i bez żadnego wyjątku. Była to wielotomowa historia życia wuja podróżnika, który z pieca niejednej kobiety chleb jadał, chociaż w tak zwanym międzyczasie miewał też żonę, o ile o niej pamiętał. Aby uchronić cześć i honor wuja, sir Jenkins postanowił wziąć na siebie ciężar pierwszoosobowych narracji z rękopisów zmarłego i wydał je bez chwili wahania pod własnym nazwiskiem. W ten sposób teksty sir Jenkinsa jawią się jako głęboko humanistyczne także w wymiarze biograficznym. Jeszcze w kwestii kolejnych odkryć i wynalazków sir Jenkinsa. Nikt nie może mieć wątpliwości, że zadziałał tutaj mechanizm dokładnie odwrotny do tego, który zazwyczaj znamy z życia sław. Ktoś dochodzi dzięki swojemu geniuszowi do wielkich pieniędzy, nasyca żołądek, leży wielki i otyły na kanapie, nic go więcej nie obchodzi, nie wysila się albo nic mu już z tego wysiłku nie wychodzi. Sir Jenkins, wyniesiony na szczyty sławy, nie tylko nie stał się drugim Elvisem, ale dzięki swoim złotym dewizom, przypomnijmy, jak brzmiały: „Wszystko już było, więc niby czego jeszcze trzeba?” i „Sięgaj tylko tam, dokąd wzrok sięga”, dokonał znakomitych odkryć w dziedzinie techniki. Podczas wizyty w znanym koncernie samochodowym

30

opowiadania_02popr.indd 30

2005-02-07 11:35:41


odkryciami, które do tej pory skrywali ze wstydu przed szefami, światem, samymi sobą. Sir Jenkins odkrywał ich odkrycia i wynajdywał ich wynalazki. W ten sposób stał się nawiększym dobroczyńcą ubogich uczonych. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości, to po wysłuchaniu zwierzeń żony sir Jenkinsa nie może dziwić się dłużej, że to właśnie sir Jenkinsowi przypadł na starość zaszczyt ujawnienia ludzkości najważniejszej po objawieniach fatimskich tajemnicy ludzkości, a mianowicie prawdy o istnieniu cywilizacji pozaziemskiej. Za nawiązanie kontaktu telepatycznego z jej mieszkańcami sir Jenkins odebrał medal z rąk samej królowej brytyjskiej, a także otrzymał pokojową Nagrodę Nobla. Jak zapewniał podczas ceremonii wręczenia nagrody w Sztokholmie, wynegocjował z obcymi istotami wieczny pokój, co spotkało się z aplauzem miliarda ludzi przed telewizorami. Niestety, sir Jenkins w końcu umarł. Jego pogrzeb zgromadził niesłychane rzesze ludzi. Wielu oczekiwało podczas wspaniałej uroczystości pogrzebowej z udziałem głów państw z całego świata, że sir Jenkins zmartwychwstanie albo że w ostatniej chwili ktoś ujawni, że sir

Jenkins tak naprawdę żyje nadal jak Elvis gdzieś w odległym zakątku świata. Niestety, nic takiego nie nastąpiło. Za to krótko po pogrzebie popiersia i portrety sir Jenkinsa pojawiły się we wszystkich szacownych instytutach naukowych świata. Dziś, po tylu latach od jego śmierci, przeciętny człowiek nie kojarzy już sir Jenkinsa z tysiącami naprawdę podstawowych wynalazków i odkryć, które jemu właśnie zawdzięczamy. Było ich po prostu zbyt wiele. Jedynie popiersia i portrety pomogły przetrwać zbiorowej pamięci o sir Jenkinsie. Kiedy ktoś gdzieś na świecie przystaje teraz przed pomnikiem sir Jenkinsa, myśli sobie zapewne: „Nie wiem, kto to był ten Jenkins, ale skoro ma tyle popiersi i portretów, to musiał być kimś naprawdę wielkim, bo niby jeszcze czego trzeba”. W ten sposób w ludzkich sercach wciąż na nowo odradzają się rewolucyjne dewizy życiowe, którymi kierował się w swoim genialnym życiu sir Jenkins. To dzięki niemu nowe pokolenie sięga tylko tam, dokąd wzrok sięga, odkrywa wyłącznie nieodkrytych odkrywców i odnajduje nieodnalezione wynalazki. Tak oto nastała era świętego spokoju.

RASHID NOVAIRE

Kasia i Parys Kasia opowiedziała o dziwnej informacji w gazecie i że Julek dzwonił do niej, do mieszkania dziadka. – Powiedział mi jeszcze, że powinnam zostawić czarny kolor włosów, że dzięki czarnej czuprynie jego matka była najładniejsza wśród wszystkich Słowianek i że jestem do niej podobna. Zina, poirytowana, założyła nogę na nogę. – Julek to niech się lepiej zamknie. Jest zwykłym urzędnikiem w biurze, które jest obrazą dla całej ludzkości, a na dodatek plecie trzy po trzy. Kasia była pełna podziwu, że Zina tak umiejętnie potrafiła ubrać w słowa własną porywczość. Wzruszyła ramionami. – Dla mnie może być gadułą, byleby dobrze wykonywał swoją robotę – spojrzała na Zinę. – Chodź ze mną raz na taką prezentację. Kasia popatrzyła na wyblakłe linoleum. – Studiowałaś. Mogłabyś wiele znaczyć na Zachodzie. Chcesz zmarnieć w Warszawie? Bez męża? Bez pieniędzy? Naprawdę, Zina, oni nie są tacy źli, ci faceci z Zachodu. Zina popatrzyła na nią obojętnie, tak jak patrzą tylko ładne kobiety. – Tak, na tym akademickim Zachodzie na pewno czekają na kolejną bezrobotną, poza tym na samą myśl, że ktoś miałby mnie wybierać… Parys… już go poznałam.

Biuro matrymonialne ponownie dało jej szansę. Kasia cały ranek wcierała gryzącą farbę w ciemne włosy. Chciała zafarbować je na blond, o który mężczyźni z Zachodu tak często prosili w listach. Strużki farby spływały po jej głowie i skapywały na gazetę rozłożoną na podłodze pomiędzy nogami. Zazwyczaj takie rzeczy robi się nad umywalką, pomyślała rozdrażniona. Kasia podała, żeby dzwonić do mieszkania jej dziadka. Każdy telefon był szansą, szansą na mężczyznę z Zachodu. Zatrzymała wzrok na jednej z rubryk w gazecie: „W jednej z piwnic w centrum miasta znaleziono mężczyznę przywiązanego do krzesła. Nie doszło do rabunku ani pobicia. Mężczyznę pozostawiono w piwnicy z powodu problemów domowych.” „Cała Polska to jeden wielki problem domowy” – pomyślała Kasia, składając gazetę i rzucając ją obok zepsutej umywalki. Mimo to uśmiechnęła się: ze wszystkich dziewczyn z segregatora jakiś mężczyzna wybrał właśnie ją, by przyszła na prezentację. – I co, Zina, znów pokłóciłaś się z chłopakiem? – zażartowała. Spłukiwała farbę z włosów pod prysznicem u Ziny.

31

opowiadania_02popr.indd 31

2005-02-07 11:35:42


busu, a nawet właściciel kawiarni. Nie myśleć za wiele, postawiła sobie za zadanie, jednocześnie kręcąc biodrami i przyjmując pozę numer trzy. – Jeśli wyglądasz poważnie, nigdy cię nie wezmą – powiedział raz Julek. Zapewne miał rację, skoro siedział w tym biznesie już prawie sześć lat. Zawsze go słuchała, ale dziwiła się, że jeszcze nie skreślił jej z listy. Przecież już trzy razy odrzuciła oświadczyny. Sama nie wiedziała, dlaczego. Może dlatego, że tak lekceważąco mówili o holenderskich kobietach. Może dlatego, że w swoich hotelach od razu chcieli iść z nią do łóżka (na co się zgadzała, chociaż wiedziała, że potem nie będzie już nimi zainteresowana). Jeden facet położył drogi srebrny zegarek na szafce nocnej i po tym, jak ją przeleciał, poszedł pod prysznic. Kiedy wyszedł z łazienki, jeszcze z lekką erekcją, powiedział: – Teraz wiem, że jesteś uczciwa. Inaczej bardzo bym się rozzłościł. Kasia roześmiała się z satysfakcją, ale pomyślała: „Nie mogę wyjść za kogoś, kto sprawdza, czy nie kradnę”. Inny facet stał przed nią nagi pół minuty – „żeby ją podniecić przed stosunkiem”. Patrzył na nią, zupełnie jakby myślał, że po raz pierwszy widzi nagiego faceta z Zachodu, jakby z całego serca chciał dostarczyć jej takiej przyjemności. Takie opowieści nie interesowały Ziny. Śmiała się z tego. – Nie oczekuj, że twój wymarzony mężczyzna przybędzie tu w odpowiedzi na ogłoszenie z gazety i ożeni się z Polką. Zastanów się… boginiom też nie chodziło o Parysa. One chciały dostać jabłko. A jednak – u mężczyzny, za którego miałaby wyjść, Kasia chciała widzieć uśmiech, który pozwoliłby jej zapomnieć o upływie czasu. Może mieć brzuszek albo nawet chude blade ciało. Chciała tylko dojrzeć w nim chłopaka, którym niegdyś był. Chłopaka, na którego kobiety spoglądały w parku znad swojej robótki czy gazety.

Kasia drgnęła. – Już tam byłaś? – Nie chodzi mi o miasto, mam na myśli mitologię. Kasia znała ten ton, wiedziała, że teraz Zina sięgnie po swoją wiedzę, a tego nie miała ochoty słuchać. Chciała wybiec z pokoju Ziny i suszyć swoje jasne włosy na słońcu, opierając się o parapet. Piersi przy zimnej ścianie, łokcie wsparte na ceglanym gzymsie szerokiego okna. Chciała szczotkować włosy tak długo, aż będą lśnić. Lubiła różnicę miedzy szczotkowaniem a czesaniem. Czesała się każdego deszczowego dnia przed wyjściem na miasto, gdzie szukała pracy w restauracjach, aby dorobić zmywaniem naczyń lub obsługiwaniem gości. Włosy szczotkowała jedynie w weekendy. Szczotkowanie. To by mogła teraz robić, gdyby Zina nie kontynuowała. – Parys był pasterzem. Musiał zdecydować, która bogini jest najładniejsza. Wezwano go, ponieważ pewne wspaniałe przyjęcie zostało przerwane. Nie zaproszono bogini niezgody. Nie mogła tego znieść, więc wrzuciła jabłko do świątyni… Kasia patrzyła na Zinę: siedziała na kanapie, przepełniona swoją wiedzą, i chciała pokazać, ile wie, tak jak chcą tego nieatrakcyjni, dojrzali mężczyźni. Zina była jednak ładna i szczupła. Mówiąc, malowała paznokcie. – …na jabłku było napisane… DLA NAJŁADNIEJSZEJ. No i oczywiście wszystkie boginie próbowały przekupić prostego pasterza, żeby tylko dostać to jabłko. Kasi zaczęło coś świtać w głowie. Znała to opowiadanie. Zina już kiedyś o tym mówiła, tylko że wówczas Parys był synem króla. „No tak, zmyśla” – przeszło jej przez głowę. – Przybywają ci Parysowie pełnymi autobusami z Kassel i Frankfurtu, Eindhoven i Antwerpii i wydaje im się, że wiedzą, co to jest kobieta, i wydaje im się, że spośród wielu bogiń mogą wybrać najładniejszą, a mogą to zrobić… ponieważ mają jabłko, którym jest Zachód. Nie… nie – Zina przypatrywała się wacikowi między palcami stóp, które podczas malowania wyglądały jak małe okrągłe krewetki czepiające się linoleum. – Nikt nie będzie przyjeżdżał do tego miasta, by mnie oceniać. Kasia westchnęła. – Albo twoje przemyślenia są za skomplikowane, albo we mnie jest za mało miłości własnej. Jeśli o mnie chodzi, niech robią, co chcą. Żebym tylko nie była podobna do tego szarego miasta.

– W Holandii to koffie, a nie kaffee. Kasia i dziewczyna siedząca obok grzecznie starały się wymówić głoskę „o” . Mężczyzna miał brzydkie zęby. – Koffie – powiedział zadowolony. Dziewczyna siedząca obok Kasi pochyliła się ku niemu swawolnie z kostką cukru w dłoni. – A to w Holandii? – zadowolona z zabawy spojrzała na Kasię i entuzjastycznie dodała po polsku – gówno mnie to obchodzi. – Byleby miał kasę i kiedyś był przystojny – odparła Kasia. Mężczyzna się pocił i zerkał podejrzliwie. Wziął kostkę cukru z rąk dziewczyny i zbliżył ją do ust Kasi. – Nie jestem koniem – zirytowała się, ale zauważywszy Julka w rogu sali, pozwoliła wsunąć sobie cukier do ust.

Julek zaczynał zawsze od krótkiej mowy powitalnej. Opowiadał o polskim cieście do kawy, o wiośnie i szansie na nowe życie, którego obie strony tak pragnęły. Często miał plamy na obcisłym garniturze, ale gdy dziewczęta i kobiety prezentowały się, mężczyźni nie zwracali na to uwagi. Szły jedna po drugiej po wypłowiałym dywanie i zerkając kątem oka, wybierały tego, z którym zaraz usiądą przy stoliku, przy kawie. Niektórzy mężczyźni patrzyli, jakby znaleźli się tam za przyczyną jakiejś wyższej siły. Inni gapili się bezwstydnie na ciała dziewcząt, opatrzone imieniem i numerkiem. Julek z namaszczeniem szeptał do mikrofonu – Ewelinka z numerem 3, Linda z numerem 4… Dominika… – Kasia miała numer siódmy, ostatnia dziewczyna. Wymyśliła sobie, że dzięki temu wyraźniej zapisze się w ich pamięci. Za każdym razem, wychodząc zza plastikowej zasłony, pokazując swój pierwszy słodki uśmiech, myślała o poprzednich mężczyznach z Zachodu, którzy chcieli ją posiąść. Był wśród nich wąsaty kierowca auto-

Szli przez centrum Warszawy. Poprosił, żeby razem coś zjedli – amerykańskie jedzenie na werandzie jego hotelu. Potem się przedstawił: Teun. Proste imię. Zdawała sobie sprawę, że nie będzie milczącym mężem, jeśli go wybierze. Jego słowotok przypominał jej zdezelowane autobusy, które terkotały i trzeszczały, przejeżdżając przez jej część Warszawy, część, w której nie ma hoteli z amerykańskim jedzeniem. Dzielnica z okazałymi, lecz podupadłymi domami w kolorach tak spłowiałych, jak smutek, który tam mieszka.

32

opowiadania_02popr.indd 32

2005-02-07 11:35:42


Dziwne, że jeszcze o nic jej nie zapytał. Wystarczało, że odpowiadała na jego łamaną angielszczyznę skinieniem głowy, raz po raz wydając jakiś odgłos. Przypomniało jej się opowiadanie Ziny. Mijali lodziarnie, kasyna, a im dłużej o nic jej nie pytał, tym bardziej czuła się na tej ulicy pełnej sklepów jak bogini z pasterzem u boku. W sali restauracyjnej hotelu zachowywał się tak, jakby dopiero co kupił nowy mebel. Znacząco stukał palcami o blat stołu. Małym palcem starł kurz z nisko wiszącej lampy. Gdy jedli wypieczone steki, Kasia znowu zauważyła to znajome spojrzenie. Spojrzenie, które mówiło: „ależ proszę, nie krępuj się”. Czy to chodziło o dobrą okazję, czy o amerykański stek? Jeszcze z pierwszym kawałkiem mięsa w ustach mężczyzna powiedział: – Moja była żona skomentowała to tak: „Teun, po co ci jakaś Polka?”. Odpowiedziałem, że mam nadzieję, że nie będę musiał tak się wysilać jak przy niej, że w ogóle nie będę musiał się wysilać. Holenderskie kobiety mają duże wymagania, ale o byciu kobietą zapominają. Zadowolony z doboru słów Teun spojrzał na swój talerz i ukroił kolejny kawałek mięsa. – Przyjaźnię się z Holenderką i ona jest fantastyczna – powiedziała Kasia, która w życiu nie spotkała Holenderki. Teun nie słuchał. Położył tylko klucz do pokoju hotelowego na stole. Udawała, że tego nie widzi. Wiedziała jednak, że uczucie zniechęcenia nie da na siebie długo czekać. Tej nocy pojechali jeszcze potańczyć w dyskotece za miastem. Widziała, jak inne dziewczyny chciały się podobać. Sączyły rum z colą. Nigdy nie piły dużymi łykami. Ich buzie były małe jak muszelki, głosy ciche, a ruchy oszczędne. Teun lubił tańczyć. Wciąż nie nadążał za rytmem najnowszego hitu, więc zmęczony dyszał przez cały wieczór. Właściwie to nie uważała go za niesympatycznego, gdy tak sunął po parkiecie. Głowę ciężką od nadziei Kasia oparła o jeden z filarów i zdawało jej się, że Teun się do niej uśmiecha. Była zadowolona, że nie tańczył cały czas wokół niej i że nie kupował jej plastikowych róż od ociężałego faceta, którego torba rowerowa pełna była wiązanek tego pokarmu miłości. Nie zauważyła, kiedy Teun stanął obok filaru: – Nie możesz tutaj stać, jeśli chcesz tańczyć. Kasia nie przepadała za tańcem. Denerwowało ją, kiedy ktoś zbliżał się do niej, gdy siedziała na ławce przy parkiecie. Czuła jednak, że dla Holendra musi opuścić swoje stanowisko. Dziewczyny wokół niej kołysały się przez noc w spragnionych uściskach. Teun położył tylko jedną rękę Kasi na swoim ramieniu. Końcówkami palców wyczuwała od czasu do czasu plamy potu na jego plecach. Wokół nich pijani wódką i pinakoladą ludzie opuścili pomieszczenie. Jedynie po oczach Teuna można było zauważyć, że nieprzerwanie pił. – Właściwie to ja jestem poetą – wybełkotał.

pasterz mógł sprawdzić ciało i zręczność bogiń. Teun od razu podszedł do hotelowej lodówki, by przynieść jej butelkę zimnej coli. Usiadł obok niej na brzegu łóżka. Westchnął. Zawahała się. Czy ma oprzeć głowę na jego prawym ramieniu? Nie żeby udawać czułość, ale po prostu dlatego, że to ramię aż prosiło się żeby przyłożyć do niego twarz. Czuła szorstki materiał jego płaszcza na swoim policzku. Objął ją. – Miałaś wielu mężczyzn? – głos Teuna brzmiał rzeczowo i bez tego pijackiego tonu. Kasi zrobiło się od razu przykro. – Ach, to nie jest pierwszy raz, kiedy z kimś poszłam. Wyprostowała się, ale on stanowczo przycisnął jej twarz ponownie do swego ramienia. – Miałaś też kochanków? – zapytał Teun. Kasia nie zrozumiała pytania. Gdy tak milcząco patrzyła przed siebie, zaczął pospiesznie ją rozbierać. Pokój wypełnił się jego słowami. – Nigdy nie przypuszczałem, że jako dorosły mężczyzna dowiem się, że seks sprawia kobietom taką samą frajdę jak mężczyznom – nerwowo rozpinał zamek błyskawiczny na jej plecach. – W czasach, kiedy jeszcze nie słyszałem o łechtaczce… – dysząc, ugryzł ją w szyję. – W czasach, gdy masturbowaliśmy się tylko przy zdjęciach Brigitte Bardot i nie znaliśmy jeszcze żadnej kobiety, zawsze myślałem, że one po prostu musiały, a same nic z tego nie miały. Kasia zamknęła oczy ze wstydu. Była zła. Tak jak w poprzednie noce, i w tym hotelowym łóżku nie odgrywała żadnej roli. – Ale potem z moją żoną… – czknął i ściągnął jej majtki – pieprzyliśmy się dzień i noc, czasami nawet jak dzieci były w domu, ale tak przy dzieciach to nie wypada, jak myślisz? Tymczasem całkiem już ją rozebrał. Nie patrzyła na niego. Kątem oka widziała, jak ściąga koszulę. Czuła jego cielsko wślizgujące się między jej nogi. Czubkiem języka badał jej pępek, a wskazującym palcem przesunął między jej nogami. – Ładna kobieta – westchnął i jakby o tym zapomniał, zbliżył się do jej twarzy, dając mokrego całusa. – Ładna polska kobieta – zniżył się znowu do poziomu jej bioder. – Twoja cipka to kwiatek. Wiedziałaś o tym? Kasia wsparła łokcie o twarde poduszki. Chciała, żeby ją po prostu przeleciał i żeby było po wszystkim. Nagle jakby silne światło zajaśniało w pokoju: Zina. Nie wysiliła się nawet, żeby zamknąć drzwi. Kasia błyskawicznie wydostała się spod mężczyzny i podniecona, spojrzała na błyszczące jabłko, które Zina ściskała w dłoni. – Współczuję twojej żonie – zawołała Kasia – i twoim dzieciom. Mimo że nie mam umywalki, jeśli o mnie chodzi, są oni mile widziani w Polsce, jako uchodźcy… żeby nie musieli już więcej czuć twojego smrodu i słuchać twojego pieprzenia. Zina uniosła kciuk. Prawą nogą zręcznie podsunęła plastikowe krzesło, które stało przed lustrem, i popchnęła na nie zdumionego mężczyznę. Z kieszeni kurtki wyjęła sznur, skrępowała mu nadgarstki i przywiązała go w pasie do oparcia krzesła. Kasia skakała po łóżku jak mała dziewczynka. Zina rzuciła jabłkiem, które przeleciało tuż koło jego przerażonej twarzy. Wszystko szło gładko. Nawet nie stawiał oporu. Kasia z całej siły wepchnęła mu jabłko do ust. Widziała jego rozszerzające się oczy, wargi mocno przyciśnięte do skórki.

Nie powiedziała „nie”. Może w łóżku okaże się, że jest inny, lepszy niż pozostali. Wtedy go wezmę, pomyślała, gdy szli wzdłuż parku miejskiego. Wtedy go wezmę, zdecydowała. Zastanawiała się, czy na tym przyjęciu, o którym opowiadała Zina, również były pokoiki na zapleczu, gdzie

33

opowiadania_02popr.indd 33

2005-02-07 11:35:42


– Będziemy do siebie pisać – odpowiedziała Kasia i odwróciła się do niego plecami.

– Udław się tym swoim jabłkiem – krzyknęła Zina. – Wypchaj się tym, co myślisz, że możesz mi zaoferować – dodała cicho Kasia.

Tłum. Aleksandra Hnat

W końcu. Zsunął się z niej. Leżeli obok siebie pod spoconą pościelą. – Jutro muszę wyjechać, kochanie – powiedział.

Ze zbioru opowiadań Czaple z Kairu (Amsterdam 1999)

COLETTE NYS-MAZURE

Bez dotykania duje szyld „Café de la Mairie” i przeszukuje spojrzeniem tłum siedzący przy stolikach, rozlany na chodniku. Październik zupełnie jak wiosna; upojenie ostatnią słodyczą. We włosach Lary fala ze słońcem, która wznosi się i opada. Czarna sukienka przybiera kształt jej ruchów. Piękna Lara, bardzo piękna. Z chłodnego cienia Martin patrzy, jak Lara się przybliża. Jeszcze go nie rozpoznała, ale on poznał niegdysiejszą Delphine. Jest jeszcze piękniejsza niż matka kiedyś. Chyba że Martin zapomniał. Delphine i nie-Delphine. Nakłada się inna twarz, i tworzy inną istotę. Martin nigdy nie spotkał się z ojcem Lary. Toruje sobie przejście między gośćmi kawiarni, mówi „Przepraszam”, mruczy „Bardzo przepraszam”, kiedy zmusza kogoś do tego, by wstał, kogoś innego, by przechylił się w stronę sąsiada. Czy ma akcent szwajcarski? Martin, rozbawiony, obserwuje falowanie, mniej czy bardziej dyskretne eskortowanie Lary wzrokiem. Tylko rozbawiony? Martin wstaje, żeby się pokazać. Lara się rozjaśnia; podchodzi do niego. Ma ją pocałować, uścisnąć córkę Delphine, ale coś go powstrzymuje. Lara nie jest kobietą rozdającą całusy na lewo i na prawo, jak robią to dziewczyny spotykane w pobliżu liceów. Ze szczerym uśmiechem podaje mu rękę: – Martin Meunier? Przyjaciel mamy? Dziękuję, że pan przyszedł. Przyjeżdżam do Paryża pierwszy raz, chociaż może się to wydawać zupełnie nieprawdopodobne. Na matowe brzmienie jej głosu Martin zadrżał. – Kawę czy coś innego? – Świeży sok z pomarańczy. Siada, zdjąwszy plecak i wcisnąwszy go między krzesło a ścianę. Prostuje plecy, odrzuca do tyłu masę czarnych włosów, wciąga głęboko powietrze, zamyka na chwilę oczy. Czy Lara ma dwadzieścia lat? – Nie za bardzo zmęczona? Lara potrząsa głową. Zapominam, że jest tak młoda. Martin ma do siebie pretensje o to pytanie. Pytanie starych. Wyostrzone postrzeganie szczegółów – czarny włos na beżowym wełnianym tle, cienie pod oczami, które podróżowały, zapach bzu (zapach Delphine, przypo-

W czarnym obramowaniu lśni twarz. W powłoce z włosów, które nagły ruch odrzuca do tyłu; wchłania ją ciemność. Jedna ręka porusza pustkę, druga znajduje oparcie. Wokalizy pianina dla nikogo. Pić prosto z tych ust, jak gdyby w same wargi całowało się życie. Muzyka ulatująca w tę noc poddaszy.

Po wyjściu z Dworca Lyońskiego, na który przywiózł ją pociąg z Genewy, Lara idzie oszałamiającą ulicą. Plecak nie ciąży na lekkości jej kroku. Idzie prosto przed siebie, przykuwając spojrzenia, z bardzo jasną twarzą wśród długich i ciemnych włosów, oczy ma oczywiście zielone. Lara nigdy nie przechodzi niezauważona. Stworzenie z marzeń. A nawet więcej. Czy dostrzega to poruszenie? Idzie, żywa, odległa, skoncentrowana. Jak przestrzeń wokół niej. Martin Meunier czeka na Larę Micheloud w głębi „Café de la Mairie”; miał trochę trudności z wytropieniem wolnego stolika. Pod koniec dnia dużo tu ludzi. – Nie jestem pewien, czy będę mógł wyjść na czas i powitać panią na dworcu, wolę, żebyśmy spotkali się o dwa kroki od biura. Powiedział tak przez telefon, kiedy Delphine podała słuchawkę Larze, żeby omówiła szczegóły spotkania w Paryżu. Wyłaniając się z jego wędrowniczej młodości, Delphine napisała: „Moja starsza córka będzie przez rok studiować na Sorbonie, mógłbyś pomóc jej znaleźć jakieś mieszkanie?”. Martin pokazał list Marii, żonie od dwudziestu dwóch lat; natychmiast zaproponowała: „Zaproś ją zatem na kolację; niech zatrzyma się u nas kilka dni. Trochę się ściśniemy”. Zawsze gościnna, ta Maria. Jeszcze zanim dojrzała z powodu kalectwa André, ich drugiego syna z chorobą Downa, miała ten sposób bycia bez wyrachowania, który od pierwszej chwili urzekł Martina. Zadzwonili do Genewy, by umówić się na spotkanie. Lara dochodzi do placu Saint-Sulpice w momencie, gdy – nie płosząc gołębi – zaczynają bić dzwony. Odnaj-

34

opowiadania_02popr.indd 34

2005-02-07 11:35:42


nością będziemy mieli dla pani jakieś informacje (to „pan, pani”, które bez słowa narzuca każdemu i każdej, przez samo stwarzanie dystansu), mówi Maria, podczas gdy Martin ma ochotę wykrzyknąć: „Jutro, o tej samej porze w „Café de la Mairie”. Smarkacz! – wyrzuca sobie w tym samym momencie. Lara w windzie, naprzeciw bardzo bladego Luka. Ulica, plac. Naciska guzik przy wejściu, podaje Lukowi dłoń, a ten oddala się jak strzała. Ulica Garancière, Luc podskakuje i rzuca jej imię niczym piłkę, która odbija się rykoszetem od ścian, „Lara”. Nie jest się poważnym, gdy się ma siedemnaście lat.

mina sobie); co się ze mną dzieje? Wybuch drugiej młodości – ironizuje. Niczym fala miłości. Gdyby siebie posłuchał, Martin nie zaprowadziłby Lary do domu, lecz poszedłby z nią na ostatnie piętro Samaritaine, aby objąć stamtąd spojrzeniem miasto w świetle kładącego się słońca; zrobiliby sobie piknik na brzegu Sekwany; a potem… – Maria czeka na nas z daniem meksykańskim; bardzo dobrze gotuje, spróbuje Pani… – Jestem głodna, od pana słów leci mi ślinka. – Chodźmy, to dwa kroki stąd. – Wiem, przestudiowałam plan dzielnicy. Martin idzie przed Larą, żeby wyjść na plac. Nie musi się odwracać, by domyślać się ulotnych zazdrosnych spojrzeń: „Ale ma facet szczęście”. Przecinają plac i idą ulicą Garancière. Mieszkanie jest na trzecim piętrze, stara, ciasna winda. Lara posiada tę sztukę kreślenia wokół siebie ognistego kręgu. – Oto i Lara! Maria wyłania się z kuchni, Marc ożywiony niczym młody, oszalały szczeniak. André przestępuje za nim z nogi na nogę, miętosząc wielką czerwoną chustkę w kratkę, z głową nieco spuszczoną. Martin spostrzega na ich twarzach refleks szczęśliwej niespodzianki: Lara-słońce. – Witamy! Bez najmniejszej żenady André bierze jej dłoń w swoją i ciągnie Larę do kąta salonu; siada obok i pieści jej dłoń, którą nadal trzyma w swojej. Lara jest poruszona kontrastem pomiędzy silnym ciałem a dziecięcym zachowaniem, ile on ma lat? Piętnaście? Marc wyjął już z szuflady karty do gry. – Zagrasz ze mną partyjkę? Rozdaje karty, nie czekając na odpowiedź. – Ja też chcę z wami grać. – mówi André. Lara pod światło, ocieniona twarz otoczona aurą włosów w jesiennym świetle. Witraż. – Zostawcie Larę! Jest po podróży! A zresztą siadamy do stołu. Marc marudzi. – No to ja siadam obok Lary. – Jesteś, Luc! – krzyknęła Maria na odgłos drzwi wejściowych. Lara odwraca się w stronę wchodzącego. Młody mężczyzna przystanął na progu. Porażony. Jest pewnie w moim wieku, myśli Lara podając mu dłoń uwolnioną przez André. Przez chwilę skamieniały, Luc dochodzi do siebie. Ta błyskawica nie uszła uwadze Martina. Po posiłku Lara mówi: – Dziękuję bardzo, muszę już iść. – Nie będzie pani tu spała? Martin i Maria powiedzieli to razem. Luc wyczekuje odpowiedzi, jak Marc i André. Zapada krępujące milczenie. – Mama zarezerwowała mi pokój w hotelu „Récamier”, w którym zatrzymywała się, kiedy przyjeżdżała do Paryża. Obawiała się, że u państwa nie będzie dosyć miejsca. – Chyba powiedziałem jej przez telefon, że będzie tu pani mogła mieszkać przez kilka dni, zanim znajdzie się pokój. Lara stoi. Ma już plecak na ramieniu. Luc bierze plecak: – Mogę odprowadzić do hotelu. Wiem, gdzie to jest. Plac Saint-Sulpice jest na końcu ulicy, a hotel na rogu, na prawo od kościoła. Martin z powrotem siada. Marc i André nie ukrywają rozczarowania. – No to proszę przyjść w niedzielę na obiad, z pew-

Mieszkanko przy ulicy Madame mieści się wysoko, jest ciasne, ale otwarte na niebo. Lara polubiła je od pierwszego spojrzenia. – Biorę je, powiedziała pani Lotus, starej znajomej Marii, która zgodziła się wynająć tę służbówkę przerobioną na składzik. – Nie bywam już tutaj; bez windy to dla mnie za wysoko. – Rozumiem. – Przykro mi, że można tu dostać się tylko schodami kuchennymi, dodaje zadyszana wchodzeniem pani Lotus. Lara powstrzymuje się, by nie powiedzieć: „Jestem młoda, mnie to nie…”. Czy to przypadek, że drogi Lary tak często krzyżują się z drogami mężczyzn z rodziny Meunier? Czy droga do biura, do budy i do kolegów musi koniecznie prowadzić przez ulicę Madame? Lara znów była w „Café de la Mairie”, poszła z Lukiem do kina Gaumont, biegała z Markiem i z André po Ogrodzie Luksemburskim. Kto położył pod jej drzwiami kupiony na targu bukiet dalii? Lara idzie żwawo przez miasto. Między wykładami i zwiedzaniem, nauką i spotkaniami. Babie lato, zachwycający miraż. „Szkoda, że nie ma Pani telefonu”, mówi karteczka wsunięta przez Marię do skrzynki na listy należącej do Lary. „Jeśli jutro po południu jest Pani wolna, to mogłybyśmy pójść razem do muzeum Orsay? Przyjdę po Panią o godzinie 15”. Lara i Maria idą powoli nabrzeżem. Jest ciepło. – Proszę przyjść na kolację. Wszyscy ucieszą się z ponownego spotkania. Czy Maria nie wie o tym, że ona „widuje” czasami Martina, Luka, Marka i André? – Nie mogę. Wieczorem przyjeżdża Vincent, mój przyjaciel z Genewy, chcę na jego przyjazd wszystko przygotować. Maria nigdy nie zadaje pytań. Nigdy nie była osobą ciekawską ani plotkującą. Życie innych należy do nich samych. – Proszę więc przyjść razem z nim w niedzielę w południe! – Już go nie będzie. – No to do wtorku, bo po południu nie ma pani zajęć. Lara odwraca się, z twarzą rozjaśnioną zielonookim uśmiechem, po czym znika na kuchennych schodach. Maria patrzy na jej sylwetkę. Mój Boże, jaka ona jest piękna! Cieszy się tym. Piękno ciągle w drodze. – Jak było w Orsay, dobrze? – pyta Luc. – Skąd wiesz, że…? – Widziałem was; rozmawiałyście i mnie nie zauważyłyście.

35

opowiadania_02popr.indd 35

2005-02-07 11:35:43


w tych dniach prawie nie widać. André i Marc nie mogą wytrzymać na jednym miejscu i kłócą się bezustannie. Chciałabym mieć córkę. Larę. Martin, nawet jeśli jest, wydaje się nieobecny. – Martin, kochasz mnie? Podnosi nos znad gazety, pozwalając ciemnym włosom wymknąć się z zaułka skrywanych marzeń. Uśmiecha się odruchowo. – Przecież wiesz. – Ciekawe jest to, co czytasz? – Hm…

– Mogłeś do nas podejść. Luc łapie w biegu szalik: – Idę się przejść. – Dopiero co wróciłeś. Luc na ulicy Madame; idzie w jednym kierunku, potem w drugim, raz jednym chodnikiem, potem drugim. Koła się zacieśniają. Już nie wytrzymuje, wchodzi na kuchenne schody, waha się przy drzwiach: zadzwonić? zapukać? Co powiedzieć, aby wytłumaczyć to najście? Lara nie lubi natrętów, ani tych, którzy się nie krępują, zauważył to. Co jej wyzna? Słyszy kroki na schodach, i chowa się w kąt na górze, pod oknem w dachu. Młody blondyn, który pchnięciem otwiera drzwi Lary (to ona nie zamyka ich na klucz?), nie zauważył go. Słyszy głos Lary, głos prześladujący go po nocach, który mówi: „Vincent!”; inne imię, nie jego. Czy swoje pragnienia wziął za rzeczywistość, kiedy mignęła mu naga postać Lary? Schodzi cichaczem. Kto ucieka przed nim?

We wtorek po południu Maria dziwi się, że Lara nie przyszła na spotkanie w Muzeum Luksemburskim. Pani Lotus wyjechała na kilka dni do swojej wnuczki, powiedział jej Marc. Maria zmusza się, żeby wspiąć się aż do pokoju-gołębnika. Puka. Bez odpowiedzi. Przez drzwi, które w końcu popchnęła – o! Nie są zamknięte – dostrzega na materacu ciało Lary z czerwoną chustką w kratkę wokół bardzo nagiej szyi.

Ile ich jest? Osób wpatrujących się w okno na dachu, w którym przez część nocy świeci się światło? Dziwni są ci moi mężczyźni, myśli Maria. Luka

Tłum. Hanna Abramowicz

COLETTE NYS-MAZURE

Prędzej czy później rozedrze się jedwab dzieciństwa i patrzy na chłopca zza żywopłotu. Chętnie zapytałby ją, jak można pójść na dno, nie będąc w wodzie, ale ona pewnie chciałaby wiedzieć, dlaczego zadaje takie pytania. Posyła jej więc tylko buziaka i biegnie dalej, w głąb ogrodu. Będzie się tam bawił do czasu, gdy obiadowy gong zwoła całą rodzinę, zgromadzoną na czas wakacji w Estaimbourg.

Chłopiec schodzi po stopniach między półkami uginającymi się od pachnących jabłek. Z pokoju, w którym babcia zwykła przyjmować gości, dobiega go głos matki: – Nigdy ci nie pozwolę, rozumiesz, nigdy… Ale jej słowa pozostają najwyraźniej bez odpowiedzi, gdyż zaniepokojona mama powtarza: – Nie pozwolę ci zejść na dno. Nieokreślony dźwięk, jak gdyby ktoś wycierał nos, płoszy chłopca, który zbiega szybko po schodach. Lepiej, żeby nikt go nie przyłapał. Mama nie znosi podglądania ani podsłuchiwania pod drzwiami. „Zejść na dno”. O co jej chodzi? Z kim rozmawia? Malec przebiega przez podwórze i wpada w alejkę biegnącą wzdłuż sadu. Z najniższej gałęzi zrywa zielone jeszcze jabłko i gryzie je z roztargnieniem. – Nabawisz się biegunki. To babcia ścinająca zwiędłe róże wyprostowała się

Obiad w gronie rodzinnym ciągnie się w nieskończoność. Zaledwie przełknąwszy ostatni kęs, trójka dzieci zrywa się od stołu i biegnie do skąpanego w słońcu ogrodu.. – A odpoczynek? O tej porze jest zbyt ciepło na zabawę. Lecz dzieci są już daleko, pochłonięte przez przenikliwą światłość. Dorośli opadają na krzesła, przeciążeni zbyt obfitym posiłkiem. – Nie sądzisz, że należałoby je powstrzymać?

36

opowiadania_02popr.indd 36

2005-02-07 11:35:43


coś, co przed nim ukrywają. Pewnej nocy, gdy szedł do łazienki, wydawało mu się, że widzi ją siedzącą na schodach i uśmiechającą się dziwnie do niego. Może był to tylko sen, gdyż nie była to ta sama osoba, która nazajutrz rozmawiała z nim tak łagodnie przy śniadaniu i odpowiadała bez strachu na pytania nieznajomych mu ludzi. Kto ją dziś skrzywdził? Co powstrzymywało go od tego, by krzyknąć: „jestem tutaj”? Otaczał ją jakiś niewidzialny mur. Powinien był działać bez zastanawiania się. Nie należało zwlekać. Teraz było już za późno. Czuł się onieśmielony a myśl, że będzie jej przeszkadzał, porażała go. Wiedział, że nie powinien przekraczać progu jej samotności, która zdawała mu się nienaruszalna. Strach i ogromne współczucie wzbierały w nim, znajdując ujście w bezgłośnym płaczu. Znajdował się pięć metrów od niej, ukrytej w wysokiej trawie, cierpiącej. Komu mógłby opowiedzieć o tym, czego był świadkiem? Starszej siostrze? Ona pewnie skwitowałaby to tak: „Na pewno ci się przywidziało”. Najlepszemu przyjacielowi? Ale co on mógłby mu odpowiedzieć? „Nawet dorośli mają czasem jakieś zmartwienia”. Jednak nie to zrobiło na nim tak wielkie wrażenie. Nie był w stanie do niej dotrzeć i nie wiedział już, kim jest jego matka. Zasnął, oszołomiony zapachem siana. Ciepło i wilgoć ukoiły go. Kiedy się obudził, jej już nie było. Szybko wstał i ruszył do domu, odliczając kroki. Ujrzał ją przez okno, taką jak zawsze. Uśmiechała się do nieznanej mu osoby. Zajrzał przez okno w głąb pokoju w chwili, gdy obcy głos zapytał: – Myśli pani, że ona tu wróci? Że zaszyje się na prowincji? A ona, spokojnym i ciepłym głosem, odpowiedziała: – Jestem tego pewna. Nic się nigdy nie kończy. Patrzył na nią, stojącą w promieniach światła padającego na jej kark. Niesforne loki wypadły jej z koka. Stojący na stole bukiet polnych kwiatów użyczał jej swych radosnych barw. Czy każdy człowiek ma dwie twarze? Kim jest mama? Nieokreślony strach ściskał mu serce.

Dziadek macha przecząco ręką i rytualnie zapala pierwsze cygaro. Po szalonej gonitwie malcy kładą się na trawie, w cieniu orzecha, miejscu ich zabaw. Pędy tytoniu osłaniają ich niczym mury obronne. Dzieci wybuchają głośnym śmiechem, ciesząc się z odzyskanej wolności. – O mało co zamknęliby nas w pokoju. – Ja zatkałam sobie uszy, żeby ich nie słyszeć. – Zjadłam za dużo kremu z twarożku i teraz boli mnie brzuch – skarży się płaczliwie najmłodsza dziewczynka. Powoli jednak uspokajają się i zasypiają. Ostatni obraz, jaki zapamiętuje najstarsza dziewczynka, to wróbel latający w koronach drzew. Najmłodsza śpi skulona niczym w brzuchu matki. Leżący pomiędzy nimi chłopiec słyszy wciąż tajemnicze słowa: „nie pozwolę ci zejść na dno”. Żyjemy obok siebie, ale tak naprawdę wcale się nie znamy. – Więc to tutaj macie kryjówkę? Wujek Antoine, młody, wesoły mężczyzna, staje przed nimi. Dzieci zrywają się w jednej chwili. – To jest nasze miejsce, nie masz prawa… – Tylko spokojnie! Zresztą, gdzie miałem zapukać? Sam jednak jest poruszony. Przypomina sobie siebie jako dziesięciolatka, podobnego do nich. To przywołuje kolejne wspomnienie: wydarzenie z jego własnego dzieciństwa. Schronił się wtedy z książką w cieniu drzew, z dala od odgłosów dobiegających z domu, z dala od dorosłych. Leżąc na brzuchu, zatopił się w lekturze. Igliwie kłuło go w gołe nogi. Od czasu do czasu jakiś owad siadał mu na książce lub łaskotał go w szyję, chłopiec odganiał go więc ręką. I wtedy zobaczył ją, swoją matkę, niczym obcą osobę, idącą szybko przez ogród. Opuszczając dom prawie biegła. Tak jak on, jak jego siostrzeńcy. Zwolniła. Minęła go, zdyszana. Wyglądała tak, jakby się dusiła. Przysiągłby, że jęczała. Nie zauważyła go, zbyt pochłonięta sobą. Ta zaskakująca obojętność, niecodzienna u kobiety, której uwadze nic nie umykało, przerażała chłopca. Przeszła obok niego jakaś obca osoba. Ale była to przecież jego matka. Był wstrząśnięty i kiedy krzyknęła, rzucając się na trawę za zaroślami, chciał zniknąć, niczego nie widzieć i nie słyszeć. Czy zrobił coś złego? Czy mama cierpiała z własnego powodu? A może przez kogoś innego? Często różni ludzie przychodzili do domu. Przez szparę w drzwiach podsłuchiwał fragmenty rozmów, dostrzegał napiętą twarz matki. Chociaż niczego nie rozumiał, to jednak przeczuwał, że dzieje się coś poważnego,

To było kiedyś. Dziś Antoine spogląda z czułością na swych siostrzeńców, stojących przed nim w pozycji obronnej. – To miejsce jest nasze, nie masz prawa. – Nie bójcie się. Nie zdradzę waszej kryjówki. Tłum. Anita Lorek

37

opowiadania_02popr.indd 37

2005-02-07 11:35:43


ROMAN SIMIĆ

Zapach ziemi sadza, i zachciało mu się papierosa. Wymacał w kieszeni kurtki paczkę, ale rozmyślił się i pozostał w bezruchu. Szumiało mu w głowie, wstrzymał więc oddech, próbując się opanować. – To już jest koniec – pomyślał. I tak właśnie czuł. Właściwie już jakiś czas wcześniej coś pomiędzy nimi dwoma umarło, miał wrażenie, że przestaje istnieć to, co tak naprawdę nigdy się nawet porządnie nie zaczęło. Nigdy jednak nie wypowiedział tego na głos, a już szczególnie nie przed ojcem. Rok czy dwa lata wcześniej, podczas ostatniego z krótkich, ale gwałtownych napadów przepytywania samego siebie, przedmiotem jego rozważań stały się powody tego milczenia, ale tylko dlatego, żeby po raz kolejny o nich zapomnieć, tak samo, jak o nierozpoczętej akademii plastycznej, niewypowiedzianym wyjaśnieniu, które był dłużny Neli, niektórym dziewczynom i niektórym przyjaciołom, którzy byli na wojnie: Nie miał powodu. Ojciec był tylko końcem czy też tylko początkiem tego łańcucha rezygnacji – Roko nie umiał albo nie chciał zdecydować. A może było mu wszystko jedno. Wzruszył ramionami i spróbował się wygodniej usadowić na fotelu. Siedzieli niecałe dwadzieścia centymetrów od siebie, a on miał wrażenie, że są daleko i cały czas się coraz bardziej oddalają – jak drogi czy kręgi na wodzie, które się rozchodzą – nieubłaganie i naturalnie, jak zachodzą reakcje chemiczne, prawa fizyki i czasu – jak coś, co od zawsze w jego życiu było pewne, straszne i niezrozumiałe. Przyszło mu na myśl, że nawet ich niezmiernie rzadkie spotkania są określone powtarzającym się rytmem przyrody albo przynajmniej kalendarza: od śmierci matki, ojca widywał tylko na Boże Narodzenie, Wielkanoc, w dniu Wszystkich Świętych... Najwyżej cztery razy do roku, a nawet i rzadziej, jeśli nie pojawił się w lecie. A podczas tych spotkań, które wywoływały w obydwu dodatkowe zdenerwowanie, zamieniali zwykle ze sobą parę krótkich zdań bez widocznej chęci przedłużania rozmowy i Roko właśnie ten prosty fakt, na przekór wszystkim teoriom Neli, uważał za wystarczająco dobry powód do milczenia i nieprzesuwania siedzenia. Kiedy zapinał pas bezpieczeństwa, ramieniem dotknął ręki ojca i poczuł niesmak. – Jedźmy – wymamrotał pod nosem. Samochód, w którym siedzieli, był to niezbyt duży, ale wygodny fiat, którego ojciec się dorobił dzięki sprzedaży kawałka ziemi we wsi, w której teraz już nie mieli nikogo. Ojciec kupił go przed rokiem, ale nadal podlewał i dbał o niego, jakby w każdej chwili tych parę metrów blachy miało obrodzić jabłkami i winogronami. Nela i na ten temat miała własne zdanie, tylko w tym przypadku nawet ona nie wypowiadała go głośno przed ojcem, pewnie dlatego, że dostawała samochód na lato. Na wspomnienie Neli Roko kwaśno się uśmiechnął. Uświadomił sobie również, że od śmierci matki ze

Ojciec przydreptał mokrą, żwirową ścieżką, która od garażu prowadziła do podwórzowej bramy, ponad samochodem podał mu torbę z narzędziami, otworzył bramę, po czym, w niebieskiej bejsbolówce New York Yankee naciśniętej na czoło, ponownie okrążył samochód i wsunął się za kierownicę. Lekko zdyszany, świeżo ogolony i w wysłużonej skórzanej kurtce, przypominał Roko zadowolonego z siebie byłego astronautę z amerykańskiego serialu, bohatera, za którym – może z racji tego podobieństwa – nigdy nie przepadał. Wydawało mu się, że nawet z wnętrza samochodu dociera do niego zapach wody kolońskiej ojca – zapach wiecznie zielonej sosny, naperfumowanej skóry i odświeżacza powietrza. – Dobrze! – powiedział ojciec – Możemy jechać! Po to chyba, by przekazać synowi chociaż trochę swego porannego wigoru, jeszcze zabębnił palcami po szybie Roko, czubkiem palca uchylił drzwi od jego strony i krótko zatrąbił. Roko się nie odezwał. Pozwalając, aby coraz bardziej niecierpliwy wzrok ojca przewiercał go na wylot, dokładnie zagasił do połowy spalonego papierosa o dach starej, psiej budy, po czym wcisnął się na miejsce pasażera, rzuciwszy wcześniej torbę do tyłu. Mimo że już dawno przerósł ojca, w jego samochodzie nigdy niczego nie dotykał, nie miał nawet odwagi włączyć radia czy też zrobić sobie więcej miejsca na nogi. Próbując je jakoś znaleźć, nie mógł sobie przypomnieć żadnego przekonującego powodu takiego zachowania, żadnego przestarzałego zakazu czy kary. Kiedy przestał, w ciele pozostało mu tylko, jak zapomniany w dłoni ołówek, śmieszne uczucie sztywności, jakby w samochodzie ojca siedział w za małym o kilka numerów garniturze. Oczywiście, studentka psychologii – Nela – miała na ten temat własne zdanie, ale on go nie chciał znać – zresztą jak większości tego, co miała do powiedzenia Nela. Kiedy ona otwierała usta, on zwykle zatykał uszy. Już jakiś czas nie kłócili się ani nie rozmawiali – byli po prostu bratem i siostrą. Nawet nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i dlaczego do tego doszło: po prostu stało się, a on już miał dosyć, był zbyt zmęczony zastanawianiem się nad przyczynami. Spróbował się usadowić, a potem z ukosa popatrzył na ojca. Odniósł wrażenie, że on w ciągu tych wszystkich lat przeżytych z dala od niego ani trochę się nie zmienił. Nadal był szpakowaty, wygolony, miał niskie, poorane zmarszczkami czoło i ledwo widoczne usta – był taki, jakim go od zawsze pamiętał. Tak samo pachniał i chodził, a z jego twarzy nadal emanował ten wyraz pewności i siły, który nawet teraz sprawił, że Roko poczuł się jak mały chłopiec. Jak zwykle, kiedy rozmyślał o ojcu, zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Przez moment wydało mu się, że „gdzieś indziej” to przecież całe jego życie: wyjazd z domu, wojsko, Zagrzeb, studia, praca. Zaraz jednak doszedł do wniosku, że prze-

38

opowiadania_02popr.indd 38

2005-02-07 11:35:43


nagle stała się inna, Roko się domyślił, że pytanie go zaskoczyło, a to wystarczyło, aby pożałować, że je zadał. Kiedy ojciec przemówił, jego głos wydał mu się bardziej czujny i chropowaty niż zazwyczaj. – Dach połatali, ale słabo to idzie... – mocno odchrząknął, jak gdyby gdzieś w gardle próbował znaleźć oparcie dla słów, w które sam nie wierzył – Vrkići chyba na lato wezmą ciężarówkę materiału, więc może by z nimi... Bez żadnego konkretnego powodu ojciec uśmiechnął się do pustej drogi, a Roko poczuł ucisk w żołądku, kiedy mu w lusterku błysnął wąski, kwadratowy uśmiech byłego astronauty. – Jakby był czas, mogliby i teraz – na południu u nas leje, a na północy jest sucho... tylko kasy brak... Ostatnie słowa ojca najpierw zagłuszył szum, a następnie – wśród trzasków – ckliwy głos spikerki radiowej, którą Roko wywołał jak ducha, włączywszy radio, sam nie wiedząc, jak się na to odważył. Potem, zatopieni w szumie fal radiowych, obydwaj znów milczeli. Zesztywniały i pochylony do przodu, ojciec nie spuszczał wzroku z drogi, a Roko spod zmrużonych powiek obserwował, jak mu pod wygolonymi policzkami drgają żyły, a szyja i twarz pokrywają się czerwonymi plamami, jak wtedy, kiedy jeszcze pił. Wspomniawszy tę prawie zapomnianą maskę na ojcowskiej twarzy, poczuł jak mu płoną policzki, a oddech w piersiach staje się ciężki i urywany, jak u marnego biegacza. Odetchnął i zagryzł wargi. Kciuki, same od siebie, uciekły mu do środka dłoni i przyłapał się, jak liczy uderzenia pulsu pod paznokciami. Był to prastary trik, którym jeszcze jako dziecko w mroku sypialni odpędzał od siebie nocne szmery i myśli, wsłuchując się we własną krew, dopóki nie zagłuszyła wszystkiego jak najgrubsza pierzyna i nie uchroniła go przed wszystkim, aż do pierwszych promieni słońca kolejnego dnia. Jednak tym razem nie zasnął. Krew buzująca mu w palcach, zamiast uspokoić, uczyniła go świadomym ciała, wszystkich jego ciał, w których się kiedykolwiek odzywała, a to uczucie natychmiast przepełniło go zmęczeniem i czymś na kształt zawrotu głowy. Nie do zniesienia wydała mu się myśl, że on, który siedzi w samochodzie ojca, to nadal wciąż ten sam on – chłopiec w dziecinnym pokoju i tamten trochę starszy w akademiku, i ten jeszcze starszy, w garsonierze, którą sam opłaca – i że aż do jego śmierci zostaną w nim wszyscy ci chłopcy, którzy wsłuchują się w krew pod paznokciami, mrużą oczy w mroku, skrywając w sobie strach, bezradność i przeczucie jakichś przyszłych wspomnień. Roko zacisnął oczy i zatopił się w fotelu. W tym mroku rozległ mu się w głowie zachrypnięty głos ojca, przywołany nie wiadomo czym i skąd, chropowaty i ciężki jak stukot maszyny. Latami i wciąż od nowa starał się zapomnieć ten głos, ale on cały czas powracał, z upływem czasu bardziej chropowaty i ciężki, z jakiegoś zakamarka wspomnień, z komnaty, która w bajkach otwiera się ostatnia i w której nie ma nic, prócz tego przerażającego głosu, pijanego głosu, głosu, który zawsze przynosił im do domu tylko strach, dźwięk rozbitego szkła, smród prochu, alkoholu i potu. Roko pamiętał wszystkie noce, podczas których go słyszał. Noc, kiedy w finale mistrzostw Zadar pokonał Cibonę i tamtą, kiedy się urodziła Nela, i tę, gdy Roko, przyczajony pod drzwiami sypialni rodziców, czekał, aż wreszcie ucichnie ten charkot, ten straszny, pijany bełkot. Wtedy wydało mu się w pewnym momencie – jako że nigdy nie był całkowicie pewien, czy to się naprawdę wydarzyło

wszystkiego, co kiedyś wiązało go z domem, najbardziej brakuje mu ogrodu. Jak tylko sięgał pamięcią – a wydawało mu się, że tak było od zawsze – ogrodem nazywali te parę drzew wiśniowych i jedną bezpłodną czereśnię, która gałęziami sięgała aż do jego dawnego pokoju na piętrze. Drzewa już tam były, zanim pojawił się Roko, a nawet jego pokój i dom, jeśli oczywiście wierzyć fotografiom, które kiedyś dawno temu widział, ale to dopiero Roko i dom, z niewielką pomocą paru plecionych krzeseł i leżaków matki, ostatecznie i na zawsze przekształcili je w ogród dla całej rodziny. Nie wiadomo dlaczego, ale również jedno z jego najbardziej drogocennych wspomnień wiązało się właśnie z tym kawałkiem ziemi i odrobiną zieleni: idealnie klarowny moment, obraz, na którym ich czworo: on, ojciec, matka i Nela – wtedy jeszcze wiecznie zapłakane zawiniątko, siedzą w ogrodzie przy plastikowym stole i śmieją się. Roko nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było i dlaczego się śmiali. Pamiętał tylko, że było lato, bo wszystko wokół było żółte, zielone i nagrzane, a może tak mu się tylko wydawało przez śmiech lub coś, o czym w międzyczasie zdążył już zapomnieć. Pamiętał i to, jak wstaje, biega, krąży wokół stołu, aż mu się nie zakręci w głowie, jak się potyka i przewraca, i jak go pieką dłonie, kiedy twarzą dotyka ziemi, jak dygocze, a płuca, zamiast płaczu, wypełnia mu intensywny zapach ziemi, zapach korzeni i tajemniczego życia, w którym królują ruchliwe czerwono-czarne robaki i mrówki. Roko potarł oczy, próbując na siłę zatrzeć obraz całej tej zieleni, a jego spojrzenie najpierw w biegu ześlizgnęło się na pasażerski schowek, potem na prastarą kasetę Mišy Kovača, zapomnianą koło lewarka, i wreszcie na kolana wytartych jeansów, kierując się w dół. Tego ranka przespacerował się po ogrodzie i teraz z jego butów na gumową wycieraczkę kapała błotnista woda z drobnym żwirem z podwórka. W roztargnieniu zaszurał nogami po podłodze, rozmazując błoto, ale wtedy zauważył grymas na twarzy ojca i przestał. Milczeli. Ojciec wyprowadził samochód z osiedla i już jakiś czas tłukli się nierówną drogą w kierunku magistrali. Roko wiedział, że za jakieś pół godziny dotrą do miejsca, gdzie droga odbija w kierunku wzgórz, że skręcą za nią i zostawią za plecami morze. Wtedy ojciec będzie prowadził wolno, ale bez postojów z powodu min pozostawionych przez wojsko w zaroślach przydrożnej makii, a po jeszcze dziesięciu kilometrach jazdy drogą gruntową, miejscami połataną kawałkami marnego asfaltu – tym razem nieco bardziej użytecznej pozostałości po Narodowej Armii Jugosłowiańskiej – przejadą obok pierwszych domów wsi, gdzie kiedyś mieszkali, dopóki jeszcze żył dziadek i dopóki ojciec pracował tutaj jako nauczyciel. Roko głęboko odetchnął, ponownie zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, jakby w każdej chwili mogła mu z nosa popłynąć strużka gęstej krwi. Udawał, że śpi, bardziej żeby oszukać siebie niż ojca. Deszcz padający poprzedniej nocy ochłodził powietrze, ale ranek był słoneczny i przez uchylone okna samochodu można było poczuć wiosnę. Był środek tygodnia i na drodze nie spotkali prawie nikogo. Roko wstrzymał oddech i próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz podróżowali sami. To było przed piętnastoma albo dwudziestoma laty. Inny był samochód, pies wtedy był w budzie, a mama jeszcze żyła. Dwadzieścia lat. Potem zawsze ktoś z nimi był, a Roko, po zajęciu tylniego siedzenia, wyglądał przez okno lub udawał, że śpi. – Co mówi Joso, jak dom? – sam nie wiedząc dlaczego, odezwał się pierwszy. Ojciec nie spuścił wzroku z drogi, ale po ciszy, która

39

opowiadania_02popr.indd 39

2005-02-07 11:35:44


poczuł się w pewien sposób nieprzyjemnie. Wzruszył ramionami i otrząsnął się. Nie lubił tego uczucia. Po paru chwilach samochód zwolnił, a przy gruntowej drodze zaczęły wyrastać pierwsze domy bez dachów. Ostrzeżenia i napisy, które mógł na nich przeczytać, pisane były cyrylicą i alfabetem łacińskim, ale przejeżdżając, Roko odniósł wrażenie, że są trochę podobne, jakby je na tych domach umieściła ta sama niewprawna ręka. Pomimo zakazów, wiosna uwolniła z paru rozbitych okien pędy drzewa przypominającego leszczynę, które teraz się zieleniły, swobodne i błyszczące, wzbijając się do słońca. Roko znów skierował wzrok na drogę i słuchał, jak pod kołami samochodu ojca trzeszczą coraz drobniejsze kamienie. W dziwny sposób, a nawet wbrew swojej woli, wszystko sobie przypominał i rozpoznawał – a dokładniej, jak mawiała Nela: rozpoznawał i wspominał „prawa” i „naturę” okolicy, przez którą przejeżdżali – domów, opustoszałych gospodarstw, nieistniejącej stacji transformatorowej, jak we śnie, w którym nieznane powierzchnie zostają zapełnione znajomymi przedmiotami, dzięki którym możemy tam przebywać i poruszać się z zamkniętymi oczami. Takim snem była wieś. Na obrzeżach rozproszona, ale on wiedział, że jeszcze jeden zakręt, jeden oddech lub dwa i najpierw dotrą do skupiska około pięćdziesięciu nadpalonych domów, zostawiając za sobą kaplicę i kilka chat, o których lubił myśleć jak o kamiennym sercu wioski, a potem ujadą jeszcze kawałek i w końcu zatrzymają się przed budynkiem szkoły, w której kiedyś uczył ojciec. Nagle Roko zaczął się niecierpliwić, co go zaskoczyło. W wiosce był razem z ojcem, zaraz po jej wyzwoleniu, i od tej pory nie pojawił się już ani razu, przerażony tym, co zobaczył. A w gruncie rzeczy nic nie widział. Nic prócz twarzy ludzi, którzy razem z nimi dotaszczyli się tu brudnym, wojskowym autobusem, kilku zburzonych domów, paru psów witających ich nieufnie przed wioską, które jakby wywęszyły, że tutaj ani oni, ani drudzy nigdy już nie wrócą. Tego dnia ojciec siedział obok niego w tym samym ubraniu, w którym chodził i na wesela, i na pogrzeby. Roko sobie przypomniał, jak uroczyście, a zarazem śmiesznie wyglądał. Tak samo brzmiały słowa człowieka, który do wioski przyjechał czarnym, lśniącym BMW, wygłosił przed szkołą przemówienie i odjechał, a nikt spośród nich nie wiedział, kto to jest i skąd w ogóle się wziął. Roko wtedy wrócił do autobusu, zapalił papierosa i zamknął oczy. Nie otworzył ich już potem ani razu, dopóki nie wysadzono ich na dworcu i ludzie nie zaczęli się w ciszy rozchodzić po ulicy. Wrócił potem do domu z ojcem, a już rankiem następnego dnia wyjechał do Zagrzebia. Właśnie wtedy, żeby móc zaciągnąć kredyt na garsonierę dla Roka, ojciec sprzedał ziemię i stary dom, który mieli na wsi, a za to, co zostało, kupił samochód. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim chociaż słowem wspomnieli o tym wszystkim. Kiedy ojciec zadzwonił i oznajmił mu, że Joso wrócił i potrzebuje pomocy, Roko się bez zastanowienia zgodził. Potem jednak zmienił zdanie, coś mu znowu wypadło, nie pojechał, minęło parę miesięcy, ale kiedy w rocznicę śmierci matki pojawił się wreszcie w domu, ojciec na następny dzień zaplanował wyjazd na wieś, jakby to było coś oczywistego i już dawno uzgodnionego. Roko swoim starym, dobrym zwyczajem wzruszył ramionami i teraz byli tu, przed szkołą, na miejscu, gdzie zarówno jednemu, jak i drugiemu nie pozostało nic prócz wspomnień.

czy też nie – że usłyszał słowa ojca: Nie kocham cię. Roko uzmysłowił sobie, że z powodu tych słów nigdy nie przestanie nienawidzić ojca, i ta myśl uderzyła go jak coś nieuniknionego i zimnego. Bez żadnych emocji parę razy obrócił ją w głowie, jak w jednym ze swoich programów komputerowych obraca nieznane, ale całkiem zrozumiałe trójwymiarowe ciało. Pomyślał o zagadkach, które łatwo rozwiązuje jedno jedyne spojrzenie z dystansu, ale często na ten dystans trzeba czekać latami, a czasem po prostu ma się go od zawsze. Nie kocham cię. Roko miał świadomość, że w nim on już się zagnieździł tej nocy przed pokojem rodziców i później w łóżku, kiedy dygotał ze strachu i braku miłości, z przerażenia, że wszystko się skończy i już nigdy nie będzie mogło być tak jak kiedyś. Podczas kolejnych nocy ten dystans niezauważalnie przeobraził się w chłód, chłód zaś w nienawiść, nienawiść w jakąś nieszczerą obojętność, którą usiłował sobie wytłumaczyć słowami „skończone” i „stało się”. I wtedy zaczął powoli rezygnować. Roko przypomniał sobie, jak następnego dnia przy śniadaniu i pojutrze, a może i przez całe swoje życie – aż do jej śmierci – próbował na twarzy matki znaleźć ślad tamtego wieczoru, pozostałość tego „nie kocham cię”. Nigdy jednak niczego nie zauważył, a przynajmniej niczego, czego nie mogłaby zatrzeć mimowolna delikatność, dotyk czy też epizod serialu telewizyjnego, podczas którego zwykle zasypiali wieczorem razem na kanapie, na końcu zawsze przytuleni i spleceni, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Ale on wiedział, że jednak się stało i że „nie kocham cię” nie można wymazać, nie można zapomnieć. Rozległszy się raz w mroku, na zawsze stało się cieniem w pokojach wszystkich chłopców, którzy usiłują w nim zasnąć przy kołysance własnej krwi. Uświadomił sobie, że owej nocy, kiedy po raz pierwszy usłyszał słowa „nie kocham cię”, jednocześnie dorósł i na zawsze pozostał dzieckiem. Pomyślał i o tym, że prawda o tej nocy była ostatnią rzeczą, o którą chciał zapytać matkę, zanim odeszła, ale cały czas był tam ojciec, był przy niej do samego końca i za to Roko nienawidził go jeszcze bardziej. Nie kocham cię. Zaszurał butami po podłodze i zapatrzył się w błotniste ślady, które po nich zostały na wycieraczce. Tym razem ojciec nie zareagował. Jego twarz była spokojna i nieobecna, pusta i wyczerpana jak po chorobie. Prowadził pewnie i szybciej niż zwykle, tylko czasami obrzucając spojrzeniem gęste zarośla jaśminu czy też kamienne murki, wyłaniające się i znikające wzdłuż drogi. Roko nie musiał spoglądać przez okno, żeby się zorientować, że są już blisko. Mimo to spojrzał. Przejeżdżali obok Koziny, a wkrótce i koło Lokav – miejsca, gdzie go kiedyś zabrał ojciec, żeby zobaczył martwego szakala, dotknął jego mokrego, gęstego futra i po raz pierwszy poczuł na ręce chłód i okrucieństwo śmierci. Pamiętał, że ojciec pogłaskał szakala jakby pieścił żywą istotę i że potem wykopali mu płytki grób, który przykryli gałęziami i kilkoma płaskimi kamieniami. Po powrocie do wioski ani on, ani ojciec nie umyli rąk. Nie wiadomo dlaczego, najbardziej wryły mu się w pamięć właśnie te nieumyte ręce. Brud i trud tego pogrzebu zachowali na sobie do wieczora, z nim jedli, łamali chleb, dotykali twarzy, póki matka nie zauważyła jego zabrudzonych dłoni i nie odesłała go do łazienki. Ojciec poszedł z nim i wymył mu ręce, czyszcząc przy tym i swoje. Na wspomnienie tego dotyku Roko znów

40

opowiadania_02popr.indd 40

2005-02-07 11:35:44


rych się czyta w książkach, albo kraje z najbardziej kolorowych stron atlasów geograficznych. W tym samym czasie w pobliżu szkoły ojciec i Joso z innymi mężczyznami, których twarze i przezwiska wciąż mógł sobie przypomnieć, rozgrywali partię gry w kule, pijąc mocne, rozcieńczone wodą wino. Kiedy wieczorem wracali lekko pijani, Joso zwykł go pytać: „Dobrze nam pilnowałeś stare? A może je trzeba sprać?” – a Roko przecząco kiwał głową i wyciągał do niego rozwartą dłoń, a wtedy Joso kładł na niej błyszczącą monetę. Ciotka Divna zaś pokazywała matce Roko dawno zaschnięte fusy z kawy, mówiąc: „Tu widzę pewnego małego bizmismena, on na przeszpiegach i dom wybuduje!”. Jednakże albo nie widziała dobrze, albo filiżanka kłamała, bo Roko niczego w życiu nie wybudował, ojciec sprzedał dom, a i Joso swój musiał budować od nowa, bo mu go zburzyli, a ciotka Divna leżała sama w jakimś cudzym, daleko od wioski – tak więc z jakiegokolwiek biznesu żadne z nich nie miało nawet „b”, a przynajmniej tak się Roko wydawało, kiedy siedział w milczeniu, pozwalając, by w głowie roiły mu się myśli brzęczące jak szerszenie. – A jak tobie jest w wielkim mieście, jak ci się żyje? – przerwał mu rozmyślania pytaniem Joso i Roko usłyszał siebie, jak udziela jasnej i treściwej odpowiedzi, nie zatajając niczego i nie mogąc się nadziwić, że całe życie można opowiedzieć w paru zdaniach, jakby wszystko, co warte w nim przeżycia, trwało właśnie tak krótko. Gdy tylko nadarzyła się pierwsza okazja, uderzył palcem o stół, wstał i przeciągnął się. – Idę się przejść – wyjaśnił. – Co ci po spacerze – zaśmiał się Joso. – Tylko się nie zgub. Roko im odmachnął, jak gdyby odganiał jakąś nie całkiem nieprzyjemną myśl, i skierował się w dół.

Kiedy tylko samochód się zatrzymał, Roko wysiadł i zapalił papierosa. Nie smakował mu, ale nie wiedział, co zrobić z rękami. Po kilku niepewnych krokach, z niedopałkiem dalej mocno ściśniętym pomiędzy wargami, zatrzymał się i wykonał parę skłonów, usiłując palcami złapać czubki butów. Przez tę dziwną gimnastykę poczuł się głupio, ale lepiej. Poprawa była widoczna: nadal był zesztywniały, zachciało mu się także kaszleć. Kolejny raz z uśmiechem wykonał skłon. Lubił takie głupoty, bo były dowodem, że żyje. Parę razy jeszcze zaciągnął się dymem, oparty o murek szkolnego placu, obserwując, jak ojciec z tylnego siedzenia wyciąga torbę z narzędziami. Gdy tylko zamknął samochód, Roko wyrzucił papierosa i obaj w milczeniu skierowali się do domu Joso. Dom Joso, podziurawiony granatami i z paroma świeżo załatanymi wyrwami w fasadzie, był jednym z tych wielgachnych, nieotynkowanych dwupiętrowców, których budowa zwykle trwała latami. Zanim został wykończony, wojna osmaliła go jak piorun i okropnie potrzaskała niedokończone górne piętro, ale na dole, gdzie się kiedyś mieszkało, można było i teraz zamieszkać. Przed domem stał zaparkowany ten sam przestarzały opel rekord z powypalanymi, wiecznie zatłuszczonymi pokrowcami ze sztucznego futra, które zawsze podziwiał, będąc dzieckiem. Dalej za nim leżała sterta dachówek, przykryta nylonową plandeką, zasłaniając przed wzrokiem część podwórza. Zauważyli Joso już po paru krokach. W rozchodzonych tenisówkach i wyblakłej, wojskowej kamizelce narzuconej na niebieski dres czyścił przed domem zardzewiałe grabie. Gdy tylko ich dostrzegł, pospieszył na spotkanie z otwartymi ramionami, a Roko pomyślał, że nawet cmentarz za plecami nie popsułby jego wyglądu idealnego gospodarza. – A gdzieżeś ty się podziewał, chłopisko! – ze śmiechem mocno uściskał Roko, pozostawiając mu na twarzy silną woń potu, oleju i rdzy. – Żyjesz... – Tak... jak się macie... – wymamrotał Roko, uśmiechając się, ale tak jakoś wymuszenie i bez serca, jak gdyby w całej tej sytuacji nie widział żadnych powodów do śmiechu. – Pewnie, że dobrze... Zwłaszcza kiedy do mnie takich dwóch... Nie tak, stary... Następnie Joso odwrócił się do ojca Roko i kiedy ta dwójka się ściskała, Roko poczuł, że znowu ogarnia go fala mdłości, ale tym razem nie w żołądku, a w gardle, tam gdzie teraz pulsowała sucha, chropowata gula, gorzka gąbka, która pochłaniała słowa i sprawiała, że naprzeciw człowieka, którego znał całe życie, stał niemy, sztywny i obcy. Wydusiwszy niezrozumiałe usprawiedliwienie, zniknął w domu za chroniącymi przed muchami, wystrzępionymi, plastikowymi paskami. Nie zapaliwszy światła, bezbłędnie odnalazł w półmroku drogę do łazienki.

