31 minute read

Prof. Gustaw Ostasz i prof. Grzegorz Ostasz

Next Article
Zamek Lubomirskich

Zamek Lubomirskich

Prof. Gustaw Ostasz.

Z prof. Gustawem Ostaszem, literaturoznawcą, oraz prof. Grzegorzem Ostaszem, historykiem, rozmawia Aneta Gieroń

Advertisement

Aneta Gieroń: Panów historia rodzinna jest dość rzadkim przykładem, jak w takim mieście jak Rzeszów z pokolenia na pokolenie mogą być przekazywane tradycje i ambicje akademickie. W mieście z długą historią, ale jednak z ubogą przeszłością inteligencką i jeszcze krótszą tradycją akademicką. Jak Panowie patrzą na Rzeszów z punktu widzenia naukowców, ale z perspektywy ponad półwiecza w przypadku prof. Gustawa Ostasza, oraz ostatnich 30 lat, czyli czasu III RP, według prof. Grzegorza Ostasza?

Prof. Gustaw Ostasz: Gdy w 1966 roku trafiłem do Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie, ta istniała od roku, a tutejsza polonistyka zaczynała jako filia Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie, skąd dojeżdżali do nas tamtejsi profesorowie. Byli wśród nich m.in. prof. Jan Nowakowski, czy prof. Jan Zaleski, ojciec dobrze dziś znanego księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Człowiek obdarzony niezwykłą osobowością i duchowością. Do dziś pamiętam jego fenomenalną polszczyznę połączoną ze znakomitą dykcją. W komunistycznej rzeczywistości potrafił nam subtelnie, ale skutecznie przemycać delikatne sprawy z zakresu języka i literatury.

Prof. Grzegorz Ostasz.

Tamten Rzeszów z lat 60. XX wieku to było siermiężne miejsce i środowisko?

Gustaw O.: Najbardziej siermiężne było otoczenie, w którym przyszło nam pracować. Budynki, tak zwane „tysiąclatki”, były rozrzucone po całym mieście, m.in. przy ówczesnej ulicy Wandy Wasilewskiej (obecna Aleksandra Kamińskiego), Pułaskiego czy Miodowej. To były proste, surowe sale, bez odpowiedniego wyposażenia, nawet bez najskromniejszych obrazków na ścianach. Jedynie ławki, stoliki i krzesełka.

W tamtym czasie ani przez chwilę nie żałował Pan, że zostawił pracę nauczyciela, bo przez krótki czas uczył Pan w Gdowie niedaleko Wieliczki i w Czudcu pod Rzeszowem?

Gustaw O.: To były wspaniałe lata. Nigdy nie żałowałem wyboru życia nauczyciela akademickiego. Gdów dał mi dobre, roczne doświadczenie nauczyciela polonisty. To świetne liceum ze znakomitymi pedagogami, bywało, że pracownikami krakowskiej WSP. W Czudcu spędziłem dwa lata, co też dobrze wspominam. W końcu na stałe związałem się z Rzeszowem, gdzie ówczesną polonistyką kierował dr Stanisław Frycie. To on w latach 1963-1965 był organizatorem polonistyki w Rzeszowie w ramach Studium Terenowego krakowskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, a w latach 1965-1972 kierował Zakładem Literatury Polskiej. Rzeszowska WSP to był dla mnie naturalny wybór. Gdy w 1963 roku kończyłem filologię polską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, mój promotor, prof. Wincenty Danek, polonista, historyk literatury, zaproponował mi robienie doktoratu oraz pracę w liceum w Gdowie. Po roku trafiłem do Czudca, ale ten doktorat ciągle był obecny w moim życiu. Od 1967 r. już na stałe byłem związany z rzeszowską WSP jako asystent prowadzący zajęcia z historii literatury powszechnej, a także polskiej XX wieku, poetyki i teorii literatury oraz analizy i interpretacji tekstu literackiego. Doktorat „Powieści historyczne Stanisława Szpotańskiego na tle jego prac naukowych” u prof. Danka obroniłem w krakowskiej WSP w 1975 roku. Prof. Grzegorz Ostasz: Niekiedy rodzinnie żartujemy, że ojciec, urodzony w Majdanie Nepryskim na Lubelszczyźnie, ja w Oświęcimiu w Małopolsce, swoje życie związaliśmy z Rzeszowem i tutejszymi uczelniami wyższymi.

Specjalizuje się Pan w literaturze XX wieku. Przed 1989 rokiem to była „kłopotliwa” tematyka.

Gustaw O.: Czasy były trudne, a polityczna cenzura przekleństwem. Musieliśmy nauczyć się z tym żyć. Gdy przychodziłem do pracy w WSP w Rzeszowie, nie miałem jeszcze żadnych publikacji; najbardziej twórczy okres „zaliczyłem” po 1989 roku, głównie już w czasach Uniwersytetu Rzeszowskiego, który powstał na bazie WSP w 2001 roku.

Prawie wszystko, co pisałem, koncentrowało się wokół tradycji romantyzmu w literaturze XX wieku, począwszy od Młodej Polski, a skończywszy na czasach PRL-u, bo nawet niektórzy pisarze PRL-owscy sięgali do tradycji romantyzmu, i to całkiem dobrze oraz ciekawie. Świetnym przykładem jest Jerzy Zawieyski, który swoją osobowością i biografią dobrze przystaje do prawidłowości wyrażonej przez Zygmunta Krasińskiego, autora „Nie-boskiej komedii”: „Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością”. Tak często z artystami, pisarzami bywa…

Mnie w nauce najbardziej pasjonowało to, co stanowi pogranicze sztuk pięknych, literatury, poezji, historii. Romantyzm to epoka, która bardzo często wykorzystuje odwołania do historii: „Grażyna”, „Pan Tadeusz”, czy „Konrad Wallenrod” Adama Mickiewicza. Podobnie było u Juliusza Słowackiego czy Cypriana Kamila Norwida. W literaturze Młodej Polski odnajdujemy tę prawidłowość w twórczości Stanisława Wyspiańskiego, Stefana Żeromskiego czy Andrzeja Struga. Wspomnę jeszcze o pisarzu z 20-lecia międzywojennego, o którym mówią, że jest staroświecki, a którego bardzo lubię – Janie Lechoniu, czyli Leszku Serafinowiczu, którego poezja zawsze rozgrywa się na dwóch planach czasowych: dziś i wczoraj. To „wczoraj” odzywa się jako zapowiedź przyszłości. Tak Lechonia ukształtował dom rodzinny i kultura romantyzmu. On zawsze dostrzegał korespondencję sztuk w poezji; a dla mnie to było i jest istotne.

