9 minute read
VIP Kultura
by SAGIER
Zdzisław Kudła.
Kolorowy świat artysty z Wesołej
Advertisement
Zdzisław Kudła jest scenarzystą, autorem opracowań plastycznych i reżyserem 29 filmów animowanych, nagradzanych na kilku kontynentach. W latach 1993-2010 był dyrektorem Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej. Po przejściu na emeryturę wrócił do malarstwa. Urodził się na Podkarpaciu, z którym związany jest do dziś.
Jego miejsce urodzenia to wieś Wesoła w gminie Nozdrzec w powiecie brzozowskim. Po latach namaluje ją w nostalgicznym pejzażu pt. „Ziemskie łono” Przedstawia on pagórkowaty, pokryty złocistymi polami krajobraz. Na polach kopki zboża, bo właśnie skończyły się żniwa. Wieś przycupnęła w dolinie, gdzie rozrzucone są kryte strzechą chaty. – Była jeszcze drewniana karczma, spalona w czasie wojny. Jedyne murowane budynki to kościół i szkoła – wspomina Zdzisław Kudła, malując stogi siana wylatujące w przestrzeń nieba. Tam umieszcza również fragment wnętrza rodzinnej chaty z ogromnym chlebowym piecem. Obok niego siedzi matka, ubijająca mleko w maselnicy. Nagrzany piec kojarzył mu się z bezpieczeństwem i spokojem. Tutaj urodził się w roku 1937. Szczęśliwe dzieciństwo przerwała wojna. W roku 1943 Niemcy wzięli ojca wraz z furmanką do robót przy umacnianiu Doliny Dukielskiej. Dostał zapalenia płuc, z którego wywiązała się gruźlica. Zmarł dwa lata później, pozostawiając trójkę małych dzieci.
– W domu panował niedostatek – wspomina późniejszy artysta. – Ojciec miał 2,4 ha ziemi. Działki rozrzucone były w trzynastu kawałkach, w tym nie tylko ziemia orna: także las i zakrzaczone nieużytki. – Już jako dziecko rysował po kątach, a ojciec z dumą chwalił się sąsiadom. Gdy rodzica nie stało, podwoił wysiłki. Jak wspomina, był to rodzaj choroby sierocej. Kierownik szkoły w Wesołej wysyłał go do liceum plastycznego w Jarosławiu. Matka – która nigdy w życiu nie jechała pociągiem – uważała, że to podróż „na koniec świata”. Uparła się, by uczęszczał do „zwykłego” liceum w pobliskim Dynowie. Tam jednak znalazł się życzliwy nauczyciel – Józef Witkowski, który uczył rysunku technicznego. Po małej maturze, czyli po dwóch latach na-
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
uki, skierował uzdolnionego ucznia do Liceum Plastycznego w Jarosławiu. Tu pokierował nim wicedyrektor Alojzy Zwada, który uczył podstaw przedmiotów plastycznych. – Był to zapaleniec, który budził nas o piątej rano, byśmy przed śniadaniem mieli okazję narysować piękny wschód słońca. Kiedyś wieczorem przyciągnął do szkoły kozę i kazał nam rysować zwierzę z natury – mówi Z. Kudła. Ta droga doprowadziła go na studia w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Wybrał pracownię malarską znanego kolorysty – Czesława Rzepińskiego. – Nie tyle przyciągała mnie doktryna artystyczna mojego profesora, co względy praktyczne. Czesław Rzepiński był wówczas rektorem Akademii i decydował o studenckich stypendiach. A ja nie dostawałem z domu pieniędzy. Matki nie było stać na pomoc – podkreśla.