Dotarcie do pękniętej morwy, prawie wrosłej w kamienną ścianę ogrodzenia, zajęło mu mniej niż dziesięć minut – dokładnie tyle samo, ile potrzebował, żeby się zdecydować, wejść na podwórko i w końcu się rozejrzeć. Drzwi wejściowe domu, w którym niegdyś mieszkał dziadek Roko i w którym mieszkał Roko razem ze swoimi rodzicami, zanim w mieście wybudowali swój – były otwarte, a dokładniej mówiąc, w ogóle ich nie było. Ktoś w ich miejsce, za pomocą paru gwoździ i kawałka drutu, przymocował płytę rozmiękłej dykty – wynalazek, który z czasem się rozleciał i teraz był podobny do rozklekotanych drzwi saloonu, co to się otwierają przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru. Z daleka już było widać, że albo nowi właściciele nie spieszyli się z naprawami, albo kupili dom ze względu na ziemię, a ziemię dlatego, że kiedyś w Chorwacji będzie na wagę złota, chociaż ten dzień jeszcze daleko. Pytanie tylko, czy ktokolwiek z nas go doczeka – jak tego ranka zauważył Joso, nawiązując do stosu poskładanych dachówek. Ojciec nie mówił nigdy o domu. Od tego dnia, gdy razem z Roko przywieziono go do wioski jak na wesele, a odwieziono jak z pogrzebu, milczał o nim jak zaklęty. Oczywiste jednak było, że go męczy to, co zobaczył, i siedzi mu na piersiach jak zmora. Na wieś zaglądał coraz rzadziej, a gdyby nawet nie sprzedał domu, sądząc po tym, co Roko o nim wiedział, pewnie przestałby zupełnie się tam pojawiać. Milczenie do tej pory leżące pomiędzy nimi, od tej sprzedaży jednak stało się jeszcze głębsze i bardziej wymowne. Ojciec podlewał samochód, jakby w każdej chwili miał obrodzić winogronami i jabłkami, a Roko, świadom, że jest dla niego niesprawiedliwy, jego pomoc w związku

A później wszystko było po staremu. Kiedy siedzieli na tarasie i pili przy stole, Roko słyszał wszystko, ale prawie nic z tego nie zapamiętał: ani opowieści o domu, państwie, o pieniądzach obiecanych na remont, o ciotce Divnie i chorobie, która ją przebiła na wskroś, sprawiając, że przestała się śmiać, kląć i w ogóle żyć, i o Joso, który początkowo na wieś wracał tylko w weekendy, żeby tylko – mówiąc brzydko – na nią nie patrzeć i nie myśleć o niczym. W jakimś innym życiu, w którym jeszcze miał matkę, Roko często z nią siedział w kuchni u ciotki Divny. Milcząc i nadstawiając uszu, chłonął niezrozumiałe słowa oraz zapachy i uwielbiał je, jak się lubi słodycze, o któ-

41

opowiadania_02popr.indd 41

2005-02-07 11:35:44


zaskoczyło to spotkanie. Roko chwiał się w progu, usiłując zachować równowagę na mikroskopijnym ziarenku nie wiadomo czego, pies zeskoczył na podłogę, a chłopcy umilkli, próbując się wyprostować na kanapie. I jeden, i drugi mógł mieć trzynaście lat, mieli szerokie, blade twarze, a niższy miał naciągniętą na głowę parę numerów za dużą czapkę moro. Chłopcu w czapce udało się wyprostować i usiąść, ale drugiemu ręka wpadła do wnętrza rozerwanej kanapy, więc dalej leżał bezradnie, odwrócony do Roko plecami, z twarzą zanurzoną w żółtą masę komiksów. – Cześć, chłopaki – to było wszystko, co udało się Roko wymyślić – Czytajcie dalej, wszystko jest w... – a wtedy, czując się nieopisanie głupio, jakby wykonywał trzykrotne salto z papierosem w zębach, dodał: – Wcześniej tutaj mieszkałem... i tak przyszedłem zobaczyć... Mimo że nadal milczeli, na dźwięk jego głosu chłopcom jak gdyby ulżyło, a nawet i czarny pies się poruszył, odwrócił i z podwiniętym ogonem znowu ułożył się pomiędzy chłopcami. – To nie my... – wybełkotał chłopiec w czapce, spojrzeniem wskazując na gruz wokół siebie. – Już tak tu było, jak przyszliśmy... Na szeroką twarz padały mu rozrzucone kosmyki rudych włosów, a pod piegowatym nosem, jak ślad ślimaka, srebrzyła się cienka strużka śliny. Drugi chłopiec, korzystając z okazji i szybko, jakby mu ktoś odmierzał czas stoperem, wyswobodził się z kanapy i usiadł, oparłszy plecy o ścianę i utkwiwszy spojrzenie w niewidocznym punkcie przed sobą. W ręce nadal ściskał Stripotekę z rudzielcem na potarganej stronie tytułowej, który miał zatknięte za hełm pióro. Ta okładka w pamięci Roko wykrzesała krótką, drażliwą iskrę. – Kurdy i Jeremiah – pomyślał Roko. – Z psem, na potarganej kanapie, w jakimś domu bez drzwi. Uzmysłowił sobie, że dawno już nie poczuł tak dużej przynależności do czegokolwiek, jak to się stało teraz z powodu tego komiksu, okładki czy obojętnie czego; miejsca i czasu i tego, że wreszcie kiedykolwiek był czegoś pewny. – Wiem – powiedział, wychodząc z pokoju. – Czytajcie dalej. Wstąpił jeszcze tylko do łazienki. W kawałku lustra, który się jeszcze jakimś cudem trzymał ściany, zobaczył kawałek brody, kawałek szyi i kolczyk. To był on. Coś gdzieś skrzypnęło, oderwało się. On. I to było dziwne. Był w domu i wspominał. To było najbardziej zaskakujące ze wszystkiego. Był pewny, że to on, i był pewny, że to wspomnienie.

z kredytem nazywał egzorcyzmem, czarami, dzięki którym duch starego domu, z jego całą smutną spuścizną, został wepchnięty w przestrzeń jego kawalerki i jego kawalerskiego życia. Niewypowiedziane oskarżenia, które się piętrzyły pomiędzy nim a ojcem, z czasem spustoszyły dom bardziej niż wojna, zmniejszając i niszcząc go szybciej i dokładniej, dopóki nie została z niego tylko jedna jedyna ściana, która dzieliła ich w ciszy. Kiedy stał na podwórzu przed trzema brukowanymi stopniami, które go dzieliły od przedsionka i pustej framugi drzwi, Roko się wydawało, że nie odczuwa nic. Na zewnątrz i wewnątrz był chłodny, a jeśli coś w ogóle czuł, to najlepiej opisywały to słowa „wyobcowanie” i „pustka”. Zupełnie jak wtedy, po śmierci matki, gdy znajdując się między żałobnikami, miał wrażenie, że z wysokości tysiąca metrów i zza najgrubszego szkła obserwuje jej pogrzeb, wiele postaci w czerni i siebie między nimi. Na zabrudzoną białą fasadę słońce rzucało cienie rozkwitłej morwy, a Roko zrobił krok do przodu, przyłączając i swój cień. Parę chwil stał niezdecydowany przed powiewającą zasłoną, ale potem odsunął dyktę. Płuca mu się napięły w oczekiwaniu jakiegoś znajomego zapachu, tchnienia, byle czego. Ale nic się nie stało. Mógł rozpoznać jedynie zapach wilgoci i moczu, zaduch martwych przedmiotów, starości i opuszczonego miejsca. – Uff! – własny wydech niezwykle przypomniał mu westchnienie i szybko posunął się do przodu, niezgrabnie próbując przed nim uciec. A potem, tylko przez moment, wszystko było jak we śnie. Może z powodu przyćmionego światła, które wpadało do pomieszczenia przez dwa zasłonięte okna, albo też przez to, co chciał zobaczyć i poczuć, przed oczyma Roko, jak w mroku jakiegoś dusznego, podrzędnego kina, równocześnie wyświetliły się dwa filmy. Oba pokazywały jego i dom ( jego i rodziców, jego i pory roku zmieniające się za oknami!), oba dokładnie i prawdziwie, ale całkiem odmiennie i różnie, błyskały mu w twarz jakimś chaotycznym i nieznośnym „teraz”. Pomieszczenie, w którym wszyscy razem oglądają ogromny, czarno-biały telewizor i w którym jednocześnie już nie ma ani ich, ani telewizora, ani szafy, rzeczy czy ściennych tapet, i pośrodku którego, oświetlony słońcem docierającym z nie wiadomo jakiego wspomnienia, stoi znany Roko stół, o którym on wie, że razem z kuchennym piecem i matczynymi rękoma znajduje się w kuchni. Nad nim kołysze się tylko puste miejsce po żarówce i zielony szklany żyrandol, a także srebrna, świąteczna, wstążka ozdobna, a teraz pajęczyna, i nic, i wszystko, co możesz sobie przypomnieć. Szuflada stołu była wysunięta, a z niej wystawały zmięte i złożone na pół, jakby przeznaczone dla ręki wieczności, pożółkłe gazety. To był ten sen. Kiedy jeszcze trwał, Roko chciał wziąć gazety i za jednym zamachem przeczytać tytuły, daty, wiadomości sportowe i nekrologi; zatrzymać filmy i przekonać się, że wszystko nadal istnieje, że czas się gdzieś zapadł, a tym „gdzieś” mogłaby się okazać właśnie szuflada ich kuchennego stołu. Zamiast tego sam się zatrzymał, przystanąwszy w pół kroku. Z sypialni, od której oddzielały go tylko uchylone drzwi, które nadal tu były, docierały do niego głosy. Postępując dwa kroki w ich stronę, nie zdążył się ani zdziwić, ani przestraszyć. Pod butami trzaskały mu odłamki gruzu i ten dźwięk pustki był jedyną rzeczą, o której myślał, otwierając drzwi i zaglądając do pokoju, gdzie kiedyś spał z rodzicami. Teraz tam leżało tych dwóch. A dokładniej: na rozerwanej kanapie, otoczeni stertą porozrzucanych komiksów, leżeli dwaj chłopcy, a pomiędzy nimi stał, warcząc i wpatrując się uporczywie w Roko, wielki czarny pies. Ciężko było stwierdzić, kogo bardziej

Kiedy wrócił, Joso na tarasie odsypiał popołudniową drzemkę a ojciec grzebał w ogrodzie. Kucał w dopiero co okopanej grządce ze starymi gazetami i torbą na narzędzia, w której Roko dopiero teraz zauważył woreczek pełen sadzonek papryki. Całkiem pogrążony w pracy, ojciec darł gazety na paski grubości dwóch palców i omotywał dolne części sadzonek, pilnując, by je pokryć do samego korzenia. – To z powodu turkuci, szaleją za pędami. – przypomniał sobie Roko, że tak mu kiedyś powiedział. – To trik, którego mnie nauczyła twoja mama. Teraz pracował w milczeniu, a Roko w jasnym popołudniowym słońcu wydało się, że drżą mu palce. Odniósł wrażenie, że tak pochylony i zgięty do ziemi, nagle zaczął przypominać innego człowieka, dużo niższego i drobniejszego, a nie żadnego astronautę, człowieka z samochodu czy ojca, którego miał całe życie. Chciał się odezwać, coś powiedzieć, ale nic mądrego nie przychodziło mu do

42

opowiadania_02popr.indd 42

2005-02-07 11:35:45


wokół pędów. Kiedy pochylał się nad roślinami, czuł, jak go wypełnia i przenika zapach ziemi, gruntu nasiąkniętego wodą, dawno zapomniany aromat, który unosi się z robaków i płodów, z korzeni i życia – ze wszystkiego, co stracił, dorastając, a w zamian za co niczego nie dostał. – Na południu u nas pada, ale tu jest sucho – powiedział ojciec. – Dobrze je zalej. Niech przynajmniej to rośnie. Potem do niego podszedł, przechylił się i wsparty na ramieniu Roko obserwował, jak ziemia chłonie wodę, zmieniając się w gęstą, aromatyczną potrawkę. Pobrudzoną ręką, która pachniała matką, przejechał mu po policzku i Roko wybuchnął płaczem.

głowy. Dlatego tylko stał i obserwował palce ojca drące papier, owijające sadzonki i odkładające je na ziemię. Uświadomił sobie, że czas upływa i że jest wiosna. Zauważył, że skóra na ojcowskich rękach pokryta jest ciemnymi plamami, a pięści ma małe i kwadratowe jak jego własne. Czas upływał. Była wiosna. Przyglądał się rękom ojca, jak wykopują dziury w grządkach i wsadzają młode pędy do ziemi z kompostem, patrzył na ruchliwe ojcowskie dłonie, jak zakopują sadzonki, krążąc i przyklepując ziemię wokół nich, jakby jej chciały dodać odwagi. Potem ojciec wstał, poszedł do beczki i wrócił z pełnym wiadrem letniej, błotnistej wody. Podał go Roko razem z plastikowym naczynkiem, odciętym dnem dwulitrowej butelki po coca-coli. Roko nic nie powiedział. Początkowo niezręcznie, a potem z coraz większą precyzją zalewał bruzdy wzdłuż grządek, a następnie, szeroko i półkoliście, także ziemię

Tłum. Marta Postołek

O L G A TO K A R C Z U K

Bierzemy się z ziemi jest tylko niezróżnicowaną mroczną potęgą, mieszkaniem naszych bogów. Niektórzy mówią, że ten rytuał jest niepotrzebny i anachroniczny, że bez niego ziemia sama by nas wypluwała, nie mogąc nas znieść, tak samo, jak perłopławy nie mogą znieść ostrych ziaren piasku.

Najpierw jesteśmy małymi kroplami, które krystalizują się z wilgoci i ciemności, podobnie jak diamenty powstają na skutek niewyobrażalnych sił i procesów we wnętrzu ziemi. Potem budują nas drobne robaczki, owe stworzenia powszechne, identyczne, ślepe i prymitywne; pracowicie, cząsteczka po cząsteczce, składają nas w całość. Tworzą nas także rośliny – kruchymi, rozczapierzonymi korzeniami pompują w nas życiodajne soki. Powoli, według jakiegoś podziemnego wzoru, pojawiają się nasze ciała, jeszcze niewyraźne, nieostro zarysowane, niedoskonałe, ale już widać, że wszystko nam sprzyja i życie jest po naszej stronie – kiedy przychodzi właściwy czas, ludzie, którzy już istnieją i wkrótce staną się naszymi kochanymi bliskimi, zbierają się w cichym, ustronnym miejscu, oddzielonym od reszty świata murem. Schodzą się trochę lunatycznie, jakby prowadził ich wewnętrzny głos albo jakaś niekonkretna tęsknota. Są odświętni i eleganccy, wszyscy ubrani w ciemne kolory, żeby nie rzucać się w oczy przemijaniu. Stają kręgiem wokół miejsca, gdzie już ktoś dobrze poinformowany, ktoś, kto przejrzał na wskroś wszelkie prawidła, umieścił nasze nazwisko – zanim jeszcze przychodzimy na świat, już mamy swoje imię.

Rodzimy się w twardych kanciastych kokonach – można powiedzieć – martwi. Ogłuszeni, nieprzytomni, sztywni, wcale niegotowi do życia. Tamci niosą nas uroczyście w poświęcone specjalne miejsca, gdzie odczyniają nad nami kadzidlane obrzędy pełne śpiewów i nawoływań; obkładają nas pachnącymi kwiatami, żeby stłumić unoszący się wciąż wokół nas wilgotny i ziemisty zapach ciemności. Wtedy powoli zaczynamy tajać, rozpuszcza się wokół nas tafla bezruchu i już dochodzą do nas dźwięki, jeszcze wprawdzie przytłumione i niezrozumiałe, ale już snujące brzękliwą pajęczynę, sieć życia. I już czujemy pierwsze dotyki, nieśmiałe muśnięcia czyichś dłoni czy ust i chociaż tego nie rozumiemy, znaczą one tyle, co „witaj” czy „no, w końcu jesteś”. Ale to nie jest jeszcze początek. Przechodzimy przez rozmaite miejsca dojrzewania, miejsca przejściowe, poczekalnie – są one różne, zależne od przypadku, na który przecież nikt nie ma wpływu. Więc ostatecznie dochodzimy do siebie w szpitalach, na ulicach, na ławkach w parku, a najczęściej we własnych łóżkach, nad ranem. Oślepia nas światło, bo do tej pory go nie znaliśmy, ogłusza dźwięk, który teraz ma pełno znaczeń. Napada zapach, najskuteczniej ciągnący do życia. Jakże trudno jest się nam z tym wszystkim oswoić, jak często niejednego z nas dopada tęsknota za kojącym doznaniem mroku i chłodu. Szczęśliwi są ci, którym przypadek dał czas, żeby umieli krok po kroku przyzwyczajać

To rytuał. Przywołują nas przemowami i śpiewem. Specjaliści przynoszą ze sobą łopaty i teraz z powagą i w milczeniu przekopują ziemię. Spodziewają się nas, czekają. Rozkopują grunt, jakbyśmy mieli być smakowitym truflem, od dawna pożądanym przez wszystkich skarbem, którego istnienie poświadczone jest na mapach. Niektórzy płaczą ze wzruszenia, inni, zdenerwowani i niecierpliwi, odwracają wzrok – nie mogą znieść niepewności. I w końcu, na dnie dołu, łopata natrafia na coś twardego, obcego, czego w ziemi być nie powinno, ponieważ ona

43

opowiadania_02popr.indd 43

2005-02-07 11:35:45


Uczeni mówią, że nie ma cudów, że istnieje tylko konsekwentny, powtarzalny i mechaniczny proces. Cud byłby zaś anomalią, czymś jednorazowym, wydarzeniem pełnym kokieterii. Ale my dobrze wiemy – pierwszy moment otrzeźwienia, przebudzenia, przyjścia do siebie, czy jakkolwiek to nazywamy – jest cudem.

Jesteśmy do siebie podobni. Staje się jasne, że właściwie jesteśmy jakimiś organizmem podwójnym; czytamy w swoich myślach. Lubimy być z tym drugim. Na dodatek pcha nas ku innym, takim jak my – rozmowy i odwiedziny stają się naszą ulubioną rozrywką. Niedzielne obiady, doroczne święta z przewidywalnym zestawem dań, popołudniowe herbaty. Powtarzalność, jaka to piękna rzecz, jak koi i uspokaja. Zaczynają interesować nas podróże, bliższe i dalsze, a ogród przed domem wydaje się zarośnięty i niechlujny. Na strychu nagle dostrzegamy mnóstwo ciekawych rzeczy, które można odkurzyć i znieść na dół, żeby cieszyły oko i służyły nam z pożytkiem.

Na początku jesteśmy słabi i niepewni, dlatego nasi kochani bliscy czuwają nad nami bezustannie, a ponieważ nasze ciała są jeszcze zesztywniałe i niedoświadczone, bliscy pokazują nam te wszystkie podstawowe, oczywiste wydawałoby się, rzeczy, których kiedyś i tak będziemy się uczyć zapominać. O tak, chodzą z nami na spacer, trzymając nas delikatnie pod ręce, podając laskę, motając szalik wokół szyi, ścielą nam łóżka, kładą spać. Całe noce spędzamy bezsennie, bo wygląda na to, że przychodząc stamtąd, jesteśmy na zawsze wyspani. Spaliśmy, gdy nas nie było. I to jak mocno. Mamy to szczęście, że na początku czas płynie wolno. Mamy czas, żeby oswoić się z czasem. Wieczory są długie i długie są gęste popołudnia. Poranki prowadzą wprost w rozwlekłe szare świty pełne myśli.

To zapewne dzięki tym aktywnościom przybywa nam sił każdego dnia i ciało robi się twardsze, bardziej sprężyste. Teraz już różnimy się od siebie. Zapuszczamy włosy albo przeciwnie – ścinamy je krótko. Malujemy tuszem rzęsy albo co rano golimy nocny twardy zarost. Któregoś dnia do naszego domu sprowadzają się kochani bliscy, dzieci, i hałaśliwie (czy zdołamy się do tego przyzwyczaić?) zajmują pokoje i okupują łazienkę. I jednej z tych wielu nocy, które teraz następując po sobie w pośpiechu, poganiając jedna drugą, w podwójnym łóżku, nasze ciała nieśmiało i niezdarnie nasuwają się na siebie, obejmują i przenikają jedno drugie, i jest to przyjemne, dobre do tego stopnia, że ponawiamy ten nocny pląs coraz częściej, aż staje się perfekcyjny – kiedyś w końcu leci w ogród przenikliwy krzyk.

Powoli stajemy się coraz bardziej samodzielni, możemy już mieszkać we własnych domach, gdzie wszystkie przedmioty, wszystkie najdrobniejsze rzeczy, zawierają z nami, tylko tak to można nazwać, coś w rodzaju ślubu – że będą z nami na dobre i złe, że odtąd będą nam towarzyszyć w tę samą stronę, w podróży dziwnej, niezrozumiałej, której koniec jest taki sam dla wszystkich, a jednak niezrozumiały i dziwny. Koniec jest ekscentryczny.

Teraz stajemy się z tym drugim nierozłączni, a przynajmniej próbujemy takimi być, bo każde oddalenie niesie niepokój, wzburzenie; krew uspakaja się dopiero wtedy, gdy możemy być w tej samej przestrzeni, blisko. I często jesteśmy, bo nasi kochani bliscy, nasze dzieci, stają się jacyś nieporadni, więc musimy się nimi zajmować więcej niż kiedykolwiek. Są o krok przed nami, już uczą się zapominać. I to też nas zbliża. Szukamy siebie wzrokiem, oczekujemy przytaknięć, porozumiewawczych spojrzeń, kiwnięć głową, zgodnego kroku na spacerze, określonej, zawsze tej samej ilości cukru do herbaty. W końcu dzieci, zapomniawszy wszystko na piątkę, stają się tak nieporadne i bezbronne, że musimy w dramatycznie uroczystym momencie pochłonąć je. Dla ich dobra. Znikają.

się do tego nieprzebranego, przytłaczającego bogactwa. Przedtem nie było nic, teraz jest wszystko. Wszystko dane w jednej chwili, gdy ocknie się świadomość, jakby ze świstem spadła nagle z gwiazd i rozjarzyła ciało, sprawiając, że staje się ono miękkie, ciepłe, pełne zaufania.

W tym czasie, gdy stajemy się zdolni do samodzielnego życia, los robi nam prezent. Za każdym razem wygląda to nieco inaczej, ale chodzi o to, że przychodzą do nas nasi znajomi, przebieramy się w odświętne ubrania i podpierając się laskami, idziemy razem w święte miejsce – łaskawa ziemia rodzi nam towarzysza naszej podróży. Zajmujemy się nim z ochotą, pamiętając, że niedawno nami się tak zajmowano, karmimy go łyżeczką i wiążemy mu sznurowadła. Tak, zajmujemy się nim, i to jest inicjacja w życie z innymi ludźmi, bo przecież teraz okazuje się, że nie jesteśmy sami, że jest nas mnóstwo, różnych i całkiem do siebie podobnych, pochopnych i powściągliwych, skupionych i powierzchownych, lgnących i niezależnych. Nie jesteśmy już sami, nie chodzimy już od okna do okna, żeby tylko karmić gołębie i obserwować nieskomplikowane ścieżki anonimowych przechodniów. Inni zbliżają się nagle do nas, na wyciągnięcie ręki, na dotyk. Ze swoim towarzyszem, z nią czy z nim, wymieniamy przy herbacie pojedyncze uwagi, na początku podstawowe i bardzo konkretne: Czy zapłaciłeś za światło? Czy był już listonosz? Wolisz ogórka czy pomidora?

Tańcząc ze sobą pierwszy raz, widzimy z łagodnym zadowoleniem, że nasze ciała pasują do siebie tak bardzo, iż zgodnie wykonują każdy ruch i przeczuwają wzajemnie każdy swój zamysł, każde drżenie mięśni, aż ruch staje się automatyczny i niezauważalny. Tak, w tym wielkim porozumieniu ciał unicestwiamy tańczenie. Oto przychodzi czas, że inni zaczynają traktować nas, jakbyśmy byli silni. Prawdopodobnie właśnie tak jest. Staliśmy się silni. Ciała okrzepły i wyprostowały się, skóra wygładziła, wzrok wyostrzył się i teraz widzimy cały świat. W szczegółach i w ogółach. I mamy wspaniałą świadomość, że coraz mniej jest przed nami niepotrzebnych możliwości, że wszystkie potencjały powoli zbiegają się w jeden nurt, szeroki i oczywisty. Konwergencja – to przecież naczelna zasada, która rządzi światem.

Przesiadujemy razem i oswajamy się ze sobą – w ciszy. Bywa, że jesteśmy sobą zniecierpliwieni i rozczarowani, cisza bywa ciężka i zjełczała, ale z czasem nasze rytmy zgrywają się w jeden i coraz więcej jest tematów do rozmowy. Zaczynamy budować zdania złożone, nawet wielokrotnie, tworzymy otwarte pytania, budujemy sądy na banalne tematy – właśnie to sprawia nam największą przyjemność – mówienie oczywistości.

Codziennie wychodzimy do pracy, gdzie oddajemy się wielu różnym czynnościom. Niektórzy z nas rozbierają domy, które budują się uporczywie, inni zakopują tunele, powstałe nieoczekiwanie w różnych miejscach, albo zasypują studnie. Opuszczamy odkryte przez nas w przeszłości miejsca, pozbawiamy je najmniejszego śladu, który mógłby świadczyć o naszym tam pobycie.

44

opowiadania_02popr.indd 44

2005-02-07 11:35:45


wania, z uporządkowań wielokrotnych, których początki i końce zachodzą na siebie jak ślimaki autostrad. To jest proces samoistny i naturalny – nikt nie wie, w jaki dzień naszego życia przypada ów przełomowy moment ( a może to wcale nie jest dzień, lecz tydzień, miesiąc, a nawet rok). Uczeni szukają go w biografiach, lecz jak dotąd nie ustalono jeszcze żadnego wzoru. Prawdę mówiąc, mało kto z nas potrafi wskazać punkt, od którego każdy dzień przynosi jakiś drobny ubytek – przepada jedna mała myśl, zdanie, cytat, wspomnienie. W zapominaniu wspierają nas także popularne, powszechne instytucje ze swoimi zapomnicielami, gdzie regularnie, dzień po dniu, porzucamy ten wielki chaos, który jak kołtun przerastał nam dotąd mózg.

Rozbieramy na części skomplikowane urządzenia, odzyskujemy rudy z metali i zakopujemy je głęboko w ziemi. Z rozpostartych płócien zbieramy ostrożnie warstwy farby i destylujemy z nich czyste kolory, które zamykamy w tubkach. Odnosimy w tym sukces, z roku na rok, coraz więcej pieniędzy udaje się nam oddawać bankom. W swoją stronę odchodzi nasz ukochany bliski człowiek, ale nie zrażamy się tym. Rozglądamy się za kimś innym, sprawdzamy. Znajdujemy ich pod naszymi drzwiami, na schodach. Czasem zalegają na dłużej w naszych kawalerkach. Mniej więcej wtedy, ale niekoniecznie, bo przecież nasze życia różnią się szczegółami, pojawia się owa kobieta. Już to wiemy, już przeczuwamy. Wraz z innymi wybieramy się po nią w święte miejsce i długo stoimy nad sfermentowaną, pachnącą ziemią. Łopaty odnajdują bezbłędnie ten szczególny kawałek gruntu, to tutaj. Przynosimy ją do domu ze szczególną powagą – jest cenna i krucha, jak piękny zabytkowy statek, jak wyrzeźbiona łódź. Długo pozostaje oszołomiona, nie zna nikogo, a i dla nas na początku wydaje się obca i bezużyteczna niczym nieczytelny rozkład jazdy. A przecież wiemy, że jej istnienie jest koronnym znakiem. Nasze myśli krążą wokół niej coraz częściej, bo im dalej suniemy w nasz czas, tym bardziej ona, ta kobieta, staje się większa, barwniejsza. O tak, powtarzamy jej słowa, pamiętamy jej żarty i powiedzenia. Wiemy, jak parzy herbatę. Przybywa jej. Ma nad nami jakąś władzą, która denerwuje i złości, ale przecież jednocześnie lgniemy do niej; nie da się tego ukryć. Jest tak, jakby ta rosnąca w siłę kobieta trzymała w ręku cienkie sznurki i splatała je tak umiejętnie, że robi się z nich delikatna sieć. Sieć, w której tkwimy – coś pomiędzy gniazdem a więzieniem. Jesteśmy do niej podobni, do tej kobiety, widzimy z fascynacją i lękiem, jak ona powtarza nasze gesty, bezwiednie małpuje grymasy; staje się naszą alternatywną formą, która nas uparcie uczy, jak pozwolić się w niej zawrzeć. I że będzie to dobre. Czujemy już, w jakim kierunku prowadzi nasza droga.

Ale to się nagle kończy – jak wszystko. Jednego dnia albo w ciągu kilku dni. Kończy się nieoczekiwanie i przypomina wyjście z kina. Obraz bogatszy w szczegóły zmienia się w obraz surowszy, wyczyszczony, niewątpliwie kojący. Wiemy coraz mniej, coraz mniej rozumiemy. Być samym i być wolnym – to nowe znaki przed nami. Mieć wielu przyjaciół, odnajdywać się w rozmowach, poznawać ludzi i natychmiast ich zapominać, widzieć twarze i pozwalać im przepadać. I wsłuchane w umysł ciało stara się dostosować do zapominania – robi się gładsze i bardziej zwarte, mniejsze, pozbywa się tajemnic i zakamarków, rozprostowuje się jak świeży liść. Znikają zmarszczki i drobne znamiona. Skóra robi się niewinna jak czysta kartka papieru. Tak, i ta kobieta, której znaczenie nagle odkryliśmy, staje się tak bliska, że trzeba odbyć pospieszną podróż, by znaleźć się znowu przy niej, a i ona pięknieje, staje się pełna i zajmuje już teraz centralne miejsce. Przez ten czas stała się dużo silniejsza, jej oczy jaśnieją i potrafią patrzeć na nas w taki sposób, że zaczynamy przyrastać do tego ogromnego, rozkochanego wzroku. I chociaż jeszcze czasem udaje się nam odejść, to ten dystans robi się coraz krótszy i coraz natarczywiej woła nas własny niepokój. Zawsze w jej pobliże, które jest teraz centrum całego świata. Jaka to ulga – umieć sprowadzić wszystko do paru prostych pomysłów. Z boskim rozmachem upraszczamy się, malejemy. Składamy się teraz z hipotez. Tylko próby i błędy. Ta kobieta – pomaga nam. Wyłania się zza każdego rogu, stoi za każdymi otwartymi drzwiami. Język sam układa o niej swoje własne słowo, matkę słów: dwie proste sylaby, niewiele wyraźniejsze od sennego mamrotania – jakże się je dobrze wypowiada.

W naszych głowach mieści się za dużo, za chaotycznie, więc właściwie czeka nas tylko jedno wyjście (zresztą wszyscy tak robią) – uczyć się zapominać. Za dużo faktów, liczb, obrazów, zdarzeń, nałożonych na siebie bez ładu i składu, choć wciąż wydaje się nam, że wiemy tak wiele, że jesteśmy w stanie wytłumaczyć każdą wątpliwość, wyprostować każdy znak zapytania w wykrzyknik radosnej afirmacji. Jakże przyjemne jest zapomnienie choćby jednej rzeczy – przestrzeń nagle oczyszcza się, powstaje biała, dobra plama. Sztuką jest zapomnieć coś ważnego, kluczowego, wtedy plama zrywa więzi między innymi pojęciami, jest jak bomba, która trafia w sam środek skomplikowanej struktury. Świat staje się dziurawy, jest archipelagiem. I to jest dziwne – im mniej pamiętamy, im mniej wiemy, im lepiej udało nam się zapomnieć to i owo, tym bardziej czujemy się pewni. Rzeczywistość jest w swej istocie prosta, ludzkie myślenie niepotrzebnie ją komplikuje. Jest tak i tak. Pachnie i migocze. Brzmi i smakuje. To proste. Wiele pojęć okazuje się nieprzydatnymi, wiele idei jest zwykłym komplikowaniem sprawy, wiele teorii to słowotok. Zbyt wiele książek stoi na półkach. Umiemy już rozbijać je na poszczególne pojedyncze słowa i litery. W końcu za jakiś czas będziemy mieć czysty alfabet, który też w końcu na dobre uda nam się zapomnieć. Minie raz na zawsze tamta niepewność, która brała się widocznie z nadmiaru, z gmatwania, drążenia, kombino-

Ale potem nawet i to słowo nie jest już ważne, bo świat powoli znika, ponieważ kobieta staje się ogromna, a jej moc magiczna. Zmalali, zdrobniali próbujemy wspiąć się na nią, dotykać jej gładkiej, sprężystej, roześmianej skóry, zasypiać w jej włosach. W końcu nam się to udaje – nieśmiało sięgamy do jej sutka, niepewni, czy nam posmakuje. Ten gest nie jest niewinny i ma brzemienne skutki – pierś rośnie, wypełnia ją cały świat zamieniony w ciepły biały płyn, w którym rozpływa się najpiękniejsza, najbardziej pożądana twarz. Wtedy znikają także myśli – proces oczyszczania zredukował do końca wszystkie złożoności. Pozostaje nam tylko jedno pragnienie, które jest większe niż my sami, i chociaż nie ma słów, żeby je wyrazić, to ona, ta kobieta, dobrze nas rozumie. W pełni swojego rozkwitu, wszechmocna i wszechobecna, otwiera przed nami swoje ciało i pozwala wpełznąć nam między rozchylonymi udami w sam środek jej brzucha, żeby tam połączyć się z nią jak owoc z drzewem i powoli, w mroku ciała, dojrzewać do nicości.

45

opowiadania_02popr.indd 45

2005-02-07 11:35:46


O L G A TO K A R C Z U K

Eden z mroku tego nieszczęśliwca. Ma teraz na sobie czarny frak, a twarz uszminkowaną na różowo, nie widać zmęczenia.

Żyjemy w raju. Jesteśmy szczęśliwi i nieśmiertelni. Ustrojem panującym jest u nas monarchia absolutna, wybierana dożywotnio przez losowanie. Architekturą – pełen prostych linii modernizm. Rozrywki publiczne to przede wszystkim orkiestry dęte, koncerty na świeżym powietrzu, procesje i opera. Obowiązuje nas strój oficjalny; to moda paryska z lat trzydziestych XIX wieku. Środki transportu to kolej wąskotorowa, pojazdy konne i balony. Nie używamy religii, przestała być potrzebna, skoro nie umieramy. Nie jadamy potraw z bobu. Zajmujemy się sztuką.

„Witam szanownych państwa”, skrzeczy ów magik. Widać, że drży na swych chudych, schodzonych nogach. „Pokażę wam sztukę nad sztukami, sztukę, która ma pod sobą wszystkie inne, tajemniczą i niepowtarzalną. Będziecie świadkami prawdziwej maestrii...”. „Szybciej!”, krzyczy ktoś z nas, ten najbardziej niecierpliwy, bo przecież wszyscy wiemy, co się zdarzy. Znamy te sztuczkę od zawsze.

Obchodzimy tylko jedno święto w roku, ale za to bardzo hucznie. Czekamy na nie cały rok. To jest bardzo poważny stan – być wiecznym. Bez czasu, bez dni, godzin, lat nieśmiertelność byłaby nie do zniesienia; dlatego tak cenimy powtarzalność, bez niej bylibyśmy wieczni i martwi, jak kamienie. Jakąż łaską jest dla nas prosty kalendarz i nasze jedyne święto.

Poganiany w ten sposób magik traci na chwile kontenans. Jego ciało widocznie drży, gdy umieszcza się sam w polakierowanej na czarno skrzyni. Teraz widzimy jego głowę i stopy i niespokojną rękę. Widownia zaczyna skandować: „No już! No już!”. I brzmi to, jakby go pomrukiem kołysała do gwałtownego snu. I dzieje się, co ma się dziać – ręka magika uzbrojona w lśniącą piłę przecina czarną skrzynię wraz z zawartością na pół. Rośnie leniwie plama krwi na bruku. Twarz magika wykonuje serię grymasów, potem zamiera w pełnym rezygnacji uśmiechu, spod różowej szminki wyłazi szarość skóry. Już po wszystkim.

Wyznaczonego dnia zjawia się u nas sztukmistrz. Ciągnie ze sobą wózek z najpotrzebniejszymi, magicznym akcesoriami. Oddajemy mu do dyspozycji plac w środku miasta; jest wysprzątany, brukowane kamienie lśnią. Czekamy na niego całe popołudnie, przechadzając się w naszych krynolinach, surdutach i melonikach po bulwarach miasta. Jemy lody i przegryzamy je oliwkami.

„Chapeau bas!”, wrzeszczy ten sam niecierpliwy głos i rzeczywiście leci w górę gładki melonik. Wiwatujemy. Panny piszczą i rzucają się w ramiona swoich kawalerów. Widownia wyje, uszczęśliwiona.

Sztukmistrz jest biedną, obdartą istotą. Swoje skarby mieści w drewnianym wózku na kółkach. Długa podróż sprawiła, że jego twarz stała się szara i zmęczona.

I to już koniec. Obie połówki skrzyni zostają sprzątnięte, plama na bruku – spłukana. Grupami i w parach udajemy się na długo wyczekiwane koncerty dętych orkiestr. Ich głośna muzyka zagłuszy za chwilę nieprzyjemne, niezręczne ukłucie zazdrości.

Po zachodzie słońca wszystko jest już gotowe, rozbłyskują reflektory, siedzimy na specjalnie ustawionych trybunach. Nagle werbel gra tusz i plama światła wywleka

46

opowiadania_02popr.indd 46

2005-02-07 11:35:46


O L G A TO K A R C Z U K

Wróżba Chaldejczycy otrzymują sowitą zapłatę, zwijają święty trójnóg i znikają jeszcze tej samej nocy.

Tyran rządzący Antiochią nie pozwala mówić o przyszłości i o swoich przyszłych następcach. Ma rządzić wiecznie. Żadnej przyszłości bez tyrana, żadnych tyranów po nim. Plany mogą sięgać co najwyżej tydzień naprzód.

Następnego dnia wszyscy uczestnicy zebrania zostają aresztowani. Okazuje się bowiem, że pod jednym z kapturów był szpieg. Sprawę prowadzi niejaki Modest, który wbrew swojemu imieniu słynie z okrucieństwa i bezwzględności. Następuje krótki proces i egzekucja wszystkich podejrzanych o zakapturzenie. Stracono także owego Teodora, choć ten zaklina się, że nie wie, o co chodzi. Aresztowano także krewnych i znajomych podejrzanych, podobnych do nich z wyglądu, oraz ich sąsiadów, sprzedawców, którzy dostarczali im warzywa, i praczki, które prały im bieliznę; zamyka się w turmach nauczycieli ich dzieci, prostytutki, które miały z nimi coś na rzeczy i lekarzy od lewatyw i pijawek. Aresztuje się same pijawki. Pali się wszystkie książki z ich bibliotek i całe biblioteki miejskie, jeżeli choć raz postawili tam swoją stopę. Giną dostojnicy, pogańscy pretorowie i zwykli obywatele, choćby tylko minęli się kiedyś na ulicy ze skazanymi. Zamyka się filozofów zawstydzonych posądzeniem o jakąkolwiek magię. Niszczy się wszystko, co mogłoby być magiczne; amulety i bransoletki, brosze i medaliki. I jeżeli znaleziono na glinianej misie jakiś wzór niezrozumiały do końca, zbyt pokrętny czy niejasny, rozbija się misę i całą zastawę, cały kredens. Przerażeni ludzie, bojąc się posądzenia o czarowanie i uprawianie magii, zrzucają z palców pierścienie, ciskają do wody kolczyki i naszyjniki, obcinają kolorowe frędzle u płaszczy, odpruwają guziki i pozbywają się spinek. A najgorzej mają ci, których imiona zaczynają się od czterech przeklętych liter: theta-epsilon-omikron-delta. Znikają więc wszyscy Teodorowie, Teodulowie, Teodoretowie, Teodolitowie i Teodozjusze, żony zaś Teofrastów i Teokratesów, a także oni sami, zanoszą dziękczynne modlitwy, że ich rodzicom nie omsknął się język przy nadawaniu dzieciom imienia, że nie popadli w deltę.

Ale w Antiochii istnieje też opozycja, a w jej tajemniczych kręgach śmiało krążą listy i paszkwile, satyry i złośliwe aforyzmy, które domagają się ustąpienia tyrana. Uwolnić czas, szepczą królewskie krużganki. Główny opozycjonista, Konstancjusz, jest postury dość niepozornej – mały i łysy, lecz ducha ma w sobie odważnego. Udaje mu się sprowadzić do Antiochii dwóch czarowników – Chaldejczyków. Jeden jest stary i wiotki, drugi młody, lecz gburowaty. Mają odkryć przyszłość. Na noc wróżby przychodzą wszyscy zainteresowani, konsulowie, senatorowie, dworzanie i miejscowi filozofowie, a każdy z nich jest w zakapturzonej szacie, nie śmiejąc ukazać twarzy. Chaldejczycy, jak to czarownicy, ustawiają pośrodku poświęcony trójnóg z drzewa laurowego, podobny zupełnie do delfickiego trójnogu Apollina. Na nim umieszczają okrągły talerz wykonany ze stopu wszystkich znanych metali. Wyryto na nim 24 litery alfabetu. Młodszy Chaldejczyk staje nad tym talerzem, trzymając w ręku uświęcony pierścień, zawieszony na sznurze ukradkiem skradzionym z szubienicy. „Kto zostanie następcą tyrana?”, pyta wyrocznię Konstancjusz. Jego głos jest zmieniony, brzmi grobowo spod ciemnego kaptura. Wtedy to pierścień kołysze się nieznacznie na szubienicznym sznurze i po kolei zaczyna wskazywać litery: theta, epsilon, omikron, delta. Th...e...o...d – szepczą drżącymi wargami zebrani. I wreszcie ktoś nie może powstrzymać swojego odkrycia: „Theodor! To Theodor!”. Ów krzyk wprowadza zamieszanie. Imię leci ponad głowami spiskowców. Zakapturzone postacie ruszają do wyjścia. Następcą tyrana będzie więc Teodor. Przyszłość jednak istnieje i daje im znaki, choć w dość podejrzany sposób.

Tyran umiera po siedmiu latach. Dławi się ością. W niedzielę. W poniedziałek barbarzyńska armia, która oblega miasto od miesięcy, wchodzi bez trudu do środka. Dowodzi nią obwieszony amuletami, zarośnięty po pas, dziki Teodoryk.

47

opowiadania_02popr.indd 47

2005-02-07 11:35:46


JURIJ WYNNYCZUK

Manekiny Cioteczka, nawet gdy została sama, nadal gotowała codziennie świeże obiady. Tak czy inaczej, innych zajęć nie miała. Manekiny chętnie dotrzymywały jej towarzystwa, choć częstowane, nigdy nie jadły. Nie miały tego w zwyczaju i cioteczka musiała to zaakceptować. Na noc zostawiała całą piątkę w pokoju, a sama zamykała się w swojej sypialni. Trudno powiedzieć, co przez całą noc robiły manekiny. Pięć jest liczbą nieparzystą, więc któryś z mężczyzn pozostawał bez pary. Ale który z nich, tego cioteczka nie wiedziała, bo rano wszyscy wyglądali jednakowo. Ani ich twarze, ani ubiór na nic nie wskazywały. W pokoju wszystko leżało na swoim miejscu, nikt niczego nie przesuwał, kapa równiutko przykrywała kanapę, a obrus stół. Nic nie świadczyło o tym, że spędzało tutaj noc pięcioro dorosłych osób. Później, w ciągu dnia, zarówno cioteczka, jak i manekiny, w rozmowach starannie omijali wydarzenia tej czy innej nocy. Tak jakby w ich życiu nie było żadnych nocy, lecz jedynie same dni. – Zupa grochowa jest dziś pyszna – oznajmia cioteczka – szkoda, że nie jesteście głodni. Kobieta-manekin uśmiecha się i poprawia ledwie widoczną fałdkę na sukni. Jest młoda i nie myśli jeszcze o śmierci.

Wujcio Oluś, zmarły mąż cioteczki Amalii, był krawcem. Zostało po nim mnóstwo różnych szpargałów i pięć manekinów: trzech mężczyzn i dwie kobiety. Byli to młodzi ludzie z wypieszczonymi, cieniutkimi paluszkami, wiotcy i smukli. Na ich różowych twarzach niezmiennie rysowały się zastygłe uśmiechy, a w oczach iskrzyła niepojęta radość; może rozkoszowali się własnym istnieniem, a może cieszyli się z łaskawości losu, który pozwolił im dożywać starości w cieple i zaciszu nawet po śmierci gospodarza. Cioteczka nie wyrzuciła manekinów. Cała ich piątka została ulokowana w pokoju, a w razie potrzeby cioteczka przeprowadzała ich do innego pomieszczenia. Kobiety najczęściej przebywały w kuchni, plotkując, podczas gdy cioteczka gotowała obiad. Mężczyźni tymczasem stali koło okna i sprzeczali się na tematy polityczne. Czasami tracili kontrolę i schodzili na pewne zbyt śliskie tematy, i wtedy cioteczka zwracała im uwagę – ona sama już raz została wywieziona na Syberię. Cioteczka nie skąpiła trzem manekinom-mężczyznom ubrań, których sporo zostało po wujku. Wyglądali w nich solidnie jak ludzie interesu. Manekiny-kobiety nosiły ciotczyne suknie z lat młodości, które choć staromodne, to jednak były porządne i, co najdziwniejsze, powabne.

Tłum. Jadwiga Skowron

JURIJ WYNNYCZUK

Mój rosół – moja twierdza cze jakieś przyprawy. – Co sądzisz o kluskach? – spytała Emma. – Dawaj! – odkrzyknąłem. I posypały się na mnie kluski niby deszcz. Po upływie mniej więcej półtorej godziny poczułem, że już się ugotowałem, zacząłem krzyczeć, wrzeszczeć i piszczeć, ale Emmy, nie wiadomo dlaczego, wciąż nie było widać. Tymczasem drogocenny rosół, który nabrał niepowtarzalnego smaku moich rozkosznych sekrecji, intensywnie kipiał i było go coraz mniej i mniej, i już jarzyny, które opadły na dno, przypaliły się, przez co pojawił się nieprzyjemny posmak, więc musiałem zatkać sobie nos.

Pewnego razu Emma postanowiła ugotować ze mnie zupę. – Zupa ze mnie, to coś fantastycznego! – powiedziałem. – Aha – odparła ona i postawiła wodę na ogień. Kiedy w garnku zabulgotało, Emma dokładnie obrała mnie ze wszystkiego, co było zbędne, przyczesała, wypłukała i wrzuciła do wrzątku. Gorące bąbelki w mig przylepiły się do mnie niby pijawki i oblepiły całe ciało, ale ja nie broniłem się przed tym, bo rozumiałem, że tak trzeba. Po pół godzinie do wrzątku trafiły marchew, pietruszka, cebula, łyżka soli i pieprzu, listek laurowy i jesz-

48

opowiadania_02popr.indd 48

2005-02-07 11:35:46


na dywan i poczęstowała listonosza tym, co miała pod ręką. – Z listonoszem?! – oburzyłem się. – Nigdy w życiu! Po tych słowach chwyciłem za brzeg baniaka i wyskoczyłem z niego jak Filip z konopi. I zaliczyłem zdziwko, bo pozycja miłosna, jaką przybrała parka, wskazywała raczej na to, że nie listonosz posuwa Emmę, a wprost przeciwnie, Emma posuwa listonosza. I to od razu mnie uspokoiło. Wskoczyłem z powrotem do baniaka, ale najpierw dolałem wody do rosołu i zmniejszyłem ogień. Gdy będę gotowy, chętnie ich zawołam. – OK – burknął liliowy kundlak i zaczął gwałcić kluskę. Ale nie zrobiło mi się lżej z tego powodu.

To było coś nieprawdopodobnego i szczerze się oburzyłem, na co jedna cebulka – która całą godzinę mnie kokietowała – stwierdziła, że niczego innego się po tej Emmie nie spodziewała, bo okazuje się, że zepsuła ona już niejedną zupę przez swoje niedbalstwo, a zielony trafikator, który akurat przepływał w pobliżu nas, przyniósł wiadomość, że Emmę właśnie w tej chwili, o Boże! w tej chwili, biada mi! w tej chwili, na moje nieszczęście! posuwa listonosz, który przyniósł paczkę – a co szczególnie przykre – zaadresowaną na moje nazwisko. – A co przysłali? – spytała cebulka i, nie czekając na odpowiedź, rozpłynęła się jak breja, horror po prostu. – W paczce znajdowało się nieślubne dziecko adresata – wyjaśnił niegdyś zielony trafikator, a teraz bladożółte memło. – Emma tak się wzruszyła, że od razu padła

Tłum. Jadwiga Skowron

JURIJ WYNNYCZUK

Roza Knukelbaum podbiegali do okien i tak samo przekrzykiwali się, aż na całej ulicy wszyscy nadstawiali uszu i mrugali porozumiewawczo do siebie. A ci, w których sprawa ta wzbudzała wyjątkowo silne zainteresowanie, podchodzili do furtki i czekali na pojawienie się seksualnego giganta. I gdy tylko ten zjawiał się na progu, od razu wybuchały gromkie owacje i słychać było okrzyki: „Niech żyje!”, pan Susłyk spieszył podać mężnemu herosowi kufel piwa, a pan Warcaba, który odbębnił na Syberii piętnaście lat i od tego czasu miał wszystko w nosie, nawet zaczynał nucić „Jeszcze Ukraina nie zginęła”. Tymczasem Roza przyjmowała już następnego klienta, bełt lał się strumieniami, a w niewywietrzonej chacie panował beznadziejnie ciężki zaduch. W zimie okien nie otwierano, żeby nie zamarznąć, bo gaz dawno już odłączyli i Roza paliła drewnem, a w lecie – żeby ustrzec się much, które w każdej chwili mogły zlecieć się całymi chmarami, przywabione zapachem spoconych ciał, co mogło wytrącić klienta z równowagi, a co za tym idzie, również z rytmu. A Roza lubiła w tych sprawach porządek. Wskutek mało ruchliwego trybu życia strasznie się roztyła. Nic dziwnego, przecież z łóżka wstawała jedynie do latryny, a i to nie zawsze, lecz tylko wtedy, gdy z baniaka pod łóżkiem wypluskiwało już poza brzegi. Takiego baniaka, naturalnie, jeden człowiek nie był w stanie udźwignąć, a zatem ten zaszczytny obowiązek spoczywał na barkach gości, co wywoływało w nich zawsze wielkie emocje. Ze śmiechem i żartami wynosili chlupoczący pojemnik na podwórko i wylewali w zmurszałej, przechylonej budce, z której wydobywało się głębokie bulgotanie. Roza wstawała z łóżka także po to, żeby się wykąpać.

I Roza Knukelbaum... Kiedyś znała ją cała ulica. Jednak rozmiary naszego miasteczka sprawiają, że to, co wie jedna ulica, wnet staje się wiadome całemu Stanisławowi. Krótko mówiąc, Roza należała do charakterystycznych osobistości, o jakich opowiadano różne historie i których imiona często pojawiały się w powiedzonkach i żartach. Roza mieszkała w zapuszczonym, obdartym domu, jakiego prawie nie było widać spoza gęstych krzaków pokrzywy i różnych chaszczy. Ale brak atrakcyjności jej majątku rodowego nie stawał na przeszkodzie licznym bywalcom, którzy schodzili się do Rozy, niczym do cerkwi. Wieczorem, po pracy, robiło się tam nadzwyczaj tłumnie. Ci, którzy nie mieścili się w domu, popijali w ogrodzie, cierpliwie oczekując na swoją kolej. Chodziło o to, że Roza była prostytutką, a jej apartamenty wyglądały bardzo skromnie. W jedynym pokoju, dosyć obszernym, znajdował się tylko stary, rozjeżdżony tapczan i stół pod oknem. W przedpokoju próchniała przedpotopowa szafa, napchana gałganami zżeranymi ze smakiem przez mole. Mężczyźni przy stole pili, jedli, rżnęli w karty i, oczywiście, nie odmawiali sobie tej niewielkiej radości, jaką stanowiło przyglądanie się chwackim wyczynom kolejnego klienta. Goście głośno komentowali poszczególne etapy zalotów amanta, a nawet nagradzali oklaskami tego zucha, któremu udało się wydobyć z, wydawałoby się, znieczulonej na wszelkie pieszczoty i skamieniałej dziwki choć cichutkie jęknięcie. A kiedy Roza, zacisnąwszy powieki, wyła, niczym pies, któremu tramwaj najechał na łapę, wszyscy goście wstawali od stołu, unosili kieliszki i, śpiewając „Sto lat”, pili na cześć bohatera dnia. Ci, którzy byli w ogrodzie,

49

opowiadania_02popr.indd 49

2005-02-07 11:35:47


Milicjant spoglądał na nocnik i ze współczuciem kiwał głową. – Aż trudno uwierzyć, że człowiek może tyle nasiusiać! – Nie ma takich trudności, którym nie podołałby człowiek radziecki! I oboje zanosili się śmiechem, a Roza trzęsła się całym swym ciałem, klepiąc się po udach, aż dzwoniło w uszach. – A swoją drogą, to ciekawe, na co wy pieniążki wydajecie. W dwa dni zarabiacie tyle, co ja w miesiąc, a w domu u was to na rowerze można by jeździć. Na ubrania nie wydajecie, na żarcie też. Jedzenie wam przynoszą do domu. Na dwór nie wychodzicie... Roza nalewała drugą kolejkę, szczebiocząc: – A cóż ja zarabiam? Cóż ja zarabiam? Ja nic nie zarabiam! Biedna kobieta jestem. Na serce choruję. W każdej chwili nóżki mogę wyciągnąć. O starości też trzeba pomyśleć. Może jeszcze długo pożyję, ale sił nie będzie na aktywność zawodową. Ja pracuję bez wytchnienia! Pan zwróci uwagę na moje łóżko! Widzi pan, jakie mokre?! Ono jest mokre od mojego potu! Ja pracuję jak nawiedzona! Nikt w Związku Radzieckim nie pracuje po dwanaście godzin, tylko Roza. A popatrzcie no na galerię zasłużonych! Czy tam jest Roza? Nie, tam nie ma Rozy. Ale jest towarzysz Buraczenko i Chiczikjanc. A Rozy nie ma. Ale Buraczenko i Chiczikjanc przychodzą do Rozy co piątek. I tak mówią: „Roza, ty pomagasz nam wypełniać obowiązki wobec społeczeństwa. Bez ciebie, Roza, zanikłyby nasze siły twórcze”. Roza musi pracować, żeby kraj nie wybił się z rytmu produkcyjnego. – Oczywiście, oczywiście – potakiwał milicjant – Ja też odkładam pieniądze. A nuż z roboty wyrzucą. Za kontakty z mafią. Przecież z samej wypłaty to się wyżyć nie da. – Gdzież wy u nas mafię znaleźliście! – zainteresowała się Roza. – Ja sama bym nawiązała z nimi kontakty. – Wy i tak już macie niezłe. Wiszą w galerii zasłużonych. – Ooo! – pokręciła głową Roza – Kto by pomyślał. – A co tam u Romualda Pawłowycza? Co tam pisze? Romuald Pawłowycz był mężem Rozy. Parę lat wcześniej wyemigrował do Ameryki, gdzie zrobił karierę, rozcieńczając benzynę wodą. Roza dostawała od niego listy, w których wciąż żalił się i zapraszał Rozę do siebie. Ale ona nie chciała jechać. – Co wy? Jak możecie myśleć, że ja tam pojadę? Nigdy nie pojadę tam, gdzie eksploatuje się kobietę. Kocham swą Ojczyznę – wielki Związek Radziecki i jego dzielny lud, który jest jeszcze w stanie wyżywić Rozę Knukelbaum. Nie, ja stąd nie wyjadę. Ja od dziecka nie lubię imperialistów. Jeśli o to chodzi, to Rozie nic nie można zarzucić. Sam towarzysz Bubnowski przychodzi do mnie! Przychodzi i mówi: „Roza, kiedy na panią patrzę, to przekonuję się o ciągłym wzroście dobrobytu narodu radzieckiego!”. Potem Roza wyciągała z szuflady przygotowany haracz, zawinięty w gazetę i przewiązany różową tasiemką. Dzielnicowy robił się cały czerwony i chował pieniądze do kieszeni. W drzwiach salutował, stając na baczność, niczym przed generałem, a gdy wychodził, odprowadzało go zadowolone trajkotanie Rozy.

W tamtych czasach nie znaliśmy ani wodociągów, ani kanalizacji. Dlatego niektórzy chodzili do łaźni, a pozostali myli się w domu. Roza nie chodziła do łaźni. Co zapobiegliwsi klienci grzali w baniakach wodę, nalewali w ogromną balię, wystawioną na podwórze, żeby nie zalać podłogi w domu, a potem wyprowadzali Rozę, ostrożnie, podtrzymując ją ze wszystkich stron. Na jej podpuchniętej twarzy igrał królewski uśmiech. Roza była niedroga, jej miłość kosztowała tylko trzy karbowańce na początku lat sześćdziesiątych. Na co wydawała swe uczciwie zarobione pieniądze, tego nie wiedział nawet dzielnicowy, który co miesiąc w bardzo oficjalnym stylu przyjmował od prostytutki haracz. Pojawiał się pierwszego każdego miesiąca z czarną teczką pod pachą, grzecznie pukał do drzwi i pytał z rosyjska: – Obywatelko Knukelbaum?! Można wejść? – Chwileczkę, obywatelu dzielnicowy – zduszonym głosem odzywała się Roza i wprawnym ruchem ciężarowca strącała z siebie klienta. Ten plaskał o podłogę, prędziutko zbierał manatki i z resztą obecnych zaszywał się w kuchni. I to był trzeci przypadek, gdy Roza wstawała z łóżka. – Zachodźte, pożałusta, hrażdanin uczastkowyj! – wołała po rosyjsku i dopiero, gdy dzielnicowy stawał na progu, Roza siadała na łóżku, goła, jak ją pan Bóg stworzył, ciężko postękując i nadymając czerwone policzki. Było w tym momencie na co popatrzeć. I „hrażdanin uczastkowyj”, czyli po naszemu dzielnicowy, patrzył oczarowany, rozdziawiając gębę z żółtymi od papierosów zębami i przestępując z nogi na nogę. Roza zwieszała z łóżka nogi i szurała nimi, próbując namacać pantofle, drapała się pod pachami i delikatnie wzdychała. Olbrzymie białe cycki wielkości wiader kołysały się z boku na bok. Nie mogąc znaleźć pantofli, Roza przyklękała przed łóżkiem i wypinając swój monumentalnych rozmiarów tyłek, potrząsała nim tak zachęcająco, że dzielnicowemu oczy wyłaziły na wierzch: u żadnej spośród jakiejś pół setki prostytutek, z którymi miał styczność poprzez swe służbowe obowiązki, nie miał okazji oglądać tak wielkiego kupra. Zapewne domyśliliście się, że wszystko to należało do comiesięcznego rytuału, odgrywanego ściśle według niepisanego scenariusza autorstwa samego dzielnicowego. Po kilku latach współpracy Roza doskonale wiedziała, czym dogodzić wspólnikowi, który oglądaniem jej puszystych wdzięków rekompensował sobie brak tych doznań estetycznych, jakich nie mogła mu zapewnić chuderlawa ślubna szkapina. Gdy prostytutka wreszcie wstawała z podłogi, milicjant udawał, że ogląda słoniki na szafie, po czym, chrząknąwszy, kierował się w stronę stołu, zastawionego butelkami bełta, szklankami i ogryzkami chleba, zdmuchiwał resztki z krzesła i siadał, kładąc teczkę na kolana. Roza oczyszczała część stołu, przejawiając przy tym zadziwiającą prędkość, i wyciągała z szafy niedopitą butelkę koniaku. – Ten sam? – już po ukraińsku zapytywał milicjant, cmokając z zadowolenia. – Ma się rozumieć – odpowiadała Roza i nalewała dwa kieliszki. – Wypijmy, hrażdanin uczastkowyj, za miłość! – Ano, wypijmy – w maślanych oczach uczastkowego zapalały się iskierki, trącał się kieliszkiem z kurwą i duszkiem wlewał jego zawartość w gardło. – Robotnaś ty kobitka, co? – Co też pan mówisz? Już nie to zdrowie. Kiedyś góry mogłam przenosić, a teraz nawet nocnika z miejsca nie ruszę.

II Pewnej jesieni przydarzyła się Rozie dziwna przygoda. Stała sobie w oknie i obserwowała przypominający naszyjnik klucz ptaków na pochmurnym niebie. Boćki malały w oczach i znikały, lecz nie malał i nie zni-

50

opowiadania_02popr.indd 50

2005-02-07 11:35:47


kartofli, leżał na ziemi. Lecz Roza opamiętała się dosyć prędko, zręcznym kopnięciem posłała majtki w krzak porzeczek i powiedziała: – Nie są mi już potrzebne. – Jak dla mnie – powiedział pan Bomblik – to one tak źle nie wyglądały. Można by jeszcze ponosić. – Ale ja od dziś nie potrzebuję już gatek! – Pani Roza, zapewne, dostała fisia? – zainteresował się pan Bomblik, grzecznie stukając się palcem wskazującym w czoło. – Można wyrzec się majątku, domu, nawet Ojczyzny, ale – majtek? Nawet te... jak im tam... Papuasy noszą spódniczki z liści. Bez majtek to chyba tylko aniołowie chodzą. – A ja właśnie jestem aniołem! – zachichotała Roza, śmiejąc się z tępoty sąsiada. – Pani aniołem? – niedowierzającym tonem odrzekł pan Bomblik – Z taką dupą? Wybaczcie, pani Rozo, ale musiała pani upaść na głowę dziś rano. Pomacajcie aby, czy nie ma guza na potylicy. – Ach, panie Bomblik, pan jeszcze niczego nie wie, ale kiedy się pan dowie – ach, słów brak! Ale chodźmy, chodźmy, ja panu coś pokażę. Sąsiad z ironicznym wyrazem twarzy podreptał za nią w tenże zaciszny zakątek ogrodu, gdzie stał leciwy, pomalowany na zielono wychodek. – Proszę wejść i nacieszyć oko! – Jeszcze czego? – oburzył się sąsiad – Ja takim dobrem to mogę się nacieszyć u siebie w domu. W czym wasze lepsze od mojego? – A niech pan zajrzy, to się pan przekona. Pan Bomblik uchylił ostrożnie drzwi z taką miną, jakby wchodził do reaktora atomowego. Zapach róż uderzył w nos, niedowiarek głośno wciągnął nosem kilkakrotnie powietrze i wciąż obwąchując wychodek, z zamyśloną miną analizował tak zagadkowe zjawisko. Wreszcie wszedł do środka i zajrzał w okienko, wycięte w kształcie serca. – Aha – pokiwał głową – tak sobie myślałem. – No co? Przekonał się pan teraz? – Teraz się przekonałem. – Naprawdę? Że jestem aniołem? – Nie, że pani jest wariatką. – Ale dlaczego? Dlaczego pan mnie obraża? – załamała ręce Roza. – Ja nie chcę pani obrażać, ale pani sama naraża się na obrazę. Zachciało się pani ze mnie pokpić i głupka ze mnie robicie. Ale ja jestem niegłupi chłop i zaraz widzę, co to się wyprawia. Ja tak wam powiem, pani szanowna, że wam chłopa trzeba. Bez chłopa kobita głupieje, krew do głowy uderza, a od tego gumka w majtkach pęka. – Ale przecież ja zawsze miałam pełno mężczyzn! – Jakich chłopów? To mają być chłopy? Toż to ochlajtusy! – Panie Bomblik, ja kiedyś czytałam, że jeszcze w biblijnych czasach jakaś prostytutka została świętą. Czemu ja nie mogę zostać? Ja nie tylko sram różami, ja też latam! Bomblik na wszelki wypadek przeżegnał się: – W imię ojca i syna!... Pani Rozo, żeby pani mogła latać, to trzeba by pani silnik odrzutowy w dupę wkręcić. – Nie wierzy pan! – Roza uniosła ręce w górę i podskoczyła. Bomblik westchnął ze współczuciem i poczłapał do domu. Roza wyczołgała się z kłujących zarośli, ze smutkiem rozcierając całe ciało. Nie, ona się nie podda tak łatwo. Udowodni, że taka, jak ona, też umie czynić cuda.

kał wyraz głębokiej tęsknoty w oczach Rozy. Nagle Roza uniosła się w powietrze i, rozciągnąwszy puszyste, różowe ręce, zawisła nad ziemią. – Lecę! – krzyknęła z przestrachem. Lecz Roza nie leciała, tylko jej ciało wisiało, niczym w cyrku, i leciusieńko kołysało się w powietrzu. To było tak niespodziewane i tak obciążające żołądek po dopiero co spożytym, obfitym obiedzie, że Roza odczuła niezwłoczną potrzebę odwiedzenia latryny, a ponieważ ta obrzędowa budowla znajdowała się w zacisznym zakątku ogrodu, Roza spróbowała wylecieć na podwórko. Nie było sensu rwać się w kierunku okna, więc Roza poczęła machać rękami, naśladując ptasi lot, żeby dostać się do drzwi. Jednak z jakiegoś powodu to jej nie wyszło. Ciało wisiało i nie ruszało się z miejsca. To było okropne. Wzbić się w powietrze i nie móc przelecieć choć paru metrów! Roza zatrzepotała również nogami i głową, i wnet, gdy wydawało jej się, że właśnie przepłynęła w powietrzu jakieś dziesięć centymetrów, jej ciało nagle stało się znów ciężkie i z łoskotem zwaliło się na nieposprzątany i nieprzygotowany do lądowania stół. Wszystko, co się na nim znajdowało, momentalnie zamieniło się w kupę skorup i odłamków i całe szczęście, że Roza się nie skaleczyła. Zlazła ze stołu i przeżegnała się. Takiego cudu zaświadczyła! Wzniosła się w powietrze jak prawdziwy anioł! Roza chwyciła gazetę i pomknęła do ogrodu, trzęsąc wszystkimi niezliczonymi fałdami swego przepełnionego tłuszczem ciała. Ledwie zdążyła dobiec do latryny i rozsiąść się na desce, a już poczuła jakiś niecodzienny zapach. Och, to był zapach róż! Ale taki gęsty, taki nasycony, że nie czuła takiego nigdy w życiu. Im mocniej naprężała się, tym mocniej rozchodził się ten zapach, zapełniając wychodek po same szczeliny, i Roza była wręcz otumaniona od tych błogich aromatów. Czuła, jak coś wyłazi z niej, coś delikatnego i leciutkiego, coś absolutnie niepodobnego do tego, co miało zaszczyt wydostawać się z niej wcześniej. Nie czując tego znajomego, zwykłego zapachu, Roza zaniepokoiła się i niezwykle ostrożnie włożyła pod siebie dłoń. To, co wpadło w jej garść, nie było ani ciepłe, ani ciężkie. Było leciutkie, aksamitne i przyjemne w dotyku. Kiedy popatrzyła, ujrzała pełną garść płatków róży. Ach, więc to stąd ten boski zapach! Roza odrzuciła niepotrzebną gazetę, wyprostowała się i zajrzała do dziury w desce. Wszystko, co wyprodukowała do tej pory, owoc kilkuletnich wysiłków, było teraz udekorowane różowymi i czerwonymi płatkami. – O Boże! – jęknęła prostytutka – Sram różami! I tu olśniła ją myśl: – A może jestem święta? Ta myśl tak ją oszołomiła, że Roza wyszła z wychodka w jakimś somnambulicznym stanie – zataczając się i chwytając powietrze rozdziawionymi ustami. Tak doszła do furtki i, zobaczywszy na ulicy pana Bomblika, wybełkotała: – Jestem różą! Jestem rajską różą! Niech pan mnie przypnie do kamizelki! Pan Bomblik przetarł oczy i bąknął: – Co też z wami, pani Rozo? Niech mi pani najpierw pokaże taką szpilkę, którą można by panią przypiąć! A tak między nami, to, pani różo, nie zawadziłoby ubrać majtasy, boście wszystko na wierzch wywalili. – Co? Majtasy? Jakie majtasy? – Roza oszołomionym wzrokiem spojrzała pod nogi i mało nie zemdlała – rzeczywiście, zapomniała ubrać majtki! Teraz ten różowy flanelowy pokrowiec, w jakim można by pomieścić wór

51

opowiadania_02popr.indd 51

2005-02-07 11:35:47


III

że Roza to milionerka. A Roza nie ma nawet gatek! Widzisz? Czy widzisz na mnie gatki? Nie mam na sobie niczego. Możesz dotknąć, jeśli nie wierzysz. I oto owa matrona, być może w porywie gniewu, chwyciła mnie za rękę i przeciągnęła nią po swym brzuchu. To było tak nieoczekiwane, że aż się wzdrygnąłem. Lecz Roza zrozumiała to po swojemu i momentalnie objęła mnie i mocno przygarnęła do siebie. – Och, ty maja dietoczka! Żal ci Rozy, prawda? Bardzo ci żal cioci Rozy? Ale ja nie mogłem niczego odpowiedzieć, ponieważ moja twarz znajdowała się dokładnie między jej nogami i jej kudłaty zarost wpychał mi się w nos i usta. Zacisnąłem mocno zęby i starałem się nie oddychać, żeby nie zemdleć od strasznych zapachów, które wybuchały niczym gejzer z jej łona. Roza głaskała moją główkę i trajkotała: – Pożałuj, pożałuj ciocię Rozę. Z wielkim wysiłkiem udało mi się wyśliznąć z jej objęć i zaczerpnąć powietrza. Jeszcze trochę i straciłbym przytomność. W głowie mi szumiało, całą twarz miałem zlaną potem. Roza zgarnęła ze stołu kilka cukierków i wcisnęła mi je. Cukierki były lepkie, rozlazłe i śmierdziały tytoniem. – Aaa! – zaskrzeczała Roza i pogroziła obiema pięściami komuś niewidzialnemu, kto najwyraźniej znajdował się na czarnym od much suficie. Wnet jej spojrzenie padło na mnie, a ja, przestraszywszy się, że zechce mnie znów przygarnąć, drgnąłem. – Nie, nie bój się. Roza chce ci pokazać... – w oczach jej pojawiły się łzy, a jej pełne, blade wargi zadrżały... – chce ci pokazać swoją tajemnicę. Ale to bardzo wielka tajemnica! Wielka tajemnica! Tego, co zobaczysz, nikt jeszcze nie widział! Zaprowadziła mnie do przedpokoju i zatrzymała się przed ciemnymi drzwiami z wielką kłódką. – Cóż wy wiecie o Rozie? Nic nie wiecie o Rozie. Myślicie, że Roza to prostytutka? Nie, Roza to po prostu chora kobieta. Rozie puchną nogi... Wtem, jakby przypominając sobie, że ma przed sobą dziecko, uśmiechnęła się łagodnie przez łzy. Kłódka przeraźliwie zazgrzytała i upadła na podłogę. Roza trąciła mnie w ramiona i znalazłem się w całkowitych ciemnościach, a przestraszone me serce biło tak gwałtownie, że musiałem ją złapać za rękę. Lecz w tym momencie zbawcze światło rozbłysło mi w oczach i rozlało się nie po komórce, nie po jakimś zagraconym pawlaczu, a po obszernym pokoju, którego ściany były obwieszone obrazami. W pierwszej chwili nie mogłem dojść do siebie. Takiej ilości obrazów nie miałem nigdy okazji oglądać. Z początku zmuszało mnie to do kręcenia się na wszystkie strony, dopóki w końcu nie zatrzymałem swego wzroku na jakimś jednym płótnie, od którego mogłem zacząć oglądanie reszty. Specyfika kolekcji Rozy polegała na tym, że obrazy przedstawiały co do jednego nagie kobiety. Ale również to określenie nie będzie precyzyjne, ponieważ pyszniły się na nich same tłuścioszki. Większość z nich była zapewne namalowana na zamówienie Rozy. Wszystkie te dorodne kształy pęczniały i prawie że wywalały się z pomalowanych różnobarwnie ram. Naga Roza przepływała wzdłuż ściany, niczym monstrualny biały łabędź, i głośno wymieniała imiona artystów. Ale ja, zamiast rozkoszować się tym specyficznym haremem, nie spuszczałem oczu z pupy Rozy. Wyobraźcie sobie olbrzymi, biały z różowymi odcieniami, budyń, który niesiony, nerwowo podryguje, jakby umyślnie zalecał się do waszego języka. Jego dosko-

Jakoś tak się zdarzyło, że listonosz wrzucił list z Ameryki do naszej skrzynki. – Pójdź do Rozy i zanieś list – powiedziała mama. – Możesz wcisnąć pod drzwi. Nawet gdybym chciał, to nie mógłbym wepchnąć listu pod drzwi, bo te były otwarte na oścież. Nie muszę chyba mówić, że było mi to na rękę, bo zawsze pociągało mnie tajemnicze życie Rozy i za wszelką cenę pragnąłem trafić do jej roboczego gabinetu. Cichutko przekradłem się do przedpokoju i przyłożyłem ucho do drzwi. Było rano i Roza jeszcze nie pracowała. Zapukałem. – Proszę! – odezwała się gospodyni. Zobaczyłem ją na łóżku, zgodnie z oczekiwaniami, zupełnie gołą. Leżała, złożywszy ręce na szerokim swym brzuchu i rozrzuciwszy nogi. Od razu przylgnąłem spojrzeniem do jej brzucha i ciarki mi przeszły po plecach. Roza leżała nogami do mnie i nie mogła mnie widzieć. Musiałaby podnieść głowę. – Kto tam? – To ja, wasz sąsiad – odpowiedziałem. Roza przeszła momentalnie na rosyjski: – Aaa... zachodi, dietoczka. Tam na stoli je kanfietka. Whoszczajsa. – Spasibo.1 Choć Roza, jak my wszyscy, nie mówiła czystym językiem Puszkina, to ja starałem się wymawiać rosyjskie słowa starannie, niczym prezenter radiowy. – Mama kazała przekazać pani list. – Kakoj lis? – Eee... piśmo wam pieriedała. – Piśmo? Z Amieryki może? – Aha, z Amieryki. A marku2 wziąć można? – Marku? Hmm... Można. Ale ty mi za to, dietoczka, proczitaj to piśmo. „Ale mam dzisiaj farta” – ucieszyłem się. W liście jej mąż ją zawiadamiał, że żeni się z właścicielką sklepu mięsnego. Roza złowieszczo zaskrzeczała i usiadła. O dziwo, w mig przeszła na język ukraiński: – To ci drań! To dopiero gad! Ja przez niego zdrowie swoje sterałam! A on do mnie mówił: „Mój kwiatuszku!”. Taaak... zaraz mu napiszę... Nie, ty napiszesz. Pisz!.. Romualdzie! Jesteś świnia, bydlę, element i ten... jak mu tam... krótko mówiąc... zostaw miejsce. Nie wiesz, kogo porzuciłeś. O Rozie już nawet w gazetach piszą... – W tym momencie chwyciła pierwszą lepszą gazetę, która walała się po podłodze, i przeczytała „Wychodząc naprzeciw postanowieniom XXV Zjazdu, Roza konsekwentnie zwiększa udój...” Nie, stop. O udojach nie ma co... Pisz: „Jej moralne oblicze stanowi wzór do naśladowania dla naszego kolektywu. Biorąc przykład z Rozy, z pewnością kroczymy ku budowie nowego społeczeństwa w całym świecie i poza jego granicami...”. Lecz w tym miejscu zaszlochała i przez łzy wymówiła: – Nie... nie... nie trzeba... To już nie pomoże... Roza płakała i okładała pięściami poduszkę. W końcu wstała z łóżka i zagrzmiała: – Hultaj! I co mi po nim? Całe życie przeżyłam z nim, jak dupa w gaciach: ani światła, ani powietrza! Olbrzymia, rozszalała w swym gniewie, stała wciąż nade mną w całej swej okazałości. Piersi jej kołysały się nade mną, a moje zauroczone oczy za nimi wodziły. Pomyślałem, że jakby któryś cycek w jakiś sposób urwał się i walnął mnie w głowę, to bym nie zdążył nawet pisnąć. Na wszelki wypadek cofnąłem się o krok. – Nikogo nie obchodzi biedna Roza! Wszyscy myślą,

52

opowiadania_02popr.indd 52

2005-02-07 11:35:47


tymi dwiema półkulami jak niewielki, całkiem zgrabny ogonek. Co mnie podkusiło, do dziś nie wiem. Ale pamiętam dobrze, z jaką złośliwą satysfakcją, tak jakbym wyciągał szpilkę z własnego serca, chwyciłem ten pęczek włosków i z całej swej rozwścieczonej siły szarpnąłem. Roza w pierwszej chwili zesztywniała, jakby jej mowę odebrało, i dopiero, kiedy już byłem za progiem, rozległ się taki rozpaczliwy wrzask, jakby ktoś jej wyrwał nie parę żałosnych włosków, lecz całą nogę. Tymczasem pomknąłem niczym strzała jak najdalej od chaty i odetchnąłem dopiero u siebie w ogrodzie, gdzie schowałem się na wszelki wypadek. Kiedy uspokoiłem się i pomyślałem, że dobrze by już było coś przegryźć, zauważyłem, że nadal trzymam w ręce czarny zarost. Nagle zachciało mi się śmiać i zarechotałem, wywijając tym pęczkiem przed oczyma. Wciąż rechocząc, rozwarłem palce i pęczek rozsypał się. Włoski Rozy spadły w trawę i znikły. – Jurko! Na obiad! – zadźwięczał głos mamy. A ja radośnie pomknąłem do domu.

nała forma, nie zważając na obfite rozmiary, rozjątrza uwagę. Te dwie idealnie krągłe półkule, które przy każdym kroku rozchodzą się i schodzą, niczym mityczna Scylla i Charybda, na ułamek sekundy obnażając czarną szczelinę, są niczym gra morskich fal i pociągają do siebie wasze maleńkie dziecięce serce, tak jak pociągają je dalekie południowe kraje, do których podróżujecie w snach i marzeniach. Właśnie w takim momencie ogarnia was przeczucie wędrówki, niedające się opanować i uskrzydlające; wydaje się, że wystarczy skoczyć i dać nura w ten budyń, wlecieć w niego jak śliwka w kompot, a potem już tylko pływać i pływać ku nieznanym brzegom. Trzeba tylko uważać, żeby nie dać się wciągnąć w czarną szczelinę i nie zostać zmiażdżonym na śmierć. Nie wiadomo, co bym uczynił, dając ponieść się fantazji, gdyby piekielna Roza raptem nie zburzyła tej całej romantyki. W pewnej chwili ten dziwaczny budyń nadął się i palnął taką salwą, że ledwie utrzymałem się na nogach, a żyrandol w górze cieniutko zadźwięczał. Roza z przestrachem krzyknęła i zaczęła się obmacywać. Spodziewała się róż. Spodziewała się pełnych garści płatków róży i jej aromatycznego zapachu. Tymczasem dokoła rozprzestrzenił się zupełnie inny zapach, i to wcale nie taki aromatyczny. To otrzeźwiło także i mnie, bo nagle ujrzałem przed sobą nie białego łabędzia, a zwyczajny, grubaśny tyłek, a w czarnej szczelinie sterczały włoski. Pęczek tych włosków, mokry od potu, podskakiwał z każdym krokiem to w górę, to w dół i wyglądał między

Tłum. Dawid Mońko Przypisy: 1. – Aaa... wejdź, dziecko. Tam na stole jest cukierek. Poczęstuj się. – Dziękuję. 2. Znaczek.