Godzinami może Pan opowiadać o literaturze i sztuce – aż dziwne, że prof. Grzegorz Ostasz nie jest dziś literaturoznawcą, ale historykiem.

Prof. Grzegorz Ostasz: Byłem świadkiem pracy ojca nad dysertacją doktorską, a liczne postaci historyczne, o których pisał w swej rozprawie, były mi bliskie od dziecka. Jednak nigdy nie planowałem pójść w ślady ojca. Nie zamierzałem zajmować się literaturą, nie planowałem też kariery akademickiej. Od zawsze doskonale orientowałem się, co oznacza doktorat, habilitacja czy stanowisko docenta. Byłem 11-latkiem, gdy uczestniczyłem w obronie pracy doktorskiej ojca. Od rodziców przejąłem zauroczenie książkami, pasję do czytania, ale nauka jako sposób na życie absolutnie mnie nie pociągała. Muszę jednak przyznać, że ani wówczas, ani dziś, nie jest rzeczą powszechną, by nastolatek zaczytywał się w książkach Ernesta Hemingwaya, Johna Steinbecka czy Williama Faulknera, a ze mną tak było. Od zawsze twardo stąpam po ziemi i widziałem się w zupełnie innym zawodzie.

W jakim konkretnie?

Grzegorz O.: W I LO w Rzeszowie zdawałem maturę w klasie matematyczno-fizycznej i wydawało mi się, że handel zagraniczny w Szkole Głównej Handlowej, a w tamtym czasie to była Szkoła Główna Planowania i Statystyki, czyli najstarsza uczelnia ekonomiczna w Polsce, będzie dla mnie najlepszym pomysłem na życie. Ale byłem zbuntowanym, opozycyjnie myślącym, młodym człowiekiem i w latach 80. wiedziałem, że ten wybór zakończy się dla mnie porażką. Studia w Krakowie, czyli historia na Uniwersytecie Jagiellońskim, były kontynuacją rodzinnych tradycji – w tym mieście studiowali moi rodzice. W Krakowie kształciły się też, oczywiście wiele lat później, moje dzieci: córka oraz syn.

Studia w Krakowie na pewno implikowały chęć spędzenia młodości w mieście z długimi tradycjami akademickimi, w murach od setek lat przesiąkłych nauką?

Grzegorz O.: Smak tego zakorzenienia nauki w tradycji i przeszłości miałem już w I LO w Rzeszowie, gdzie lekcje historii dla mojej klasy prowadził dr Józef Świeboda. Ta szkoła od przeszło trzech wieków znajduje się w centrum miasta, w popijarskich zabudowaniach z połowy XVII w., w bezpośrednim sąsiedztwie kościoła Świętego Krzyża. I tak jak ta szkoła okazała się szczęśliwym dla mnie miejscem, tak Rzeszów, wykuwając swoje miejsce ma mapie politycznej, administracyjnej i akademickiej, też skorzystał na szczęśliwych dla niego zbiegach okoliczności. Po pierwsze, inwestycje związane z Centralnym Okręgiem Przemysłowym w czasie II RP, a po II wojnie światowej odcięcie Lwowa od Polski i lokalizacja Rzeszowa w środku regionu pomiędzy Krakowem a Przemyślem, przy odpowiednim oddaleniu od Lublina, pozwoliły nam na skokowy rozwój.

W ten sposób 70 lat temu w Rzeszowie powstała Wieczorowa Szkoła Inżynierska, której głównym zadaniem było kształcenie mechaników, a z której wyrosła Politechnika Rzeszowska. Od 1965 roku działała Wyższa Szkoła Pedagogiczna, rozwijająca nauki humanistyczne. Obie te uczelnie wpisały się w historię Waszej rodziny.

Grzegorz O.: Gdy w 1987 roku kończyłem w Krakowie historię, miałem dwa pomysły na życie: emigracja albo szukanie pracy po studiach humanistycznych. W tamtym czasie miałem już rodzinę: żonę, dziecko i nie bardzo chciałem wyjeżdżać z kraju.

Dlaczego wybrał Pan Rzeszów, a nie Kraków na miejsce do życia?

Grzegorz O.: W Rzeszowie, na Politechnice Rzeszowskiej, dostałem ofertę pracy. To przesądziło o moim powrocie tutaj. Uczyłem politologii, co pod koniec lat 80. XX wieku było naprawdę dużym wyzwaniem. Gustaw O.: Gdy syn studiował, podrzucał mi wiele tytułów z „drugiego obiegu”, wymienialiśmy się literaturą. To były czasy pełne paradoksów. Po WSP w Rzeszowie kręcił się „tajemniczy” pan i usłużnie pożyczał mnie i moim kolegom książki Sołżenicyna. Po latach okazało się, że był funkcjonariuszem SB.

Decydując się na pracę na Politechnice Rzeszowskiej ponad 30 lat temu, nie miał Pan obaw, że Rzeszów może się okazać „pułapką”?