Na studiach poznał swoją przyszłą żonę – Małgorzatę Kaczorowską z Bielska, której rodzina przeniosła się ze Lwowa. W czasie studiów zachęcała przyszłego męża, by studiował dodatkowo na nowo powstałej Pracowni Grafiki Filmowej, do której uczęszczała. Zdzisława to nie interesowało, wolał dodatkowe studia z pedagogiki artystycznej. Za kilka lat stanie się to przedmiotem kpin i żartów dla obojga. Po studiach (dyplom 1963 i 1964 r.) jako małżeństwo nie mieli w Krakowie szans ani na pracę, ani na mieszkanie. Po krótkim pobycie w Legnicy, w 1963 r przyjechali do Bielska, gdzie Zdzisław znalazł pracę w Studiu Filmów Rysunkowych, zaś Małgorzata w miejscowym liceum plastycznym. Z czasem została cenioną wykładowczynią i artystką-malarką. Jej subtelne martwe natury i kompozycje figuralne zdobią dziś wnętrza ich domu. Oboje trafili dokładnie tam, gdzie się tego nie spodziewali. Dotrwali w swoich miejscach pracy do emerytury. Zdzisław Kudła porównuje pierwsze miesiące w Studiu do pracy w fabryce: ściśle wyznaczone godziny i normy do wykonania, dyscyplina. W niczym nie kojarzyło się to z pracą artystyczną. Przeszedł różne funkcje, od animatora po dekoratora i nie był tą robotą zachwycony. Myślał nawet o zwolnieniu się i zarabianiu na życie malowaniem plansz reklamowych. Wtedy kolega namówił go na tworzenie filmów. Tu także obowiązywały wskaźniki:
80 proc. z nich dla dzieci, 20 proc. – dla dorosłych. Pierwszy scenariusz napisał z Maciejem Szumowskim, późniejszym znanym dziennikarzem i redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej”. Jego filmowy debiut „Arena” (1968) jest historią obywatela, który pod przymusem zostaje cyrkowcem. Tresowany do występów na arenie, ulega w końcu przemocy, choć – tak jak Galileusz zmuszony do wyrzeczenia się swych naukowych odkryć – powtarza: „A jednak się kręci”. Jak w „gorącym roku” 1968 obraz uniknął cenzorskiego wyroku – powiedzieć niesposób. „Bruk” jest zadziwiająco aktualnym protestem przeciw wycinaniu lasu (rok powstania: 1971!). Obraz został wówczas nagrodzony na festiwalach w: Nyon (Francja), Oberhausen i Montrealu. Motyw ten powtórzony po latach (w 2012) w kompozycji malarskiej pod tym samym tytułem, przedstawia niemowlę bawiące się kamyczkami w zabrukowanej po horyzont przestrzeni. „Karaluch. Blatta orientalis” (1987, scenariusz wraz z A. Orzechowskim, realizacja z F. Pyterem – nagrodzony w Krakowie) to historia człowieka, który przygotowuje się do przeżycia ataku atomowego. Ponieważ wie, iż ocaleją po nim tylko karaluchy chronione swym chitynowym pancerzem, przygotowuje taki sam pancerz dla siebie. Nakłada go, gdy tylko dostrzega grzyb atomowego wybuchu. Udaje mu się przeżyć. Samotnie przemierza opustoszałe miasto. Znajduje wózek dziecięcy, butelkę ze smoczkiem dla niemowlaka oraz egzemplarz Biblii. Tak wyposażony, podąża naprzód w swym absurdalnym marszu donikąd. „Impas” z 1975 r. oparty jest na autentycznym wydarzeniu: awarii sieci elektrycznej w całym Nowym Jorku. W swoim obrazie pokazuje historię człowieka jadącego metrem, które nagle staje i pogrąża się w ciemnościach. To nadrealistyczna wizja krachu cywilizacji XX wieku. „...ergo sum” („...więc jestem” 2004) opowiada o małpie w klatce hodowanej w blokowisku. Pewnego dnia małpie udaje się uwolnić. Wychodzi do miasta: jest oszołomiona kolorowym tłumem, światłem reklam i ruchem ulicznym. Nie wie, co z sobą zrobić. W końcu – przytłoczona swą nieoczekiwaną wolnością – ucieka i sama wraca do klatki. Próbuje żebrać.