53

opowiadania_02popr.indd 53

fot. Agnieszka Kłos

2005-02-07 11:35:48


MLB dla Cukierka i dla Ladybuga

Gdyby dziś wieczór ktoś zapytał mnie, co robię odpowiedziałbym:

Pan Cwak-Cwibak, stołeczny birbant. Pan Cwak-Cwibak, stołeczny birbant. – stołeczny? to nie brzmi jak stołeczny birbant! – no właśnie, w tym cała bida. szło oczywiście o królewski stołeczny kajzerysie-keniglisie prapolski Krakau. tylko mi brakło pojedynczego słowa. – ale po co pojedynczego? niech to się rozwinie w kolejnych wersach, będzie suspens większy – może masz rację. może tak to spana tadeuszować, jeśli łaska – i wal homeryckie porównania, one się nadają do birbantów ----- ale dość tego cwibakowania renenesansowe przypory jak grzbiety pionowe jakichś zamkniętych książek (– i tu można by wspomnieć, że od południowo-wschodniej strony Wawelu te piaskowcowe przypory, zatem stołeczny nie z tej stolicy, co zaraz się myśli – ok) do których otwarcia potrzeba by nagłej skoczności umysłu, od której nie byłoby wstyd Joannie Salamon. Pan Cwak-Cwibak! stołeczny birbant, szedł zagarniając kolejne obszary pamięci bo trzeba doprawdy szczególnego rodzaju pamięci, jeżeli się chce: 1. rzucenie garścią żwiru 2. nagły przypływ uznania otoczenia po wyszarpnięciu nieświecącej lampki ze sznura choinkowego i skręceniu palcami pozostałych po wyszarpnięciu drucików 3. zapierdolili mi dekiel, ale i to tylko ewentualnie, resztę, 4., a może i prawdziwe 3. zagarnął Pan Cwak-Cwibak! stołeczny birbant. – zapierdolili mi dekiel – co ci zrobili? – zapierdolili mi dekiel i musiałem odkupić dwa dekle od Tremora. a to jest, wiesz. siedem. a to nie z innego powodu, tylko z takiego, że kiedy z jednego dekla zagrzmiał chór męski a z drugiego wręcz żeński, ze szczególnym uwzględnieniem sekcji instrumentów tłuczonych, w krótkim czasie zrobiło się tak: „tam-dzwoń”, „tam-dzwoń”, „do PANA CWAKA!” „tam-dzwoń”, „tam-dzwoń”, „do PANA CWAKA!” po drodze przypomina sobie prawdziwe 3. (bo jednak było inne) i 4., ale znów zapomina. Pan Cwak-Cwibak! stołeczny birbant idzie s t u k a j ą c -- p o w i d o k i e m l a s e c z k i na co laseczki troszeczkę może stropione z przyspieszonym stukotem znikają za rogiem. mam nadzieję,

54

opowiadania_02popr.indd 54

2005-02-07 11:35:48


że pielgrzymka do mężczyzny kręcącego deklami zalicza się do dbania o warsztat? wszak w Radżastanie na każdym rogu stoi grupa i z całej siły krają na trąbkach i naipaulach (– krają jest ok. – serio? tego nie zauważyłem. w takim razie muszą wylecieć naipaule. krają zostają, wylatują naipaule) mam nadzieję, że pielgrzymka do mężczyzny kręcącego deklami zalicza się do dbania o warsztat? wszak w Radżastanie na każdym rogu stoi grupa i z całej siły krają na trąbkach i czynelach po drodze przypomina sobie, jak mężczyzna pochylony nad gładkim winylem, niby nad medytacyjnym talerzem zupy, dostraja pokrętłami dźwięk aż staje się niczym wygładzony g l a s s e n s z m e r g l e m ... choć p r z e d w i e k a m i z r o b i o n a... Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia, Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia. ... ... tłukąc o ziemię wielkie, gliniane naczynia – onomatopeje, epitety. czego klejnot we łkaniu jeszcze. smętności przyczynia”. – onomatopeje, inwersja. ... ... zrobiona... Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia, Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia. III. Chłopcy ... Pensjonat Monte Cassino De Luxe – Sopot ... Należą do nich: gliniane naczynia, żelazne topory, ostrza ... domy oraz półziemianki wyposażone w gliniane podłogi i ... do różnych zajęć przyczynia się do ... Serwis Apologetyczny: „ZNACZENIE TRADYCJI ASCETYCZNEJ W DIALOGU ... ... Przyczynia się to do dalszego podkopywania autorytetu tradycji, a co za ... Pojawienie się takich pozycji jak Gliniane naczynia Bungego dobitnie świadczy o tym ... Sciaga.pl – Funkcje gospodarcze, wojskowe, kulturalne ... ... wywożono także sporadycznie naczynia gliniane, być może ... a także luksusowe przedmioty gliniane, zaopatrzone w ... dopiero wtórny bodziec i przyczynia się do ... OBJAWIENIE ŚW. JANA, przekład literacki ... nimi rządził żelazną laską 76 – zostaną pokruszone jak gliniane naczynia 77 – 28 ... każdego listu koresponduje z jego treścią i przyczynia się do ... Józef Kajfosz – Życie ma sens ... przyjmowanie, ponieważ twój wzrost przyczynia się do ... nasze słabe, kruche gliniane naczynie, On ... co następuje napełnianie naszego naczynia skarbami niebios ... ... Dziękuję wszystkim, którzy przyczynia- ją się do tego, aby powiekszać zasoby dydaktyczne Uniwersytetu Jagiel- lońskiego, w tym wypadku o tę piękną ... ... do nich przyległe. Drzewostan przyczynia się do łagodzenia dobowych ekstremów temperatury w jego obrębie. Na terenach leśnych ... dwie dojrzałe kobiety wpatrują się w niego w ciszy, z nieporuszoną ironią. istotnie, wychodząc, łapie się w lustrzanej witrynie: już stary a jeszcze chłopięca niezgrabność w ruchach. Pan Cwak-Cwibak! stołeczny birbant, odchodzi od stolika rudej pani i pani na jeża prosto w wilgotną nocną mgłę nieprzypomnienia sobie o 4., może nawet o prawdziwym 3. MLB

55

opowiadania_02popr.indd 55

2005-02-07 11:35:48


MACIEJ BACHRYJ

Nie barbarzyńca ani terrorysta: alterglobalista wpływ na gospodarkę, odwrotna zależność nie znika, a wręcz przeciwnie – wzmacnia się. Uzgodnienia dotyczące „wolnego” handlu w ramach WTO, zasady konsensusu waszyngtońskiego ograniczają zakres decyzji, jakie mogą podejmować demokratycznie wybrane parlamenty. O tym, jaką część dochodu narodowego przeznaczyć na rozwój edukacji, czy powinna ona być darmowa i publiczna, czy prywatna i płatna, decyduje nie wola społeczeństwa, ale to, czy decyzja ta jest zgodna z klauzulami WTO czy zaleceniami MFW. Państwa pozbawiane są w ten sposób instrumentów kreowania rzeczywistości społecznej; nie mogąc wyznaczać celów rozwoju i realizować woli obywateli, stają się de facto jedynie atrapami demokracji. Decyzje tłumaczy się racjonalizacją w stylu: nie ma innego wyjścia, nie ma alternatyw, musimy pogodzić się z rzeczywistością. Takie rozumowanie oznacza zgodę na pogłębiającą się dysproporcję w podziale bogactwa pomiędzy poszczególnymi krajami, jak i wewnątrz nich, oznacza akceptację dla ograniczania praw pracowniczych, dla gorszych warunków pracy, ograniczonej stopniowo dostępności do takich usług jak edukacja czy służba zdrowia – czy wreszcie stopniowe ograniczenie naszego wpływu na politykę. Alterglobalistów, pomimo całego zróżnicowania ruchu, łączy przekonanie, że dzisiejsza rzeczywistość społeczno-polityczna jest zbyt niedoskonała, by można było sobie pozwolić na niezajęcie wobec niej stanowiska. Ale na tej konstatacji się nie kończy; diagnoza prowadzi do wniosku, że to, co złe, można i należy po prostu zmienić. Z drugiej strony, elity polityczno-ekonomiczne akceptujące neoliberalny paradygmat wydają się postrzegać ekonomię jako proces przyrodniczy, niesterowalny, żywiołowy i niepoddający się kontroli. Zachodzące obecnie procesy ekonomiczne, ze wszystkimi ich społecznymi i politycznymi skutkami, tłumaczą jako zjawiska nieuniknione i konieczne, jako niezależny od woli ludzkiej bieg historii. Mamy więc do czynienia z nowego rodzaju deterministyczną wizją dziejów; kiedyś ideolodzy krajów realnego socjalizmu dowodzili, że socjalistyczna formacja społeczna jest koniecznością dziejową, dzisiaj tą koniecznością jest neoliberalna globalizacja. Rezultatem tego sposobu myślenia jest dogmatyczne traktowanie zaleceń neoliberalnego projektu, bez względu na specyfikę społeczną, polityczną, gospodarczą czy stopień rozwoju kraju, w którym ma być realizowany. Decyzje ekonomiczne tłumaczy się jako konieczność, tymczasem są one rezultatem określonej woli politycznej. Ponadto ich oddziaływanie nie ogranicza się jedynie do sfery gospodarki; każda decyzja makroekonomiczna (lub zaniechanie decyzji) jest również rozstrzygnięciem politycznym. Sposób alokacji dóbr, podziału dochodu narodowego, dostępu do określonych usług i dóbr (edukacja, informacja) decyduje o pozycji, jaką ma objęty tą decyzją podmiot w procesie politycznym. Kolejne umowy

Jakiś czas temu pewien tygodnik, uchodzący powszechnie za opiniotwórczy, stwierdził, że jestem wrogiem wolności i rynku oraz pragnę przywrócenia totalitaryzmu. Z paru innych, równie poważnych gazet, dowiedziałem się, że jestem terrorystą i barbarzyńcą, kilka autorytetów nazwało mnie podnieconym kretynem, homo sovieticusem, sierotą po socjalizmie czy rozwydrzonym gówniarzem, któremu dobrobyt w głowie poprzewracał. Z początku chciałem zaprzeczać, pisać sprostowania, że to nieprawda, że wcale tak nie myślę, że musiano mnie z kimś pomylić, ale po dalszej lekturze tych gazet moje wzburzenie ustąpiło miejsca przerażeniu. Czytam o rzeczywistości, w której żyję na co dzień, i nie rozpoznaję jej w tych opisach, włączam telewizor – podobnie. Mam wrażenie, że cierpię na rozdwojenie jaźni – co innego oglądam i słyszę w mediach, a co innego widzę na co dzień. Jak się okazuje, podobnego dysonansu doświadcza cała rzesza ludzi. Po raz pierwszy spotkali się w Seattle, zdziwieni i zaskoczeni swoją różnorodnością i liczebnością. Potem było Porto Alegre, Florencja, Paryż, a w kwietniu ubiegłego roku – Warszawa. Media ochrzciły tych ludzi mianem „antyglobalistów”, sami zainteresowani wolą mówić o sobie jako o „alterglobalistach”. Kolejne masowe spotkania, dyskusje, codzienna działalność, konkretne projekty rozwiązania problemów współczesnego świata pokazują, na czym polega zasadnicza różnica między przeciwnikami i animatorami neoliberalnej globalizacji. Nie będę pisał tu o teoriach ekonomicznych ani sytuacji społeczno-politycznej w krajach Trzeciego Świata, nie będę pisał o zgubnych skutkach globalnych spekulacji finansowych, nie będzie nic o podatku Tobina ani ponadnarodowych korporacjach. Oczywiście w tych wszystkich kwestiach alterglobaliści mają odmienne zdanie niż zwolennicy obecnego modelu globalizacji. Jest jednak znacznie bardziej fundamentalna różnica, objawiająca się w codziennej praktyce i sposobie myślenia politycznego. Fatalistyczna wizja procesów społecznych oraz wynikający z niej pasywizm i zachowawczość ściera się z przekonaniem, że świat można zmieniać. Innymi słowy, there is no alternative (słynna TINA, mantra neoliberałów) kontra inny świat jest możliwy. Paternalistycznie pojmowanej demokracji elit alterglobaliści rzucają wyzwanie, domagając się poszerzenia demokracji i uspołecznienia procesu decyzyjnego. Procesy, zbiorczo nazywane globalizacją, powodują stopniowe kurczenie się pola publicznego dyskursu. Coraz więcej kwestii wykluczanych jest z debaty publicznej i oddawanych we władanie ekspertów WTO, MFW czy pomniejszej rangi ekspertów krajowych. Argumentuje się zwykle, że gospodarka i polityka to odmienne sfery i powinny zostać od siebie oddzielone. Jest to jednak separacja jednostronna. O ile polityka przestaje mieć

56

opowiadania_02popr.indd 56

2005-02-07 11:35:49


zamieszek, zdemolowania miasta, zachęcały mieszkańców do opuszczenia miasta na czas trwania szczytu. Nagonka nie ustawała pomimo ciągłych zapewnień organizatorów antyszczytu o pokojowym charakterze spotkania. Pośród tych apokaliptycznych wizji nie miały szans na przebicie się informacje o tym, co było zasadniczą treścią antyszczytu, a więc cały szereg dyskusji i wykładów, z udziałem przedstawicieli świata akademickiego i gości zagranicznych, poświęconych zagadnieniom ekonomicznym i społecznym. Niestety, wskutek działań policji część programu nie została zrealizowana. Praktycznie do ostatniego dnia nie wiadomo było, czy spotkania w ogóle się odbędą. Instytucje, które zgodziły się wynająć sale, odwiedzali policjanci, przekonując, że lepiej zrezygnować z tej gościnności ze względu na możliwość zamachu terrorystycznego. Ciekawe tylko, kto miałby go dokonać; alterglobaliści przecież nie będą sami siebie wysadzać w powietrze, a może lokalna komórka Al-Kaidy? Nawet jeśli uznać ten surrealistyczny scenariusz za realny, to czyż obowiązkiem władzy w demokratycznym państwie nie jest zapewnienie społeczeństwu bezpieczeństwa i warunków do wyrażania własnej opinii? Wielu odebrano prawo do zabrania głosu; jak górnikom z „biedaszybów”, których autobusy zatrzymano na rogatkach Wałbrzycha, jak naszym przyjaciołom z Czech, Węgier i Niemiec, których nie przepuszczono przez granice. Komunikat był jasny: bez przesady z tą wolnością słowa i zgromadzeń. Czego tak bardzo obawiało się towarzystwo zabarykadowane w luksusowych hotelach? Dlaczego demos, w imieniu którego ponoć sprawuje władzę, napawa je takim przerażeniem, że decyduje się rozstawić na ulicach transportery opancerzone? Jeden z moich kolegów skwitował to lakonicznie: „cóż, na złodzieju czapka gore”. Fakty te uzmysławiają, jak bardzo władza wyalienowała się ze społeczeństwa. Środki, jakie zastosowano, aby oddzielić od siebie uczestników konkurencyjnych wydarzeń, mają pewien walor symboliczny; pokazują, jak różne są światy, w których żyjemy, gdzie przebiega nieprzekraczalna granica między nimi i co grozi za jej naruszenie. Te dwa światy oddzielone są od siebie również cenzusem majątkowym i nie chodzi tu o różnice w wysokości rachunków zostawianych w restauracjach i hotelach. Za możliwość uczestniczenia w Forum Ekonomicznym trzeba zapłacić kilkanaście tysięcy euro. Zawiązują się tam nieformalne kontakty pomiędzy polityką i biznesem, które na innych szczeblach owocują określonymi decyzjami. Czy zwykły obywatel ma taką samą możliwość dotarcia do polityków najwyższych szczebli, przedstawienia swoich racji, zachęcenia go do lobbowania w interesie swojej grupy społecznej? Tak bliskie związki pomiędzy biznesem i polityką wypaczają działanie demokracji i dlatego między innymi zgromadziliśmy się w Warszawie. Dla kontrastu, udział w Alternatywnym Forum mógł wziąć każdy, nikomu nie odmówiono prawa do zabrania głosu, a przecież nie brakowało ostrych polemik. Warszawa wyglądała w tych dniach zabawnie – cała opakowana w styropian i płyty pilśniowe, na ulicach ludzi nie więcej niż w prowincjonalnym miasteczku w godzinach popołudniowych. Nawet snajperzy, mierzący do kolorowego tłumu demonstrantów z dachów budynków, budzili rozbawienie. Z drugiej strony napięcie i niepokój, jakie panowały w ciągu tych kilku dni w Warszawie, były nieomal namacalne. Poczucie zagrożenia, urealnione wszechobecnością policji wyposażonej w broń gładkolufową, przywoływało obrazy ze starych kronik filmowych. Więc może jednak należy się obawiać?

handlowe, mające rzekomo liberalizować rynek globalny, wyposażają wielki biznes w instrumenty nacisku, przed którymi uginają się najpotężniejsze państwa. Modyfikują swoje prawa i funkcjonowanie w taki sposób, aby wydać się atrakcyjnymi inwestycyjnie, liberalizują kodeks pracy, obniżają standardy ekologiczne, socjalne, prywatyzują wszystko, co może przynieść korzyść inwestorom bez względu na społeczną korzyść i zasadność takiego postępowania. Centrum decyzyjne przesuwa się ze sfery polityki do sfery ekonomii i prywatnej gospodarki, a te nie podlegają demokratycznej kontroli. Ten problem dostrzegają alterglobaliści, krytykując takie instytucje, jak MFW czy WTO za nieprzejrzystość procesu decyzyjnego i lekceważenie głosu i interesów opinii publicznej, za preferencyjne traktowanie wielkich korporacji i niesłuszne utożsamianie ich interesów z interesem społecznym. Decyzje podejmowane w tych gremiach są praktycznie pozbawione demokratycznej kontroli, choć rzekomo podejmowane w interesie publicznym. Ta niechęć do uwzględniania głosu opinii publicznej jest świadectwem paternalizmu i autorytaryzmu elit; no bo co robotnik z huty, student czy bezrobotny może wiedzieć o mechanizmach gospodarczych, inflacji, polityce monetarnej, długu publicznym? Z całą pewnością w tych konkretnych sprawach mają mniej do powiedzenia niż osoby z tytułami profesorskimi. Jednak w przeciwieństwie do nich swoją opinię o słuszności decyzji i skuteczności danego modelu ekonomicznego kształtują nie na podstawie abstrakcyjnych pojęć i teorii, ale całkiem precyzyjnej wiedzy na temat zasobności własnych portfeli, praw, których im się odmawia, które się łamie, dóbr i usług, których zostają pozbawieni. Decydentom towarzyszy przekonanie, że są w stanie lepiej rozpoznać interesy poszczególnych grup społecznych, dlatego tak bardzo są skłonni oddawać władzę w ręce ekspertów, lekceważąc przy tym opinię samych zainteresowanych. A co dzieje się, jeśli społeczeństwo nie godzi się na taki model demokracji? Wtedy wiara w niewidzialną rękę rynku zyskuje oparcie w widzialnej pałce policyjnej. Czym jest demokracja w rozumieniu „elit”, mieliśmy okazję przekonać się podczas przygotowań i w trakcie Alternatywnego Forum Społeczno-Ekonomicznego, zorganizowanego (w kwietniu 2004 roku) jako wyzwanie wobec Europejskiego Forum Ekonomicznego. Problemy zaczęły się już wcześniej. Co aktywniejszych działaczy w całej Polsce odwiedzali policjanci, wypytując o międzynarodowe kontakty, przynależność organizacyjną itp. Czasami dochodziło do sytuacji zabawnych – jak w przypadku jednego z redaktorów lewicowego miesięcznika „Nowy Robotnik” – kiedy dwóch policjantów w cywilu wypytywało go, czy jeździ czerwonym polonezem, podczas gdy ten nie posiada nawet prawa jazdy. Mniej zabawne problemy mieli skłotersi, których przestrzegano przed udzielaniem gościny zagranicznym gościom w czasie trwania forum, sugerując, że mogą mieć problemy z dalszym użytkowaniem lokalu. Ludzie otrzymywali wezwania na policję celem „omówienia kwestii bezpieczeństwa w trakcie trwania forum”. Podjęto cały szereg działań zastraszających, mających na celu zniechęcenie ludzi do uczestnictwa w forum. Osobnym tematem jest nagonka medialna (inaczej nie można tego nazwać), która towarzyszyła przygotowaniom do antyszczytu. Wszystkie poważne tytuły prasowe snuły apokaliptyczne wizje wydarzeń w Warszawie, oskarżały alterglobalistów o zamiar sprowokowania

Tytuł pochodzi od redakcji

57

opowiadania_02popr.indd 57

2005-02-07 11:35:49


KATARZYNA DOJWA

EFS: walka o inną Europę Głowy państw, ministrowie rządów, właściciele wielkich korporacji od lat spotykają się na obradach Światowego Forum Ekonomicznego. W czasie posiedzeń w wytwornych salach, podczas bankietów i wystawnych kolacji odbywających się w najdroższych hotelach, zapadają decyzje dotyczące losów całego globu. Zamknięte grono wielkich tego świata ustala między sobą priorytety rozwoju i inwestycji, wymienia informacje, rzekłoby się – dzieli zyski pomiędzy sobą.

publicystycznym językiem „nie cieszyły się dobrą prasą”. Informacje o zamieszkach, dewastacjach sklepów i restauracji, krwawe starcia z policją – taki stereotyp alterglobalistów kreowany był z dość dużym powiedzeniem przez media. Włoska policja przygotowała się do potencjalnych starć i zamieszek, restauratorzy zamknęli lokale, część właścicieli sklepów zabiła ich witryny deskami. Tymczasem odbyły się „zaledwie” merytoryczne seminaria i panele dyskusyjne na temat praw człowieka, przeciwdziałania konfliktom zbrojnym, zrównoważonego rozwoju, praw mniejszości. O ile główny temat forum z 2002 roku w Davos brzmiał pompatycznie i urzędowo („Przywództwo w trudnych czasach. Wizja wspólnej przyszłości”), o tyle dyskusje na EFS podejmowały kwestie tego, jak powinny być dzielone wspólne owoce pracy ludzi czy też jak przeciwdziałać wszechmocy korporacji międzynarodowych. Zwieńczeniem imprezy była potężna, pokojowa manifestacja antywojenna. W pierwszym spotkaniu EFS z 2002 roku udział wzięło około 120 osób z Polski. W czasie kolejnego szczytu, który odbył się w listopadzie 2003 roku w Paryżu, liczba ta uległa co najmniej podwojeniu. Atmosfera II EFS też była inna. Klimat spotkania zupełnie się zmienił. Niektórzy wskazywali tu na otwartość i przywiązanie do wartości demokratycznych wśród Francuzów, szczególnie zaś do tolerancji, inni – na pokojowy wymiar poprzedniego szczytu. Nie bez znaczenia była też rola, jaką Francja pełniła w gronie państw przeciwnych interwencji w Iraku. Faktem jest, że tym razem witryna żadnego sklepu ani restauracji nie została zabita deskami, a przybywający z wielu stron uczestnicy forum spotykali się co krok z sympatią i życzliwym zainteresowaniem paryżan. W czasie kilku dni kilkadziesiąt tysięcy uczestników II EFS mogło wybierać pomiędzy licznymi warsztatami i seminariami. Znalazły się tam tradycyjnie zagadnienia związane z polityką społeczną i zapewnieniem sprawiedliwego podziału dochodu w miejsce rabunkowej gospodarki neoliberalnej. Poruszano kwestie patriarchatu oraz praw kobiet w kontekście konieczności faktycznego zrównania statusu społecznego obu płci, praw kobiet do swego ciała oraz mniejszości seksualnych do równych praw w społeczeństwie. Zresztą – kwestiom mniejszości poświęcono dość dużo miejsca – zarówno w kontekście mniejszości narodowych, etnicznych, jak i praw mniejszości „społecznych”: wykluczenia osób, które są pozbawione możliwości korzystania z efektów rozwoju gospodarczego. Nic więc dziwnego, że osobny blok tematyczny spotkań stanowiły poszukiwania alternatywy wobec wszechrządzącej logiki zysku. Podobnie jak miało to miejsce w czasie poprzedniego spotkania, problematyka antywojenna była obecna w czasie wielu posiedzeń. Sprecyzowano najważniejsze cele, które stoją przed alterglobalistami. Deklaracja końcowa wskazała, iż zaangażowanie społeczne uczestników II EFS jest walką o inną Europę. Jaka ma ona być? Nie ma w niej miejsca dla nędzy i bezrobocia, podstawą ma być ochrona zatrudnienia i praw obywatelskich jej mieszkań-

W opozycji do tego powstało Światowe Forum Społeczne. Jego idee w najlepszy sposób odzwierciedla hasło: „Świat dla ludzi, nie dla zysku”. Uczestnikami tegoż są stowarzyszenia, związki zawodowe, organizacje społeczne, których członkowie są przeciwnikami wojny, rasizmu oraz wszechwładzy korporacji. To okazja do spotkania się osób, które pragną powszechnej sprawiedliwości, przestrzegania praw pracowniczych oraz opowiadają się za społeczeństwem równych praw. Kardynalnymi wartościami są tu m.in. gospodarka społeczna oparta na solidarności, ochrona środowiska naturalnego, poszanowanie różnorodności kulturowej, walka z polityką neoliberalną. „Celem uczestników Światowego Forum Społecznego było stworzenie globalnego ruchu mogącego powstrzymać masowe zbrojenia i dążenie do wojny, a także wskazanie drogi do stworzenia świata, w którym ludzie będą ważniejsi od pieniędzy i zysku” – czytamy na jednej ze stron internetowych. Podobnie jak ma to miejsce w przypadku Światowego Forum Gospodarczego, Forum Społeczne ma też wymiar kontynentalny: od 2002 roku odbywa się Europejskie Forum Społeczne. Pierwszemu z europejskim spotkań (Florencja, 2002 rok) towarzyszyła wszechogarniająca fobia. Obawiano się tabunów niezrównoważonych młodych ludzi, którzy zniszczą piękne miasto, zdemolują sklepy i restauracje. Dotychczasowe spotkania alterglobalistów, mówiąc

fot. Narmi. www.pl.indymedia.org, www.narmi.art.pl

opowiadania_02popr.indd 58

58

2005-02-07 11:35:49


fot. Narmi. www.pl.indymedia.org, narmi.art.pl

REKLAMA

ców. Postulowana przez alterglobalistów Europa szanuje prawo do przemieszczania się, ale i jest otwarta ku innym kontynentom, szanuje inne kultury, respektując przy tym prawo do azylu. To kontynent, w którym ma miejsce trwały rozwój ekologiczny, to kontynent, który dąży do pokoju pomiędzy państwami i całkowicie rezygnuje z wojen jako płaszczyzny prowadzenia polityki. Paryskie forum zakończyła pokojowa, ponad 100-tysięczna manifestacja „O Europę praw socjalnych w świecie bez wojen”. Tegoroczne spotkanie, III już EFS, odbyło się 15-17 października w Londynie. Około 20 tys. uczestników z ponad 70 krajów wzięło udział w więcej niż 500 spotkaniach i wysłuchało ponad 2500 mówców. Sesjom plenarnym oraz seminariom tematycznym towarzyszyły liczne wydarzenia artystyczne: projekcje filmów, koncerty, przedstawienia. Poruszana problematyka nie odbiegała od zagadnień omawianych czy to wcześniej, czy to w trakcie ogólnoświatowych spotkań forum. Wśród tematów znalazły się kwestie dotyczące zrównoważonego rozwoju, zagadnienia antywojenne (m.in. opcja przeciwko stosowaniu broni nuklearnej), zatrzymanie eurofaszyzmu i przeciwdziałanie mu, jak też światowa i europejska odpowiedź na nowy amerykański imperializm. Pomimo europejskiego charakteru spotkania wiele miejsca poświęcono polityce ogólnoświatowej Stanów Zjednoczonych: często komentowano cel i przebieg okupacji Iraku, jak i imperialistyczny charakter polityki prowadzonej przez USA. Nie żałowano także gorzkich słów władzom państw biorących udział w interwencji w Iraku, co najsilniejszy wyraz znalazło ostatniego dnia forum. „Zakończyć okupację Iraku!”, „Bush terrorysta numer jeden na świecie!” – to główne hasła skandowane przez ponad 70 tysięcy demonstrantów. Another world is possible (inny świat jest możliwy) – mówią alterglobaliści z różnych stron świata. Wspierają ich autorytety, ludzie nauki, sztuki, kultury, myśliciele i pisarze, społecznicy. Jak tego dokonać? Lekarstwo na zmianę oblicza globu zamyka się w słowie „ANSWER” (odpowiedź), stanowiącym skrót od angielskich słów: „Działaj, teraz, zatrzymaj wojnę, stawiaj opór”. Jeszcze niedawno uczestnicy Światowego Forum Gospodarczego w Davos kwitowali poglądy przeciwników globalizacji stwierdzeniem, że „i tak, poza samym protestem, antyglobaliści nie mają nic do zaproponowania”. Kolejne lata przyniosły

opowiadania_02popr.indd 59

jednak zmiany. O ile pierwszemu Europejskiemu Forum Społecznemu towarzyszyła atmosfera obawy o zachowanie alterglobalistów (z którą przecież też mieliśmy do czynienia w przypadku antyszczytu w Warszawie w ostatnich dniach kwietnia 2004 roku), o tyle kolejne miały już nie tylko spokojny przebieg, ale i nie spowodowały obaw mieszkańców Paryża czy Londynu. Wreszcie – kolejne światowe i europejskie spotkania osób kwestionujących charakter obecnego ładu okazały się realną i spójną wizją nowego ładu: alternatywą dla formuły, która w coraz większym stopniu spotyka się z krytyką. To wszystko razem składa się na nowy obraz zarówno samego ruchu alterglobalistycznego, jak i na to, że idee i pomysły, wcześniej – nie do pomyślenia, zaczynają trafiać pod przysłowiowe strzechy i nie mogą już być ignorowane przez przedstawicieli oficjalnej polityki. Tytuł pochodzi od redakcji

59

2005-02-07 11:35:50


AGNIESZKA ZWIEFKA-CHWAŁEK

Indymedia

Partyzantka informacyjna w Internecie nia walki, stosowana w przypadku wyraźnej przewagi militarnej przeciwnika”. W przypadku dziennikarstwa uczestniczącego mamy do czynienia i z walką (walka o odbiorców i możliwość przekazywania im swojej „prawdy” jest kwintesencją każdej działalności medialnej), i z przewagą przeciwnika – w tym przypadku wielkich koncernów medialnych. Inna definicja partyzantki określa ją jako „formę walki polegającą na organizowaniu ochotniczych zbrojnych grup oporu wobec okupanta”. W przypadku mediów rolę okupanta (okupanta opinii publicznej) odgrywają wielkie koncerny medialne. Jednak kluczem do zrozumienia specyfiki dziennikarstwa uczestniczącego jako partyzantki informacyjnej jest słowo „ochotnicze”. Dziennikarstwo uczestniczące oparte jest w głównej mierze na wolontariuszach, którzy za darmo bądź za symboliczną opłatą współtworzą zawartość serwisów. Dla południowokoreańskiej strony internetowej OhMyNews (www.ohmynews.com) – urastającej do rangi symbolu dziennikarstwa uczestniczącego – pisze ponad 2600 dziennikarzy-ochotników. Najbardziej radykalne ramię tego partyzanckiego ruchu to internetowe gazety typu open publishing – narzędzie wyjątkowo chętnie wykorzystywane przez środowiska alterglobalistów, czego przykładem mogą być Indymedia. To rodzaj internetowego serwisu informacyjnego, ogólnoświatowa sieć ośrodków IMC (Independent Media Center – Centrum Niezależnych Mediów), a zarazem cała organizacja walcząca o prawa człowieka i propagująca ochronę środowiska. Sami siebie twórcy Indymediów opisują jako „sieć zwykłych ludzi, aktywistów i organizacji zajmujących się tworzeniem niezależnych mediów”, których celem jest „dostarczanie informacji o ważnych zjawiskach społecznych i politycznych w sposób całkowicie oddolny i niekomercyjny” (cyt. za: http://pl.indymedia.org).

Na naszych oczach rodzi się potężny ruch medialny, a raczej ruch oporu wobec tradycyjnych systemów i tradycyjnych praktyk medialnych. I jak to zwykle z ruchami oporu bywa, swoją siłę czerpie z oddolnych reakcji. To dziennikarstwo uczestniczące (ang. participatory journalism), dające biernym dotychczas odbiorcom możliwość współtworzenia komunikatów medialnych. Dzięki dziennikarstwu uczestniczącemu – w szczególności zaś dzięki umożliwiającym je technologiom – słowo „interaktywność” nabiera zupełnie nowego znaczenia. To już nie tylko udzielanie odpowiedzi czytelnikom, publikowanie listów do redakcji czy też udział publiczności w sondach. Te dawne praktyki medialne można określić mianem reaktywnych – odbiorców nie dopuszczano bowiem do „jądra” komunikatu, nie mogli oni na równych z dziennikarzami i redaktorami prawach uczestniczyć w procesie komunikacyjnym. Dziennikarstwo uczestniczące jest zatem współczesną medialną rewolucją, która zamiast oligarchii (grupa uprzywilejowanych – dziennikarzy, redaktorów, wydawców – decyduje o zawartości przekazu) usiłuje wprowadzić zasady demokratyczne (każdy może zostać dziennikarzem i opublikować artykuł). Odwołanie do sfery działalności politycznej nie jest zresztą przypadkowe. Dziennikarstwo uczestniczące według Shayne Bowman i Chrisa Willisa, autorów pionierskiej pracy systematyzującej zjawisko (We Media), to „aktywny udział obywatela lub grupy obywateli w procesie zbierania, konstruowania, analizowania i upowszechniania informacji. Celem tej partycypacji jest zapewnienie niezależnych, wiarygodnych, aktualnych, różnorodnych i istotnych informacji, które są warunkiem istnienia demokracji”. W języku angielskim funkcjonuje wiele terminów określających tę formę medialnej działalności – jak we media (co można przetłumaczyć jako „my-media”) czy grassroots reporting (termin najbliższy polskiemu „dziennikarstwu obywatelskiemu”, lecz kładący większy nacisk na aktywny udział społeczności w tworzeniu komunikatów medialnych). Wszystkie podkreślają jednak oddolny charakter tej działalności, co najlepiej widać na przykładzie anglojęzycznego terminu grassroots reporting (ang. grass – trawa, roots – korzenie).

Indymedia. Historia i ideologia Indymedia zostały stworzone przez kilkuset aktywistów, którzy zebrali się podczas protestów przeciwko WTO (Światowej Organizacji Handlu) w listopadzie 1999 roku w Seattle. Ich hasłem przewodnim stało się: Don’t hate the media, become the media (porzuć nienawiść do mediów, stań się nimi). Dlatego też serwis informacyjny Indymedia utożsamiany jest ze środowiskami alterglobalistów. Te ideologiczne powiązania widoczne są m.in. w postaci tematyki zamieszczanych artykułów – dotyczących głównie demonstracji alterglobalistów i ruchów ekologicznych. Graham Meikle powstanie Indymediów przedstawia jako skrzyżowanie trzech wcześniej działających osobno ruchów: punkowego ruchu DIY (Do-It-Yourself Culture, propagującego wydawanie płyt samodzielnie, bez wsparcia wielkich wytwórni fonograficznych), społeczności alternatywnych mediów oraz (być może najbardziej zasłużonego dla Indymediów) technologicznego kolek-

E-partyzantka Ten nowy typ medialnej obecności w Internecie można nazwać partyzantką informacyjną – zarówno ze względu na formę, jak i na ideologię komunikatów. To „nowe” dziennikarstwo, oparte na zdecentralizowanych, niehierarchicznych strukturach, występuje przeciwko oficjalnym systemom medialnym (w szczególności zaś przeciwko koncernom medialnym), przekazuje informacje niedostępne (lub dostępne jedynie śladowo) w mediach głównego obiegu i oparte jest na wolontariacie. Podobieństwa internetowych serwisów dziennikarstwa uczestniczącego do działalności partyzantów są widoczne na wielu płaszczyznach. Partyzantka definiowana jest jako „forma prowadze-

60

opowiadania_02popr.indd 60

2005-02-07 11:35:50


dym, a cena produktu nigdy nie jest z góry ustalona. To, co kupimy i sprzedamy, zależy od aktywności – naszej i naszych handlowych partnerów. Na tym tle media głównego obiegu przypominają wielkie centra handlowe pełne sieci sklepowych opartych na zasadach franchisingu. Każdy towar ma tu ściśle określoną cenę i formę, a podział na kupujących i ustalających warunki zakupu sprzedających jest wyrazisty.

tywu z Sydney. To właśnie w Sydney narodziło się oprogramowanie Active (wykorzystywane częściowo również przez Indymedia), a także uruchomiony w styczniu 1999 roku serwis Active Sydney – istniejący do dziś protoplasta Indymediów. Wszystkie te ruchy nawiązują w pewien sposób do idei open publishing. „Każdy kładzie nacisk na aktywną partycypację, każdy podkreśla znaczenie nowych narzędzi i nowych metod tworzenia informacji przez nowych ludzi, każdy wytycza nowe granice dopuszczania ludzi do głosu” – twierdzi Meikle.

Indymedia. Struktura partyzancka Struktura serwisu Indymediów jest jednak otwarta tylko częściowo. Składa się on z trzech kolumn – po lewej stronie jest pasek nawigacyjny odsyłający do stron pozostałych centrów niezależnych mediów (Independent Media Center), rozmieszczonych na całym świecie. Prawa kolumna zawiera tzw. open publishing newswire, czyli otwarty serwis informacyjny. Jest to właściwie jedyny element strony Indymedia w pełni realizujący zasady open publishing. Z kolei najbardziej wyeksponowana, środkowa kolumna to miejsce na teksty zredagowane przez składającą się z wolontariuszy redakcję Indymedia. Dzięki zderzeniu tych dwóch form publikowania (kolumny redagowanej i kolumny otwartej) odbiorca może dokonywać wyboru, w jaki sposób będzie korzystać z zawartości serwisu, a także, które ze źródeł uzna za bardziej wiarygodne. To również okazja do porównania dwóch podejść do publikowania w Internecie. Żeby zapobiec chaosowi i ewentualnym nadużyciom (jak np. w przypadku próby zdominowania serwisu jednego z ośrodków Indymediów przez Narodowy Front Wyzwolenia Palestyny i wykorzystania go do celów propagandowych), wszystkie procesy decyzyjne – zarówno te dopuszczające artykuły do środkowej kolumny, jak i przenoszące je do elementów ukrytych – są ściśle określone w dokumencie zwanym Polityką Redakcyjną. Wszystkie decyzje dotyczące opublikowania (bądź nie) danego tekstu w środkowej kolumnie podejmowane są konsensualnie przez kolektyw redakcyjny (w myśl zasad bezpośredniej demokracji). Nie ma tu głosów mniej lub bardziej ważnych – tak jak w Indymediach nie ma mniej lub bardziej wpływowych redaktorów. Prawo weta przysługuje każdemu członkowi kolektywu redakcyjnego. Sformułowanie „kolektyw” (wykorzystywane przez współtwórców Indymediów) nasuwa skojarzenia z działalnością partyzancką, a same struktury IMC przypominają struktury partyzanckich bojówek. Istnieją oczywiście przywódcy, jednak decyzje są podejmowane w sposób demokratyczny. Do grup partyzanckich Indymedia upodabnia również funkcjonowanie w ideologicznej niszy (alterglobalizm, ekologia, prawa człowieka). Nisza ta – właściwa dotychczas prasie drugiego i trzeciego obiegu – posiada jednak spore grono wyznawców, którzy wciąż zasilają szeregi Indymediów. Sukces działalności stron open publishing w głównej mierze opiera się na gotowości publiczności do udziału w tworzeniu komunikatów. Również prowadzenie wojny partyzanckiej zależy w dużym stopniu od poparcia jej przez szerokie kręgi społeczne. Dlatego też serwisy open publishing najprężniej działają w krajach, w których ruch alterglobalistyczny dynamicznie się rozwija (w partyzantce informacyjnej przodują Stany Zjednoczone) oraz w tych, w których istnieje powszechny dostęp do Internetu (dowodem tego jest m.in. spektakularny sukces strony OhMyNews, która została założona w Południowej Korei, ze względu na powszechny dostęp do Internetu nazywanej „sieciokracją”). W polskiej wersji Indymediów zdecydowanie więk-

Open publishing Open publishing to inaczej wolność publikowania. Oznacza, że każdy może wysłać swój artykuł i każdy artykuł zostanie opublikowany. Najtrafniej istotę open publishing ujmuje motto z książki The IMC. A New Model, będącej rodzajem przewodnika po świecie Indymediów: Everyone is a witness, everyone is a journalist (każdy jest świadkiem, każdy jest dziennikarzem). Stwarza to zagrożenie sporych nadużyć – właściwe zresztą całej przestrzeni internetowej. Dlatego też autorzy serwisu Indymedia stworzyli stronę ukrytych tekstów – dostępną dla wszystkich (a zatem zgodną z wolnościowymi aspiracjami redakcji), lecz ukrytą. Do tego działu przenoszone są wszystkie artykuły niezgodne z polityką redakcyjną Indymediów, czyli teksty reklamowe, rasistowskie, wtórne (publikowane wcześniej lub o identycznej do innego tekstu tematyce). Wszystkie dyskusje kolektywu redakcyjnego – także te o ukrywaniu poszczególnych tekstów – odbywają się na otwartej liście dyskusyjnej. Każdy może się na nią zapisać, a archiwa są publicznie dostępne. Proces tworzenia wiadomości jest całkowicie przezroczysty, praca redakcji jest poddawana pod publiczną ocenę. Upubliczniony zostaje nie tylko jej końcowy efekt, ale również sam proces decyzyjny – część pracy redakcji, która w przypadku tradycyjnych mediów jest skrywana. Serwisy takie jak Indymedia (www.indymedia.org), Active (www.active. org.au) czy Kuro5hin (www.kuro5hin.org) umożliwiają osobom z zewnątrz zajrzenie nawet do kosza na śmieci (w przypadku Indymediów będzie to dział „Ukryte”), gdzie w każdej redakcji trafiają odpadki po procesie selekcyjnym – czasem bezwartościowe, czasem po prostu niewygodne z punktu widzenia danej redakcji. Strony typu open publishing zdecydowanie ograniczają możliwość nadużyć dzięki wprowadzeniu transparentnego procesu tworzenia komunikatów. Na widok publiczny wystawiona jest robocza strona pracy dziennikarskiej. „Open publishing, czyli otwarte, wolne publikowanie, działa na takich samych zasadach jak wolne oprogramowanie. Oba są (r)ewolucyjnymi odpowiedziami na prywatyzację informacji przez ponadnarodowych monopolistów. Dla oprogramowania takim monopolistą jest Microsoft, dla publikowania jest nim CNN. W obu przypadkach będzie to koncern AOL Time Warner”. To słowa Matthew Arnisona, współzałożyciela Indymediów i australijskiego Active, jednego z czołowych ideologów ruchu free software (wolne oprogramowanie). Posunął się on wręcz do stwierdzenia, że informacja sama chce być wolna – wolność jest głęboko zakorzeniona już w jej strukturze. Według Arnisona informacji, podobnie jak oprogramowania, nie można sobie przywłaszczyć, a wszystkie próby jej sprywatyzowania są skazane na nieuchronną porażkę. Serwisy informacyjne typu open publishing można porównać do bazaru, na którym każdy handluje z każ-

61

opowiadania_02popr.indd 61

2005-02-07 11:35:50


szą popularnością cieszy się newswire (kolumna w pełni realizująca zasady open publishing). Podobnie jest też w przypadku innych edycji. Można to wytłumaczyć niechęcią użytkowników serwisów open publishing do jakichkolwiek form selekcji informacji (poza odrzucaniem tekstów obraźliwych czy propagandowych). Tymczasem środkowa (a zatem najbardziej wyeksponowana), redagowana kolumna Indymediów zbliża je do tradycyjnych praktyk medialnych i wprowadza z powrotem funkcję gatekeepera. Można powiedzieć, że to zjawisko charakterystyczne dla wszystkich form działalności partyzanckiej, które w pewnym momencie zaczynają wykorzystywać struktury, przeciwko którym się buntowały. Partyzantka informacyjna nie byłaby możliwa bez nowych technologii, dzięki którym nadawanie komunikatów jest

prawie tak samo łatwe jak ich odbieranie. To głównie Internet przygotował grunt pod medialną (r)ewolucję i to on stał się schronieniem dla współczesnych partyzantów – partyzantów społeczeństwa informacyjnego. Literatura: 1. M. Arnison, Open publishing is the same as free software, www.cat.org.au; 2. S. Bowman, C. Willis, We Media. How audiences are shaping the future of news and Information, American Press Institute, www.mediacenter.org; 3. D. Gillmor, We The Media. Grassroots reporting – for the people, by the people, http://wethemedia.oreilly.com; 4. T. Schulz, Mass media and the concept of interactivity, [w:] „Media, Culture & Society”, vol. 22 / 2000.

EWA GROSZEWSKA

Epoka ludzkich odpadów Zbędność, przeludnienie, niechciani emigranci to zagadnienia będące główną osią rozważań Zygmunta Baumana w książce pod tytułem: Życie na przemiał. Podczas gdy poprzednie pozycje tego autora – takie jak Wolność czy Globalizacja – były skoncentrowane na analizie tytułowych, abstrakcyjnych kategorii poprzez interpretacje poszczególnych wątków życia społecznego współczesnego kapitalizmu, tak obecna pozycja wychodzi od rozważań o konkretnej sytuacji konkretnych ludzi i niejako drogą dedukcji wyprowadza wnioski ogólne na temat status quo. Zbędność ostatnimi czasy staje się powszechnym doświadczeniem. Oznacza ona, że w wyniku mechanizmów gospodarczych, na których oparty jest globalny kapitalizm, dochodzi do wykluczania ludzi nieprzydatnych w procesie produkcji. Dotąd, po drugiej wojnie światowej, kapitalizm radził sobie z zagospodarowywaniem „nadwyżki” ludności poprzez respektowanie umowy społecznej między światem pracy i kapitału, gdzie państwo, stojąc na straży reinwestowania zysków prywatnych w sferę publiczną, mogło aktywnie uczestniczyć w tworzeniu miejsc pracy i bezpieczeństwa socjalnego. Odkąd uwolniono kapitał od tejże umowy i dano zielone światło dla ekspansji w inne obszary kultury i gospodarki w obrębie globu, wyniszczono tradycyjne sposoby wytwarzania, stawiając ich uczestników wobec pauperyzacji. Stanowi to przyczynę obecnych migracji zarobkowych ludzi z Trzeciego Świata. W „lepszym” świecie, który narzucił modernizację, nie bacząc na skutki społeczne, nie odnajdują oni przyjaznej gościny. Wręcz przeciwnie – ten odgradza się od nich murami i zasiekami. W wyniku kurczenia się obszaru miejsc pracy również w kolebce dobrobytu – na Zachodzie – emigranci, których jest za dużo do sprzątania ze stołów zachodnich rodzin, wzbudzają coraz silniejsze negatywne emocje, gdyż

mogą stanowić konkurencję dla rodzimych pracowników lub obciążać socjalnie społeczeństwo. Pozostawieni sami sobie, zaczynają tworzyć zamknięte enklawy, jednocząc się w konserwatyzmie kulturowym, a społeczeństwa „goszczące” ich nie wykazują woli czy aprobaty dla asymilacji czy integracji z nimi. Wobec demontażu państw socjalnych oraz systemu dążącego do w miarę pełnego zatrudnienia współczesne rządy radzą sobie z problemem emigrantów, a także wzrastającą – zresztą nie tylko w ich środowisku – przestępczością poprzez wytoczenie batalii wobec środowisk będących „naturalną” wylęgarnią „patologii” i zaostrzanie kar. W ten sposób rządy niemogące sprostać przyczynom przestępczości i radykalizacji nastrojów „odrzuconych” emigrantów reagują na skutki procesów globalnego kapitalizmu, wychodząc naprzeciw żądaniom ochrony bezpieczeństwa osobistego „porządnych obywateli”. Dodatkowo, w ramach tak zwanej wojny z terroryzmem, przywykło się ustami polityków i głosem mediów kojarzyć emigrantów z terrorystami. Ten spreparowany obraz odmieńców kulturowych jest, zdaniem Baumana, zabiegiem umożliwiającym legitymizację współczesnej władzy, będącej w istocie na usługach korporacji, poprzez wywoływanie atmosfery strachu. Wobec niesprawiedliwości, a także omnipotencji ośrodków kapitałowych ludzie zachowują bierność, nie kreują społecznych alternatyw. Żyją bowiem w atmosferze kulturowej, aksjologicznej nieciągłości, zapomnienia i niezaangażowania, gdzie to mody wyznaczają kierunek i orientację refleksji oraz kanony ulotnego piękna. Obecna kultura, nazwana przez Baumana za Steinerem – „kulturą kasyna”, jest obliczona na wywołanie natychmiastowego efektu i błyskawiczne odejście w niebyt. W tej kulturze oraz w promowanych przez nią strategiach życiowych nie ma miejsca na ideały, zwłaszcza gdy wymagają one trwałego wysiłku, nie ma miejsca na doskonałość czy

62

opowiadania_02popr.indd 62

2005-02-07 11:35:51


nie pytanie dla lewicy – czy istnieje alternatywa wobec dwóch porządków – wobec społeczeństwa, nad którym sprawowana jest kontrola, co może prowadzić do totalitaryzmu, oraz społeczeństwa kierującego się priorytetem racjonalności jedynie rynkowej, w którym to wirówka rynku decyduje o życiu i losach człowieka. Życie na przemiał jest z pewnością rewolucyjną pozycją w kontekście polskim, gdzie dominującym paradygmatem w socjologii jest afirmacja transformacji ustrojowej i obecnego kapitalizmu, który ma być równoznaczny – oczyma jego piewców – z dobrobytem i demokracją.

nieprzemijalne piękno. Wszystko to za sprawą rynku konsumpcyjnego, który przesądza o konstrukcji postaw, zachowań współczesnego człowieka, łącząc je z celowością i racjonalnością dzisiejszego ustroju kapitalistycznego. Jednakże ten, dryfując w stronę wyciskania zysków, pozostawia po sobie coraz więcej odpadów ludzkich, dla których nie ma miejsca w obecnym procesie produkcji. W nowoczesnej fazie kapitalizmu nad jednostką sprawowano kontrolę poprzez włączanie jej do procesów produkcji, obecnie pozostawia się ją samą sobie, co stanowi pozory wolności. Jednakże władza współczesna nie zrezygnowała z nadzoru z pobudek idealistycznych. Obecna sytuacja to po prostu wykluczenie. Bauman stawia na zakończenie jakże istotne politycz-

Zygmunt Bauman; Życie na przemiał, przeł. Tomasz Kunz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004.

EWA MISZCZUK

4 x nie Marks jest kobietą!

nie potrafiła się oprzeć pokusie uwiedzenia przez zakazany przez rodziców plastikowy świat, który ją otaczał. Może takie podwójne doświadczenie – i nabyta dzięki niemu skala porównawcza – sprzyja zachowaniu niezależności myślenia i mniejszej podatności na uwiedzenie. Bowiem upragnione spotkanie z zakazaną, lecz wyśnioną przez Naomi Klein i dzieci PRL-u kapitalistyczną krainą, a następnie zajrzenie pod lśniącą i barwną powierzchnię, w sposób nieunikniony skutkuje rozczarowaniem.

Książka No logo Naomi Klein nazywana jest „Kapitałem XXI wieku”. Można z tym porównaniem dyskutować, szczególnie z tego powodu, iż styl prezentowanej publikacji daleki jest od teoretyczno-filozoficznego wyrafinowania swego „prototypu”. Zarówno treść publikacji, jak i socjologiczne okoliczności związane z powstaniem No logo wiele nam mówią o naszych czasach. Współczesny Kapitał wystukany został na klawiaturze kobiecymi palcami pisarki i dziennikarki i powstaje wraz z narodzinami ruchu alterglobalistycznego. Turbina kapitalizmu napędza swój mechanizm w zastraszającym tempie, uwidocznionym na licznych wykresach zamieszczonych w alter-biblii. Ale i ruch alter-oporu nie pozostaje w tyle – jak pisze autorka: „Pierwsze wydanie No logo kończy się wizją aktywistów rozprawiających ściszonym głosem o planach zorganizowania globalnego ruchu antykorporacyjnego. Jednak kiedy książka znajdowała się w druku, wydarzyło się coś, co wszystko zmieniło: 30 listopada 1999 roku na ulicach Seattle eksplodowały protesty przeciwko Światowej Organizacji Handlu (…)”. Manifest alterglobalistyczny – bo taka komparacja bardziej mi odpowiada – niekoniecznie jest więc projekcją przyszłości, ale raczej relacją, próbą uchwycenia szybko zmieniającej się rzeczywistości. Polskich dwudziestoparo- i trzydziestolatków, wychowanych w czasach PRL-u i pogrążonych wtedy w tęsknocie za dżinsami Lee oraz Myszką Miki, zdaje się łączyć z autorką książki więcej, aniżeli można by się spodziewać. Kanadyjka jest ideologiczną konwertytką. Zakończywszy etap ometkowanej nastolatki, pisze „biblię alterglobalistów”. Córka buntowników z lat 60., przyznaje się w książce do tego, iż mimo (lub dlatego) że była wychowywana w „duchu socjalistyczno-feministycznym”,

No space, no choice, no jobs Skoro przywołałam wspomnienia: pamiętasz czytelniku/czytelniczko, kiedy w dzieciństwie pisałeś/aś szkolne wypracowanie na zadany temat: „Świat w XXI wieku”? Proponuję ci poszperać w pamięci, po czym swe nieskażone wiedzą, infantylne domysły przyłożyć do wizji roztoczonej przez Naomi Klein. Oto – zgodnie z jej spostrzeżeniami – żyjemy w „ometkowanym” świecie, w którym dzieciaki ze slumsów są gotowe zabić, by zdobyć pieniądze na „najki”. Przesada? Przypomnę aferę w sieci sklepów Media Markt, kiedy to w czasie wyprzedaży ludzie tratowali się wzajemnie, żeby zakupić „za złotówkę” tzw. discmana. W naszej zbiorowej wyobraźni zamieszkali nowi bogowie. Współczesnym Olimpem władają nie bez drobnych rodzinnych swar Marki – Nike (sic!), McDonald’s, Sony, Shell i inne. Wymyślone są i utrzymywane w języku i społecznej świadomości przez kapłanów – od papieży pieniądza (właściciele korporacji), poprzez szamanów „ekonomii wiedzy”, aż po szeregowych wikarych – pracowników reklamy i marketingu. Reszta ma być wiernymi wyznawcami, czyli „konsumentami”, którzy w każdej wolnej chwili pędzą nasycić się boskością Marki i wyrzucają na tacę swe pensje w licz-

63

opowiadania_02popr.indd 63

2005-02-07 11:35:51


nych świątyniach (markowych sklepach). Klein opisuje cały proces kreowania współczesnego świata, próbując jednocześnie odpowiedzieć na pytanie, jak do tego doszło. Autorka zdaje się też nas ostrzegać – jeśli poddamy się biernie działaniom speców od korporacyjnej świa-

domości, zamienimy się w zdalnie sterowane (przez reklamę i marketing), bezrefleksyjne stado konsumentów czy – używając cytowanego w książce słownictwa profesjonalistów od marketingu – w „karaluchy” (tak, tak!). W zdehumanizowane i aspołeczne, ekonomiczne zoofagi, niebaczące na to, iż wspaniałe, bo markowe buty kupione w promocji produkowane są w fabrykach, gdzie panujące warunki pracy można opisać następująco: „kary pieniężne za odmowę pracy w nadgodzinach; nie ma premii za nadgodziny; większość pracuje na czarno; poniżanie, wrzaski, kary cielesne; arbitralne kary pieniężne dla kobiet w ciąży i starszych”. Bogowie wymagają przecież ofiar – przekonują nas kapłani, przeliczając swe niebotyczne zyski. Lektura książki uświadamia nam, jak kruche są zdobycze, którymi tak naprawdę mogła się cieszyć tylko uprzywilejowana część ludzkości (tzw. świat zachodni), i to przez kilka zaledwie dekad. W sytuacji kiedy praca wysysana jest z Finlandii, Polski, Niemiec, Szwecji, Francji i wraz z kapitałem przenoszona do niewolniczych fabryk ulokowanych głównie w Trzecim Świecie, można czuć tylko niepokój. Czas wolny od pracy, świadczenia socjalne, godna praca, powszechna edukacja, przestrzeń publiczna, niesprzedana kultura – czyżby miały przejść do historii?

No logo Gdyby Marks żył, musiałby przyznać, że w fazie globalnego kapitalizmu korporacyjnego strategiczne znaczenie ma „budzenie świadomości” tych, którzy konsumują. Z kart No logo przemawiają do nas w cytatach współcześni robotnicy – w przytłaczającej większości młodziutkie, niewykształcone kobiety, pochodzące z wiosek Trzeciego Świata. W rozmowach z Klein robotnice Gapa z Cavite proszą ją, by opowiedziała ona „ludziom w Kanadzie, którzy kupują te rzeczy”, produkowane przez nie, historię Carmelity, która umarła z przepracowania, bo „Carmelita to one”. Kobiety te zdają sobie sprawę zatem, że ich los leży nie tylko w rękach ich praco-„dawców”, ale może przede wszystkim ludzi, „którzy kupują te rzeczy” i zgadzają się lub nie na składanie krwawych ofiar. Nie na wiele się bowiem zdadzą pojedyncze strajki i protesty wiecznie niewyspanych robotnic. Sparaliżowanych strachem, odciętych od rodzin i całego świata zewnętrznego w fabrykach umiejscowionych w rządzących się własnymi prawami „strefach wolnego handlu”, jak się zwie w ekonomicznym języku te obozy pracy. Tam, gdzie panuje jakaś religia, zaraz pojawiają się wątpiący i oczywiście heretycy. No logo oznacza bowiem „postawę sprzeciwu wobec metod postępowania wielkich koncernów” i nic więcej już nie zdradzę. Zamiast tego proponuję jeszcze jedno ćwiczenie przed zagłębieniem się w lekturę. Spróbujmy sobie wyobrazić „świat w roku 2030, jeśli nikt by nie kiwnął palcem”. Ćwiczenie to polecam wykonywać systematycznie również po przeczytaniu ostatniej strony. Niezawodnie chroni przed bałwochwalstwem.

REKLAMA

Naomi Klein, No Logo. No Space. No choice. No jobs, przeł. Hanna Pustułka, Świat Literacki, Izabelin 2004.

64

opowiadania_02popr.indd 64

2005-02-07 11:36:05


KATARZYNA SZUMLEWICZ

Rewolucja sytuacjonistyczna Tajemnicze stowarzyszenie o nazwie Międzynarodówka Sytuacjonistyczna było tak radykalne politycznie i artystycznie, że za swój cel uważało ni mniej ni więcej, tylko w ramach realizacji Utopii znieść całkowicie dziedzinę polityki i sztuki. Widać to w manifeście ruchu z 1965 roku – książce zatytułowanej Rewolucja życia codziennego. Jej autor, Raoul Vaneigem, nie poprzestaje na odrzucaniu religijno-mieszczańskich filarów dawnego porządku ani na krytyce współczesnego „społeczeństwa spektaklu”, opartego w całości na fetyszyzmie towarowym. W jego dziele roi się od ataków na rzekomo radykalnych działaczy lewicy, uprawiających według niego chrześcijański kult ofiary i po filistersku gardzących wyobraźnią. Jak pisze, „wszyscy ci, którzy mówią o rewolucji i walce klasowej, nie odwołując się bezpośrednio do życia codziennego, nie dostrzegając tego, co jest wywrotowe w miłości i pozytywne w odrzucaniu przymusów, ci wszyscy mają w ustach trupa” (s. 17). Równolegle przebiega krytyka sztuki awangardowej, stawiającej wprawdzie na swobodę wyobraźni i realizację pragnień, lecz tylko w wydzielonej sferze estetycznej rewolty. Tytułowa rewolucja życia codziennego miałaby tymczasem polegać na udostępnieniu wszystkim ludziom tego, co stanowiło dotąd przywilej artystów, ograniczony zresztą do nieszkodliwej dziedziny iluzji. Tym czymś jest subiektywna kreatywność, która powinna rozciągnąć się na całość realnych stosunków społecznych. Realizacja owego ambitnego planu wymaga – poza zniesieniem własności prywatnej, religii i państwa – podłożenia dynamitu pod wszelkie społecznie aprobowane przyzwyczajenia i praktyki. Sprowadzają się one bowiem do wtłaczania pragnień w ramy rzeczywistości, podczas gdy to ona powinna zacząć stanowić ich wspaniałe odzwierciedlenie. Utopia zarysowana przez Vaneigema nawiązuje do dzieła Fouriera. Tak jak u wynalazcy falansterów, stawia się w niej na stworzenie struktury zbiorowej, która zamiast tłumić indywidualne namiętności, gwarantowałaby ich powszechny rozkwit. Byłoby to „uniwersum nieskończonych możliwości” (s. 213), zamieszkałe wyłącznie przez „panów bez niewolników” (s. 64). Podstawę owego projektu stanowi „unitarna triada” samorealizacji, komunikacji i partycypacji. Pierwsza „wyrasta z pasji tworzenia” (s. 234) i polega na dążeniu wzmożonej subiektywności do absolutnej władzy. Komunikacja rodzi się w nieskrępowanej aktywności erotycznej, natomiast partycypacja oznacza zabawę sprzyjającą samorealizacji jednostek. W ramach istniejącego porządku rozdzielone elementy triady degenerują się do postaci woli mocy i resentymen-

tu. Jednak właśnie dlatego, że obie postawy zawierają w sobie echa słusznych dążeń wykrzywionych przez hierarchiczne społeczeństwo, można wykorzystać je do przezwyciężenia status quo i obalenia wszelkich hierarchii. Koniecznym stadium pośrednim okazuje się nihilizm, czyli „rozpacz braku przezwyciężenia” (s. 180). Spójna teoria zdoła, zdaniem Vaneigema, wykazać fałszywość owego podejścia, zachowując wszakże jego cenny, niszczycielski aspekt. „Nihiliści – nawołuje więc, parafrazując Sade’a – jeszcze jeden wysiłek, jeśli chcecie zostać rewolucjonistami” (tamże). Samo wewnętrzne wyzwolenie nie czyni jednak żadnego wyłomu w strukturze podporządkowania ani nie rozwiewa mgły społecznych oszustw. Toteż postulowany w książce czyn rewolucyjny jest jak najbardziej konkretny, a za jego przykład służą radykalne ruchy protestu od wojen chłopskich do antykolonialnych powstań w krajach Trzeciego Świata. Przy omawianiu ich osiągnięć i porażek autor kreśli ideał organizacji rewolucyjnej. Hierarchia została w niej zastąpiona przez ducha ludyczności, co zapewnia zwartość i skuteczność bez zapadania ruchu na „miażdżycę autorytaryzmu” (s. 259). Jak Vaneigem wielokrotnie podkreśla, władza pełni zazwyczaj dwie odmienne funkcje, od których synchronizacji zależy jej trwałość i zasięg. Są nimi przymus i uwodzenie, które w późnym kapitalizmie przybiera formę konsumpcyjnej pokusy. Podczas gdy z pierwszym należy walczyć siłą, w stosunku do drugiego najlepsza okazuje się metoda „przechwytywania”. Jako że spektakl żeruje na zdeformowanych potrzebach i pragnieniach, nic nie stoi na przeszkodzie, by odrobinę zmienić „instrukcję obsługi” celebrowanych towarów i tym samym sprawić, że „siły kłamstwa zdezerterują i przejdą do obozu doświadczanej prawdy” (s. 264). Brzmi to cokolwiek naiwnie dziś, kiedy stało się wręcz przeciwnie: to, co sytuacjoniści uważali za wyzwolicielskie prawdy, zaczęło stanowić znak firmowy opresyjnego społeczeństwa. „Kreatywność”, „autentyczne pragnienia”, „demontaż stałych struktur” to terminy stosowane obecnie w reklamie oraz przez agencje public relations zatrudnione w służbie wielkich korporacji. To, że przeciwnik okazał się sprytniejszy, nie powinno jednak oznaczać zaniechania walki. Wojna z nim, którą patetycznie można nazwać historią, trwa nadal, co oznacza, że wizja bezklasowego społeczeństwa powszechnej samorealizacji, komunikacji i partycypacji nigdy nie przestała być aktualna. Raoul Vaneigem, Rewolucja życia codziennego, przeł. Mateusz Kwaterko, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, seria „Idee i społeczeństwo”, Gdańsk 2004, 290 s.

65

opowiadania_02popr.indd 65

2005-02-07 11:36:05


ALDONA KOPKIEWICZ

Myśląc utopią Mańfest schizofreniczny

nie siądzie we wzorzystym fotelu, a jako głowa rodziny pozwoli sobie na komentarze, tę tajemniczą namiastkę myślenia-nie-do-pomyślenia. Różne tego typu ów werbalizuje, większość z nich opiera się jednak na zasadzie złotego środka i iście sarmackiego kultu mierności, trochę nie bez racji, skoro pełzną te werbalia spod gęstego wąsa. Nić tradycji podtrzymana: klasa średnia – złota polska – polski złoty. I właśnie gdzieś w przekonaniu, że nie da się wyjść poza świat wyznaczony jedyną siłą fatalną – rzeczywistością – leży paskudny nawyk traktowania utopii jako bzdury i mrzonki, a fantazjowania jako lichego, acz bardziej nieszkodliwego erzacu szaleństwa. Uszom nie wierzę, gdy ciągle słyszę ponury refren i coś à la sedno popularnego światopoglądu; wciąż i wciąż ta monotonna mantra: ależ spójrz, taka jest rzeczywistość, patrz realnie, stój na ziemi, jesteś nieprzystosowana, nie liczysz się ze światem, a rzeczywistości nie zmienisz, nie ogarniesz – taki los. I coś jest na rzeczy, opętanie rzeczywistością widzę jako pewne zracjonalizowane fatum, którym wiążemy sobie ręce i zasłaniamy oczy, bo przecież na Los czy Fortunę nie wolno patrzeć krytycznie: ono takie jest, więc pogódź się z nim, nie sil się na pogardę i pychę wobec niego, bo narazisz się na śmieszność. My, maluczcy, mistrzowie szukania w matni systemu niszy nudy i stabilizacji (tak zwanego ciepła domowego ogniska), będziemy przyglądać się rzeczywistości jak malowanym wrotom, ale też jak lustru i własnej projekcji, aż zapatrzeni niezauważalnie zapadniemy się w sferę nieżycia. I hyc, z głowy mieszczucha wyskakują robaczki niosące środki na znieczulenie milczącej agonii człowieka w społeczeństwie spektaklu. I oto nędza egzystencji jak grzech pierworodny, a rzeczywistość jak Mojra, Los, Bóg, Trójca; rzeczywistość nieobjęta, niepoznawalna, niezmienna; umyj ręce i przeżegnaj się, nim jej dotkniesz. Przypomina to pewną sytuację opisywaną przez Karola Marksa w Osiemnastym brumaire’a Ludwika Bonaparte. Otóż, gdy Ludwik Bonaparte usiłował pozyskać armię, myślał – jak sądził Marks – następująco: „Jako fatalista, hołduje on przekonaniu, że istnieją pewne siły wyższe, którym człowiek, a zwłaszcza żołnierz, nie może się oprzeć. Do tych sił zalicza przede wszystkim cygara i szampan, drób na zimno i kiełbasę czosnkową”1. Tak i my, nie potrafiąc oprzeć się rzeczywistości, bierzemy ją za siłę wyższą, ubóstwiwszy ją dostatecznie, oddajemy jej hołd lub krytykujemy pokątnie, wszakże bez śmiałości, by ją tknąć, za to zawsze śpiewając niemo hymny pochwalne za tę kiełbasę, którą nas żywi. A przecież to, co nas otacza, to wytwór w dużej mierze ludzki, zwłaszcza tak zwane układy polityczne i umowy społeczne, systemy, obyczaje. Dziełom ludzkim przyglądać się należy krytycznie i historycznie, po czym brać bez ceregieli w ręce i formować według własnej woli i uznania, jak tylko się da, jak tylko nam się zamarzy, podług intymnych snów i utopii. Spójrz, pod brukowymi kamieniami jest plaża, wystarczy chcieć po nią sięgnąć, wystarczy widzieć rzeczywistość jako społeczny i historyczny konstrukt, efekt manualnych zdolności ludzi, którzy kie-

„Jeśli marzysz w pojedynkę, to tylko marzysz, jeśli marzysz wspólnie, wasz sen staje się rzeczywistością” (przysłowie brazylijskie)

Kto by podejrzewał, Drodzy Czytelnicy, że tuż pod waszym bokiem może powstać takie coś; brudne to i niegodne, nie do pomyślenia, a jednak, myślane jednostajną siłą rozpędu wciąż i wciąż: a więc pseudomyśl odradzająca się niby nieustannie, jak na myśl rzekomą przystało, zrodzoną w jakby rzeczywistości. Tak tandetnie i arogancko rozpanoszona w swym quasi-jestestwie. Transparentna, chytra i przebiegła, przesiąka i stanowi nasze zużyte powietrze, wyznacza przestrzeń percepcji i kreśli kontur gestów, nawet te najbardziej namiętne wtłaczając w schemat. Można być jednak od niej sprytniejszą. Jeśli się chce. Nie będę robić Drogim Czytelniczkom dobrze myślą, że nie da się nic zrobić, bo właśnie myśl o tym, że się nie da, mam za brudną i niegodną. Bałamutna myśli o przyrodzonej i niezmiennej impotencji sprawczej i twórczej, nie mogę się nadziwić, skąd się wzięłaś, bezwstydna, kłująca w oczy niby uczciwością swego szachrajstwa, pretendująca do tytułu jedynie słusznej, prawdziwej; kto i czemu się zgodził na ciebie, sroga akuszerko posłuszeństwa, misjonarko Spektaklu, siostro nudy... Skąd? Tuż pod bokiem podobno jest tam tak zwane polskie gniazdko, mieszkanko; dla czterech osób (mąż ze ślubną i potomstwo, czyli naród w cztery przyobleczon); w takim przytułku polskości, a zarazem drobnomieszczaństwa i wszelkich cech znanych jako burżua, jest przede wszystkim czysto, harmonijnie i prostopadle, tudzież kwadratowo; środowisko idealne do wylęgania opresywnych idejek, wszystko można by ująć w dalece podejrzanym słowie „schludność”. Pełnokrwiste filisterstwo wybladło i spowszedniało, w dzisiejszych czasach nawet kołtuneria straciła na jakości i przez swą mizerię zasługuje raczej na politowanie niż pogardę, ale ponieważ litość jest formą pogardy, a na empatię nie ma co liczyć, pozostaje tylko streścić filistra pokrótce, by nie zatłuścić upapranym w nim palcem nowej kreacji Dior (not War): imaginuj mnie sobie, Droga Czytelniczko, dziś skonkretyzowałam się cekinami, jestem swoim własnym diademem. Ale nawet do wysokich sfer mego piedestału dochodzą słuchy o strasznych mieszczanach. Nie ulega więc wątpliwości, że nawet cień filistra wyznaje pewne niezmienne zasady, które polegają głównie na swej niezmienności. Niezmienność, dajmy na to – szlaków pokonywanych co dzień, pobudka prawą nogą, autobus zawsze o tej samej porze, korek długi mniej więcej tak samo, potem długo długo nic (praca), aż wreszcie doczłapie się taki do swego pastelowego, sterylnego mieszkanka, w imię patriarchatu dokona aneksji pilota, a jeśli to ona – w międzyczasie ugotuje obiad (rosołek? kotlecik? kapustka?), oporządzi dziatwę, posprząta, wypierze i zerknie na telenowelkę. Sążnisty filister pew-

66

opowiadania_02popr.indd 66

2005-02-07 11:36:06


tyki. Idealny świat za jednym zamachem ujawnia to, jacy jesteśmy i jakimi chcielibyśmy być; w jednym momencie staje się punktem wyjścia z przeszłości, a może nawet z publicznej historii, i perspektywą otwartą na teraźniejszość i przyszłość; daje dystans konieczny do krytycznego namysłu; w tej chwili oddalenia nabieramy oddechu, by z impetem wpaść z powrotem w naszą rzeczywistość i z zapałem rozpocząć jej przetwarzanie. Utopia, jako odpowiednik wyobraźni, tyle że w wymiarze społecznym, wyzwala w nas moc kreacji, potrzebę komponowania spraw codziennych z artystycznym rozmachem. Weszliśmy już szczęśliwie w rejony filozofii Herberta Marcuse’a, gdy pisał: „Prawdziwa wartość wyobraźni odnosi się nie tylko do przeszłości, ale i do przyszłości: postacie wolności i szczęścia, do których się odwołuje, mają stać się historyczną rzeczywistością. Decydująca funkcja fantazji polega na tym, że odmawia ona uznania ograniczeń, jakie zasada rzeczywistości narzuca wolności i szczęściu, za ostateczne, nie chce zapomnieć o tym, co być może”3. Teraz, Drodzy Czytelnicy, pozostawię was samych. Czas skończyć z cichym obrażaniem się na świat i cierpiętnictwem, z pielęgnowaniem w sobie paranoicznego ubóstwienia rzeczywistości. Popijając martini, oddawajcie się błogim rozmyślaniom, jak ją twórczo poskromić, ujarzmić, chociażby niepohamowaną namiętnością życia. A potem: do dzieła. Byle z werwą, entuzjazmem i dla przyjemności!