Grzegorz O.: Traktowałem to jak wyzwanie, które warto podjąć, zwłaszcza że wydawało mi się, iż to tylko na krótki czas, a nauka nie będzie moim sposobem na życie. W tamtym czasie musiałem na rok pójść do wojska, a po powrocie ta praca ciągle była bardzo niepewna. Naturalne wydawało się szukanie zatrudnienia w Wyższej Szkole Pedagogicznej, ale nie wyobrażałem sobie, by pracować w jednym miejscu z ojcem. Uważałem, że nie będzie to dobre dla żadnego z nas. Po 1989 roku odezwały się też we mnie biznesowe ambicje. Był moment, że zaangażowałem się w to bardzo mocno. Jako młody asystent nie miałem żadnych perspektyw mieszkaniowych, materialnych. Na uczelni dostawałem wynagrodzenie niższe niż wynosił mój żołd podczas rocznego pobytu w wojsku. Jednocześnie miałem kolegę, który już działał w biznesie, i wspólnie z innym kolegą w różnych punktach Polski sprze-

dawaliśmy buty. Pamiętam rozmowy z właścicielką salonu obuwniczego w Poznaniu, gdy ta, zaskoczona, nie chciała uwierzyć, że piszę doktorat i na co dzień pracuję na uczelni. Była zdziwiona, że nie chcę całkowicie poświęcić się nauce. To pokazało mi inną perspektywę. W 1993 roku na Politechnice Rzeszowskiej powstał Wydział Zarządzania i od tego czasu postawiłem na karierę nauczyciela akademickiego. Pojawiły się też przedmioty, które bardziej związały mnie z uczelnią: historia gospodarcza i polityczna XX wieku. Do dziś najbliższe są mi tematy z polskiego podziemia politycznego, wojskowego i cywilnego (delegatury rządu) okresu drugiej wojny światowej oraz powojennych konspiracji niepodległościowych. Bardzo dużo satysfakcji dawał i ciągle daje mi fakt, że moje publikacje z historii najnowszej w latach 90. XX wieku były czytane i zauważane. Do dziś cieszą się dużą popularnością. Wielkim moim szczęściem było pisanie o ludziach, którzy jeszcze żyli, a wcześniej byli niebagatelnymi świadkami historii. Ciągle przed oczyma mam ich optymizm, kulturę osobistą, na przekór dramatycznym przeżyciom, jakie były ich udziałem. Wojna, czasy powojenne, trudne lata emigracyjne, ekstremalnie trudne doświadczenia, a mimo to wspaniali ludzie, wielkiego formatu.

Intelektualnie obaj Panowie przez lata mocno się inspirujecie?

Gustaw O.: Czytamy nawzajem wszystkie nasze publikacje, to jest pewne. Grzegorz O.: Wydaje mi się, że ojciec ulega bardziej moim wpływom i moim lekturom historycznym. Gustaw O.: To jest uzasadnione tematyką moich prac. Pisarze zaliczani do pokolenia wojennego: Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy, Tadeusz Borowski, twardo stąpali po ziemi. „Bawili się” w romantyków, wiedzieli, dlaczego i po co żyją. Ważną dla nich, studentów podziemnego uniwersytetu warszawskiego, osobą był Henryk Elzenberg, filozof, który akcentował obowiązki moralne człowieka i pisarza. Obowiązki, które powinny korespondować z życiem narodu. To samo głosił modny wówczas, ciągle odkrywany, Cyprian Norwid, poeta romantyzmu, idealista, a zarazem pozytywista, który każdą pracę chciał widzieć jako twórczość uszlachetniającą człowieka. Pokolenie wojenne było też wychowywane na lekturach Józefa Conrada, autora powieści: „Lord Jim”, który swój dekalog starał się zawrzeć w prostym przesłaniu, że trzeba być człowiekiem przyzwoitym.. Te wartości, wzorce były znakomitą szkołą dla tamtego pokolenia. To byli ludzie przywiązani do Polski, do tradycji narodowej i romantyzmu w najlepszym znaczeniu tych słów. Nieprzypadkowo wszyscy z owego pokolenia, którzy przeżyli, byli po wojnie tak zażarcie tępieni przez UB. Właśnie dlatego prace historyczne Grzegorza są dla mnie ważne. Odnajduję w nich to, co znam z literatury.

Fascynacja historią działa u Panów w obie strony. Podobnie jest z fascynacją literaturą?

Gustaw O.: W latach 80. ubiegłego wieku to Grzegorz, zwłaszcza podczas uroczystości rodzinnych, inspirował mnie do głośnego czytania poezji. Rzeczywistością historyczną jest nasycona nasza polska kultura: literatura, malarstwo, muzyka. Wszystkie opracowania, jakie publikował Grzegorz, począwszy od rozprawy magisterskiej, były uważnie czytane i są znane wśród historyków w całej Polsce. Bardzo mnie cieszy, że tematyka, na której się on koncentruje, przynosi mu satysfakcję i spełnienie zawodowe. Grzegorz O.: Rzecz paradoksalna, określenie „historyk z Politechniki Rzeszowskiej” okazało się moim znakiem rozpoznawczym w środowisku naukowym. (śmiech) Przebywanie na co dzień wśród umysłów ścisłych też dobrze mi robi. Jestem przekonany, że racjonalizm bardzo pomaga humanistom. To już nasza tradycja rodzinna. Moje dzieci, które również są humanistami, uczyły się w liceum w klasach matematyczno-fizycznych. Syn, który jest historykiem w Oksfordzie, czyta, pisze i dobrze mówi w prawie 10 językach obcych, co oznacza, że jest metodyczny w myśleniu i działaniu. Podobnie córka, która jest absolwentką turkologii, ale też świetnie mówi w kilku językach obcych. Żona jest matematykiem z wykształcenia, uczy w „naszym” liceum i jej racjonalny głos bardzo sobie cenię.

W którym momencie nauka zaczęła dawać już dużą satysfakcję?

Grzegorz O.: Po obronie doktoratu. Niestety, trzeba z czegoś żyć, a to gorzka prawda, że w nauce wynagradza się bardziej dydaktykę, ja zaś lubię i chcę dużo publikować. Trudno uwierzyć, że przy wydaniu nawet 500-stronicowej monografii, honoraria otrzymują jedynie recenzenci, nie autor. Autorowi, który wiele lat strawił nad przygotowaniem książki, zazwyczaj pozostaje satysfakcja intelektualna.

A etos inteligenta? Jest w ogóle takowy w takim mieście jak Rzeszów?