Do tej listy dopisać należy kilka odcinków popularnych „Przygód Bolka i Lolka” oraz dwa filmy długometrażowe: „Porwanie w Tiutiurlistanie” wg książki Wojciecha Żukrowskiego (1986; wraz z F. Pyterem) oraz „Gwiazdę Kopernika”(wraz z A. Orzechowskim). Pierwszy otrzymał nagrody na festiwalach w Chicago i Poznaniu, a „Gwiazda Kopernika” w Erewaniu, Teheranie i Łodzi. (W 2011 r. dostał Nagrodę Stowarzyszenia Filmowców Polskich za całokształt dokonań artystycznych.) Film o Koperniku zakupiło wiele krajów m.in. Chiny i Turcja; w Szkocji prowadzono według niego szkolne lekcje o polskim astronomie. – Sala kinowa musiała była pełna. Kino nie miało wtedy konkurencji. Do lat 70. istniał właściwie tylko jeden kanał telewizyjny. Dlatego w porze „Dobranocki” wszystkie podwórka pustoszały – mówi Zdzisław Kudła. – Były także krótkie programy lokalne – odpowiada. – Pamiętam, że po południu ukazywała się plansza TV Katowice z kopalnianym szybem. Tkwił on nieruchomo na ekranie, dopóki nie skończyła się inaugurująca program pieśń masowa w wykonaniu zespołu „Śląsk”. Zaczynała się od: „Leć pieśni, leć...”, a kończyła słowami o „Partii, co w przyszłość szczęśliwą nas prowadzi”. Wszystkie dzieciaki czekały niecierpliwie na finał, bo zaraz po niej puszczano „Klub Myszki Miki”. Od końca lat 50. były z produkcją Disneya na bieżąco. „Królewna Śnieżka” pojawiła się w kinach. To była chyba dla bielskiego Studia potężna konkurencja?
Zdzisław Kudła wspomina Disneya jako potęgę, której dzielnie przeciwstawiała się skromna polska produkcja. „Szliśmy boso, ale w ostrogach”. Stosowano u nas liczne normy oszczędnościowe. Np. ruch postaci na filmie nie był płynny jak u Disney’a: stosowano 10 rysunków na sekundę
(zamiast nieograniczonej – jak w amerykańskich filmach – potrzebnej do jak najpłynniejszego ruchu postaci; czasem stosowano kilka rysunków na jedną klatkę. 1 sekunda filmu rysunkowego to 24 klatki). Za to polski film stosował śmiałe rozwiązania plastyczne. Uczył dzieci nowoczesnego języka artystycznego. Był inny. Nie ciążyły na nim wymogi komercyjne. Mimo tego był popularny w kraju i nagradzany za granicą – także w USA (nasza nagroda w Chicago). Film amerykański raczej przerysowywał rzeczywistość, pochlebiał niewyrobionym gustom... Czasem zbliżał się do kiczu lub zbyt łatwo tę granicę przekraczał.
Rok 1989 był dla Studia Filmów Rysunkowych przełomowy. Jedna z pięciu polskich wytwórni powstała w roku 1947 z inicjatywy braci Zdzisława i Macieja Lachurów. Najpierw działała ona przy redakcji „Trybuny Robotniczej” w Katowicach, w której w trudnych powojennych czasach brakowało aparatów fotograficznych. Pracę fotoreporterów – tak jak w XIX stuleciu – zastępowali rysownicy. Gdy sprzęt zakupiono, Studio – mające status eksperymentalnego – przeniosło się do Wisły, gdzie wprawdzie miało dobre warunki lokalowe, ale żadnych do dalszego rozwoju. W 1948 r. znalazło swą siedzibę w solidnej pofabrykanckiej willi przy ul. Mickiewicza w Bielsku-Białej. Później po zmianach znalazło swą stałą siedzibę przy ul. Cieszyńskiej 24. Zajmuje ją do dziś; obok dobudowano specjalne kino przeznaczone dla licznych wycieczek szkolnych.