REKLAMA

dyś mieli pragnienie, by coś w masie świata ulepić. Świadomy okoliczności powstania zastanej rzeczywistości realista zażąda niemożliwego i zacznie tkać świat wokół siebie wzorem nakreślonej przez siebie utopii. Oczywiście, nasz plan, niczym wybuchowy korek lecący z butelki szampańskiej wyobraźni (polecam też wyobraźnię pod wpływem szampana!), napotka na swej drodze elementy przypadkowe i chaotyczne, wszakże właśnie to jest ekscytujące, bo tylko przypadkowość bywa brzemienna przygodą. Witaj, przygodo! Słyszę już jednak sceptyczne głosy: o czym ona mówi? Czemu pochwala przygody i życie pełne ekscesów i skandali, a zarazem łączy to z myśleniem utopijnym? Przecież mariaż zrewoltowanej, samowyzwalającej się swobodą i wdziękiem codzienności, z utopią, tym bękartem myśli społecznej, co chce nas zamknąć w totalitaryzmie i właśnie od życia odciągnąć, nie jest możliwy. Zważcie jednak, że po pierwsze: co to za zabawa pragnąć tylko tego, co możliwe? Razi mnie taka przyziemność, taki ubytek na imaginacji i poczuciu humoru. Po drugie zaś, czy myślenie w ten sposób nie obnaża nawyku niewolniczego przywiązania do różnych idei, w tym przypadku do idei utopii? A przecież to właśnie my mamy być panami naszych marzeń, projektować utopie i porzucać je w dowolnym momencie, wedle uznania i gustu. Slogan? Nawet jeśli tak, to niedostatecznie przyswojony. Utopia, chcąc nie chcąc, wyrasta z tej zastanej rzeczywistości, zawsze jednak znajduje w niej pewne szczeliny, które pozwalają ulecieć jej w sferę już to abstrakcyjną, już fantastyczną. Dzięki temu, jak znakomicie to ujął Mateusz Kwaterko, „unicestwieniu ontologicznej prawomocności oraz teoretycznego jedynowładztwa tego, co jest”2, utopia umożliwia wyleczenie się z mrocznej plagi fetyszyzacji rzeczywistości i staje się narzędziem jej radykalnej kry-

opowiadania_02popr.indd 67

Przypisy: 1. Karol Marks, Osiemnasty brumaire’a Ludwika Bonaparte, Warszawa 1975, s. 104. 2. Mateusz Kwaterko, Utopijna lista przebojów, szukajcie w Internecie „Archiwów Przyszłości”. 3. Herbert Marcuse, Eros i cywilizacja, Warszawa 1998, s. 154.

67

2005-02-07 11:36:08


IZABELA KOWALCZYK

Przełamując agorafobię O potrzebie Inności w sferze publicznej

Agorafobia to lęk przed przestrzenią otwartą, a w sensie symbolicznym – to również lęk przed przestrzenią publiczną. Terminu tego używa Rosalind Deutsche, wskazując na praktyki niedopuszczające do ujawnienia problemów grup zmarginalizowanych w sferze publicznej (Deutsche, s. 290-373). Zastraszanie, piętnowanie, marginalizowanie, mówienie: „to są wasze prywatne sprawy”, prowadzi do zniechęcenia przed wejściem do sfery publicznej i działaniem w niej. Z kolei skazanie na niewidzialność oznacza wyparcie problemu, próbę jego zlikwidowania, a przede wszystkim depolityzację. Wiemy przecież, że to, o czym się nie mówi, nie istnieje. Bycie widzialnym/-ą ma więc ogromne znaczenie w określaniu swego miejsca i swych problemów w sensie politycznym, wskazuje bowiem na możliwość lub brak samoreprezentacji. To dlatego gra toczy się o widzialność w sferze publicznej. I dlatego politycy prawicy broniący tradycyjnego układu występują m.in. przeciw widzialności homoseksualistów w tej sferze. W lipcu 2000 r. polskie ugrupowania prawicowe protestowały przeciwko World Gay Pride odbywającej się w Rzymie. Poznańscy samorządowcy napisali: „Publiczna propaganda agresywnego homoseksualizmu, n a o c z a c h [podkreślenie moje – I.K.] setek tysięcy rozmodlonych pielgrzymów, którzy przybędą do stolicy Piotrowej, by w skupieniu uczestniczyć w uroczystościach roku jubileuszowego, to zamach na prawa religijne ludzi wierzących” (W. Wybranowski, Poznańscy samorządowcy przeciwko paradzie homoseksualistów, [w:] „Nasz Dziennik”, środa 28 czerwca 2000, s. 3) Protestujący najbardziej nie mogli pogodzić się z faktem, że homoseksualiści, poprzez organizowanie parady, domagają się widzialności dla siebie, zwłaszcza w obliczu tych, którzy chcą zepchnąć ich tożsamość w margines „wynaturzenia”, „zboczenia”, „patologii”.

fot. Jarosław M. Spychała

opowiadania_02popr.indd 68

Dlatego też w dniu, gdy odbyła się parada, organizatorzy pielgrzymek zadbali o to, aby nie dopuścić do zetknięcia się pielgrzymów z homoseksualistami1. Zagrożenie utożsamione zostaje więc z Innym, który staje się widzialny. Czy dlatego, że jego widzialność może nieść deprawację, czy może okaże się, że nie różni się on od większości? Chodzi raczej o coś innego: każdy Inny destabilizuje porządek i nasze poczucie bezpieczeństwa, gdyż wydaje nam się, że wszyscy jesteśmy tacy sami, tak samo czujemy, to samo myślimy. Tymczasem Inny uświadamia nam często krzywdę, której od nas doznaje, odrzucenie, które go dotyka; uświadamia, że porządek, w którym żyjemy, oparty jest na wykluczaniu. Gdy mowa jest o widzialności, warto wspomnieć też akcję Kampanii przeciw Homofobii „Niech nas zobaczą”, gdzie na zdjęciach autorstwa Karoliny Breguły zaprezentowano piętnaście par gejowskich i lesbijskich trzymających się za ręce – ludzi takich jak my wszyscy, niczym szczególnym się niewyróżniających. Na marginesie – można od razu postawić problem, jakim jest dopasowywanie się do norm. Na ten problem wskazała również inna, wcześniejsza akcja billboardowa na rzecz niepełnosprawnych, organizowana przez „Polskę bez barier”, której hasłem przewodnim było: „Niepełnosprawni – normalna sprawa” (2000). Zestawiam obie akcje, gdyż domagały się tego samego – prawa do widzialności, a zarazem do samoreprezentacji, w jednym przypadku – dla gejów i lesbijek, a w drugim – dla niepełnosprawnych. Niewątpliwie obie akcje miały za cel „oswojenie” społeczeństwa z innością, a jednak efektem ubocznym ich obu było potwierdzanie dyskursu „normalności”. „Geje i lesbijki – to ludzie normalni, tacy jak my wszyscy” – pokazywały zdjęcia w „Niech nas zobaczą”, „traktujmy niepełnosprawność jako coś normalnego, ci ludzie są tacy sami jak my” – pokazywała akcja na rzecz niepełnosprawnych. Założenie jednak owych „nas wszystkich” jest założeniem z gruntu wykluczającym i wskazuje na coś jeszcze – zarówno geje i lesbijki, jak i niepełnosprawni – zmuszani są wciąż do „udowadniania własnej normalności”, a tym samym do dostosowania się do fantazmatu „nas wszystkich”. Akcje proponowały więc poszerzenie obszaru „normalności”, włączenie w obszar normy tego, co inne. Co jednak oznacza to włączenie w obszar normy, choćby w przypadku niepełnosprawnych? Przede wszystkim to, że muszą oni swoim wyglądem i potrzebami swego ciała dostosować się do norm panujących w obszarze ludzi niedotkniętych chorobą czy ułomnością (np. poprzez ukrywanie własnej odmienności). Na ich życie, potrzeby i seksualność patrzy się najczęściej przez pryzmat ludzi zdrowych. Świadczy o tym pojawiające się często w tym kontekście powiedzenie, by umożliwić niepełnosprawnym „normalne” funkcjonowanie i włączyć

68

2005-02-07 11:36:09


Poznań, Marsz Równości, fot. Jarosław M. Spychała

ich do „normalnego” świata. Problemem jest więc dostosowywanie się do normy, ewentualnie przesuwanie jej granic, a nie akcentowanie różnorodności. A jednak obie akcje miały znaczenie polityczne: „Gdy człowiek jest widoczny, może domagać się swych praw” – pisze Błażej Warkocki w tekście Biedni Polacy patrzą na homoseksualistów (s. 155). Osoba widzialna w sferze publicznej może domagać się przestrzegania zagwarantowanych konstytucyjnie praw: do godnego życia, do równości i niedyskryminacji oraz do wolności wyrażania swoich poglądów. I dlatego tak ważna jest kwestia widzialności. „Z niesmakiem odwracam głowę, widząc przytulających się do siebie facetów, podoba mi się natomiast kobieta kołysząca biodrami” – pisał mój znajomy socjolog, pytając, czy jest homofobem. Dotknął on w tych słowach istotnej kwestii, jaką jest widzialność Innego, już nie tylko w sensie społecznym, ale psychologicznym – choć trzeba podkreślić, że oba porządki są ściśle ze sobą związane. Ten mechanizm strachu przed Innością czy wręcz odrazy do Innych tkwi bowiem w naszej psychice. Brudny bezdomny na dworcu, wystające spod jego łachów gnijące ciało, brudne romskie dziecko nachalnie żebrzące na ulicy; starzy ludzie, których zwyrodniałe ciała napawają lękiem; ale też wykrzykujący coś do siebie na ulicy schizofrenik; niepełnosprawny, który nie ukrywa, że jego ciału brakuje jakiejś kończyny, i przerażenie, w jakie wprawia nas bezlitośnie wystający kikut, ciemna twarz Araba, którą utożsamiamy z twarzą terrorysty itp., itd. Inni psują nasze poczucie zorganizowanej, stabilnej rzeczywistości. W gruncie rzeczy to nie ich się boimy, ale problemów społecznych, które swoją obecnością uświadamiają. Pokazują m.in., że nasza rzeczywistość jest konglomeratem skomplikowanych problemów, nie wszyscy mają dom i pracę, nie wszyscy odczuwają i myślą w ten sam sposób, i że nie wszyscy jesteśmy tacy sami. W ten sposób Inni stwarzają zagrożenie dla naszego poczucia bezpieczeństwa. Ukazują, że nasza rzeczywistość zorganizowana jest na kruchych podstawach i że w każdej chwili może ona ulec rozpadowi. Podobnie jak rozpadowi ulega nasze ciało, choć wolimy wierzyć we własną integralność. Gra toczy się więc o niepewne granice nas samych i naszego porządku, przy czym porządek ciała i porządek społeczny są ściśle ze sobą powiązane. Inność to właśnie inność cielesna, a problem zdefiniowanego przez Julię Kristevę abiektu (Kristeva 1982) – a więc tego, co przekracza podziały, funkcjonuje na granicach, nie daje się łatwo zdefiniować, będąc jednocześnie „swoim” i „obcym”, co powoduje jednocześnie wstręt i fascynację – dotyczy zarówno sfery cielesnej, jak i społecznej. Być może dlatego Inni w „mowie nienawiści” (Kowalski, Tulli, 2003) opisywani są często przy użyciu cielesnych i fizjologicznych metafor (jako brud, choroba, zwyrodnienie czy degeneracja) i dlatego dąży się do usunięcia ich z pola widzialności: „nie pozwolimy, by pedały zanieczyściły nasze miasto” – tych i innych szokujących słów używali w roku 2004 przeciwnicy marszów m.in. na forach internetowych (np. forum gazeta.pl). Problem wykluczenia Inności – wykluczenia w sensie politycznym, prawnym i kulturowym – sformułowany został jako problem naszej demokracji przez organizatorów marszów równości i tolerancji. Warto podkreślić fakt, że rok 2004 przyniósł swego rodzaju przełom, jeśli chodzi o ilość tych akcji oraz wywołane przez nie publiczne dyskusje. Jednocześnie nie można pominąć faktu, że każda z akcji spotkała się z agresywną krytyką, próbą zablokowania czy wręcz aktami agresji: na demonstrujących leciały jajka i kamienie, a oponenci z prawej strony sceny

politycznej używali pełnego nienawiści języka, mającego na celu zdyskredytowanie znaczenia tych manifestacji. Wymienić tu warto m.in. Marsz Tolerancji w Krakowie będący częścią Dni Kultury dla Tolerancji (7.05), Paradę Równości w Warszawie (11.06), która miała jednak tylko formę pikiety ze względu na brak zgody ze strony prezydenta miasta – Lecha Kaczyńskiego, który dokonał tym samym naruszenia podstawowych praw konstytucyjnych; Marsz Równości w Poznaniu wieńczący Dni Równości i Tolerancji (20.11). Tutaj de facto demonstranci przeszli zaledwie około 200 metrów, co symbolicznie pokazało, jak ograniczona jest nasza demokracja. Można wspomnieć również uliczne akcje feministyczne – wielką Manifę Feministyczną z okazji 8 marca w Warszawie (m.in. w obronie wolności artystycznej i Doroty Nieznalskiej) oraz manify 8-marcowe w innych miastach: m.in. we Wrocławiu, Krakowie, Poznaniu, a także akcje z okazji 16 Dni Przeciwdziałania Przemocy (m.in. Odzyskać Noc w Warszawie, a w Poznaniu – happening „Zrzućmy zasłonę milczenia” – uliczną akcję przeciwko przemocy wobec kobiet – 10.12). To wyjście na ulicę, marsze równości, tolerancji, parady równości, jak i feministyczne manify są istotnym probierzem demokracji. Czy nasze społeczeństwo jest na tyle dojrzałe, by do głosu mogli dojść Inni? Na ile demokratyczna jest sfera publiczna – czy jest przestrzenią nas wszystkich, czy też przestrzenią zaanektowaną przez większość? Wnioski na temat tego, co działo się w 2004 roku, nie napawają optymizmem. Jak pisze Błażej Warkocki: „W demokratycznym państwie pokojowi i legalni manifestanci byli najpierw straszeni, potem obrażeni i pobici, a na koniec okazało się, że sami są sobie winni i dlatego ukarani (zakaz parady w Warszawie). Odpowiedzią na ruchy emancypacyjne stały się działania radykalne: prawicowe bojówki. Wśród reakcji na „wydarzenia krakowskie” istniała duża liczba głosów, które – w wersji „twardej” lub „miękkiej”, pośredniej lub bezpośredniej – usprawiedliwiały przemoc” (s. 167, 168). To samo miało miejsce w Poznaniu. Post factum (7.12) Rada Miasta uchwaliła tu kuriozalne stanowisko domagające się od prezydenta Poznania, by już nigdy nie zgodził się na organizowanie w tym mieście „manifestacji promującej zachowania homoseksualne”. Była to jawna manipulacja odnośnie do Marszu Równości, który za cel stawiał sobie zwrócenie uwagi na problematykę grup mniejszościowych. Ważne dla nas jako dla organizatorów marszu było pytanie o to, jak traktowane są w Polsce mniejszości, czy istnieje możliwość

69

opowiadania_02popr.indd 69

2005-02-07 11:36:10


Poznań, Marsz Równości, fot. Jarosław M. Spychała

poza granice swego kraju – koncepcje państw narodowych). Innych nie chcemy oglądać, nie chcemy słuchać, oni uświadamiają nam nasze własne lęki, nasz strach. Im bardziej wydalamy, spychamy i negujemy, tym bardziej przeraźliwie wraca nasza własna inność. Czy to nie dlatego ruchy prawicowe tak często używają retoryki nienawiści, gdyż w sensie psychologicznym bazują właśnie na dyskursie zagrażającej Inności? Czy powodem tej nienawiści nie jest właśnie strach przed własną innością – przed własną niemocą, słabością czy złem, które w nas tkwi? Ludzie ci zarazem przedstawiają siebie jako czystych i lepszych moralnie – jakby zło ich nie dotyczyło, co ewidentnie pokazuje to „wydalenie”, przerzucenie zła na obiekt nienawiści. Kristeva powiada: „Ta nienawiść, nierozłączna od lęku, stanowi przede wszystkim także lęk przed samym sobą, nieumiejętność radzenia sobie z własnymi popędami. Lęk i nienawiść są silnie zakorzenione w kruchości jednostki, a nieumiejętność zgłębienia, ‘przepracowania’ własnego strachu i nienawiści powoduje, że rzutujemy je en face: obciążam innego stanem zagubienia, którego doświadczam” (Kristeva, s. 168). Inny staje się wytłumaczeniem krzywd oraz stałym punktem odniesienia, akcentuje się jego uprzywilejowaną pozycję – kosztem „nas, którym zagraża”; w ten sposób staje się obiektem nienawiści, by w końcu stać się kozłem ofiarnym. Historia Żydów w III Rzeszy i Holocaust pokazały, do czego prowadzi ten mechanizm. Bezmiar ludzkiej tragedii, Zagłada – jest pochodną owej psychologicznej zagłady Inności, na bazie której działają skrajne ruchy prawicowe. Inność (abiekt) jest zarazem tym, co jest nam niezbędne do życia, dlatego też likwidacja Inności prowadzi do Zagłady. Być może jedynie pamięć jest tym, co może nas (i naszą Inność) ocalić. Dlatego też Kinga Dunin wskazuje na potrzebę budowania projektu wspólnoty ludzkiej w oparciu o wartość, jaką jest szok towarzyszący Zagładzie, oraz w odniesieniu do takich wartości, jak współczucie, otwarcie na wielokulturowość i różnorodność (Dunin, 2004, s. 76, 152). I choć my sami to tylko „inni” pomiędzy innymi, często o tym zapominamy lub też ulegamy projektom politycznym bazującym na jasnych identyfikacjach i nienawiści wobec Innego. Wolimy ustanowić granice pomiędzy sobą (swoimi) i nimi (innymi), granice zawsze wyraźnie oznaczone przez jasne definicje tożsamości, i strzec tych granic tak silnie, że niekiedy nawet przelewamy za nie własną krew. Definicje narodowe, płciowe, seksualne piętnują nas, każą nam traktować tożsamość jako coś stałego, niezmiennego, a przecież, jak pisze Judith Butler, negocjujemy własną tożsamość, co oznacza, że nigdy nie możemy do końca się określić, proces ten jest ciągły i nieskończony. Jak pisze interpretatorka teorii Butler – Bożena Chołuj: „Nasze ‘ja’ konstytuuje się razem z daną sytuacją. Podmiot, który powstaje, jest każdorazowo inny. Nie chodzi tu o totalną inność, ale o uznanie zmienności” (Chołuj, s. 70). Nie ma jasno zdefiniowanej tożsamości, mamy do czynienia raczej z wielo-tożsamością, negocjujemy ją w zależności od sytuacji – udowadnia Butler w tekstach, które stały się podstawą antytożsamościowej queer theory. To dlatego, jak pisze Joanna Mizielińska, „w ramach teorii queer tożsamość nie jest podstawą politycznej władzy, ale społecznym produktem, a tym samym – podstawą opresji. Jej zaś odrzucenie uznaje się za klucz do wyzwolenia i walki” (Mizielińska, 2000, s. 58). W centrum queer theory pojawiają się nienormatywne formy tożsamości, ujawniające właśnie ową niejednoznaczność tożsamości. Zostają do niego włączeni

publicznej debaty na temat dyskryminacji i praw mniejszości. Okazuje się, że podstawowym problemem jest tutaj samo definiowanie mniejszości. Warto bowiem pamiętać, że nazywanie jest już formą wykluczania; w ramach każdej mniejszości, którą zdefiniujemy, pojawiają się następne (np. określenie „kobiety” wyklucza „lesbijki”; określenie „lesbijki” wyklucza „lesbijki niepełnosprawne”; określenie „lesbijki niepełnosprawne” wyklucza „lesbijki niepełnosprawne z mniejszości etnicznej” itp., itd.). Najlepiej byłoby więc nie nazywać w ogóle i unikać kategorii tożsamościowych. Kategorie te używane są jako przywołanie do porządku. Pytanie: „kim jesteś?”, bardzo często odnosi się do norm zachowania określonych dla danej grupy: jesteś chłopcem, nie powinieneś płakać. Jesteś mężczyzną, musisz zapewnić byt swojej rodzinie. Jesteś Polakiem i nie wolno ci szargać narodowych świętości. Jesteś kobietą, więc nie wypada ci przeklinać. Jesteś matką i żoną, zachowuj się poważnie. Itp., itd. Każde określenie tożsamościowe wiąże się więc z pewnymi normami, określającymi sposób zachowania, styl ubioru, wartości, które dana osoba powinna wyznawać. Normy zaś służą temu, by porządkować. Istnienie normy oznacza istnienie marginesu: tego, co wykluczone i odrzucone. Ustanawiając normy, dokonujemy więc likwidacji inności. Dokonujemy zagłady inności – również z wnętrza nas samych. Inny, którego nosimy w sobie, zostaje wydalony na zewnątrz, staje się obcym, wrogiem, monstrum, plugastwem, bestią, tyranem, obiektem nienawiści. Wydalamy to, co w nas obrzydliwe, brzydzimy się tym, co wydalamy, odrzucamy to, co stanowi niezaprzeczalną cząstkę nas samych, która zaświadcza o naszym istnieniu. „W życiu społecznym to w abiekcie ogniskuje się nienawiść i przemoc. Tymczasem – jak twierdzi Kristeva – abiekt tkwi wewnątrz podmiotu. Skoro szukamy i zabijamy kozła ofiarnego, nie potrafiliśmy poradzić sobie z własnym abiektem w nas” (Kitliński 2001, s. 48). Przenosimy na zewnątrz niebezpieczeństwo, które nosimy w sobie: „to nie ja jestem słaby, to inny mi zagraża” (Kristeva 1996, s. 168). Czy to nie z tego wynika, że tak często szukamy winnych (szukanie winnych – czy nie jest szukaniem zła w – innych?) poza sobą („wszystkiemu w-inni są Żydzi i masoni”), że spychamy ich na margines (zamykając w enklawach zamkniętych zakładów, domów starców, szkół z internatem), piętnujemy negatywnymi określeniami („pedały”) lub wydalamy (jak wydala się obcych

70

opowiadania_02popr.indd 70

2005-02-07 11:36:11


najmniej należący do mniejszości etnicznej. To „stawianie pod ścianą” dotyczy przedstawicieli grup mniejszościowych. Jeśli ktoś – w społecznym mniemaniu – daje się zidentyfikować z większością, posłuży raczej za przykład usprawiedliwiający całe to zamieszanie. Tak stało się ze mną, bowiem jedna z dziennikarek dokonała dość specyficznego porównania przedstawicieli obu stron – tych, którzy organizowali marsz, i tych, którzy go atakowali: „Izabela Kowalczyk, ma niewiele ponad 30 lat, męża, dzieci. Krzysztof Mączkowski też niedawno przekroczył trzydziestkę, ma żonę, dzieci” (A. Przybylska, Dzień Tolerancji dzieli Poznań, „Gazeta Wyborcza”, poniedziałek, 15 listopada 2004, s. 4). To absurdalne zestawienie miało zapewne służyć pokazaniu, że problem nie dotyczy tylko homoseksualistów i Marsz Równości organizowany jest przez grupę różnych ludzi, i można by powiedzieć, chwała za to dziennikarce, gdyby nie to, że wpadła ona przecież w te same sidła norm i tożsamości, które prowadzą do dyskryminacji. Nie zgadzam się na to, by mąż i dzieci legitymizowały moje uczestnictwo w życiu publicznym, nie zgadzam się na ujawnianie własnej tożsamości, jakakolwiek by ona nie była. Gdybym miała ochotę brnąć w ekshibicjonizm, mogłabym udowodnić swoją nienormatywność. Tylko po co? Po co „ustawiać się pod murem”? Po co kategoryzować i dzielić ludzi? Usprawiedliwianie czy tłumaczenie czegokolwiek sprawami prywatnymi jest właśnie próbą depolityzacji problematyki mniejszości. Problemy ludzi ze środowisk LGBT [lesbijek, gejów, bi- i transseksualistów – przyp. red.] nie sprowadzają się przecież do sfery prywatnej, co też próbują udowodnić przeciwnicy marszów, pisząc o tym, że nie życzą sobie na ulicach manifestacji tego, co dwoje ludzi robi w łóżku. To oczywiście znowu jest przekręcanie problemu, a dyskusje na forach i sprowadzanie homoseksualizmu do spraw seksu przez tych, którzy atakowali marsze, pozwala przypuszczać, że istnieje nie tyle homofobia, ile wręcz seksofobia. Seks traktowany jest jako demon zła, oponenci posuwają się przy tym do dyskursu żenującego w swej wymowie, brnąc w fizjologiczne szczegóły i traktując seks jako obrzydliwość – oczywiście jedynym usprawiedliwieniem dla seksu może być heteroseksualna prokreacja. Dyskutanci na forach z wręcz perwersyjnym upodobaniem pisali o różnych obrzydliwościach, o które – jak im się wydawało – może tu chodzić (roiło się od domysłów na temat tego, „jak oni to robią”). W tej specyficznej mieszance niechęci połączonej z fascynacją seks staje się abiektem w pełnym tego słowa znaczeniu (abiekt jako to, co powoduje zarazem odrazę i fascynację).

również biseksualiści, transwestyci, transseksualiści, a także, jak pisze Butler w Bodies that Matter – osoby heteroseksualne, które jednak nie zgadzają się z istnieniem normy, jaką jest heteroseksualność oraz zorientowane są na antyhomofobiczną politykę (Butler 2000, s.44). Mogłoby się wydawać, że założenie to osłabia polityczną walkę grup zmarginalizowanych o swoje miejsce w społeczeństwie (Butler podobnie problematyzuje kategorię „kobiet”, dążąc właściwie do jej odrzucenia, uznając ją za konstrukt kulturowy). Jednak określenie queer, według Butler, ma swój wymiar polityczny, oznacza „znalezienie miejsca, a nie oswojenie, demokratyzujących głosów sprzeciwu, które powodują i będą powodowały przemieszczanie się konturów ruchu w nieprzewidywalny sposób” (Butler, s. 42). Tematem tego tekstu jest wychodzenie na ulicę – sprzeciw formułowany przez środowiska mniejszościowe i polityczne wobec takiej polityki, która uznaje istnienie jedynego, słusznego modelu tożsamości kobiet i mężczyzn, dla których normą jest heterosekualizm i dualistyczny podział płci. Warto więc spytać, kto w ramach tego sprzeciwu wychodzi na ulicę i czym jest próba określania tych grup? Przykładów dostarcza w tym przypadku polityczne i medialne zamieszanie wokół Marszu Równości w Poznaniu. W zaproszeniach oraz informacjach medialnych pisaliśmy: „Marsz Równości ma być gestem solidarności z osobami dyskryminowanymi ze względu na orientację seksualną, niepełnosprawność, płeć, przynależność etniczną, religię itp.”. Jednak marsz, jeszcze nim doszedł do skutku, zaczął być przedstawiany w mediach jako marsz homoseksualistów czy też parada homoseksualistów. Pisano i mówiono też o „promocji” homoseksualizmu oraz wykorzystaniu przez nas „niepełnosprawnych”. Dlatego, jeszcze przed marszem, wydaliśmy oświadczenie, w którym pisaliśmy: „Niepokoi nas manipulacja, której dokonują przedstawiciele LPR i MW, sugerując, że marsz jest próbą manifestowania postaw homoseksualnych. Ze strony prawicowych organizacji pojawia się nawet określenie ‚prowokacja środowisk homoseksualnych’. Oznacza to całkowity brak zrozumienia idei marszu. Gwałtowna, wroga reakcja wobec Marszu Równości ewidentnie pokazuje, jak bardzo jest on potrzebny. Niektóre grupy mniejszościowe są bowiem w Polsce wciąż publicznie piętnowane” (oświadczenie Komitetu Organizacyjnego Dni Równości i Tolerancji w Poznaniu, 10.11). Warto zwrócić uwagę, jakiego sposobu zaczęli w tym przypadku używać oponenci: dążyli do poróżnienia tych, którzy określają się w różny sposób. Próba wmówienia lokalnej społeczności, że marsz jest jedynie marszem homoseksualistów, była próbą pokazania tym, którzy zaliczają się do innych mniejszości albo nie zaliczają się do żadnych, ale widzą problem dyskryminacji grup mniejszościowych, że marsz ich nie dotyczy. Tym samym zaczęto traktować marsz jedynie jako manifestację własnej tożsamości przez osoby homoseksualne. Głosy tych, którzy wskazywali na problem potrzeby mówienia o mniejszościach w państwie demokratycznym, zostały zakrzyczane przez twardy dyskurs tożsamościowy. Dni Równości i Tolerancji (Poznań, 17-21.11.2004), w tym Marsz Równości, poprzedziło kilka konferencji prasowych. Podczas każdej zadawano nam pytania: „kto jeszcze z wami pójdzie?”, „czy pójdą niepełnosprawni?”, tworząc sytuację, którą można nazwać „stawianiem pod ścianą” czy też „przypieraniem do muru”, a chodzi mianowicie o to, że w tej sytuacji każdy z nas powinien jakoś się określić: jako gej, lesbijka, niepełnosprawny czy przy-

71

opowiadania_02popr.indd 71

Poznań podczas Marszu Równości, fot. Jarosław M. Spychała

2005-02-07 11:36:12


ce politycznej, ale tylko wtedy, gdy jednocześnie pamiętamy, że tożsamość może zostać użyta przeciwko nam: „O ile konieczne jest wysuwanie żądań politycznych poprzez odwołanie się do kategorii tożsamości i roszczenie sobie prawa do mocy nadawania sobie nazwy i określenia warunków, na jakich jest ona używana, o tyle niemożliwe jest utrzymanie tego rodzaju kontroli nad trajektorią tych kategorii w dyskursie” [Butler, 2000 (1993), s. 41]. Butler nie chodzi więc o całkowite odrzucenie kategorii tożsamości, ale uwidocznienie ryzyka, związanego z zamykaniem się w ramach sztywno definiowanych tożsamości i wiążących się z tym wykluczeń. Chodzi też o coś więcej – o model demokracji. To nie jest tylko sprawa gejów i lesbijek, to sprawa – mówiąc przewrotnie – nas wszystkich. Chodzi bowiem o wolność. Wczoraj atakowano Żydów, dzisiaj trwa nagonka na gejów i lesbijki, w tym samym czasie ma miejsce atakowanie niepoprawnych artystów („takich artystów powinno się wieszać lub golić im głowy” – pisali przedstawiciele Młodzieży Wszechpolskiej o Dorocie Nieznalskiej, której urządzono proces i złamano karierę). A czy jesteś pewna/pewien, że te ataki nie dotkną ciebie?

Tyle tylko, że tu nie chodzi o seks, ale o możliwość godnego życia, chodzi o ciągłą dyskryminację – prawną i obyczajową, która dotyka tych, którzy żyją niezgodnie z normami określanymi przez większość. To z tych podziałów na nas, czyli większość, i innych, czyli mniejszość, wynika brak akceptacji dla różnorodności: różnych wyborów życiowych, różnych sposobów na samorealizację, różnych modeli życia prywatnego. Ale czy niezgoda na istnienie tych podziałów oznacza całkowitą rezygnację z kategorii tożsamościowych? To przecież mogłoby prowadzić do ponownej depolityzacji problematyki mniejszościowej. Wyjście jest właściwie jedno, a jest nim odwrócenie sytuacji. Nie mówimy więc, kim jesteśmy, ale właśnie zwracamy uwagę na sposób opisywania nas i definiowania, na to ciągłe przywoływanie do porządku: „z politycznego punktu widzenia konieczne jest roszczenie sobie praw do określeń ‘kobieta’, ‘queer’, ‘gej’, ‘lesbijka’: właśnie z tego powodu, że określenia te roszczą sobie prawo do nas, zanim jeszcze jesteśmy w stanie w pełni to

1. „Opiekujący się grupami dostali wyraźne instrukcje, by w sobotę trzymać się daleko od całej imprezy” – powiedział ‚Gazecie’ polski zakonnik mieszkający w Rzymie”. T. Surdel, Koloseum jest nasze, „Gazeta Wyborcza”, 10.06.2000, s. 8. Bibliografia: 1. Judith Butler, Krytycznie Queer, tłum. Agnieszka Rzepa, [w:] Furia Pierwsza, „Zeszyty Gender Studies”, nr 7 (1), grudzień 2000, s. 37-58. 2. Rosalyn Deutsche, Evictions: Art and Spatial Politics, The MIT Press, Cambridge MA, 1996, s. 290-373. 3. Kinga Dunin, Czytając Polskę. Literatura polska po roku 1989 wobec dylematów nowoczesności, WAB, Warszawa 2004. 4. Bożena Chołuj, Tożsamość płci – natura czy kultura?, [w:] Spotkania feministyczne, red. B. Limanowska, T. Oleszczuk, Fundacja OŚKa, Warszawa 1994/1995, s. 68-73. 5. Tomek Kitliński, Obcy jest w nas. Kochać według Julii Kristevej, Aureus, Kraków 2001. 6. Sergiusz Kowalski, Magdalena Tulli, Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści, WAB, Warszawa 2003. 7. Julia Kristeva, Powers of Horror. An Essay on Abjection, Columbia University Press, New York 1982. 8. Julia Kristeva, Zło, które nas zamieszkuje. Rozmowa Louisa-Philippe’a Dalemberta z Julią Kristevą , przeł. B. Maciejewska, „Magazyn Sztuki”, nr 12 (4) 1996, s. 167-170. 9. Joanna Mizielińska, Poza kategoriami... Kilka uwag na temat queer theory, [w:] Spotkania feministyczne [2], red. B. Limanowska, T. Oleszczuk, Fundacja OŚKa, Warszawa 2000, s. 54-65. 10. Błażej Warkocki, Biedni Polacy patrzą na homoseksualistów, (w:) Z. Sypniewski, B. Warkocki (red.), Homofobia po polsku, Sic!, Warszawa 2004, s. 151-169.

sobie uświadomić” (Butler, s. 42, 43). To właśnie dlatego, że jesteśmy już określeni w ramach jakiejś tożsamości, jesteśmy widziani poprzez określone kategorie, niekiedy też napiętnowani. Wskazujemy więc na następujący problem: jak określa nas rzeczywistość czy otoczenie, w którym żyjemy („zboczone pedały”, „wstrętni Żydzi”, „biedne kaleki”, „samice homo sapiens”), co wynika z tych określeń i jak ta rzeczywistość funkcjonuje, usuwając Inność w sferę milczenia i niewidzialności. Gdy układ społeczny (w sensie jednostek mających władzę, w tym władzę nazywania) wytwarza taką sytuację, że istnieją grupy społecznie napiętnowane, wykluczone, spotykające się z negatywnym odbiorem społecznym, pozostające niewidzialne i nieme, należy dążyć do przełamania owej agorafobii. Dlatego tak ważne jest zaistnienie problemu w przestrzeni publicznej. Należałoby więc zerwać z „twardym” rozumieniem tożsamości, poddać krytyce samą tożsamość, jak czyni to Butler, ale należy jednocześnie obrać takie strategie działania, aby nie zostać powtórnie zepchniętym na margines, znów skazanym na niewidzialność. Sama Butler także widzi konieczność mówienia o tożsamości w wal-

Na zdjęciu powyżej: poznański Marsz Równości, fot. Jarosław M. Spychała

72

opowiadania_02popr.indd 72

2005-02-07 11:36:14


MARTA JERMACZEK

Nie jesteśmy w stanie zapewnić wam bezpieczeństwa Relacja z Marszu Równości w Poznaniu, który odbył się 20 listopada ub.r.

godz.14.30

15.20

Wobec nacisków policji decydujemy się zawrócić. Radiowozy tworzą nam „korytarz”, którym przedostajemy się bezpiecznie na plac przed zamkiem. To miejsce próbuje zająć Koliber, głosząc hasła o dyskryminacji nienarodzonych (ze względu na wiek) i o grzechu sodomii, a także o tym, że „Równość, ale stawek podatkowych”. To ugrupowanie od początku dążyło do sprowokowania nas. Kiedy jego członkowie wchodzą w tłum demonstrantów i wykrzykują swoje hasła (głównie przekręcając nasze), policja wyprasza ich na drugą stronę. Kontynuujemy pikietę, a policja cały czas nawołuje nas do rozwiązania demonstracji, na co nie chcemy się zgodzić.

Przed CK Zamek jeszcze prawie nic się nie dzieje. Kończy się konferencja „Demokracja w Polsce a problem mniejszości”. Wyglądamy przez okna. Ludzie przynoszą doniesienia o „łysych” w mieście, o demonstracji Młodzieży Wszechpolskiej i o wykrzykiwanych tam hasłach: „Pedały do gazu”, „Obóz pracy dla lesbijek”, „Gejowskie szczury, adoptujcie knury” i innych. Osoby zgłoszone do służb porządkowych dostają zielone opaski na ramię. Wychodzimy z zamku, zaczynają gromadzić się ludzie. Rozwijamy banery i plakaty. Na ulicy św. Marcin gromadzą się chuligańskie bojówki, a także zwykli gapie.

15.00

15.30

Zaczynamy od przemówień, po kilka słów mówią organizatorzy, o głos prosi również przedstawiciel Stowarzyszenia Bezrobotnych Niepełnosprawnych oraz Szymon Niemiec. Wreszcie ruszamy. Na czele „idzie” wielki baner z hasłem Dni Równości i Tolerancji – „Różni, ale równi”, za nim następne: „Każdy należy do jakiejś mniejszości”, „Wolne kobiety, wolni mężczyźni, wolny świat” i inne. Na plakatach pojawiają się teksty, m.in. „Homo znaczy człowiek”, „Kto się boi lesbijki?”, „Kopernik była lesbijką”. Kilkuset uczestników marszu przechodzi przez ulicę święty Marcin na drugą stronę. Pojawia się coraz więcej chuliganów i coraz więcej policji. Skandują „wypierdalać!”. Policja każe nam się zatrzymać. Potem ruszamy, przechodzimy kilka kroków i znów każą nam stać, bo z Gwarnej wybiega kolejna agresywna banda pseudokibiców. Są tam również członkowie Młodzieży Wszechpolskiej. Z nami idą anarchiści, którzy wcześniej nam obiecali, że zrobią wszystko, by nikomu z uczestników marszu nic się nie stało. Krzyczymy wspólnie: „Precz z faszyzmem”. Dochodzi do starcia chuliganów z kordonem policji. W stronę uczestników marszu lecą jajka, kamienie, butelki, petardy, cytryny i pomarańcze. Kilku agresywnych napastników policja zgarnia do radiowozów. Kilku uczestników marszu dostaje jajkami, jakaś dziewczyna płacze. Nie wiemy dokładnie, ilu jest napastników, ale wydaje się, że sporo. Zostali zmobilizowani ulotkami rozdawanymi poprzedniego dnia po meczu Lecha. Marsz stoi. Policjant dowodzący akcją mówi, że nie są w stanie zapewnić nam bezpieczeństwa, że jeśli nie chcemy się rozejść, to możemy się cofnąć pod zamek i tam kontynuować „stacjonarną” pikietę. Policjanci tworzą zwarty kordon w poprzek ulicy. Cały czas skandujemy hasła „Świat dla wszystkich”, „Każdy inny, wszyscy równi”, „Tolerancja”, „Demonstracja pokojowa”.

Szczelny mur policjantów oddziela chuliganów od demonstrantów. Co jakiś czas tylko dolatuje jakieś jajko. Krótkie przemówienie wygłasza Magda Mosiewicz, współprzewodnicząca Zielonych, a także inni organizatorzy. Policja wciąż prosi nas o rozwiązanie demonstracji, o zwijanie banerów. Przestrzegamy, żeby nie rozchodzić się pojedynczo, że w kierunku ronda Kaponiera ulice są bezpieczne, że manifestacja wciąż trwa. Jednocześnie czujemy, że znaleźliśmy się w sytuacji patowej. Ludzie zaczynają się bać. Iza Kowalczyk mówi, że nasza demokracja jest jak od zamku do ulicy Kościuszki, gdzie udało nam się dojść – nie starcza jej do Starego Rynku. Wśród demonstrantów są również ludzie z dziećmi, kilka osób starszych, dziewczyna na wózku. Wszyscy skandują „demokracja, tolerancja”.

15.45

Ludzie powoli zaczynają się rozchodzić. Niektóre banery są już zwijane. Wciąż ktoś przychodzi i mówi, gdzie znów gromadzą się pseudokibice, ale policja ma ich raczej pod kontrolą. Tuż przed szesnastą dziękujemy wszystkim uczestnikom, nawołujemy do spokojnego zachowania, do chodzenia w niewielkich grupach i oficjalnie kończymy demonstrację. Aresztowano dziesięciu chuliganów. Wielu wylegitymowano, policja zapewnia, że mają obraz z kamer umieszczonych na św. Marcinie i winni zamieszek zostaną ukarani. Po stronie demonstrantów kilka osób oberwało jajkami, poza tym nie było strat. Chuligani zniszczyli radiowóz i samochód TVP, pobili też dwóch dziennikarzy.

73

opowiadania_02popr.indd 73

2005-02-07 11:36:14


SŁAWOMIR CZAPNIK

Masa Krytyczna, czyli walka o prawa rowerowe Masa jak McDonald’s

– Kurwa, nie widzisz?! – wrzeszczę na kierowcę, który o mało co mnie nie przejechał na przejściu dla rowerów (miałem zielone światło) i nerwowo gestykuluję. Ten w odpowiedzi wyciąga środkowy palec i chwilę później jedzie dalej. To krótkie zdarzenie jest dla mnie symbolem Masy Krytycznej (MK), czyli przejazdu kolumny rowerzystów przez miasto, aby zamanifestować swą obecność i wyegzekwować swe prawa. Z pewnością dla niektórych uczestników masy ma ona wiele nieraz skomplikowanych, głębokich znaczeń, lecz ich jądrem jest – a przynajmniej powinno być – myślenie o miejscu rowerzysty na ulicach miast. Ulicach coraz bardziej zapełniających się samochodami, które pożerają coraz więcej powierzchni miasta, wymuszając tworzenie odpowiedniej infrastruktury – parkingów, dwupasmowych jezdni itp.

Masa, podobnie jak hamburgery i dżinsy, przyszła do nas zza oceanu, od naszych największych – jak pokazują sondaże – przyjaciół Amerykanów. Idea MK zrodziła się we wrześniu 1992 roku w San Francisco. Dzięki swej skuteczności i atmosferze zdobyła popularność – protesty organizowane są w ok. 60 krajach świata. W Londynie gromadzi tysiące uczestników. Masa odbywa się przeważnie w każdy ostatni piątek miesiąca, paraliżując ruch na kilka godzin. Parę lat temu w czasie demonstracji w Berlinie (z okazji ONZ-owskiej konferencji klimatycznej) miasto zostało opanowane przez 100 tys. cyklistów. Co ich przyciągnęło? Na pewno wspomniana atmosfera: w czasie przejazdu nie ma miejsca na bezwzględną konfrontację z kierowcami samochodów ani też na smęcenie się i minorowe nastroje. Od Warszawy po Wrocław, przez Olsztyn, Częstochowę, Radom, Bydgoszcz, Łódź i Lublin, regularnie raz na miesiąc przetaczają się spontaniczne przejazdy rowerzystów blokujących ruch samochodów. W Polsce uczestniczy w nich od kilkudziesięciu do tysiąca osób (oczywiście w stolicy).

Zabawa przyjemna i pożyteczna – Masa Krytyczna jest dla mnie wydarzeniem... żywiołem... Sprowokowani brakiem zainteresowania ze strony władz miasta, niechęcią kierowców oraz wieloma innymi powodami, raz w miesiącu pokazujemy, że też jesteśmy na tym świecie. Że ulice są także dla rowerów – wyjaśnia Rafał „Raffi” Muszczynko, rowerzysta ze stolicy. – I generalnie nie chodzi o to, by zablokować, tylko by pokazać się władzom, by przyzwyczaić oczy kierowców do rowerów na ulicy. A jeżeli jeszcze przy tym dobrze się bawimy, to jest wspaniale. Robert „Uerbe” Urbaniak mówi, że MK jest sposobem na zwrócenie uwagi na siebie jako pełnoprawnego użytkownika dróg, ale nie przecenia jej znaczenia. – Trochę wyświechtany frazes, bo w sumie jeżdżąc w każdy inny dzień roku (i nie w grupie kilkudziesięciu osób), również tę uwagę na siebie zwracam. Ot, choćby nie dając się spychać na pobocze, przejmując inicjatywę w przypadku napotkania niezdecydowanego kierowcy etc. Masa to przyjemne z pożytecznym. Niepowtarzalna okazja spotkania z wieloma rowerzystami, których na co dzień można tylko spotkać gdzieś na mieście. To bezpieczny – niestety, nie zawsze – przejazd w sympatycznej atmosferze największymi ulicami, na których zwykle cyklista czuje się jak intruz. Rzecz jasna, przy okazji władze przekonują się, że potrzeba znacznie więcej i dużo lepszej rowerowej infrastruktury. Bez niej rowerzysta jest: a) skazany na łamanie prawa i jazdę po chodniku, b) poruszanie się po jezdni i ryzykowanie, że zostanie fot. Radosław Lesisz

opowiadania_02popr.indd 74

74

2005-02-07 11:36:15


fot. Radosław Lesisz

przejechany, lub c) kombinację dwóch wcześniejszych rozwiązań (tak jest najczęściej, co nie znaczy, że najbezpieczniej i najprzyjemniej).

na chodnik. Krawężnik był wysoki, więc wywróciłem się i trochę potłukłem. Kierowca nawet nie zwrócił na to uwagi i pojechał dalej. Wielkim plusem Masy jest, że jest ona bezpieczniejsza niż zwykła jazda rowerem. „Raffi” opowiada: – Widziałem parę stłuczek, kłótni, ale to jest jakby obok mnie. Wiem, że to najbardziej podnieca ludzi, ale generalnie Masa to spokojne wydarzenie... zadymiarze zawsze się znajdą, ale 2-3 sytuacje konfliktowe na kilka godzin jazdy to stosunkowo niewiele przy 1000 osób. Jadąc w pojedynkę po ulicy, zdarza się mieć ich więcej. Także „Skeler” cieszy się, że MK jest bezpieczna: – Na masie jeszcze mi się nie zdarzyła żadna niebezpieczna sytuacja, jednak kiedy jadę rowerem sam, to wielu kierowców wyprzedza mnie „na grubość lakieru”. Robert „Uerbe” pamięta sporo spięć i nie ukrywa, że czasem wina leżała po jego stronie. Kiedyś wjechał w wyjeżdżający z bramy samochód. Kłócił się z kierowcą. Zapłacił 100 zł mandatu. Innym razem uderzył we wjeżdżające na „zielonej strzałce” auto. – Wina kierowcy, rozmowa raczej bez większych emocji – informuje. Dalej wylicza spowodowane przez kierowców nieprzyjemne sytuacje: zepchnięcie z jezdni, wymuszenie pierwszeństwa, zahaczenie wjeżdżającego na ścieżkę samochodu... Niewykluczone, że wiele spięć z kierowcami to wynik furii drogowej, nowej choroby, która zatacza coraz szersze kręgi. Zastanawiam się, czy niedługo nie powinno się nosić w kieszeni noża czy gazu paraliżującego, bo coraz częściej kierowcy rzucają się do bójek. Na drogach jest coraz więcej agresji. Coraz więcej ludzi coraz bardziej się śpieszy, a takie nic na dwóch kółkach – czytaj: zwykły zawalidroga, przeszkadzający nam dojechać na czas – może być obiektem agresji. W „Newsweeku Polska” (nr 48/2004) ciekawie opisano drogową wściekłość, lecz zapomniano napisać, jak często jej ofiarą padają rowerzyści. A to właśnie oni i piesi najczęściej giną na drogach. Gwoli ścisłości giną pod kołami samochodów.

Dwa koła – dobrze, cztery koła – niedobrze Uczestnicy Masy Krytycznej często podnoszą, że bardzo poważnym i – niestety, z reguły ignorowanym – problemem jest dyskryminowanie rowerzystów na drodze. Narzekają na fatalny stan jezdni przy krawężnikach, który wymusza zjechanie na pełen przechodniów chodnik. We Wrocławiu magistrat zakazał poruszania się rowerami po Rynku, obłudnie tłumacząc to bezpieczeństwem pieszych. Obłudnie, bo ci, którzy jeździli po Rynku, czynią to nadal, natomiast straż miejska i policja karzą mandatami tych, którzy poruszają się z prędkością 5-10 km na godzinę. Złe języki mówią, że zakaz wydano po tym, jak pewien rowerzysta zarysował lakier drogiego samochodu dygnitarza miejskiego. Zakaz jest wyrywkowo egzekwowany i czyni więcej złego niż dobrego. – Teraz kiedy jadę przez Rynek, robię to szybciej i jestem przygotowany, aby w każdej chwili uciekać przed policją – mówi anarchista Jurek, obecnie pracownik jednego z dobrych sklepów rowerowych. Konflikty między fanami dwóch i czterech kółek są codziennością, zdarzają się zarówno w trakcie masy, jak i poza nią. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, aby kiedykolwiek udało mi się przejechać przez Wrocław bez żadnego konfliktu z kierowcami. Najczęstszym ich przewinieniem jest nieustępowanie pierwszeństwa na przejściu rowerowym, tarasowanie ścieżek rowerowych. Osobnym problemem są zwykłe przejścia dla pieszych, po których przynajmniej 90 proc. rowerzystów przejeżdża – tu ryzyko jest szczególnie duże, zwłaszcza jeżeli kierowcy mają zieloną strzałkę, czyli mogą jechać pod warunkiem, że ustąpią pierwszeństwa pieszym czy innym uczestnikom ruchu. Jednym z najbardziej dla mnie pamiętnych wydarzeń było, gdy jakiś psychopata zepchnął mnie żukiem

75

opowiadania_02popr.indd 75

2005-02-07 11:36:15


Ze strzelbą na rowerzystę

toryzowany przyjaciel, w gruncie rzeczy nasze interesy są zbieżne. Obu stronom powinno zależeć na wzajemnej separacji i niewchodzeniu sobie w drogę. – Dziwię się wszystkim rowerzystom, którzy jeżdżą po ulicy, a nie chodniku. Przecież na skraju jezdni jest przeważnie dziurawa nawierzchnia, w którą łatwo wpaść. Gdy widzę niedaleko siebie rowerzystę, zawsze muszę brać pod uwagę, że może na coś najechać i wpaść mi pod koła. Ścieżki rowerowe to też błogosławieństwo dla kierowców – przekonywał mnie. Rzecz jasna, kreowanie rowerzystów na drogowe aniołki to gruba przesada. I wcale nie chodzi o to, że znam przynajmniej paru uczestników masy, którzy jeździli po pijanemu (jeden dostał nawet wyrok w zawiasach). Ba, na rower po paru piwach wsiada nawet niedoszły europejski parlamentarzysta z partii Zielonych 2004 – litościwie pomijam nazwisko, gorący orędownik idei cyklizmu. Użytkownicy jednośladów nieraz traktują pieszych w sposób analogiczny do tego, jak sami są traktowani przez kierowców. Niestety, jest to w dużej części nieunikniony skutek jazdy po chodniku wśród przechodniów. O oświetleniu rowerów lepiej nie mówić – nie jest z tym najlepiej (mówię o tym, bom pełen smutku i sam nie bez winy).

Zachowanie policji w trakcie Masy Krytycznej jest bardzo zróżnicowane – od konwojowania, przez obojętność – po agresję. Najbardziej kuriozalne zachowanie odnotowano w Warszawie, gdzie naprzeciwko rowerzystów stanęli policjanci z gotowymi do strzału strzelbami! Na szczęście dziś MK w stolicy jest o wiele bezpieczniejsza, choć – z punktu widzenia „masowego” ortodoksy – nie przestrzega podstawowych kanonów. Mówiąc wprost, jest to przejazd zalegalizowany. Dlaczego? Oddajmy głos warszawskim cyklistom (strona http://masa.sdv. pl/): – Dotychczasowe masy pokazały, że brak organizatorów prowadzi do niepożądanych incydentów, takich jak tłuczenie szyb i rysowanie samochodów, nad czym nie jesteśmy w stanie zapanować przy tak rozproszonej odpowiedzialności. Oficjalna obecność policji, która jest naszym sojusznikiem, ponieważ także popiera budowę ścieżek rowerowych, pozwoli wyeliminować z naszego grona osoby wpływające negatywnie na nasz wizerunek oraz umożliwi bezpieczne przejechanie przez miasto. Jednakże policjanci przeważnie nie cieszą się zbytnim szacunkiem rowerzystów. Może dlatego, że w końcu często to też są kierowcy. Stan świadomości funkcjonariuszy dobrze ukazuje zrobione we Wrocławiu zdjęcie, na którym radiowóz parkuje na środku ścieżki rowerowej. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że nie zawsze jest tak źle. Pewnego razu zatrzymałem paru policjantów koło klubu „Od zmierzchu do świtu”, pokazując, że jak zwykle wyjazd z drogi dla rowerów został zajęty przez jakiś samochód. – Kiedyś przejadę się gwoździem po masce, bo nic innego ich nie nauczy – lojalnie uprzedziłem. Parę miesięcy później w tym miejscu stanęły słupki, uniemożliwiające samochodom tarasowanie wyjazdu. Jeden punkt dla nas. We Wrocławiu nikt do cyklistów nie mierzył z broni palnej, lecz nie wszystkie masy miały pokojowy przebieg. Przed jedną z nich komisarz Artur Falkiewicz z zespołu prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu ostrzegał: – Jeżeli rowerzyści popełnią wykroczenie, a takim jest zwolnienie ruchu, będą normalnie rozliczani. I nie były to słowa rzucane na wiatr, zwłaszcza iż feralna masa odbywała się w czasie, gdy we Wrocławiu bawili najwyżsi dostojnicy z Polski i Niemiec. A szczególnie wtedy policja lubi pokazać, kto ma siłę. Wobec uczestników masy zastosowano szeroki arsenał reperkusji. Doszło do przepychanek, poturbowano paru rowerzystów. Wobec kilku z nich zostały wytoczone sprawy, m.in. o uniemożliwienie funkcjonariuszom wykonania czynności służbowych. O ile wiem, ciągną się do dziś. Podobno kilka osób pobito w policyjnym busie, strasząc procesem, jeśli się poskarżą do prokuratury. Trudno to wykluczyć, bo funkcjonariusze zachęcali czasem do okazania dowodu tożsamości w bardzo miły sposób: – Jak się nie wylegitymujesz, masz wpierdol. Przed kolejną MK stróże prawa perswadowali rowerzystom, rzecz jasna bezskutecznie, żeby zrezygnowali z przejazdu, następnie zatrzymywali, poddawali ich badaniu alkomatem, spisywali itp. Oddajmy głos cytowanemu już kom. Falkiewiczowi: – Policjanci musieli reagować. To był ich obowiązek. Bardzo mnie martwi, że pewne grupy interesów wymuszają w Polsce realizację własnych celów w sposób niezgodny z prawem.

Źle się dzieje w państwie polskim Sytuacja polskiego rowerzysty nie jest godna pozazdroszczenia i przedstawia się znacznie gorzej niż jego kolegi ze Skandynawii czy Niemiec. Skandalem jest, że nawet w trakcie przebudowy ulic (bądź budowy nowych) nie myśli się o zaplanowaniu drogi rowerowej. Czasami – jak we Wrocławiu – konflikt między rowerzystami i kierowcami urasta do rangi symbolu. Przy przebudowie ul. Jedności Narodowej (jednej z ważniejszych w mieście) nie będzie ścieżki, bo wiązałoby się to ze zmniejszeniem liczby miejsc parkingowych. Wie o tym były minister środowiska i kierowca, Radosław Gawlik, którego kiedyś spytałem, czemu można go spotkać na masie: – Ja też jeżdżę rowerem. Robi się dużą estakadę na Gądowie [część obwodnicy miejskiej – przyp. S.C.], ale ścieżek nie przewidziano. Jadę po tym samym przejeździe rowerowym, na którym miałem ścięcie z kierowcą. Ochłonąłem, myśląc, że może wcale nie jest tak źle. Mam zielone światło. Znów kierowca zajeżdża mi drogę. Wrzeszczę w jego stronę i jadę dalej. Sto metrów dalej z auta wysiada łysiejący pan i warczy: – Jakiś problem?! Żaden, tylko nie mogę się doczekać ostatniego piątku miesiąca... kontakt: slawek69@o2.pl

10 przykazań Masy Krytycznej 1. Pamiętamy, że nie ma organizatorów, ustalonego programu itp. – to od każdego z nas, tego, co przygotuje i jak się będzie zachowywał, zależy, jak uda się przejazd. 2. Pamiętamy, że przejazd to nie wyścig! Efekt przejazdu jest tym większy, im wolniej się odbywa. Peleton jest wtedy na tyle zwarty, że nie można go przerwać na skrzyżowaniach ani rozbić na mniejsze grupki. Staramy się utrzymywać prędkość 10-12 km/h. Szczególna odpowiedzialność spoczywa na jadących na czele.

Adwokat diabła

3. Przepuszczamy: tramwaje, pojazdy uprzywilejowane i, w miarę możliwości, autobusy. Nie jeździmy po torowiskach tramwajowych, wysepkach, chodnikach ani pod prąd na ulicach.

Nie mam samochodu, nie posiadam prawa jazdy – nie znoszę kierowców. Zwłaszcza wrocławskich kierowców, bo tych znam najlepiej. A jednak, co uświadomił mi zmo-

76

opowiadania_02popr.indd 76

2005-02-07 11:36:16


O Masie poetycko i rzeczowo

4. Respektujemy czerwone światła; jeżeli jednak zmienią się one po wjechaniu czoła peletonu na skrzyżowanie, to – jeśli jest to możliwe – należy kontynuować jazdę, aby nie rozerwać peletonu i nie wprowadzać niepotrzebnego zamieszania i zagrożenia. Jeżeli jednak część przejazdu zostanie na światłach, czoło na nich czeka.

Nawet jeśli na początku będzie nas garstka, to kto wie, czy za parę lat nie wyjedzie parę tysięcy ludzi zmęczonych spalinami, hałasem, wiecznym przeciskaniem się między blaszkami i ryzykowaniem życiem przy każdej próbie skrętu w lewo. Może dzięki tej akcji doczekamy się bezpiecznych dróg rowerowych i stref ciszy, gdzie „nie będzie samochód dymił nam w twarz” – Słoń, „Prasa Krytyczna” 1/99. Masa Krytyczna to przejazd jak największej liczby rowerzystów ulicami miasta. Poprzez wspólną jazdę chcemy dobrze się bawić, ale również zwrócić uwagę mieszkańców i władz na nas i nasze problemy – strona internetowa http://masa.legionowo.org. Masa Krytyczna jest to duża i stale rosnąca grupa jadących razem rowerzystów (w takiej sytuacji znanych także niekiedy jako masoni krytyczni). Encyklopedyczne znaczenie masy krytycznej to „minimalna masa materiału rozszczepialnego w określonym układzie geometrycznym i przy współdziałaniu z innymi materiałami wywołująca samorzutną reakcję łańcuchową”. I o to właśnie chodzi – zebrać w jednym miejscu i w jednej chwili tak wielu rowerzystów, że nastąpi rodzaj reakcji łańcuchowej i następni rowerzyści zaczną pojawiać się samorzutnie – strona internetowa http://www.rowery.org.pl/masa. htm. Masa Krytyczna ma być świętem rowerów, wspólną zabawą wszystkich rowerzystów, momentem, w którym bez obaw o własne bezpieczeństwo mogą jechać po ulicy i są traktowani jak równorzędni uczestnicy ruchu – strona internetowa http://www.masa.miasto.bialystok.pl.

5. Respektujemy ogólne przepisy ruchu drogowego. Pamiętamy o przepisowym wyposażeniu roweru. 6. Wobec kierowców, pieszych, policjantów i innych uczestników zachowujemy się spokojnie i kulturalnie, a przede wszystkim bez agresji (fizycznej i słownej). Nawet jeżeli jakiś sfrustrowany kierowca staje się agresywny, nie dajemy się sprowokować. Spokojnie wyjaśniamy, że jest to protest pokojowy. 7. Rozmawiaj z kierowcami. Wyjaśnij, dlaczego uczestniczysz w Masie Krytycznej i wytłumacz, że inni są tu z różnych powodów: by zwrócić uwagę na problemy transportowe i zakorkowanie miasta, by propagować jazdę na rowerze, dla dobra środowiska i dla zabawy. 8. Stosujemy się do poleceń eskortujących lub przygodnie napotkanych policjantów (w granicach rozsądku oczywiście). 9. Jeżeli podczas przejazdu zauważysz, że ktoś ma wyraźne trudności z opanowaniem powyższych zasad, pomóż mu w tym (ale bez używania przemocy!). 10. Zrelaksuj się i ciesz się przejazdem!

77

opowiadania_02popr.indd 77

fot. Radosław Lesisz

2005-02-07 11:36:16


EWA GROSZEWSK A

Oczyma socjologa zaangażowanego społecznie O wojnie w Iraku, demonstracjach i świadomości Polaków

północ, ciemno, zimno. Miasto wyludnione. Gdzieniegdzie przemykają zawiani bywalcy kawiarni i dyskotek. Czwartek w nocy to czas, w którym studenci przywykli „hedonistycznie” rozpoczynać weekend w ziejących atomizacją klubach, gdzie „samotni w tłumie” dyskutują o dyrdymałach. Nasze informacje – plakaciki o manifestacji, które rozrzuciliśmy w paru knajpach, nie robią specjalnego wrażenia na „odreagowujących” uczelniane stresy przyszłych inteligentach. Na miejscu naszego spotkania, gdzie mamy zamiar zacząć plakatowanie miasta, pojawia się radiowóz. Udajemy, jakby nigdy nic. Zastanawiające jednak, że pojawił się on tutaj, gdzie rzadkością jest spotkać przedstawicieli „porządku publicznego”. Na akcję umawialiśmy się telefonicznie, czyżbyśmy więc byli inwigilowani, podsłuchiwani? Trochę panikujemy, choć może chcielibyśmy w głębi serca, by była w tym odrobina prawdy. Bo to oznaczałoby, że jesteśmy jakoś politycznie ważni. Poza tym nic nie jednoczy tak jak poczucie konspiracji. Wcześniej byliśmy odwiedzani przez funkcjonariuszy, którzy zatrwożeni perspektywą manifestacji, o której dowiedzieli się od urzędu miasta, dopytywali, co za wywrotowe środowiska spotkają się 15 lutego… Przemieszczamy się z plakatami i wiadrem kleju w stronę centrum. Zdaje się, że policjanci z kolejnego radiowozu grają z nami w „kotka i myszkę”. No cóż, taka ich praca, by tropić przestępców, a to, co właśnie robimy, nie jest zgodne z prawem. Plakaty można umieszczać za opłatą w wyznaczonych do tego miejscach. Komercjalizacja przestrzeni publicznej, mająca za oficjalny cel ochronę miasta przed zanieczyszczeniem makulaturą, okazuje się również wymierzona w propagowanie obywatelskich akcji oddolnych, których organizatorzy działający „non profit” nie posiadają odpowiednich zasobów finansowych. Inna sprawa, iż nawet dysponując odpowiednią gotówką, niekoniecznie moglibyśmy w sposób praworządny poinformować wrocławian o manifestacji, bo przecież właściciele słupów ogłoszeniowych mogliby się nie zgodzić na uprawianie polityki obok reklam koncertów czy akcji charytatywnych. Gubimy radiowóz. Nasze obcowanie z policją w cyklu manifestacji antywojennych, kiedy jesteśmy przez jej przedstawicieli legitymowani, zatrzymywani, skłania do refleksji nad istotą jej pracy. Skądinąd wiadomo, że nie jest to grupa szczególnie zadowolona z wynagrodzeń. Wielu policjantów prywatnie przyznaje się nam, że są przeciwko wojnie. Tymczasem muszą wykonywać obowiązki służbowe, które nie są przyjazne wobec nas. Są oni podwójnie wykorzystywani przez system, bo nie dość, że stanowią w sensie typu i prestiżu pracy proletariat będący na usługach międzynarodowej burżuazji i jej lokajów w postaci polityków (co było widać w kwietniu 2004 r. w Warszawie w czasie „ochrony” uczestni-

Nadszedł 15 lutego 2003 roku. Tego dnia organizujemy pierwszy raz spektakularną manifestację przeciwko wojnie z Irakiem. Spektakularną, bo tym razem mamy zamiar wyciągnąć na ulicę „zwykłych” ludzi. Zależy nam, by uczestniczyli w niej nie tylko lewacy i anarchiści, ale mieszkańcy naszego miasta. Zastanawialiśmy się długo, jak strategicznie doprowadzić do statystycznie rzecz biorąc, szerokiego udziału w manifestacji ludzi zamkniętych czy odgrodzonych wręcz od społeczeństwa swoimi czterema ścianami, w których – ci, których na to stać – pielęgnują domowe ogniska w tyglu konsumpcji, rodzinnych zakupów i uciechy z kolejnego auta na raty. Inni zaś, którym ledwo starcza, zamykają się w swych domach jak w twierdzach rozpaczy i niemożności przed straszliwością świata, którego nie rozumieją i nie chcą, gdyż ten powtarza codziennie ustami urzędników, gadających głów w TV oraz „niezależnych” i „obiektywnych” dziennikarzy, że niezadowoleni z transformacji to zbędni społeczeństwu nieudacznicy. Myślimy i o tych z klasy średniej, i o proletariuszach, bo wydaje się, że sprzeciw wobec wojny jest płaszczyzną mogącą zjednoczyć ludzi z różnych klas społecznych, ludzi klasyfikowanych według kategorii „wygranych i „przegranych” transformacji ustrojowej. Łudzimy się, że w pierwszym odruchu wrażliwości ludzie odrzucą wojnę jako rozwiązanie, gdyż mentalność „cywilizowanych społeczeństw” buduje jedna z fundamentalnych wartości, jaką jest pokój. Oczywiście nie mamy zamiaru uprawiać retoryki jedynie ugrzecznionego pacyfizmu, chcemy wskazać, iż wojna jest konsekwencją imperialistycznego kapitalizmu, a udział w niej Polski skutkiem transformacji, która nie była przedsięwzięciem demokratycznym. Liczymy, iż zdołamy uświadomić społeczeństwu abstrahującemu od refleksji politycznej, jak wygląda obecny globalny kapitalizm, cechujący się coraz wyraźniej brakiem demokracji. Chcemy przekonać i tych bardziej zadowolonych ze status quo, że to, co nazywa się obecnie „społeczeństwem obywatelskim”, to pusty slogan. I jeśli przyswoili sobie tę kategorię, konstruującą ich tożsamość jako uczestników społeczeństwa ponoć demokratycznego, to niech pokażą rządzącym, że „obywatele nie gęsi” i potrafią się zorganizować oraz powiedzieć, co myślą „o tym wszystkim”. Jak bardzo idealistyczne są te nasze wstępne założenia i oczekiwania, orientujemy się już na kilka dni przed manifestacją podczas akcji informacyjno-ulotkowej.

Policja, „demokracja” i my W czwartek, na dwa dni przed manifestacją, umawiamy się w cztery osoby na plakatowanie miasta. Jest

78

opowiadania_02popr.indd 78

2005-02-07 11:36:17


łecznego, w którym nie ma miejsca dla innej interpretacji świata, czynionej przez niezadowolonych, wykluczonych czy zagrożonych przez oficjalne wartości silniejszego – USA jako światowego żandarma kapitalizmu. Zatem ich niechęć czy wręcz nienawiść wobec Arabów i biedaków ma znamiona dążeń do rozprawienia się z ludźmi-odpadami współczesnego kapitalizmu, jak nazywa ich Bauman. Jednych (biedaków) wykluczono w procesie globalnej ekonomii, a drudzy (Arabowie) nie chcą przystać na dyktat „jedynie słusznej” neoliberalnej ekonomii. Z tym że autorytarni bogacze utożsamiają biedę z patologią społeczną, myląc przyczynę ze skutkiem, natomiast opornych na neoliberalizm Arabów – z terrorystami. Zatem znowu retoryka mediów górą! Wydawałoby się, że skoro tak nienawidzą Arabów, to powinni się cieszyć, że Saddam się z nimi rozprawia. Jednakże im podoba się właśnie, że to ikona kapitalizmu rozprawi się z oporną „dziczą”, bo to inicjatorzy krucjaty kapitalistycznej są dla zamożnych w Polsce prawdziwym autorytetem i stąd wynika dla nich racja tychże do stanowienia swojego porządku w świecie! Po trzech godzinach się poddajemy. Co prawda przez Rynek przewijają się ludzie zamożniejsi, żałujemy więc, że nie dotarliśmy do blokowisk, w których ludzie tkwią tygodniami, bo nie mają pieniędzy na kupienie biletu i przemieszczenie się w inne miejsce miasta. Jeśli zdobędą jakieś drobne, wolą je wydać na piwko, by zamulić troski i frustracje. Przysłuchuję się przypadkowej rozmowie w sklepie. Starsze kobiety stwierdzają, że „Arabowie są źli, ale jeśli się zrobi z nimi wojnę, to przecież może być jeszcze gorzej, a poza tym przecież żyją tam kobiety i dzieci”. W tych słowach widać absorbcję propagandy medialnej, ale i ludzkie odruchy myślenia, na które tak liczyliśmy. Okazuje się, że nasze założenia co do postaw ludzi były na wyrost idealistyczne. Powinniśmy zrozumieć, że w tym społeczeństwie trzeba wykonywać pozytywistyczną robotę edukacyjną od podstaw.

ków szczytu ekonomicznego przed alterglobalistami), to jeszcze muszą kontrolować i dyscyplinować proletariat innych zawodów i środowisk społecznych, demonstrujący swe niezadowolenie. Dyskutujemy, że przecież to decyzja o wojnie jest nielegalna z punktu widzenia prawa międzynarodowego, decyzja Polski o przystąpieniu do niej jest złamaniem Konstytucji III RP i kodeksu karnego, tymczasem próbuje się złapać „haka” na nas, mimo że podobno ład i porządek ma służyć obywatelom demokratycznego państwa. A przecież właśnie próbujemy być obywatelami i wskazać, że wybierani demokratycznie politycy nie mają prawa arbitralnie podejmować zbrodniczych decyzji w imieniu społeczeństwa!