Gustaw O.: Umiłowanie kształcenia i samokształcenia powinno być obecne wszędzie, w każdym środowisku, choć raczej nieczęsto się zdarza. Powinno być obecne nade wszystko w domu rodzinnym. Wyznam, że bardzo wiele zawdzięczam swemu ojcu, który nie był człowiekiem specjalnie wykształconym. Przed II wojną światową ukończył tylko 6 klas szkoły powszechnej. A jednak pomagał w nauce nie tylko mnie, ale również moim kolegom ze szkoły podstawowej. Zmarł, gdy miałem ledwie 12 lat. Zaszczepił mi ciekawość świata oraz miłość do książek. Wiele zawdzięczam dobremu liceum w Józefowie; w byłej ordynacji Zamoyskich. Mieliśmy tam niezwykłego nauczyciela, Mieczysława Sawickiego, który błyskotliwie prowadził lekcje fizyki, okazując się zarazem humanistą, rozmawiał z nami o kinie, literaturze, teatrze. To głównie dzięki Sawickiemu trzy osoby z mojej klasy zostały profesorami belwederskimi, kilkoro zaś humanistami, lekarzami, inżynierami. Grzegorz O.: Doskonale pamiętam czasy, gdy całe poranki grało się w piłkę, po południu przesiadywało w bibliotece, a wieczorami dyskutowało o książkach. W domu były bardzo bliskie relacje i częste dyskusje przy stole. Jak na tamte czasy dużo podróżowaliśmy. Pamiętam wędrówki turystyczne po Polsce, a jako dziecko latałem już samolotem. Gustaw O.: Zawsze towarzyszy mi wspomnienie o ojcu, który – gdy ukończyłem pierwszą klasę szkoły podstawowej – zabrał mnie i kilka moich szkolnych koleżanek na wycieczkę do Zamościa. Za pierwszym razem nie dojechaliśmy, ponieważ pod Zwierzyńcem Ukraińcy (był rok 1947) zablokowali tory kolejowe i niewiele brakowało, a stracilibyśmy życie. Następnym razem szczęśliwie dotarliśmy do Zamościa. Ojciec inspirował ciekawość świata i chęć poznania; ćwiczył mnie w znajomości tabliczki mnożenia, którą znałem idealnie. Ćwiczenia z zakresu matematyki służą wyrabianiu jasności myślenia; wpływają na osobowość uczniów i studentów. Dobrze pamiętam kolegów matematyków z krakowskiego domu studenckiego. Wspaniali chłopcy, potrafili uczciwie, prosto myśleć, i co najważniejsze – nie kłamali. Chyba to nie przypadek, że matematyka nazywana jest królową nauk.

Jak w Rzeszowie uprawiało się naukę kiedyś i dziś?! W takim miejscu mogą rodzić się frustracje?

Gustaw O.: Tak, frustracje są możliwe. Pamiętam słowa docenta Antoniego Jopka, pochodzącego z Budziwoja, historyka literatury, recenzenta mojej pracy doktorskiej: „Ja bym w Rzeszowie nic nie napisał, nie poradziłbym sobie, nie ma tu bowiem naukowej biblioteki, po prostu, nie ma możliwości”. To było trafne stwierdzenie. Ponad 50 lat temu samemu trzeba było tworzyć warsztat naukowy, kupować książki. Żeby przygotować rozprawę doktorską o Stanisławie Szpotańskim, musiałem ponad 10 tys. stron samodzielnie sfotografować w uczelnianej bibliotece. Grzegorz O.: 20 lat temu owe frustracje bywały większe niż dzisiaj, co bierze się stąd, że jestem historykiem w uczelni technicznej, a to oznacza, że moje przedmioty są niejako dodatkowe obok nauk ścisłych i technicznych. Administrowanie, bycie dziekanem, prorektorem daje mi sporo satysfakcji, lecz siłą rzeczy pochłania czas, jaki można wykorzystać na naukę i dydaktykę. Brakuje mi czasu na pisanie i publikowanie. Co dziś frustruje najbardziej? „Punktoza”, czyli liczba punktów wypracowywanych w ramach publikacji w czasopismach z listy. Budzi to sporo emocji, niedomówień i podziałów środowiskowych. Gustaw O.: Moja aktywność zawodowa zbiegła się z okresem tworzenia się środowiska akademickiego Rzeszowa. Bardzo lubiłem i nadal lubię gromadzenie materiału oraz redagowanie tekstu. Z upływem lat coraz więcej wymagam od siebie, coraz więcej czasu zajmuje mi pisanie, dbałość o jasny, poprawny język.

I nie zrodziła się w końcu pokusa, by zająć się tworzeniem poezji albo fabuł?

Gustaw O.: Oczywiście, że była, ale – już na starcie – musiałbym mieć odpowiednie warunki materialne, życiowe i chyba więcej czasu. Sztuka słowa, literatura piękna, wymaga jednak języka innego niż naukowy język rozpraw historyczno-literackich.

Wejście Polski i polskiej nauki do Unii Europejskiej odmieniły nasz świat akademików?

Grzegorz O.: Otworzyły się możliwości kontaktów, współpracy, udziału w międzynarodowych konferencjach i projektach badawczych. W kolejnych latach już nie tyle nasza obecność w Unii Europejskiej, co decyzje polityczne w kraju determinowały kształt polskiej nauki. Żałuję, ale odeszliśmy od ducha prawdziwej nauki i zasad awansu, czyli ustalonych wymagań – 8 lat na zrobienie doktoratu, 8 albo 10 lat na habilitację, co mobilizowało do pracy i wpływało na jakość uprawianej nauki. Dziś asystent ze stopniem doktora może pracować w uczelni dożywotnio i pełnić ważne funkcje.

To jak zaproszenie do patologicznej polityki kadrowej na uczelniach.

Grzegorz O.: Takie pokusy istnieją. Dlatego opowiadam się za modelem realizowanym w służbach mundurowych. Albo się rozwijamy i awansujemy, albo odchodzimy. Nie można być do emerytury podporucznikiem – podobna zasada powinna obowiązywać w szkołach wyższych. Po to jest pensum dydaktyczne, byśmy mieli czas na pracę naukowo-badawczą, na publikowanie.