W roku 1989 Z. Kudłę wezwał dyrektor Studia Stanisław Szczepanik (wywodzący się z Dębicy; z zawodu ekonomista). Przeprowadził z nim szczerą rozmowę. Fakty były alarmujące: – Nie mamy pieniędzy na robienie filmów. Nikogo to nie interesuje – nawet Ministerstwa Kultury. Jeżeli nie pokierujesz Studiem, pójdziesz na bezrobocie, a reszta załogi razem z tobą. Nie zarobisz nawet na emeryturę. Nikt przecież nie kupi Studia: kupią najwyżej puste budynki, bo to łakomy kąsek. – Zostałem najpierw p.o. dyrektora w grudniu 1993 r. Przekonałem się, iż wszystko, co mówił mój poprzednik, było prawdą. W nowej, liberalnej Polsce, Studio płaciło podatki w takiej wysokości, jak każdy zakład produkcyjny. Jednak bielska wytwórnia Fiata została z tego podatku zwolniona na 10 lat. Rząd preferował włoskiego inwestora, przedkładając go nad kulturę – uznawaną wówczas za kłopotliwy „spadek po komunizmie”. Doszło nawet do tego, iż nie miałem pieniędzy na styczniową wypłatę dla załogi. Uratowałem sytuację, sprzedając „Porwanie w Tiutiurlistanie” do Stanów Zjednoczonych z prawem do przeróbki filmu. Nie dało się wynegocjować lepszych warunków, gdyż mieliśmy nóż na gardle. Z biegiem lat sytuacja zaczęła się powoli poprawiać. Mogliśmy nawet kupić komputery do animacji filmów – wspomina Zdzisław Kudła, który odszedł na emeryturę w roku 2010. Bezpośrednim impulsem do rezygnacji były – oprócz potrzeby poratowania zdrowia – kolejne antykulturalne zmiany prawne. Po wykupieniu budynków od Skarbu Państwa i założeniu spółki, jej majątek został nową ustawą ponownie przekazany Skarbowi Państwa. – Pomyślałem, że tego już za dużo – podsumowuje były dyrektor, który wiedział, jak trudno zdobyć pieniądze na kulturę. Kiedyś miał pomysł, by stworzyć Muzeum Bajki iAnimacji, które przyciągałoby tłumy i przynosiło jakiś dochód. Dziś ten pomysł odżył, bo sytuacja Studia jest bardzo daleka od stabilności.
W czasie wieloletniej pracy w filmie artysta zupełnie rzucił malarstwo: – Męczyłem jeden obraz przez osiem lat. Pracowałem tylko w deszczowe niedziele. Od przejścia na emeryturę znów mogłem poczuć się artystą – dodaje.
Patrząc na płótna Zdzisława Kudły, najpierw uderza nas żywy, czysty, jaskrawy kolor, który przywodzi na myśl obrazy śląskich prymitywistów. Otoczeni codzienną szarością, chronili się oni w świecie sztuki. Jednak obrazy bielskiego artysty pełnią inną funkcję. Nie tyle przedstawiają, co opowiadają widzialny świat. Korzystając zniektórych jego elementów, przenoszą nas w świat nienapisanej bajki. Na przykład w swojskim pejzażu, na wzgórzach umieścił bliskie mu polskie zabytki. (W oddali majaczy także bazylika św. Piotra w Rzymie i Akropol wAtenach.)
Jest to marzenie końcowych lat 40. o polskiej Arkadii (Arkadia w starożytnej Grecji była krainą szczęśliwości). A więc pola ojczystego kraju pełne kopek zbóż i siana, poprzetykane ważniejszymi zabytkami od morza do Tatr. Oczywiście jest też kościół z Wesołej. Snopki formowane są ręką człowieka – a nie trybami maszyny rolniczej. Na szczycie jednego z nich umieścił autoportret. To głowa sędziwego artysty, jakby mówiąca: „Stąd jestem, tu wyrosłem”.