Czy lewicowi pacyfiści to naiwni idealiści? W piątek rozdajemy ulotki zawiadamiające o manifestacji. Sądzimy, że ludzie będą reagować przychylnie, bo nawet nie zagłębiając się w niuanse dotyczące imperialistycznego celu tej wojny – uważamy, że prawdziwym jej motywem jest sięgnięcie po iracką ropę – ludzie nie kupili uzasadnienia, iż jeżeli w istocie Saddam Husain jest takim terrorystą, bandziorem i zagrożeniem dla USA, to stanowi to powód, dla którego należy Irakijczyków „wyzwolić” za pomocą bomb, czołgów i karabinów. Jednakże spora grupa ludzi, którym wręczamy ulotki, nie reaguje w ogóle, jakby problem kompletnie nie wzbudzał w nich żadnych odczuć. Powoli nas to załamuje, bo nie daje to nadziei na frekwencję podczas manifestacji, gdyż – jak zauważył był słusznie Hume – to emocje stanowią motywację do działania. Zastanawiamy się, co absorbuje tych ludzi – pewnie praca i dom. Oto społeczeństwo obywatelskie w Polsce! Jednakże niektórzy zaczynają dyskutować. Przeważają zwolennicy wojny. Argumentują, że trzeba zwalczać terroryzm i dyktatorów. Nic ponad propagandę telewizyjną nie przewija się w ich refleksji. Dyskutujemy politycznie, że nie znaleziono dowodów na istnienie broni masowego rażenia w Iraku. Odpowiadają nam, że na pewno ją schowano. Pytamy, czy zastanawiali się nad tym, co może oznaczać wojna – jakie cierpienia, śmierć niewinnych wszak ludzi. Wielu ten argument w ogóle pomija, jakby ich wyobraźnia przestała pracować w tym momencie. Refleksja skierowana w stronę spraw o znaczeniu publicznym czy politycznym jest par excellence kontrolowana u tych ludzi przez media. Nie wyprzedzają myślą tego, co słyszą w Wiadomościach czy Faktach. Widmo pożogi jest więc dla nich czymś kompletnie abstrakcyjnym. Ale zdarzają się i cynicy, którzy twierdzą, że „Arabowie to hołota”, więc trzeba z nimi „ostro”, poza tym „jak się im zabierze ropę, to bardzo dobrze”. Ludzie wyrażający takie opinie są przeważnie młodzi lub w średnim wieku i lepiej niż „przeciętna” ubrani; podkreślają w rozmowie, że są dość „ważni zawodowo”. Ten mały, choć niereprezentatywny sondaż wskazywałby zatem, że to ludzie zamożni są w Polsce autorytarni. Wydaje się, że w USA czy Wielkiej Brytanii rządy musiały sprytnie się nagimnastykować, używać argumentów dość wyrafinowanych, aby uzyskać legitymizację dla napaści na Irak, tymczasem w Polsce pomysł wojny napotyka na żyzny grunt niechęci wobec Arabów. Najprościej byłoby wnioskować, że ma ona podłoże rasistowskie. Jednakże gdy argumentujemy, że w Polsce jest bieda i kraju nie stać na koszty związane z wojną, wielu ludzi tej kategorii twierdzi, że nie interesują ich ludzie biedni, bo to „lenie i menele”. Oznaczałoby to, że ludzie zamożni utożsamiają swój sukces i pozycję społeczną z aprobatą dla porządku spo-

W końcu tworzymy Nadchodzi sobota. Idziemy na Rynek, taszcząc transparenty i „szczekaczki”. Pogoda jest okropna. Wieje, pada deszcz ze śniegiem. Złe warunki dla meteopatów podtrutych niehigienicznym trybem życia. Ale w ogóle nie ziewamy. Czujemy coraz większą adrenalinę. To niesamowite, jak naturalne siły organizmu podtrzymują i pielęgnują w nas to, co określiliśmy jako konstytuujące nas człowieczeństwo. Chcemy przekazać nasze stanowisko odnośnie do wojny, ale również wytworzyć klimat prawdziwej wspólnoty sprzeciwu. W końcu przemawiamy, recytujemy Tuwima, rzeźbimy w sobie i ponad nami atmosferę, sytuację społeczną pełną determinacji i buntu wobec ekonomicznej i militarnej przemocy. Jest z nami kilkaset osób – studenci, emeryci, kobiety z wózkami. Przyszli przeważnie ci, którzy nie są uczestnikami rynku pracy. Może w ich życiu jest więcej miejsca na przemyślenia, może dysponują czasem po prostu swobodniej niż ludzie znajdujący się w trybach pracy zawodowej. Wirówka rynku pracy powoduje nie tylko dotkliwe konsekwencje społeczne w postaci nierówności, ale również anektuje osobowość, pozostawiając niewiele miejsca na autonomiczną, samodzielną, niemedialną refleksję, i czyni człowieka biernym konsumentem. A przecież homo sapiens z założenia są twórczy. Dlatego nie zgodzimy się nigdy z Fukuyamą, że historia musi skończyć się tam, gdzie pojawi się rynek.

79

opowiadania_02popr.indd 79

2005-02-07 11:36:17


BARTOSZ ŁABUDA

Delegalizowanie demokracji O procesach uczestników manifestacji antywojennych

w pracy, a wezwanie na przesłuchanie dowieziono na sygnale. Po takich przygodach sprawa w sądzie grodzkim mogła być upragnionym powrotem do normalności. Jednak gdy przedstawiono konkretne zarzuty i tak nie obyło się bez elementów humorystycznych – Starnawski dowiedział się, że jest obwiniony o „wytwarzanie nielegalnego pola elektromagnetycznego” za pomocą megafonu. Dopiero później zmieniono paragraf na „przewodzenie zgromadzeniu bez wymaganego zezwolenia”. Razem z nim za to wykroczenie odpowiada przed sądem jeszcze kilka osób, w tym autor tegoż artykułu. W moim przypadku postępowanie władz rozpoczęło się z chwilą przeprowadzenia wywiadu środowiskowego w miejscu, gdzie jestem zameldowany (i tylko zameldowany). Moja 75-letnia babcia odpowiadała dzielnicowemu na pytania o to, czy leczę się psychiatrycznie albo czy nie nadużywam alkoholu lub narkotyków. Po sporządzeniu portretu psychologicznego złoczyńcy rozpoczęto kolejne etapy procedury. Wyznaczono termin składania wyjaśnień na jednym z komisariatów. Szczęście mieli mieszkańcy Wrocławia, bo zawiadomienie o tym doszło do nich w miarę szybko. Ja dostałem list polecony dzień przed zaplanowanym spotkaniem i niestety, nie udało mi się porozmawiać z aspirantem Płatkiem prowadzącym sprawę. Od znajomych dowiedziałem się tylko, że nie ominęło mnie nic szczególnie interesującego, ale wiedziony wrodzoną ciekawością, postanowiłem udać się kilka dni później na komisariat (w poniedziałek, trzy dni po terminie). Tam poinformowano mnie, że żadnych wyjaśnień nie mogę już złożyć, ponieważ akta mojej sprawy zostały zawiezione do sądu i że będę informowany o wszystkim drogą... pocztową. Jak się później okazało, moja sytuacja nie była wcale najgorsza, bo jedna z obwinionych – także spoza Wrocławia – w ogóle nie została zaproszona na komisariat. Równo potraktowano nas jedynie przy ogłaszaniu wyroków. Wszyscy zostaliśmy uznani za winnych i zobligowani do zapłacenia kilkusetzłotowych grzywien.

Był ciemny marcowy wieczór 2003 roku, a demonstracja pokojowa właśnie dobiegała końca. Wcześniej kilkudziesięcioosobowa grupa manifestantów obeszła wrocławski Rynek, ponarzekała na prezydenta i premiera zrzucających bomby na Irak i próbowała przejść pod WKU, żeby spalić książeczki wojskowe. Po drodze została zawrócona przez policję. Oczywiście nie mieliśmy pozwolenia na poruszanie się kolumną po ulicy. Żeby je uzyskać, trzeba odwiedzić trzy urzędy, wypełnić kilka wniosków, odczekać tydzień, a następnie złożyć odwołanie od odmownej decyzji. Kiedy wybuchła wojna (na wywołanie której nikt nie potrzebował wymaganego zezwolenia), nie było czasu na załatwianie takich spraw. To nie my łamaliśmy konstytucję, ale z nas uczyniono przestępców. Dwóch mężczyzn popchnęło mnie pod mur i zażądało ode mnie dokumentów. Zbyt zmieszany, nie poprosiłem ich o to samo, więc właściwie do dziś nie wiem, kim byli. Podobny los spotkał tego dnia jeszcze kilka innych osób, z czego trzy zostały odprowadzone na komisariat. Minął rok, w ciągu którego w Iraku zginęło ponad 10 tys. cywilów, a my zostaliśmy oskarżeni o przewodzenie tamtego dnia nielegalnemu zgromadzeniu. Jako że demonstracji odbyło się w sumie kilkanaście (większość w obrębie Rynku), to i wniosków o ukaranie wpłynęło do sądu sporo. Wyroki skazujące na zapłacenie kilkusetzłotowych grzywien (od demonstracji) wydano w trybie nakazowym. I tak, gdybym się nie odwołał, musiałbym zapłacić kilkakrotnie mniej niż „rekordzista”, któremu zasądzono mandaty na kwotę 1700 złotych. Społeczeństwo obywatelskie to kosztowna inicjatywa. Nie dziwię się, że tak niewiele osób w Polsce chce w niej uczestniczyć.

Nielegalne pole elektromagnetyczne Demonstracje przeciwko interwencji w Iraku były napędzane przez Wrocławską Koalicję Antywojenną, czyli nieformalną grupę osób prezentujących na co dzień różne poglądy. Są wśród nich między innymi anarchiści, komuniści, ekolodzy oraz inni ludzie, którzy naturalnie nie we wszystkich sprawach się zgadzają, ale potrafią się zorganizować, gdy wymaga tego sytuacja. To dzięki temu we Wrocławiu odbyło się tyle manifestacji antywojennych i chyba przez to władze poczuły się zagrożone. Postanowiono wypowiedzieć wojnę pacyfistom. Na pierwszy ogień poszedł doktorant socjologii Marcin Starnawski. Gdy WKA była jeszcze w powijakach, to jego właśnie zaczęli odwiedzać policjanci. Użyte wobec niego metody można spokojnie porównać do tych stosowanych w krajach totalitarnych. Telefonowano do niego do domu z pogróżkami, a rodzice dowiedzieli się od obcego rozmówcy, że „zbytnia aktywność” ich syna może zagrozić jego karierze uniwersyteckiej. Policja nachodziła go

Dziwnym zbiegiem okoliczności W tym miejscu warto zwrócić uwagę na kilka faktów. Po pierwsze, wnioski o ukaranie w sprawie demonstracji z 29 marca zostały dostarczone do sądu dzień przed przedawnieniem. Z nieznanych przyczyn policja przypomniała sobie o nas dopiero po roku, tuż przed Europejskim Szczytem Ekonomicznym w Warszawie, na który wszyscy się wybieraliśmy. Po drugie, po przejęciu sprawy przez sąd trzeba było czekać w niepewności kolejnych kilka miesięcy, aż wreszcie wydane w trybie nakazowym wyroki dotarły do nas w środku wakacji. Na odwołanie się od nich każdy dostał siedem dni (od daty doręczenia listu), dzięki czemu do Polski nie musiałem wracać samolotem i mogłem cieszyć się normalnością Europy

80

opowiadania_02popr.indd 80

2005-02-07 11:36:17


nie uznamy spotkanie „nielegalnej” liczby ludzi, którzy mają takie same myśli, a kilkoro z nich wyraża je głośno, to można się spodziewać, że wkrótce policyjne patrole będą wyciągały z tramwajów emerytów narzekających na reformę służby zdrowia, a z supermarketów – gospodynie domowe psioczące na podwyżkę ceny cukru. Ciekawe, czy sędziowie zdają sobie z tego sprawę. Gdy nas odpytywali, starając się udowodnić, że jednak jesteśmy winni, nie interesowało ich zupełnie, co mamy do powiedzenia na temat motywów naszych działań. Uwagi dotyczące braku podstaw prawnych dla interwencji w Iraku zbywali suchym stwierdzeniem, że nie to jest przedmiotem rozpraw, i odmawiali zaprotokołowania naszych wypowiedzi.

Zachodniej parę dni dłużej. Rozumiem, że policja łapie wielu przestępców, a sądy muszą ich karać, przez co i tu, i tam wszyscy są zabiegani, ale dlaczego proporcje między długością postępowania a czasem danym obwinionemu na składanie wyjaśnień i odwołanie się od wyroku są tak nierówne? Przypomina to sądy inkwizycyjne, w których nie istniało coś takiego jak domniemanie niewinności, a tortury stosowane w celu wydobycia z oskarżonego zeznań traktowano jako część przyszłej kary. W Polsce XXI wieku takim „zadatkiem” jest maksymalne utrudnienie prawa do obrony. Jeśli zakłada się, że oskarżony jest przestępcą, to tak go trzeba traktować i już.

Szkiełko sędziego

Zabiegana policja

Po pierwszej części przygód z organami ścigania i wymiarem sprawiedliwości, w której tak naprawdę mało zależało od nas, nadszedł czas na bardziej aktywne zaangażowanie się. Po złożeniu odwołań od wyroków ruszyły przygotowania do rozpraw mających teraz toczyć się w trybie jawnym (czyli z udziałem obwinionych i świadków). Gdy na przełomie września i października wszyscy mieliśmy już za sobą wizyty w sądach, odniosłem wrażenie, że raczej nic złego nie może nas spotkać. Bo o ile zapiski policjantów, będące dowodami w sprawie, posiadały jakąś wartość informacyjną, to paradoksalnie ich autorzy już nie bardzo. Półtora roku, które upłynęło od demonstracji, zamazało w pamięci funkcjonariuszy obraz tamtych zdarzeń. Tłumaczyli, że manifestacji było wiele, a oni w międzyczasie musieli ganiać kibiców, górników i Bóg wie kogo jeszcze. Nie potrafili wyjaśnić sensu sformułowań użytych w notatkach służbowych (na przykład różnicy między „przewodzeniem” i „prowadzeniem”) i wyraźnie było widać, że sami nie mają nadziei na przypomnienie sobie czegokolwiek nowego. Ich wypowiedzi w stylu „niewielka liczba uczestników pozwalała przypuszczać, że zgromadzenie będzie przebiegać spokojnie i dlatego nie interweniowaliśmy” sprawiły, że zacząłem się zastanawiać, o co to całe zamieszanie. Po co kogokolwiek oskarżać o przewodzenie nielegalnemu zgromadzeniu, jeśli polegało ono tylko na tym, że w jednym miejscu zebrało się ponad 14 osób i przez godzinę wspólnie narzekały one na polityków. Jeśli za wykrocze-

Dwie rozprawy już się zakończyły. Oskarżonych uniewinniono lub umorzono im grzywny (to drugie dotyczy osób, które odpowiadały za blokowanie ruchu drogowego w czasie jednej z manifestacji). Nie ma podstaw, aby przypuszczać, że pozostałe sprawy będą miały inny finał. Jednak czy faktycznie będzie to zwycięstwo? Może się okazać, że teraz po każdej manifestacji wszczynane będzie postępowanie przeciwko co bardziej aktywnym uczestnikom. Nie napawają także optymizmem projekty nowelizacji ustawy o policji i zgromadzeniach (problem ten przedstawiły obszernie Indymedia). W pesymistycznym wariancie już niedługo przeciwko protestującym pielęgniarkom albo rolnikom będzie można wysyłać wojsko, a do zdelegalizowania demonstracji wystarczy grupka zamaskowanych prowokatorów. Władza zbroi się przeciwko ludziom. Ci wszyscy, którzy przejmują się prześladowaniami opozycji na Kubie, Białorusi i Ukrainie, nie muszą szukać takich historii za granicą. We Wrocławiu i wielu innych miastach Polski niezależny ruch społeczeństwa obywatelskiego jest wdeptywany w ziemię. Karani są rowerzyści za jazdę na rowerach, pacyfiści za sprzeciw wobec wojny, bezrobotni za to, że nie mają pracy. I tylko policja jest coraz bardziej zabiegana. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

81

opowiadania_02popr.indd 81

Demonstracja antywojenna w Warszawie, fot. Narmi. www.irak.pl, narmi.art.pl

2005-02-07 11:36:18


ALDONA KOPKIEWICZ

Ritą w squat ***

Szukając squatu w ciele miasta, nie rwij od razu żył i nie dłub w tych co ważniejszych ścięgnach; miętoszenie głównych narządów zda się na nic. Kieruj się na oślep, znaczy intuicyjnie trochę w bok i popod. Brudne podwórka starych kamienic, opuszczone fabryki, budynki osierocone i samotne, po których pałętają się równie brudne dzieciaki – fauna kręgów spoza chlubnej mapy rozwijających się miast, kręgów-do-wymazania, do-zapomnienia, do-wyparcia z publicznej świadomości. Tak, omijasz główne arterie, którymi płynie czysta, błękitna krew, wysoka pozycja i miejsca honorowe. Babrasz się w kiszkach, w narządach, którymi nie chwali się porządny obywatel, we krwi czerwonej, o której nie wspomina nawet przykładna obywatelka. Wchodzisz w miasto całkowicie z drugiej strony, zapominasz, że istnieje pierwsza strona lustra, dochodzisz do miejsca, które urzędnikom od map nie śniło się w najgorszych koszmarach, miejsca rozwydrzonego sobą i złudzeniem wolności, którym się żywi. Ale o tym na razie sza. Póki co masz problemy z trafieniem, czujnie tropisz ślady: odgłosy hulanki (piosenki rewolucyjne, retro disco, punkrock itp.), wywrotowe grafitti, subvertising reklam. Squat chce narosnąć na zastały palimpsest miasta: najpierw udaje trochę obrażonego i odosobnia się od reszty i innych, ale trwa przy tym czujny, przyczajony, buduje wokół siebie okopy i zabija okna, jednocześnie montując bramę, którą będzie się udostępniał i czasem skrywał przed wścibstwem właścicieli, państwa i policji. Potem squat – mimo wszystko trochę egocentryk – zawalczy o zaznaczenie się w tekście miasta, narośnięcie na jego ciało, wystąpienie w jego narracji. Wypalenie znamienia. Jeśli przekroczy granicę i spróbuje wyjść poza rolę wentylu bezpieczeństwa, imprezowni dla alternatywnej młodzieży, miasto stawi opór i będzie się mścić, naśle swoje tajne i jawne służby, by zgasiły ogień. Ale można żyć też w symbiozie, nie naruszać homeostazy, wczuć się we wrażliwość rajców i balansować na granicy ich wytrzymałości, nie szarpać nerwów ojcom miasta ani matkom Polkom. Jakiejkolwiek squat nie przyjąłby taktyki, buńczucznie będzie krzyczał o swojej wolności i niezależności, o swojej inności, że mimo wszystko, że jednak to już zalążek, próba nowego społeczeństwa, taki mikropoziom tego, co po rewolucji, albo chociaż robienie sobie rewolucji bez rewolucji, bo tej ostatniej nie będzie. Te wzruszające – jak pierwsze kroki dziecka albo wybijanie szyb McDonaldsa na antyszczytach – roszczenia i romantyczna buta rosną na glebie fantazmatów i utopii, na glebie przygotowanej przez surrealistów, dadaistów, sytuacjonistów i Vivienne Westwood. Dlatego squat to zarazem zwida i konkretna forma krytyki społecznej. Stąd jest on fantomem, modelem, na którym będziemy realizować zachcianki naszej wyobraźni i wymyślne, finezyjne pragnienia, niemieszczące się w polu widzenia pracowników agencji reklamowych. I jest fantomem, złudą, przywidzeniem, snem. Dlatego Rita, fantom kobiety-tekstu, mimo swych dandysowskich gustów, ma szansę mocno przyrosnąć do zaniedbanej ściany pustostanu.

„Interwencja – Skłot ElektroMadonna w Częstochowie Częstochowa. W sobotę rano (11.12.2004) w trakcie imprezy muzycznej, na której mieli występować artyści z Francji, Niemiec, Austrii, na częstochowski skłot przy ul. Warszawskiej wtargnęła policja. Jak twierdzą przedstawiciele środowisk alternatywnych i wolnościowych, policjanci, nie okazując żadnego nakazu ani nie trzymając się żadnych prawnych procedur, wygonili wszystkich na zewnątrz. W trakcie przeszukania zostało pobitych kilka osób (...) Częstochowski skłot istnieje od trzech lat, w tym czasie na jego terenie odbyło się wiele imprez kulturalnych, koncertów, prelekcji i wykładów (...) Jak podaje rzecznik prasowy częstochowskiej policji, wylegitymowane zostały 82 osoby, w tym 3 obcokrajowcy, 15 osób zatrzymano, 11 postawiono zarzuty (paragrafy 48 i 42 – posiadanie i przemyt narkotyków), 3 osoby oddano do dyspozycji prokuratury, 3 cudzoziemców (wszyscy oskarżeni o przemyt) musiało złożyć poświadczenia majątkowe, wszyscy oni będą odpowiadać ‘z wolnej stopy’. Policja, co było szczególnie widoczne podczas organizacji ogólnopolskiego Alternatywnego Forum Ekonomicznego i powiązanego z nim protestu1, selektywnie stosuje przywileje nadane jej nowelizacją ustawy o zapobieganiu narkomanii z 2000 roku, aby zastraszyć aktywistów ruchu alterglobalistycznego. Praktycznie na każdej imprezie muzycznej znajdą się ludzie, którzy stosują narkotyki. Imprez muzycznych odbywa się co weekend w całej Polsce tysiące. W samej Częstochowie kilkanaście. Częstochowska policja nie interweniuje zazwyczaj w ten sposób podczas żadnej z nich. W sobotę jednak, nadużywając prawa, zaatakowała miejsce, gdzie w zeszłym tygodniu odbywał się zjazd Federacji Anarchistycznej, centrum kultury i lokalnego ruchu alterglobalistycznego. (...)”2. „Ta rubryka znajduje się w trakcie tworzenia i jak na razie, musi ci wystarczyć krótki opis zamiast wyczerpującego temat artykułu. Zimą 2001-2002 r. kilka osób rozpoczyna skłotowanie biurowca położonego na Żoliborzu przy ulicy Rydygiera. Budynek jest częścią fabryki ZREMB-u, w której mieszkają już inni ludzie, niezwiązani ze sobą żadnymi umowami. Monar (bo taką nazwę otrzyma) jest w stanie opłakanym, brak drzwi, okien, wody, prądu, a na podłodze gruz i śmieci połączone z fekaliami... Mieszkańcy na początku mieszkali razem w jednym pokoju, który jest obecnie kuchnią. Gdy zima mija, biorą się za sprzątanie i remontowanie budynku. Tworzone są pokoje mieszkalne i miejsca ogólnodostępne, takie jak: kuchnia, pokój gościnny, bar, sala koncertowa, sala treningowo-sportowa, biblioteka. Nieustannie trwają remonty i ulepszanie budynku. Rozpoczęto organizację lub współorganizację imprez, których było już bardzo dużo, aż trudno policzyć (patrz galeria). Ruszyły też treningi street fightingu oraz zaczyna raczkować biblioteka, która raczkuje do tej pory... Przez jakiś czas warszawski food not

82

opowiadania_02popr.indd 82

2005-02-07 11:36:18


bombs był gotowany na Monarze (teraz co niedzielę od 9.00 oprócz wakacji: ul. Nowogrodzka 46/6, Federacja Zielonych). Zorganizowane zostały też dwa antyfaszystowskie turnieje piłki nożnej oraz kilka antynaziolskich akcji bezpośrednich w obronie skłotu, jak również zupełnie poza skłotem. Turniej szachowy też mamy za sobą. Za nami również kilka policyjnych akcji bezpośrednich i dresiarskich podpaleń. Przed nami jeszcze dużo, w najbliższej przyszłości zakup sprzętu nagłośniającego, agregat już mamy, więc imprezy – mamy nadzieję – ruszą pełną parą...”3.

podwoje różnej maści obłąkanym radykałom, woli jednak stroić się w szokujące obyczajowo ciuszki i oddawać radosnym harcom w gronie przyjaciół. A oba te oblicza, stworzone na swoje dialektyczne (nie)podobieństwo, równie piękne i rewolucyjne. ***

Wolne domy dla wolnych ludzi! „Mieszkania to towar strategiczny w naszym kraju. Przez nie (a właściwie ich brak) wygrywa się wybory, stanowią ulubiony temat macherów od polityki... Kryzys budownictwa – słyszymy to od lat! Wystarczy jednak rozejrzeć się wokoło, ile jest pustostanów. (...) Skłotersi to ludzie, którzy nie mając gdzie mieszkać, chcą zmienić ten chory układ i po prostu zajmują i mieszkają w pustych domach. Zajmowanie pustostanów to często jedyne wyjście dla młodych małżeństw czy osób chcących się uczyć i niebędących w stanie płacić horrendalnych opłat za wynajem... (...) Latem 1994 roku podjęto bardziej zdecydowane poszukiwania lokalu już bez oglądania się na zgodę władz lub właścicieli. Znaleziono kilka budynków, jednak najodpowiedniejszy okazał się barak po upadłej hurtowni przy ul. Pułaskiego. (...) Od wakacji rozpoczęły się prace adaptacyjne: od łatania dachu i wprawiania okien począwszy, na doprowadzaniu prądu skończywszy. (...) Przespana przez dwie osoby noc z 15 na 16 października w remontowanym lokalu stała się swego rodzaju chrztem. Od tego dnia liczymy kolejne lata bytności na Pułaskiego. (...) Od początku skłot spełniał rolę domu opartego na idei komuny wolnościowej. Robiono wspólne obiady, wspólnie spędzano większość wolnego czasu w urządzonej świetlicy. (...) W lutym 1996 roku miało miejsce zajście, które wstrząsnęło spokojnym życiem skłotu. Niezauważany i bagatelizowany od jakiegoś czasu problem dał się we znaki. O godzinie 7 rano wpadło 12 zamaskowanych bandytów spod znaku swastyki. Niszczyli wszystko, co stanęło im na drodze. Wtargnęli do jednego z pokoi, gdzie zaatakowane zostały dwie śpiące osoby, dziewczynę ugodzono nożem. Z poważnymi ranami wylądowała na intensywnej terapii. Sprawcy uciekli. Sprawą z urzędu zajęła się policja i prokuratura. (...) W roku 1997 na Rozbracie zagnieżdża się Federacja Anarchistyczna4. Od tego momentu zrzesza ona co aktywniejszych uczestników Kolektywu Rozbrat i odgrywa istotną rolę w kształtowaniu miejsca. Tak pod względem ideowym, jak i materialnym. Spotkania o nazwie Biesiady Wolnościowe początkowo spełniają rolę forum dla załatwiania spraw zarówno dotyczących Rozbratu, jak i działań na zewnątrz. Federacja podejmuje się również tworzenia Biblioteki Anarchistycznej w 1997 roku, a w 2000 roku Klubu Anarchistycznego. W 2001 roku dzięki uprzejmości sąsiadów udaje się nam wreszcie doprowadzić bieżącą wodę! W tym samym roku zaadoptowane zostaje kolejne pomieszczenie pod inicjatywę Kolektywu Kulawy Muł, prowadzącego obecnie knajpę. Poza imprezami do białego rana odbywają się tu również recitale, wieczorki poetyckie i wykłady. Zaplecze Kulawego Muła przekształcone zostało w galerię, która otwarta jest na wszelkiego rodzaju niezależnych twórców. Z czasem wykształcała się struktura techniczna i system zarządzania oparty na samorządności. Cały czas tworzymy i udoskonalamy infrastrukturę. Małymi krokami rozwijamy to miejsce jako część nas samych”5.

*** Metamorfoza pustostanu w squat dokonuje się dzięki zapłodnieniu; w tkankę porzuconego budynku muszą wniknąć nowe komórki, świeże płyny ustrojowe; dostarcza się więc rewolucyjnego nasienia. Odżywia wywrotowymi idejkami. Tak pielęgnowany squat zmienia oblicze, nabiera rumieńców specyficznie squaterskiej estetyki i zaczyna knuć spiski przeciwko państwu i kapitałowi. Wypieszczony bobas to świadectwo pracy jego rodziców, squatersów. A bachorek to wymagający i rozpuszczony do cna, nie to, co inne, grzeczne i posłuszne, od niego akurat uwolnić się nie da, choć niby daje wolność, tylko chuchać i dmuchać, i żyje tylko wtedy, jeśli taką wolę mają squatersi. I w drugą stronę: oni nie mogliby żyć bez swego potomka, nawet jeśli jest najbardziej uciążliwy z możliwych, nawet jeśli przyjemność, jaką daje – a jest to z pewnością jedna z najmilszych: przyjemność względnej niezależności – okupiona bywa większym wysiłkiem i ryzykiem niż „normalne życie”. Czym podkarmiać takie anarchiczne bękarciątko? Przede wszystkim wegańskie soczki i wegetariańskie obiadki. Na dobranoc uśpić industrialem albo pieśniami rewolucyjnymi „Hiszpania 1936”, poczytać Muminki, dziadka Kropotkina, babcię Goldman, Jaroslava Haška, Henry’ego Millera, a dla dziewczynek także Anaïs Nin. I stosy komiksów. Zamiast idiotycznych disney’owskich plakatów – Kain May, Drooker, Mucha, święte obrazki. Oswajanie z głośną muzyką, hulankami i dryfowaniem po nocach. Uczenie gotowania na Jedzeniu zamiast Bomb. Odzwyczajanie od posiadania, wdrażanie w system kolektywny i równościowy (riot grrrrrlzzz rulezzzz). Intensywne treningi gry w piłkarzyki, piłkę nożną i bezkrwawego polowania na myszy; z bardziej artystycznych do wyboru: kuglarstwo, radykalne czirliderki (gdzie czirliderzy?), wycinanie szablonów do grafitti, zabawy sitodrukiem, antymuzyka. Nie można zaniedbać edukacji wolnościowej, tu: klasycy anarchizmu (Proudhon – Kropotkin – Bakunin), neopostanarchizm (między Debordem a Beyem i co o tym sądzi Ruch Społeczeństwa Alternatywnego), anarchizm a estetyka (Oscar Wilde czy Antonin Artaud? A jednak Sid Vicious?), propedeutyka wiedzy o gatunkach punkrocka i new romantic na balangi, poetyka zina, robienie dredów i przekłuwanie różnych części ciała przyrządami jakimikolwiek, strategia buntu: miejska partyzantka i wino samodziałowe. Dziecko nie jest przymuszane do czystości. Zwieńczeniem procesu socjalizacji squatu jest osiągnięcie stanu ogólnego luzu: w latach dojrzałości, czyli okresie młodzieńczym, squat olewa wyścig szczurów i odrzuca różne takie ambicjonalne historie, dba tylko o swoje przetrwanie i zadowolenie. Wesoło popija piwko przy piłkarzykach, czasem zrobi koncert; ale bywają i poważniejsze zdarzenia – zjazdy grup wolnościowych, ekologicznych, wystawy kontestacyjnej sztuki. Czasem zakłada kamuflaż bojownika, dla podtrzymania statusu światopoglądowego zorganizuje jakąś akcję polityczną, udostępni swe

„Okoliczni mieszkańcy? Robotnicza dzielnica. Znajomi straszyli – nie będziecie mieli łatwo; jednak problemy przyszły później z najmniej oczekiwanej strony. Początkowe

83

opowiadania_02popr.indd 83

2005-02-07 11:36:18


przyglądając się sposobom realizowania tych postulatów, choćby przykładając te miarki do kultury squaterskiej czy alternatywnej, podziemnej i do dajmy na to, balang w modnych lokalach, clubbingu, loungingu, housingu, nie widać specjalnej różnicy; inność zaczyna się i kończy na specyficznych estetykach i modach, choć i to nie do końca, bo represywna kultura lubi zaczerpnąć pomysły na nowe gadżety z podziemia, najlepszym dowodem trendy sprzed dwóch sezonów. Niby chodzi też o świadomość. Ale z drugiej strony, po co światopogląd, skoro efekt mamy podobny: dobrą zabawę; po co więc to całe oznakowanie i uprzestrzennienie się w innym wymiarze, w subkulturze, na squacie, w antyestetyce? Na pierwszy rzut oka to dość zagadkowe. Zdaje się jednak, że sedno tkwi w odmiennych gustach i zasobności portfeli. Antagonizm smaków bywa tłumaczony przywiązaniem do odmiennych systemów wartości, ale to nie do końca tak, przecież osoby wylegujące się na chill oucie wcale nie muszą być apologetami całego kapitalistycznego zła tego świata. Po prostu nie tłumaczą zabawy teorią krytyczną. Tak więc cała ta historia zaczyna się i kończy na estetyce. Figiel polega na tym, że nie zakończę rozpaczliwym „bunt jest bez sensu, zwijamy squaty, wyrzucamy broszury do śmieci, to już koniec”. Może całe to zamieszanie między formami sztuki, trendami i idejkami zawadiacko i niespodziewanie poroni wyczekiwaną hybrydą protestu i dandyzmu. Bo ja tak naprawdę lubię Beya, zwłaszcza gdy mówi: „Oscar Wilde mógł powiedzieć, że nie można być gentlemanem nie będąc przy tym kimś w rodzaju anarchisty – jest to paradoks tak nieunikniony, jak ‘radykalny arystokratyzm’ Nietzschego. Nie jest to tylko kwestia duchowego dandyzmu, ale również egzystencjalnego zaangażowania w fundamentalną spontaniczność...”8. I dlatego Rita, mimo swych dandysowskich gustów, czułaby się dobrze na squacie, gdyby nie to, że ostatnio zasiedla luksusowy hotel na Goa.

reakcje: sekta, sataniści, mili ludzie, młodzi zbuntowani. Rozmawialiśmy, tłumaczyliśmy nasze nonkonformistyczne podejście do życia. W końcu zdobyliśmy miłych sąsiadów”6. *** I co, to już wszystko? Bunt na miarę swoich czasów: zająć pustostan, obmalować go przypadkowymi, znalezionymi na śmietnikach i w piwnicach farbami, parę mebli z wystawki, estetyka chaosu i bylejakości, a potem to już balangi z przerwami na zarobienie paru groszy na nowe winyle; radykalizm w piciu i marnowaniu czasu; polityka tylko, gdy chcą odebrać dom? Nonkonformizm polegający na tym, że trzeba włożyć wysiłek w skombinowanie opału na zimę i samodzielnie tworzyć dom? To już? Zmiana świata przez wygolenie sobie irokeza czy crusta, kolczykowanie twarzy, obszarpane ciuchy, ćwieki, zamki, glany, napisy na koszulkach, naszywki z anarchistycznymi napisami? Wyzwolenie obyczajowości i alternatywna kultura – kogo to obchodzi? Właściwie państwo jest zadowolone, na squacie odbywa się pożyteczny proces wtórnej socjalizacji: nie podoba się dyskurs oficjalny i panujący? W porządku, idź na squat, zabaw się, zrobi ci się lepiej, wyładujesz swoją frustrację, zmęczona po ostrym pogo nie pójdziesz wysadzić siedziby Radia Maryja czy wyrównać sarmackiej grzywki Romanowi G. Tak naprawdę nie ma znaczenia, że utwierdzasz się w swoich przekonaniach. I tak „im” nic nie zrobisz. W końcu sięgniesz po buteleczkę, której do tej pory nie zauważałaś, wypijesz zawartość i urośniesz tak, że przestaniesz mieścić się na squacie, a ktoś „od nich” wyjaśni ci: dałaś się nabrać. Wybacz, czasem musimy zastosować taki trick z fantomem wolności, zwłaszcza gdy wchodzą tak zwane stracone pokolenia, trudna młodzież, nie bierz tego do siebie, to nie twoja wina. Zmiana koniunktury. No już, nie gniewaj się, udobrucha cię jakaś praca? Instynkt samozachowawczy każe ci nie słuchać, ale mól zakryty będzie podgryzał tu i ówdzie. Zabijasz robaka myślą, że cały poprzedni akapit to jakieś anachroniczne zarzuty osoby operującej kategoriami rewolucji z XIX wieku, pozytywizm, modernizm, te sprawy. Liczy się przecież tylko rewolucja życia codziennego, w zasadzie chodzi o karnawał i ciągłe świętowanie, oto najbardziej krańcowa forma buntu – a ostateczny protest to twórcze i spontaniczne podejście do codzienności. Człowiek zbuntowany winien wyłączyć się ze spektaklu i tworzyć się w huku potlaczu. Oczywiście, wciąż cierpliwie czekamy na odpowiedni moment, by wysuszyć bagno kapitalizmu i w końcu „skończyć z pracą”, póki co podbudowujemy się chociażby Beyem: „Istota imprezy: grupa osób nawiązujących stosunki ‘twarzą w twarz’ działa zgodnie na rzecz realizacji wspólnych pragnień – choćby dobrego jedzenia i zabawy, tańca, rozmowy, sztuki życia albo wręcz przyjemności erotycznej, stworzenia wspólnego dzieła sztuki, względnie osiągnięcia najwyższej rozkoszy – mówiąc w skrócie jest to ‘związek egoistów’ (jak ujął to Stirner) w jego najprostszej formie – albo jeszcze inaczej, w kategoriach Kropotkina, podstawowy, biologiczny pęd ku ‘pomocy wzajemnej’”7. Nie ukrywam, że mimo wszystko i mi taki pomysł na bunt jest najbliższy. Cóż innego robić? Sytuacjonistyczna krytyka kapitalizmu pozostaje aktualna i z tej perspektywy odbudowanie w wywrotowym dyskursie znaczeń takich pojęć jak zabawa, pragnienie, radość codzienności nabiera rewolucyjnego rozmachu. Problem w tym, że

*** Pozdrowienia dla miejsc spoza map: Freedomu, Wagenburga, Kromka, Squatu z Altanką (Wrocław), Rozbratu (Poznań), Strefy (Szczecin), DeCentrum (Białystok), Pilona (Toruń), Kolonii Arystów (Gdańsk), Fabryki, Czarnej Emilki i Infoshopu (Warszawa), LaTryny (Dąbrowa Górnicza), ElectroMadonny (Częstochowa), Krzyku (Gliwice).

Przypisy: 1. Protest przeciwko Europejskiemu Forum Ekonomicznemu w Warszawie w 2004 [przyp. – A.K.]. 2. Cyt. za: www.kanaba.info; www.pl.indymedia.org. 3. „Sobieh”, historia sekcji Monar przy squacie Fabryka. http://www.fabryka.bzzz.net. 4. Warto wspomnieć też o innej organizacji wolnościowej, która później na chwilę zagnieździła się na Rozbracie, mam na myśli „grupę anarchistyczną solidarność”. 5. Fragmenty historii squatu „Rozbrat”, www.rozbrat.org. 6. Fragment historii squatu „LaTryna”. http://www.latryna.of.pl/. 7. Bey Hakim, Poetycki terroryzm , Kraków 2003, s. 114. 8. Tamże, s. 94.

84

opowiadania_02popr.indd 84

2005-02-07 11:36:19


Wszystkie potrawy przyrządzane są tego samego dnia i gotowane tradycyjnymi metodami – nie używamy kuchenek mikrofalowych. Staramy się odnowić tradycję spożywania takich produktów, jak soczewica, ciecierzyca, soja, pełne kasze. W niektórych przypadkach stosujemy zasady kuchni makrobiotycznej, wprowadzamy nowe dodatki – jak np. glony (Kombu, Wa-kame). Zapraszamy nie tylko na zdrowe potrawy, lecz także na zajęcia fakultatywne, prowadzone przez Ośrodek Edukacji Makrobiotycznej i poświęcone nauczaniu, m.in. podstaw medycyny chińskiej, przygotowywania deserów i przetworów bez użycia cukru, gotowania zgodnie z zasadami makrobiotyki. Zajęcia te odbywają się w niektóre weekendy – informacje pojawiają się z wyprzedzeniem na plakatach w hallu Vegi. Otwierając Vegę wegańską, chcielibyśmy, aby był to kolejny krok na wytyczonej przed laty drodze zmierzającej ku upowszechnianiu zdrowego i etycznego sposobu życia.

Już ponad 16 lat działa pierwszy w Polsce bar wegetariański Vega. Na I piętrze Vegi istnieje również od sześciu lat pionierski bar wegański. Podawane są tu wyłącznie potrawy wegańskie, czyli nie mające w swoim składzie żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego, nawet mleka, sera, jajek itp. – np. mleko krowie zastępujemy mlekiem sojowym. Używamy warzyw z upraw ekologicznych – mających atest Ekolandu. Jesteśmy w posiadaniu profesjonalnego filtra do oczyszczania wody (RO 400), działającego na zasadzie odwróconej osmozy. Na obydwu piętrach Vegi (wegetariańskim i wegańskim) do przygotowywania napojów i potraw używamy wody filtrowanej. Stopniowo wprowadzamy produkty nisko przetworzone (mąka razowa, ryż niełuskany, pełne ziarna pszenicy), nie stosujemy mrożonek, konserw (z nielicznymi wyjątkami, np. kukurydza, truskawki).

rys. Darek Orwat

REKLAMA

W r o c ł a w, Ry n e k 2 7 a tel. 344 39 34

85

opowiadania_02popr.indd 85

2005-02-07 11:36:21


V I O L A TY C Z

I_rak – war exhibition Żadna z wymienionych możliwości, sama dla siebie, nie wydaje się wskazywać drogi, jednej, jedynie możliwej drogi – na którą sztuka w swoim odniesieniu do wojny mogłaby się zdecydować. (…) Wydaje się, że sztuce i kulturze nie pozostaje w tej chwili nic innego, jak wytrzymywać i stawić czoło wszystkim tym napięciom, sprzecznościom i niepewnościom; i próbować, wciąż od nowa, odkrywać indywidualne, przekonujące kombinacje pomiędzy możliwościami, jakie pozostały im do wyboru”.

18 marca 2003 roku w BWA Awangarda we Wrocławiu grupa „Reaktor” przygotowała reakcję na lęk i niepokój towarzyszący zbliżającej się (wtedy, 18.03) wojnie w Zatoce Perskiej. Dzięki światłej decyzji kierownictwa Buły – Marka Puchały i Pawła Jarodzkiego – mogła powstać kontrowersyjna (nie chodzi tu o eksponaty, ale o temat) ekspozycja. Do problematyzowania tematu wojny nawiązał w swym krótkim przemówieniu nasz przyjaciel – Carsten Zorn (niemiecki socjolog, filozof), który zastanawiał się na głos:

Słowa powyższe bardzo dobrze tłumaczą naszą decyzję zajęcia się aktualnym tematem wojny. Nie będę zatem roztrząsała tej wypowiedzi. Zajmę się natomiast krótką relacją z ekspozycji. Po wystąpieniu Carstena zaprosiliśmy publiczność (której liczba przerosła nasze oczekiwania, było około 200 osób) na dziedziniec, gdzie przygotowaliśmy amerykańkie, żołnierskie barbecue. Rozpoczęłam roznieceniem grilla, na którym smażyłam „pacyfki”, wykonane z mięsa wołowego. Sama jestem wegetarianką, stąd było to dla mnie nie lada poświęcenie. Pacyfki smakowały wybornie. Trzeba powiedzieć, że znalazło się wielu entuzjastów, którzy czekali na następne porcje gorącego mięsiwa. Publiczność zjadła wszystkie „pacyfki”, łącznie z przypalonymi – ciężkie czasy! Po dziedzińcu przechadzał się Tomasz Rodziewicz ubrany w kamizelkę z przyklejonymi ładunkami wybuchowymi. Tomek również zaminował cały dziedziniec, zainstalował ładunki wybuchowe w holu Buły oraz wywiesił kartki z ostrzeżeniami. Podczas niebezpiecznego spaceru Tomka Paweł Żołyński przygotowywał Creme Bruille – wybuchowy deser, który podawał w dość ekscentryczny sposób, ubrany w fartuch, pod którym można było dostrzec tylko majtki. W sali ekspozycyjnej zainstalował swoją Przepompownię Radek Ślany – dwa serca w akwarium pompujące krew i ropę naftową. Tomek Lipka poukładał podpisane nazwiskami szeregowców wiadra z flakami.

„(…) Czy sztuka może albo w ogóle powinna opowiadać się przeciwko wojnie? Czy wolno jej mówić w imieniu ofiar? Czy sztuka rzeczywiście może lub powinna – zamiast służyć tym, którzy prowadzą wojnę – stanąć po stronie tych, którzy wojnie się sprzeciwiają? Czyż wszelkie jednoznaczne opowiedzenie się po którejś ze stron nie jest fundamentalnie sprzeczne z czołową ideą sztuki modernizmu? Czy idea i najważniejsza społeczna funkcja sztuki nie polega dziś właśnie na tym, aby nie pełnić żadnej społecznej funkcji, nie oferować żadnych bezpośrednich korzyści, nie oddawać się w służbę niczemu i nikomu? I czyż sztuka dzisiejsza nie jest właśnie zawsze wtedy najlepsza, gdy wstrzymuje się od wszelkiego jednoznacznego przesłania? Sztuce pozostałoby wobec tego – jako najważniejsza możliwość odniesienia się do wojny – może już „jedynie“ zdystansowanie się wobec wszelkich innych społecznych wypowiedzi o wojnie (a więc także i tych przeciwko wojnie) i wszelkich innych społecznych przedstawień wojny (w mass mediach); pozostałyby jej więc ironizowanie, refleksja i krytyka społecznych dyskusji, wyobrażeń i przedstawień wojny. Albo i również refleksja historii jej własnego stosunku do wojny. I być może powoływanie się, w nowy sposób, na tradycje malarstwa historycznego, na obrazy zwycięskich walk – albo też na ikony modernistycznej sztuki antywojennej, takie jak Picassowska Guernica?

1.

opowiadania_02popr.indd 86

86

2005-02-07 11:36:22


2.

Ze względu na warunki sanitarne flaki zostały usunięte po wernisażu. Na ekspozycji pokazana też była praca Arka Bagińskiego utrzymana w kanonie rysunkowym. Przerobił on Guernikę Pabla Picassa na Guernikę industrialną, gdzie żołnierze są niewolnikami systemu, któremu mają obowiązek służyć. W tym przypadku walczący okazują się ofiarami w wojnie z „opresywnym systemem postindustrialnym”. Piotr Stapiński wykonał wideoinstalację Ty też – rodzaj monidła z wesołego miasteczka. Zwiedzający mieli do wyboru dwa otwory na głowę – ofiary lub kata. Perfomence był rejestrowany kamerą przenoszącą obraz na telewizor umieszczony w domowych pieleszach (fotel, kapcie, stolik). Kasia Suska natomiast wybrała cytat z przemówienia George’a Busha, mówiący, że współczesne cywilizacje mają moralne prawo do wszczynania wojen w obronie pokoju. Literki składające się na cytat wypełnione były datami wojen. Bartek Nowowiejski w swojej instalacji Czy gra jest warta świeczki użył mapy, na której znajdowały się miseczki z popcornem oraz na wpół dopalona, czerwona świeczka. Olga Lewicka namalowała dwa obrazy – komentarze do wystawy i wojny. Użyła cytatów z rozmowy z Peterem Weiblem zamieszczonej w „Kunstforum” (styczeń-luty 2003, str. 153-154) pt. Magia i obraz. Nasz kolega Arek Kozak, który przebywa w Edynburgu, przygotował z pomocą Tomka Lipki dźwięk towarzyszący ekspozycji – hałas działań wojennych. Dwa obrazy pt. W samo południe, przedstawiające bohaterów wojny – Saddama Husajna i Georga Busha umieściłam naprzeciw siebie, jakby stanęli do pojedynku. Dzięki namowom pani kurator Jolanty Ciesielskiej obrazy ewoluowały zgodnie z przekazami telewizyjnymi z wojny z Irakiem podczas trwania wystawy (do 20 kwietnia). Nasza wystawa cieszyła się dużym zainteresowaniem młodych ludzi, którzy nie mają wiele wspólnego ze środowiskiem artystycznym. I trzeba przyznać, że jest to nasz największy sukces. Wszak na wernisażach spotyka się te same twarze i odnosi się wrażenie, że ekspozycje robione są dla garstki artystów i znajomych. Opinia publiczna wystawę z góry okrzyknęła mianem kontrowersyjnej. W środowisku natomiast krytykuje się bezcelowość takich akcji oraz brak uniwersalności, którą winna się wykazywać sztuka. Owe wątpliwości wychodzą z ust części artystów. Szczególnie drażni ich publicystyka. Nas zresztą też.

3.

4.

1. Viola Tycz, Logo I _ rak 2. Smażenie pacyfek, fot. z arch. autorki 3. Piotr Stapiński, fragment instalacji Ty też, fot. z arch. autora 4. Viola Tycz, W samo południe (fragm.), fot. z arch. autorki

87

opowiadania_02popr.indd 87

2005-02-07 11:36:24


Arek Bagiński, Guernica industrialna. I _ rak war exhibition

88

opowiadania_02popr.indd 88

2005-02-07 11:36:26


89

opowiadania_02popr.indd 89

2005-02-07 11:36:29


Grupa Twożywo, IHS, arch. Galerii Program, www.artprogram.art.pl

INC. opowiadania_02popr.indd 90

Jerzy Kosałka, CosalCa , arch. BWA „AWANGARDA” we Wrocławiu, www.bwa.wroc.pl

Hanna Kosewicz, Made in Taiwan , 2003, arch. Galerii Program, www.artprogram.art.pl

90

2005-02-07 11:36:30


WYSTAWA: „INC. SZTUKA WOBEC KORPORACYJNEGO PRZEJMOWANIA MIEJSC PUBLICZNEJ EKSPRESJI (W POLSCE)” – Z ANEKSEM „NEUROPA. SZTUKA, PATRONIMIKUM I NOWA PLEMIENNOŚĆ” (W ROCZNICĘ WEJŚCIA POLSKI DO UE). WE WROCŁAWIU: W KWIETNIU 2005 WSPÓŁCZESNEJ AWANGARDA

ROKU

W

BWA – GALERII SZTUKI

INC.

W tych kontekstualnych wystawach mają wziąć udział czołowi i szeroko znani artyści różnych generacji, m.in.:

Paweł ALTHAMER Krzysztof BEDNARSKI Rafał BUJNOWSKI Wojciech BRUSZEWSKI Oskar DAWICKI Wojciech DUDA Tatiana CZEKALSKA & Leszek GOLEC Katarzyna GÓRNA Ryszard GRZYB Rafał JAKUBOWICZ Paweł JARODZKI Agnieszka KALINOWSKA Andreas KAUFMANN Jacek KASPRZYCKI Grzegorz KLAMAN Leszek KNAFLEWSKI Jerzy KOSAŁKA Hanna KOSEWICZ Kamil KUSKOWSKI Przemysław KWIEK Zbigniew LIBERA Wiesław ŁUCZAJ Ryszard ŁUGOWSKI ŁÓDŹ KALISKA [Marek JANIAK Andrzej KWIETNIEWSKI Adam RZEPECKI Andrzej ŚWIETLIK Andrzej WIELOGÓRSKI] Robert MACIEJUK Jacek MARKIEWICZ Dorota NIEZNALSKA Andrzej PARTUM Magda PISKORSKA Mariola PRZYJEMSKA Józef ROBAKOWSKI (współpraca Tadeusz JUNAK i Ryszard MEISSNER) Tomasz SIKORSKI Kamil SMUGA i Marek GIL Marek SOBCZYK Paweł SUSID Robert SZCZERBOWSKI Stanisław SZUKALSKI Leon TARASEWICZ TWOŻYWO [Mariusz LIBEL i Krzysztof SIDOREK] Andrzej K. URBAŃSKI z Mirą BOCZNIOWICZ Krzysztof VISCONTI Krzysztof WAŁASZEK Krzysztof ŻWIRBLIS. Inc. to znak, który stawia się za nazwami biznesowych organizacji w USA, a którego odpowiednikiem w Anglii jest Ltd., w Polsce zaś Sp. z o.o. Jest to skrót od incorporated („włączony”, „wcielony”), który w USA oznacza przyporządkowanie działających na rynku osób do obowiązującego tam systemu prawnego. Dana korporacja musi najpierw nabyć prawa wyłączności do używania znaku towarowego przez zarejestrowanie go w odpowiednim urzędzie, bowiem używanie cudzego znaku towarowego uznawane jest za przestępstwo, przejaw nieuczciwej konkurencji. Ograniczenia te mogą stać w kolizji z tradycyjną funkcją sztuki pojętej jako mimesis. Sztuka często sięga – zwłaszcza od czasów pop-artu – po znaki towarowe różnych firm. Interesuje nas tu, w jaki sposób artyści włączają znaki towarowe znanych korporacji – Coca-Coli, Lego, Volkswagena, Lee, Sony, sieci sklepów Biedronka czy Lewiatan, branży alkoholowej, tekstylnej czy prasowej jak „Gazeta Wyborcza” czy „Playboy” etc., usiłując po 1989 roku wpływać – niekiedy entuzjastycznie albo też krytycznie czy przewrotnie – na procesy kształcenia CI (Corporate Identity). Niekiedy artyści sami są zapraszani do współpracy przez korporacje. Śledzimy, jakie to rodzi skutki artystyczne i reakcje widzów, w tym zainteresowanych korporacji, wymuszających określony kształt dzieła, często po dłuższej pertraktacji, a niekiedy grożących artyście sankcjami prawnymi (np. Lego vs. Libera czy Volkswagen vs. Jakubowicz). Prowokuje to publiczne debaty i tworzy dzieje najnowszej sztuki. Jednakże relacje czy nawet napięcia zawsze w końcu dobrze służą ogółowi społeczeństwa, bowiem inspirują wymianę symboliczną, jeśli nie kapitałową. Obserwujemy, w jaki sposób kultura korporacyjna modyfikuje kulturę religijną czy narodową, zakrywając miejsca publicznej ekspresji. Czy zmierzamy wielkimi krokami – włączani w globalny proces zdominowany przez gospodarkę USA – do demokracji z przydomkiem korporacyjna? Czy sztuka, ze względu na swój ukształtowany w modernizmie autokrytycyzm, może dziś stać się modelem s a m o - o d p o r n e j k o r p o r a c j i, zdolnej sprostać nie tylko rynkowej konkurencji, lecz też korporacji ograniczającej siebie w poczuciu odpowiedzialności za wspólne dobro (jeśli taka rzecz istnieje)? Kazimierz Piotrowski Kurator wystawy „Inc.”

91

opowiadania_02popr.indd 91

Hanna Kosewicz, Łee, z serii Metki, 2003/2004, arch. Galerii Program, www.artprogram.art.pl

2005-02-07 11:36:31


KATARZYNA SZUMLEWICZ

Kontestacja, demaskacja, dekonstrukcja lacji okrucieństwa. Wewnętrzny konflikt Makbeta jest tu więc przedstawiony inaczej niż u mistrza ze Stratfordu. Bohater nie zmaga się bowiem z pokusami nadużycia królewskiego zaufania, ale z chęcią, aby stać się rzeźnikiem na swój własny rachunek. Kolonializm jest portretowany także w jego przeróbce Medei Eurypidesa, gdzie w monologu głównej bohaterki opisana zostaje historia podboju jej ciała i kraju przez patriarchalnego najeźdźcę Jazona. Z dziedzictwa Brechta korzysta również laureatka ostatniego Nobla, Austriaczka Elfriede Jelinek. Widać to szczególnie mocno w dramacie – a raczej, jak sama go nazywa, „dramooperetce” z 1992 r. – Prezydent Wietrzyk-Zachodni, poświęconej związkom neoliberalizmu z dyktaturą i ludobójstwem. W warunkach fasadowej demokracji tytułowa postać usiłuje pozyskać głosy wyborców. Istnieje tylko jeden szkopuł: większość z nich już nie żyje, ponieważ zostali oni pożarci (lub przyrządzeni i wysłani w konserwach za granicę) przez rodzinę głównego bohatera. Jej członkowie w rozmaity sposób usprawiedliwiają swój tylko pozornie dziwaczny proceder. Małżonka Wietrzyka-Zachodniego wyraża swoje motto prostym „Kto plebejską chla krew, / Kroplę po kropli plebejskiej krwi, / Ten zdobędzie, co chce, / Ten do szczęścia otwarte ma drzwi”1, chór natomiast oburza się wszelkimi próbami zmiany „optymalnego” stanu rzeczy: „Bogaty zjadł biednego? / Do kogo ta mowa!? / Niech się głupi ucieszy, / Że ktoś go potrzebował”2. Efekt obcości staje się tutaj, jak mówi sama autorka, „efektem rozpoznania” barbarzyństwa pod maską normalności. Pogarda dla wyzyskiwanych w połączeniu z konsumpcjonizmem to wszak nic innego, jak właśnie nieustanna kanibalistyczna orgia na masową skalę! Krwawe zwieńczenie ma także dramat Choroba albo współczesne kobiety, gdzie Jelinek podejmuje temat opresji kobiet w nowoczesnym społeczeństwie patriarchalnym. Mężczyźni tu ukazani przedstawieni są jako władcy dyskursu, co przejawia się w wypowiadaniu przez nich kwestii typu: „stanowię miarę”, „ja to ja” czy „teraz mówię ja”3. Przeciwieństwem ich pewności siebie są kobiety, które w języku ani w świecie nie mogą się czuć jak u siebie. Jedna z nich, wielodzietna chrześcijanka Carmilla, podporządkowuje się temu podziałowi ról, mówiąc o sobie jako o „bez reszty niczym”, „kimś o ujmującej znikomości”4. Druga bohaterka, lesbijka Emily, nie poddaje się tak łatwo, ba! to ona w końcu wznieci bunt w pokornej Carmilli. Jednak także Emily wiedzie egzystencję co najwyżej połowiczną, marginalną, co przejawia się w tym, że jest wampirzycą. Jak wiadomo, wampiry nie mają odbicia w lustrze, co w przypadku tej bohaterki oznacza także brak obecności w mowie, będącej zwierciadłem mężczyzn. Jak wspomniałam, na końcu

Słowo „dekonstrukcja” kojarzy się dziś przede wszystkim z krytyką pojęcia podmiotu, obalaniem tak zwanych wielkich narracji oraz podejrzliwym stosunkiem do projektów emancypacyjnych. Wynikałoby z tego, że sztuka jednocześnie dekonstrukcyjna i zaangażowana nie ma prawa istnieć – a jednak istnieje i ma się dobrze, w czym zresztą trudno doszukać się czegoś dziwnego. W przeszłości większość dekonstrukcyjnych impulsów artystycznych wywodziła się ze społecznej krytyki. Także dziś nie stała się ona zbędna, pomimo cokolwiek sprzecznych ze sobą obwieszczeń końca historii i zmierzchu utopii. Nie reagując na rzeczywiste przemiany, sztuka szybko podzieliłaby los schyłkowego klasycyzmu, który wbrew deklarowanej apolityczności estetyzował niesprawiedliwe stosunki społeczne. Zupełnie inne cele stawiał przed sobą Bertolt Brecht – bez wątpienia artysta zaangażowany, a przy tym jeden z pionierów artystycznej dekonstrukcji. Twierdził on, że zamiast godzić ludzi z ich własnym losem, należy im pokazać, iż nie istnieje coś takiego jak los, są tylko inni ludzie, wywierający na nich wpływ i skazujący na wiele cierpień. Jak tego dokonać? Odpowiedź Brechta brzmiała: za pomocą „efektu obcości”. Ów pomysł na zrewolucjonizowanie teatru polegał na przedstawianiu zwykłych okoliczności życia w taki sposób, że zaczynały wydawać się dziwne i zaskakujące. Miało to skłonić ludzi do racjonalnej refleksji na temat tego, co dotychczas uznawali za oczywiste, a co jakże często okazywało się składnikiem krzywdzących wielkich narracji, których zadanie polegało na utrwalaniu istniejących nierówności po wieki wieków. Demaskacja pojedynczych przekonań i wspieranych przez nie systemów opresji służyć miała natomiast przygotowaniu gruntu dla rewolucyjnej zmiany społecznej. Świetne efekty zastosowania w twórczości Brechta efektu obcości są powszechnie znane. Wzięło z niego przykład wielu dramaturgów, zwłaszcza z niemieckiego obszaru językowego. Zalicza się do nich nieżyjący już wschodnioniemiecki dramaturg Heiner Müller, który zasłynął z przeróbek najszacowniejszych dzieł kultury europejskiej. W jego wersjach klasycznych dramatów ukazane zostaje afirmowane przez wielką sztukę barbarzyństwo. Müller obnaża ukryte pod wspaniałymi frazami o feudalnej dzielności i cnocie stosunki pogardy i zniewolenia, dyskryminacji i opresji. Widać to już w pierwszej scenie jego wersji Makbeta, gdzie dobroduszny i szlachetny u Szekspira król Duncan wydaje polecenia z tronu usypanego z ludzkich zwłok. Ten tron symbolizuje nie tylko krwawą historię monarchii, ale także kolonialną Anglię i w ogóle całą zachodnią Europę, która władała podbitymi kontynentami za cenę niewiarygodnej eska-

92

opowiadania_02popr.indd 92

2005-02-07 11:36:31


plastikowych rzeźb przedstawia postacie nagich małych dziewczynek, noszących markowe obuwie. Byłyby one bardzo atrakcyjne, gdyby nie to, że za sprawą ingerencji genetycznej są pozrastane w przerażające Akceleracje i że w nieprzewidywalnych miejscach wyrastają im narządy płciowe. Inna, równie zaskakująca seria rzeźb składa się z szeregu gablot, w których tysiące miniaturowych żołnierzy faszystowskich popełnia niewiarygodne okrucieństwa, przy czym zarówno oni, jak i ich ofiary wyglądają jak wynik przerażających manipulacji genetycznych. Nad wszystkim powiewają flagi, które z daleka wyglądają jak hitlerowskie, z bliska jednak widać, że zamiast swastyki znajduje się na nich znany z niezliczonych reklam, a od niedawna także z emotikonów, symbol uśmiechniętej buzi. Na jeszcze inną kolekcję składają się figury animistycznych bożków, stylizowanych na fetysze pradawnych plemion. Rzecz w tym, że w postać każdego z nich jest misternie wpisany znak firmowy sieci restauracji McDonald’s. Bracia Chapman tym sposobem niejako „dopisują” prehistorię wielkiej korporacji żywieniowej, funkcjonującej dziś jak wszechogarniający mit. „Efekt rozpoznania” polega na bezpośrednim i jak najbardziej współczesnym ujęciu zjawiska nazwanego niegdyś „fetyszyzmem towarowym”. Kolekcję rodzinną – bo taki tytuł nosi ów zbiór drewnianych idoli – można by określić jako sztukę alterglobalistyczną. Specyficzny to jednak typ alterglobalizmu, ponieważ zupełnie wyzbyty nadziei na przyszłość. Da się to również powiedzieć o dziełach pozostałych opisanych w tym tekście artystów. Demaskując i dekonstruując różne postaci współczesnego barbarzyństwa, wykazują oni niemal całkowity brak wiary, by kiedykolwiek mogło zaistnieć coś innego. Postawę tę zaprezentował i wnikliwie opisał Roland Barthes w swoich Mitologiach. Według niego, dla myśliciela czy artysty, wypowiadającego wojnę reakcyjnym mitom, destrukcja musi być absolutna; „musi ją przeżyć bez nadziei powrotu, nie zakładając nawet zapłaty”5. Nie wolno mu wyobrażać sobie, jak będzie wyglądał świat, gdy zniknie to, co krytykuje; „utopia jest dla niego niemożliwym zbytkiem”6. Owa konsekwentna deklaracja budzi zarazem uznanie i pewien niedosyt. Czy bowiem nie jest tak, że unikając zarysowywania alternatyw, twórca wpisuje się, chcąc nie chcąc, w znienawidzoną afirmatywną ideologię, wedle której niemożliwa jest jakakolwiek zmiana na lepsze? Jak sądzę, bez owego „metafizycznego” pesymizmu dekonstrukcja nie straciłaby nic na radykalizmie. Co więcej, mogłaby ona dużo zyskać, inkorporując takie rewolucyjne podejście do sztuki, jak chociażby kolektywne jej tworzenie czy wychodzenie z nią na ulicę, gdzie rozgrywają się przecież poruszane przez nią problemy. Parafrazując klasyka, można powiedzieć, że nie wystarczy, by twórcy skrajnie krytycznie demaskowali świat, lecz potrzeba także, by chcieli go zmienić. W tym sensie demaskacja i dekonstrukcja wymagają jako swego dopełnienia nie byle jakiej artystycznej utopii.

Carmilla buntuje się przeciwko mężowi wymuszającemu na niej kolejne ciąże i ucieka razem z wampirzą przyjaciółką. By były silniejsze, te dwie połowiczne egzystencje przemieniają się w finale w podwójną, zrośniętą postać. To jednak nie dodaje im autorytetu. Uznane za coś nienaturalnego, za ohydne i nieludzkie monstrum, zostają zaszlachtowane przez byłych partnerów przy wtórze podochoconych okrucieństwem okrzyków. Demaskacja wyobrażeń na temat kobiecego piękna, za którym rzekomo skrywa się potworność, występuje także u innej artystki feministycznej, parającej się jednak nie teatrem, lecz fotografią. Amerykanka Cindy Sherman może nawet nie wie, że jej twórczość oparta jest na znakomitym i nowatorskim zastosowaniu efektu obcości. Działo się tak od samego początku jej twórczości, gdy w latach 70. – antycypując zaistniałą w latach 80. modę na lata 50. – wykonywała autoportrety, na których wcielała się w archetypiczne piękności kina tamtego czasu. Pozornie efekt przedstawiał nostalgiczny obraz zarazem delikatnych i wyzywających kobiet, nietkniętych jeszcze „zgubnym wpływem” emancypacji. Większość zdjęć z tej serii była w dodatku wykonana w ten sposób, aby osoba je oglądająca miała wrażenie podglądania. Takie fotografie dotychczas robili tylko mężczyźni dla mężczyzn, przekazując sobie kobietę jako nieświadomy niczego, całkiem uprzedmiotowiony łup. Ta relacja jednak całkiem się zmienia, gdy okazuje się, że zdjęcia wykonała kobieta, w dodatku tożsama z piękną heroiną. Podglądacz zostaje w ten sposób zdemaskowany, a tradycyjny erotyczny obrzęd, zamiast wywoływać podniecenie, rodzi skrępowanie, ponieważ fetyszystyczna kobiecość okazuje się maskaradą, za którą kryje się autorka całego podstępu. Wrażenie to można porównać z efektem występów drag queens, gdy nie były one jeszcze kulturową konwencją. Widzowie oglądali w ich trakcie, w jaki sposób sztucznie konstruowana jest rzekomo „naturalna” kobiecość, którą zmuszone są niejako „przywdziewać” osoby o żeńskiej anatomii. Ten codzienny rytuał staje się w pełni widoczny dopiero, gdy zastosuje się doń efekt obcości w postaci odegrania go przez anatomicznego mężczyznę. Równie odkrywczo jak mity popkultury artystka analizuje wizerunki kobiet pochodzące z baśni. Czerwony Kapturek na jej zdjęciu ma zamiast twarzy wydłużony pysk, przypominający wilka. Dziewczynka tak by wyglądała, gdyby nie otrzymała od myśliwego lekcji, że nawet w krainie wyobraźni tylko mężczyzna ma prawo do aktywnego działania. Inne baśniowe postacie są jeszcze bardziej monstrualne; mają rogi, ryje, wypustki i brodawki. Wszystkie, wzorem szkaradnej Baby-Jagi z jednego ze zdjęć, są ukarane za to, że będąc kobietami, uzyskały choćby odrobinę samodzielności. Czasem ta kara idzie jeszcze dalej; na wielu fotografiach Sherman kobieta leży martwa, a jej ciało zlewa się z ziemią i organicznymi resztkami. W tych wizerunkach autorka – tak jak Jelinek w krwawych zakończeniach swoich dramatów – dopowiedziała ostateczne konsekwencje wyrażającego się w baśniach lęku przed żeńską niezależnością. Sherman dekonstruuje także inne wpływowe wizje kobiecości. Jej parodia wizerunków pornograficznych przedstawia pocięte kobiece ciała, bardzo dosłownie – i przez to odrażająco – „przyrządzone” do konsumpcji przez męskiego widza. Z kolei nobliwa Madonna z dzieciątkiem ma u niej… plastikową pierś tryskającą mlekiem, co oznacza, że ograniczona do macierzyństwa kobieca „natura” stanowi sztuczny wytwór patriarchalnej kultury. Podobnych metod artystycznych używają angielscy bracia Jake i Dinos Chapman, by zdemaskować mitologię niewinnego dzieciństwa w świecie, gdzie wizerunki dzieci stają się erotycznie atrakcyjnym towarem. Seria ich

Przypisy: 1. E. Jelinek, Prezydent Wietrzyk-Zachodni, tłum. Jacek Zychowicz, „Lewą Nogą” nr 14/2002, s. 459. 2. Tamże, s. 478. 3. E. Jelinek, Choroba albo Współczesne kobiety, tłum. Jacek St. Buras, „Dialog” nr 6/94, s. 25, 27. 4. Tamże, s. 30. 5. Roland Barthes, Mitologie, tłum. Adam Dziadek, Wydawnictwo KR, Warszawa 2000, s. 294. 6. Tamże.

93

opowiadania_02popr.indd 93

2005-02-07 11:36:31


Z

CZŁONKAMI GRUPY

(HTTP://RAT.BZZZ.NET)

R A T – R A D Y K A L N E J A K C J I TW Ó R C Z E J

ROZMAWIA

Z

GDAŃSKA

EWA MISZCZUK (FK)

RAT-ykalna walka na billboardy Małe złego początki

wane, ale billboardy są dużo bardziej widoczne. Więc powiesić jeden billboard to tak jak rozkleić sto plakatów na mieście. R.1.: Plakaty mniejszego formatu trafiały tylko i wyłącznie do zainteresowanych osób, bo żeby je zobaczyć, trzeba było tego chcieć. Billboardy rzucają się same w oczy, kiedy ludzie jadą kolejką czy idą ulicą. Na plakatach ludzie nie zawieszali oka, tylko przechodzili obojętnie.

FK: Wszystko zaczęło się w lipcu 2002 roku. Wtedy zakleiliście po raz pierwszy billboardy swoimi własnymi plakatami… R.1.: Haha, sam dokładnie nie pamiętam. Doprawdy zadziwiasz mnie… FK: Tak… dużo o was wiem… Ale dlaczego wtedy, co się takiego stało, że w Gdańsku pojawiły się „artystyczno-wywrotowe” billboardy z hasłem Who controls who? Była to zaplanowana akcja czy działaliście pod wpływem chwili? R.1.: Wcześniej robiliśmy rzeczy mniejszego formatu – plakaty, wlepki. I przypadkowo chyba wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić coś większego. Z tego co pamiętam – jakoś samo to wyszło. Nasz pierwszy billboard dotyczył wyborów lokalnych.

FK: Wybieracie jakieś konkretne billboardy? Konkretnych firm? R.1.: Raz przypadkiem zakleiliśmy billboard, a obok była reklama „Zapraszamy do Ikei”, ale to był zbieg okoliczności. Wybieramy billboardy umieszczone w widocznym miejscu i bezpieczne dla nas.

Co ich wkurza? FK: Sądząc po treści billboardów, mniej zajmujecie się obecnie ekologią, natomiast bardziej interesuje was polityka sensu stricto. Na ulicach Gdańska można się już było natknąć na wasze billboardy dotyczące wojny w Czeczenii (Wolność dla Czeczenii), wojny i okupacji Iraku (Zwrot do nadawcy, III Rzesza Pospolita – okupacja Iraku, Hej Polaku – wyślij dziecko do Iraku). Poruszaliście też problem globalizacji oraz związanego z nią

FK: A wcześniejsze plakaty czego dotyczyły? R.2.: To był cały przekrój polityczny – poczynając od spraw ekologicznych, po jakieś demonstracje. Plakaty miały trafiać do ludzi i informować ich o wydarzeniach, problemach za pomocą prostych środków wyrazu. Tylko zawsze był kłopot z plakatami, bo przez zbyt mały format nie mogliśmy dogłębnie przekazać czegoś większej liczbie ludzi. Wprawdzie nasze plakaty nie były skompliko-

94

opowiadania_02popr.indd 94

2005-02-07 11:36:32


wyzysku pracowników najemnych w Trzecim Świecie (Nowy rekord świata) oraz konsumpcjonizmu i biedy (Talerze puste, ale szklanki są z Ikei). To dość szeroki przekrój tematyki. Jak zatem wygląda wasza działalność od strony organizacyjnej – czy macie jakąś długofalową strategię, czy elastycznie reagujecie na bieżące wydarzenia? R.2.: Chciałbym to podkreślić, że stanowimy grupę kilku osób i właściwie każdy z nas powinien się wypowiedzieć na każdy temat w tym wywiadzie…

obiegowe uzasadnienie podwyżek cen biletów. Zresztą jest to uzasadnienie wszystkiego [śmiech]. Ale podwyżki cen stanowią bardziej lokalny temat. Z mojej strony – wydaje mi się, że sprawą, którą chcielibyśmy poruszyć, na którą chcielibyśmy zwrócić uwagę, są pewne procesy zachodzące w całym społeczeństwie. Chodzi mi o zupełne porzucenie działań obywatelskich na rzecz wzrostu konsumpcji. R.2.: To jest jakaś podstawa, w którą uderzamy już przez sam fakt, że nasze billboardy zaklejają reklamy. Nawet, gdybyśmy zakleili wszystkie reklamy białym papierem, to też by to o czymś świadczyło. Zgadzam się, że niestety jest tak, że społeczeństwo idzie w kierunku bardzo konsumpcyjnym. Ludzi nie interesuje już nic innego niż zmiana samochodu czy kupno nowych spodni.

FK: Więc ustalamy, że są to wasze opinie, to znaczy: R.1. i R.2. R.2.: No właśnie, są wśród nas różni ludzie, o różnych poglądach na różne sprawy, ale w ramach konsensusu staramy się działać razem. Tak więc ja na przykład nie mam w planach żadnej kampanii przyszłościowej. Po prostu jest tak, że spotykamy się czy to na imprezach, czy przypadkiem, czy robiąc coś razem. Dyskutujemy na dany temat – na przykład rozmawiamy o sytuacji politycznej czy jakimś wydarzeniu, które nas wkurza, i na zasadzie burzy mózgów robimy projekt billboardu. R.1.: Nie jest tak, że mamy jakieś wcześniejsze założenia, tylko na gorąco reagujemy i coś po prostu robimy…

A co zamiast? FK: Co was osobiście interesuje, skoro nie konsumpcja? R.2.: Chcielibyśmy, żeby społeczeństwo nie było tak zatomizowane. Chodzi tu o dogłębną sferę uczuć, nie tylko o miłość między partnerami, ale o to, żeby ludzie spotykali się ze sobą. A jest tak, że w pogoni za pieniądzem większość z nas wstaje o szóstej rano, potem biegnie do pracy, potem z rękami po kolana, z siatami biegnie do domu robić obiad albo żeby obejrzeć najnowszy odcinek Klanu. Ludzie olali też zupełnie politykę. Przestali zajmować się nią w ogóle, tylko że polityka zajmuje się nimi cały czas. To jest przecież ślepa ucieczka – ludzie nie chodzą na wybory, bo są źli na polityków, ale politycy i tak zostaną wybrani przez tę mniejszość, która pójdzie na wybory. I będą decydować cały czas o naszym życiu. Ludzie nawet nie chcą protestować przeciwko budowie drogi czy hipermarketu koło ich domu. Odwracają się całkowicie, nie uczestniczą też w życiu o takim normalnym, ludzkim wymiarze. Kiedy mieszkałem w dziesięcio-

FK: Rozumiem, to w takim razie – jakie bieżące problemy was teraz wkurzają, co chcielibyście zmienić? R.2.: Teraz takim istotnym problemem będzie podwyżka cen biletów w Gdańsku. Chodzi więc o lokalną sprawę. Władze całego Trójmiasta jako aglomeracji przeznaczają mnóstwo pieniędzy – w tym roku to będzie jakieś 300 mln złotych – na budowę nowych autostrad, tym samym obcinając dotacje dla szpitali, dla ludzi, którzy potrzebują pieniędzy: na bezdomnych, rodziny wielodzietne czy samotne matki. Tną też kasę na edukację po to, żeby wydać te pieniądze na autostrady. R.1.: Ciekawe jest, że władze miasta uzasadniają podwyżki wojną w Iraku i zagrożeniem terrorystycznym. To

95

opowiadania_02popr.indd 95

2005-02-07 11:36:32


piętrowym bloku, jeździłem windą z sąsiadami, których znałem z widzenia, ale nie rozmawialiśmy w ogóle ze sobą. Chociaż próbowałem…

przychodzi. Mamy ciągłą rotację ludzi, wielu z nich powyjeżdżało za granicę, pokończyło szkoły, ale pojawiają się inni.