Od kilku dekad obserwujecie Panowie rozwój Rzeszowa. Jakie zmiany w nim zachodzą?

Gustaw O.: Z lat 60. XX wieku pamiętam furmanki na ulicach. To było małe miasto, chyba trochę zaśniedziałe, jak ówczesna większość naszych miast. Jednakże z wolna tworzył się tutaj ośrodek akademicki, uwidaczniały się tradycje naukowe, a w ostatnich latach nastąpił wprost spektakularny rozwój Rzeszowa. Grzegorz O.: Miasto się zmienia, lecz w Rzeszowie ciągle jest zbyt mało atrakcji kulturalnych, które stanowiłyby rodzaj magnesu dla konsumentów kultury wysokiej.

Sam Rzeszów w ostatnich latach ewoluuje bardzo szybko, a jak w tym mieście ewoluuje etos inteligenta?

Gustaw O.: Kilka dekad wstecz etos inteligenta w Rzeszowie prawie się nie uwidaczniał. Moi starsi koledzy wzajemnie się „boczyli”, mając żal o to, że jeden został dziekanem, a drugi kierownikiem. I wtedy, i dziś podobne reakcje i zachowania muszą oburzać, bo niszczą klimat uczelni. Gdy obecnie obserwuję życie mojej szkoły z oddalenia, z pespektywy emerytury, widzę, że mentalnie jest dużo lepiej, niż bywało kilkadziesiąt lat temu. Cieszy mnie, że w Zakładzie Literatury Polskiej XX wieku, którego jakiś czas byłem szefem, prawie wszyscy moi młodsi koledzy zrobili habilitacje.

Bycie akademikiem to był i jest powód do dumy?

Gustaw O.: Tak. Zawsze dobrze się czułem w roli nauczyciela akademickiego, w ogóle nauczyciela. To mój zawód. Dał mi wiele radości i poczucie spełnienia. Notabene egzystencjaliści na pewno mieli rację, akcentując rolę zbiegu przypadków w życiu ludzkim. Szereg szczęśliwych zdarzeń, przypadków, zadecydował o porządku mego rzeszowskiego etapu życia. Grzegorz O.: Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Mój promotor magisterium, prof. Marian Zgórniak, wystawił mi sam z siebie serdeczną rekomendację, która skłoniła mnie do zastanowienia, że może warto poświęcić się zawodowo nauce. Pisałem o akcji „Burza” w Inspektoracie Rzeszowskim AK i tak to się zaczęło. Z czasem na horyzoncie zainteresowań historyków pojawiła się fascynująca i mało rozeznana tematyka Żołnierzy Wyklętych. Szkoda jednak, że ten temat zdominował dyskusje i badania nad Armią Krajową oraz polskim państwem podziemnym z czasów II wojny światowej. Gdybym dziś drugi raz miał wybierać, wybrałbym naukę i zatrudnienie w uczelni. To przynosi mi satysfakcję intelektualną i, oczywiście, materialną. Jest tylko jeden warunek: trzeba być cierpliwym i pracowitym.

Etos inteligenta, pracownika nauki, także po 1989 roku, jest przez kolejne obozy polityczne w kolejnych dekadach skutecznie deprecjonowany…

Gustaw O.: Nauka powinna być na boku od polityki, powinna być niezależna, ma w sobie właściwe zadania poznawcze. Natomiast czymże powinna być zawsze polityka, jeśli nie refleksją o dobru wspólnym i wynikającym stąd pragmatycznym działaniem, co stanowiło jej imperatyw już w czasach antyku?

Prof. Grzegorz Ostasz,

Historyk, absolwent historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Specjalista w zakresie historii politycznej i gospodarczej XX w., integracji europejskiej oraz biografistyki. Prorektor Politechniki Rzeszowskiej w latach 2016-2020 i 2020-2024.

Prof. Gustaw Ostasz

Historyk literatury polskiej XX wieku, absolwent filologii polskiej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie. Od 1966 roku pracował w WSP w Rzeszowie, z którą związany był ponad 40 lat. Od 2006 do 2010 roku kierował Zakładem Literatury Polskiej XX wieku w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Grzegorz O.: Politycy zawsze kuszą inteligencję, bo ta jest niewielką, lecz znaczącą grupą społeczną, której głos bywa słyszalny, a bardzo pożądany przez polityków z każdej partii jako rodzaj wsparcia. Rozwój polskiej inteligencji jest zachwiany, bo na to trzeba długiego czasu i wielu pokoleń. To, co udało się nam osiągnąć w II RP, zniszczyła wojna i komunizm. Od 1989 roku staramy się odbudować, przywrócić najlepsze wzorce, ale mamy z tym niejeden problem. Musimy uzbroić się w cierpliwość i wytrwale pracować, a dopiero za kilka dekad próbować ocenić stan polskiej inteligencji. Nijak nie możemy się porównywać z Brytyjczykami, Niemcami czy Francuzami, gdzie inteligencka ciągłość trwa nieprzerwanie od stuleci.

Między Panami toczy się dyskusja, jak zmienia się Polska, ale też Rzeszów po 1989 roku?

Gustaw O.: Dla mnie to aksjomat, że nauczyciel akademicki powinien być człowiekiem sumiennym, uczciwym, prawym moralnie i niezależnym. Grzegorz O.: Takie dyskusje się nam zdarzają, choć nie pasjonujemy się bieżącą polityką. Rzeszów bardzo się zmienił na korzyść. Zaczyna nabierać cech wielkomiejskich, co bywa powodem do dumy. Cieszą nowe, piękne budynki Uniwersytetu Rzeszowskiego, Politechniki Rzeszowskiej, Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania, Wyższej Szkoły Prawa i Administracji. Rozwój środowiska akademickiego implikuje rozwój miasta, co dobrze widać w Rzeszowie.

Pozostanie w Rzeszowie i robienie kariery naukowej w stolicy Podkarpacia jest dziś powodem do dumy, czy rezultatem braku innych możliwości?

Grzegorz O.: Środowisko akademickie w Rzeszowie w dużej mierze już okrzepło i nabrało poczucia swojej wartości. Oczywiście, musimy mieć świadomość, że daleko nam jeszcze do ośrodków takich jak Kraków czy Warszawa. Ale przecież wielu absolwentów Politechniki jest prezesami międzynarodowych spółek na Podkarpaciu i nie tylko, a to świadczy, że powodów do kompleksów mamy coraz mniej.

Między Panami też nie było nigdy rywalizacji, gdy Gustaw Ostasz zostawał już profesorem belwederskim, a Grzegorz Ostasz był dopiero na etapie doktora?

Gustaw O.: Między nami w tym względzie jest ledwie 9 lat różnicy. Ja otrzymałem tytuł naukowy w 2004 roku, mając przeszło 60 lat, a Grzegorz w 2013 roku, czyli jeszcze przed swymi 50. urodzinami. Grzegorz O.: Profesura ojca na pewno przyspieszyła moją habilitację. (śmiech) Mówiąc poważnie, na pewno mnie motywowała, Towarzyszyłem mu przy odbiorze nominacji w Pałacu Prezydenckim i byłem bardzo dumny. Gdy ja odbierałem swój tytuł, towarzyszyła mi tylko żona – takie obowiązywały procedury i ograniczenia. W takich chwilach zawsze mam przed oczami nasze domy pełne książek. Bo na przekór temu, jak szybko rozwija się Internet, nowe technologie, i jak bardzo pędzi świat posługujący się coraz to nowymi skrótami, książki ciągle pozostają niezastąpionym, rzetelnym i sprawdzonym źródłem wiedzy o świecie. To oznacza, że możliwości ciągle mamy ogromne i to od nas zależy, czy i jak je wykorzystamy.

Wakat po Panu Bogu

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

W dwumiesięczniku „Kurier Wnet” sprzed dwóch lat trafiłem na interesujący artykuł Zbigniewa Berenta „Doktryna hegemonii kulturowej Gramsciego”. Autor analizuje podstawową strategię włoskiego komunisty, znaną jako „wielki marsz przez instytucje”.

Antonio Gramsci był pierwszym komunistycznym intelektualistą, który uznał, że rewolucja w Rosji na dłuższą metę nie ma szans, dlatego po jakimś czasie sowiecki eksperyment upadnie. Włoski marksista uważał, że trzeba najpierw zmienić mentalność społeczeństwa, rozprawić się z chrześcijaństwem i jego wpływami w sferze kultury i życia społecznego, obalić wmówiony nam przez chrześcijaństwo model rodziny. W tym celu trzeba konsekwentnie, skrupulatnie opanowywać instytucje kultury, środowiska opiniotwórcze, uniwersytety, kościoły i media. Ta wielka, żmudna praca w dziedzinie – jak to się określa w klasycznym marksizmie – nadbudowy sprawi, że w pewnym momencie pełnia władzy trafi, już na trwałe, w ręce komunistów. Ten program, ogłoszony w okresie międzywojennym, na skalę globalną wystartował w burzliwym roku 1968 w Europie Zachodniej i trwa do dzisiaj. Liderzy dzisiejszej lewicy unikają słowa „komunizm” czy „komuniści”. Wolą się nazywać „nowoczesną lewicą” bądź „liberalną lewicą”. Mają dziś świetną passę – dysponują większością w Parlamencie Europejskim i ogromnymi wpływami w instytucjach unijnych. Od kilkunastu lat nacierają na kraje środkowo- i wschodnioeuropejskie, z Polską i Węgrami na czele.

Od 2015 roku w Polsce, a kilka lat wcześniej na Węgrzech, wytracili impet, choć byli już bardzo blisko osiągnięcia jednego z ważnych celów „wielkiego marszu”. Mam na myśli uchwaloną wtedy przez polski parlament tzw. ustawę o uzgodnieniu płci. Trafiła nawet na biurko prezydenta, ale nie weszła w życie, bo prezydentem został Andrzej Duda i ją zawetował. Co prawda ówczesna marszałek Sejmu Małgorzata Kidawa-Błońska i premier Ewa Kopacz zapowiedziały, że nie odpuszczą, bo jest szansa na odrzucenie weta w Sejmie. To było tuż przed wyborami parlamentarnymi, po których ta szansa wyparowała.

Dlaczego zawetowana przez Andrzeja Dudę ustawa była dla lewaków tak ważna? Bo miała być prawnym katalizatorem przyspieszającym skutki walki z tradycyjnym modelem rodziny. Umożliwiała ona zmianę płci właściwie na życzenie. Wystarczyłoby, że dany facet czuje się wewnętrznie kobietą, albo dana kobieta mężczyzną, i to już byłaby podstawa do złożenia wniosku w sądzie. Trzeba byłoby jeszcze dołączyć opinię psychiatry i seksuologa, ale to przecież drobiazg. Sąd miałby trzy miesiące na wydanie orzeczenia. Oczywiście mógłby orzec wcześniej, byle nie później. Uzgodnienie płci miało być znakomitym sposobem na obejście obowiązującego jeszcze w Polsce kodeksu rodzinnego, nieprzewidującego tzw. małżeństw homoseksualnych. Zresztą, w Polsce do pokonania jest Konstytucja, która – póki co – mówi wyraźnie, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny. Zatem wnioskodawca-mężczyzna, który czuje się kobietą, lub wnioskodawca-kobieta, która czuje się mężczyzną, zgłasza się do wyznaczonego przez ustawodawcę sądu, aby to potwierdził. Najdalej po trzech miesiącach właściwy USC musi wydać nowe świadectwo urodzenia i załatwić nowy PESEL. W ten genialnie prosty sposób, zgodnie z Konstytucją, pary homoseksualne mogłyby stawać się małżeństwami zgodnie z prawem!

Tak by to wyglądało, gdyby prezydent podpisał ustawę o uzgodnieniu płci. Oczywiście, związki de facto homoseksualne, ale de iure dwupłciowe, mogłyby legalnie starać się o adopcję dziecka. Żeby było śmieszniej, zawetowana ustawa nie stawiała żadnych przeszkód, aby ktoś, kto ma na to ochotę, zmieniał płeć dowolną ilość razy.