FK: I jak reagowali? R.2.: Bali się mnie. Chcieli jak najszybciej uciec do swojej norki, zamknąć drzwi i się zaszyć… R.1.: Zauważ, że kiedy byliśmy dziećmi, bawiliśmy się w grupach, wymyślaliśmy jakieś niesamowite zabawy. Teraz w ogóle nie widać dzieci na podwórkach, siedzą samotnie przed komputerami, w swoich domach.

FK: Jak sobie wyobrażacie sens waszej wspólnej działalności? R.1.: Widzę tu kilka sensów. Pierwszym aspektem jest to, że spotykamy się i robimy coś razem, w grupie. Opozycją wobec biernej konsumpcji czy biernego odbioru kultury jest jej tworzenie. R.2.: Tak, bardzo ważne jest to, że spotykamy się i wspólnie spędzamy twórczo czas. R.1.: Drugim sensem jest zagłuszanie tresury konsumpcyjnej, wbijanie się w monopol przekazu komercyjnego. Istotne jest zaistnienie w warstwie znaczeniowej – chcemy zanegować przekaz komercyjny, który jest jednokierunkowy i tresuje ludzi. R.2.: Chodzi też o zagłuszanie reklam, ale nie tylko o to, że ciągle mówią, że musisz coś kupić, że namawiają, wpływają na ambicję, psychikę. Ale również o to, że zakłócają one jakąś syntezę miasta. Miasto to przecież tkanka, to twór złożony z budynków, gdzie ludzie mają chodzić do pracy, do szkoły…

FK: Co innego proponujecie tym ludziom? R.1.: Oddolne budowanie społeczeństwa. Na pewno nie mamy ustalonego wzorca na to, jak by to miało wszystko wyglądać. R.2.: Nikt tego nie wie, jak by to miało wyglądać… R.1.: W każdym razie – miałoby ono być budowane przez ludzi, którzy by sami ustalali swoje normy, swoje własne pole działania. FK: Czyli rozmawiamy o Kraju R AT? R.2.: Nie mam pojęcia, cóż to jest… Nie ma żadnego Kraju RAT. Nie chcemy nikomu narzucać myśli anarchistycznej czy rewolucyjnej. Jeśli obecna władza podejmuje za ludzi wszystkie decyzje, to czy my mamy zaproponować coś całkowicie innego? Nie. Przynajmniej mnie się tak wydaje. Nie robię billboardów po to, żeby oceniać ludzi, ale żeby im pokazać, że jest jakaś inna droga, ale przyznam, że sam do końca nie wiem, jaka to droga.

FK: Mówisz o zakłócaniu czy nawet burzeniu życia społecznego? R.2.: Tak. Nieważne, czy to zabytek, historyczny budynek czy obojętnie jaki płot, wszystko jest poobwieszane nachalnymi reklamami. Kiedy idziesz ulicą, ciągle przyciąga cię jakiś kolor, hasło. Nie ma już takiej możliwości, że idziesz miastem i czujesz je. Bo cały czas ktoś do ciebie mówi i mówi, i mówi. I to jest okropne. Tak jest w Polsce, bo jeździliśmy po Europie i wiemy, że w innych krajach to inaczej wygląda. Po prostu u nas tkanka miejska przestaje funkcjonować, działać. Wszechobecne reklamy są jak pryszcze na twarzy, które zaburzają, zasłaniają cały obraz miasta. Gdzie nie spojrzymy, mamy reklamę, nawet w środkach komunikacji miejskiej. Człowiek wsiada do tramwaju – i nie dość, że tramwaj jest obklejony, szyby są zamalowane, to kupujesz bilet – a na odwrocie jest… reklama! R.1.: Tak jak w epoce socjalizmu – jedyna słuszna ideologia. Tylko się zmienił obiekt kultu… Chcemy więc

Współdziałanie, zagłuszanie FK: Kiedy rozmawiałam z wami przez Internet, przyznaliście się, że RAT stanowi męską drużynę. Czy w Gdańsku nie ma już żadnej radykalnej dziewczyny? R.1.: Była to kwestia chwilowego braku. W tym momencie jesteśmy płynną grupą, pojawiają się też jakieś dziewczyny. R.2.: Jesteśmy grupą znajomych, spotykamy się w piwnicach i jeśli ktoś ma jakiś pomysł, projekt, po prostu

96

opowiadania_02popr.indd 96

2005-02-07 11:36:33


nie unikniemy. W każdym razie to, co robimy, jest z pewnością formą twórczości. Właśnie, może bardziej pasuje tu słowo „twórczość”.

pokazać ludziom, że jest jakaś inna droga – nie wiem, jaka dokładnie, ale staramy się ujawniać rzeczy, które są zakłamane, i pokazywać ludziom, że jest jeszcze inny świat niż świat konsumpcji, świat telewizji czy reklamy.

FK: A czy artyści i kuratorzy, którzy wypowiadają się o was, wiedzą, kim jesteście? Bo wy, jak się zarzekacie, nie jesteście po (albo w) szkołach artystycznych? R.2.: Hm… Większość ludzi działających w naszej grupie wywodzi się z jakichś środowisk anarchistycznych, wolnościowych. Więc naprawdę nikomu na tym nie zależy, żeby być nazywanym artystą. Wiesz, o co chodzi… To jest przede wszystkim działanie w wymiarze kontrkulturowym, i to jest najistotniejsze. R.1.: Nam nie zależy ani na pieniądzach z tego, ani na nazwisku, które moglibyśmy już mieć, działając w ten sposób.

FK: Czy mieliście jakieś informacje zwrotne na temat waszej działalności? Czy dochodziły was słuchy o odbiorze waszych prac? R.1.: Bardzo często spotykamy się z pozytywnymi opiniami w internecie. Często podczas akcji na mieście spotykamy się z pozytywnymi reakcjami przypadkowych osób, jak i później znajomych.

Twórczość i kapitalizm FK: Chyba rzeczywiście działalność wywrotowa w sferze twórczości zagraża systemowi, który się instrumentalnie obrazem posługuje. Przecież prawo chroniące logo czy markę jako prywatne dobra wiąże ręce właśnie niesubordynowanym twórcom. Jestem świeżo po lekturze No logo Naomi Klein. W książce tej można znaleźć taką myśl, że wolna sztuka czy twórczość, a więc i niepokorni artyści, stanowią zagrożenie dla korporacyjnej mentalności. Jak widzicie tu rolę szeroko rozumianej prowokacji kulturowej czy „semiotycznego robinhoodyzmu” (Klein)? R.1.: Rzeczywiście, świat konsumpcyjny opiera się na obrazach. Jest to głównie świat potraktowany jako pewien kanon piękna, w sposób dekoracyjny – czyli chodzi tu o artystów designu. Ale z drugiej strony, mamy też tzw. sztukę krytyczną, która stara się obalać mity i podważać pewne kwestie.

FK: Czy to oznacza, że w naszym kraju billboardy są jedynym miejscem, w którym można prezentować twórczość zaangażowaną, wywrotową? Jak oceniacie pod tym względem galerie sztuki współczesnej? R.1.: Jednak to billboard jest tym medium, które trafia bezpośrednio do ludzi. Po co prezentować w galerii sztukę zaangażowaną, jeśli na wernisaż trafi sto osób, a potem po kilka każdego dnia wystawy? Poza tym do galerii przychodzą ludzie zainteresowani sztuką. Natomiast zastosowanie nawet prostych środków graficznych powoduje, że billboardy trafiają do większości ludzi, nawet na zasadzie kontrastu. Z jednej strony mamy przecież bardzo kolorowy świat reklam, wyidealizowany, a tu przed oczami billboard, który jest czarno-biały. Umieszczanie naszych prac w jakiejś galerii byłoby dla nas nieporozumieniem. R.2.: Chodzi o to, że na billboard można przypadkowo wpaść. A kto chodzi do galerii? – artyści i ich rodziny. Podobnie jest na squacie czy w innych, bardziej offowych miejscach…

FK: W mediach zostaliście już zaklasyfikowani jako twórcy sztuki radykalnej, walczącej. Jak wy to widzicie? R.1.: Jeśli rozumiemy pojęcie sztuki jako odrębny świat, który posługuje się swoimi regułami – czyli mamy tu galerie, to w tym momencie jesteśmy zupełnie poza tym. Ale z drugiej strony, jesteśmy połknięci w pewien sposób przez świat sztuki, bo różni artyści – jak na przykład Maciejowski po przeróbce jego pracy – wypowiadali się o naszych billboardach z punktu widzenia sztuki. I tego

FK: Aha – tylko przychodzi inna rodzina? R.1.: Na squacie nie miałoby to sensu, bo ludzie, którzy tam się spotykają, wiedzą, o co chodzi, więc z tego względu miałoby to taki sens jak granie tych samych punkowych kawałków przez dwadzieścia lat dla tej samej publiki.

97

opowiadania_02popr.indd 97

2005-02-07 11:36:33


R.2.: Ja się zupełnie tym nie zajmuję i mam kompletnie gdzieś cały świat sztuki. Na pewno są tam jacyś ludzie, którzy robią ciekawe rzeczy, ale oni mnie zupełnie nie interesują.

R.2.: Dlatego najlepszą galerią jest ulica. To świetne miejsce na prezentowanie naszych prac, tam nie jesteśmy ograniczani przez nikogo. Jeśli chce się zrobić wystawę w galerii, to trzeba z kimś porozmawiać. I zaraz ten ktoś będzie cenzurował, bo to się nie podoba, to na tej ścianie nie może wisieć, a to w ogóle za słabe… Na ulicy robimy swoje prace, tak jak chcemy. Wybieramy miejsce i kleimy. Każdy może obok nich przejść albo przejechać, bo zajmujemy głównie billboardy na trasie trójmiejskiej kolejki.

FK: Pytam o to, bo wspomniany plakat był skierowany ewidentnie do ludzi, którzy się sztuką zajmują. Umieściliście go nieopodal galerii i byłam ciekawa, co chcieliście przekazać. R.1.: Krajewski [szef AMS-u – przyp. red.] w sumie zrozumiał to dobrze, ale potraktował w pewnym sensie jako swój sukces, ponieważ stworzył kampanię społeczną, która miała jakiś oddźwięk. Wystawa miała też miejsce w momencie, kiedy stracił on pracę w AMS, który został przejęty przez „Gazetę Wyborczą”, i to zupełnie zlikwidowało działalność społeczną AMS-u.

FK: Na plakacie Walczyć, by żyć!, po „przebraniu” postaci z plakatu Maciejowskiego ( Jak tu teraz żyć?) w walecznych bojowników, beznadzieja i bezsilność pozbawionych źródeł utrzymania, wyalienowanych ludzi zmienia się… No właśnie – w co? R.2.: W walkę! Sądzimy, że lepsza jest jakakolwiek walka, nawet z góry skazana na przegraną, niż bierność.

FK: Czy artyści powinni być działaczami społecznymi, politycznymi? Czy sądzicie, że to sprawa indywidualnego wyboru każdego twórcy? R.1.: To zależy od pojmowania sztuki… Jeśli uważamy ją „za sztukę dla sztuki”, czyli działanie w pewnym określonym świecie, który się nie odwołuje do niczego więcej poza sobą, jest odpowiedzią na czyjeś dzieło czy metasztuką, to nie wiem, czy to jest ciekawe dla ludzi spoza. Zdarzają się jednak artyści ciekawi, którzy mają coś do powiedzenia.

FK: Walka jako wartość sama w sobie? R.1.: Walka jest dla nas środkiem do pewnego celu, nie oznacza dla nas wartości samej w sobie, cały czas jest to walka o „coś”, a nie tylko styl życia lansowany przez kolorową prasę dla młodzieży. Nasza walka jest skierowana przeciwko konkretnym, wkurwiającym nas sytuacjom, nie jest to jakaś postawa ani nasze motto. FK: Walczyć, by żyć jest dla ludzi zachętą do walki, ale czy nie jest to również prztyczek w nos polskiego świata sztuki? R.1.: Plakat był skierowany do całej Galerii Zewnętrznej AMS. W galerii wtedy prezentowano wystawę podsumowującą działalność AMS-u. Jednak pod sztandarem sztuki zaangażowanej społecznie AMS zrobiło selekcję i zamieszczało prace – często ciekawe, to fakt – ale jednak w jakiś sposób przez nich wybrane i nie było to tak naprawdę społeczne, ponieważ była to kuratorska działalność artystyczna. Mieli swoją wizję, którą następnie realizowali.

FK: Kto na przykład? R.1.: Ze współczesnych artystów polskich? Ciekawe są prace spod znaku sztuki krytycznej – czyli Libera, Rumas, Klaman. Jest to środowisko, które miało sporo do przekazania. R.2.: Często jest tak, że tam, gdzie zaczynają się pieniądze, tam kończy się sztuka. Ja sztukmistrzem żadnym nie jestem i tak naprawdę nie znam się na sztuce kompletnie. Jestem raczej rzemieślnikiem, facetem, który czasem ma jakieś wizje i coś wyskrobie. Traktuję to jako rodzaj rzemiosła.

98

opowiadania_02popr.indd 98

2005-02-07 11:36:33


FK: Czyli działacie zupełnie obok mainstreamu. A czy można mówić o istnieniu w miarę rozwiniętego podziemia artystycznego, sprawnie funkcjonującego undergroundu? Czy raczej samotnie przemierzacie kulturowe katakumby, czasem się tylko na kogoś natykając? R.1.: Raczej mało jest osób zajmujących się takimi rzeczami jak my, które są zauważane przez oficjalne media. Są to – jak przypuszczam – sporadyczne przypadki. Z ludźmi ze Szczecina – Guerrilart (akcje na billboardach) – nawiązaliśmy kontakt i być może będziemy razem robić jakieś rzeczy. Oprócz tego są to krakowski Pif-Paf, ekipa wlepkarska skupiona wokół Vlepnet. Ważnym ośrodkiem niezależnej informacji jest serwis INDYMEDIA (pl.indymedia.org).

jemnościami. Ale to może właśnie z tego względu, że nikt nie wie, czym się zajmujemy. Gdybyśmy się ujawnili, mogłoby to wyglądać inaczej. Ale to zależy, na jakim kierunku studiów i też – kto. Poza tym tu w Gdańsku mamy tradycję buntu. [śmiech] FK: Wasz „medialny” wizerunek jest również bardzo tajemniczy. Mnie osobiście kojarzy się z kamuflażem w stylu Zorro… R.2.: Przede wszystkim chodzi o dwie rzeczy – o pierwszej mówiliśmy wcześniej – nie chcemy być rozpoznawalni jako osoby. No i oczywiście chodzi o nasze bezpieczeństwo. FK: Czego lub kogo się obawiacie? R.1.: W Trójmieście hip-hopowcy mieli sprawy za mazanie po billboardach i dostali bardzo wysokie kary. Nie ma więc już napisów na reklamach, bo za to grozi ogromna grzywna. Wiadomo – jest policja, jest firma… Więc jeśli tylko zechcą złapać kogoś, nie będzie z tym najmniejszego problemu. FK: Ależ to przecież my zostaliśmy okradzeni! Duża firma ma pieniądze, więc może sobie powiesić reklamę dowolnej treści przed moim oknem, ale ja już nie mogę napisać na nim, że nie podoba mi się to, co widzę… R.1.: No, tak właśnie jest. To jest problem przestrzeni publicznej i władzy. Kwestia połączenia władzy prawnej, która może ci zrobić poważną krzywdę, i władzy pieniądza, która może pozwolić sobie na to, żeby stać się władzą prawną. R.2.: Wiadomo, jak jest z monopolem państwa na telewizję, radio i z wszystkimi wielkimi korporacjami, które mają ogromną kasę i mogą wybudować sto billboardów w mieście, nie pytając nikogo z nas o zdanie.

FK: Czy działacie jeszcze w jakiś inny sposób, czy tylko artystycznie? R.1.: Działalność twórcza jest aspektem naszej szerszej aktywności. R.2.: Właściwie każdy z nas angażuje się w różnego typu działania – demonstracje, akcje polityczne. Jednowymiarowość spłyca wszystko. Ludzie powinni działać na wszystkich płaszczyznach. Począwszy od agitacji robotników, poprzez rozdawanie jedzenia biednym, tworzenie wolnych mediów w Internecie, organizowanie demonstracji, wydawanie pism, nagrywanie muzyki, poprzez obrazy. I masz wtedy cały przekrój… Oczywiście ograniczamy się do niektórych aspektów, czyli głównie do twórczości, ale robimy wszystko, co robić powinniśmy.

Strategia Zorro FK: Na koniec zapytam – czym się na co dzień zajmujecie? Nie dociekam, w jakiej firmie pracujecie, ale mam podejrzenia, że skoro ukrywacie waszą tożsamość, to nie tylko dlatego, że grożą wam jakieś sankcje prawne, ale i może obawiacie się nieprzyjemności na uczelni, w pracy… R.2.: Ja studiuję i pracuję w firmie. R.1.: [uporczywie milczy]

FK: Wytrwałości zatem życzę. Dzięki za wywiad. Rozmawiała FK

Oświadczenie FKi: Na spotkanie wszyscy przybyliśmy zamaskowani, ja również. Dlatego uprzedzam, iż nawet najbardziej wymyślne i okrutne tortury na nic się nie zdadzą. Gdyż mimo mych usilnych starań, próśb, a nawet wyszukanych forteli, nie udało mi się zobaczyć twarzy moich rozmówców. Ich tożsamość więc nadal pozostanie tajemnicą.

FK: Ale sądzicie, że gdyby na przykład na uczelni wiedziano o waszej działalności, mielibyście jakieś problemy? R.2.: Mamy taki charakter studiów, że chyba by to nie miało żadnego wpływu. Tak myślę… R.1.: Nie spotkaliśmy się jak dotąd z żadnymi nieprzy-

99

opowiadania_02popr.indd 99

R.2., R.1., fot. RAT

2005-02-07 11:36:34


PAWEŁ JARODZKI

Pani K. na rynku sztuki dało się do nas wiele osób i nasz stolik pęczniał. Muszę jeszcze dodać, że w tym wyścigu o pieniądze brali udział nie tylko artyści, ale i galerie komercyjne, które zostały umieszczone z jakiegoś powodu w piwnicach, a że „galernicy” musieli pilnować swoich stoisk, więc nie wychodzili na powierzchnię i nie kontaktowali się z artystami. Czyli nami. Było pięknie, tłum gęstniał, pojawiali się pierwsi notable, a pani K. uwijała się wśród nich z wrodzoną sobie i ludziom z tej sfery godnością i elegancją. Przygotowywana była na tym przepięknym dziedzińcu konferencja prasowa, ustawiano krzesła i pojawiły się plotki, że być może imprezę zaszczyci sam prezydent K., a już na pewno minister D. Jak na razie moja żona spotkała tylko koło damskiej toalety posła S., znanego między innymi z prędkiej jazdy samochodem i zasłaniania się immunitetem. Artyści krążyli. Do stolika podeszło małżeństwo L. i bardzo szybko żeńska część duetu zaproponowała, wyjmując z przepastnej torby dużą porcelanową lalkę, że zdzieli tą lalką panią K. w głowę. Niestety, do tego nie doszło i chyba nawet pani K. nie orientowała się, co jej tak naprawdę groziło. Wtedy oceniałem tę propozycję jako przesadną, ale teraz mam wątpliwości. Nie żebym był za biciem kogokolwiek, ale jednak mam ślady wątpliwości. Przypomina mi to pewną sytuację z jesieni roku 1981, gdy jeszcze byłem studentem, a strajk wszystkich wyższych uczelni w kraju osiągnął apogeum. W trakcie wiecu, który miałem zaszczyt prowadzić, a na którym miały się odbyć głosowania w fundamentalnych – jak nam się wtedy wydawało – sprawach, lekko pijany kolega uparcie żądał, żebyśmy najpierw głosowali, czy jesteśmy za anarchią. Wtedy wydawało mi się to głupie i nieodpowiedzialne. Obecnie myślę, że gdybyśmy to przegłosowali, to byśmy mogli na ten krótki czas wyrwać większy kawałek wolności. Czasami może warto posłuchać również zdania pijanego. Wracając do naszego stolika, to gromadzili się przy nim głównie artyści średniego i młodszego pokolenia. Ale przecież w wystawie brali również udział artyści i artystki bardziej niż my zasłużeni dla kultury narodowej. Jedną z nich była pani N., pochodząca zresztą z mojego miasta. Naturalne więc było, że gdy ją ujrzałem z daleka, wstałem od stolika i podszedłem, żeby się przywitać. Na moje standardowe pytanie o to, co słychać, ku mojemu zaskoczeniu pani N. poinformowała mnie, że pani K. właśnie zdjęła z wystawy jej pracę. Miał to być duży baner, przedstawiający, według słów pani N., nagą osobę. Wyraziłem zdziwienie zaistniałą sytuacją, ale że właśnie rozpoczęto serwowanie darmowego piwa, oddaliłem się w tamtym kierunku. Gdy wracałem z dużym plastikowym kubkiem wypełnionym pół na pół wodą i piwem, a długo stałem po to świństwo w kolejce, znów wpadłem na panią N. Właśnie rozmawiała z panią K. i próbowała uzyskać od niej odpowiedź, dlaczego ta poleciła zdjąć jej pracę. Pani K. tłumaczyła to względami technicznymi, wiatrem, zagro-

W mieście P. odbyły się, jakiś czas temu, targi sztuki. Targi odbyły się w budynku poprzemysłowym, przerobionym na olbrzymi sklep, ale nie w sensie prostackiego supermarketu, tylko w sensie czegoś eleganckiego, na co mówimy „galeria handlowa”. Tak na marginesie, to bardzo ciekawe, że teraz się wszystko inaczej nazywa. Zaczęło się to chyba od salonów. Zawsze myślałem, że salon to taki duży pokój w elegantszym mieszkaniu, ale nagle pojawiły się salony obuwnicze, samochodowe czy fryzjerskie. To jeszcze jakoś znosiłem. Potem pojawiły się parki samochodowe, okazały się to olbrzymie place, bez jednego drzewa, ale pełne samochodów. Później zobaczyłem park przemysłowy, był to też plac pozbawiony zieleni, ale za to pełno tam było magazynów, maszyn i biurowców. Ale kiedy zobaczyłem galerię handlową, która jak na ironię mieści się w moim rodzinnym mieście zaraz obok największej galerii sztuki (największej w moim mieście, nie na świecie. Znam proporcje!), to już się zdenerwowałem. Pytanie na marginesie: jak nazwać miejsce, w którym pokazuje się sztukę, żeby ominąć słowo „galeria”? Żeby nas nie mylili z handlem odzieżą czy innymi takimi. Bo w moim mieście tak jest, gdy pyta się przechodnia o galerie. A przecież nie można nikomu zabronić używania pewnych słów. Nawet gdy bary szybkiej obsługi, sprzedające mielone kotlety w słodkich bułkach, nazywają siebie restauracjami, to co możemy zrobić? Zawyć ze zgrozy? Jedynym pocieszeniem może być fakt, że to naprawdę rodem z wieży Babel pomieszanie języków spowodowało, że poważni dilerzy samochodów są posądzani o rozprowadzanie narkotyków, a u drobnych sprzedawców środków odurzających ktoś będzie może chciał nabyć forda. A to rodzi wiele zabawnych nieporozumień. Wracając do sztuki czy też jej targów, to muszę wyjaśnić, że ten budynek poprzemysłowy, znajdujący się w samym centrum P., jest własnością państwa K., a tak naprawdę wygląda na to, że jest on oczkiem w głowie pani K., która jest miłośniczką i kolekcjonerką sztuki, i to ona żelazną ręką zarządza tym interesem. Dawała temu zresztą wyraz w wielu wywiadach prasowych i telewizyjnych. Żeby sytuację do końca wyjaśnić, muszę zaznaczyć, że część tej galerii handlowej, przeznaczona na targowanie sztuką (czy może targowanie o sztukę? Nie wiem), była oddzielona od części odzieżowo-spożywczej i bardzo godnie przygotowana. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że była to najlepiej przygotowana przestrzeń do pokazywania sztuki, jaką widziałem w naszym kraju. Piszę to, żeby oddać honor organizatorom. Naprawdę mi się podobało. Zresztą w wielu miejscach mi się podoba, np. w galeriach handlowych. Część przeznaczona na sztukę składała się z pięknego dziedzińca, otoczonego budynkami, w których wybrani artyści prezentowali swoje wytwory. Na dziedzińcu były parasole i budka z piwem. Tam też zasiedliśmy. Nawet nie dlatego, żeby się napić, ale dlatego, że był to dobry punkt obserwacyjny. Tak też zresztą uznali inni, bo dosia-

100

opowiadania_02popr.indd 100

2005-02-07 11:36:34


Nagle na pustoszejącym placu zobaczyłem panią N., więc podszedłem i zapytałem o dalszy ciąg jej rozmów z panią K. I tu się okazała rzecz zabawna, bo pani K., jak się okazało, po prostu obraziła się na panią N. za jej bezczelność pewnie i nie chciała już z nią w ogóle rozmawiać. Gdy podchodziłem do naszego stolika, by podzielić się tą szokującą historią, ochrona kazała całemu towarzystwu opuścić dziedziniec. Więc wychodząc, rzuciliśmy tylko pełne zazdrości spojrzenie w kierunku rozbawionego towarzystwa na balkonie i udaliśmy się każdy w swoim kierunku, aby kontynuować działalność artystyczną w różnych zakątkach naszego pięknego kraju.

żeniem zerwania baneru przez ewentualne huragany i tym podobnymi, pozornie słusznymi argumentami. Dla mnie z początku brzmiało to nawet wiarygodnie, ale pani N. przytomnie stwierdziła, że przecież banery wiszą w wielu punktach miasta, a od rozwiązywania problemów technicznych są pracownicy techniczni. Na to pani K. powiedziała, że zaraz się rozpoczyna konferencja prasowa i ona musi niestety już iść, i że bardzo miło jej się rozmawiało. Ale pani N. z pełnym spokojem zasugerowała kontynuację rozmowy w terminie późniejszym. Jak później się okazało, przesadziła. Później były przemówienia, darmowe przekąski, zwiedzanie i takie tam. Potem, siedząc dalej przy tym samym stoliku, zobaczyliśmy, że na górującym ponad dziedzińcem balkonie stoją notable, minister D., pani K., przedstawiciele partii politycznych i nawet rektorzy akademii sztuki i jedzą coś pysznego, palą cygara i w ogóle wygląda, że tam jest jakaś fajna impreza. Było to bolesne, ponieważ skromne, darmowe przekąski dawno się skończyły, a z przedstawicielami władzy i sfer biznesu nie udało nam się pogawędzić ani nawiązać przyjacielskich stosunków, które mogłyby w przyszłości procentować dla nas osobiście i dla kultury narodowej szczególnie. Jednak tylko L., jako znany i ceniony artysta, miał w sobie tyle odwagi, że ruszył do drzwi budynku zwieńczonego tym balkonem marzeń. Odbił się jednak od tych drzwi, a właściwie od ich ochroniarza, jak piłka od słupka i wrócił do nas z miną lekko zdziwioną.

REKLAMA

Tekst ten powstał jakiś czas temu, czyli wtedy, gdy był mniej więcej aktualny, na zamówienie „Magazynu Sztuki”. „Magazyn” wychodził dość długo i mozolnie, więc tekst się może trochę zdezaktualizował, ale też ku mojemu ogromnemu zdziwieniu dość znacznie się zmienił. Na moje okrzyki: „Cenzura, cenzura!”, redaktor naczelny „Magazynu” powiedział, że tylko go trochę poprawił. Osobiście uważam, że wyciął najsmakowitsze kąski i chyba je po prostu zeżarł w ukryciu, wypaczając sens całości. Nie mam do niego żalu, bo wiem, jakie jest życie, ale jestem bardzo wdzięczny redakcji „Rity Baum”, że zdecydowała się ten tekst opublikować w wersji nieokrojonej. Pomimo że dotyczy on rzeczy minionych, mam nadzieję jednak, że dostarczy czytelnikom powodów do refleksji natury ogólniejszej. Paweł Jarodzki

101

opowiadania_02popr.indd 101

2005-02-07 11:36:36


Z ŁUKASZEM MEDEKSZĄ, SŁAWOMIR CZAPNIK

EKS-BASISTĄ

DZIAŁON PUNK,

ROZMAWIA

Widziałem narodziny fundamentalizmu islamskiego SC: Czy Wrocław jest jasnym punktem na alternatywnej mapie Polski?

SC: A jak wszedłeś na drogę zapoczątkowaną przez Sida Viciousa i spółkę?

ŁM: Mądrzy ludzie mówią, że tak, że wynika to z tej mieszanki społecznej, jaka tu się wytworzyła po II wojnie światowej. Stąd śmiałość inicjatyw artystycznych we Wrocławiu. I faktycznie, nasze miasto zawsze było żyznym gruntem dla takich przedsięwzięć, jak teatr Grotowskiego, pantomima Tomaszewskiego czy Pomarańczowa Alternatywa. Czy Wrocław nadal taki jest? Chyba tak. Od kilkunastu lat triumfy święci festiwal nowych mediów WRO, jedna z najbardziej odkrywczych tego typu imprez w Polsce. Od dawna ma rangę międzynarodową. W listopadzie mieliśmy festiwal industrialny. Jego twórcy propagują industrial od dawna, mają coraz większy dorobek własny (np. Arek Bagiński). Mamy środowisko twórców filmów niezależnych (patrz Łukasz Tunikowski). Więc chyba duch w narodzie wrocławskim nie ginie. Być może wpływ na to ma także bliskość dwóch potęg kultury alternatywnej: Pragi i Berlina.

ŁM: Gdy zacząłem chodzić do liceum w 1987 r., to tak mi się jakoś w głowie porobiło, że odjechałem na punkcie wszelakich klimatów offowych. A to lecących w TV migawek z Jarocina, wówczas jeszcze prześmiewczych. A to na punkcie jakiegoś francuskiego (chyba) teatru alternatywnego, który występował w moim ogólniaku. Poszedłem na spektakl, nic nie zrozumiałem, ale spodobało mi się, że ludzie robią takie dziwne rzeczy. W tym czasie był cały festiwal teatrów ulicznych na Świdnickiej. Pełno tam stało dziwnych instalacji. A przecież to był 1987 r., komuna zdychała, było szaro i brzydko. Więc te teatry, te instalacje, robiły ogromne wrażenie. Zupełnie jak te punki z agrafkami w nosach dekadę wcześniej. No i w 1987 r. wiatr w żagle złapała Pomarańczowa Alternatywa. Rok później była już zjawiskiem naprawdę masowym. Byłem na niemal wszystkich jej happeningach. Ja w ogóle miałem wtedy chaos w głowie, interesował mnie dadaizm, surrealizm, futuryzm – te stare trendy powaliły mnie na kolana. Punk rock w tym wszystkim był jednym z wielu strumyczków, które złożyły się na szerszą, offową rzekę. Ale jakoś tak w 1988-89 roku stał się głównym nurtem. Po wysłuchaniu pierwszej płyty Dezertera wiedziałem, że to jest moja droga, moja przyszłość (śmiech).

SC: Wrocław, moim zdaniem na wyrost, uchodzi za bardzo otwarte i europejskie miasto. Jak może on wyglądać, także od strony undergroundu, kiedy mniejszości narodowe będą dość liczne, by naprawdę zmienić to miasto?

SC: Czy patrząc po sobie i swoich znajomych, nie widzisz, że zaangażowanie się w działania alternatywne jest głównie przystankiem między szkołą a pracą? Że mówiąc brutalnie, z tego się w pewnym wieku wyrasta?

ŁM: Nie wiemy, jakie będą trendy. Nie mamy liczących się mniejszości i w najbliższej przyszłości żadna taka grupa zapewne się nie pojawi. Bo jaka to miałaby być mniejszość? Sądzę, że najszybciej będziemy mieli do czynienia z imigracją zarobkową z krajów byłego ZSRR, tudzież z rosnącą liczbą menedżerów z Niemiec. Ale i tego nie jestem taki pewien. Bo czym właściwie Wrocław miałby przyciągnąć tych ludzi?

ŁM: Nie ma reguły. Dla jednych są to przelotne przygody, inni zostają na offie do śmierci. Na Zachodzie nie jest niczym niezwykłym, że na offie żyją i działają sześćdziesięciolatkowie. U nas takich ludzi jest niewielu. Ale z czasem będzie ich coraz więcej. To jedna z wielu równoprawnych ścieżek życia. Dla mnie dzisiaj, jak w 1988 roku, punk to taki strumyczek, który jest tylko jednym z elementów szerszej rzeki. Nie konstruuję swojej tożsamości wokół punka. Tak jak i nie konstruuję jej wokół faktu, że od pięciu lat jestem dziennikarzem prasowym i dziennikarstwo zajmuje mi teraz niemal 100 proc. czasu. Gdy miałem kilkanaście lat, to na pytanie: „czy jesteś punkiem?”, odpowiadało się: „Jestem sobą!”. I to jest właściwa odpowiedź.

SC: Czy charakter miasta wpłynął na narodzenie w nim punka? Jako znawca tematu przybliż go czytelnikom. ŁM: Żeby było jasne, początki punka znam z opowiadań, a nie z autopsji. A były one dość trywialne. Takie jak na całym świecie. Punk pojawił się u nas pod koniec lat 70. Porwał sobą ludzi kompletnie odjechanych. Takich, dla których wbicie sobie agrafki w nos i wyjście na ulicę było normą. A przecież ówczesna polska rzeczywistość była całkiem inna niż dzisiaj. Taka agrafka w nosie czy nawet w klapie marynarki to było naprawdę duże coś. Za to te pierwsze punki ostro obrywały od milicji. Ja jednak nie wiązałbym za bardzo punka z wrocławską sztuką alternatywną. Choć faktycznie jego ścieżki przecinały się czasem ze ścieżkami twórców awangardowych. Tak było w wielu krajach, tak było i we Wrocławiu. Ten temat lepiej jednak zostawić badaczom. Ja tu nie czuję się zbyt kompetentnie.

SC: Żeby zamknąć temat przywołanej przez ciebie Pomarańczowej Alternatywy, nie sądzisz, że nieudany powrót Majora był potwierdzeniem tego, że historia wraca jako farsa? Czy coś łączy ludzi PA, czy coś zostało, jakiś wspólny mianownik? A może został tylko spór o krasnoludka jako symbol miasta?

102

opowiadania_02popr.indd 102

2005-02-07 11:36:36


ŁM: Tego wspólnego mianownika już dawno nie ma. Część ludzi, którzy tworzyli PA, działa dziś w partii Zielonych. Zresztą wrocławscy Zieloni niemal bezpośrednio wyłonili się z Pomarańczowej Alternatywy. Historyczna Pomarańczowa Alternatywa działała w konkretnych realiach końca komunizmu. Gdy jednak w 2001 r. Major próbował powtórzyć te same, stare happeningi już w nowych realiach, poniósł porażkę. Na to nałożył się jeszcze jego konflikt z władzami miasta. Major oczekiwał od nich większego wsparcia, niż w końcu dostał. I obraził się. Natomiast krasnoludek, właśnie dzięki Majorowi, jest teraz symbolem Wrocławia. Niedawno wybuchł głośny spór o to, kto ma prawo dysponować krasnoludkiem, sprawa ponoć mogła trafić do sądu. Niech więc sąd rozstrzygnie, kto ma rację. Moim zdaniem, Major wciąż ma coś do powiedzenia. Świadczą o tym jego świetne Żywoty mężów pomarańczowych, chyba nie dość wypromowane. Być może zajmie się inną działalnością, może pisaniem, bo to dobrze mu wychodzi. Na pewno należy mu się szacunek za to, co zrobił. Także ze strony władz miasta.

ma innymi zawadiakami zebrał ekipę ludzi, którzy zaczęli dawać odpór wstrętnym skinheadom. Dzięki nim losy subkulturowej wojenki odmieniły się. Natomiast Działon Punk to była sztandarowa kapela PBB. Powstała w 1989 r. w zakamarkach śródmiejskich kamienic. Ja w pewnym momencie zostałem jej basistą. Fascynował nas szybki punk amerykański. Na początku lat 90. naszym wokalistą został jeden z głównych liderów PBB, wtedy też powstała nazwa Działon Punk. Zespół rozpadł się w 1992 r. Jego kontynuacją jest istniejąca do dziś Alhambra. Polecam! SC: A propos kolegi-Tatara i odmienności narodowych... Część dzieciństwa spędziłeś w Egipcie. Jak wspominasz parę lat życia w otoczeniu islamskiego społeczeństwa? ŁM: Bardzo dobrze. Chodziłem do szkoły z arabskimi chłopcami, przez dłuższy czas byłem jedynym białym w tej szkole. Była to formalnie szkoła koptyjska, czyli chrześcijańska, ale większość stanowili muzułmanie. Z zasady była ona dwuwyznaniowa. Podkreślam – nie było najmniejszych sporów związanych z czyimkolwiek pochodzeniem i wyznaniem. Jednocześnie – co widzę z perspektywy czasu – widziałem narodziny fundamentalizmu islamskiego. 6 października 1981 r. w Kairze komando islamskich radykałów zamordowało prezydenta Egiptu Anwara Sadata. Zginął raptem parę kilometrów od mojego domu, podczas parady wojskowej. Program tej parady wojsko ćwiczyło wcześniej przez parę tygodni. Jednym z jej elementów były przeloty samolotów wojskowych, pogrupowanych w różne śmieszne figury. Piloci ćwiczyli je dokładnie nad moim domem. Więc wnet dokładnie poznałem cały program pokazów. W dniu parady wyszedłem na taras, pooglądać, jak im idzie. Nagle w połowie programu pokaz został przerwany. Pobiegłem do telewizora – a tam transmisja z parady też została przerwana. Było jasne, że coś się stało. No i zaraz gruchnęła wieść, że Sadat nie żyje. Prezydentem został Hosni Mubarak, który wprowadził trwający do dziś stan wyjątkowy. Po latach okazało się, że jednym z ówczesnych egipskich radykałów był obecny kultowy działacz al-Kaidy Ajman al-Zawahiri, podobno nr 2 w al-Kaidzie po bin Ladenie.

SC: Rozszyfruj hasło PBB i Działon Punk. ŁM: To dziwne, ale na początku listopada zeszłego roku ktoś, nie wiedzieć czemu, wrzucił na forum „Gazety Wyborczej” posta „Czy ktoś pamięta Działon Punk?”. Dyskusja umarła po pięciu wpisach, ale komuś to w głowie zostało. Niedawno miałem też niezwykłe spotkanie w pociągu relacji Warszawa – Wrocław. W Łodzi dosiadł się do mojego przedziału młody mężczyzna. Po jakiejś pół godzinie wstał, siadł tuż obok mnie, nachylił się i szeptem spytał: „Przepraszam, czy ty jesteś z PBB?”. Kompletnie zdurniałem. Okazało się, że to mój znajomy z innej wrocławskiej załogi z tamtych lat. Nie poznałem go! Dziś, oczywiście, w ogóle już nie wygląda na punka. Jest cenionym grafikiem komputerowym. Ale całą drogę z Łodzi do Wrocławia przegadaliśmy, wspominając stare czasy. Była kupa śmiechu, ale i trochę smutku, gdy wyliczaliśmy sobie, kto z naszych dawnych znajomych już nie żyje. SC: Całkiem niedawno napis „Działon Punk” widziałem bodajże na ul. Pomorskiej...

SC: Jakiś czas temu stwierdziłeś, że cywilizacja islamska jest na wyższym stopniu rozwoju moralnego niż zachodnia. Wyjaśnij, co miałeś na myśli, zanim ktoś cię posądzi o tworzenie komórki al-Kaidy w Polsce lub propagowanie nowej rozrywki – ścinania głowy.

ŁM: ...w bramie, w której niegdyś mieszkałem. Drugi taki napis był na Jedności Narodowej, nie wiem, czy do dzisiaj widnieje. Na przełomie lat 80. i 90. klimat subkulturowy był bardzo niszowy. Byliśmy młodzieżową awangardą ulicy (śmiech). W połowie lat 80., we Wrocławiu, część tej ekipy, która była pierwszymi punkami, z sobie tylko wiadomych powodów przekształciła się w skinheadów. Za punkt honoru postawili sobie – znowu nie wiedzieć czemu – zwalczanie punków. Tak więc w końcu lat 80. mieliśmy we Wrocławiu małą wojenkę subkulturową. Nieliczni skinheadzi lali po mordach coraz mniej licznych punków. Bycie punkiem stało się ryzykowne. Idąc po Rynku, można było w biały dzień dostać w mordę. Ale pojawiła się ekipa dzielnych punków, którzy nie chcieli już dostawać po mordzie, a wręcz przeciwnie, gotowi byli tłuc skinheadów. Ta grupa młodych, mężnych ludzi, odrzuciwszy ideologię nihilizmu spod znaku worka z butaprenem, stworzyła pod koniec 1989 r. bitną załogę o nazwie PBB, czyli „Punks Banditen Brigade”. Notabene, twórcą tej nazwy był rodowity polski Tatar, który przyjechał do Wrocławia z Białostocczyzny, gdzie jego ojciec przez jakiś czas był nawet szefem jakiegoś związku polskich Tatarów. No i ten mój tatarski kolega, jak przystało na prawdziwego potomka Czyngis-Chana, wraz z paro-

ŁM: Zapewne chodzi o jakąś luźną, niezbyt ścisłą wypowiedź z prywatnej rozmowy. Rozszerzę więc tę niechlujną myśl. Trudno wyrokować, czy w ogóle istnieje coś takiego, jak zwarta i spójna cywilizacja islamu. Od lat nie mam z nią bezpośredniego kontaktu, poza tym nie znam języka arabskiego, a to chyba jednak warunek sensownego poznania tamtego świata. Świat islamu wydaje się jednak zdecydowanie bardziej jednolity pod względem kulturowym, społecznym i politycznym od świata Zachodu. To świat głęboko tradycjonalny czy – jak by powiedział Zygmunt Bauman – przednowoczesny. Przekłada się to, rzecz jasna, na moralność. Normy moralne w islamie są jasne i raczej niepodważalne. Na Zachodzie – przeciwnie – dominuje moralny relatywizm. Normą jest odrzucanie norm :) Jesteśmy – to znowuż Bauman – ponowocześni. Wszystko jest względne, każdy jest inny, zmienny, dryfujemy w totalnej swobodzie. Są tacy, którzy uważają ten stan za kryzysowy. Zresztą o kryzysie zachodniej cywilizacji mówi się od stu czy dwustu lat. Więc to już banał.

103

opowiadania_02popr.indd 103

2005-02-07 11:36:37


rzy chcą do upadłego walczyć z Zachodem, a tymi, którzy reprezentują tradycyjną cywilizację islamu czy nawet chcą islam przekształcać na zachodnią modłę – patrz Turcja. Niedawno dostałem książkę o życiu codziennym na Bliskim Wschodzie w XIX w. Przejrzałem ilustracje i pomyślałem, że przeczytawszy tę książkę, będę miał wyobrażenie, jak Bliski Wschód żyje teraz. Bo pamiętam z lat 80., że spacer ulicami starych dzielnic Kairu to była podróż w czasie. Od średniowiecza niewiele się tam zmieniło, wyjąwszy pojawienie się samochodów, zegarków czy (ostatnio) telefonów komórkowych. Ten tradycjonalizm musi dawać poczucie bezpieczeństwa. Dla nas jest to jednak niewyobrażalne. Odbieramy takie zwarte społeczności jako opresyjne, jesteśmy indywidualistami. Także i ja. Bo żeby było jasne, nie zamierzam porzucać własnej cywilizacji na rzecz islamu ani kazać mojej dziewczynie zakrywać twarzy.

Zachód jest przesycony frustracją, poczuciem alienacji. Nie wiem, czy w islamie jest takie poczucie alienacji i frustracji... Jeśli tak – to chyba w znacznie mniejszym stopniu. SC: Patrząc na to, co się dzieje choćby w Iraku, wygląda, że tak... ŁM: A może fundamentalizm islamski jest właśnie oznaką frustracji? U klasyków fundamentalizmu islamskiego (znam ich idee głównie z omówień albo nielicznych, tłumaczonych fragmentów) przebija rozczarowanie sytuacją świata islamu. Ich zdaniem, władze krajów muzułmańskich są częścią dżahiliji, czyli stanu pogańskiego, ciemnego, przedislamskiego. To kolosalny zarzut, bo z punktu widzenia rasowego radykała z tego płynie wniosek, że władcę takiego pogrążonego w dżahiliji kraju można potraktować tak samo jak władcę pogańskiego. A więc np. zabić. Fundamentalizm to ruch kontestatorski. Dziś islam nie wydaje mi się taki spójny, patrząc np. na nienawiść do Zachodu, która wybuchła w Iraku. Bo przecież w poprzek islamu tworzy się wyrwa, między tymi, któ-

SC: Dziękuję za rozmowę.

REKLAMA

Rozmawiał Sławomir Czapnik

104

opowiadania_02popr.indd 104

2005-02-07 11:36:39


Z LECHEM JANERKĄ

ROZMAWIA

PAWEŁ GZYL

Jeszcze tylko trzy płyty LJ: Koledzy z zespołu chcieli grać inną muzykę. Dlatego zostawiłem im nazwę i postanowiłem nagrać solowy album.

PG: Istnieje taka teoria, że zespoły rockowe mające w swej nazwie błąd nagrywają historyczne rzeczy – ot, chociażby The Beatles czy Led Zeppelin. Twoja pierwsza grupa – Klaus Mitffoch – potwierdza tę regułę.

PG: Tak powstała Historia podwodna, uważana przez wielu krytyków i słuchaczy za najwybitniejszą płytę nagraną w latach 80. przez polskiego artystę...

LJ: Ponieważ byliśmy z Wrocławia, postanowiliśmy zabawić się w prowokatorów i zagrać na antyniemieckich lękach, które stale są obecne w mieście. I oczywiście udało się: pamiętam, jak pytano, czy finansują nas niemieckie ziomkostwa. Oczywiście odpowiadaliśmy twierdząco. A błąd w pisowni? To tylko wyraz mojej sympatii dla The Beatles.

LJ: Jeszcze w Klausie personel był bystry, spostrzegawczy i wrażliwy. Plagiatowanie nie wchodziło w grę. Kiedy przyplątywały się jakieś zapożyczenia, natychmiast je wyłapywaliśmy. Ustaliliśmy, że muzyka to wolność, a powielanie kogoś innego temu zaprzecza. Historia podwodna była kontynuacją tego myślenia, uzupełnioną o wiolonczelę, na której zagrała moja żona. W trzech piosenkach na dziewięć okazaliśmy się wielcy. Były to: Lola, Tryki na start i Niewole.

PG: Debiutancki album Klausa Mitffocha to jedna z niewielu płyt w historii polskiego rocka, o której można powiedzieć, że jest w pełni oryginalna i wolna od jakichkolwiek zapożyczeń.

PG: Słuchacze odbierali przesłanie płynące z twoich tekstów jednoznacznie: „jesteśmy zniewoleni, trzeba więc wyjść na ulice, aby to zmienić”. Czy sam również wprowadzałeś swoje słowa w czyn?

LJ: O, to komplement. Owszem, uzyskaliśmy na tym albumie specyficzne brzmienie. Udało nam się to, ponieważ... nie potrafiliśmy wtedy grać. Nikt z nas nie był profesjonalnym muzykiem, ale kipieliśmy od emocji. Choć materiał na album skomponowaliśmy pod koniec lat 70., to nagraliśmy go dopiero kilka lat później, kiedy nauczyliśmy się lepiej posługiwać instrumentami. Nasza muzyka była adekwatna do czasu, w którym powstała. Udało się nam uchwycić nastrój tamtych chwil – dźwięki były agresywne i brudne, a teksty opisywały sytuację człowieka, który próbuje dać sobie radę w świecie bez nadziei.

LJ: Pracowałem wtedy we wrocławskim urzędzie wojewódzkim. Wychodziłem o trzeciej po południu z pracy i szedłem na most Grunwaldzki. A tam była już zomowska barykada, nyski i działka wodne. Rzucaliśmy w nich butelkami, kamieniami i odłamkami asfaltu. A oni wtedy wjeżdżali w tłum, zapraszając do „tańca”. Jak wszystko dobrze poszło, wywracaliśmy ich samochody i podpalaliśmy je. Od czasu do czasu był jakiś mały sukcesik. A jeśli się nie powiodło, to pobierało się coś na grzbiet i wiało do domu.

PG: Nowa fala była pierwszym nurtem rocka, który miał silne zaplecze intelektualne.

PG: Z czasem w twoich tekstach było jednak coraz mniej polityki.

LJ: Początkowo teksty pisał perkusista. Były beznadziejne. Kiedy wygarnąłem mu, co o nich sądzę, zaproponował: „To napisz lepsze”. No i napisałem, a on przyklepał. Byłem już wtedy starym chłopem – kiedy zakładałem Klausa Mitffocha, miałem 30 lat. Sporo już przeczytałem. Nie mogłem więc zachowywać się jak przeciętny nastolatek, który dopiero odkrywa obłudę świata dorosłych i wykrzykuje: „pierdol polityków”.

LJ: Przecież to byłoby śmieszne – od 1989 r. żenuje mnie, gdy ktoś śpiewa piosenki polityczne. To dziecinada. Jeśli chciałbym coś zmienić, to zapisałbym się do jakiejś partii politycznej albo założył własną.

PG: Co bardziej inspirowało cię wtedy: literatura czy rzeczywistość za oknem?

PG: Jedna z twoich najpopularniejszych piosenek – Konstytucje – ma jawnie antypaństwowe przesłanie. Czy to znaczy, że jesteś anarchistą?

LJ: Mój świat był rozbity: z jednej strony szara egzystencja zwykłego urzędasa, z drugiej – kraina wyłaniająca się z przeczytanych lektur i przemyśleń. Zawsze starałem się, aby moje życie nie zamieniło się w wegetację człowieka, który odsiadując osiem godzin w biurze, traci po kilku miesiącach mózg i jedyne, na co go stać, to gapienie się w telewizor z fiutem w jednej ręce, a z pilotem w drugiej.

LJ: Moja anarchia wynikała z faktu, że trudno mi było wyobrazić sobie w latach 80. jakąkolwiek formację polityczną, która mogłaby się wypowiedzieć w moim imieniu. Każdy system polityczny jest do pewnego stopnia zniewoleniem – nawet jeśli służy dobru ogólnemu. To banał, ale polityka nie jest specjalnie odkrywcza, więc tym, którzy ją uprawiają, trzeba od czasu do czasu dokuczać.

PG: Dlaczego Klaus Mitffoch rozpadł się mimo znakomitego przyjęcia debiutanckiej płyty?

PG: Konstytucje były jednak bardziej zabawne niż groźne.

105

opowiadania_02popr.indd 105

2005-02-07 11:36:39


wymiękłoby na ich miejscu, a oni konsekwentnie zadają trudne pytania – nawet rządowej „wierchuszce”. I nie ma w ich zachowaniu ani chamstwa, ani pychy. Przeciwnie: pokazują oni wyraźnie, że najwyżej postawieni ludzie w państwie nie mają prawa decydować o tym, co w kraju ma znaczenie, a co nie. To przecież zwykli urzędnicy, którzy pracują za nasze pieniądze.

LJ: Tak, mówiłem w nich o zmianie konstytucji, ale w sposób bardzo subtelny, ot tak, od niechcenia. I do tego rytm reggae – piosenka lekka, łatwa, przyjemna, nikt się nie wydziera, nikomu nie wygraża. PG: A dziś? Bierzesz udział w wyborach politycznych? LJ: Tak. Żyjemy w świecie, który jest próbą zorganizowania chaosu. Musimy pilnować porządku. Tak naprawdę niewiele osób zdaje sobie sprawę, że żyje po to, aby walczyć z chaosem i pozyskiwać energię na ten cel. Ludzkość walczy o przetrwanie we wszechświecie, który powoli gaśnie.

PG: Powiedziałeś kiedyś, że nie lubisz ludzi...

PG: Czy uprawianie polityki jest pewnego rodzaju porządkowaniem świata?

PG: Uważałeś się za innego od pozostałych?

LJ: Kiedyś tak było – teraz już zaczynam ich lubić. Etap autyzmu mam za sobą. Rzeczywiście był taki okres, kiedy z nikim nie rozmawiałem, ba, nawet czyjś dotyk mnie parzył.

LJ: Po prostu byłem nadwrażliwcem. To jest choroba. Może powinienem był znieczulać się tak jak inni, ale nie robiłem tego. Uciekałem w książki, w naukę. A ludzie naokoło poddawali się – i to bardzo wcześnie, tępieli już w podstawówce. Nie budowali sobie żadnego „sacrum” – chcieli tylko konsumować i być nieśmiertelni.

LJ: Polacy są przyzwyczajeni do chamskiej polityki – a to są bardziej manipulacje niż polityka. Nasi politycy dopiero uczą się swego zawodu: nie mogą się opamiętać, gdy jest okazja do zrobienia kasy – kradną, oszukują, kompromitują się nawzajem. To jest śmieszne, żałosne i niebezpieczne.

PG: Jak to się stało, że jako taki odizolowany od świata nadwrażliwiec chwyciłeś za gitarę i mikrofon?

PG: Politycy są tacy jak społeczeństwo, które reprezentują.

LJ: To był przypadek. Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego żona zarządziła wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszka znaczna część naszej rodziny. Mieliśmy bilet na 12 grudnia 1981 r. Mój brat namówił nas jednak, abyśmy przesunęli termin wyjazdu o tydzień później. No i było po sprawie. Popadłem w całkowitą zapaść – siedziałem w domu i z nudów nagrywałem swoje stare piosenki. I tak się zaczęło...

LJ: To prawda – istnieje takie sprzężenie zwrotne. Mimo że nie jestem zachwycony naszym społeczeństwem, to zauważam ostatnio osoby, które przynajmniej starają się pilnować pewnego porządku i nadają widoczny sens swym działaniom. To napawa otuchą. PG: Kogo masz na myśli? LJ: A choćby „przepytywaczy” z komisji powołanej do zbadania sprawy Rywina – Rokitę i Ziobro. Wielu ludzi

PG: Granie na gitarze, pisanie tekstów, komponowanie muzyki – to jeszcze rozumiem. Ale śpiewanie? To musiało cię sporo kosztować. LJ: To prawda. Na próbach w ogóle nie śpiewałem, bo uważałem, że nie należy zbroić się przeciw publiczności. Mało tego – kiedy podpisaliśmy kontrakt na płytę, nawet znalazłem innego wokalistę – takiego wrocławskiego Jima Morrisona. Kiedy jednak zaśpiewał na koncercie, publiczność go nie zaakceptowała. „Nie życzymy sobie żadnych Morrisonów. Tobie wierzymy, a jemu nie!” – usłyszałem. Co więc miałem robić? PG: Czy myślisz, że twoja dzisiejsza publiczność – głównie młodzi ludzie – również wierzy w to, o czym śpiewasz? W końcu jesteś w wieku ich rodziców. LJ: Mam nadzieję. Kiedy czytam książki starszych ode mnie autorów – choćby Kołakowskiego czy Miłosza – nie mam problemów z uwierzeniem w to, o czym piszą. Mam nadzieję, że młodzieży również nie przeszkadza to, że właśnie stuknęła mi pięćdziesiątka. PG: Ale czy rozumieją twoje teksty? Szczególnie te z lat 80., choć metaforyczne, to odnoszące się jednak do konkretnej rzeczywistości. Przecież to reprezentanci pokolenia, które w czasie stanu wojennego dopiero przychodziło na świat... LJ: Też czasem mam trudności z pełnym zrozumieniem tego, co czytam. Szczególnie w przypadku hermetycznych dla laika filozofów. Ale wtedy sięgam po dodatkowe źródła. Myślę, że ci młodzi, którzy chcą mnie w pełni zro-

fot. z archiwum BMG

opowiadania_02popr.indd 106

106

2005-02-07 11:36:39


LJ: Oczywiście. To kwestia braku zachłanności. Co jest w stanie wymyślić dobry katolik, czego ja bym nie wymyślił?

zumieć, również mogą podążać tym tropem. Poza tym, to przecież tylko piosenki. PG: Twoje teksty mają obecnie filozoficzny charakter, zadajesz w nich pytania o sens życia.

PG: Życie wieczne i doskonałe dobro.

LJ: To, o czym piszę, wynika z moich zainteresowań i potrzeb. A trudno, żebym czytał tylko „Przekrój”, choć ostatnio to całkiem przyzwoite pismo. Moje credo zawarłem w piosence Zero zer z płyty Fiu, fiu. Sensem życia jest dla mnie przekazywanie świata – w miarę niezniszczonego – następnym pokoleniom. Nie przerażajmy się naszą niewiedzą – docieramy coraz dalej w kosmos, dobieramy się do genotypu, zbliżamy się powoli do sedna sprawy – jeśli są jakieś pytania, na które dziś nie znajdujemy odpowiedzi, wierzę, że za jakiś czas je poznamy.

LJ: Ależ potrafię! Zaręczam, bo to tylko słowa, konstrukcje, figury, esy-floresy. Potrzebujemy Boga, aby osiągnąć doskonałość, bo czegoś takiego w naszym świecie nie ma. Z kolei Bóg potrzebuje wieczności, żeby miał czym szpanować. PG: Człowiek samodzielnie nigdy nie osiągnie doskonałości: zawsze będzie popełniał błędy i czynił zło. To wynika z wrodzonej niedoskonałości ludzkiej natury. LJ: Pracujemy nad tym. Z czasem będzie lepiej. Już jest nie najgorzej.

PG: Kiepsko to wygląda: mówisz, że sensem życia jest przekazywanie świata następnym pokoleniom, a z drugiej strony, wspomniałeś przed chwilą, że żyjemy we wszechświecie, który powoli gaśnie. A zatem zmierzamy ku zagładzie.

PG: Nie sądzę. Spójrz na zachodnią cywilizację: jej mieszkańcy są na wysokim poziomie rozwoju technicznego i gospodarczego, odrzucili religię jako wartość organizującą ich życie, a mimo to nie są szczęśliwi – szerzy się przestępczość, wzrasta liczba samobójstw, ludzie szukają sensu życia w konsumpcji, seksie, narkotykach i nie znajdują go.

LJ: Trzeba walczyć do końca. Taka jest natura człowieka. Moje przesłanie jest jasne: nie niszczmy się nawzajem i walczmy o lepszy świat. Przeciwstawiajmy się chaosowi i entropii, a pamiętając o teorii korpuskularno-falowej, próbujmy wyjść poza gasnący wszechświat.

LJ: Tak, słyszałem o tym niefortunnym incydencie w Watykanie, kiedy Szwajcarzy z gwardii papieskiej wykazali się brakiem kultury i w imię przyziemnych korzyści nabałaganili co nieco, strzelając sobie w głowy.

PG: Z tego, co mówisz, bije wielka wiara w ludzki rozum...

PG: Wszyscy jesteśmy słabi i czasem popełniamy grzechy. Nawet ci, którzy mieszkają w Watykanie...

LJ: ...ale nie tylko: ważna jest również miłość, nienawiść i ciekawość. Wszystko to, co stanowi o naszym człowieczeństwie i jest motorem rozwoju ludzkości. Oczywiście trzeba pilnować pryncypiów – i tutaj nie będę oryginalny: podstawą naszej cywilizacji musi pozostać biblijny nakaz „Nie zabijaj”.

LJ: A gdzie jest powiedziane, że mamy być szczęśliwi? Mamy przeżyć i to jest cel. Jak można być szczęśliwym, wiedząc, że żyje się we wszechświecie, który zniknie? Ale można pracować nad tym, aby wyjść poza ten wszechświat, jakkolwiek niedorzecznie to teraz brzmi.

PG: Czy w takim przypadku eutanazja jest dobrem czy złem?

PG: Ja myślę, że przyczyną braku szczęścia ludzi Zachodu nie jest myśl o rozpadzie wszechświata, który przecież nie nastąpi za ich życia, ale koncentracja na zaspokajaniu swych potrzeb.

LJ: Eutanazja jest śmiercią na życzenie, co stwarza pole do manipulacji. Ale jest też przejawem woli. Osobiście jestem zwolennikiem samobójstwa, bo jest to praca samodzielna i nikogo poza zainteresowanym nie kłopocze. Ja na pewno sam zadecyduję, kiedy odejść z tego świata.

LJ: Większość ludzi nie zaznaje szczęścia, ponieważ wisi nad nimi nieuchronność śmierci. PG: Bóg pokonuje śmierć.

PG: No jak to: przecież niszczysz w ten sposób życie – a powiedziałeś przed chwilą, że naczelną zasadą organizującą naszą cywilizację musi pozostać przykazanie „Nie zabijaj”.

LJ: Śmierć nie jest dla mnie problemem. Tak prowadzę swoje życie, aby pod wieczór być zmęczonym. W ten sposób naturalnie się wypalam i zapominam o swoim ego. To koi. Nie chcę żyć sto lat, bo to może ogłupiać. Już teraz bredzę, a co będzie za 20 lat? Mam zajmować miejsce mojemu dziecku i konkurować z młodszymi? Tylko dlatego, że siebie lubię? Otóż osobiście nie jestem sobą jakoś specjalnie zachwycony.

LJ: Chyba mam prawo zrobić ze swoim białkiem to, co mi się podoba. Nikt nie ma prawa do mojego życia oprócz mnie samego. PG: Może Ten, który ci je dał?

PG: Teraz tak mówisz. Kiedy przyjdzie twój czas, odezwie się biologia. Wszyscy mamy wpisany instynkt życia w geny. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce umierać.

LJ: Dał mi też wolną wolę, co było dość perwersyjne. Dla mnie Boga nie ma. To tylko wysublimowana, tworzona latami projekcja ludzkich potrzeb i pragnień. PG: Czy z tego wynika, że wszystkie twoje potrzeby zaspokaja życie doczesne – to materialne, tu, na Ziemi?

LJ: Broniłbym się przed śmiercią tylko wtedy, gdyby miała mi być zadana gwałtownie. Przecież życie nie może trwać wiecznie! Wieczność zapewniają nam nasze dzieci. Gdy przyjdzie mi umrzeć ze starości – zaakceptuję to.

107

opowiadania_02popr.indd 107

2005-02-07 11:36:39


PG: Zachwycasz się tym, że naukowcy dobierają się do ludzkiego genotypu. Czy klonowanie jest odpowiedzią współczesnej cywilizacji na pytanie człowieka o nieśmiertelność?

PG: Jak to ze starości? Przecież mówiłeś, że sam zadecydujesz o swojej śmierci. LJ: Na razie nie robię tego tylko dlatego, że chcę usłyszeć swoją kolejną płytę, przeżyć Świetlickiego i trochę przytyć. Mam jeszcze tylko trzy płyty do nagrania. Potem – koniec. Tak sobie to obliczyłem – artyści żyją bardzo intensywnie i w pewnym momencie ta intensywność się kończy. Wtedy życie traci swój smak i zaczyna być żałosne. Po co je wtedy przedłużać?

LJ: Co ty z tą nieśmietelnością? Przecież gdy się sklonujesz i tak nie będziesz czuł tego, co klon i odwrotnie. Poza tym kto wie, kim będzie sklonowany człowiek? Jaką będzie miał psychikę? Może być aroganckim debilem, a nie uduchowionym ptysiem jak oryginał. Niewykluczone, że z czasem klonowanie ukoi traumę bezdzietnych, jak na razie, gejów i lesbijek. A nieśmiertelność? Nie ma co marzyć o nieśmiertelności, mówiąc o klonowaniu. Musimy pogodzić się z tym, że życie trwa jakiś okres i czas ten powinniśmy maksymalnie wykorzystać na zaspokajanie swych potrzeb w sposób niekolidujący z potrzebami innych ludzi. Jeśli ktoś żyje intensywnie, nie ma żalu, że umiera, bo jest naturalnie zmęczony i wyczerpany.