Takie wynalazki, jak ustawa o uzgodnieniu płci, stawiają pod znakiem zapytania prawa biologii. Można sobie wyobrazić, że po ostatecznym zwycięstwie „wielkiego marszu przez instytucje” nowa wspaniała nowoczesna władza uzna na przykład, że należy zakazać płodzenia potomstwa w drodze stosunku płciowego heteroseksualnego, bo: 1) utrudnia ono racjonalną politykę demograficzną; 2) dyskryminuje pary homoseksualne. Można domniemywać, że w takim nowoczesnym raju dopuszczalne byłoby wyłącznie zapłodnienie in vitro, które: 1) pozwala prowadzić w pełni racjonalną politykę demograficzną; 2) zachować idealny parytet między płciami; 3) uniknąć poczucia zachwiania równości między parami homo- i heteroseksualnymi.

Może ktoś powiedzieć, że to jakaś niewydarzona totalitarna wizja przyszłości. Ale taka jest logika „wielkiego marszu przez instytucje”. Żaden totalitaryzm nie głosił, że ma totalitarne zapędy. Przeciwnie, ideolodzy wszelkich totalitaryzmów posługują się wręcz nachalnie retoryką wolnościową i równościową, odmieniają słowo „demokracja” przez wszystkie przypadki i mówią, że chcą tylko jednego: naszego szczęścia. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

Białe kłamstwo w czarnej szacie

MAGDA LOUIS

W pewien upalny dzień czerwca, kiedy nie sposób było zająć się żadną pracą domową czy intelektualną, obejrzałam film dokumentalny o Tony Haliku, zmarłym w 1998 roku dziennikarzu amerykańskiej stacji NBC, kamerzyście, szalonym podróżniku, który przeszedł do historii również jako bajarz i showman. Skłamałabym, a o kłamstwach czarnych i białych mam zamiar się rozpisać, gdybym powiedziała, że kochałam programy „Pieprz i wanilia” i czekałam niecierpliwie na nowy odcinek emitowanego przez 20 lat programu. Ale Tony Halik był mi znany od zawsze, był kimś, o kim się słyszało i komu się zazdrościło.

Ileż on w czasach zamknięcia Polski, w latach 60., 70., 80. świata zjechał! (w Polsce panował wówczas spontanicznie narzucony przez władze PRL ścisły lockdown, drogie dzieci, i nie wystarczyło być zaszczepionym, żeby z kraju wyjechać…) Tony swoje przejechał i swoje przeszedł, a ile gandzi wypalił z ziomalami oraz wodzami w Meksyku czy Ekwadorze, to aż strach obliczać. Z filmu dowiadujemy się sporo o jego amerykańskiej karierze, przełomowych momentach życia, miłościach życia, oraz o tym, że Tony Halik dużo kłamał. Podróżnik do końca swych dni twierdził, że w czasie II wojny światowej latał w RAF-ie na brytyjskim niebie samolotami Spitfire i kilkukrotnie był strącany przez wroga, zawsze uchodząc z życiem. Tymczasem źródła historyczne podają, że Tony Halik (a właściwie Mieczysław Halik, urodzony w Toruniu) został wcielony z początkiem wojny do Wehrmachtu. Zdezerterował, a we Francji przystał do tamtejszego ruchu oporu, który tak pięknie sparodiowali Anglicy w serialu Allo, Allo. 89 tysięcy Polaków, uciekinierów i jeńców z Wehrmachtu, zasiliło polską armię na Zachodzie, nic haniebnego, ale podróżnik przemilczał ten epizod. Twierdził też, że dostał nagrodę Pulitzera za swój reportaż, co oczywiście prawdą nie było.

Posługujemy się kłamstwem na co dzień, bezwiednie i automatycznie, czy trzeba, czy nie, u każdego z nas pod koniec dnia uzbiera się całkiem sporo kłamstw w tobołku. Kłamiemy z różnych powodów: żeby komuś nie zrobić przykrości, żeby dobrze wypaść, żeby zyskać, żeby dowalić, żeby sobie polepszyć humor, dla świętego spokoju czy z czystego, obrzydliwego wyrachowania.

Jeśli was sumienie gryzie, możecie spróbować przez kilka dni mówić ludziom prawdę w małych sprawach i dużych, prosto z mostu, jak w pysk strzelił, powiedzcie co jest i przekonajcie się, czy prawda wyzwala, czy raczej rozwala relacje. – Nie pójdę z tobą na kawę, bo jesteś spoconym kurduplem, masz brzydkie uszy i jakoś taki dziwnie skrzywiony palec u nogi. – Cześć Jola, nie przyjdę na twoje imieniny, bo w tamtym roku na imieninach twój mąż mi jęzor wpakował w dekolt, gdy tylko wyszłaś do kuchni nakroić sernika. – Mamo, wszystkie twoje zupki smakują jak ścierka. – Szefie, mdli mnie na pana widok i na widok włosów wychodzących z pana nozdrzy. – Proszę księdza, cuchnie księdzu z ust. – Gosia, masz za krótkie nogi, żeby nosić spodnie 3/4. – Droga sąsiadko, tak naprawdę to zawsze jestem w domu gdy pukasz, ale udaję, że mnie nie ma, bo nie chce mi się słuchać lamentów o samotnej matce mieszkającej pod nami i jej wściekłych dzieciach, którym nie korepetytor z matematyki, a egzorcysta przydałby się najbardziej. – Drodzy przyjaciele, jeśli raz każecie nam oglądać dwugodzinny film z waszego nurkowania w Egipcie czy trzygodzinny film z waszego wesela sprzed piętnastu lat, to przysięgam, wezmę koło i rąbnę się w czoło, bo nieprzytomność jest ciekawsza niż wasze filmy.