PG: Może dzieci i wnuki będą cię nadal potrzebować? LJ: Ja nie mam „jazdy” na dzieci. Niech sobie radzą same, bo to frajda. Córka ma swojego „faketa”, wnuczka ma swoich rodziców. Zdaję sobie sprawę, że wraz ze starością przyjdzie niedołężność. A ja nie zniósłbym uzależnienia od kogoś. Krępowałoby mnie, gdybym był dla kogoś problemem. Wyprowadziłem się z domu, kiedy miałem 18 lat. Kiedy zaczęły się rozmowy typu „Nie podoba ci się? To płać rachunki” – zacząłem płacić. Nie zgadzam się na to, aby ktoś mną manipulował czy decydował za mnie. Taką mam mentalność. Samobójstwo jest świetnym rozwiązaniem, kiedy już jest cieniutko, ale jeszcze nie jesteśmy bezwolni. To tylko z boku tak dobrze wygląda: „Niech się pomęczy i sam umrze. A może cud się wydarzy?”. Cudów nie ma, a rachunki trzeba płacić.

fot. Agnieszka Kłos

opowiadania_02popr.indd 108

PG: A kiedy śmierć przychodzi nagle, gdy jest się pełnym sił i energii – w wyniku choroby czy wypadku? LJ: Cóż, wtedy powiadam... „Bóg tak chciał”. PG: I tu cię mam: trudno obejść się bez Boga – nawet temu, który w niego nie wierzy. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Paweł Gzyl

108

2005-02-07 11:36:40


JĘDRZEJ MORAWIECKI

Melancholijny marketing zapach słońca. Wszystko pięknie, na konikach, bez traktorów. – Jak kiedyś... – rzuca mały. Igor kiwa głową. – Tak, młodziaku. Dobrześ powiedział. Musimy jak kiedyś żyć, bo na świecie niedługo skończy się benzyna. – W telewizji mówili niedawno, że ropy wystarczy na dwadzieścia, góra dwadzieścia pięć lat... – Stąd my właśnie u nas w lesie... Patrzcie, słoneczne baterie, dzięki nim słuchamy na magnetofonach kazań Nauczyciela. Oto cedrowy symbol Miasta, dwa anioły ze skrzydłami.... A tu ludzie wspinają się na Górę... Ołtarz Ziemi, tu święcimy krzyżyki, tu błogosławione są nowo narodzone dzieci. Wielka dzwonnica. Niedługo spłynie kwiatami. Zbliża się ten dzień. Jadę na Święto Osiemnastego Sierpnia. – A co to za święto, wujku? – Dzień Otwartego Kazania dla Świata. 18 sierpnia 1991 roku Nauczyciel po raz pierwszy zwrócił się do Świata ze Słowem... A tu śnieżna zima, trzeba było domki odkopywać. Przewróć stronę. Widzisz obrazy? Wszystko to dzieła Nauczyciela. Zanim doznał objawienia w trolejbusie i pojął, że jest kolejnym wcieleniem Chrystusa, był prostym radzieckim milicjantem. W nocy jeździł z patrolem drogówki, w dzień malował obrazy. Dzieła jak trzeba – realistyczne, barwne, cudne jak zdjęcia. Patrz, jakie wymalował owoce: jak żywe, chciałoby się je zjeść. Granaty, cytryna... Obok zagaszona świeca, z knota dymek idzie, wszystko eleganckie. – Prawdziwe... – Tak, chłopaku. Jakby człowiek dopiero co wstał od wieczornego stołu. A tu każdego ranka śpiewamy psalmy w Kręgu i idziemy do pracy. Twardy, kolektywny trud. To nie katorga, to boski mozół. Tu trzech naszych duchownych: były muzyk, pułkownik wojsk atomowych i robotnik. Budujemy całe miasto, bez zamków, skobli, bez krat, żelaznych drzwi. Niedźwiedzie u nas chodzą. Kiedyś kąpałem się w rzece Tabrat, patrzę – wielki niedźwiedź zaległ dwadzieścia metrów ode mnie. Ja do niego: dawaj, zwierzu, zwolnij drogę. Niby poszedł w tajgę, ale mnie strach obleciał, że chce mnie z drugiej strony podejść. Misiak przednie łapy ma krótkie, tylne dłuższe. Lepiej uciekać przed nim w dół. Pod górę szybko cię dogoni... Sanitarna zona. Kuszetkowa zamyka toalety, pociąg bezgłośnie hamuje, staje na prowincjonalnej, pokrytej seledynem stacyjce. Pasażerowie wychodzą z ciepłego wagonu, łapią oddech, kupują chińskie zupki, ziemniaki w cieście, rybę. Igor wcina loda, trochę wbrew wegańskiej diecie. Ale tajga wymusiła zmiany, Nauczyciel zmiękczył prawo sekty, dzieci i ułomni mogą już pić mleko. Za wielu zwątpiło, zbyt wielu wyleciało z Miasta, złamanych chorobą, skąpym jadłospisem i forsowną pracą. Zamożni nuworysze, co weszli do Wspólnoty niedawno, popijają nawet z rzadka piwo. Kupują też w wiejskich sklepach świeckie produkty, wytwarzane w Świecie spętanym finansowym systemem. Sekta się zmienia – minął czas niesionych euforią i fanatyzmem pionierów. Igor je więc loda z przy-

Syberyjski pociąg rusza z Moskwy powoli i cicho. Wagon jest jeszcze świeży i bezbarwny. W ciągu trzech dni przesiąknie zapachem podróżnych, wchłonie ich żywność, nikotynę, ich sen, apatię i bezczas. Na razie szeleści wypakowywana z folii pościel, na dermę spadają pasiaste sienniki, pasażerowie wymieniają się miejscami, próbują scalić rodziny, ładują do kufrów bagaż i zamawiają u kuszetkowej pierwsze herbaty. Igor Nowikow zajął boczne łóżko – najgorsze, ale nie było czasu na lepszą rezerwację. W Petersburgu był tylko trzy dni – próbował namówić matkę do przeprowadzki do tajgi, agitował na rzecz sekty na Newskim Prospekcie, dał przypadkowy wywiadzik o religii dla regionalnej telewizji, wzmocnił w wierze topniejącą grupkę miejscowych wyznawców syberyjskiego Chrystusa, odwiedził wreszcie dawnych znajomych i jedną z byłych, świeckich żon. Koniec końców stwierdził po raz kolejny, że świat zewnętrzny, Carstwo Gwałtu, zostało przeżarte komercją i marnością do tego stopnia, że nie potrafi już żyć poza lasem. Musi wrócić do Nowego Jeruzalem i trwać blisko Nauczyciela, w mikroskopijnej chatce, przy ścieżce nieopodal wartowni. Boczne, sześćdziesiąte w wagonie łóżko nie pozwala na twardy sen. W każdym razie z początku, zanim nie wejdziesz w kolejowy rytm. Nad głową tli się jarzeniówka, nocą ocierają się o ciebie kolejni pasażerowie, niosący podróżne pakiety z mydłem, prześcieradłem i pledem. Idą przez wspólny, otwarty korytarz, poprzecinany białymi ściankami sypialnych wnęk. Muskają włochatym kocem stopy i dłonie pogrążonych w śnie moskwiczan i petersburżan. Następnego dnia Igor zdaje się jednak tryskać energią. Powiewa czarodziejskim chitonem, rozdaje kolorowe foldery, dyskretnie nawraca podróżnych. Przysiadł się do dzieci z Barnaułu. Tłumaczy grę w kierki, podlicza punkty, rozgrywa kolejne partie. Półnagie dzieciaki ściskają z przejęciem karty, pytają, notują wyniki. Brodaty sekciarz uśmiecha się, pyta o wakacje, o Morze Czarne. Potem milczy, patrzy na rozlewiska kolejnych rzek, na brzozowe pasma lasu płynące za szybą. – Wy w jakiej szkole się uczycie? – pyta w końcu. – W dziewiątce – odpowiada chłopak. – A zajmujesz się jakimś sportem? Nie? Dlaczego? Grają dalej. Igor śpiewa o Panu. Pięknie i smutno. – Siedem pik. Teraz nie możecie schodzić z dam. Zrzucajcie same męskie figury. Cały wagon tonie w karcianej grze. Grają sąsiedzi z naprzeciwka, gra tkliwie zakochana para w kolejnej bocznej wnęce, w karty tnie z żoną rozczarowany do komunizmu rencista, usadowiony nieopodal kolejowego samowaru. Grają i rodzice barnaulskich dzieci, oddzieleni od nich przestrzenią kilkudziesięciu stolików i łóżek. Igor kończy partię i sięga do płóciennej sakwy. Wyciąga stertę lakierowanych prospektów, rozkłada na stoliku widokówki i folder. – Patrzcie, dzieciaki. Tu nasz duchowy Nauczyciel. A tu siejemy żyto. Złociste kłosy, w snopach czujesz

109

opowiadania_02popr.indd 109

2005-02-07 11:36:40


Igor Nowikow, fot. Maciej Skawiński, www.dziennikarze-wedrowni.org

misjonarzem. Pęka bariera strachu i uprzedzeń. Ciekawość i rozbudzona naiwna wiara okazują się silniejsze. Bo wobec Bożego Słowa nie możesz pozostać obojętny – choćbyś był twardym komunistą, komsomolcem-internacjonałem, choćbyś grypsował w pierdlu czy trzaskał naftowe miliony. Możesz się buntować, możesz wskazywać na fałszywość światła, odrzucać wskazywany kierunek – ale milczeć nie sposób. Tym bardziej, jeśli obcujesz ze Słowem kolejny dzień, złączony z sekciarzem wspólną podróżą, jednym wagonem. Pasażerowie stoją więc wśród pluszowych zabawek, produktów miejscowej fabryki, gestykulują, pytają o ideę Państwa w Państwie, o wyjście poza system finansowy. Igor, próbując zapanować nad zgiełkiem, krzyczy: – Spójrzcie! W Nowym Testamencie Pan dał nam przykład: pierwsze chrześcijańskie wspólnoty. Tam ludzie razem pracowali, razem jedli. A potem uczniowie Chrystusa jęli popełniać błędy, budować kościoły. Chrystus rzekł: „wzniosę świątynię”. On miał to uczynić, nie jego uczniowie. On miał przyjść. No, ale Nauczyciel odszedł, zbudowano hierarchię. Katolicy mają nawet dogmat o nieomylności papieża. A któż to taki papież? To też człowiek. Człowiek może się mylić. Katolicy przydali papieżowi cechy boskie. Wszędzie kołomyja: prawosławni śpiewają z kolei o najświętszym patryjarsze, a Nauczyciel nam wyjaśnił: między duchownym a zwykłym człowiekiem nie ma różnicy. Co miesiąc nasz duchowny siada przed braćmi i siostrami na Stołeczku Mądrości i oni dają mu podpowiedzi: „Andriusza, wczoraj powiedziałeś żonie ciężkie słowo. Czy nie wydaje ci się, że duchownemu tak mówić nie przystoi?” On na to: „Dziękuję, riebiata. Co jeszcze we mnie dostrzegliście?”. Trudno to sobie wyobrazić w innym wyznaniu. – Wy o nim mówicie? On siada przed wami na stołeczku? – pyta młodzian, niesiony chmielną fascynacją. – Nie, Nauczyciel do naszego życia się nie miesza. On tylko koryguje. My zadajemy pytania. On otwiera przed nami Prawo. – Wy go przyrównujecie do Chrystusa – rzuca ktoś. – Oczywiście. W naszym rozumieniu on jest drugim wcieleniem. – A historycy stwierdzili, że on uzdrawiał ludzi. No i co? Dzieje się coś takiego? – A po co? Widzisz, jest taka wschodnia przypowieść... – Żeby pomóc człowiekowi. Podszedł, pomógł i już. – Obejrzyjcie, ludzie, nasze kasety. Na jednej z nich ujrzycie taką scenę: trwa spotkanie w Moskwie. Jeden z prawosławnych z uschniętą ręką mówi do Nauczyciela: „Jeśliś Jezusem – ulecz mnie”. I wyciąga rękę. Nauczyciel na to: „A ty wierzysz, że jestem Jezusem?”. Ten: „Oczywiście, że nie”. No to jak można go uleczyć, skoro tamten nie wierzy? – Wielu nie wierzyło i Jezusowi, a jednak ich leczył! – Kto wam to powiedział? Gdzie tak napisane? Poczytajcie uważnie Nowy Testament. Wszyscy wierzyli, że On jest Mesjaszem. To było warunkiem cudu. My na tej wierze się opieramy. Kto wierzy – nie choruje, na długo zachowuje młodość... Stacja rozbrzmiewa technicznymi komunikatami, megafony trzeszczą, kuszetkowe zaganiają rozpaczliwie pasażerów do wagonów. Igor nadal przemawia. Emerytowana nauczycielka z zawodówki, wierząca w predestynację, łapie się za afro i kręci głową. Młodzian klaszcze w dłonie. Łotyszka w różowej piżamie milczy i patrzy na Igora wielkimi, czarnymi oczami.

jemnością. Idzie po niskim peronie, słucha antyterrorystycznych komunikatów, mija robotników stukających

w podwozia wagonów i łyka mleczne kęsy. Potem gaworzy z miejscowym żulikiem, opowiada o Chrystusie, co przyszedł znów na ziemię, o budowaniu nowego świata. Żulik wspomina coś mętnie o tym, że musi odpocząć, że potrzebuje zmiany. Igor kiwa głową, odpowiada, śmieje się. Oczy matowieją mu jednak od zmęczenia. Może nie chce dźwigać ciężaru Świata. Może wizyty w Petersburgu posiały smutek. Może niepokój. Znów podróż przez brzozowe lasy. Przez wagon przetacza się bufetowa z lemoniadą. Kuszetkowa szoruje linoleum, zbiera bilety od nowych pasażerów. Igor gada z Ritą, barnaulską dziewczynką. Chłopak znikł w czeluściach wagonu. Igor pyta dziewczynkę: – Lubisz czytać bajki? Marzysz o czymś? Rita bąka coś pod nosem, siedzi onieśmielona, trzyma dłonie na folderze. Igor patrzy znów między brzozy i mówi: – Ja chciałem pojechać na wyspę, gdzie żyją Papuasi. Chciałem, żeby było dużo bananów. Żeby wkoło same palmy rosły. A ja bym z tymi Papuasami biegał. Marzyłem, żeby zimy nie było. Chciałem jeść same kokosowe orzechy, ananasy... Albo odpłynąć gdzieś daleko w morze, siedzieć w łódce i patrzeć na podpływające do burty delfiny. A ty jakie masz marzenia? – Sama nie wiem. – Trzeba marzyć. Tuż przed snem zaczyna chodzić wyobraźnia. Pod powiekami rozkwitają kolejne obrazy. Teraz ludzie przestali marzyć, bo mają telewizory. Siadasz, pokazują ci wirtualną rozrywkę, a fantazja odchodzi. – My nie mamy telewizji – kręci głową Rita. – Dzięki Bogu. A śpiewać lubisz? U nas ciągle tylko śpiewasz, wkoło tajga... Gdzieś daleko z sypialnej wnęki słychać wołanie. Pojawia się wielka ręka. Ojciec – potężny jak niedźwiedź – wzywa stanowczo Ritę do siebie. Dalej Igor siedzi już samotnie. Błogosławi herbatę, potem pisze kolejne listy do spragnionych wiary przestępców, odsiadujących kary w syberyjskich obozach. Kolejnego dnia pojawiają się pluszaki. Zalegają parciane torby, rozłożone na peronach przez miejscowe przekupki. Zabawki połykają baterie i emitują rosyjskie zdania. Pasażerowie śmieją się, kręcą głowami, odkładają maskotki. Potem oblegają Igora, zaciekawieni

Wieczór. Migają lampy, paruje herbata i glutami-

110

opowiadania_02popr.indd 110

2005-02-07 11:36:41


– Chcecie powiedzieć, że nie potrafię czytać? Igor broni młodego: – Przeczyta, przeczyta, na niego też przyjdzie czas. Młodziak: – Ona mi zrobiła przykrość, powiedziała, że nigdy nie zdołam Biblii przeczytać. Igor kiwa głową i śmieje się: – Tak, tak, to wywyższanie się nad bliźnim. Ha, ha, ha! Młodziak łapie połę szaty Igora i biorąc go na świadka, wskazuje drugą ręką oskarżycielsko na protestantkę: – Już dawno mogłem jej ubliżyć i nie zrobiłem tego. A ona mi ubliżyła. – Wy wszystko przekręcacie! – próbuje się bronić nauczycielka. – Nic nie przekręcam! – Jak tylko Biblię przeczytacie, będę szczęśliwa... – Nie przeczytam, drugi raz nie przeczytam, już kiedyś czytałem. Ponad rozmówcami, na górnej półce, leży student. Cierpiącym wzrokiem wpatruje się w lampę. Na prześcieradle zamknięty podręcznik. Jeszcze kilka godzin temu pół wagonu leżało zatopione w książkach, powyciąganych z kufrów czy pożyczonych z kolejowej biblioteki. Ale teraz czytać się nie da. Sypialny rozbrzmiewa długo w noc zażartą dyskusją. W końcu kuszetkowa gasi światła.

nian sodu. Wagon wonieje swojskością, znanym już ciałem, od dawna prowadzoną rozmową. Pasażerowie nadal pytają, młody nie może pojąć mechanizmu reinkarnacji, nie potrafi zrozumieć, jak ilość dusz pokrywa się z ilością korpusów, skoro na ziemi ludzi jest coraz więcej. Igor tłumaczy z mozołem, wykłada podstawy: – Sprawa jest dziecinnie prosta. Wiedzą o tym nawet hindusi. Inna rzecz, że oni wierzą, że dusza może wcielić się i w zwierzę... – A może? – Nie, no skąd. Po co pierwiastek Boga wcielać w zwierzaka? – To zwierzęta nie mają duszy? – niepokoi się młodziak. – Nie, nie. Oczywiście, że nie, tkanki duchowej nie mają. – Jakże to... – Nie mają i już. – To jak się poruszają? – Poruszają się wedle praw przyrody. Rozum i dusza to dwie różne sprawy. Nauczyciel dawno nam już to objaśnił. Jeszcze zanim prawosławni ogłosili go w 1994 roku łżechrystusem. Nie potrafili przyjąć Prawdy, boją się kolejnego wcielenia, nie potrafią przyznać, że to ten sam, co dwa tysiące lat temu... – A skąd jesteście tacy pewni, że on przyszedł? – denerwuje się protestantka z afro. – W Biblii stoi, że nie tak to wszystko ma się wydarzyć. – A w jaki sposób? – On ma przyjść na obłoku. – Opieracie się na 24 rozdziale Mateusza, ale Łukasz pisze inaczej... Dyskusja tonie w zgiełku, w potocznym anarchizmie religijnym, w rozwichrzonym pragnieniu duchowości, pretensji do materii, systemu, w egzystencjalnym niepokoju. – Ileż niesprawiedliwości na świecie! – krzyczy kobieta z bocznej wnęki. – Dlaczego cerkiew ma złote kopuły? – młodziak wali piwem w stolik. Igor wybucha śmiechem. – A co, myślicie, że w ich wspólnocie będzie sprawiedliwie? – wybucha protestantka. – Nie wiem, jak u nich będzie. Ale nic złego o nim nie powiem! – młody broni sekciarza. – Po co mam obrażać człowieka? – Dawajcie, zdefiniujemy, co to jest niesprawiedliwość! – postuluje Igor. – To, w czym żyjemy, granica między biednymi i bogatymi. – Tak! My jesteśmy biedni, a oni bogaci. Igor powiewa chitonem i rozkłada ręce: – W Piśmie stoi, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego. – Tak! Jezus urodził się w żłobku – kiwa głową przechodząca kuszetkowa. – Czemuż jesteście nieszczęśliwi?! – pyta z patosem sekciarz. – Nie chcę, żeby obok mnie byli bogaci... – Ale przeznaczenie... – nauczycielka z afro broni swej wiary. – Stańcie na ziemi! Zostawcie Biblię! Mówcie o życiu! – młodziak krzyczy w stronę protestantki. – Przez Biblię przyjdzie Zbawienie – odgryza się afro. – Chyba tylko do was przyjdzie – burczy młodziak. – Taak??? Weźcie Biblię, czytaliście kiedyś? Pewnie nawet nie jesteście w stanie przeczytać.

Transsyberyjska mija kolejne stacje. Igor rozdaje ciągle foldery, opowiada niezmordowanie te same historie o Ziemi Obiecanej, o nadchodzących kataklizmach, o tym, że nadszedł czas, by decydować o własnym życiu. Ostatniej nocy do Igora podchodzi Łotyszka w różowej piżamie. Idą do innego, lepszego, przedziałowego wagonu, stają na korytarzu wyściełanym grubą, czerwoną wykładziną. Za oknem czarny, głęboki las. Zwierzenia. Igor opowiada o swojej pracy aktorskiej, problemach rodzinnych, o tym, jak wlazł do butelki, popłynął trankwilizatorem. O tym, jak zawalił spektakl w teatrze, wyleciał z roboty. Jak odeszły od niego żona i córka, jak spadał coraz głębiej. – Dno jest dno. Pracowałem jako stróż. Długi korytarz, ja w stanie alkoholowej euforii. Idę po korytarzu, a tu na mnie żmije wypełzają i inne cuda. Ale czytałem obserwacje fizyków, o efektach optycznych. Żeby się nie bać, nalewałem wody do butelki, podstawiałem pod oczy i wtedy wszystko znikało. I tak z butelką przed oczami chodziłem do toalety przez ten korytarz. I jednego pięknego dnia dusza zakrzyczała, że nie mogę tak dłużej żyć

111

opowiadania_02popr.indd 111

fot. Maciej Skawiński, www.dziennikarze-wedrowni.org

2005-02-07 11:36:41


Zmieniają piżamy i dresy na wyjściową odzież. Wymieniają adresy. Kuszetkowa oddaje bilety, potem zbiera pościel, liczy poszwy i prześcieradła. W końcu siada w swoim przedziale i odwraca się w stronę szyby. Pewnie tęskni za mężem. Do Moskwy jeszcze co najmniej trzy dni drogi powrotnej. Z nowym składem, w nowym zapachu, wśród kolejnych, żarliwych, nieprzewidywalnych rozmów. Igor idzie przez zatłoczony peron. Mija chakaskich taryfiarzy, poprawia workowaty plecak, szuka busa. W końcu ładuje się do zatłoczonego uaza, sadowi na płóciennym, rybackim stołeczku i zamyka oczy. Przez kilka godzin będzie łykać wraz z pielgrzymami ciągnącymi na Święto tumany kurzu i patrzeć w milczeniu na pełznące kilometry bitej, wysuszonej drogi. Terenowy mikrobus wjeżdża w tajgę.

na ziemi. Wziąłem nóż i wbiłem sobie w serce. – Nie! Naprawdę? – krzyczy Łotyszka. – Jasne. Tu mam szramę ogromną. – Co też mówicie! – Tak było. Ale jako że przedtem się pomodliłem do Boga, to sąsiadka poczuła coś, zaszła... – Poczekaj! To ty w modlitwie tak postanowiłeś? – Tak! Mówiłem: Boże, zabierz mnie stąd. Więcej tu żyć nie mogę. Trafiłem na reanimację. Ujrzałem swoje ciało. Tu lekarze stali, a ja tu. Poruszam się w przestrzeni, wszystko słyszę, widzę. Ale ciała nie mam. Anioł rozłożył całe moje życie, wszystkie karty, wszelkie złe postępki... I był Głos: „Sądzone cię zabrać”. No więc korytarzyk, lecimy... Spytałem go, dlaczego właśnie mnie wzięto. On na to: widać, jak walczyłeś z Szatanem. Na poziomie pojęć zrozumiałem – Grób Pański przybędzie do Rosji. Ziemia rosyjska będzie ziemią świętą. I będzie drugie przyjście Syna Bożego. Ale twarzy nie widziałem. Łotyszka kręci głową, w czarnych oczach skrzy się ogień. Igor opowiada o tym, jak powrócił do życia, jak szukał nowej drogi, jak ujrzał Nauczyciela, jak otworzyło mu się trzecie oko. Mówi, jak poszedł za charyzmatycznym milicjantem drogówki. Opowiada, jak ruszyli w tajgę, jak tworzyli wspólnotę. Mówi łotewskiej pasażerce o próbach budowania nowego życia w sekcie: – Zbliżyliśmy się z Tanią. Był impuls natury. Ogłosiliśmy to wszystkim. Ona miała dom w Kuraginie. Ale kiedy wszedłem do tego domu, to zastałem ją razem z Nauczycielem. Zrozumiałem, że ona się zakochała w Nauczycielu. Powiedziałem: Taniusza, nie ma tu dla mnie miejsca. Jesteście tylko ty i Nauczyciel. I poszedłem nocować do sauny. Rankiem przyjął nas Nauczyciel. Zaszliśmy razem, ja ją trzymałem za rękę. Nauczyciel siedział na swym rzeźbionym fotelu, my padliśmy na kolana. Nauczyciel: „No, słucham was”. Taniuszka się wyrywa i mówi: „My oddzielnie”. Ja do Nauczyciela: „Jestem mężczyzną. Wziąłem za nią odpowiedzialność, ale widzę, że ona przejawia uczucia względem innego”. On na to: „Fajnie, jeśli tak czujesz, to na razie odejdź. Idź budować świątynię”. Ja spytałem: „Czyż grzesznik może budować świątynię?” A on: „Tu wszyscy grzesznicy”. No i tak powolutku zacząłem pogrążać się w nowym życiu. Łotyszka o nic nie pyta. Pociąg wali w przód, zjeżdża z linii transsyberyjskiej, skręca na południe, w step, zbliżając się do celu.

Święto zaczyna się cudowną mgłą. Przez wieś ciągnie barwny tłum wiernych. Wszyscy zbierają się na wyspie za osadą. Tam stoją już rozstawione kolumny, trzy sceny, punkty sanitarne, bufet... Na placu zbiera się tłum. Ponoć kilka tysięcy, choć mniej niż poprzedniego roku. Kobiety rzucają się w stronę rzeki, by obmyć nogi mężczyznom. Uczą się służyć nośnikom ducha. Bo Nauczyciel powiedział jasno: mężczyzna jest drogą, kobieta posługą na tej drodze. Na scenie rozkręca się support: „Skończył się czas niewiary i łez, bo na ziemi żywy Chrystus jest. W krasny chiton on odziany, wlewa słońce w serca nasze”.

Wołodia Kapunkin zamiata mikrofonem po scenie. Kiedyś sam ogłosił się Chrystusem, zgromadził uczniów w lesie. Ale przegrał z Nauczycielem Pojedynek Mistrzów. Zamienili kilka zdań i Kapunkin zrozumiał, kto jest Mesjaszem naprawdę. Wszedł do sekty. Został mianowany we wspólnocie duchownym. Teraz Nauczyciel przeniósł go do pionu rozrywki i Kapunkin trzaska godzinny prawie występ. Chyba jest trochę smutny. Może zazdrości Swiecie Władimirskiej, dyskotekowej gwieździe, która jeździ na koncerty poza wspólnotę, robi w Rosji karierę, nie oddała majątku, a mimo to pozostaje ciągle blisko Nauczyciela? Tłum rozpływa się w radości. Na scenie śpiewa syn mułły. Później duchowny Andrzej, który kiedyś dyżurował za pulpitem atomowych rakiet dalekiego zasięgu, uśmiecha się do wiernych i mówi łagodnie: – Zwrócimy się do naszych braci buddystów. Podnieś się, bracie! Brat z Tuwy się podnosi i śpiewa alikwoty. Miejsce dyżurnego tuwińca zajmuje była baptystka. Mówi, że Nauczyciel skupia w sobie jądro wszystkich wyznań. Chór śpiewa o Panu. W każdej duszy kwitnie złote światło. Eletronik Losza Rags wali song na klawiszu. Duchowny słodko recytuje: „O Wissarionie, dający życie, ognisko zbawienia naszym sercom / O Wissarionie, dający życie, ty – święte usta Pana / O Wissarionie, niosący światło najczystszej Prawdy Ojca / O Wissarionie, twój jasny ślad, szlak światły w szczęście nieskończone / Wissarioooooon, Wissarioooooon, Wissarioooooon / I jeszcze!” Kobiety imitują dzwonki – bim-bom!

Rankiem zaczyna się wielkie pakowanie. Pasażerowie kręcą się wśród kufrów, wyciągają bagaże, oddają szklanki, chowają do toreb swoje sztućce, książki, karty.

„Przyszedł do nas Chrystus Przyszedł do nas Chrystus Szlak jego usypan jest płatkami róż Przyszedł do nas Chrystus fot. Filip Łepkowicz, www.dziennikarze-wedrowni.org

opowiadania_02popr.indd 112

112

2005-02-07 11:36:42


fot. Filip Łepkowicz, www.dziennikarze-wedrowni.org Przyszedł do nas Chrystus On dał naszej duszy cudny rajski pląs Przyszedł do nas Chrystus Przyszedł do nas Chrystus On daje odpowiedź na każde pytanie Przyszedł do nas Chrystus Przyszedł do nas Chrystus Chwała Bogu za Chrystusa, co przyszedł! Chwała Bogu za Chrystusa, co nadchodzi! Chwała, chwała!”

Duchowny mówi: – Chór może już zejść. Teraz płatki róż i kwiatów polnych, które nam ziemia-matuszka sprezentowała. Cud lata, cud świata przepięknego. Obsypmy kwiatami drogę temu, kto do nas przyjdzie. Ale nie teraz jeszcze! – ze słodyczy przebija na mgnienie sprawiedliwa surowość. – Nie teraz jeszcze, drodzy! Kiedy on będzie iść! W tłumie słabe głosy: – Do przodu. Jeszcze trochę spróbuj! Duchowny twardo: – Nie! Wszyscy razem do tyłu! Zróbcie miejsce. Spójrzcie, jak źle sformowaliście korytarz. Szpaler podobny do żmii. Sformujcie korytarz prosto. Kiedy on przejdzie, możecie stopniowo obniżać się, jak fala. I usiąść. Biją dzwony z playbacku. Nabierają siły plastikowe organy. Błyska słońce. Telewizyjne ekipy forsują miejsca w szpalerze. – Chrystus nadchodzi.

Okazuje się, żeście wszyscy tchórze. Przestraszyliście się. To nie ten stan, w którym trzeba iść drogą Prawdy. Zakopaliście się w zwątpieniu. Musicie się przerodzić, ale to ciężka robota. Musicie zwyciężyć ten świat, wasz świat wewnętrzny. Bądźcie ostrożni w konstruowaniu ocen negatywnych. Bardzo jesteście do nich skłonni. To skłonność przez stulecia wyrobiona. Nie patrzcie na to, że nogi wasze się czasem zatrzęsą. Idźcie śmielej naprzód, a ujrzycie glorię. Poczujecie smak zwycięstwa dzięki chlebowi, pokojowi, miłości. Zjemy go razem. Przełamię go między wami. Odrzućcie dumę! Musicie się zmienić. Musicie być mądrzy i naiwni jak dzieci. Połączcie obie te cechy”.

Jest! Szedł wolno, jak w filmie. Stąpał nierealnie, każdy krok zdawał się wiekiem. Szedł spokojnie, uśmiechał się do tłumu, podawał dłonie. Teraz spoważniał. Nauczyciel patrzy na wiernych, na media, na tajgę wkoło. Rozkłada ręce. Przemawia. „Dzień dobry! Różni zebraliście się na tym polu. Szukacie zawsze tego, czego niedostatek i głód czujecie. Takiż człowiek. Taka osobliwość was jako istot, co się pojawiły na łonie tej ziemi. Chciałbym, byście tego święta doświadczyli jako czegoś niezwykłego i weszli do strefy czasowej, która na serio otworzy istotę każdego z was. I będzie to niemałym cierpieniem. Wielki to trud. Mówiłem wam już i mówię znów – rozumiem waszą trudność. Wiem, że człowiek nie ma doświadczenia, by poruszać się za żywym Nauczycielem. Wy jednak jęliście iść dopiero. Od narodzin waszych do dni dzisiejszych chwila minęła. Wyście jak niemowlę, któremu dają jeszcze pożywienie płynne. Takie przyswoić możecie. Ale później trzeba będzie innego pożywienia, jako że dorastać będziecie. Wzrosną i oczekiwania, którymi obarczone będą ramiona wasze. One rosnąć będą. Jesteście zrodzeni, by tworzyć. I musicie się tego nauczyć. Tego terminu używać będę: musicie! U wielu egoizm może się sprzeciwić. Zakrzyknąć może: my niczego nie musimy. Nie! Wy musicie. I niedługo doskonale to zrozumiecie. Cóż przeszkadza wam bez strachu, samodzielnie, zrzuciwszy kajdany niewoli od egoizmu swego, pójść w ślad tego, kto wiedzie was po Drodze Wieczności i kto zrodzony dla tego? Co wam przeszkadza? Samodzielna ocena jego osoby? Tak!

W tłumie widać Łotyszkę. Zmieniła różową piżamę na wytworny kostium i przyjechała na święto. Uśmiecha się i zanurza w kolektywnej euforii. Z wyspy ruszają wycieczki dla przyjezdnych. Nauczyciel znika z wyspy i idzie na konferencję prasową, opowiedzieć korespondentom o Biegunie Świata, o tym, że wszystkie rosyjskie sekty winny się przenieść do Nowego Jeruzalem. Że stworzył już gotową infrastrukturę, chętnie użyczy miejsca innym. Pielgrzymi siadają na murawie i słuchają obfitych, miękkich, czarodziejskich pieśni. Milicjanci obstawiający święto salutują duchownemu sekty, ładują się do samochodów i wyjeżdżają z lasu. Igor trwa w modlitwie.

Tekst został napisany po piątym wyjeździe do sekty wissarionowców. Igor Nowikow jest również bohaterem przygotowywanego filmu dokumentalnego, współreżyserowanego przez Macieja Migasa (produkcja – Piotr Śliwiński, Studio Filmowe Kalejdoskop). Zbiór relacji z poprzednich wyjazdów, reportaże i opracowania naukowe dotyczące sekty odnaleźć można na niezależnej stronie www.dziennikarze-wedrowni.org

113

opowiadania_02popr.indd 113

2005-02-07 11:36:42


NATALIA BUDZAN

Mykenos. Mistyka – muzyka – światłocień Wieczorem, chociaż już nie ma słońca, ludzie pozostają na plaży. Granatowe morze, pochodnie wbite w piasek, radosne twarze przy stolikach. Wyspa. Czarodziejskie królestwo, zamieszkałe przez istoty z innego świata. Wieczorami po mieście wąskimi uliczkami krążą ludzie, mijają się, patrzą przed siebie i na boki, a kiedy z tyłu pojawia się od czasu do czasu motocykl z małą przyczepką jakiegoś dostawcy, nikt się nie denerwuje. Idzie się pieszo, wybiera miejsce na przekąskę albo lampkę wina, można siedzieć długo z przyjaciółmi, których poznało się dziś rano. Kolorowy klown zaprasza na dyskotekę, autobus czeka o północy, by zawieźć turystów do tzw. Rajskiej Jaskini. Modni didżeje z różnych stolic grają swoją muzykę, najwięcej jest angielskiej i włoskiej. Widzę dziwne pary, jakiś żółtowłosy dryblas w zielonych obcisłych spodniach i bluzie obok drobnego Włocha, dwie Greczynki w niemal męskich uniformach. Wszyscy czekają na to, co będzie potem, wszyscy uniesieni – unoszą głowy, by zobaczyć jeszcze kogoś, nieznanego, obiecującego. Na plaży słucham czasem zwierzeń tych, którzy przyjeżdżają tu od dawna. Woda. Morze Egejskie jest niebieskie, turkusowe, szafirowe, białe, srebrne, złote. Te kolory powtarzają się w kamieniach zdobiących szyje, ręce, kostki Greczynek i Greków. Zaskakują mnie duże wisiory ze sprowadzanego specjalnie bursztynu, zwane komboloy (worry beads), które obdzielają pozytywną energią i przynoszą ponoć szczęście; okręca się je wokół przegubu – może są tym, czym długie rękawy u Chińczyków, znaczą: „nic nie muszę robić własnymi rękami, myślę, czekam”. Zawsze staram się przewidywać i mieć choćby pół małej wody mineralnej, wybornej, czasem leję ją na podkoszulek, gdy nikt nie widzi... Wody tu ciągle brakuje. Raz lub dwa razy dziennie piję frappe, grecki wynalazek, połączenie wody mineralnej, lodu i mleka z kawą. Ziemia. Wybieram sobie najpiękniejszą plażę, z półwyspem jak dwa sterczące cyce Afrodyty, dumne, surowe, tak realne dla oka. Szeroki brzeg jest tu wysypany małymi okrągłymi kamykami i muszlami. Pośrodku trzej greccy kurosi wypożyczają wodne skutery. Jeden z nich, niczym złotowłosy Dionizos, częstuje mnie zielonymi winogronami, był dwa lata temu w Polsce, wspomina, a jego oczy pełne są entuzjazmu. Na bezludnej wyspie Delos chodzę parę godzin, oglądam miejsce, gdzie ziemska Leto urodziła Artemidę i Apollina. Wielkie szczątki opuszczonych dawno bogów, jezioro, teatr, przepych dawnych posiadłości. Na kamiennych schodach pnie się do słońca kwiat nieśmiertelnika, z tych kwiatów plotą wieńce przy stołach z rybą, jagnięciną i winem, wszystko musi się odradzać na nowo, jak Dionizos w sprawowanych na wyspie misteriach. Delos,

Postanowiłam wybrać się do Grecji akurat przed olimpiadą. Wybrałam drogę chińskich kulisów, dla wytrwałych, którzy jadą długo autobusem, potem zginają plecy, pracując w kuchni, restauracji, na kempingu, plaży. Niektórzy wysiadali już w Salonikach, pewnie mieli obiecane miejsce noclegu i pracę. Wysiadam i idę razem z poszukiwaczkami przygód, one też chcą zobaczyć Ateny, może potem Cypr? Podobno tam jest łatwiej o zajęcie. Od razu chcę zobaczyć górę, zmęczenie nie może mi w tym przeszkodzić. Łyk wermutu, idę. Gwarna Plaka, z niej widok na Akropol. Naprawdę tu jestem, stoję przed biblioteką Hadriana. Wokół mieszanina kolorów, barwne ubrania, żółte światła kawiarni, język grecki, angielski. Przylecieli tu też Japończycy. Widzę ich, parzystych i w grupkach, strzelców z aparatami, prawie bezszelestnie ustawiają się na tle wielkich budowli, upojeni chwilą zanurzenia w obcym. Niebiesko-białe flagi łopoczą, miasto jest już przygotowane na olimpiadę. Postanowiłam opuścić Ateny i po czterech dniach wypłynęłam promem z Pireusu. Po zacumowaniu w Siros na pokład weszli sprzedawcy, głośno zachwalając słodkie chałwy, białe mecyje z orzechami, migdałami i miodem, słynne, gdyż właśnie na tej wyspie znają tajemnice ich przyrządzania. Po sześciu godzinach wyszłam na nabrzeże, całe zalane słońcem o tej porze. Ktoś miał mnie zabrać z portu, zawieźć do hotelu. A więc to była ta wyspa zaczarowana, szczęśliwa. Cyklady to zakątek świata, w którym narodzili się, według legendy, Apollo i Artemida. Suchy klimat, od dawna nie ma tu lasów, skąpa roślinność. Skały smagane wiatrem i falami ukształtowały się w dziwne formy, nieraz przypominające zwierzęta.

114

opowiadania_02popr.indd 114

2005-02-07 11:36:43


chyba tylko za osiłka. Pozwolił sobie poczuć się samym w kosmosie. Samotność na wyspie. Najlepsza, gdy fale lekko, łagodnie rozpryskują się u brzegu, dźwięk rozprasza się spokojnie, powoli zaczynasz oddychać w spokojnym rytmie wznoszenia się i opadania. To jest moja dziewczyna, mówi mi grecki rybak i robi szeroki gest ręką: zanurza się w niej cały rok, aby wyciągnąć na brzeg skarby, kałamarnice, ryby, muszle. Wypływa swoją łodzią, ma też swojego konia, ale tylko dla siebie, tylko dla przyjemności. Trzeba naturę szanować, mówi, niektórzy przez chciwość łowią przed czasem morskie jeże. Rano w drodze na plażę spotykam starego rybaka o twarzy świętego Piotra El Greco. Rybak od paru lat jest wdowcem i córki opuściły jego dom, skarży się na ciężkie życie. Pocieszam go słowami, że młody kelner, który tu przyjechał do pracy, też jest sam, nie miał wiele czasu na przyjaciółki. Tu jest raj, powtarzają sobie Grecy przybyli ze świata. Patrzę na Giorgia, śmieje się, błyska zębami, gdy mówię o stopach Greków, jest jednym z nich, dumny bez słów, szczęśliwy i nieszczęśliwy troszkę. On to zna, zna ludzkie ciało na pamięć. Zna, był masażystą w Nowym Jorku. Tam było mu smutno, tyle cierpienia i bezradność ludzka, co dzień słuchał biadań, nie mógł tego udźwignąć. Teraz sam śmieje się ze swego pecha, skręconej kostki, to nic, i tak miał jechać do domu. Gwiazdy disco. Obok rajskiej plaży jest wielka hala, tam tańczy się nocą, didżeje z Włoch, Grecji, Anglii, puszczają letnie przeboje sezonu. Każdy z nich cieszy się tu popularnością, chce przyjechać znowu. Potem na plaży opowiada się o wydarzeniach nocy, o jeździe motocyklem, o ekstazie. Na greckim disco wywijają w lewo, dziwnie, ale czarująco. W jednej z restauracji mogłam zwykle liczyć na wspaniałych tancerzy, podpatrywałam ich, brali mnie do wspólnego korowodu, czasem trzeba było ominąć przypadkową taksówkę czy samochód, korowód się spieszył, ludzie w pojeździe nie, było śmiesznie. Sezon się prawie skończył, kiedy tancerze odjechali. Przyszłam jednak raz jeszcze w nadziei na niespodziankę. W restauracji jacyś wyspiarze mieli rodzinne święto, właściciel zapraszał wszystkich do tańca. I wtedy do baru podeszła babulina, miała pochylone wiekiem plecy, amarantowy żakiet narzucony niedbale, spodnie, zaczęła śpiewać niskim, chropawym głosem, bez fałszu, w ręku unosiła kieliszek. Zatańczyła zorbę, potem jeszcze inny, kobiecy taniec, mówiła do gości po grecku, po chwili doleciały mnie jakieś francuskie zdania. Babulina skarży się? A może cieszy? Trudno zrozumieć, a może to całkiem przyjazna pogawędka. Babulina poszła i ja potem też, to była moja ostatnia droga z latarką przez góry.

bardzo kosmopolityczne polis, znikło po najeździe sąsiadów pod koniec trzeciego wieku p.n.e. Lwy w alei patrzą przed siebie. Zastanawiam się, co piękniejsze, ich zwierzęco-ludzka natura oddana w rzeźbie czy całkiem jakby modern marmurowy posążek z Cyklad, a może tajemniczy posąg kurosa? Kończył się sezon (ta mała chwila w wieczności), nie dla mnie były drogie pamiątki, sklepy jubilerskie, ale w tym kraju można zdobyć uznanie, jeżeli wygra się małą potyczkę o małą zniżkę, np. za dwa cudne ciuchy. Natomiast bezpłatnie, przez cały sezon, można było mieć przyjemność słuchania rozmów Greków z turystami. Patrz na te zielone wzgórza! To dolary turystów, wołał przewoźnik małej łódki i długo żartował z odpoczywającymi tu Amerykanami. Niech zielenieją! Ten człowiek nie zarobił tu kokosów, ale cieszył się z pracy. Wiatr wieje tu ciągle, to przynosi ulgę. W październiku jest już mniej ludzi na wyspie, wiatr bywa wtedy gwałtowniejszy, w nieobliczalny sposób ciska reklamy, puste kartoniki, których ktoś nie zdążył uprzątnąć, drobiny piasku uderzają w drzwi i szczeliny domów. Mieszkańcy są wtedy czasem trochę nerwowi, chociaż gorączka upału spada, zastanawiają się, jaki był ten sezon. Turyści poddają się zmiennym nastrojom. Łodzie kołyszą się w zatokach, cumują w porcie lub prawie na horyzoncie. To wygodne, nie potrzebujesz hotelu, każde miejsce na wyspie możesz zobaczyć, kiedy chcesz, lub odpłynąć; czasem są to łodzie greckie, czasem francuskie, kanadyjskie. Inżynier z Aten opowiada, że to jest dla niego najlepsze, łódka, woda i ryby. Ludzie z hoteli razem wsiadają na łódź. Osobliwi boat people płyną, by obejrzeć plaże i brzegi wyspy. Na skałach widać czasem stojące, nieruchome postaci, tkwiące tu jakby poza czasem, okryte niedbale ręcznikami czy sarongiem albo i nie. Society. Jedna z plaż urzekła mnie swoim staroświeckim stylem, nie ma plastiku, upodobali ją sobie Francuzi. Starzy Francuzi, koneserzy widoków, delektują się tu lekką rozmową, czasem przekomarzają się z Włochami. Ci bez względu na wiek skupiają się razem, niektórzy z nich przyjechali tu pracować. W październiku przyjechali Hindusi, chłopcy z college’u. Na wyspie spędzą parę godzin, pod czujnym okiem swych mistrzów. Czuję wzajemny szacunek i zaufanie między uczniami i ich dwoma mistrzami, może to rektor i wychowawca? Cieszę się, że wybrali tę plażę na odpoczynek i że mam przyjemność kontemplowania z nimi morza. Zdaje się, że wybierają się właśnie na kort tenisowy, dobrze ułożeni i jaka wspaniała uważność na świat. Tylko raz udało mi się skłonić jednego młodego Amerykanina do takiego patrzenia na wodę, musiałam go poprosić, by zapomniał o kolegach, którzy uważali go

Na zdjęciu autorka. Fot. Vasilis Riniotakis, Arek Janicki.

115

opowiadania_02popr.indd 115

2005-02-07 11:36:43


ALEKSANDRA KOŚ

Okruchy z okazji Szczepana [fragmenty]

tylko jedną jedyną stronę o tym, że jeżeli można by wyrazić niewyrażalne, to powstałaby najwspanialsza i pierwsza prawdziwa poezja świata. (To było moje przygotowanie do późniejszej miłości do Rimbauda). Przestałam pisać dziennik. Do dziś zachowała się jego wcześniejsza część, ta z wejściem na górę i szwendaniem się po miasteczkach, ale bez tej luźnej kartki o zachwycie i bólu. Ją zgubiłam.

Już stosunkowo dawno doszłam do wniosku, że to, co nazywamy kiczem i banałem, to czyste, idealne piękno i prawda, tak proste i niezanieczyszczone, że niewyrażalne. O wiele łatwiej jest mówić w sposób interesujący o brzydocie, o problemach neurofizjologicznych niż o sprawach najważniejszych dla każdego. Po raz pierwszy zauważyłam to, gdy byłam z rodzicami w Tanzanii. Był to mój pierwszy tak daleki, tak egzotyczny wyjazd i dlatego, mimo że nigdy nie pisałam pamiętników, stwierdziłam, że podczas tej podróży będę pisać dziennik, by mi nic nie umknęło, bym później niczego nie zapomniała. Z konsekwentnym wytrwaniem w postanowieniu codziennego pisania nie było problemu, gdy wchodziliśmy i gdy schodziliśmy z Kilimandżaro ani gdy szwendaliśmy się po Moshi i Arushy, dwóch wioskach w pobliżu Kili. Ale potem pojechaliśmy na kilkudniowe safari (mama, tata, ja, dwie Amerykanki, kierowca i młody kucharz, który podczas naszej krótkiej wycieczki zdążył zachorować na malarię i zakochać się we mnie). Pierwszego dnia pojechaliśmy do najmniejszego parku krajobrazowego, który mieliśmy zobaczyć, do Lake Maniara. Zwykle o Lake Maniara nie mówi się najpochlebniej, a prawdę powiedziawszy, mówi się o nim z pewną dozą pogardy, jako o zoo – bo takie małe i bo tak wiele zwierząt mieszka w nim bok w bok. W moich oczach jednak te wady Lake Maniara stanowiły jego zalety. To one sprawiły bowiem, że ten park odebrałam jako enklawę spokoju i harmonii wszystkich ze wszystkimi, jako miejsce, w którym nie trzeba nic robić, w którym wystarczy być. Mimo że tak niewielki, to objechanie go zajęło nam cały dzień. Na koniec podjechaliśmy jeszcze na punkt widokowy na wzgórzu pod baobabem. Tam, kucnąwszy na krawędzi, dotknęłam trawy, na której nieruchomo siedział motyl. Żył, ale nie poruszył nawet skrzydłem tak długo, jak obok niego byłam, i dotykałam trawy, by w jakiś sposób poczuć się częścią tamtego miejsca, by się jakoś włączyć w nie, w jego stałość, w jego efemeryczność.

To było moje pierwsze doświadczenie niewyrażalności, kicz doceniłam kilka dni później, w innym parku, w sławnym Serengeti, który, Bogiem a prawdą, nie za bardzo mi się spodobał: wielkie, suche, puste przestrzenie, na których jakieś zwierzę można było spotkać tylko od czasu do czasu. Jednak niemniej to tam właśnie zobaczyłam takie niebo, że gdybym nie wiedziała, że jest prawdziwe, to pomyślałabym, że jest atrapą, tłem do filmu namalowanym z takim rozmachem, jak obrazy klasy Przeminęło z wiatrem. Co za chmury!... Jakie kolory!... A gdy zaczął się zachód słońca, podczas którego słońca nie było widać, to niebo i chmury zrobiły się fioletowe, jak koszulki bahama, rozświetlane piorunami, choć ani nie było słychać grzmotów, ani nie padało. Dziś ogromnie się cieszę, że zdjęcia, które wtedy robiłam, nie udały się – dzięki temu lepiej pamiętam to, co widziałam, i to, co czułam (rację mają Indianie, że pamięć jest szóstym zmysłem, który popada w atrofię, gdy ułatwiamy sobie życie fotografią i pismem, zwalniając się z obowiązku pamiętania – stąd właśnie bierze się zakaz wnoszenia aparatu do niektórych miejsc, np. do azteckich łaźni Temazcal, do których wchodzi się jak do łona Matki Ziemi: mamy pamiętać, pamięć ma w nas działać, to, czego doświadczamy, ma nas zmieniać). Od czasu tamtej burzy w fiolecie zaczęłam doceniać kicz. Nie wyśmiewam go, to mnie wyśmiewają, gdy go doceniam i bronię jego prawdy. Podobnie jak z kiczem, jest też i z banałem, z banalnymi, oczywistymi pytaniami, problemami.

Nie wiem, ale to możliwe, że to właśnie wtedy zaczęła się moja fascynacja motylami, choć tatuaż – motyl z żądłem modliszki czy skorpiona (na brzuchu) – zrobiłam sobie dopiero później, w czwartej klasie liceum, za jednorazowe stypendium naukowe od wojewody („Na co je pani wyda? Na książki? Kursy?...”).

Kiedyś spotkałam się ze stwierdzeniem, że najgłębsze metafizyczne pytania o życie, śmierć, miłość, prawdę itp. zadają dzieci. (To są jedne z tych osławionych „trudnych pytań”, sprawiających tyle kłopotów rodzicom, kłopotów, od których wymigiwać się pomagają różne poradniki wychowania). Dzieci nie są jeszcze spaczone przekonaniem, że „dorosłe”, poważne, prawdziwe pytania i problemy powinny być drobiazgowe, analityczne i najlepiej, by były zadawane tonem urzędowym, bez emocjonalnego zaangażowania, które jakoby wypacza prawdziwy obraz sytuacji. Dlatego też pytania zadawane przez dzieci są pełne, pełne oddechu, pełne odczucia. Nie są wyprane w proszku „racjonalizator”, nie są przepuszczone przez filtr papieru milimetrowego, nie są uwiązane na smyczach w równych półkach równych regałów.

Podobno jakieś dawne plemiona wierzyły, że znacząc swoje ciało, znaczą całych siebie – i rzeczywiście, jakkolwiek by to nie brzmiało: moje znaczenie motyla z żądłem to efemeryczne piękno i ulotna miłość, które pojawiają się i znikają, a bolą; Majów znaczenie motyla – siła i moc wewnętrzna w pokonywaniu trudności; kapłani i wojownicy Majów nosili na piersiach wielki znak motyla. Gdy trzeba było już wracać, weszłam do samochodu i wychyliłam się obok mamy przez otwór w dachu. „Jak ci się podobało?” – niewinne, wydawałoby się, pytanie mamy wywołało mój płacz. Wieczorem zaś napisałam

116

opowiadania_02popr.indd 116

2005-02-07 11:36:44


obok, dzielący się drożdżówką z kruszonką z gołębiami i moim psem. Znów mam czułki, a nie tylko kolce czy skorupę, ale nie jestem już tak bezbronna, jak byłam jako dziecko. Wyczuwam już granicę między moją skórą a otaczającym ją powietrzem. W tej motylej przemianie ogromną zasługę ma Szczepan, to, że jest. Swoją delikatnością, maleńkością, swoimi maleńkimi osiągnięciami, coraz to nowymi z dnia na dzień (uderzył w zabawkę wiszącą przed jego buzią, spłynęły mu pierwsze łzy, uśmiechnął się, gdy Tomek powiedział, że wróci wcześniej do domu) uwrażliwia mnie z powrotem na szczegóły, na okruchy, na istotę życia – świata, na to, co faktycznie się składa na nasze doświadczanie życia i świata.

* Tak więc teraz, gdy urodził się Szczepanek, gdy przypomniałam sobie zapach Taty, strach przed nim i obrzydzenie mężczyzną, strach przed odejściem tych, których kocham – poczułam ogrom życia, świata, ogrom, który przygniata łzami powieki. I pomyśleć, że jako dziecko doświadczałam tych samych uczuć, i to bez tarczy racjonalizowania, a musiałam sobie jakoś z nimi poradzić. Zwymiarowanie uczuć i emocji za pomocą skali racjonalnej pojęciowości kiełzna je, pozbawia wyglądu nieznanej dzikości, zamyka je w klatkach – ale nie wychowuje ich, nie oswaja. Strach przed śmiercią, którego też doświadczyłam teraz ponownie, choć przerażający, świadczy o tym, że w końcu doceniłam życie, skoro boję się jego utraty. Nasza miłość z Tomkiem, mały Szczepanek, to co najważniejsze – nie mogę znieść myśli, że mogłoby to wszystko zniknąć na zawsze. Człowiek potrzebuje pociechy metafizycznej; przecież wszystkie systemy filozoficzne powstają właśnie po to, by jej dostarczyć, by zatkać, zabalsamować tę kiczowatą dziurę – ranę strachu. Niemal okrutnym truizmem jest również stwierdzenie, iż wszelka sztuka powstaje po to, by samego siebie przekonać, w materialnie dostępny sposób, że non omnis moriar – i ja postanowiłam pozbierać moje okruchy, by ich wiatr nie rozniósł, ptaki nie rozdziobały, by postrzec, choć przez chwilę, swoje życie jako pewien sensowny konkret, jako pewną całość, w której czas nie odgrywa roli kasjera zabójcy, ale jest porządkującą półkę sprzątaczką. Czas niewymuszający następstwa, w którym elementowi poprzedzającemu ścinana jest głowa, jak kupon biletu, ale układający wszystkie bibeloty w jednym symultanicznym porządku – dopiero we względnej całości postrzeganej symultanicznie możemy dostrzec pewien sens. Pragnę pewnego, choć złudnego i fragmentarycznego sensu, pewnego objaśnienia czy opowiedzenia (Taylor czy Rorty ma rację?) części swojego życia, jakbym sądziła, że ono dopiero wówczas stanie się realne (?)... […]

(Uwrażliwienie na Tomka nie mogło przyjść do mnie tak samo szybko jak uwrażliwienie na dotykany, wąchany, widziany i słyszany świat. Względy fizjologiczne często decydują o wrażliwości, o sztuce, nawet o filozofii). Maleńkie dzieci nie myślą jeszcze pojęciowo, racjonalnie – co jednak nie znaczy, że nie poznają i nie zapamiętują świata. Owszem, czynią to, tyle że obrazowo, wrażeniowo i emocjonalnie. Dorosłym jest niebywale trudno dotrzeć do tych pokładów pamięci zmysłowo-emocjonalnej, zapisywanych nie tylko w niemowlęctwie i we wczesnym dzieciństwie, ale w ciągu całego życia, mimo kurczącej się nadziei, że pewnego dnia do nich sięgniemy. Przyzwyczajani, wdrażani od najwcześniejszych chwil do pojęciowej racjonalizacji, stopniowo coraz rzadziej posługujemy się emocjonalno-zmysłowymi obszarami naszej Jaźni (nie chodzi tu o instynkt), uczymy się nimi pogardzać jako mniej wartościowymi, „nie w pełni ludzkimi”, instynktownymi, aż ostatecznie niemal zapominamy o ich istnieniu. Na szczęście zdarzają się takie chwile, gdy to, co doświadczone i odebrane, wraca do nas w swoim, co prawda szczątkowym, bogactwie, nasączając gęstym sokiem, treścią powszednie, wydałoby się, odczucia, dopowiadając zapomniane szczegóły do szkieletu znaczeń. Jedną taką dłuższą, błogosławioną chwilą jest czas po urodzeniu dziecka, pierwsze miesiące jego życia. Dla dzieciątka wszystko, co je spotyka, jest nowe, wszystkie kolory, dźwięki, gesty, wszystkie nowe ułożenia ciała wywołują jego bezbrzeżne zdziwienie.

* Od siódmego miesiąca ciąży do jej końca miałam ograniczone wyjścia na zewnątrz; były tygodnie, kiedy w ogóle nie wychodziłam, kiedy nie mogłam chodzić nawet po domu. Przychodziło mi to z trudem, ale robiłam to wszystko dobrowolnie, decydowałam się na to z miłości do nadchodzącego Szczepanka. Z trzech najważniejszych dla mnie czynności dwie zostały mi zakazane: ze spacerów, czytania książek i miłości z Tomkiem zostawiono mi tylko książki. Taka sytuacja faktycznie może frustrować, ale jak się okazało – była dla mnie oczyszczająca. Choć tamte czynności były (i są) dla mnie najistotniejsze, to nie wiem, jak i kiedy przestałam się nimi delektować, stały się konieczną codziennością, której czarujące szczegóły mijają niezauważone. Kiedy w końcu pozwolono mi do nich wrócić, zaczęłam je na powrót zauważać, doceniać, zamiast tylko ich wymagać od dnia, od życia. Wszystkie moje zmysły uległy wyostrzeniu – kwiaty kasztanowca, zapach rozgrzanej łąki i lasu, gdy się sika na ściółkę, jędrne liście mleczy, wśród których brodzi stopa, i niemal parząca, miękka, skopana ziemia wokół krzaków ziemniaczanych, świadek Jehowy w słomkowym kapeluszu, nienarzucający się przechodniom, ale siedzący na ławce z Biblią i „Strażnicami” rozłożonymi

[…] Z niemowlęcych reakcji na bodźce zmysłowe najbardziej niesamowite wydają mi się reakcje na zapachy. Węch, u małych jak robaczki niemowląt, jest zmysłem najbardziej rozwiniętym, zmysłem o pierwszorzędnej wadze dla orientowania się w otoczeniu. Skoro niemowlęta widzą w miarę przyzwoicie na odległość 20–30 cm, tj. na tyle, aby majaczyła im twarz matki, to wzrok niewiele może je nauczyć o zmiennej formie świata, o tym, co się zbliża, o tym, co się oddala. Podobnie jest z dotykiem – skoro w tak niewielkim stopniu potrafią same się ruszać, skoro nie potrafią same zmienić miejsca, w którym leżą i z którego wyciągają w górę łapki, to i dotyk niewiele może je początkowo nauczyć. To węchem niemowlęta rozpoznają pierś i mamę, to dzięki węchowi – najedzone, przewinięte, śpiące – budzą się, gdy mama wyjdzie z domu, gdy otoczenie straci swojego gwaranta bezpieczeństwa. To wyczulenie węchu jest dla nas niesamowite, gdyż stopniowo, wraz z rozwojem pozostałych zmysłów, węchowa orientacja ulega osłabieniu,

117

opowiadania_02popr.indd 117

2005-02-07 11:36:44


Moje pytanie-prośba brzmiało: „Kiedy będę miała wracać do domu, czy to będzie za trzy lata, czy za trzy dni, to, Matko Boska, proszę o znak, o różę”. Nie przykładałam większej wagi do tej czaro-modlitwy, raczej traktowałam ją jako rozrywkowo-bajeczne zajęcie myśli podczas wyrywania chwastów, wpisujące się w atmosferę otaczającą domek. Ale... ledwo minęło parę dni, odkąd skończyłam klepać litanię, gdy plotłam sobie wianek (sympatia do tego typu zajęć nie przeszła mi od czasu parkowych, trawiastych nasiadówek z babcią), a któraś z dziewcząt poprosiła mnie, bym zrobiła jeszcze jeden dla Maryjki stojącej w ogrodzie, przed którą, gdy była ładna pogoda, zamiast w kaplicy na pięterku, odmawiałyśmy różańce. Oczywiście, że zrobiłam drugi wianek i dałam go Jelenie. Zawołano nas na modlitwę, przyszłam, spojrzałam na Maryjkę i spostrzegłam, że ktoś w sam środek wianka, nad czołem figury, wetknął piękną różę... Zadrżałam, ale to było zbyt nagłe i dziwne, bym mogła od razu jednoznacznie uznać, że to już, że już mam wracać. Na wieczornych modlitwach w kaplicy znikłam, utonęłam czy jakkolwiek to nazwać. Straciłam jakiekolwiek zdolności percepcji otoczenia. Za to przyszła do mnie Maryja i zaczęła mi otwierać moją ranę w sercu, by ją przemyć i następnie zabalsamować. Bardzo mnie to bolało, choć wiedziałam, że nie można opatrzyć rany byle jak, bez otwierania i mycia, bo potem będzie się paprać. Po Maryi pojawił się Jezus. Jak na tych oklepanych i tandetnych obrazach nie wiem której świętej, wysyłał ze swojego serca do mojego jasnoróżowe promienie. W moim sercu krystalizował się z nich krwisty rubin. Jezus powiedział, że jest to mój skarb, ale że nie mogę go zachować tylko dla siebie, ale że muszę się nim dzielić. To była miłość. I okrył mnie swoim płaszczem, mówiąc, że to jest moja tarcza, której nikt nie może mi zabrać, chyba że sama ją odrzucę... Nagle przebudziłam się, a któraś dziewczyna zaczęła czytać z książki otworzonej na chybił trafił dokładnie te słowa, które przed chwilą mówił do mnie Jezus. Wracam. Postanowiłam, że wracam, choć wiem, że powinnam zostać, że nie jestem jeszcze gotowa, by wracać, że nikt nie zrozumie, dlaczego wracam, że ja sama nie rozumiem, po co wracam. Wracam, choć zostałam odizolowana od dziewcząt, jak trędowata, jako ta, która wraca do życia psa. Przez parę dni jem sama, śpię osobno, pracuję o wiele dłużej w najdalszym kącie ogrodu. Carla za to, że do mnie pomachała, dostała karę dwóch tygodni milczenia. Wracam.

aż do stopnia, gdy za jej pomocą, świadomie, będziemy potrafili rozpoznać tylko kilka zapachów na krzyż: kilku potraw, kilku perfum, gówna, moczu, lasu, kwiatów. A dla Szczepanka jak dotąd przeżyciem życia był zapach olejku goździkowego, którym mu Tomek przejechał pod noskiem, gdy tak płakał, że nie widzieliśmy szans na to, by się uspokoił. A jednak... Szczepanka aż zatkało z zachwytu. Zastygł w bezruchu kontemplując, smakując, wciągając w głąb te nutki, które kłusem przed nim przebiegły. […] * Czasami wydaje mi się, że rozumiem, co „mówi” Szczepanek lub co „mówi” Bury. Wtedy spontanicznie „tłumaczę” wydawane przez nich dźwięki na nasz ludzki, dorosły język. Bardzo dziwnie jest pomyśleć, że możliwe jest, abym rozumiała mowę niemowląt i zwierząt – byłoby to przecież jak zejście do piwnic świata, jak wejście do baśni. Bardzo dziwnie jest tak pomyśleć, pomyśleć racjonalnie, bo poczuć jest zupełnie inaczej: tak jakbym bardziej wrastała w ten świat, jakbym głębiej w nim (a nie pod nim) współistniała, a nie tylko ślizgała się po powierzchni znaków. Jakbym stawała się dobrą czarownicą – Tą, Która Wie (La Que Sabe) – jakbym szła jej ścieżką. (Choć najsensowniejsze wyjaśnienie tego zdarzającego mi się „rozumienia”, bez posądzania mnie o chorobę umysłową, jest bardzo prozaiczne – „wkładam” w usta dzieci i w mordy psów te słowa, które ja sama bym wypowiedziała w takich okolicznościach, takim tonem głosu – to jednak głębsze współ poczucie istnienia pozostaje). Czasami zdarza mi się inne, choć poniekąd podobne odczucie, że słyszę, że rozróżniam w swojej głowie głosy boga/anioła i diabła/kusiciela. Tych głosów zdecydowanie nie odbieram jako głosów pewnych części mojej własnej świadomości – radzących i pomagających, kuszących i szkodzących – choć pewnie większość osób uznałaby je za takowe. Jeśli starcza mi wewnętrznej odwagi, by zaryzykować przekonanie o własnej normalności, to traktuję te głosy tak, jak je odbieram, tzn. jako prawdziwe głosy boga i diabła. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że gdy tak postępuję, to świat zewnętrzny zdaje się potwierdzać moje przekonanie: tak rozwija linię zdarzeń, że układają się one wraz z tymi głosami w spójny obraz. Najdziwniejsze i najsilniejsze takie doświadczenia spotkały mnie w Marene, w kilkunastoosobowym domu Community Cenacholo we Włoszech, na wsi. Byłam tam ledwo dwa tygodnie, ale czułam się już dobrze. Czułam, że to miejsce, te dziewczyny, ta praca wokół domu, w ogrodzie i przy haftach, te modlitwy mi pomagają, że pomagają mi się wyciszyć i odbudować. Przygotowywałam się, że zostanę tam, tak jak wszyscy, przynajmniej rok, ale że nie można, pracując w kółko, rozmawiać (gdy już wszystko opowiesz, to na co dzień tak niewiele się dzieje, że nie zajmiesz opowieściami ośmiu godzin), to wiele czasu dziewczyny wspólnie też się modlą: zdrowaśki, litanie, koronki i co im tam przyjdzie do głowy, co wyszperają w jakichś książeczkach. Wyszperałam jakoś, jakoś trafiłam, czy też Carla – Kubanka, kokainistka przygotowująca się do odzyskania dziecka – wskazała mi litanię do św. Teresy od Jezusa. System litanii był prosty: ileś tam dni modlitw (chyba osiem) i jakieś pytanie, na które odpowiedź można sformułować na zasadzie „tak – nie”, w głowie – w sercu – i tyle. Jeśli odpowiedź brzmi „tak”, to św. Teresa ześle tę odpowiedź w postaci róży: jakoś, gdzieś, w sposób nietypowy, róża ma się pojawić z zaskoczenia, nie tam, gdzie zwykle, i nie tak, jak zwykle, nie na klombie, który co dzień podlewam.

No i po powrocie wszystko ułożyło się tak, by spełniły się słowa przeze mnie słyszane. Więc dlaczego teraz jestem ateistką i uważam wiarę za prymitywne myślenie magiczne, które nie przystoi współczesnemu, cywilizowanemu człowiekowi? Bo nie znalazłam nauczyciela, który przekonałby mnie, że nie jestem wariatką? Czy też stopniowo wyzdrowiałam? * Poranki zmęczone, poranki, na które nie mam czasu, choć zmęczona jestem codziennie... nie mając czasu na to zmęczenie. Młody spał dziś u babci Irenki. Zwykle nie mam czasu ani sił słuchać z rana czegokolwiek poza głosami Szczepana – zresztą nie mogę, ten mały wiercipiętek wymaga nieustannej asekuracji. A teraz... Nie wiem czemu, od dłuższego już czasu mam przy-

118

opowiadania_02popr.indd 118

2005-02-07 11:36:44


przestrzegać. Ile mogę, tyle więzów narzucam moim nieuniknionym potrzebom, na ile mogę, na tyle staram się te potrzeby świadomie kontrolować.

kre lub obrzydliwe sny, nie wspominam ich, nie staram się zapamiętać, choć niektóre prześlizgują się przez zapory, które buduję przeciwko nim, przez zapory złożone z nachalnego dostarczania rano wielu bodźców oczom, uszom. I wypełzają mi z pochwy oczyszczanej przez globulki, robaki... Palę papierosa w łazience, rury piszczą zamykanymi na innym piętrze drzwiami – cicho, by o ósmej w weekend nie obudzić pozostałych domowników. Później będą pewnie rozmawiać, krzyczeć, dzwonić telefonami, szumieć kałem. Modyfikacja benthamowskiego projektu panopticonu – wszyscy widzą wszystkich, wszyscy słyszą wszystkich, wszyscy ze wszystkimi – zdecydowanie nie serdecznie, nie z miłości bliźniego, ale z niechętnej konieczności, skłaniającej do zauważania tylko podartej piżamy sąsiada – współżyją. […]

Wariactwo? Odchył psychiczny? Czy może raczej wiecznie, nieustannie podejmowana próba coraz dalszego wychodzenia ze zwierzęcości do człowieczeństwa, tak jak to pojmował Georges Bataille, mówiąc, że staliśmy się ludźmi w momencie narzucenia pierwszych ograniczeń naszym naturalnym, zwierzęcym potrzebom. Uczyniwszy pierwszy krok w kierunku odrzucenia natury, zaczęliśmy się jej brzydzić i/lub jej bać. Tak, to wszystko, co nam przypomina o tym, skąd wyszliśmy i kim/czym jesteśmy, przyprawia nas o dreszcz grozy i odrazy... Zatem kim ja jestem? Zwierzęciem? Wariatką? Istotą jak najbardziej ludzką?

Dawniej miałam dość poważny problem ze swoją cielesnością i fizjologią, ostatnie akordy ich odrzucania zabrzmiały, gdy zaszłam w ciążę. Pisałam wtedy tak:

* Nad tym, czy przypadkiem nie jestem wariatką, wielokrotnie się kiedyś zastanawiałam przy różnych okazjach. Dziś już nie. Inni też się pewnie zbytnio nad tym nie zastanawiają, bez namysłu kwalifikując mnie jako fikniętą. Zwłaszcza po tym, jak dziś na placu zabaw bawiłam się z dzieciakami w czarnoksiężników. Sypiąc na siebie piaskiem i rzucając trawą, zamienialiśmy się w hipopotamy, krokodyle, smoki i motyle. Latałam i ryczałam razem z nimi.

„Cudownie! Dowiedziałam się, że jestem w ciąży! W moim brzuchu zaczęło rosnąć życie, ‚owoc miłości’ – jakkolwiek patetycznie to brzmi. Stworzyliśmy nowego człowieka, on we mnie rośnie, dam go światu! Poczułam się twórcą i zaczęłam osobiście i intymnie rozumieć znaczenie tego, że kobieta tworzy, dając życie, a mężczyzna, nie mogąc dać życia, w zastępstwie tego konstruuje dzieła rąk i myśli. Bo przecież człowiekowi nie wystarcza bierna rola istoty stworzonej, sam też chce tworzyć”.

*

Tak czułam się pierwszego dnia, gdy dowiedziałam się, że będzie nas troje. Ale drugiego... drugiego doszedł do mnie inny aspekt posiadania dziecka w brzuchu – i co dalej? Teraz na pewno wszystkie ciotki będą kazały mi leżeć i jeść banany, bo czymże się stałam innym, jak nie dodatkiem do macicy. Tomek nie będzie mi pomagał ze względu na mnie samą, ale ze względu na fizjologiczną funkcję, którą teraz spełniam. Będę bardziej we władzy instynktów, podatniejsza na hormonalne wahania w moim organizmie, tracąc pozycję człowieka racjonalnego, niezależnego i wartościowego ze względu na siebie jako jednostkę. Będę zjadana przez pasożyta, który, jeśli nie dostarczę mu wystarczającej ilości wapna, wyssie mi je z kości...

A okruchów wciąż przybywa i przybywa. Jakby czarodziejski młynek, sypiący nie solą, a drobinami pożywnego życia, zakopał się w moim sercu. Na razie nie chcę ich już wygrzebywać i zbierać do kieszeni, gdzie się poniewierają pomiędzy starymi kapslami, brudnymi chusteczkami, klepakami a długopisem. Chcę je jeść. Dziękuję ci, Szczepanku, Panie-Szczepanie.

REKLAMA

Nie, ani na moment nie przyszło mi do głowy, że nie chcę tego dziecka, że chciałabym się go pozbyć; po prostu poczułam się rozdarta między wzniosłym aspektem bycia twórcą transcendującym poza siebie w najwspanialszy sposób – poprzez ofiarowanie życia, istnienia – a przyziemnym, fizjologiczno-biologiczno-zwierzęcym aspektem bycia przede wszystkim macicą, bycia pożeranym ciałem... Tomek nie rozumiał mojego dylematu; zwyczajnie, zdroworozsądkowo, po ludzku bolało go, że mogę tak myśleć o naszym dziecku. Niestety, mój problem z fizjologią jest problemem o szerszym zakresie, niezawężającym się tylko do obecnej ciąży. Brzydzę się swoją fizjologią, kiedy tylko o niej pomyślę. Nauczyłam się z nią żyć, nauczyłam się jeść, nie przerzucając obrzydzenia wobec czynności trawiennych na całą moją osobę. Umiem funkcjonować w ciele, ale nie lubię. Nie lubię o tym myśleć. Boli mnie to i brzydzi, przeraża mnie myśl, że tak bardzo jestem zwierzęciem, że jestem określana przez wnętrzności i ich funkcje... Wymyślam sobie precyzyjne ograniczenia co do jedzenia, spania, ruchu i staram się ich skrupulatnie

119

opowiadania_02popr.indd 119

2005-02-07 11:36:50


ANNA R. BURZYŃSKA

Jak hartował się Wiewiórski

O krakowskim spektaklu-labiryncie szwajcarskiego reżysera Stefana Kaegi, zbudowanym na terenie miasta ze ścieżek i przystanków, po których samodzielnie porusza się widz

gorzkiej i ironicznej) historii Marka Wiewiórskiego. Oprowadza widza po życiu tego „człowieka bez właściwości”, z zawstydzającą dosłownością i dokładnością pokazując, gdzie Marek pracował, jadł, spał, cierpiał na niestrawność. Zmusza do grzebania w śmieciach, zaczepiania obcych ludzi i zadawania im idiotycznych pytań, oglądania i obwąchiwania na środku ulicy biustonosza eks-dziewczyny bohatera, jedzenia pierogów w najtańszym barze mlecznym, a w konsekwencji – do wizyty w szpitalu wojskowym, gdzie wykonuje się płukanie żołądka. Demitologizuje i desakralizuje Kraków, a widza-turystę-konesera sztuki zmusza – zgoła niemetaforycznie – do ugięcia karku i kolan („Świetnie. Skuliłeś się, jak małpa, która jeszcze nie nauczyła się chodzić wyprostowana. [...] Któryś z przechodniów mógłby Cię teraz popchnąć, a Ty nie byłbyś w stanie się obronić. Za to z takiej pozycji widać lepiej, czy na ulicy nie leżą jakieś monety”). Kaegi powtarza więc raczej gest Briana Eno, oddającego mocz do pisuaru-fontanny Duchampa i tym samym nie tyle przywracającego pierwotne znaczenie obiektowi, co raczej (do pewnego tylko stopnia ironicznie) rozszerzającego pierwotny koncept. Stefan Kaegi fascynuje się kinem – nieograniczonymi możliwościami, jakie daje montaż, pozwalający opowiedzieć tę samą historię na tysiące sposobów, wzbogacić liniową opowieść retrospekcjami, introspekcjami, rozbijać tożsamości i wydarzenia. Interesuje go manipulowanie percepcją, co bez trudu zapewnia kamera, a co tak trudno osiągnąć w teatrze (choć Kaegi próbuje osiągnąć podobny efekt różnymi sposobami: w argentyńskim spektaklu Torero Portero każe widzom oglądać fragment ulicznej rzeczywistości przez okno, a w przygotowanym w Grazu Dolly Grip umieszcza ich na tylnych siedzeniach krążących po mieście motocykli i obdarza kompetencjami operatorów wózków z kamerami). Jedną z najważniejszych inspiracji dla Skrótu był ulubiony film Kaegiego: Orfeusz Jeana Cocteau. Z surrealistycznej historii poety, który – usiłując przeniknąć tajemnice świata poprzez poszukiwanie ukrytych w codziennej rzeczywistości symboli i komunikatów – podąża ku samozagładzie, Kaegi wydobył symbolikę luster i okien prowadzących do innej rzeczywistości oraz wątek tajemniczych wskazówek, jakie bohaterowi daje Śmierć. Podczas trwającej kilka tygodni fazy koncepcyjnej, rozmowy krążyły właśnie wokół tematu okien kadrujących rzeczywistość po obu stronach; zwerbowani ogłoszeniami mieszkańcy Krakowa pozwalali Kaegiemu i jego współpracownikom wkraczać w ich intymną przestrzeń. Podglądane wnętrza zrujnowanych kamienic zmieniały się w akwaria z niemymi ludzkimi rybami, świat widziany zza okna restauracji czy wieżowca stawał się – po podłożeniu odpowiedniej ścieżki dźwiękowej – teledyskiem, transmisją, filmem dokumentalnym. Jeszcze ciekawszy okazał się temat zostawiania śladów, szyfrowania wiadomości, a także śledzenia i tropienia. Kaegi zarządził szczegółowe badania nad istotą

„Teatralne ready-mades”. Tak krytycy określili Skrót – Krakau Files Stefana Kaegiego, przyrównując równocześnie jego instalację sceniczną do ikonicznego gestu Marcela Duchampa, zmieniającego mocą nieboskiej kreacji pisuar w fontannę, z której odtąd wodę życia czerpać będą tłumy mniej lub bardziej poszukujących artystów. A jednak szwajcarski artysta – wychowany w Zurychu, w otoczeniu dzieł sztuki formalnej i konceptualnej („całe miasto pełne ogromnych sześcianów, geometryczna fascynacja: «Po prostu białe sześciany! Zastanów się nad tym!»”), wykarmiony na Becketcie i Stockhausenie, studiujący sztuki piękne u artystów z pokolenia post-Beuyssowskiego, pierwsze kroki na teatralnej scenie stawiający w Niemczech jako asystent Heinera Goebbelsa – ma całkowicie inne intencje. Odłamki zdemontowanego Krakowa łączy na powrót, zszywając je w całość nicią pozornie naiwnej, banalnej i sentymentalnej (a w głębi

fot. Anna R. Burzyńska

opowiadania_02popr.indd 120

120

2005-02-07 11:36:50


Kadr z wideorejestracji Skrótu

wydarzenie stanowi pewne zadanie. Każda obserwacja jest kamyczkiem w układance. Dramaturgia tworzy się nieustannie według zasad zdalnie sterowanego polowania na symulowanego lisa. Publiczność wyziera z ukrycia. Co znajduje się za ostatnim oknem?”. Decydującym momentem w pracy nad Skrótem było wyjście ekipy na miasto. Stefan Kaegi wcześniej niejednokrotnie przygotowywał instalacje z udziałem żywych zwierząt: w jednym z muzeów w Wiedniu urządził Czterdziestoośmiogodzinny Kongres Wiedeński dla Świnek Morskich, gdzie na ogromnej grządce-mapie Europy gryzonie budowały państwa, sojusze i toczyły wojny o plantacje pietruszki, przy akompaniamencie wykładów historyków i zoologów; w Mannheim Miasto. Terrarium stało się polem do obserwacji indywidualnych i społecznych zachowań mrówek. Pomagający Kaegiemu studenci rozmaitych kierunków artystycznych, w większości krakauerzy, usiłowali spojrzeć na swoje miasto bez uprzedzeń, niczym mrówki czy świnki morskie dawali się prowadzić instynktowi. Na początku przeprowadzono rozpoznanie okolic Rynku. Każdy z uczestników miał za zadanie stworzyć trasę składającą się z 5 przystanków, równocześnie wodząc uczestników po Starym Mieście i opowiadając pewną historię – czy też raczej zmuszając go, by sam tę historię odkrywał, współtworzył, odgrywał. Testowane były rozmaite sposoby konspiracyjnej komunikacji: karteczki zostawiane w doniczce ogródka piwnego, w budce telefonicznej i zanurzone w fontannie; walkman z nagraną wiadomo-

szpiegowania: wspomnienia o zabawie w podchody nałożyły się na akcję wspólnie oglądanych obrazów: Gry Davida Finchera i Lokatora Romana Polańskiego; analizie poddane zostały tak różne zjawiska, jak filmy i książki detektywistyczno-szpiegowskie, internetowe strony szkoleniowe antyglobalistów, zastawiających rozmaite pułapki w najbardziej uczęszczanych punktach miasta; Kaegi zwrócił szczególną uwagę również na szeroko rozpowszechniony w Polsce, a prawie nieznany w Niemczech, zwyczaj umieszczania drobnych ogłoszeń na słupach i rynnach (zamiast w gazecie) oraz na wszechobecne ulotki reklamujące usługi, np. szklarskie. W pierwszym zapisanym projekcie spektaklu przeczytać można między innymi: „Kraków staje się kulisami, za które trzeba się wślizgnąć. Stający w drzwiach właściciele mieszkań udzielają informacji, są zwiastunami podejrzanych posłannictw, kładących się tajemniczym spiskowym cieniem na planie miasta. Szczególnie uważać należy na parapety. Ślady wiodą od szyby do szyby. Każdy widok stanowi dokument. Podejrzenie kieruje się w stronę pewnego szklarza, który od początku lat 90. wymienia stare drewniane okna na aluminiowe, z podwójnymi szybami. Inny ślad prowadzi z kolei do sklepu z zasłonami”. I dalej – wytyczne dotyczące szczególnej roli uczestnika spektaklu, który będzie zarazem widzem, performerem i reżyserem: „Każdy widz jest sam dla siebie śledczym. Każdy prowadzi dochodzenie na własną rękę. Każdy stara się zakamuflować i pozostawić ślady dla kolejnego widza, który też prowadzi dochodzenie. Każde rozgrywające się

121

opowiadania_02popr.indd 121

2005-02-07 11:36:51


Analogicznie wyglądał proces konstruowania bohatera-narratora, który miał być owym ściganym przez widzów lisem. Stefan Kaegi podkreśla, że ważne jest dla niego metodyczne, naukowe podejście do zagadnień, nad którymi pracuje: w inscenizacji Fizyki udział wzięli prawdziwi pracownicy instytutów badawczych, do Deadline – projektu mającego być rozpoznaniem dzisiejszego rozumienia śmierci – artysta przygotowywał się miesiącami poprzez wywiady z profesjonalistami: policyjnymi koronerami, grabarzami, funeralnymi muzykantami. W prozie interesuje go behawioryzm, którego zasady niejako odwraca w swojej pracy. Postać bohatera (dla którego już wcześniej wymyślono imię Marka Wiewiórskiego) konstruował na podstawie poszlak już istniejących (oczywiście w pełni fikcyjnych – wbrew temu, co sądzili niektórzy piszący o Skrócie krytycy, u podstaw opowiadanej historii nie leżą żadne autentyczne wydarzenia ani postaci). Widmowy i tajemniczy nawet dla swojego stworzyciela Marek Wiewiórski zaczął nabierać konkretniejszych kształtów na drodze analizy psychologicznej. Zaproszona do współpracy młoda psycholożka potraktowała bardzo poważnie przedstawione przez Kaegiego poszlaki (Marek ukrywa się przed światem i bliskimi, a zarazem pragnie nimi manipulować; najchętniej komunikuje się za pomocą małych karteczek i rysunków; szczególnie upodobał sobie określone miejsca i sytuacje) i na ich podstawie dokonała próby rekonstrukcji typu osobowościowego Marka, jego kompleksów, fobii, możliwych doświadczeń z dzieciństwa i prawdopodobnych modeli przyszłych zachowań. W wyniku tych rozmów zaczął się wyłaniać nowy obraz postaci – zamiast przebiegłego manipulatora, artysty przetwarzającego rzeczywistość w solipsystyczne dzieło sztuki, politycznego wywrotowca czy wręcz niebezpiecznego psychopaty-stalkera, pojawił się zagubiony, infantylny, nieskomplikowany prowincjusz, zagubiony w wielkim mieście. Balzak zamiast Finchera. Mając już ustaloną trasę (ostatecznie wybrana została północno-zachodnia ćwiartka Śródmieścia, z biednymi, zniszczonymi i niebezpiecznymi okolicami Karmelickiej,

ścią do odsłuchania w zakładzie fryzjerskim; karteczka ukryta między stronami książeczki dla dzieci w księgarni; list w kopercie do odebrania u barmana popularnej knajpy; informacje, których udzielali kioskarka i portierka szpitala po usłyszeniu tajemniczego hasła. Ten etap pracy był oczywiście świetną, ekscytującą zabawą, ale równocześnie pozwalał na przetestowanie różnych typów wskazówek używanych potem w spektaklu: najistotniejszą kwestią stało się to, by były one zarazem łatwo wykrywalne dla uczestników i kompletnie niezauważalne dla przypadkowych przechodniów, a także by wskazówki logistyczne bez używania nazw własnych ulic czy obiektów były wystarczająco jasne i jednoznaczne. Wszystko musiało działać jak w szwajcarskim zegarku. W kolejnym etapie teren poszukiwań rozszerzał się: każdy z uczestników miał wydzielony wycinek koła Śródmieścia, w którym wyszukiwał interesujące miejsca; miejsca, które zarazem kryły w sobie tajemnicę i obiecywały możliwość głębszego wejścia w świat dzielnicy, jak też stanowiły dobry punkt wymiany informacji. I tym razem zadaniem Kaegiego i jego pomocników było połączenie tych punktów w całość (od tego momentu – z włączeniem kilku spośród udostępnianych wcześniej mieszkań) i wysnucie na tej podstawie opowieści (z minimalną ingerencją w stan zastany). Do pewnego stopnia przypominało to popularne w szkołach języków ćwiczenie: każdy uczeń dostaje kilka lub kilkanaście luźno powiązanych ze sobą obrazków, które ma ułożyć chronologicznie, a następnie zrelacjonować historię; opowieści te zmieniają się diametralnie w zależności od wybranego klucza i ustalonej kolejności. Podobnie tutaj: wybrane miejsca, szyk, w jakim zostały ustawione, a nawet stopień otwartości ludzi determinowały dramaturgię opowieści, podsuwały nieomal gotowe pomysły i rozwiązania. Jest to dosyć charakterystyczne dla całej twórczości artystycznej Kaegiego (poza spektaklami-performance’ami w krajach niemieckojęzycznych cenione są także jego eksperymentalne i dokumentalne zarazem słuchowiska): zamiast kreacji ex nihilo artysta proponuje twórcze odczytywanie i interpretowanie znaków ukrytych w otaczającym świecie.

fot. Anna R. Burzyńska

opowiadania_02popr.indd 122

122

2005-02-07 11:36:51


zagubienie, przerażenie, idiosynkrazję. Jak we śnie, Kraków jawi się uczestnikowi Skrótu zarazem jako dobrze znany, jak i obcy, zdeformowany, iluzoryczny. Krążenie, błądzenie, zaczepianie nieznajomych, bezowocne poszukiwanie odpowiedzi na pytania: dlaczego i po co, wymykający się ciągle Wiewiórski, atmosfera tajemniczości, podejrzliwości, niedopowiedzenia – wszystko to kreuje nastrój niczym z powieści Kafki, zrównoważony jednak zdrową dozą groteskowego humoru i boleśnie trzeźwych i krytycznych obserwacji Kaegiego – obcokrajowca wkraczającego w polską rzeczywistość czasu przełomu. Spektakl Kaegiego eksploatowany był jeszcze przez niemal rok. Stopniowo jednak niedające się zatrzymać w kadrze filmowej rejestracji Skrótu życie miasta, przemiany w nim następujące, zmieniały bieg sztuki. Najpierw komendant szpitala wojskowego zabronił wkraczania na jego teren z obawy przed powtórką z zamachu w Madrycie; potem wyczyszczono przygnębiająco upstrzoną przez gołębie rzeźbę ukrzyżowanego Chrystusa; w skrzyni, w której sypiał przyjaciel Marka, dzika kotka urządziła gniazdo i urodziła młode; z repertuaru Teatru Bagatela zdjęto spektakl, który najbardziej wzruszał bohatera – Trzy siostry... Gdy filmowiec amator prezentujący widzom własną wersję Trzech kolorów ogłosił zamiar przeprowadzki, trzeba było zakończyć eksploatację spektaklu, którego precyzyjna konstrukcja coraz bardziej rozmywała się pod naporem żywiołu zmian. Tak jakby osuszone i zagospodarowane ziemie na nowo zabrało morze, zacierając całkowicie ostatnie ślady po fikcyjnym, dramatycznym żywocie Marka Wiewiórskiego. Ostatnia kryjówka Marka – bunkier za wiaduktem kolejowym, do którego dowoził widzów taksówkarz – wciąż strzeże jego tajemnicy.

Kleparzem, terenami wokół szpitala wojskowego i torów kolejowych, nie zaś – wyeksploatowane turystycznie i artystycznie tereny podwawelskie czy Kazimierz) i pierwszy szkic bohatera, Kaegi wyjechał do Frankfurtu, by pracować nad scenariuszem. Jego „brygada” załatwiała w tym czasie kwestie formalne, przekonując do współpracy właścicieli sklepów i instytucji przewidywanych jako stacje na trasie wędrówki Marka. Najtrudniejsze okazało się przełamanie własnych oporów i obaw przed śmiesznością, gdy przychodziło do tłumaczenia poważnemu dyrektorowi hotelu lub staruszkowi-strażnikowi parkingu zasad spektaklu-performance’u-podchodów i przekonywania, by wziął w nim udział. Co zaskakujące, propozycję przyjęli (poza jednym wyjątkiem – optyka) wszyscy zapytani; zupełnie za darmo zgodzili się nie tylko udostępnić wnętrza, ale też służyć pomocą widzom – odpowiadać na ich pytania, podawać karteczki, rekwizyty, kasety z nagraniami. Niektórzy uczestnicy do tego stopnia wciągnęli się w stworzoną przez Kaegiego realność i zżyli ze swoimi rolami sąsiadów/przyjaciół/świadków dramatu Marka, że rozbudowywali swoje kwestie i role, dodając fakty do jego życiorysu i wciągając uczestników w dyskusję. Premierowa (co nie znaczy, iż ostateczna) wersja historii Marka nabrała więc na nowo konkretności i materialności wynikającej ze szczególnej materii spektaklu, jaką było samo miasto i jego mieszkańcy – świadomie i nieświadomie włączeni w instalację Kaegiego. To, zostało przetworzone w formę quasi-dramatyczną, zostało zwrócone miastu – w lekko zmodyfikowanej formie. Jak w średniowiecznym misterium, akcja rozciągała się na całe miasto, ze stacjami-mansjonami, które jednak – zamiast sztuczności – uderzać miały trywialną wręcz prawdziwością zapachów, dźwięków, interakcji z innymi ludźmi – otwartymi i chętnymi do pomocy, ale też podejrzliwymi, niesympatycznymi czy agresywnymi. Kaegi w jednym z wywiadów stwierdził: „Biorący udział w projekcie widzowie będą aktorami w wykreowanej dla nich przestrzeni. To coś jakby oglądanie filmu, w którym samemu się występuje”. Istotnie – widz rozpoczyna podróż w Instytucie Goethego, czytając i odsłuchując wiadomości pozostawione przez Marka dla jego siostry – rodzaj pamiętnika, spowiedzi, wytłumaczenia, przeprosin i przestrogi w jednym. Wiewiórski prosi przybyłą kilka lat po nim do Krakowa siostrę, by poznała jego historię. Krok po kroku opowiada, co wydarzyło się przed trzema laty: pokazuje miejsca kluczowych i całkiem zwyczajnych wydarzeń, zmusza do przeżywania ich raz jeszcze po to, by móc zrozumieć jego postępowanie. Widz ma wrażenie, że śledzi bohatera krok po kroku w drodze do jego kryjówki, a może sam jest przez niego śledzony? Uczestnikowi trudno pozbyć się wrażenia, że wszyscy przechodnie patrzą na niego jak na intruza czy wandala, gdy zrywa fałszywy nekrolog z kościelnej tablicy ogłoszeń, szuka karteczki ukrytej w futerale skrzypiec w zakładzie najsłynniejszego krakowskiego lutnika czy grzebie w kupie brudnych maskotek w second-handzie w poszukiwaniu gigantycznego wypchanego ślimaka. Ale tak naprawdę pozostaje sam na sam z Markiem i jego historią i całkowicie samodzielnie musi poskładać w całość, niczym puzzle, znajdowane w zaskakujących miejscach strzępki informacji. Od niego zależy, czy to, w czym bierze udział, to tylko odtwarzanie melodramatycznej historii, czy przewrotna zabawa z rzeczywistością, eksperyment z percepcją i badanie granic teatru. Ze zderzenia realności miasta i subiektywnej, emocjonalnej narracji Marka wynika szczególne napięcie. Kraków jako scena jest równocześnie materialny i surrealny: Wiewiórski narzuca swój sposób widzenia, swoje

123

opowiadania_02popr.indd 123

fot. Anna R. Burzyńska

2005-02-07 11:36:51


NATALIA BUDZAN

Science fiction, czyli co po nas Polacy ciągle chcieliby żyć w swoich projekcjach, jakiejś science fiction. Trochę jest tak, że chcielibyśmy ocalić świat starych pocztówek, małych ojczyzn. Papież powraca na ziemię rodzinną i wszyscy przeżywają powrót jak własny, mimo częstego poczucia własnego wykorzenienia. We współczesnej Polsce bardzo łatwo można stać się dobrze funkcjonującym robotem, funkcjonalnym, pochłoniętym przez standardy konsumpcjonizmu, którego rozpoznajemy jako starego filistra. Pochłonięcie to wyraziło się dobrze w dominującym kolorze słodkiego różu. Współczesny filister zna pospolite idee, ustalone zwroty i banały. Roboty to uniwersalne wytwory banału i miernoty, odczyniają swoje misteria, elektronicznie zaprogramowani na CD. Żarliwy jest pęd filistra do przystosowania się i przyłączenia. Owczarnia, którą widzimy, jest przyzwyczajona do wolności, ale funkcjonuje przez automatyzm, obojętna na sprawy prawdy czy piękna. Takie zjawiska wywołują niepokoje antyglobalistów i ludzi sztuki. Nie tak dawno odbyła się światowa wystawa sztuki w Londynie – dla wszystkich, a w konsekwencji dla nikogo, bo działo się to w globalnej wiosce. Góry papieża (pokazane w spektaklu) przypominają świat, w którym nie było biedy ani bogactwa, było tam miejsce na wartości homeryckie – tak widział Karpaty Stanisław Vincenz i jeszcze generacja po nim. Teraz góral i góralka śpiewają, ale bardziej jest to okazywanie religijności zwyczajowej i „wampiryzm folklorystyczny” niż rzeczywistość. Scenografia spektaklu wykorzystuje landszaftowe widoki Tatr, to znów krajobrazy romantyzmu historycznego; sztuczność, podkreślona przez wykorzystanie zwy-

Przed Zaduszkami ubiegłego roku odbyła się kolejna premiera Wrocławskiego Teatru Pantomimy pt. Science fiction. Tytuł przekorny, w całej swej wieloznaczności odnosi się i do współczesności, i do tradycji. Jerzy Kozłowski, znakomity mim zespołu mistrza Tomaszewskiego, zagrał Konstruktora. W tej postaci łatwo daje się odczytać aluzję do papieża Polaka i cały spektakl staje się czymś w rodzaju postmodernistycznej opowieści. Fantastyczne wątki romantyczne przeplatają się z wizją zmechanizowanego świata ludzi robotów, a wszystko to w formie pewnej groteski, zniekształcenia. Frapujące tematy, kontrasty i konflikty społeczne, z odpowiednią dozą brutalizmu i gruboskórności, czasem wywierają silne wrażenie na widzach, a nawet odbierają zdolność oceny koncepcji ideowej i artystycznej autora. Reżyser spektaklu Aleksander Sobiszewski ukazał nam rzeczy znane, rozpoznawalne, jednak w formie groteskowej, główny bohater jest tragiczny w swej samotności, a jednocześnie nie ma w przedstawieniu łatwego patosu czy sentymentalizmu. Polacy wiecznie rozpięci między romantyzmem, mistycyzmem czy mesjanizmem a chęcią sprostania nowoczesności, technice, zanurzać się lubią w jakiejś nierzeczywistości. Ludzie chcą być jak najszybciej Europejczykami albo znów czują zagrożenie i strach, przed obcym i nieznanym. Politycy piszą o miejscu Polski w Europie; nie trzeba określać tego desygnatu, jakim jest Polska, zbyt dokładnie – by pociągać za sobą głosy. Jakie jest wyobrażenie kraju, które nosimy w sobie i jakie nosi (za nas?) największy Polak? Tu jest kraj, w którym stawia się pomniki za życia, a więc za życia tworzy się legendę.

fot. z archiwum pantomimy

opowiadania_02popr.indd 124

124

2005-02-07 11:36:52


fot. z archiwum pantomimy

kłego płóciennego ekranu, odpowiada nastrojowi scen z rzeczywistości starych technik reprodukcji i rytmowi działań aktorskich. Kostiumy robotów pozwalają na swobodną grę skojarzeń, zabawę z pewnymi znanymi ikonami kultury, filmu, powieści, malarstwa, nie trzeba tu dymków z komiksowymi tekstami. W dużej mierze jest to zasługa scenografa Leszka Frydryszaka i współpracującego z nim Darka Orwata, któremu obca jest teatralna sztampa. Historia poranku, dnia, zmierzchu na pustyni tworzy spójną całość, epilog stanowi pewien ironiczny, ostry komentarz, pozostaje w głowie na długo, jak lejtmotyw piosenki. Jacek Aumüller wykorzystał w spektaklu kompozycje J.S. Bacha, Mariana Hemara, Joselyn Pook, Borisa Kovača i innych, które doskonale oddały czas science fiction, czas wewnętrznej wędrówki bohaterów, która może stać się podróżą w głąb nas samych.

AGNIESZKA KŁOS P O D N A S Z Y M PAT R O N AT E M

Był sobie film

IX Wrocławski Festiwal Filmowy „Najnowsze kino polskie” Wiadomo, że kino offowe pruje pełną parą i staje się najbardziej klarowną wizytówką polskiego kina ostatnich lat. Młodzi twórcy kręcą kilka filmów rocznie i prezentują je na stale rosnącej liczbie festiwali filmowych. W szalonym tempie pracy pomagają im kamera cyfrowa, opiekunowie artystyczni oraz zawodowi aktorzy. Obserwując i oceniając filmy offowe XXI wieku, przesiedzieliśmy jeden z grudniowych weekendów w kinie Lalka.

bez względu na koszty. Taka Katedra Bagińskiego jest tego najlepszym przykładem. A we Wrocławiu? Powitaliśmy gwiazdy i czołówkę polskiego offu. Przyjechały filmy, które były już wielokrotnie nagradzane na większych i pomniejszych festiwalach filmowych. Niektóre krótkie filmiki oglądaliśmy wraz z widzami po raz pierwszy. Krytycy filmowi, których zatyka podczas niektórych seansów w najmniejszych salkach na świecie, przytakują, że dobre kino może powstać wszędzie. Zwłaszcza z dala od wielkich pieniędzy, nazwisk, reżyserów i zaplecza technicznego. To prawda. Tylko niektóre filmy na przeglądzie mogły pochwalić się kompetentną opieką artystyczną, współpracą z doświadczonym reżyserem czy udziałem profesjonalnych aktorów. I kogo dziś tak naprawdę obchodzi nurt kina głównego? Co oznacza właściwie takie określenie: produkcje zawodowe, wpływ środków publicznych czy zamówienie państwowe na ekranizację lektury szkolnej? Dwudniowy festiwal we wrocławskiej Lalce nie przyniósł rewolucji w ocenie jurorów. Wygrały samodzielne historie, które bronią się koncepcją i grą z konwencją „kina dorosłego”. Dobrym pomysłem organizatorów było zebranie w jednym bloku filmów już nagradzanych, które leciały na ekranie poza konkursem, i tych, które należało ocenić. Dzięki takiej konfrontacji od razu niemal odpadły filmy słabe, z mizerną wizją i słabiutko wykorzystaną techniką. Kino amatorskie to nie tylko amatorskie chwyty i tanie historie. Dominuje temat związany z życiem codziennym i trudami dojrzewania. Niespotykanie dużo jest w nich

Kino offowe może być odkryciem i wielką przygodą. Przekonali nas o tym twórcy niezależni, którzy przyjechali na festiwal lub tylko wysłali organizatorom swoje filmy. Od kilku lat w Polsce festiwale i konkursy kina offowego kwitną. Jeśli jest jakiś ośrodek w twoim mieście, w którym nikt nigdy nie wpadł na pomysł zorganizowania przeglądu, to znaczy, że ty musisz to zrobić. Liczą się przeglądy: wrocławski, warszawski, kazimierzowski, koszaliński, gdyński i cieszyński. Poza tą listą pozostają mniejsze ośrodki filmowego wariactwa, o których na pewno wkrótce usłyszymy. Mówi się, że kino narodziło się ze sztuki jarmarcznej i nie jest rozrywką najwyższych lotów. Dokładnie można to powiedzieć o większości filmów realizowanych bez producenta, opieki artystycznej i poza szkołą filmową. Na wrocławskim przeglądzie proporcje nieco się zmieniły. Większość prezentowanych tam filmów spełniała najwyższe kryteria oceny jury. Tylko mniejszość była do bani. W dobrze opowiedziane historie wierzy się mocno. Widać w tych dziełkach nie tylko dobry szlif techniczny i zabawę konwencją, ale również pomysł na historię, czyli scenariusz. Przekonaliśmy się już, że często wizja i pomysł na historię potrafi unieść całe przedsięwzięcie

125

opowiadania_02popr.indd 125

2005-02-07 11:36:53


na swój użytek i powodują jego dewaluację. A może to tylko wrażenie, które towarzyszy oglądaniu pewnej chropowatości na ekranie, prawdziwości i, nie ma co ukrywać – również błędów technicznych. Wszystko to składa się jednak na dobrą poetykę kina offowego. Oby jak najdłużej stojącego poza oficjalnym obiegiem. Najbardziej podobały mi się filmy, które reprezentują kino – broń przeciwko stereotypom. Jury nagrodziło obrazy, które w jakiś sposób nadążają za naszymi czasami i wiernie towarzyszą swoim bohaterom. Wygrały ciekawe wędrówki w poszukiwaniu człowieka. Gdybym mogła, przyznałabym nagrodę Barowi na Victorii Leszka Dawida, Balladzie o kozie Bartka Konopki oraz filmowi Dzień, w którym umrę Grzegorza Lipca. Piszę, gdybym mogła, bo część najlepszych filmów wyświetlono poza konkursem. Tegoroczne jury konkursu, Viola Tycz i Darek Orwat oraz Marcin Czerwiński (przewodniczący), wyróżniło dokument pt. Szok w toku Oliwii Olczyk, Beaty Marciniak i Jacka Burbana za „krytyczne spojrzenie oraz sugestywne ujęcie popkultury wizualnej”. W kategorii krótkiego metrażu wyróżniono głośną reżyserkę ostatniego sezonu, Ankę Jadowską, za film pt. Konrad Góra. Nagrodę główną za film długometrażowy otrzymał Dominik Matwiejczyk za Krew z nosa. Jurorzy docenili sprawność warsztatową młodego reżysera i umiejętność zrobienia dobrej, współczesnej komedii. Najlepszym filmem krótkometrażowym IX Wrocławskiego Festiwalu Filmowego zostały Reguły gry Marcina Bortkiewicza, w którym świetnie przedstawiono złożone relacje społeczne na przykładzie prostej gry w mafię. Wypada podziękować organizatorom za selekcję. To nie pierwszy festiwal, w którym uczestniczyłam. Pierwszy raz jednak spotkałam się z rozsądną dawką kina, podzieloną na bloki tematyczne. Super, ostatecznie żyjemy w czasach reklam, czyli intensywnej uwagi, która nam, widzom, towarzyszy tylko przez chwilę.

zadumy nad agresją mediów, mechanizmami gry i oficjalnym wykluczeniem. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do wnikliwej analizy i tak wysoko postawionej poprzeczki dla widza. Część tych historii po prostu komentuje bieżące wydarzenia społeczne i polityczne, inne skupiają się na okresie burzy i naporu hormonów. Kino, które przyjechało do Wrocławia, jest świeże. Nie wiadomo, czy te filmy są wprawkami przed poważnym debiutem na dużym ekranie, czy tylko przygodą z twórczością. Spotkania z niezależnymi reżyserami i producentami filmów to kolejny świetny pomysł organizatorów przeglądu. Za co jestem wdzięczna takim przeglądom? Za absolutną różnorodność i kompletny eksperyment, na który decyduję się sama. Idąc do kina na normalny, zależny od wielu czynników film, wiem już, niestety, co mnie czeka. Fabułę omówiły dla mnie największe dzienniki i tygodniki (po kolei lub niemal w tej samej chwili), fotosy towarzyszą mi na przystankach w drodze do pracy. Nie mogę uniknąć skojarzeń i niemal pewności co do puenty filmu, który obejrzę. Tymczasem festiwale filmów amatorskich to dopiero wyzwanie dla moich nerwów! Ile w tym niepewności i kapitalnych niespodzianek. W jednej niemal chwili mogę obejrzeć nieskończone wariacje na temat lub impresje, które nie mają nic wspólnego z logiką kina. To dopiero powrót do korzeni sztuki filmowej. Poza werdyktem jury toczy się dyskusja publiczności. Wiadomo, najczęściej na widowni siedzą krewni i przyjaciele twórców lub współtwórcy ocenianych filmów. Poza tym na takie przeglądy przychodzą ludzie na serio zainteresowani kinem i historiami, które miały prawo dla nich powstać. Szkoda, że tym razem głos publiczności jest mi nieznany. Kto, według niej, zostałby laureatem tegorocznego przeglądu? W obliczu prawdziwej lawiny obrazów kino niezależne charakteryzuje się pewną szlachetnością wyrazu. Może dzieje się tak dlatego, że starsi twórcy zużywają obraz

AGNIESZKA KŁOS

Uwaga, debiut Opowieści i anegdoty

z płócien starych mistrzów. Nie wiadomo, czy większą obsesją artysty jest własne ciało czy pejzaż, który za jego pomocą kreuje. Efekt, jaki otrzymujemy na tych fotografiach, jest zaskakujący, kawałek ludzkiego ciała stanowi kuriozum. Na przykład jest owłosionym marmurem. Większość zaprezentowanych na wystawie prac Samulskiego to pejzaże wewnętrzne. Tak artysta zatytułował swój cykl. Jerzy pozuje na tle pejzaży, które wykreował na ścianach hoteli. Jego krajobrazy są ulotne, większości z nich nie można powtórzyć. Są zbiegiem okoliczności rzuconym rzutnikiem na ścianę. Krzysztof Saj opowiada o sobie za pomocą obrazów

Wystawa Jerzego Samulskiego i Krzysztofa Saja była pierwszą próbą pokazania dorobku studentów Międzynarodowego Forum Fotografii we Wrocławiu. Próbą indywidualną, bo szkoła ma już za sobą wystawy poplenerowe oraz udział w prestiżowej imprezie fotograficznej, III Międzynarodowym Festiwalu Fotografii w Łodzi. Zastanawialiśmy się w szkole, dlaczego kurator wystawy, Piotr Komorowski, wybrał tych studentów spośród wielu innych i to im zaproponował wystawę indywidualną. Po skonfrontowaniu fotografii Samulskiego z Sajem odpowiedź jest jasna. Ich prace to dialog. Fotografie Samulskiego to sacrum; pejzaże znane

126

opowiadania_02popr.indd 126

2005-02-07 11:36:53


fot. Krzysztof Saj

przypadkowych, znalezionych na ulicy. Jego kreacja ogranicza się do przyłapania rzeczywistości na gorącym uczynku. Artysta najczęściej wybiera wieloplanowe scenki uliczne, które weszły w przewrotny dialog z językiem reklamy. Większość jego fotografii to niezłe dowcipy sytuacyjne. Gdyby w tej chwili pokusić się o najkrótszy opis warsztatu tych twórców, to Samulski opowiada, a Saj przytacza anegdoty. W spojrzeniu Krzyśka środki zarezerwowane dla reklamy grają zupełnie inną rolę – odkrywają przed widzem fałsz. Demaskatorskie prace Saja prezentują profanum dnia codziennego. Do wydobycia monumentalnych pejzaży wewnętrznych potrzebna jest cienka, ulotna kreska cieni. Saj pracuje zdecydowanymi plamami, które łapie w swoich „decydujących momentach” na ulicy. W tej bitwie czy dialogu rzeczywistości nie ma wygranych. W świecie przedstawionym i skonfrontowanym na wystawie panuje równowaga. Paradoksalnie, bo przecież na pierwszy rzut oka trudno godzi się ekshibicjonizm artysty z jego skrytością. Ekspansywność Samulskiego i charakter jego wew-nętrznych opowieści zostały wyrażone za pomocą subtelnych środków. Dyskrecja, pozorna nieobecność Saja znajduje rekompensatę na obrazach. Jego fotografie to kurtyna, na której długo można wyliczać szczegóły. Dialog na tej wystawie dotyczył nie tylko warsztatu artystów. Wydaje mi się, że Piotr Komorowski odważył się na konfrontację dwóch szkół patrzenia, które znajdują swoich wyznawców wśród studentów. Dominuje tradycja „szkoły jeleniogórskiej” (uległ jej Samulski), do głosu dochodzi na szczęście również świeże spojrzenie reportażowe. Tak widzę zdjęcia Saja, których koncept przypomina mi najlepsze cykle Vladimira Birgusa. Wystawa Jerzego Samulskiego i Krzysztofa Saja, studentów Międzynarodowego Forum Fotografii „Kwadrat”, odbyła się w dniach 24.11 – 30.12. 2004 w galerii ARP we Wrocławiu. Więcej o szkole: www.mffkwadrat.wroc.pl

127

opowiadania_02popr.indd 127

fot. Jerzy Samulski

2005-02-07 11:36:54


ŁU K A S Z BI A Ł KOWSK I

Remis 2004 Zeszłoroczna edycja Remisu jest kontynuacją zmian, jakie biennale przechodzi za przyczyną działań kuratorskich Jacka Kołodziejskiego. O ile ostatnia edycja stanowiła przekrojowy obraz młodej polskiej fotografii i nie aspirowała do problemowego potraktowania zjawisk w najnowszej sztuce, o tyle zaskakuje ciekawa myśl przewodnia obecnej wystawy. Remis 2004 zdominowany został przez przedmioty i dyskursy o przedmiotach. Ciała wspomagane przedmiotami, przedmioty medytujące, obrzydliwe i intrygujące, przedmioty pachnące i wyjustowane. Eksponowanie przedmiotu staje się próbą uchwycenia relacji między sztucznym a realnym. Prezentowane prace podkreślają technologiczny wymiar używanych w nich obiektów, np. poprzez skontrastowanie z tym, co naturalne (Eksner i Łoskiewicz), poprzez wskazanie na ich przemysłowe pochodzenie (Bownik) lub poprzez intensywną obróbkę techniczną, która staje się celem samym w sobie (Kołodziejski). Dzięki zintensyfikowaniu wszystkie te zabiegi nadają wykorzystywanym obiektom sztuczność, specyficzny posmak, który sytuuje je na pograniczu prawdziwego i nieautentycznego. Remis podchwytuje przekonanie (pewnie w dużej mierze również obawę), że stopniowo zatracamy rozeznanie, gdzie przebiega granica między sztucznym a naturalnym. Polscy twórcy, z pokolenia debiutującego w obecnej dekadzie, przyswoili sposób myślenia, który wypracowała sztuka wcześniejsza. Inspirujące w ostatnich kilkunastu latach problemy feminizmu, płynnej tożsamości, konsumeryzmu czy ekologii, dla obecnego pokolenia są naturalnymi kategoriami porządkującymi myślenie. Co najważniejsze, kategoriami przyswojonymi raczej na drodze „ciążenia” pewnej atmosfery intelektualnej niż przejrzystych wyborów światopoglądowych. Powyższa sytuacja uwidacznia się w tematach podejmowanych przez artystów. Obecność zjawisk, traktowanych dotąd w perspektywie wyzwania dla sztuki (gender, ekologia, nadprodukcja przedmiotów, ikonizacja kultury, rzeczywistość wirtualna), przez najmłodsze pokolenie twórców uważana jest za naturalny stan rzeczy. Skutkiem tego wątki np. ikonizacji

Nicolas Havette, Man with lions

opowiadania_02popr.indd 128

kultury, agresywnej obecności obrazu, które długo ogniskowały działania wielu artystów, współcześnie zostają swobodnie przeformułowane w bardziej nośne dla młodych twórców motywy digitalizacji mediów, deformacji przekazu itp. Podobnie ma się rzecz z obecnością przedmiotów. Rozwój technologii przestał być analizowany w perspektywie, z jednej strony, zagrożenia (jak w latach 90. robiły to instalacje braci Chapman), a z drugiej, fascynacji nadchodzącymi możliwościami (element obecny np. w akcjach Stelarca). Dla wystawiającego na Remisie pokolenia fotografów życie w stechnicyzowanym świecie, w permanentnym otoczeniu przedmiotów, będących konsekwencjami technicyzacji, zostało przyjęte jako fakt, z którym się nie dyskutuje, i stało się płaszczyzną odniesień, a nie polemiki. W ten sposób sztuczność niesiona przez technologię nie podlega krytyce, ale eksploracji. Spośród prac wystawianych na Remisie najbardziej wymowna staje się instalacja Ani Łoskiewicz, gdzie niewielkich rozmiarów wanna, wykonana z tworzywa do produkcji „odświeżaczy powietrza” stoi naprzeciw naturalistycznych fotografii doniczek wypełnionych ziemią. Intensywny, chemiczny, mający imitować naturalny, zapach unoszący się znad wanny i surowe zdjęcia ziemi w doniczkach składają się na instalację, którą, gdyby wystawić jeszcze kilkanaście lat temu, można by odczytywać jako „ekologiczne biadolenie”. Wątpię, żeby autorka przez moment pomyślała o podobnej wymowie pracy. Oczywiście, nie oznacza to ignorancji problemów ekologii – jak stwierdziłem wyżej, ich zrozumienie jest głęboko zakorzenione i stanowi tło myślenia, które zaakceptowało skutki rozwoju techniki i zacieranie granicy między techniką a naturalnością. W podobne myślenie wpisuje się praca Pawła Bownika. Przedmioty masowej produkcji i konsumpcji – zalegające na półkach supermarketów, do których uwagę przywiązuje się jedynie na chwilę i wyrzuca – medytują. Stają poza pasem transmisyjnym: fabryka – zużycie – śmietnik. Nabierają dostojeństwa i indywidualności, tego, co Walter Benjamin nazywa aurą. Podobnie jak w przypadku pracy Łoskiewicz, kilka lat temu mimowolnie narzucałyby się komentarze spod znaku antyglobalistów czy przeciwników społeczeństwa konsumpcyjnego. Bownik spokojnie omija ten dyskurs i bawi się z przedmiotem jako takim, niezależnie od jego pochodzenia. Myślę, że można pominąć „egzegezy” innych prac w momencie, kiedy jasne stają się ramy interpretacyjne wskazane przez niniejszą wypowiedź. Być może jest to subiektywne odczucie, ale z przedstawianych prac można odczytać zadomowienie w świecie genetycznie zmutowanej żywności i sztucznych narządów. Wystawiani artyści są dobrze opatrzeni z pejzażami rosnących wysypisk śmieci i widokami opuszczonych fabryk. A że wszystko to widzieli najpierw w telewizji… tym lepiej. To, że Remis 2004 należy do najbardziej wizyjnych i świeżych wystaw fotografii w Polsce, jest jasne. Nie zapomnijmy, że świetnie koresponduje z młodą sztuką na świecie. Ma też wiele do powiedzenia na temat ogólnego, przyszłego kierunku sztuki w pięknym kraju nad Wisłą. Dlaczego? Jest młody, inteligentny i wie, o co w sztuce chodzi. Ach… i głodny sukcesu.

128

2005-02-07 11:36:55


Biogramy Natasza Goerke ur. 1962 w Poznaniu. Prozaiczka i poetka. Obecnie mieszka w Hamburgu. Opublikowała trzy zbiory opowiadań: Fractale. Sklepy prześcieradłowe (1994, 2004), Księga pasztetów (1997), Pożegnania plazmy (1999) oraz minipowieść pt. 47 na odlew (2002), za którą w 2003 r. otrzymała nominację do literackiej Nike. Do opisu twórczości Goerke stosuje się często określenia „groteska” i „surrealizm”, jakkolwiek jest to także proza filozoficzna, zakorzeniona w tradycji oświeceniowej powiastki, przebranej w nowoczesny kostium. W 2002 r. wydana została minipowieść 47 na odlew. Autorka nie pozbyła się tu ostrego i pełnego dezaprobaty spojrzenia na cywilizację zachodnioeuropejską: bohaterem jest człowiek, któremu stawia się pomnik za to, że nic w życiu nie osiągnął i niczym się nie zasłużył. Teksty Goerke przetłumaczono na język angielski oraz niemiecki.

Maciej Bachryj ur. 1978; członek stowarzyszenia „ATTAC-Polska”. Politolog, który nie tylko analizuje świat, ale stara się go zmieniać. MLB galicyjski birbant, autor czterech tomików wierszy, ostatnio: No i tak (2002). Natalia Budzan praktyczna obserwatorka barteru pomiędzy artystami i rzemieślnikami. Zwykle zajęta przerabianiem przyjemności na pracę, niekoniecznie dla pieniędzy. W planie podróż na wschód, dookoła Morza Śródziemnego. Nie liczy na sponsorów, którzy ściemniają, ale na opiekę aniołów. Lubi świeże figi, tańce ludowe i Zachariasza Lichtera. Elektryzuje się teatrem i ostatnio nauką greki nowożytnej. Anna R. Burzyńska ur. 1979; absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od roku 2000 redaktor Gazety Teatralnej „Didaskalia”.

Georgi Gospodinow ur. 1968 w mieście Jamboł. Jest absolwentem filologii bułgarskiej, pracownikiem naukowym Instytutu Literatury Bułgarskiej Akademii Nauk i redaktorem naczelnym pisma „Literaturen westnik”. Pisze wiersze i prozę. Zajmuje się także krytyką literacką. Debiutował w 1992 r. książką pt. Łapidarium (Lapidarium). Opublikował ponadto: Czereszata na edin narod (Czereśnia pewnego narodu, 1996), Estestwen roman (Naturalna powieść, 1999), I drugi istorii (I inne historie, 2001), Pisma do Gaustin (Listy do Gaustyna, 2003). Gospodinow jest też współautorem dwu tomów literackich mistyfikacji – wyborów zawierających utwory nieistniejących pisarzy: Byłgarska christomatija (Bułgarska chrestomatia, 1995) i Byłgarska antołogija (Bułgarska antologia, 1996) – oraz sztuki teatralnej pt. D.J. (premiera: listopad 1993). Jest laureatem wielu nagród literackich. Jego utwory były tłumaczone i drukowane w Austrii, Chorwacji, Finlandii, Francji, Macedonii, Niemczech, Serbii, na Węgrzech i w USA.

Sławomir Czapnik lat 25, magister politologii. Ukryty za kilkoma pseudonimami nieudany dziennikarz prasy lewicowej, punkowej i ekologicznej. Bezrobotny weganin. Zakochany bez pamięci w córeczce Zuzi i słabo przystosowany do rzeczywistości.

Katarzyna Dojwa

politolog i socjolog; doktorantka Uniwersytetu Wrocławskiego. Zainteresowania badawcze: polityka i politycy; pozabadawcze: interesuje się problematyką gender. Uczestniczka Europejskiego Forum Społecznego w Paryżu. Tanja Dückers ur. 1968 w Berlinie, studiowała germanistykę i amerykanistykę na Freie Uni w Berlinie; laureatka wielu nagród. Dotychczas ukazały się jej nowele i liryki Alfabet Morse’a (1996) i Fireman (1996), powieść Wolna przestrzeń (1999) oraz tom opowiadań Cafe Brazil (2001), z którego pochodzi opowiadanie Veo. Inne jej teksty można znaleźć w wielu antologiach i czasopismach. Jak pisano w „Suedeutsche Zeitung”, Dückers potrafi być na swój subtelny sposób złośliwa.

Ewa Groszewska zaangażowana od dziecka, czyli od stanu wojennego. Działająca tu i ówdzie – przeciwko neoliberalizmowi – partyjnie i bezpartyjnie, spontanicznie i regularnie. W głębi serca: wolnościowa socjalistka; pragmatycznie: utylitarna reformistka. Paweł Gzyl rocznik 64. Dziennikarz. Pisywał dla „Non Stop”, „Rock And Rolla”, „Music Globe” i „Kaktusa”. Pisze do „Dziennika Polskiego”, „Nowego Państwa” i internetowej „Gazety”. Kiedyś w punku i nowej fali, teraz w elektronice. Miłośnik drożdżówek.

Zoran Ferić ur. 1961 w Zagrzebiu. Jest autorem zbiorów opowiadań Mišolovka Walta Disneya (Pułapka Walta Disneya, 1996), Quattro stagioni (1998), A nđeo u ofsajdu (A nioł na spalonej pozycji, 2000), Smrt Djevojčice sa Žigicama (Śmierć Dziewczynki z Zapałkami, 2002). Ferić jest laureatem nagrody AGM za opowiadanie A nđeo u ofsajdu w 1997 r. Otrzymał też nagrodę imienia K.Š. Gjalskiego i czasopisma „Jutarnji list” za A nđeo u ofsajdu – najlepszą książkę roku 2000. Krytycy chorwackiego tygodnika „Nacional” ogłosili ją ponadto najlepszą książką w ubiegłym dziesięcioleciu. Opowiadania Fericia były dotychczas tłumaczone na język angielski, niemiecki, słoweński, węgierski i polski.

Paweł Huelle ur. 1957. Prozaik, poeta, krytyk, wykładowca akademicki Uniwersytetu Gdańskiego. Jego debiutancka powieść Weiser Dawidek (1987) określona została przez krytyków jako „książka dziesięciolecia”, „zwycięstwo literatury”. Za tę powieść otrzymał w roku 1987 Nagrodę Młodych miesięcznika „Literatura” oraz nagrodę Fundacji im. Kościelskich. Opowiadania na czas przeprowadzki (1991) wyróżnione zostały natomiast niemiecką nagrodą im. A. Gryphiusa. Huelle został także uhonorowany nagrodą polskiego

129

opowiadania_02popr.indd 129

2005-02-07 11:36:55


Prowadzi pismo internetowe „artmix”, http://free.art.pl/artmix. Współorganizowała Marsz Równości w Poznaniu.

PEN Clubu w roku 1995 oraz nagrodą Fundacji A. Jurzykowskiego w 1996. Inne jego książki to: Pierwsza miłość i inne opowiadania (1996), Inne historie (1999), Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala (2001), Hans Castorp w Sopocie. Zaginiony rozdział z „Czarodziejskiej góry” (2002), Byłem samotny i szczęśliwy (2003). Jego teksty, a zwłaszcza debiutancka i najgłośniejsza powieść Weiser Dawidek, zostały przetłumaczone na wiele języków, m.in. na angielski, niemiecki, czeski, włoski, niderlandzki, francuski, hiszpański, norweski i szwedzki.

Marcin Paweł Kowalczyk Mieszka i pracuje we Wrocławiu. Z „Ritą” i ASP związany zawodowo. Z grafiką z zamiłowania. Z żoną i psem uczuciowo. Z życiem – przypadkiem (zaplanowanym). Żeglarz i maniak gier kompurerowych. Zbigniew Kruszyński ur. w Radomiu w 1957 r. Od roku 1984 przebywa w Szwecji. W swej pierwszej powieści Schwedenkräuter (Kraków, 1995) Kruszyński opisał doświadczenie emigracji. Książkę tę można odczytywać w szerszym kontekście egzystencjalnym jako tekst o alienacji, doświadczeniu samotności i trudnościach w kontakcie z otoczeniem. W Szkicach historycznych (Bydgoszcz, 1996) pisarz zawarł obrazy z czasów wcześniejszych, z lat 70. i 80. Przedstawił w nich historię ludzi zaangażowanych w działalność przeciwko władzom komunistycznym, dla których upadek PRL i legalizacja Solidarności nie tylko oznaczały przemiany polityczne, ale przyniosły także zmiany w życiu prywatnym. Opowiadania Na lądach i morzach (Warszawa, 1999) przynoszą obrazy bardziej współczesne. Autor prezentuje bohaterów, którzy zmagają się ze zmienioną rzeczywistością społeczną, ekonomiczną i polityczną nowej, demokratycznej Polski po 1989 r. Książki Kruszyńskiego przetłumaczono na kilka języków, m.in. na niemiecki oraz szwedzki.

Paweł Jarodzki urodził się 1 maja 1958 roku i do dzisiaj ten dzień jest wolny od pracy. Studia ukończył w PWSSP we Wrocławiu w 1984 roku. Teraz tam pracuje i nazywa się to Akademią Sztuk Pięknych. W 1980 roku współzałożył legendarną grupę LUXUS i do dzisiaj pyta go wiele osób, czy ta grupa jeszcze istnieje. Zajmuje się sztuką i utrzymaniem przy życiu. Ma nadzieję robić to w nieskończoność. Marta Jermaczek ur. 1982; kończy studia biologiczne i zaczyna polonistyczne. Działa w Klubie Przyrodników, jest w zarządzie Zielonych 2004. Claire Keegan ur. 1969. Jest anglojęzyczną pisarką irlandzką młodego pokolenia. Dzieciństwo spędziła na wsi, w hrabstwie Wicklow. Stąd jako siedemnastolatka wyjechała do Nowego Orleanu w USA, gdzie studiowała anglistykę oraz nauki polityczne. Za swój debiutancki zbiór opowiadań Antarctica (1999) otrzymała prestiżową nagrodę literacką Rooneya. Aktualnie mieszka w Irlandii i pracuje na uniwersytecie w Cork, przygotowując jednocześnie kolejny zbiór opowiadań oraz debiutancką powieść.

Bartosz Łabuda student dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Wrocławskim, od czasu do czasu pomagający w pracy zespołowi Indymedia Polska oraz innym grupom medialnym.

agnieszka kłos mike tyson polskiego feminizmu w sieci i poza znana jako agniusza ostatnimi czasy jej lewy sierpowy (fotografia) znacznie silniejszy niż prawy (pisanie) poza ringiem zwierzę bardzo krytyczne

Bartosz Małczyński urodził się w 1978 roku w Częstochowie. Ukończył filologię polską oraz filozofię. Pisze wiersze i prozę. Publikuje teksty dotyczące literatury i filozofii współczesnej. Obecnie przygotowuje pracę doktorską o twórczości poetyckiej Tymoteusza Karpowicza. Mieszka we Wrocławiu.

aldona kopkiewicz królewna. rocznik 1984. pif-paf feministka z perłą. fajnie, jak jest vintage retro glam vogue vanilla dada.

Tomasz Małyszek ur. 1971. Oprócz uprawiania literatury zajmuje się romantyzmem niemieckim, jego recepcją oraz związkami między literaturą a psychoanalizą Freuda i psychologią głębi Junga. Jest autorem monografii Ästhetik der Psychoanalyse (2000), powieści Światło i cień (1996) oraz nominowanej do Paszportu „Polityki” powieści Kraina pozytywek (2001). W roku 2002 ukazała się książka pt. Romans Freuda i Gradivy. Rozważania o psychoanalizie, która przedstawia propozycję nowego sposobu odczytania koncepcji Freuda, pozwalającego dostrzec jej wielorakie związki ze sztuką oraz ująć samą koncepcję jako rodzaj formuły estetycznej. Opublikował wiele artykułów naukowych oraz opowiadań w czasopismach krajowych i zagranicznych. W 1998 r. był laureatem stypendium krajowego Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.

Piotr Korczyński rysownik i malarz; swoje prace wielokrotnie publikował w prasie literackiej i artystycznej, także w „Ricie”. Niedawno wystawiał w warszawskim klubie Le Madame; wspólnie z „Ritą” zamierza przygotować wystawę na Rozbracie w Poznaniu. Na co dzień pracuje w wydawnictwie jako redaktor. Mieszka z żoną i synkiem pod Krakowem. Aleksandra Koś ur. 1978; ukończyła licencjat na Zaocznym Studium Fotografii (ASP w Poznaniu), obecnie studentka V roku filozofii Uniwersytetu Szczecińskiego. Publikowała teksty poetyckie (wyróżnienie w konkursie poetyckim zorganizowanym przez oficynę wydawniczą „Mak” w roku 1994 i następujące po nim publikacje w almanachach w roku 1994 i 1996), eseje dziennikarskie (szczeciński i poznański „Activist”) oraz tekst filozoficzny pt. Wolność według Georgesa Bataille’a („Nowa Krytyka”, zima 2004/2005). Wystawy fotograficzne: Twarze publiczne – klub „13 Muz”, maj 2001; „fotografie” z Meksyku – Pałac Młodzieży, październik 2002; fotografie wykonane metodą otworkową – klub „Powiększenie”, lipiec 2002.

Ewa (FK) Miszczuk ur. w 1976 roku w magiczną noc św. Walentego, odbierana przez pijanego lekarza-solenizanta (bo o imieniu… Walenty). Tak zadziwiający początek biografii silnie wpłynął na jej psyche oraz stosunek do ludzi i świata. Socjolog i kobieta zaangażowana. Jędrzej Morawiecki niezależny dziennikarz, publikuje w Piśmie Dziennikarzy Wędrownych (www.dziennikarze-wedrowni.org). Współautor (wraz z Maćkiem Migasem) filmu dokumentalnego o Wissarionie. Doktorant socjologii oraz filologii słowiańskiej na Uniwersytecie Wrocławskim.

Izabela Kowalczyk doktor historii sztuki, pracuje na UMK w Toruniu. Działa w Stowarzyszeniu Kobiet „Konsola” i w partii Zieloni 2004.

130

opowiadania_02popr.indd 130

2005-02-07 11:36:55


Rashid Novaire urodził się w Amsterdamie w 1979 r. Zadebiutował jako dziewiętnastolatek zbiorem opowiadań Reigers in Cairo (Czaple w Kairze, 1999). W książce tej dostrzegli recenzenci dobrze zapowiadający się talent, a ich przewidywania potwierdziło znalezienie się autora wśród finalistów Cultuurprijs 2000 niderlandzkiej stacji telewizyjnej i radiowej NPS. Fundacja HalteProza uznała książkę holenderskiego autora za jedną z najlepszych w roku 2000. Krótka kariera literacka Novaire’a charakteryzuje się sporą ilością zdobytych nagród i nominacji: pisarz był m.in. nominowany do Libris Literatuurprijs, jednej z bardziej prestiżowych nagród literackich w Holandii, za powieść pt. Maïsroest (2003). Novaire jest ponadto autorem słuchowiska, jednoaktówki oraz scenariusza, napisanego na zlecenie niderlandzkiej Fundacji Filmowej, za który otrzymał nagrodę European Broadcasting Union. Obecnie pracuje w Pekinie nad swoją drugą powieścią.

nował Günter Grass). Debiutowała w 1993 r. powieścią pt. Podróż ludzi Księgi. Opublikowała ponadto: E.E.(1995), Prawiek i inne czasy (1996), Dom dzienny, dom nocny (1998). Wydana w roku 2001 książka Gra na wielu bębenkach gromadzi 19 opowiadań ułożonych w trzy cykle. Dodać należy, że Tokarczuk ogłosiła też esej pt. Lalka i Perła, w którym zaproponowała nowe odczytanie powieści Bolesława Prusa. W roku 2004 ukazała się najnowsza powieść pt. Ostatnie historie. Utwory Tokarczuk tłumaczone były na wiele języków obcych, m.in. na czeski, duński, francuski, hiszpański, kataloński, litewski, niemiecki, niderlandzki, włoski, słowacki, węgierski, serbski, słoweński, szwedzki. Viola Tycz artystka multimedialna (grafika warsztatowa, malarstwo, wideo, instalacja). Absolwentka Wydziału Grafiki ASP we Wrocławiu (1995-2000). Inicjatorka i założycielka Centrum Sztuki Dzisiejszej REAKTOR. Współorganizatorka telewizji internetowej TE. Prezentuje twórczość w Polsce oraz USA, Japonii, Szwecji, Niemczech, Francji, Hiszpanii, Finlandii, Danii, Kanadzie. Prace w kolekcjach prywatnych oraz muzeach, m.in. w USA, Holandii, Belgii, Niemczech, Francji, we Włoszech. Prowadzi Pracownię Multimediów oraz Pracownię Wideo w Wyższym Studium Fotograficznym AFA we Wrocławiu. Stypendystka Fundació Pilar i Joan Miró.

Colette Nys-Mazure urodziła się w 1939 r. w Wavre (Belgia). Przez ponad trzydzieści lat uprawiała głównie poezję. Jest autorką i współautorką blisko trzydziestu tomików poezji, w tym wielu przeznaczonych dla dzieci. Napisała trzy sztuki teatralne. Wydała kilka książek z pogranicza eseju i prozy poetyckiej, z których szczególne uznanie przyniosły jej: Célébration du quotidien (Celebrowanie codzienności), Célébration de la mère (Celebrowanie matki) i Secrète présence (Utajona obecność). Dopiero od kilku lat wydaje zbiory opowiadań; dotychczas ukazały się cztery. Najnowszy, wydany przez belgijskie wydawnictwo La Renaissance du livre, nosi tytuł Sans y toucher (Nie dotykając).

Jurij Wynnyczuk ur. 1952. Ukraiński pisarz, eseista i tłumacz. Od 1974 r. mieszka we Lwowie, tam też pracuje jako redaktor naczelny wydawnictwa „Piramida”. Jest autorem tomiku poetyckiego Widobrażennia (1990), zbiorków prozy Spałach (1990), Wikna zastyłoho czasu (2001), Misce dla Drakona (2002), opowieści Łaskawo prosymo w Szczurohrad (1992), Diwy noczi (1992, 1995, 2003), Żytije haremnoje (1996), powieści Malwa Łanda (2003) oraz publikacji krajoznawczych: Legendy Lwowa (6 wydań w latach 1999-2003), Tajemnice lwowskiej kawy (2001), a także encyklopedii mitologicznej Księga bestii (2003). Ponadto redagował antologię fantastyki ukraińskiej XIX w. pt. Ohnennyj zmij (1989), antologię bajek ukraińskich Sribna knyha kazok (1993), serię Jurij Wynnyczuk prezentuje (8 książek od 2002 r.) oraz Kazkowa skarbnycia (od 2002 r. opublikowano 3 pozycje). Utwory Wynnyczuka były tłumaczone i drukowane w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Argentynie, Francji, Niemczech, Chorwacji, Serbii, Polsce i na Białorusi.

Darek Orwat uprawia dada, dzięki czemu wciąż utrzymuje stan umysłu jak po trzech lampkach szampana; dada łączy z jogą, co daje jeszcze ciekawsze rezultaty. Roman Simić ur. 1972 w Zadarze (Chorwacja). Jest redaktorem czasopisma literackiego „Quorum” oraz biblioteki „Živi jezici” („Żywe języki”), w obrębie której przygotowano dotychczas 14 antologii opowiadań europejskich, m.in. antologię opowiadań słoweńskich, węgierskich, włoskich, polskich, chorwackich, serbskich, austriackich, norweskich. Tłumaczy z języka hiszpańskiego. W roku 1992 oraz 1996 otrzymał II nagrodę dla młodych poetów. Jest autorem zbioru opowiadań Mjesto na kojem ćemo provesti noć (2000), który w 2003 r. ukazał się w tłumaczeniu na język polski pt. Miejsce, w którym spędzimy noc. Wkrótce ukaże się jego kolejny zbiór opowiadań pt. U što se zaljubljujemo? (W czym się zakochujemy?). Jego teksty przetłumaczone zostały na język słoweński, niemiecki, angielski i polski.

Agnieszka Zwiefka-Chwałek oficjalnie: doktorantka w Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej (obszar zainteresowań naukowych: nowe media), doktorat pisze na temat dziennikarstwa uczestniczącego. Dziennikarka telewizyjna (TVP Oddział we Wrocławiu) i prasowa. Officjalnie: skrajna wyznawczyni lomografii (bez lomo ani kroku!). Wielbicielka starych taśm filmowych, starych kamer i starych kin. Uzależniona od obrazu.

Katarzyna Szumlewicz ur. 1974; mgr filozofii, pisze doktorat z pedagogiki na temat wątków emancypacyjnych w oświeceniowej refleksji nad wychowaniem. Publicystka i krytyczka literacka. Stale współpracuje między innymi z „Lewą Nogą”, „Bez Dogmatu”, „Twórczością”, „Aneksem” oraz „Oświatą i Wychowaniem”. Ma na swoim koncie około 250 tekstów, w skład których wchodzą recenzje, eseje, artykuły, felietony i polemiki. Główne zainteresowania: krytyka kultury, filozofia i sztuka, analiza języka mediów. Mieszka w Warszawie.

Zalibarek ur. 1978; krakowski rysownik, grafik, twórca komiksów i plakatów, projektant graficzny, z wykształcenia architekt. Zafascynowany nurtem surrealizmu, próbuje przełożyć jego pionierskie idee na język współczesnych środków wyrazu, znaleźć formułę na dostosowanie nadrealizmu do współczesnej sztuki: czystej i użytkowej. O swoich rysunkach mówi – wydumiska. Balansuje między onirycznym realizmem a abstrakcją aluzyjną. Stworzył na kartach prac sugestywny świat – odrealniony, niepokojący, absurdalny, istniejący na rubieżach snu, Antypodach Świadomości. Ukochane techniki: ołówek, piórko, pastel, collage, grafika 2d i 3d, rysunek wspomagany cyfrowo. Nie hoduje zwierząt ani roślin (poza kaktusami w liczbie dwóch), nie przeszedł żadnej z chorób wenerycznych. Czasami porywa się na wyprawy poza swoją przytulną norkę. Współpracuje z wieloma czasopismami, także z zagranicy. Patrz: www.zalibarek.com.

Olga Tokarczuk urodziła się w Sulechowie w 1962 r. Jest jedną z najbardziej utytułowanych autorek polskich średniego pokolenia; otrzymała szereg prestiżowych nagród i wyróżnień (m.in. nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek za najlepszy debiut prozatorski lat 1992-1993, nagrodę Fundacji im. Kościelskich, Paszport „Polityki”, kilka nominacji do nagrody Nike, a w 2002 roku – nagrodę „Mosty Berlina”, której patro-

131

opowiadania_02popr.indd 131

2005-02-07 11:36:56


Sprostowania

lej widziane refleksyjne, esejowe spojrzenie na zjawisko. Poszukiwani są zarówno autorzy snujący fascynujące opowieści, jak też trzeźwi krytycy z nastawieniem analitycznym oraz życiowi czy wakacyjni włóczędzy, którzy chcieliby się podzielić swymi refleksjami. Nie ma żadnej odgórnej hipotezy, tematu, interpretacji, której trzeba się trzymać. Antologia nie będzie zawierała praktycznych informacji i szczegółów, nie będzie przewodnikiem dla duszyczek zbłąkanych na którejś z holenderskich autostrad ani suchą dokumentacją podróży, nie opisze, co wziąć do plecaka i w ile godzin można przejechać trasę Pajęczno – Turek. Liczy się pogląd, polot i inwencja autorów. Objętość przyjmowanych tekstów: od 1 do 20 stron znormalizowanego maszynopisu. Zdjęcia mile widziane.

Podmienione foto

W wywiadzie z Jankiem Sową („RB” nr 8, 2004), redaktorem naszego ulubionego pisma „Ha!art”, umieściliśmy zdjęcie według naszych intencji przedstawiające Rozmówcę, gdy tymczasem, o zgrozo, fotografia przedstawiała Wojciecha Kuczoka. Obu zainteresowanych przepraszamy za to fopa, Wojciechowi Kuczokowi zaś pozostaje nam pogratulować (poniewczasie co prawda, ale zawsze) nagrody Nike. A swoją drogą obaj faceci są dość do siebie podobni (to in plus), więc o pomyłkę łatwo. w imieniu redakcji mar czer

info: autostop-antologia@o2.pl

Obserwator oka

Również w poprzednim numerze „RB” pojawiły się dwa błędy w artykule Marcina Puszkarewicza pt. Technologia zwierciadłem materii? Buddyzm wobec nauki, powstałe podczas składania numeru. Pierwszy (s. 168, 2 kolumna, 1 pełny akapit, wiersz 6) to przeinaczenie „obserwatora oka”, w sensie „obserwator oka”, na „obserwatora-oka”. W tym kontekście zdanie to straciło sens, bo chodzi tu o świadomość, która jest czystą uważnością i tym samym jest „obserwatorem oka”, postrzegającego jedynie formy rzeczywistości będącej ułudą, a nie oka-obserwatora pogrążonego w ułudzie, ponieważ wtedy nie mówilibyśmy o żadnym obserwatorze, tylko o oku. Drugi błąd, mniej istotny (s. 170, przyp. 18, wiersz 16): „Choć sama (aparatura) istnieje na poziomie technicystycznym, funkcjonuje poprzez ukazywanie zdarzeń kwantowych”. A powinno być: „[poziomie] mechanicystycznym bądź fizyki Newtona albo fizyki klasycznej”, ponieważ poziom techniki w tej perspektywie jest konsekwencją mechaniki (czyli mechanika indukuje technikę w rozumieniu współczesnej technologii), a mowa tu o różnicy pomiędzy mechaniką klasyczną (czyli np. przy prostym uderzeniu kul bilardowych – możliwość przewidzenia ich ułożenia przed uderzeniem) a fizyką kwantową (czyli do pewnego stopnia probabilizm, nieokreśloność własności cząstki, a co za tym idzie, kwestie niestabilności jej poziomu energetycznego i np. problem z przewidzeniem jej zwrotu, wektora ruchu i prędkości). Autora i czytelników przepraszamy za błędy.

Konkursy XXII Ogólnopolskie Biesiady Literackie w Jaworze rozstrzygnięte

Jury w składzie: Piotr Czerniawski (redaktor działu poetyckiego „Rity” – przewodniczący), Radosław Wiśniewski (poeta, Wrocław), Justyna Bargielska (poetka, Warszawa) – po zapoznaniu się ze wszystkimi nadesłanymi zestawami wierszy – postanowiło przyznać: I nagrodę – Bartoszowi Konstratowi z Lublina (zestaw oznaczony godłem „Mia Mia”); II nagrodę – Marzenie Jakubowskiej z Warszawy (zestaw oznaczony godłem „Frantik”); dwie równorzędne III nagrody – Maciejowi Sawie (zestaw oznaczony godłem „pic_ nick”), Wiesławowi Stanisławowi Ciesielskiemu ze Słupska (zestaw oznaczony godłem „źść”). Ponadto jury zauważyło i postanowiło uhonorować wyróżnienieniami: Roberta Mazura z Gdańska (zestaw oznaczony godłem „Ambroży”), Dorotę Dziedzic z Warszawy (zestaw oznaczony godłem „Commandaria über alles”), Elę Galoch z Turku (zestaw oznaczony godłem „Emma”), Mateusza Iwasiewicza z Kielc (zestaw oznaczony godłem „Eliasz Drewno”), Krzysztofa Grzelaka z Łodzi (zestaw oznaczony godłem „Jirzi Menzel”).

Tradycyjnie już zespół redaktorów technicznych

Info Autostop autostop!

Wybrane przez redakcję, nagrodzone podczas konkursu wiersze znajdzie czytelnik w najbliższym numerze „Rity”. red.

Powstaje pierwsza w Polsce „Antologia tekstów o autostopie”, która jest wspólnym przedsięwzięciem krakowskiej grupy artystycznej Pif Paf oraz Krakowskiej Alternatywy (pismo „Ha!art”). Celem tej niezależnej i niekomercyjnej inicjatywy jest utrwalenie wspomnień, wrażeń związanych z podróżami i opisanie samego autostopu w Polsce jako niezwykłego zjawiska, które niestety, nie doczekało się dotychczas żadnych bardziej dogłębnych opracowań. Poszukiwane są osoby, które chciałyby mieć jakikolwiek wkład w powstanie takiego wydawnictwa, które czują, że warto napisać o tym, czym jest dla nich autostop, oraz osoby, które w jakikolwiek sposób mogą organizacyjnie wspomóc tę niekomercyjną inicjatywę. Organizatorzy poszukują opisów podróży, doświadczeń, przygód i obserwacji związanych z podróżowaniem autostopem. Najmi-

Wydaj swoją książkę poetycką

Podajemy regulamin XIII Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Dać świadectwo”, którego organizatorem jest Śródmiejski Ośrodek Kultury w Krakowie. Cel konkursu: – ukazanie w poetyckiej formie czasu, w którym żyjemy, – inspirowanie do uprawiania twórczości poetyckiej, – popularyzowanie współczesnej poezji.

132

opowiadania_02popr.indd 132

2005-02-07 11:36:56


* Poeci krakowscy w Norymberdze i Pradze (1998) * Marek Baczewski, Wiersze żebrane (1999) * Maciej Woźniak, Iluminacje zaćmienia szarość (2000) * Barbara Krężołek-Paluchowa, W zwierciadle mojego czasu (2001) * Henryk Liszkiewicz, W sprawie czerni (2002) * Justyna Palonek, Jesteśmy jak drzewa (2003) * Sławomir Tomczak, Czekanie na cud (2004)

Warunki konkursu: – konkurs jest otwarty dla wszystkich twórców - zrzeszonych i niezrzeszonych w związkach twórczych, – warunkiem uczestnictwa w konkursie jest przesłanie na adres organizatora zestawu prac w ilości 5-10 utworów niepublikowanych dotychczas w wydawnictwach zwartych, w trzech egzemplarzach maszynopisu, wydruku komputerowego lub czytelnego rękopisu, – każdy utwór należy opatrzyć godłem (pseudonimem), to samo godło należy napisać na dołączonej kopercie zawierającej kartkę z imieniem i nazwiskiem autora, dokładnym adresem, numerem telefonu, wiekiem oraz dorobkiem twórczym, – opłatę konkursową w wysokości 10 zł za zestaw należy wpłacić na konto: BPH PBK SA O/Kraków nr 86 1060 0076 0000 3210 00 03 4043 (prosimy o przysyłanie kopii dowodu wpłaty wraz z zestawem wierszy), – prace konkursowe prosimy przesyłać na adres: Śródmiejski Ośrodek Kultury, ul. Mikołajska 2, 31-027 Kraków – koniecznie z dopiskiem: Konkurs poetycki „Dać świadectwo” – do dnia 30 kwietnia 2005 r. (decyduje data stempla pocztowego), – opłata konkursowa jest warunkiem dopuszczenia prac do konkursu, – organizator nie zwraca prac nadesłanych na konkurs ani nie informuje o ich niedopuszczeniu z powodów regulaminowych, – nadesłanie prac jest jednocześnie zgodą autora na bezhonoraryjne wykorzystanie ich w formie publikacji reklamowych bądź pokonkursowych, w przypadku nagrodzenia lub wyróżnienia przez jury, – prace oceniane będą przez jury, w skład którego wejdą znani literaci i krytycy oraz przedstawiciel organizatora, – główną nagrodę konkursu stanowi edycja tomiku poetyckiego w 2005 roku, – organizator zastrzega sobie prawo doboru utworów i decydowania o objętości, formacie i stronie plastycznej książki, – materiały do książki laureat głównej nagrody zobowiązany jest dostarczyć organizatorowi do 15 września 2005 roku, – pozostali nagrodzeni i wyróżnieni uczestnicy konkursu otrzymają nagrody pieniężne i wyróżnienia książkowe ufundowane przez organizatora i ewentualnych sponsorów, – autorzy nagrodzonych i wyróżnionych prac zostaną poinformowani listownie lub telefonicznie i zaproszeni na uroczystość wręczenia nagród, – laureaci Grand Prix poprzednich edycji konkursu nie mogą pretendować po raz drugi do Nagrody Głównej, – organizator nie pokrywa kosztów przyjazdu na uroczystość wręczenia nagród oraz kosztów wyżywienia i noclegów, – uroczyste ogłoszenie wyników konkursu i wręczenie nagród nastąpi w Śródmiejskim Ośrodku Kultury w dniu 15 czerwca 2005 roku o godz. 15.00 w Krakowie.

Śródmiejski Ośrodek Kultury ul. Mikołajska 2 31-027 Kraków tel. 12/ 422 19 55, 422 08 14 fax 431 19 60 e-mail: lamelli@lamelli.com.pl www.lamelli.com.pl

Antonio, o co ci chodzi?

Konkurs poetycki „O Laur Stowarzyszenia Żywych Poetów”. Brzeg 2005 1. Klub Integracji Twórczych „Stowarzyszenie Żywych Poetów” z Brzegu ogłasza XIV Konkurs Poetycki „O Laur Stowarzyszenia Żywych Poetów”. Konkurs ma charakter otwarty i może wziąć w nim udział każdy, kto zastosuje się do regulaminu. 2. Uczestnicy winni nadsyłać zestawy po 3 utwory poetyckie w 5 kopiach do dnia 31 marca 2005 na adres: Klub Integracji Twórczych „Stowarzyszenie Żywych Poetów” Galeria Brzeskiego Centrum Kultury Rynek – Ratusz, 49-300 Brzeg z dopiskiem „Antonio, o co ci chodzi?” Zestawy prosimy opatrzyć godłem autora, a w osobnej kopercie oznaczonej tym samym godłem przesłać szczegółowe dane autora. 3. Przez godło rozumie się jakikolwiek znak graficzny, słowo, logo lub alfanumeryczny symbol maskujący właściwą tożsamość autora. 4. Utwory nadsyłane na konkurs nie mogą być wcześniej nagradzane w innych konkursach ani publikowane w prasie literackiej, drukach zwartych, prasie ogólnopolskiej. Mogą być publikowane w drukach ulotnych, Internecie, prasie lokalnej, radio i telewizji. 5. Nadesłane zestawy wierszy oceni jury złożone tradycyjnie z laureatów poprzednich edycji konkursu, posiłkowanych w razie potrzeby przez członków Stowarzyszenia Żywych Poetów. 6. Wiersze niespełniające regulaminowych wymogów będą dyskwalifikowane. 7. O wynikach konkursu laureaci zostaną powiadomieni listownie, internetowo, telefonicznie lub w jakikolwiek inny skuteczny sposób. 8. Wręczenie nagród pod postacią „Złotych Syfonów” oraz wkładów pieniężnych do skarbonek-świnek odbędzie się w trakcie VII Konfrontacji Literackich „Syfon, czyli bonzai vs. ikebana”, które odbędą się w Brzegu w dniach 19-23 kwietnia br. 9. Dodatkowe informacje można uzyskać na stronie internetowej Stowarzyszenia: http://free.art.pl/szp/, pod adresem e-mail: mamoki@o2.pl, jurodiwyj@wp.pl, oraz pod numerami telefonów: (077) 416-02-30 (w godzinach 10-18, od wtorku do niedzieli) i 507 466 997 oraz 691 410 114 (całą dobę, acz z umiarem). 10. Organizatorzy zastrzegają sobie prawo do nieodpłatnej publikacji nagrodzonych i wyróżnionych wierszy.

Dotychczas w konkursowej serii „Dać świadectwo” ukazały się następujące pozycje: * Krzysztof Lisowski, 99 haiku. Inne wiersze (1993) * Stefan Szczygłowski, Płot (1994) * Maciej Melecki, Te sprawy (1995) * Jagoda Cieszyńska, Skład mebli i luster (1996) * Cezary Zalewski, Wyjeżdżaj w nocy (1997) * Wybór wierszy laureatów 1993-1997 (1997) * Marek Grala, Niepotrzebne nikomu do szczęścia (1998)

133

opowiadania_02popr.indd 133

2005-02-07 11:36:57


Poczta

Redakcja

Nadesłane czasopisma

Roman Bromboszcz (sztuka, media) – xbromboszcz@tlen.pl, Piotr Czerniawski (poezja) – piotrczerniawski@wp.pl, Andrzej Ficowski (teatr) – galapa@poczta. onet.pl, Agnieszka Kłos (kultura, rita w sieci) – agniusza@poczta.onet.pl, Michał Fostowicz, Ewa Miszczuk (rita radical), Darek Orwat, Ewa Sonnenberg

„Blasfemia” nr 14, 2004; „Czas Kultury”, nr 2-3, 4, 5-6 2004; „Ha!art”, nr 1 (18) 2004, 1 (19 A i B) 2005; „Kropla”, nr 2/2004; „Karton”, nr 15, 16 2004; „Obieg”, nr 2 (70) 2004; „(op. cit.,)” nr 21 (8/2004); „Portret”, nr 16/17, 18 2004; „Prezentacje”, nr 3 (7)/ 04; „Studium”, nr 4-5 (46-47) 2004, nr 6 (48) 2004 – 1 (49) 2005; „Zielone Brygady” nr 11 (201) 2004;

Red. nacz.

Marcin Czerwiński [mar czer] – ritabaum@interia.pl

Współpraca

Natalia Budzan, erteka7, Damian Leszczyński, Bartosz Małczyński, Krzysztof Matuszewski, Piotr Paschke, Ryszard Różanowski, Sas, Jurek Starzyński, Adam Wiedemann.

Otrzymane publikacje – Maria Cyranowicz, Piąty element to fiksja, Biblioteka Nocy Poetów, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2004; – Tomasz Hrynacz, enzym, Mamiko, Apolonia Maliszewska, Nowa Ruda 2004; – Tomasz Jamroziński, stenogramy, Fundacja Krakowska Alternatywa, Kraków 2004; – Ewa Kajman-Gomolińska, Miejsce na ziemi, Olsztyn 2003; – Kazimierz Głaz, Michał Jędrzejowski, Sensibilism, ASP we Wrocławiu, Wrocław 2004; – Kasia Grabowska, Na końcu języka, Biblioteka Nocy Poetów, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2004; – Aneta Kamińska, Zapisz zmiany, Biblioteka Nocy Poetów, Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2004; – Radosław Kobierski, Południe, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004; – Piotr Macierzyński, tfu tfu, Fundacja Krakowska Alternatywa, Kraków 2004; – Karol Maliszewski, Inwazja i inne wiersze, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004; – Kuba Mokrosiński, karate koń, Wydawnictwo Astra, Łódź 2004; – Adam Pluszka, Trip, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005; – Justyna Radczyńska, Podmiana Joli Grosz, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005; – Marek Śnieciński, Jak cię milczeć, Tikkun, Warszawa 2004; – Joanna Wajs, sprzedawcy kieszonkowych lusterek, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004; – Michał Witkowski, Lubiewo, Korporacja Ha!art, Kraków 2005; – Maciej Woźniak, Wszystko jest cudze, Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2005;

Projekt okładki Darek Orwat

Skład komputerowy i opracowanie graficzne Marcin Paweł Kowalczyk

Korekta

Alicja Kobel

Adres do korespondencji

„Rita Baum” Box 971 50-950 Wrocław 2 e-mail: ritabaum@interia.pl http://www.ritabaum.terra.pl Redakcja nie odpowiada za treść ogłoszeń i reklam, nie zwraca materiałów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo skracania i redagowania tekstów.

Wydawca

Stowarzyszenie „Nikt” Ruch Kulturotwórczy Pismo ukazuje się dzięki wsparciu Fundacji „Otwarty Kod Kultury” (dotacja przyznana ze środków Fundacji Batorego). Pomocy finansowej w wydaniu tego numeru udzielił Samorząd Wrocławia www.wroclaw.pl

Druk

Drukarnia „Chrymar” Wrocław, ul. Jagiellończyka 8e ***

Nakład

1000 egz.

Dziękuję za pomoc w przygotowaniu tego numeru organizatorom i całej ekipie Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania, zwłaszcza Bartoszowi Małczyńskiemu, który zebrał materiały festiwalowe (co wcale nie było łatwe). Za „Ritę radykalną” wielkie dzięki Ewie Miszczuk, która ściągała materiały aż do ostatniego dnia składu numeru.

Na okładce: I str.

Rita, lalka Olgi Tokarczuk, fot. Darek Orwat, aranżacja: orwat / czervo II str. Zalibarek, System reglamentowania cnoty III str. Piotr Korczyński, Spadochroniarz, monotypia IV str. fot. Mariusz Jezierski, Rozstrojenie

mar czer

134

opowiadania_02popr.indd 134

2005-02-07 11:36:58


LINIE

Ok�adka_01.indd 1

LINIE

GRZBIETU

GRZBIETU

2005-02-07 13:07:55


Rita Baum

nr 9

zima 2005

Ok�adka_01.indd 2

LINIE GRZBIETU

NR 9 • ZIMA 2005 • CENA 8,50 ZŁ ( W TYM 0% VAT)• ISSN 1429-852X • NR INDEKSU 366129

LINIE GRZBIETU

2005-02-09 15:22:08


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.