Prawdę powiedziawszy, okropnie mi się nie chciało pisać tego felietonu, gdyż ostatnio w ogóle niewiele mi się chce…

Magda Louis. Rzeszowianka, która po latach spędzonych na emigracji w Anglii i USA, w 2014 r. wróciła na stałe do Polski. Pisarka, tłumaczka, felietonistka, autorka 6 powieści: „Ślady hamowania”, powieść nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola” oraz „Kilka przypadków szczęśliwych”, za które otrzymała nagrodę czytelniczek i jury na Festiwalu Literatury w Siedlcach, „Zaginione”, „Chcę wierzyć w waszą niewinność” oraz wydana w 2019 r. w Świecie Książki „Sonia”. Obecnie pracuje jako rzecznik prasowy w WSIiZ.

AS z rękawa

Wyróżnij się albo giń – szczególnie, jeżeli kobiet w kraju jest siedemset milionów!

KRZYSZTOF MARTENS

Polityka jednego dziecka wprowadzona w Chinach w 1977 roku miała ograniczyć gwałtowny przyrost naturalny. Sposób egzekucji tego ograniczenia był typowy dla komunistów. Działy się rzeczy straszne. Na porządku dziennym były sterylizacje kobiet, przymusowe aborcje, zabójstwa dzieci zaraz po urodzeniu – po prostu ludobójstwo. W ciągu trzydziestu lat urodziło się ponad 300 milionów dzieci mniej niż w poprzednim, podobnym okresie. Oczywiście ten zakaz nie dotyczył wyższych urzędników i ludzi zamożnych. Bogaci rodzice mogli mieć więcej dzieci pod warunkiem zapłaty wysokiej grzywny zaraz po urodzeniu dziecka. Następnie obowiązywały stałe opłaty za „obsługę” – opiekę medyczną, szkołę. Drastyczne poczynania władz ukształtowały strategie życiowe młodych małżeństw. Skupiły się one na karierze zawodowej. Rosnące koszty utrzymania i ograniczona liczba dostępnych mieszkań skutecznie zniechęcały do posiadania więcej niż jednego dziecka. Mijał czas i rosła liczba osób starszych stanowiących obciążenie dla systemu emerytalnego. Zaczęła Chinom zagrażać „demograficzna bomba zegarowa” – kraj starzał się szybciej niż się bogacił. Pięć lat temu urodziło się 18 milionów dzieci, trzy lata temu – 14,6 miliona, w minionym roku 12 milionów. Odwrócenie tego trendu będzie trudne. Wprowadzane świadczenia finansowe mające zmienić tę sytuację są ciągle niewystarczające.

Chinki przyzwyczaiły się do względnego dobrobytu i nie chcą z niego rezygnować – przede wszystkim chcą być piękne. Polskie powiedzenie – chcesz być piękna to cierp znajduje zastosowanie w Chinach. Zabiegi poprawiające urodę były od wieków sposobem na pokazanie zamożności i źródłem prestiżu. Dzisiaj atrakcyjny wygląd niewątpliwie ułatwia karierę. Operacje oczu to najbardziej pożądany zabieg – Azjatki wierzą, że większe oczy dodają subtelności. Drugie miejsce zajmuje wybielanie skóry. Bielidło jest znane od tysiąca lat – biała skóra oznaczała zawsze przynależność do elity nieparającej się pracą fizyczną. Cierpienie dla piękna ma długą tradycję – najbardziej absurdalnym przejawem był zwyczaj krępowania stóp kobiet, aby zahamować ich wzrost. Stopy ulegały stopniowej deformacji, osiągając kształt lotosu. Drobne stopy prezentowały się znakomicie w haftowanych bucikach. Wielkim dowodem miłości było pozwolenie mężczyźnie na oglądanie gołej stopy. Chiński seks kobiety uprawiały, zazwyczaj mając na nogach buciki. Podsumowując – pół miliona klinik kosmetycznych robi kilkaset milionów zabiegów rocznie. Pracuje w nich ponad 11 milionów ludzi, obroty roczne wynoszą dwadzieścia kilka miliardów dolarów. Imponujące. Z czego wynika takie zapotrzebowanie na poprawianie urody? Wyróżnij się albo giń – szczególnie, jeżeli kobiet jest w kraju prawie siedemset milionów.

Lubię nowe i ciekawe zapachy. W Chinach jednak częściej śmierdziało niż pachniało. Dominował smród papierosowy – prawie wszędzie wolno palić, a pali ogromna większość Chińczyków.

Bardzo trudna jest sytuacja wszystkich religii w Państwie Środka. Chińscy komuniści znają historię upadku bloku radzieckiego i wiedzą, jaką w tym rolę odegrały religie. U siebie, używając bezwzględnych i brutalnych metod, modelują religie zgodnie z potrzebami partii. Dotyka to 11 milionów muzułmańskich Ujgurów, 7 milionów tybetańskich buddystów i około 100 milionów chrześcijan. Wszechwładne jest Biuro do Spraw Religijnych. W 2018 roku doprowadziło do porozumienia z Watykanem i uzyskało wpływ na mianowanie biskupów pracujących w Chinach. Pozwala to na skuteczne modelowanie myślenia katolików w oczekiwanym przez partię kierunku. Nieco gorzej im idzie z niepokornymi protestantami. „Sinizacja” religii postępuje powoli, ale nieuchronnie.

W Pekinie dwóch Chińczyków w mojej obecności rozmawiało ze sobą po angielsku. Okazało się, że to nie był gest w moim kierunku – łatwiej jest im porozumieć się po angielsku niż po chińsku. Nie ma jednego języka – są setki dialektów, bardzo różniących się od siebie. Dominuje oczywiście mandaryński.

Deng Xiaoping był „ojcem” reform, które dopuściły w gospodarce własność prywatną i skierowały Państwo Środka na drogę do dzisiejszej potęgi.

Sukcesem okazała się metoda prób i błędów. Należy eksperymentować i być gotowym do wycofania się, gdy koncept okazuje się być chybionym.

Stare przysłowie chińskie mówi – „trzeba sforsować rzekę dotykając stopami kamieni”. To znaczy – trzeba reformować gospodarkę małymi krokami „stale sprawdzając stopą dno”.

Dzisiaj prezydent Xi Jinping kontynuuje starą strategię, poszukując najskuteczniejszego modelu gospodarki.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

This article is from: