05. 06. 10. 11. 12. 28. 30. 32. 34. 36. 37. 38. 39. 40. 42. 46. 48. 50. 52. 54. 56. 59. 64. 66. 68. 70.
Wstępniak SI Style Więcej grzechów nie pamiętam Wyglądasz tak, jak się czujesz To coś! Dla niej. Dla niego. Dla nikogo. Monika „OSA” Jurczyk. Mam co na siebie włożyć! (Chociaż nie zawsze) Spontan i zajawka. Matt Sypień. Specjalista ds. spełniania marzeń. Bohaterowie drugiego planu. VM – czyli Vojtek i Marta Styl i zabawa. Agata co w pracowni wymiata Tatuaż dla niegrzecznych Tatuaż… to magia! Ciało sztuki. O tatuujących i tatuowanych. Ree-Formuj swoją pupę! Wyprawa do Jerozolimy. Tygiel. Reykiavik. Stop - non stop! Duże Pe - (Nad)morskie opowieści. Ryby, śmieci, lokalesi… Michał Piróg - Kondycja polska Autsajderzy z NOISII Mo’ Better Vavamuffin Słuchaj i tańcz! Qltura – co zobaczyć, co przeczytać, w co zagrać Confront - nowa moda Grzegorz Sudoł. 50 km łatwiejsze niż maraton po galerii handlowej Grzegorz Sudoł. Maszeruj! Lista sklepów Sizeer
Sizeer „Odkryciem Roku”. Kampania w MTV, Vivie i 4Fun.tv dotarła do ponad miliona młodych odbiorców. W konkursie Lacoste i Sizeer użytkowniczki portalu CoGdzieZaIle.pl zgłosiły tyle godnych uwagi zestawów, że przyprawiły nas o niemały ból głowy, kiedy przyszło do wyboru zwyciężczyni. Uruchomienie SizeerClub okazało się wielkim sukcesem. Mamy za sobą niezwykły event z gwiazdą – Matthew Herbertem. Wakacje były pracowite, ale też niesamowite zarazem. Poza tym wreszcie wraca „SI Magazyn”. Sądząc po miłych głosach, jakie otrzymujemy od Was – tęsknicie. My też tęsknimy. Zmrożeni biurową klimatyzacją, czekając na Wasz powrót z odległych, gorących zakątków świata, szukamy inspiracji – jak Was zaskoczyć. Co przygotować, by uwalnianie czasu stało się naszą wspólną sprawą… Macie na to jakiś pomysł? Piszcie! Justyna Dziegieć
facebook.com/SI.Magazyn facebook.com/sklepsizeercom
e-sizeer.com
sizeer.com
UwolnijSwojCzas.pl
W tym sezonie, za sprawą marki Reebok, kobiety na całym świecie oszalały na punkcie jędrnej pupy. Okazuje się, że to, co do tej pory okupuwano godzinami na siłowni i restrykcyjną dietą, może być znacznie łatwiejsze! Rewelacyjna technologia Reebok EasyTone, oparta na systemie dwóch podkładek balansujących umieszczonych w podeszwie buta, powoduje naturalną niestabilność, przez co zmusza mięśnie do bardziej intensywnej pracy. W efekcie Reebok EasyTone wzmacniają kluczowe mięśnie nóg z każdym krokiem. Teraz podczas chodzenia możesz kształtować i rzeźbić nogi oraz pośladki. EasyTone przy tym wszystkim łączą nowoczesną technologię ze świetnym designem i stylem, jakiego oczekuje się od kobiecych butów marki Reebok. Do fanek butów EasyTone należy wiele znanych kobiet – m.in. Helena Christensen, Nicole Scherzinger, Sarah Harding, Bar Refaeli i Whitney Port. Jak to działa? Reebok EasyTone wzmagają pracę głównych mięśni nóg i pośladków za pomocą zaawansowanych podkładek balansujących umieszczonych w podeszwie buta. Podkładki balansujące zostały zaprojektowane tak, aby wytworzyć naturalną niestabilność przy każdym kroku kobiety. Te siły mikroniestabilności zmuszają mięśnie do dostosowania się – w tym celu muszą one pracować mocniej.
Model NYOTA wykonano z delikatnie perforowanej skóry. Masywna linia sneakersa została przełamana dynamicznymi wstawkami w kontrastowych kolorach. Wysokiej jakości matowa niezwykle miękka skóra w zestawieniu z metaliczną podeszwą i wstawką wokół kostki oraz mocowania połyskujących satynowych sznurówek nadają NYOCIE nowoczesnego, modnego charakteru. To jeden z tych modeli, które przyciągają uwagę od pierwszego spojrzenia. Silny charakter przełamany lekkimi dziewczęcymi detalami daje efekt, którego nie powstydzi się żadna młoda elegantka. To but stworzony do rurek i legginsów, idealnie wpasowujący się w jesienne trendy…
Jesienią 2010 Lacoste proponuje wyjątkowe, inspirowane narciarskim stylem buty, dzięki którym nie tylko nie zmarzniesz, ale staniesz się prawdziwą królową śniegu. Arbonne to najgorętsze buty sezonu. Praktyczna platforma dodaje modelowi i całej sylwetce lekkości, ocieplana cholewka, dzięki doskonale zaprojektowanym wiązaniom pozwalającym na idealne dopasowanie buta, nadaje kobiecego charakteru. Modna kolorystyka, doskonałej jakości materiały – wszystko to sprawia, że Arbonne, chociaż może przywodzić na myśl pewne sztandarowe w naszym kraju buty, jest inspirujący i świeży. To buty idealne na codzienne zmagania z zimowym chłodem, doskonałe zarówno w mieście, jak i na narciarskim stoku… Cholewka z syntetycznego nubuku połączonego z nylonem jest obietnicą komfortowego ciepła w chłodne dni. Arbonne ma dekoracyjny system sznurowania mocowany do podeszwy zewnętrznymi nitami. Cechę charakterystyczną modelu stanowi podeszwa na platformie. Wyściółka z polaru. Arbonne Ski będzie dostępny w wersjach białej, czarnej, granatowej, bordowej i żółtej.
Na ostatnich berlińskich targach Bread and Butter mieliśmy okazję uczestniczyć w niezwykłej premierze. W grudniu tego roku Lacoste wprowadza na rynek projekt-kolekcję pełną niezwykłości. Panie i Panowie, przed Wami The Legends. The Legends to 12 unikalnych kooperacji ze świata mody, artystycznych butików, muzyki i mediów. Każdy z zaproszonych do współpracy projektantów jest żywą legendą na swoim polu działalności. Każdy pokazuje swoje unikalne spojrzenie na obuwie marki Lacoste. Co prawda, do momentu premiery sprzedażowej, która nastąpi dopiero 12 grudnia, nie możemy ujawnić, jak będą wyglądać produkty, ale możemy zdradzić, kogo zaproszono do współpracy, co niniejszym czynimy. 12 twórców zaproszonych do współpracy przy Legends to: Jazzie B (twórca Soul II Soul), Sebastien Tellier, Stones Throw, ato, Christophe lemaire, Tim Hamilton, Sneaker Freaker, i-D, Shoes Master, Bodega, D-Mop i paryskie imperium stylu Colette. Wyjątkowa promocja dla członków SizeerClub! Każdy, kto do 5 września zakupi biorący udział w akcji plecak Puma z kolekcji „Back to school” i wypełni formularz zgłoszeniowy, ma szansę wygrać gorący wyjazd do jednej z najlepszych imprezowni świata! Zakończenie sezonu klubowego na Ibizie to nie lada gratka dla wszystkich, którzy nie chcą się rozstawać z wakacjami!
Począwszy od tego sezonu, na Klientów e-Sizeer.com czeka nie lada gratka. Kosmiczna technologia Mizuno Breath Termo jest na wyciągnięcie ręki, a właściwie myszki! W telegraficznym skrócie: Breath Thermo to unikalna technologia powstawania ciepła i jednocześnie nazwa nowego, rewolucyjnego włókna generującego ciepło, stale podtrzymującego temperaturę użytkownika. Odzież, w której użyto tego materiału, jest idealna dla wszystkich chcących być aktywnymi bez względu na warunki pogodowe i klimatyczne. Breath Thermo ma wyjątkowe właściwości pozwalające na kontrolę temperatury i wilgotności ciała podczas ćwiczeń w terenie. Włókno pozwala na „zamianę” wilgoci wydzielanej podczas ćwiczeń na ciepło. Dodatkowo im większa różnica temperatur pomiędzy ciałem a otoczeniem zewnętrznym, tym lepszy efekt działania Breath Thermo. Jego podstawowe fukcje to: generowanie ciepła, absorpcja wilgoci, właściwości antybakteryjne i kontrola PH skóry. Tak więc – e-Sizeer.com, maksymalnie 48 godzin do wizyty kuriera i już możecie cieszyć się absolutnym must-have nadchodzącego, chłodnego sezonu.
Jak wycisnąć z czasu więcej? Odpowiedź na to akurat pytanie stała się ostatnio banalnie prosta. Wystarczy dołączyć do SizeerClub! Jak to działa? Zrób zakupy za min 200 zł i dorabatuj swoją kartę. Przez pierwsze trzy miesiące ciesz się rabatem 10% na wszystko. Jeśli nie zdążysz zrobić zakupów – przez kolejne trzy miesiące 7%. Po sześciu bezzakupowych miesiącach rabat maleje do 5%! Kartę można dorabatować w każdej chwili, robiąc zakupy za minimum 200 zł. Co najważniejsze, rabat z karty łączy się z innymi oferowanymi przez sieć obniżkami i promocjami. Zatem im więcej atrakcji, tym większe przywileje dla Klubowiczów! To jednak nie koniec dobrych wiadomości. Klub Sizeer to również nagrody, konkursy, unikalne okazje do zabawy! Info na ich temat dostajesz prosto na ekran Twojej komórki. Pełną listę korzyści zawsze możesz sprawdzić na stronie SizeerClub.com. Stawiając na rozwój programu, sieć rozpoczęła już organizację ekskluzywnych promocji dedykowanych tylko dla członków Klubu. Przykładem może być współorganizowany z Pumą weekendowy wyjazd na Ibizę! W ostatnim czasie Klubowicze nagradzani byli również biletami na maraton filmowy Step UP 3D, płytami, plakatami. Przystępując do Klubu, jego uczestnicy proszeni są o wypełnienie krótkiego formularza, w którym określają, jakimi atrakcjami są zainteresowani. To pomaga w przygotowaniu najbardziej satysfakcjonujących niespodzianek. Uwolnij Swój Czas z SizeerClub! Warto!
(Shoppingowe grzechy główne!) puj ądku. Nie ku pować z rozs ku iesz m ie zy dz Pr bę . 1. Nie na 80% ych czujesz się nana? ko ze pr o eg rzeczy, w któr ni e nie jesteś do m rzasz ciuch, al st dla Ciebie. Przed lustre je e ni kolor, że ny od m To znak, to że samą siebie, e; przekonujesz ś go na miejsc cena. Odwie a tn ie św się ł krój i za ar st samotnie A inaczej będzie STAWIAJ N Twojej szafy. IA! ch ka EN Z ar R m EJ ka w za WSZEGO W ER PI ał D rz O st MIŁOŚĆ zisz, że to i od razu wid Przymierzasz… w 10!
ń jako motytraktować ubra j rzeczy za 2. Nie będziesz pu ku ie N a. udzani ąć. Zwykle wacji do odch dn hu sc órych musisz małych, do kt sta ze ją nam się iesiącami, aż pr leżą w szafie m pitału. Lepiej ka ta ka epska lo podobać. To ki ką cieszyć się od en ami czy suki ni od sp i ym w no y, łatwiej nam sobie podobam razu, kiedy się y. am gr zbędne kilo wtedy zrzucać
3. Nie będziesz kolor u bać się. Podobają Ci się mocne kolory, lecz z każdych zakupów wracasz z czarnymi, ponurym i ciuchami? Odważ się!!! Czarny kolor wcale nie wyszczup la – udowodniły to już Trinny i Susannah. Czarny dodaje nam też lat. Boisz się terapii szo kowej? Na początek kup kolorowe dodatki, oswajaj się z mocnym i barwami, ale uwaga ! To wciąga!
4. Nie będziesz ubierać się w trendy, tylko w ubrania Nie jesteś zbyt wysoka – spodnie z niskim krokiem nie są dla Ciebie. Masz sportową sylwetkę – zrezygnuj z bluzek z bufkami. Trendy trendami, ale nie wszystko pasuje każdemu.
Wróciłaś z zakupów. Wydałaś majątek. Następnego dnia odkrywasz, że znowu nie masz co na siebie włożyć. Masz szafę pełną ciuchów, z których nie oderwałaś nawet metek, bo miałaś je na sobie tylko raz… w sklepowej przymierzalni. Nie chcesz po raz kolejny znaleźć się w takiej sytuacji? Kupuj z głową! Poniżej podpowiadamy, jak nie popełniać błędów zakupowych, jak nie kupować rzeczy niepotrzebnych i jak dobrze wejść w nowy sezon…
(Zakupowa droga do zbawienia!)
Tekst Marta Szymonik
DOPASUJ DO SIEBIE ODPOWIE TRENDY DN
IE
Do wymarzo nej „stylizy” brakuje Ci je tylko spódni szcz cy w aktualni e obowiązują e kolorze? cym W sklepie zn ajdujesz bom bkę i ołówko wiesz, którą wą, nie wyb bombka bard rać. Ołówkowa modni ejsza, ziej Ci się po doba. Pamię moda jest m taj, że odą, ale prze de wszystkim wyglądać at chcesz rakcyjnie. Pr zy jrzyj się sobi to, w czym e, wybierz wyglądasz le piej. i masz wąski e biodra – bo Jesteś wysoka mbka będzie Ciebie idealn dla a. Masz talię os ołówkowa je st dla Ciebie y i seksy biodra – stworzona.
ESORIA NA AKC POSTAW ają one wpływ ka kach – to il at k d o o lk d ty o nij afie Nie zapom . Możesz mieć w sz ć, że ia w ra łt sp ta i sz na całok i akcesoriam aczej. a różnym ciuchów, zupełnie in d lą wyg asz codziennie okulary, naszyjnik, ważaj nsoletka, ra iczone. U b an a gr aw o k ie n Cie są i . śc az o ar ożliw tkiego n wisiorki. M dać wszys ła k za ie n y tylko, żeb więcej… niej znaczy Czasem m
ZAPLANUJ SWÓJ STYL spełniają Twoje … Wiesz jak chcesz wyglądać, dlatego w sklepach poszukujesz modeli , które wymagania. Zaczynasz kupować z głową. konto, kupujesz Wynik: masz kompletne zestawy – wyglądasz doskonale, zyskuje też Twoje mniej, za to lepiej. z kubkiem Wrzesień to najlepszy moment na planowanie jesiennego wizerunku. Usiądź to, co Ci się zaznacz , magazyny Przejrzyj trendami. i aktualnym nad herbaty ej karmelow masz, a co podoba. Wybierz kilka zestawów, które chciałabyś mieć. Zastanów się, co już musisz skompletować.
BEZ MAPY ANI RU
SZ
W centrach handlowy ch obowiązują prawa dżungli – sieciom zależy , żebyś kupiła jak najwięcej, nie daj się zw ieść z obranej ścieżki… Trzymaj się swojego szla ku. Zrób listę elementów, których brakuje Ci do konkretnej stylizacji. Na Twojej liście znalaz ły się ciepła bluza i kal osze? Nie kupuj więc T-s hirta z misiem i japone k. Chorujesz na torbę w rozmiarze XXL w mo cnym kolorze, nie kup uj więc małej czarnej na łańcuszku… Chodź na modowe zakupy z kartą lub zdjęciem, trzymaj się konsekwentn ie swojego fashion-planu .
Tekst Monika Jurczyk
„Jak ona to robi?” Są osoby, najczęściej kobiety, z tak niebywałą klasą, że niestraszne im żadne trendy. Zniekształcające sylwetkę spodnie marchewki? Proszę bardzo – ona wygląda w nich jak długonoga bogini. Symbol seksu w workowatej marynarce oversize? – też może być przykładem. A może modny styl lat pięćdziesiątych, w których ona łamie męskie serca, a jej najlepsza koleżanka wygląda tak jakby pożyczyła ciuchy od własnej babci? Przykłady można zapewne mnożyć… Gazety bombardują nas informacjami w stylu „ pożycz spodnie swojego chłopaka, to teraz najmodniejsze”, „wyjmij koszulę z jego szafy, będziesz wyglądać doskonale”. Jednak większość z nas w takich wynalazkach wygląda po prostu śmiesznie. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - wyglądasz tak, jak się czujesz. Jeśli więc uważasz, że noszenie koszuli faceta jest beznadziejnym pomysłem, nie rób tego. To, jak ubrania na nas wyglądają, zależy głównie od naszego do nich podejścia. Jeżeli w Twojej głowie siedzi, że jesteś najseksowniejszą sztuką w mieście, nawet w polarowym dresie będziesz wyglądała świetnie, bo pewność siebie jest tym, czego w modzie potrzeba najbardziej. W tej samej zjawiskowej sukience jedna
z nas będzie czuła się nie na miejscu, bo przecież „wszyscy się gapią”, a inna uzna, że osiągnęła swój cel i rozejrzy się po gapiach z dumą. A męski garnitur? To dopiero wyższa szkoła modowej jazdy. Znane są przykłady gwiazd, także polskich, które uważają, że jest to idealne rozwiązanie na galę. Po co przymierzać stosy sukienek, skoro garnitur jest taki modny, taki oryginalny, taki niewymagający? Ale czasami aż chciałoby się zakrzyknąć „Nie idź tą drogą!”. Męskie buty, które mają dopełnić stylizacji, zazwyczaj przechylają czarę goryczy, brak dodatków, kiepska fryzura też nie pomagają. Bo w garniturze pięknie wygląda tylko ta, która świetnie czuje się ze swoim ciałem i kobiecością. Ta, która wierzy, że męski świat leży u jej stóp. Więc jeśli dziś masz zły dzień, odpuść sobie męskie rzeczy i dodaj seksapilu pięknymi szpilkami. Odłóż na półkę awangardowe trendy i ubierz w to, w czym czujesz się piękna. A jak nastrój Ci się poprawi (być może od nadmiaru komplementów), zacznij ubraniowe eksperymenty. Istnieje duża szansa, że wtedy ktoś na twój widok pomyśli: „Jak ona to robi?”.
www.personalstylist.pl www.akademiaosy.pl
(50’s)
W tym sezonie prawie wszystko kręci się dookoła lat 50, zatem ołówkowe spódnice, czerwone getry, sweterki w lamparcie cętki oraz bandana w groszki to największe hity.
Każdy sezon to nowe modowe pułapki. Niby nowe kolekcje nie różnią się często od starych, a jednak niuanse i detale, kolory i faktury, struktura i delikatna różnica w kroju – i już jesteśmy gdzieś na marginesie trendów… I nawet jeśli nie chcemy iść w zgodzie z nimi, to chyba też nie powinniśmy ich całkiem lekceważyć. Przecież moda to nie powinność, ale zabawa. Inspiracje, które możemy czerpać od projektantów wprost ze światowych wybiegów w połączeniu z indywidualnym stylem, dają czasami zapierający dech w piersiach efekt. Dlaczego tylko czasami? Bo często ogranicza nas strach o to, co powiedzą inni. Jak zareaguje ulica. I, co ciekawe – znacznie częściej przysłowiowe „wielkie oczy” interpretujemy na naszą niekorzyść. Nie jako oznakę zachwytu, ale raczej sygnał do szybkiej zmiany stroju. Dlaczego? Pewnie z tego samego powodu, dla którego odpowiadamy na komplement dotyczący wymarzonej bluzki, że jest stara, że już dawno wisi w naszej szafie. Najwyższy czas zapomnieć o dobrym wychowaniu. Strój to sposób wyrażenia siebie i sprawienia sobie niebywałej przyjemności. Komplementy pimpują nastrój i są najlepszym sposobem na proste plecy. Żeby budzić zachwyt i zazdrość, nie trzeba być pięknym . Wystarczy „to coś”. Pierś do przodu, Panowie i Panie! Moda dopomina się o Wasze dusze.
(Moja talia!)
Nieodłącznym elementem prawie każdego pokazu są długie i cienkie, wiązane na supeł owijające i podkreślające talię skórzane paski, którymi powinnyśmy spinać marynarki, płaszcze, koszule...
(Dzieło sztuk
Interesującym elem artystyczne nadru malarskiego pędzl nadające naszej kr
(Spętana dzi (Dzikość na ramionach)
Futrzane etole i kołnierze nadadzą wytwornego natężenia i masy naszym ramionom. Warto jednak rozważyć kwestię moralną. Chanel, Burberry Prorsum
Zimą spętają nas które należy nosi modną w tym se
(Monokolor)
Na wybiegach dużo czerwieni i czym projektanci zaproponowa looku, zatem cała sylwetka od g spowita w nie jest po kapelusz. nani do skali takiego rozwiązan z kilkoma elementami garderob koloru może być dobrym pom wybiegu Burberry i Marc Jacob
ki)
mentem graficznym tego sezonu są uki w formie szkiców czy pociągnięcia la niekiedy wykonane ręcznie przez co reacji miano dzieła sztuki.
(Po prostu dżins!)
Dżinsowe kurtki wracają do łask, tym razem bez zbędnych przetarć, haftów, guziczków, agrafek, pętelek… Za to mocny ciemny denim o dopasowanym kroju. Prosto i klasycznie – najlepiej!
(Chłopak z college’u)
Varsity Jackets, czyli kurtki z amerykańskiego college’u. Klasyczne hafty, klubowe naszywki, ściągacze w charakterystyczne pasy. Tym kurtkom mówimy wielkie „tak!”
ianiną)
s za długie i zbyt obszerne swetry, ić nonszalancko rozpięte by ukazywały ezonie wielowarstwowość.
i odcienie zieleni, przy ali je w wymiarze total getrów przez rękawiczki . Nie jesteśmy przekonia, ale zabawa by w obrębie jednego mysłem. Podpatrzone na bs.
pomarańczowa opalenizna rodem z serialu Jersey Shore jednokolorowe welurowe dresy – styl z londyńskich przedmieść powinien pozostać za granicą
T-shirty zapełnione kolorową grafiką inspirowaną tatuażami wszystkich kultur – co za dużo, to nie zdrowo
On: Bench, bluza – 329,90 Bench, T-shirt – 129,90 Nike, spodnie – 149,90 Adidas, buty – 229,90
Ona: Nike, bluza – 269,90 Umbro, T-shirt – 69,90 Adidas, buty – 269,90
Ona: Bench, kurtka – 699,90 Bench, bluza – 279,90 Adidas, buty – 379,90
On: Timberland, koszula – 269,90 Timberland, T-shirt – 129,90 Timberland, sweter – 329,90 Timberland, dżinsy – 299,90 do 399,90 Lacoste, buty – 399,90
On: Puma, bluza – 199,90 Nike, T-shirt – 119,90 Timberland, dżinsy – 299,90 do 399,90 Nike, buty – 249,90
Ona: Umbro, bluza – 149,90 Umbro, spodnie – 119,90 Nike, T-shirt – 99,90 Nike, buty – 349,90 Ona: Umbro, bluza – 149,90 Bench, T-shirt – 119,90 Puma, buty – 259,90
On: Nike, bluza – 299,90 Nike, T-shirt – 109,90 Nike, buty – 449,90
Ona: Puma, bluza – 299,90 Puma, buty – 369,90
On: Bench, bluza – 269,90 Nike, T-shirt – 99,90 Converse, buty – 199,90 Puma, bluza – 249,90 Nike, kurtka – 329,90
Ona: Bench, T-shirt – 89,90 Adidas, buty – 359,90
On: Puma, T-shirt – 119,90 Nike, spodnie – 149,90 Nike, buty – 379,90
Ona: Puma, T-shirt – 109,90 Nike, szorty – 159,90 Lacoste, buty – 399,90
On: Timberland, bluza – 289,90 Bench, T-shirt – 129,90 Timberland, dżinsy Lacoste, buty – 429,90
Ona: Bench, kurtka – 399,90 Puma, T-shirt – 99,90 Nike, spodenki – 169,90 Nike, buty – 299,90
On: Puma, bluza – 229,90 Bench, spodnie – 499,90 Bench, T-shirt – 99,90 Adidas, buty – 399,90
Foto Marcin Socha Stylizacja Mateusz Paja
Ona: Nike, bluza – 249,90 Bench, T-shirt – 89,90 Reebok, buty – 269,90
Make-Up Agata Król-Iwulska Modele Sasha Respinger Patrycja Szklarczyk Michał Wójcik Miejsce Klub Fabryka Kraków, fabrykaklub.eu
Kolejne stacje telewizyjne promują wizerunek stylisty - gwiazdy. Cierpliwe nauczycielki Trinny i Susanah, One Man Show w wykonaniu Goka – pogromcy złego smaku, uczą nas jak dobrze wyglądać nago czy w ubraniu. Tymczasem nie musimy pozostawiać stylizacji jedynie w kwestii marzeń. Spotkanie z personal shopperem czy stylistą, który zaproponuje nam zmianę wizerunku, jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy jeden telefon i już specjalista znęca się nad naszą garderobą! I pomyśleć, że zaczęło się od Moniki Jurczyk – OSY, która swoje porady m.in. publikuje na łamach „SI Magazynu”. Dzisiaj to my rozmawiamy z Moniką! Chcemy wiedzieć na czym ten magiczny zawód polega! Rozmawiała Justyna Dziegieć
Czym tak właściwie zajmuje się stylista i personal shopper? Personal shopper, czyli osobisty stylista, chodzi z klientami na zakupy. Wspólna kawa i zakupy to stały scenariusz. Proponuję gotowe zestawy dopasowane do sylwetki, stylu i… portfela klienta. Robię wszystko, żeby klient się także świetnie czuł w swoich ciuchach. Ubrany, ale nie przebrany.
Doradzasz zgodnie z trendami czy szukasz dopasowania stroju do sylwetki, osobowości i możliwości? Co jest najważniejsze w tworzeniu wizerunku? Moim zdaniem, najważniejsza jest osobowość, zaraz potem sylwetka. Zasady analizy kolorystycznej też stosuję, ale nie wierzę w ten cały superdrogi show ze specjalnymi chustami. Lubię trendy, ale one są zwykle na ostatnim miejscu.
Mamy sobie wyobrazić, że tak jak Trinny i Susanah wpadasz do kogoś do domu, wyrzucasz rzeczy z szafy, krytykujesz… Tak, przegląd szafy wygląda dokładnie tak samo jak w telewizji. Wpadam, wyrzucam, krytykuję. Jestem bezlitosna, bo klienci tylko czekają na nutkę wahania w moim głosie i wykorzystują ją po to, by jednak zostawić daną rzecz w szafie. Dlatego najważniejsza zasada przeglądu szafy to „no mercy”.
Czy często dochodzi do nieporozumień z klientami, którzy zupełnie inaczej wyobrażają sobie siebie, niż Ty ich widzisz? Często nie, ale zdarza się. Staram się zawsze, żeby wszystko było idealnie dopasowane zarówno do stylu klienta, jak i sylwetki, ale czasem słyszę „to nie ja”. Musimy sobie zdawać sprawę, że zgłaszając się do stylistki w dżinsach i podkoszulku, to coś się jednak zmieni. Bo jeśli nadal chcesz być jedną z wielu tak samo ubranych dziewczyn, to nie potrzebujesz mojej pomocy.
W ogóle oglądasz te wszystkie programy Goka, Jak się nie ubierać, Trinny i Susanah… Co sądzisz o tym zmasowanym zwrocie w stronę mody? Kocham zarówno Goka, jak i T&S. Bezpośredni, czasem mili, czasem stawiają raczej na dostosowanie ciuchów do sylwetki niż aktualne trendy. I ten zastrzyk pewności siebie, który dają klientkom - to staram się naśladować, choć nie zawsze zgadzam się z ich ciuchowymi wyborami. Poza tym właśnie te programy sprawiają, że ludzie uświadamiają sobie, że może mogliby coś w swoim stylu ubierania się zmienić… Jacy ludzie zgłaszają się do OSY? Studentka, mama, bizneswoman, biznesman, singiel - możesz wybierać. Naszej pomocy potrzebuje wiele osób zagubionych wśród tej fury ubrań, która jest nam teraz oferowana. Zgłasza się każdy, kto zda sobie sprawę, że przestał panować nad swoim wizerunkiem lub… drży ze strachu przed samym wejściem do galerii handlowej.
Kiedy wybrałaś zawód? I jak się zaczęło? Co się zmieniło na przestrzeni ostatnich lat? Czuję się staro jak się do tego przyznaję, ale minęło już 6 lat. Zaczynałam jako pierwsza w Polsce. Dostosowałam zawód londyńskiego personal shoppera do polskich warunków i tak narodziła się OSA ‒ skrót, autorstwa mojej przyjaciółki, od Osobista Stylistka. Teraz nasza usługa „Zakupy ze stylistką” jest w finale prestiżowego konkursu „Dobry Wzór” na najlepiej zaprojektowaną usługę. Wtedy nawet nie przyszło mi na myśl, że będę autorką polskiej nazwy zawodu i samej usługi. Jak oceniasz Polaków i ich przyzwyczajenia w kwestii ubioru? Nie lubię odpowiadać na to pytanie, bo choć jest coraz lepiej, to nadal daleko nam do zachodnich standardów. Szczególnie facetom. Jak można się tak zaniedbać? Czasem muszę się powstrzymywać, żeby
nie opieprzyć delikwenta na ulicy. Mógłby wydawać się przystojny i atrakcyjny, ale mu się nie chce. Widocznie uważa, że nie musi się starać. Co Wy na to, dziewczyny? Może bojkot obdartusów? Co byś doradziła młodym osobom, które chciałyby zostać stylistkami czy personal shopperkami? Żeby się uczyć (!) zasad stylizacji i nigdy nie osiadać na laurach. Najlepiej w mojej akademii [śmiech]. I pamiętać, że personal shopper to nie stylizacyjna gwiazda z telewizji. Na zakupach gwiazdą jest klient. Nad czym teraz pracujesz? Jakieś nowe projekty OSY? Wciąż rozwijam Akademię Wizerunku Osa. Szkolenia dla przyszłych personal shopperów cieszą się wielkim zainteresowaniem, coraz więcej firm odzieżowych szkoli ze stylizacji sprzedawców. A absolutnym hitem jest nasze podejście do znanych już na rynku szkoleń z wizerunku biznesowego dla firm – uczymy, że nawet rutynowe zadania w pracy mogą być przyjemniejsze, jeśli wyglądamy przy nich jak milion dolarów, oczywiście w ramach obowiązującego dress code’u. I ostatnie pytanie… Masz co na siebie włożyć? Mam. Chociaż nie zawsze [śmiech].
ma inne preferencje. Jedni wolą czapki głębokie, drudzy płytkie. Ktoś wybierze fullcap, inny flexip albo zapięcie. Pasjonat prostego daszka szerokim łukiem ominie standard. Dlatego postanowiłem kupić klienta niekonwencjonalnym wzornictwem i jakością wykonania. W pierwszej kolekcji będą tylko płaskie daszki, ale to tylko kwestia czasu, zanim pojawią się odzwierciedlenia wzorów na innych rodzajach czapek. Capkilla’ powstał z pasji tworzenia i na obecnym etapie nie jest multimilionową inwestycją, której cel stanowi zalanie rynku. Jeśli zasłużymy na sympatię odbiorców, z pewnością będziemy starali się poszerzać zasięg produktów, tak aby dotrzeć do jak największej liczby ludzi.
W Polsce dał się poznać jako pracowity aktywista. Organizował eventy. Próbował sił z grafiką. Nagle wyjechał do UK. Jego grafiki zaczęły zachwycać. Na studiach walczył z kamera i efektami 3D. Pewnego wieczoru przysłał zdjęcia, mówiąc: „Tylko nikomu nie pokazuj, to dopiero początek”. Kartonowopiankowe prototypy czapek, które ukazały się moim oczom, nie dały o sobie zapomnieć. To był pierwszy krok. Lada dzień czapki Capkilla pojawią się w sprzedaży. O spontanach, zajawkach i sposobach na realizację marzeń rozmawiamy z Mattem Sypieniem.
Gdzie szukasz inspiracji? Co można zobaczyć na tych czapkach? Nie planuję niczego z góry. Wszystkie koncepty powstają spontanicznie. Pomysły same klarują się w trakcie tworzenia. Do tej pory na swoich czapkach ilustrowałem motywy z filmów, gier lub własne zajawki. Wydaje mi się, że tego będę się trzymał. Poza tym zawsze staram się nawiązać do streetartu i trendów obowiązujących w modzie i na światowej scenie designu. A nazwa? Skąd nazwa? Nazwa to kolejny spontan [śmiech]. Powstała na podstawie skojarzenia z dość kontrowersyjnym singlem amerykańskiej grupy Body Count, założonej w latach 90. przez rapera Ice-T, zatytułowanym Cop Killer. Ten numer był protestem przeciwko brutalności amerykańskiej policji. Moje pierwsze koncepty miały manifestować nudę, która według mnie ogarnęła rynek czapek baseballowych. Nie wymyślałem nazwy specjalnie. To po prostu wyszło naturalnie samo z siebie. Tak narodziła się Capkilla’.
Rozmawiała Justyna Dziegieć Muszę o to zapytać – skąd modowa zajawka i pomysł na projektowanie czapek właśnie? W sumie zajawka była bardziej kreatywna niż modowa. Chciałem przełożyć na papierową formę komercyjny produkt. Początkowo próbowałem się z tym zmierzyć dla samego siebie. Nie było żadnych rozmyślań o tworzeniu kolekcji ani kasie. Byłem ja, klej, nożyczki i kolorowy papier. Czysty spontan! A dlaczego czapki? Uwielbiam je nosić i kolekcjonować! Dobry cap zawsze był podstawą ubioru! [śmiech] Jak się cała historia zaczęła? Dość niewinnie... Odstęp czasowy od zalążka pomysłu do pierwszej czapy to pół dnia dobrej zabawy. Pod koniec weekendu miałem już pięć modeli. Bardzo szybko zamieściłem je w moim sieciowym portfolio. Półtora tygodnia później projekt otrzymał pierwsze wyróżnienie. Od tego czasu było dla mnie jasne, że nie mogę tego tak pozostawić! Na jakim etapie jesteś teraz? Zabawa się już skończyła [śmiech]. Powstał brand. Przygotowujemy się do uderzenia. Capkilla’ nadchodzi. Od momentu kiedy pisaliśmy o Twoich piankowych wynalazkach i pierwszych prototypach, minął prawie rok. Teraz masz w ręku pierwsze sample. Sztab ludzi. Nazwę marki. I wielki plan. Jak to wszystko się wydarzyło?
Miałem akurat to szczęście, że znalazłem się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Być może to szczęśliwy zbieg okoliczności, może jakiś element przeznaczenia, ale nagle pojawiły się odpowiednie dojścia i kontakty. Zacząłem rozmowy z różnymi ludźmi, którzy po prostu postanowili wspierać projekt. Nagle okazało się, że wśród znajomych i znajomych znajomych drzemią ukryte niesamowite możliwości. Nie wiem, czy bez nich doprowadziłbym sprawy do końca. Dla mnie najważniejsza była zajawka. Nawet teraz, kiedy mówimy o normalnym biznesie, ten aspekt pozostaje niezmienny. Czapka to mimo wszystko trudny produkt. Czasem myślę, że z czapkami jest jak ze szpinakiem. Ludzie, w dzieciństwie terroryzowani „załóż czapeczkę”, teraz albo twierdzą, że nie wyglądają dobrze w nakryciu głowy, i nawet nie próbują, albo nie szukają czapek, bo uważają, że nie są im potrzebne. Masz na to jakiś sposób? Ten obszar jest rzeczywiście zaminowany. Strasznie ciężko się po nim poruszać. Tak naprawdę każdy
Wyjechałeś z Polski na studia. W międzyczasie udało Ci się zrealizować dość dużo rzeczy. Czy myślisz, że zagraniczna rzeczywistość sprzyja realizacji marzeń? W tym momencie najodpowiedniejsze jest powiedzenie: „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. Wszystko zależy od tego, czy naprawdę się czegoś pragnie i jak wiele jest się w stanie poświęcić, aby dojść do upragnionego celu. Na pewno studia poza granicami Polski stwarzają pewne możliwości, ale to jeszcze trzeba wykorzystać. Znam wielu takich, którzy wyjechali za granicę, ścigając marzenia, i na moich oczach cofnęli się w rozwoju. Emigracja daję szansę i zarazem zabija ambicje, gdyż przebicie się, zwłaszcza na początku, wymaga naprawdę ciężkiej pracy. Nic za darmo... No i wreszcie – pomysł, talent i zapał wystarczą? Co byś poradził młodym zapaleńcom? Najważniejsze są pomysł i wizja. „Skilla” da się wyćwiczyć, ale żeby naprawdę dojść do czegoś, potrzeba dużo ciężkiej i systematycznej pracy, zapału i motywacji. Sam talent nie wystarcza, bo trzeba się nieustannie do tego rozwijać. Przykro to stwierdzić, lecz w obecnych czasach dużo młodych woli powielać innych, zamiast skupiać się nad tym, co siedzi w ich własnych głowach. Róbcie swoje! Reszta powinna przyjść z czasem.
W końcu Kraków doczekał się miejsca, które pomieści nie tylko więcej niż 1000 czy 3000 (krakowskim targiem: nawet 5000!) osób bez konieczności układania ich warstwami i zabezpieczenia odpowiedniej liczby karetek reanimacyjnych. Niebieski budynek tuż za mostem Kotlarskim – znany miłośnikom polskich kosmetyków jako fabryka Miraculum – otworzył swoje podwoje dla sztuki, muzyki, miasta, młodych poszukiwaczy alternatywy dla wypięknionych klubów z Rynku… Wygląda na to, że jeszcze inność nie zginęła, chociaż musiała wywędrować poza mury Starego Miasta. Co znajdziemy w Fabryce? Przede wszystkim dużo miejsca. I mówiąc: dużo, mamy na myśli dużo naprawdę. Co oznacza mniej więcej tyle, że na upartego można się ścigać tirami bez naczep. Bo o crossach nie wspomnę. Znajdziemy galerię, pomieszczenia na artystyczne pracownie, zalążek przyszłej sali multimedialnej, nad którą pracują już najtęższe VJ-skie głowy. Jest ogromna hala koncertowa, która aż się prosi o wypełnienie jej brzmieniem. Znajdziemy bar – no bo jak to tak bez baru. I znajdziemy święty spokój póki co. Bo jeśli ktoś nie wie, że właśnie tam należy iść, to raczej nie dojdzie. Jest jeszcze coś, co znaleźliśmy: wielkie, wspaniałe plany, które wypalą – bo przy takim nagrodzeniu instytucji, promotorów, wszelkich innych zainteresowanych i doświadczeniu właścicieli oraz pomysłodawców wypalić po prostu muszą. Pięknie pisze się o nadziei na coś, co nie będzie dusiło jak piwniczne wnętrze, gdzie bas wydostający się z sound systemu wprawiał będzie w przyjemne drżenie, zamiast ogłuszać. Na razie jest to zachwyt nad powierzchnią, planem i odwagą, by go realizować. Ale… początek sezonu dobija się już do Fabrycznych bram. A my dobijamy się o informacje, kiedy przyjść należy, a kiedy nie być nie wypada! fabrykaklub.eu
„SI Magazyn”: VM – co to takiego i jednocześnie kto to taki? Marta Szymonik: Tak naprawdę to człowiek od czarnej roboty [śmiech]! Z zewnątrz to, co robi VM, wygląda bardzo przyjemnie, ale często nikt nie przypuszcza, ile z tą działalnością wiąże się ciężkiej pracy, organizacji, planowania. To zarówno praca umysłowa, jak i fizyczna. Wszystko przecież budujemy własnymi rękami. Prezentacja w sklepie czy na witrynie to jedynie efekt końcowy złożonego procesu. Wojtek Skulski: VM to visual merchandising, a jednocześnie visual merchandiser. Inne nazwy na to, czym się zajmujemy, bardziej polskie, ale nieoddające do końca charakteru naszej pracy, to: wystawiennictwo, dekoratorstwo, stylizowanie. Najczęściej ten termin tłumaczy się jako „niemy sprzedawca”. „SI” : Czym się właściwie zajmujecie? W.S.: Wszystkim. Pracujemy nad wizerunkiem sklepu, projektujemy i aranżujemy witryny, ubieramy manekiny, decydujemy, co i gdzie jest umiejscowione w sklepie, na jakich meblach, prezentujemy towar w prosty i czytelny dla klienta sposób. Naszym naczelnym celem jest zwiększenie sprzedaży poprzez umiejętną i poprawną ekspozycję oraz atrakcyjny wygląd sklepu i okien wystawowych. Z jednej strony nasza praca jest koncepcyjna, artystyczna, z drugiej – często to po prostu fizyczne przekładanie czegoś czy zawieszanie plakatów. M.S.: Poprzez umiejętną ekspozycję przyczyniamy się do wzrostu sprzedaży – z tego jesteśmy rozliczani. VM to również budowanie wizerunku sieci i pewna forma prestiżu dla marki.
Podążając tropem modowych pasji, które mogą się zamienić w zawód, trafiłam jak zwykle na zakupy. Można by sparafrazować dawne powiedzenie: „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”, i mówić, że obecnie prowadzą wprost na zakupy. Zakupy poprawiają nastrój, nowe rzeczy cieszą oko, wyglądamy pięknie, aż chce się żyć. Jednak żeby nasze łowy były udane, po drugiej stronie sztab ludzi planuje, układa, pracuje dla naszego zadowolenia. VM to jeden z języków komunikacji z klientem. Stosowany umiejętnie, sprzedaje. A nieumiejętnie? No cóż, bez dobrego dekoratora najlepszemu produktowi może przydarzyć się prawdziwa katastrofa. Kim są bohaterowie drugiego planu, cisi sprzedawcy, którzy poskramiają manekiny i decydują, na jaki element kolekcji padnie nasz wzrok? Naszą uwagę przyciągnął zawód – pasja z pogranicza mody i zakupów. O tym, co oznaczają magiczne dwie literki VM, rozmawiamy z Martą Szymonik i Wojtkiem Skulskim, VM-ami zajmującymi się przynajmniej kilkoma sieciami sklepów oraz markami Lacoste, Timberland, Umbro, Bench, Mizuno… Rozmawiała Magda Nowak
„SI”: Nie jest trochę tak, że stoicie w drugiej linii, jak robota jest dobrze wykonana, produkty wyeksponowane, to tak właściwie nikt nie zwraca uwagi na to, że ktoś to musiał zrobić, za to jakby było źle, wtedy dopiero rzuca się to w oczy? M.S.: Ojców sukcesu zawsze jest wielu [śmiech], a do porażki mało kto się przyznaje… Smutne jest to, że wielu osobom się wydaje, że znają się na VM-ie – teoretycznie „bluzkę może przewiesić każdy”. Czasem musimy walczyć z samozwańcami [śmiech] i bronić własnych koncepcji. W.S.: Dokładnie tak jest. Wiele osób robiących zakupy nie zastanawia się, czemu właściwie dobrze czuje się w jakiejś przestrzeni. Jest dla nich oczywiste, że w ich ulubionym sklepie jest dywan czy, że zestawy prezentowane na manekinach są idealne, i zawsze chcą mieć dokładnie to samo, co jest na nich pokazywane. Gdy coś nie gra, natychmiast jest zauważalne. „SI”: Czyli od Was zależy tak naprawdę, czy kupimy produkt, czy pozostanie on niezauważony… M.S.: W dużym stopniu tak. Już przez witrynę, grafiki, stylizację manekinów staramy się zainspirować klienta do zakupów. Żeby pomyślał: „Tak chcę wyglądać”, „Chcę to mieć”. Następnie we wnętrzu prezentujemy te produkty, by były łatwe do znalezienia. Ubrania prezentujemy na zasadzie garderoby – tworzymy gotowe zestawy, żeby każdy klient – nawet ten, który z samodzielną stylizacją ma problem – mógł stworzyć dla siebie ciekawy zestaw. Oczywiście
w naszych działaniach wspiera nas marketing – tak naprawdę ściśle z sobą współpracujemy. VM to sprawnie funkcjonująca maszyna! W.S.: W sumie najlepsze efekty przynoszą wspólne działania wielu osób: od projektanta odzieży czy obuwia po sprzedawcę. Jednak to my znamy najwięcej sposobów na to, by dana rzecz była zauważona, a w efekcie zakupiona. „SI”: Co powinien wiedzieć i o czym pamiętać dobry VM? W.S.: Wbrew pozorom, VM musi wiedzieć bardzo dużo. Powinien przede wszystkim umieć łączyć ogień z wodą. Potrzebna mu jest wiedza z takich dziedzin, jak: ekonomia, marketing, architektura wnętrz, projektowanie, psychologia sprzedaży, psychologia koloru i wielu innych, przy jednoczesnym posiadaniu wrażliwości artystycznej i plastycznej. Musi rozumieć, że jest sprzedawcą, a nie artystą, równocześnie działając w myśl zasady, że odpowiednie opakowanie sprzedaje produkt – w tym sensie estetyka rządzi sprzedażą. M.S.: Każdy chce być dumny z tego, co robi, aby jego sklepy były atrakcyjne, ale dobrego VM-u nie da się ocenić w kategoriach ładne / nieładne. Na pewno ważna jest wyobraźnia, pasja, a także wytrwałość, pewność siebie. Trzeba forsować swoje pomysły, ale nie można też popaść w samouwielbienie. W Polsce VM dopiero się rozwija, za granicą ma swoją wieloletnią tradycję. Niektóre witryny czy sklepowe wnętrza są swoistymi dziełami sztuki, które tworzą największe światowe sławy. Warto śledzić nowe trendy w wystawiennictwie, robić reaserch witrynowy, sprawdzać, co słychać u konkurencji… Sieci handlowe stają na głowie, żeby ściągnąć do siebie klientów, więc co roku pojawia się coś zupełnie nowego. „SI”: To trudna praca? Trudno opracować nową koncepcję? O czym trzeba pamiętać? No i ile w tym wszystkim wiedzy fachowej, a ile wyczucia? M.S.: Czy trudna… z zewnątrz wygląda prosto i przyjemnie, lecz idzie za tym wiele wiedzy, praktyki i ciężkiej pracy, czasem temperatura na witrynach przekracza 40 stopni C, a ty musisz spędzić tam kilka godzin. Rzeczywiście, sama wiedza nie wystarczy, trzeba mieć predyspozycję, wyczucie barw, stylu. Praca koncepcyjna jest bardzo przyjemna, dużo trudniejsze jest wprowadzenie jej w życie. Często produkty nie dojeżdżają na czas, są opóźnienia z grafikami, meble nie są takie, jak pierwotnie miały być, i wtedy improwizujesz! W.S.: Moim ulubionym przykładem teoretyzowania jest znajdująca się chyba w każdym VM-owym podręczniku teoria kolorów z kołem barw. Rysuje się strzałki i wychodzi, jaki kolor pasuje do innego. Taka wiedza przegrywa z praktyką, bo w rzeczywistości musimy wziąć pod uwagę ważniejsze czynniki typu kolorystyka danej kolekcji, jej wielkość, obszar powierzchni wystawienniczej… I tak łączymy kolory, bardziej matematycznie i intuicyjnie, a nie posługując się diagramami. Jednak taka wiedza jest potrzebna, często staje się inspiracją do poszukiwania najlepszych rozwiązań. Trzeba znać reguły, by móc je łamać, a talent – zgodnie z moją ulubioną definicją – to sztuka omijania zasad.
„SI”: Czy jak już spędzicie tyle czasu w sklepach, zakupy sprawiają Wam jeszcze jakąś przyjemność?
„SI”: Nie mogę nie zapytać, na ile VM to realizacja modowej pasji, a na ile po prostu praca.
M.S.: Zakupy uwielbiam, zwłaszcza jesienne. Tegoroczne trendy jesień – zima są boskie! Ale faktycznie, galerie handlowe wysysają ze mnie energię. Kiedyś mogłam spędzić na zakupach cały dzień, dziś robię je ekspresowo. Staram się w dni wolne od pracy trzymać z dala od sklepów [śmiech].
M.S.: Zdecydowanie praca, jednak bardzo wdzięczna i ciekawa. Masz kontakt z projektowaniem, stylizacją, marketingiem. Jest trochę tak, że z każdej z tych dziedzin bierzesz to, co najlepsze, najciekawsze. Z każdą kampanią, sezonem rozwijasz się, robisz coś nowego. Na pewno nie można się nudzić…
W.S.: Ja wciąż uwielbiam łażenie po sklepach, porównywanie konkurencji pod wieloma względami – nie tylko VM-owymi – to swego rodzaju uzależnienie.
W.S.: To praca, która bardzo łatwo staje się pasją. Zdecydowanie modową pasją, bo bez wiedzy, co się dzieje w świecie fashion, nie można być dobrym VM.
„SI”: Gdybyście jutro mieli otworzyć swój butik, jak by wyglądał? Co na ten sezon zaproponowalibyście swoim klientom?
„SI”: Co najdziwniejszego usłyszeliście na temat swoich działań?
M.S.: Wszystko zależy od tego, jaki charakter miałby mieć butik. Osobiście lubię, kiedy wnętrze jest subtelnym tłem dla produktu, a nie odwraca od niego uwagi. Nie będę udawać, kocham minimalizm, grę światłem i fakturą, ale to pasuje do bardziej eleganckiej estetyki. W butiku młodzieżowym stawiałabym na stylistykę retro – wzory, tkaniny, rekwizyty. Młodzież potrzebuje więcej bodźców, inspiracji. Dorośli są bardziej zmęczeni – szukają konkretu. W.S.: Mój butik byłby eklektyczny – jeśli chodzi o wnętrze, z dużą ilością gadżetów, które miałyby emocjonalno-nostalgiczny charakter. VM byłby niewyszukany, za to ciuchy odjechane. Pewnie postawiłbym na odnowione stare manekiny, skrzynie, wieszaki. Dla każdego klienta trzeba dobierać inne rozwiązania, przy jednoczesnym korzystaniu ze schematów. Warto zastanowić się nad jakimś szczególnym, charakterystycznym rozwiązaniem, które miałoby wyróżnić dany sklep od innego. To mogą być świeże kwiaty w określonym kolorze czy stosowanie zamiast cenówek tabliczek, na których pisze się kredą. „SI”: Daleko jest od tego, co modne, do tego, co się sprzedaje? M.S.: Nasze społeczeństwo dopiero się otwiera na ekstrawagancką modę. Jak przyjrzymy się kolekcjom w sklepach – modowe produkty prezentowane są na witrynach, manekinach, gorących miejscach sklepu, ale nie stanowią większości kolekcji. Reszta to proste modele sprzedające się od lat. Cała sztuka tkwi w łączeniu produktu z górnej półki z tzw. produktem masowym. Poprzez prezentację modowych modeli budujemy wizerunek modnej sieci, która nadąża za trendami. Jesteśmy na topie, lecz jednocześnie sprzedajemy produkty dla tzw. everymana – przez co osiągamy upragniony wynik finansowy. Różnorodność w ekspozycji jest ważna. Gdyby na pierwszym miejscu były same hitowe modele, myślicie, że byście je dostrzegli? Że byłyby dla was nadal aż tak atrakcyjne? W.S.: Nie. Sprzedaje się czarny, ale tylko wtedy gdy jest pokazany z jakimś modnym, żywym kolorem. Jeśli pytasz o to, czy „modne” wciąż gorzej się sprzedaje, nie udzielę jednoznacznej odpowiedzi, bo wszystko jest zależne od marki, ceny, klienta…
M.S.: „No, po czym ty jesteś zmęczona, ubieasz tylko te manekiny” – usłyszałam kiedyś od sprzedawców dużej sieci odzieżowej. Następnego dnia zaangażowałam te osoby jako suport przy budowaniu witryny – malowanie, szpachlowanie, wiercenie, montaż grafik, prasowanie, stylizowanie… Pod koniec dnia mówiły: „Nie chcę już zostać dekoratorem”. W.S.: „Jak ja bym była VM-em, tobym nie szła do sklepu, skoro bym jeździła po Polsce, tobym zwiedzała”, albo kiedyś, gdy powiedziałem nowo poznanej osobie, czym się zajmuję, pytała o skalę nienawiści i zazdrości w tym prestiżowym zawodzie. Potem okazało się, że oglądała odcinek serialu kryminalnego o słynnej window dresser, która została zamordowana przez współpracowników chcących zająć jej miejsce. Dementuję: w Polsce wciąż nie jest tak wspaniale [śmiech]. „SI”: Co dalej? VM czy może stylizowanie lub projektowanie? M.S.: Mnie dla odmiany bardziej pociąga projektowanie. Budowanie przestrzeni, nadawanie jej funkcji i znaczenia. Lubię konstruować. Wierzę, że otoczenie determinuje zachowania człowieka, dlatego staram się, aby było ono piękne. W.S.: Projektowanie na pewno nie. Może wyda ci się to dziwne, ale ruch jest w drugą stronę – wielu ludzi, którzy studiowali projektowanie, staje się VM-ami, bo nas bardziej potrzebuje rynek pracy, a ich jest za dużo. Stylizowanie jest zawsze pociągające, to zresztą najwdzięczniejsza część naszej pracy, i fajnie byłoby zajmować się tylko tym. A mówiąc szczerze, chciałbym być najsławniejszym VM w Polsce – prowadzić w telewizji show w stylu Mary Portas w BBC, która ratuje małe sklepy przed upadkiem, pomagając im w wystawiennictwie, marketingu i obsłudze klienta, albo coś w rodzaju Project Runaway dla VM-ów. Wiem, że to marzenia, ale lubię swoją pracę i chciałbym, by inni ją zrozumieli i docenili.
Polskie ulice pełne są niezwykłych ludzi. Zainspirowani wielką modą i światowymi trendami, z niebywałym wyczuciem wybierają to, co dla nich najlepsze. Wyglądają zawsze inaczej, zawsze niebanalnie. Bo chyba właśnie o to chodzi. Żeby wiedzieć, co na siebie włożyć, i konsekwentnie podążać w stronę światła. W kolejnych „SI” będziemy prezentować efekty poszukiwań naszych stylistów i fotografów… Na pierwszy ogień wybuchowa mieszanka klubowo-biurowa. W końcu jeśli wyglądać dobrze, to w każdych okolicznościach!
Ostry riff, niegrzeczny look - Lubimy to!
Azjatycka
piękność
w fioletac
h
jednym orty, kurtki ‒ Kamizelki, sz baby! jeans forever ‒ e lu b : em w o sł
Biuro wcale nie na szaro-buro! Miejska swobod a w najlepszym wydaniu…
Gdyby Cap tain Ameri ca występo w żeńskiej wał roli... Tak w yobrażamy sobie ideał.
ka = Lolita + kusiciel miss behave!
a wyglądać Do pracy? Nie nudź! Możn grzecznie i inspirująco!
ns skinny jea y e n r a z c , top rawdzon Biały tank mpki – sp a tr e w o k plus za oraz wie odatkowy D . k sy la klubowy k loki!
Stylistka, projektantka, wizażystka. Osoba odpowiedzialna za makijaże w naszych sesjach. Na co dzień odpowiada między innymi za to, jak wyglądają noszone na polskich ulicach ubrania Umbro. Wprawiona w komercyjnych modowych kompromisach, wciąż poszukuje, projektuje, majstruje, wycina, szyje. O dziewczęcym marzeniu, które stało się zawodem, i modowej pasji rozmawiamy z Agatą Król - Iwulską. Rozmawiała Magda Nowak
„SI Magazyn”: Projektujesz, żeby żyć, czy żyjesz, żeby projektować? [śmiech] Agata Król - Iwulska: Fifty-fifty. Po części projektuję, żeby żyć. Dzięki temu mogę żyć, żeby projektować [śmiech]. Małe dziewczynki często marzą żeby zostać projektantką mody… Ty też już wtedy wiedziałaś, co będziesz robić w przyszłości? Przeciwnie. Bardzo długo nie wiedziałam, na co się zdecydować. Zawsze zbyt wiele rzeczy mnie interesowało. Ale zamiłowanie do tworzenia ciuchów mam w genach. Po mamusi i jej łuczniku [śmiech]. Co trzeba zrobić, jaką skończyć szkołę, gdzie się udać, żeby projektowanie stało się pracą? Szkół projektowania jest obecnie pod dostatkiem niemal w każdym większym polskim mieście. Szkoła daje dobre podstawy, ale do tego trzeba jeszcze dużo samozaparcia i pokory, żeby w tym fachu wytrwać. Odrobina szczęścia i talentu też raczej nie zawadzi. Na co dzień zajmujesz się projektowaniem – nazwijmy to – „komercyjnym”, pracujesz dla marek, które stawiają raczej na sprzedaż niż bycie fashion. Trudno uciszyć wewnętrzny głos który pewnie wolałby rozmawiać o haute couture? Z czasem, a pracuję w tym zawodzie już długo, łatwiej iść na pewne kompromisy i pomimo ograniczeń znaleźć sposób na przemycanie odrobiny własnego stylu. Ale idealnym rozwiązaniem jest jednak nie uciszać tego wewnętrznego głosu i oprócz komercji, która – tak na marginesie – jest świetną lekcją rzemiosła, próbować tworzyć swoje kolekcje. Może jest mi nieco łatwiej, bo mój głos rzadko wyje do haute couture, ale raczej do pomysłowego i stylowego pret-a-porter?
Dla kogo zaprojektowałaś kolekcję, którą możemy zobaczyć na zdjęciach? Prezentowana kolekcja brała udział w półfinale tegorocznego Off Fashion w Kielcach i została stworzona specjalnie na ten konkurs, którego myślą przewodnią była inspiracja baśniami Andersena. Co Cię zainspirowało? Postanowiłam zastosować swoisty mix ołowianego żołnierzyka z księżniczką i połączyć w baśniowy sposób elementy męskich mundurów i motywy typowo kobiece. W ten sposób powstał mix szamerunkowych zapięć, złotych guzików, pagonów, falbanek, piór, przeźroczystości i dopasowanych fasonów. Jakie masz plany? Marzysz o wielkich wybiegach? Jestem realistką i w tzw. karierę przez duże K nie bardzo już wierzę. Ale dzięki temu, że świat się znacznie skurczył, nie odbieram sobie szansy na jeszcze parę miłych przedsięwzięć związanych z zawodem. Powiem więcej, nawet staram się im trochę pomóc. Co byś rekomendowała młodym adeptom sztuki? Czerpać inspiracje ze wszystkiego, co nas otacza, nie rezygnować z własnych zamierzeń i nie zniechęcać się niepowodzeniami, bo jak mówił Alexander McQueen: „Żeby być projektantem w dzisiejszych czasach, trzeba być supermanem, mieć nerwy ze stali i wyjątkowo mocną psychikę”.
Tatuaże to dziś nie tylko sposób na zdobienie skóry. Pojawiają się na konfekcji i akcesoriach. Jedną z najbardziej spektakularnych kooperacji pomiędzy tatuatorami a marką odzieżową mogliśmy obserwować dwa lata temu, kiedy najsłynniejsi mistrzowie fachu zaprojektowali fenomenalną kolekcję czapek dla amerykańskiej marki Goorin (więcej na Goorin.pl). Przepięknie zdobione, kolekcjonerskie nakrycia głowy spotkały się z entuzjazmem nie tylko fanów tatuażu, ale również osób, które ten rodzaj sztuki fascynuje. A jednak brakuje im nieco odwagi…
Tekst Wojtek Skulski
Pomimo trzynastu tysięcy lat swej obecności w kulturze tatuaż wciąż jest czymś, co potrafi wzbudzić emocje. Wystarczy przypomnieć sobie skandal, jaki wybuchł, gdy posłanka Szczypińska zrobiła sobie na nodze rysunek henną – to był przez chwilę naprawdę gorący news. Wszystkim nam wydaje się, że jesteśmy tolerancyjni, ale fakty temu przeczą – wytatuowana młodzież nie budzi zaufania, zwłaszcza w oczach osób starszych. Z drugiej strony posiadający dziarę celebryci są podejrzewani o lans i robienie wszystkiego na pokaz. Tymczasem tatuowanie, pochodzące najpewniej z Polinezji, jest czymś w rodzaju ubioru – chcemy wykreować siebie czy opowiedzieć jakąś historię. Można wierzyć, że znak na ciele jest magiczny, to taki rodzaj przedłużenia starożytnych rytuałów dodających siły i pewności siebie. W historii rysunku na ciele tatuaż pełnił również inne funkcje – u Indian informował o pozycji społecznej, zasługach, lub specjalnych cechach, w Japonii w ten sposób oznaczano przestępców – na przedramieniu skazańców na trwałe zapisywano informację o miejscu,
W Polsce tatuaż długo budził negatywne skojarzenia. Dziś przestał być tabu i dzięki ekipom takim jak Kult Tatoo jest postrzegany jako sztuka.
Grafiki zaprojektowane i narysowane z niemal chirurgiczną precyzją wychodzą daleko poza ramy tego, co zwykliśmy nazywać zdobieniem. To małe dzieła sztuki, odzwierciedlające charakterystyczny, niezwykle rozpoznawalny styl każdego z artystów – dla Goorin pracowali m.in. Marcus Pacheco, Adam Bartona, Paco Excel, Yutaro Sakai, Adriana Lee, Jason Kundella i Luke Stewart. dacie i rodzaju popełnionego wykroczenia, w Danii chwalono się herbami rodowymi, a w Grecji za pomocą tatuażu identyfikowało się szpiegów. W chrześcijańskiej Europie tatuowanie kojarzono z poganami i jako takie było zakazane. Ostatecznie jednak w XIX wieku tatuaż zyskał popularność wśród angielskich marynarzy. Przełomowym momentem był rok 1890, kiedy to wynaleziono elektryczną maszynkę do tatuowania. Cały zabieg stał się mniej bolesny i o wiele łatwiejszy do wykonania. Kolejną falę popularności tatuażu przyniosły wojny, gdy żołnierze wykonywali sobie na ciele napisy mające na celu pomóc, w razie ewentualnej śmierci, w identyfikacji ciała. Swój renesans tatuaż przeżywa od lat sześćdziesiątych XX wieku, kiedy to hipisi masowo przenosili na skórę wizerunki swoich idoli. Obecnie można zrealizować nawet najwymyślniejsze projekty – najbardziej „hot” są wywodzące się z kultury japońskich gejsz tatuaże wykonywane z użyciem pudru ryżowego. W normalnych warunkach są one niewidoczne, ujawniają się dopiero po rozszerzeniu naczyń krwionośnych w skórze pod wpływem ciepła lub emocji.
Innym trendem w sztuce ozdabiania ciała są skaryfikacje, czyli artystyczne wykonywanie blizn. Ten bolesny zabieg ma kilka odmian: barnding (piętnowanie) – wykonywanie blizn poprzez wypalanie, cutting (wycinanie) – nacinanie skóry za pomocą ostrego narzędzia, dubbing – wcieranie barwnika w ranę, czy skinning (usuwanie skóry) – wycinanie skóry znajdującej się pomiędzy konturami wzoru. Oczywiście mody dotyczą również wzorów tatuaży – po tribaldach na lędźwiach, tajemniczych napisach w języku chińskim lub hebrajskim w trendach są gwiazdki jak u Rihanny i Moniki Brodki. Jednak teraz najważniejsze jest ulokowanie znaku – już nie na ramionach, lecz w miejscach intymnych (Megan Fox), biuście (Amy Winehouse), brzuchu (Fredrik Ljunberg), szyi (David Beckham). Im mniej oczywiste miejsce, tym bardziej lansiarsko. I tu rodzi się pytanie, czy tatuaże wciąż są ważne dla subkultur, czy posiadacz tej ozdoby na ciele musi być kimś niegrzecznym i alternatywnym. Teraz już nie jest on zarezerwowany dla niewychowanych chłopaków z poprawczaka. Ciało ozdabiają wszyscy, nawet delikatne dziewczyny czy starsi panowie z brzuszkiem pracujący za biurkiem. Jak bardzo tatuaż zadomowił się w kulturze, świadczy popularność kultowych programów telewizyjnych Miami Ink czy LA Ink – reality show poświęconych amerykańskim studiom tatuażu. Poznając kolejne historie gwiazd i zwykłych ludzi, którzy chcą utrwalić na ciele ważne emocje, widzimy, że część z nich jest naprawdę niegrzeczna, część chce coś w sobie zmienić, a część po prostu chce się pokazać. I jak się teraz lansować – z tatuażem czy bez? Jak zawsze, co pokazuje historia tego zjawiska, tatuaż wymyka się jednoznacznym ocenom.
Tatuaż, kiedyś symbol buntu, walki, przestępczości, przynależności społecznej, w dzisiejszych czasach nabrał dużo szerszego znaczenia. Pojawia się niemal wszędzie, w sporcie, muzyce, modzie, reklamie, filmie i teatrze. Wytatuowanych ludzi spotykamy już nie tylko w portowych miastach jak na początku XX wieku, ale niemal wszędzie – na plaży, w sklepie, u lekarza, szkole i w pracy. Co się stało? Dlaczego jeszcze zaledwie kilkanaście lat temu ten rodzaj sztuki, ogólnie nieakceptowany stał się czymś normalnym i aprobowanym? Według mnie, to magia… Tekst Radek Błaszczyński / Pracownia Tatuażu Artystycznego KULT
W całej Europie Zachodniej czy Stanach Zjednoczonych tatuaż przez cały poprzedni wiek miał czas na powolną ewolucję. Polska takiej szansy nie miała. Ogólnie negowany, wręcz zakazany w czasach komunizmu, ograniczał się jedynie do środowisk przestępczych, czasami struktur wojskowych. Ambicje i artystyczne zacięcie Polaków nie pozwoliły jednak pozostać biernymi po jego upadku. Dzisiaj wiodą prym we Europie Wschodniej i są ogólnie szanowanymi postaciami światowego tatuażu artystycznego. Przykładem tutaj może być prowadzone przeze mnie i moją żonę krakowskie studio tatuażu KULT. Założone dziewięć lat temu, dzisiaj zatrudnia pięciu tatuatorów, każdego pracującego w innym stylu artystycznym i z indywidualnym podejściem do tatuażu. Obok portfolio tatuaży każdego z nich możemy zobaczyć warsztat plastyczny w ich obrazach i rysunkach, w których na pierwszy rzut oka widać, jak ważna jest znajomość zasad perspektywy, proporcji i światłocienia dla tworzenia dobrych prac. Nasze ambicje nie pozwoliły zadowolić się jedynie wspaniałą pracownią. Kilka lat temu zorganizowaliśmy wraz z Aleksandrą Skoczylas konwencję tatuażu, która w tym roku zgromadziła ponad 120 artystów z całego świata. Wspomagamy jej działalność, wydając ogólnopolski miesięcznik o tatuażach i tworząc specyficzną markę odzieżową związaną z tatuatorami. Wszystko pod szyldem „Tattoofest”, który stał się symbolem polskiej zaciętości w dążeniu do celu, łamaniu stereotypów oraz promocji tolerancji. Dzisiejszy świat tatuażu funkcjonuje na zasadzie kontrastów. Komercja i swoboda artystyczna znalazły wspólny język i, jak widać, dogadują się coraz lepiej z korzyścią dla tej prężnie rozwijającej się dziedziny sztuki.
Tekst Piotr Nowik
Wizerunki dyktatorów, świętych, a nawet reklamy masarni. Na plecach, dłoniach i twarzy. Jako wyraz buntu, szyderstwo lub sposób na zarobienie pieniędzy albo ostatnia szansa na przykucie uwagi kibiców. Tatuaże coraz gęściej pokrywają ciała sportowców.
Tatuaże nie tylko zdobią. To sposób rozmowy z otoczeniem. Świadectwo kim jesteś. Tegoroczna konwencja tatuażu w Krakowie zgromadziła ponad 120 artystów z całego świata! Już dziś wpisz imprezę do swojego kalendarza!
David Beckham musiał tłumaczyć się przed żoną, po tym jak wytatuował sobie na ręce... jej imię. Słynny piłkarz – idąc za modą – postanowił zrobić napis w języku staroindyjskim, ale w wyniku pomyłki zamiast słowa „Victoria” wyszło „Vihctorija”. To jednak nic w porównaniu z dramatem, jednego z kibiców Boca Juniors Buenos Aires, który chciał mieć na plecach logo ukochanego klubu. Miał pecha, bo w salonie trafił na fana lokalnego rywala – River Plate – i zamiast herbu Boca do domu wrócił z malunkiem... penisa. Sprawa wyszła na jaw, gdy pochwalił się tatuażem rodzicom. – Nie widziałem, co ten facet mi tatuował, bo w salonie nie było luster – żalił się argentyńskiej prasie. Większość wytatuowanych jest jednak bardziej ostrożna… Gwiazda NBA w sukni ślubnej Wizerunkową rewolucję rozpoczął koszykarz Dennis Rodman. Na jego ciele coraz trudniej znaleźć niezamalowany fragment, a 32 wzory malowideł zarejestrował w urzędzie patentowym. Jako jeden z pierwszych tatuował ciało, zdobił je kolczykami (miał je w sutkach, wardze, nosie, a nawet... w podniebieniu) i farbował włosy na wszystkie kolory tęczy. – Nigdy nie interesowało mnie, co myślą o tym inni ludzie – mówił w wywiadzie dla Expatpol.com. Tatuaże wywindowały go na szczyt
popularności. Najbardziej imponujące były dwa byki przygotowujące się do ataku, które znajdowały się na torsie koszykarza. To nawiązanie do zespołu Chicago Bulls, z którym zdobył trzy mistrzostwa NBA z rzędu (w latach1996–1998). Oprócz tego na ciele ma m.in. nagą kobietę, rekina oraz krzyż. Co ciekawe, początkowo Rodman był zamknięty w sobie. Transformację przeszedł po rozpadzie pierwszego małżeństwa, kiedy pewnej nocy znaleziono go w samochodzie ze strzelbą. Chciał popełnić samobójstwo. Po latach w swojej biografii Zły do szpiku kości napisał, że wtedy umarł stary Dennis i pozwolił narodzić się nowemu. Ten „nowy” zaczął malować ciało w dziesiątki wzorów, płacić tysiące za bójki w trakcie meczów, długo był związany z piosenkarką Madonną, a jego zawarte w narkotycznym zamroczeniu małżeństwo z aktorką Carmen Electrą trwało osiem dni. W końcu przyznał się do biseksualizmu. Później Rodman zaczął się malować, prezentować w sukni ślubnej, hołdując mottu: „Czuj się dobrze w swojej skórze”. Oczywiście tej pokrytej tatuażami. Firma obuwnicza na głowie, mięsna na plecach Za Rodmanem poszli inni amerykańscy sportowcy. Koszykarz Rasheed Wallace umieścił w sieci krótki film, zaczynający się od słów: „Cześć, chcę wam pokazać moje tatuaże”, w którym chwali się tatuażami na cześć żony i córki. Allen Iverson na prawym ramieniu ma wytatuowaną czaszkę, a na lewym – krzyż z napisem „Tylko silni przetrwają”. Na ciekawy pomysł wpadł Stephon Marbury, który na głowie ma nazwę... swojej firmy obuwniczej. Z kolei Jason Williams na każdej kostce palca u dłoni ma jedną literę napisu „white boy”. Szkopuł w tym, że napis układa się w całość tylko po przyłożeniu dwóch pięści – z tego powodu zawodnik był obiektem szyderstw kolegów z zespołu.
Zdobienie ciała jest bardzo popularne także wśród bokserów! Kontrowersje wzbudziły przedstawiające wizerunki Ernesto Che Guevary oraz Mao Zedonga tatuaże Mike’a Tysona. Pod koniec kariery były mistrz dla wystraszenia rywali „ozdobił” sobie twarz malunkiem, który nazywał totemem. Niewiele mu to pomogło, bo powrót na ring zakończył się klapą. Koledzy po fachu Tysona często decydują się na zmywalne tatuaże – reklamy na plecach. To jednak domena mniej znanych pięściarzy, którzy dla kasy pozwalali umieścić na swoich plecach np. nazwę firmy przetwórstwa mięsnego. „Uzależniony od gównianych tatuaży” W naszym kraju szeroko komentowano tatuaże Artura Boruca. Na pogłoski, że polski bramkarz nie przeszedł testów na obecność narkotyków, Boruc odpowiedział napisem na szyi „addicted to” („uzależniony od”). Władze Celticu Glasgow nie były zachwycone, ale sprawa wyjaśniła się kilka tygodni później. Pod koszulką jest dalsza część: „addicted to S”, czyli od Sary (dziewczyny Boruca). Tatuaż był prezentem na walentynki. – Ludzie oczywiście widzą tylko „addicted”, i chyba więcej nie chcą zobaczyć, bo tak się lepiej sprzedaje – tłumaczył w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” bramkarz. Drugie dno nie przekonało prowadzącego popularny blog o szkockich piłkarzach. Umieścił on malowidło Boruca na 9. miejscu najgorszych tatuaży, w uzasadnieniu pisząc: „uzależniony od gównianych tatuaży”. Ku przerażeniu ekspertów, kilka miesięcy później, Boruc pokazał światu swoje nowe dzieło, wyglądające, jakby wykonał je amator uzbrojony w igłę i kałamarz. Na brzuchu Polaka znalazła się małpa. Pępek bramkarza miał być jej... odbytem. Wszystko wieńczył podpis „Rangers”, czyli nazwa największego wroga Celticu. U polskich sportowców tatuaże nie są tak popularne jak w USA, ale kilka z nich już zrobiło furorę. Sporo kontrowersji wzbudził wizerunek papieża Jana Pawła II na przedramieniu Patryka Małeckiego. Piłkarz Wisły – uważany za jednego z najbardziej kontrowersyjnych zawodników ligi – nie przebiera w słowach, krytykuje kolegów, a ostatnio odmówił nawet udziału w sparingu. Uznaje się jednak za osobę mocno wierzącą. – Papież jest dla mnie bardzo ważny i jestem dumny z tego tatuażu. Teraz czuję, że Ojciec Święty cały czas nade mną czuwa – mówił w „Fakcie”. Z podobnego założenia wyszedł chyba Kamil Grosicki, zawodnik Jagiellonii Białystok, który na przedramieniu ma Matkę Boską. W zupełnie inną stronę poszedł Jakub Kosecki. Młody piłkarz ŁKS Łódź na ręce wytatuował sobie... swoje nazwisko. Został posądzony o narcyzm, ale dzięki temu zaryzykował zdecydowanie mniej niż np. Radosław Majdan, który po rozwodzie ze słynną piosenkarką usuwał z ramienia napis „Doda”.
SPRAWDŹ, JAK TO ROBIĄ PROFESJONALIŚCI! tattoo.biz.pl tattoofest.eu
Za udostępnienie materiałów i współpracę przy tworzeniu przewodnika dziękujemy Pracowni Tatuażu Artystycznego KULT (Kraków, ul. Szpitalna 20-22), Magazynowi TATTOOFEST oraz Unique.com.pl
Nazywana miastem pokoju Jerozolima pachnie zapachami korzeni, olejkówi kadzidła. Smakujące miętą, kolendrą i ciecierzycą. Rozbrzmiewa modlitewnym śpiewem i nawoływaniami handlarzy. Tutaj spotykają się kultury, religie i tradycje. Tekst i foto Małgorzata Fugiel-Kuźmińska Wysiadamy z samolotu i od razu widać, że życie toczy się tu trochę innym trybem. Da się wyczuć pewną nerwowość. Rozglądamy się dyskretnie, starając się nie zwracać uwagi na wszechobecne służby mundurowe. Po dość długiej pogadance ze znudzoną panią wypytującą nas o to, gdzie jedziemy, co będziemy robić, gdzie spać i czy mamy odpowiednią sumę pieniędzy, wychodzimy z Lotniska Ben Guriona w Tel Awiwie. Powietrze pachnie obłędnie, nagrzane, gorące, chociaż jest czwarta nad ranem. Ktoś woła za nami „Jeruszalaim, Jeruszalaim” i już pakujemy się do busa-taksówki, do drugiego busa wsiada rodzina ortodoksyjnych Żydów i zamawia kurs do Mea Szeraim, dzielnicy, która wygląda jak wyjęte z przedwojennych fotografii miasteczko gdzieś w Europie ŚrodkowoWschodniej – sztetl. Bus jedzie, kołysząc się na boki, mija gaje egzotycznych drzew, osiedla domów w kolorze piaskowca. Jedziemy nowoczesną autostradą, jakiej nie powstydziłaby się Europa Zachodnia, a u nas, w Polsce, wzbudziłaby tylko odruch najszczerszej zazdrości. Idylliczny krajobraz krainy mlekiem, miodem i dobrobytem płynącej zakłóca tylko jedno – mur. Wysoki na kilka metrów betonowy mur oddziela Izrael od Autonomii Palestyńskiej. Władze tłumaczą, że ta przerażająca konstrukcja ma chronić obywateli
Izraela przed zagrożeniem terrorystycznym, ale dla Palestyńczyków mur to wyrok skazujący na życie w getcie. Stara Jerozolima o piątej nad ranem Do Jerozolimy wjeżdżamy nad ranem. Przez porośnięte kwiatami i egzotycznymi krzewami przedmieścia wjeżdżamy do centrum. Tu pierwszy raz rzucają nam się w oczy mury Starego Miasta – majestatyczne, pierwotne, dostojne. Wysiadamy z busa przed bramą Jaffy, która obudowana rusztowaniem i przekryta brezentem, nie prezentuje się może zbyt okazale, ale to przez nią wchodzimy do innego świata. W starej Jerozolimie czas jakby zatrzymał się w miejscu. Uderza zapach
orientalnych przypraw i olejków, jaki snuje się po wąskich uliczkach. Jest piąta nad ranem, zostawiamy bagaże w hostelu (hosteli w Jerozolimie jest masa, można tu naprawdę tanio przenocować w obrębie najściślejszego centrum, ale należy trochę wcześniej zarezerwować sobie pokój lub miejsce w dormitorium) i ruszamy na pierwszy spacer. Błądzimy bez celu, przyglądając się, jak miasto powoli budzi się do życia. Błąkamy się po wielopoziomowych uliczkach, trafiamy na dachy, gdzie dopadają nas koty. Brudne, z poobgryzanymi uszami, jakby stoczyły już niejedną walkę w cieniu zaułków świętego miasta, miauczą wniebogłosy, przedrzeźniając muezina. W promieniach wschodzącego słońca błyszczy wyłaniająca się zza anten satelitarnych złota kopuła Meczetu na Skale,
jednego z najświętszych miejsc wyznawców islamu. Miasto budzi się do życia. Obserwujemy tałesy ortodoksyjnych Żydów schodzących się na pierwszą modlitwę. Arabscy handlarze z ulicy El-Bazar powoli otwierają swoje sklepiki. W niewielkiej piekarence dziwna maszyna wypluwa pity – okrągłe, płaskie bułki będące podstawą kuchni arabskiej, pieką się podpłomyki posmarowane oliwą i ziołami. Mamy niepowtarzalną okazję obejrzeć suk, czyli bazar, w momencie kiedy nie ma tu jeszcze tłumów ludzi targujących się o wszystko, przepychających się w pośpiechu i wykrzykujących zaproszenia do obejrzenia swoich towarów. Zupełnym przypadkiem trafiamy do Bazyliki Grobu Bożego, gdzie właśnie zaczyna się poranne nabożeństwo. Bazylika podzielona jest na kilka autonomicznych obszarów, którymi opiekują się wyznawcy różnych odłamów chrześcijaństwa. Obserwujemy starego Kopta całującego z nabożeństwem Kamień Namaszczenia (o którym wierzy się, że na nim spoczęło ciało Jezusa), w tle słychać mieszający się śpiew z nabożeństwa łacińskiego i greckiego. O tej porze w bazylice nie ma tłumu wiernych ustawiających się w wyznaczonej przez barierki kolejce do wnętrza Edykułu Grobu Pańskiego. Snują się tylko mnisi, towarzyszy nam niebiański śpiew.
Smaki suku Na Via Dolorosa, która okazuje się ruchliwą, choć wąską uliczką, zatłoczoną przez stragany z przenajróżniejszymi towarami, przysiadamy na obiad. Lokal, do jakiego trafiamy, nie ma nawet nazwy. To cztery przykryte ceratą stoliki w zaułku tuż przy ulicy. Dostajemy miseczki pełne aromatycznego hummusu – pasty z ciecierzycy, doprawionej czosnkiem, kminem i sokiem z cytryny, polanej oliwą i posypanej natką pietruszki. Zamawiamy też falafla – kuleczki-pulpeciki z ciecierzycy, smażone na głębokim tłuszczu. Do tego pita, którą je się hummus, i sałatka z pomidorów, ogórków i cebuli z dużą ilością mięty i pietruszki. Za talerze służą nam serwetki, bo falafla je się palcami. Kiedy my pochłaniamy arcydzieła kuchni izraelskiej, suk już powoli rozbrzmiewa nawoływaniami handlarzy, mija nas koreańska droga krzyżowa przeciskająca się przez gęstniejący tłum. Nabożny śpiew miesza się z odgłosami targu, atmosferze modlitewnego skupienia towarzyszy ferwor zakupów. Tak wygląda Via Dolorosa, w odwiecznym rozkroku między tym, co święte, a tym, co przyziemne. Na straganach obok oliwek, kiszonych cytryn, orientalnej biżuterii i pirackich gier komputerowych piętrzą się krzyże, menory, ikony, gwiazdy Dawida, breloczki z wersetami z Koranu i arafatki. Na suku dzielnicy arabskiej i chrześcijańskiej
panuje praktyczne równouprawnienie wszystkich re-ligii. Kolorytu dodają wszechobecni żołnierze, policjanci i antyterroryści, którzy pilnują bezpieczeństwa, snując się po uliczkach z nieodłącznymi karabinami. Nazywamy ich na własne potrzeby dwudziestoczterogodzinną, uzbrojoną po zęby informacją turystyczną – najpewniejszym źródłem informacji, gdzie jesteśmy i jak dojść w interesujące nas miejsce. Święte dla wszystkich Jerozolima to święte miasto dla przedstawicieli trzech największych światowych religii: judaizmu, chrześcijaństwa i islamu. Tu przy Ścianie Płaczu modlą się Żydzi, tu odbywają się barwne i hałaśliwe bar micwy, czyli uroczystości, podczas których trzynastoletni chłopiec po raz pierwszy czyta Torę i od tej pory uznawany jest za pełnoletniego. Ściana Płaczu to mur oporowy, który pamięta czasy Świątyni, jedyne, co po niej zostało po zniszczeniu Jerozolimy przez Rzymian w I wieku naszej ery.
Tylko tyle zostało z najświętszego miejsca judaizmu, stąd cześć, jaką Ścianę Płaczu otaczają Żydzi. Powyżej Ściany Płaczu na Wzgórzu Świątynnym modlą się muzułmanie. W meczecie Al-Aksa i Kopule na Skale stojącej w miejscu, w którym Abraham składał ofiarę z Izaaka i z którego Mahomet został wzięty do nieba. Kopuła to niezwykły, symetrycznie sześciokątny, zdobiony niebieskimi płytkami dekorowanymi motywami arabeski budynek przekryty imponującą złotą kopułą. Aż trudno uwierzyć, że liczy on sobie ponad tysiąc lat. Przed wejściem na Wzgórze Świątynne przechodzimy najbardziej drobiazgową kontrolę, tutaj środki bezpieczeństwa są zaostrzone. Na samym wzgórzu panuje dostojny spokój, doskonale harmonizujący z misterną architekturą i pełną doniosłych wydarzeń historią tego miejsca. Dla chrześcijan najważniejszym miejscem jest Bazylika Grobu Bożego, przedziwny, wielowarstwowy budynek pamiętający czasy Bizancjum, pełen tajemniczych zakamarków, ustronnych kapliczek i z koptyjską pustelnią na dachu. Najstarszym i jedynym potwierdzonym zabytkiem pamiętającym czasy Jezusa jest za to oliwny ogród Getsemani. Poskręcane, wielowiekowe oliwki wyglądają jak żywe skamieniałości. Z Góry Oliwnej, u stóp której leży Getsemani,
rozciąga się najbardziej znany widok Jerozolimy, ze Wzgórzem Świątynnym i Kopułą na Skale na pierwszym planie. Na zboczach góry zaś ciągną się żydowskie cmentarze w kolorze piaskowcowego beżu. Wzgórze, na którym leży miasto, od Góry Oliwnej
oddziela Dolina Jozafata – to tu ma się odbyć Sąd Ostateczny. Ważne, żeby mieć blisko, więc kwatery na tym niesamowitym cmentarzu kosztują zawrotne sumy.
Jak dolecieć: do Tel Awiwu latają wszystkie większe linie lotnicze, w tym polski LOT. Lot z Warszawy rwa około trzech godzin. Gdzie spać: polecamy liczne hostele rozsiane po całym Starym Mieście, a w szczególności na upalne letnie dni miejsca noclegowe na dachach. Przeżycie niezapomniane! Na co uważać: w Izraelu należy się liczyć z wszechobecnymi kontrolami bezpieczeństwa (zwłaszcza przy wejściach do centrów handlowych, muzeów, restauracji i w miejscach szczególnych, jak np. Ściana Płaczu). Kontroli należy poddać się z pozytywną rezygnacją i nie dyskutować z żołnierzami. Musisz zobaczyć: Via Dolorosa, Ściana Płaczu, Wzgórze Świątynne, Góra Oliwna, targi i uliczki Starego Miasta. Musisz spróbować: falafel (kuleczki z ciecierzycy), hummus (pasta z ciecierzycy), tabobuleh (sałatka z mięty, pietruszki, pomidorów, ogórków i kuskusu), świeżo wyciskany sok z granatów, drink ze zmielonej mięty, lodu, lemoniady i araku.
Odkrywanie Jerozolimy Ale Jerozolima to nie tylko święte miejsca, pielgrzymki i wycieczki. To wąskie uliczki dzielnicy ormiańskiej Starego Miasta, gdzie nie dociera zgiełk arabskiego suku. To urokliwa dzielnica Jemin Mosze, zamieszkana przez artystów, gdzie w ogrodach otaczających pięknie utrzymane wille wygrzewają się w słońcu koty. To ruchliwa i nowoczesna ulica Jaffo z Zion Square, gdzie kumuluje się nocne życie nowego miasta, z klubami, restauracjami i sklepami z biżuterią. To w końcu żyjąca zupełnie innym rytmem wschodnia Jerozolima, zamieszkana przez muzułmanów, gdzie trafiamy wieczorem, do niewielkiej knajpki z muzyką na żywo. W oparach dymu z fajki wodnej objadamy się lokalnymi potrawami i obserwujemy huczne przyjęcie urodzinowe młodej Palestynki. Po kilku dniach uliczki Starego Miasta wydają się swojskie. Rozpoznajemy już co bardziej charakterystyczne stragany z kadzidłem czy z przyprawami, z niektórymi handlarzami wymieniamy uśmiechy. Już się nie gubimy, pewnymi krokami suniemy przez targ, nie musimy pytać o drogę żołnierzy. Oswoiliśmy się z wszechobecnym pomieszaniem porządków i kultur, nie dziwi nas, że na styku arabskiego suku z dzielnicą żydowską nagle zmieniają się zapachy, a nieodłączne kuchni arabskiej pity nagle zastępują swojskie bajgle. Mijamy bezradnie krążące po suku amerykańskie wycieczki, które ktoś wrzucił nagle w zupełnie inny świat. Mijamy filipińskie, koreańskie i rosyjskie pielgrzymki, obwieszone różańcami i aparatami fotograficznymi. Przemykamy w spokojniejszą dzielnicę ormiańską, by ukryć się przed zgiełkiem, albo wręcz rzucamy się w wir zakupów na arabskim targu. Przez chwilę czujemy się naprawdę u siebie. Trudno nam będzie stąd wyjechać. Miasto urzeka swoim odrapanym, pociemniałym ze starości i zakopconym milionami wypalonych świec i lampek oliwnych obliczem, gdzie w odwiecznym tyglu
mieszają się kultury. Z tego spotkania rodzi się jakaś nowa jakość, która nie jest po prostu sumą swoich składowych, jest czymś więcej, czymś wyjątkowym i niesamo-witym. I chociaż jedną ze stron tego medalu jest nierozwiązywalny bliskowschodni konflikt, to drugą stroną jest niezwykłe bogactwo tradycji, jakie mieszają się w tym miejscu.
Podrygujesz w rytm death metalu, pijesz piwo za równowartość 20 złotych nie mając gotówki, a o 1 nocy wychodzisz na zalane słońcem ulice. Jeden z najbardziej nietypowych clubbingów będziesz uprawiać w Reykjaviku, głównym mieście dalekiej Islandii. Grozi ci sen zimowy? Zapomnij. Tu nigdy! Tekst Rafał Romanowski Jasne słońce o 1 w nocy. Przed północą na ulicach niemal nikogo, dwie godziny później – nieprzebrany tłum. Ciepło, słonecznie, od portu czuć nieco zapach oleistego smaru i ryb składowanych w blaszanych kontenerach. – Środek nocy – dziwi się ktoś po polsku, zdradzając swą odległą w czasoprzestrzeni, europejsko-amerykańską niepewność. Reykjavik – stolica Islandii, ponad 2 tysiące km od Polski na północny zachód, łukiem w stronę Nowego Jorku. Podczas gdy w Warszawie, Poznaniu czy Gdyni kładzie się zmęczoną twarz na miękkich poduszkach, tu na jasnych od mlecznego światła ulicach zaczynają się gromadzić ludzie, mnóstwo ludzi, tysiące spragnionych islandzkiej wersji rozrywki osób. Reykjavik śpi przed północą. Albo maluje swe karmazynowe usta, wycina większy dekolt, ostrzy szpilki, rozpyla wokół siebie woń aromatycznych perfum. W każdym razie go nie ma. Do północy. Dopiero później wyjeżdża się w miasto: taksówką, samochodem koleżanki, wynajętym kabrioletem. Oczywiście, w lecie, pełnych tzw. białych nocy, kiedy słońce nie chce się jakoś schować za kręgiem polarnym, a powietrze pachnie świeżym, przyjemnym ciepłem. Reykjavik jest taki od maja do września, głównie w wakacje, gdy klimatycznie nie różni się specjalnie od kontynentalnej Europy. Później zaczynają się ziąb,
wiatr, depresyjny klimat, wreszcie wszechogarniająca ciemność. Ma to również swój urok – podkreślają Islandczycy, choć wielu chcących odwiedzić wyspę rezygnuje z przyjazdu tu w jesienno-zimowej porze. Niesłusznie. Pomyślcie tylko, jak musi smakować wyuzdane klubowe szaleństwo, kiedy noc praktycznie nigdy się nie kończy. Urok więc ma Islandia o każdej porze roku – i tylko sprawą gustu staje się kwestia, czy lubisz bawić się w słońcu czy przy zachmurzonym księżycu: w obu przypadkach z tą samą godziną na zegarku. – Skąd jesteście? Z Polski? – pyta młoda dziewczyna i od razu zastrzega, że choć osobiście nie ma nic do Polaków, nie wszędzie możemy spodziewać się entuzjastycznego przyjęcia. Dlaczego? Islandia jest krajem, który globalny kryzys z 2008 roku dopadł bodaj najbardziej. Islandzkie banki straciły w mgnieniu oka mnóstwo pieniędzy, zagraniczni inwestorzy masowo uciekli z wyspy, a przerażeni widmem bezrobocia i bankructwa Islandczycy zaczęli przebąkiwać
o chęci wstąpienia w szereg państw Unii Europejskiej, a nawet przyjęcia wspólnej waluty euro. Rzeczy jak dotąd niepojęte, albowiem przez dziesięciolecia Islandia broniła jak lew swej niezależności i samowystarczalności finansowej. Polaków na wyspie mieszka ledwie 10 tysięcy, ale w obliczu ledwie 300 tysięcy mieszkańców kraju gejzerów stanowią i tak największą mniejszość narodową. Islandczycy powszechnie uważają, że chwaleni jeszcze 3 lata temu Polacy zabierają im tak potrzebną pracę. W barach i klubach Reykjaviku spotkasz zatem coraz mniej młodych Polaków, głównie z powodu trudności z pracą, która teraz na wyspie poszukiwana jest bardziej niż kiedykolwiek. Ci, którzy jednak zostali, umieją i chcą się bawić. Do upadłego. Iceland Express – na pokładzie tej linii lotniczej, którą najszybciej i najtaniej można dostać się z Polski bezpośrednim lotem na Islandię, trwa dyskusja o przyszłości wyspy między rozmawiającymi po angielsku Polakami a Skandynawami. W jednym rozmówcy
zgadzają się co do joty: mimo kryzysu i niestabilnej sytuacji tego do niedawna bardzo bogatego (a może wciąż bogatego?) kraju na ulicach i w klubach Reykjaviku trwa nocami nieustanna zabawa. Żaden Islandczyk nie wyklina jednak wszechobecnych śpiewów, krzyków, odgłosów trzaskających butelek ani dudniących basem piwnic klubów centrum stolicy. Islandczycy znani są bowiem ze swej wielkiej tolerancji dla wszelkiej manifestowanej bądź nieeksponowanej inności – dlatego również na Islandii czymś zupełnie normalnym są wypełnione tłumem bary gejowskie, ludzie na wózkach inwalidzkich szalejący na parkietach w klubach, przebrani w osobliwe stroje klubowicze, bardzo odważne stroje młodych dziewczyn, nagość mężczyzn. – Tyle upojonych alkoholem licealistów jeszcze nie widziałam – opowiada mi Alicja, która na Islandii spędziła tydzień w lecie 2009 roku. Młoda Islandia chce się więc wyszaleć, a umożliwić to ma to sieć klubów wypełniających się klientami około 1 w nocy, nagle, niespodziewanie. Islandzki clubbing trwa długo, parkiety nie pustoszeją nawet do 7 rano, didżeje z zagranicy grają z na wpół przymkniętymi oczami (ranek plus różnica czasu), a my, goście z Polski, zapominamy, co znaczy sen, i oddajemy się szaleństwu. Reykjavik ma też swoją niespotykaną nigdzie indziej specyfikę: często clubbing oznacza tu imprezę okraszoną występem będącego akurat na topie ostrego zespołu metalowego. I to niemieszającego gatunki z bardziej przyswajalnymi i grającego rytmiczną muzykę, tylko najcięższego, traktującego swą metalową misję bardzo serio. Członkowie takiej kapeli miotają się w amoku po scenie, ich umalowane twarze ryczą do mikrofonu niezidentyfikowane słowa o diabłach, krwi, morderstwach, gwałtach, przemocy, czarnych mszach, a zgromadzona w klubie publiczność zdaje się szaleć z rozkoszy. Normalne jest, że na występie black- czy deathmetalowego zespołu (tzw. biforku) zjawia się publika, która później tańczy w klubach do drum’n’bassu, electro, dubstepu. Metal jest tu raczej sposobem na wyrażenie swych myśli, dowodem na surowość środków ekspresji, jaką noszą w sobie mieszkańcy tej bulgoczącej, gotującej się w sobie wyspy. W osławionym klubie Sodoma przy ulicy o wdzięcznej nazwie Tryggvagata świetnie ubrane towarzystwo zaczyna noc od metalowego koncertu. I nikogo nie dziwią dziewczęta rodem z dyskoteki (odpowiednik białych kozaczków to tutejsze buty z rozmaitymi odmianami futerka), które uprawiają pod sceną wyuzdane pogo. W stolicy Islandii coś takiego jak subkultura metalowców nie dość, że nie wymarła, to nawet ma się znakomicie. – Nie tańczysz? – zagaduje mnie młody chłopak w koszulce formacji Obituary, wznosząc do góry rękę w satanistycznym pozdrowieniu. – Sekundę – odpowiadam i wraz z kursującym wte i wewte tłumem wylewam się na Tryggvagatę.
Jest 2 w nocy, przez chwilę niebo jest ciemniejsze, można poudawać, że noc przyszła naprawdę, i spróbować oddać się czekającym nas jeszcze dziś atrakcjom. Takim jak impreza dubstepowa na wulkanicznych popiołach i kamieniach, którą tej nocy (za dnia?) organizują z dojazdem didżeje z jednego z klubów. Tańczy się na stokach wielkiego wulkanu – Tu wszystko jest wulkanem – śmieje się dziewczyna w blond dredach sprzedająca bilety na tę osobliwą konfrontację basowych beatów, rytmu tańczących stóp i majestatycznej ciszy wulkanu Eyjafjallajokull. Tego samego, który ledwie kilka miesięcy wcześniej wypluł na niemal całą Europę hektolitry popielatych pyłów, unieruchamiając niemal całą flotę lotniczą kontynentu (tak, tak, pewnie też nie udało się wam gdzieś, jak mi, polecieć). Innym sposobem na spędzenie islandzkiej „nocy za dnia” jest party na jednym z zacumowanych w porcie statków, gdzie bonus stanowi czekające na klubowiczów nad luźno pojętym rankiem islandzkie śniadanie: marynowane w occie ryby, jajka, owoce morza, tosty, chude mleko (aha, za wszystko, nawet za kubek mleka czy gumę do żucia, zapłacisz na Islandii kartą kredytową; na wszelkie imprezy możesz się więc udać bez żadnej gotówki, to wręcz jest mile widziane). Kto nie ma ochoty na kluby, może wyłożyć się na skwerze w centrum miasta, posłuchać świetnych didżejów plumkających popołudniami leniwe downtempo. Islandzkie towarzystwo siedzi tam (ale też leży) całymi popołudniami i wieczorami (choć to pojęcie dość względne – przyjmujemy, że to wówczas gdy świeci ostre słońce). Możesz wypić wówczas piwo taniej niż w knajpie (za równowartość 20 zł zamiast
50 zł), zjeść sałatkę, poczytać książkę, przeglądnąć kolorowy magazyn, porozmawiać z miejscowymi, pogibać się do lekkiej muzyki. Atmosfera świetna, aż żal, że w Polsce w parkach czy na skwerach mamy wszędzie odstęczające tabliczki: „Nie deptać trawników” miast właśnie zachęty do deptania, dzięki której Islandczycy spędzają mnóstwo czasu w ciepłej porze roku w plenerze, nie bojąc się mandatu ani reprymendy. Oglądany z tej perspektywy Reykjavik jawi się jako miasto bez żadnych problemów, nastawione wyłącznie na hedonistyczną zabawę, luz, pozytywne podejście do życia. Przypominasz sobie wówczas, że to maleńkie, 300-tysięczne społeczeństwo z surowej i zimnej wyspy na Atlantyku wydało tak uznanych artystów, jak Bjork, Mum czy Sigur Ros, których – nota bene – można często spotkać w stołecznych klubach podczas nieskrępowanej zabawy. Nic dziwnego, w kraju o liczbie ludności porównywalnej z polskim Białymstokiem wszyscy nieomal wpadają na siebie. I to głównie tu, w Reykjaviku, bo w innych częściach Islandii mieszka naprawdę bardzo mało ludzi. 8 rano. Centrum miasta. Po ulicach walają się stosy śmieci i butelek. Taksówki rozwożą do domów zmęczonych już nieco klubowiczów. Najbardziej szalona impreza tej części świata powoli się kończy. Teraz jej uczestnicy będą spać długo. Bardzo długo. Choć w palącym od rana do nocy ostrym słońcu. W końcu jest lato, nie wietrzno-zroźna zima, podczas której nikt nie wiedziałby, kiedy skończyć. Może zatem wcale?
Informacja o tym, że w ciągu tygodnia powinienem dosłać kolejny felieton do „SI Magazynu” dopadła mnie w przeddzień „objazdówki” po bałkańskim wybrzeżu – a zarazem kilka dni po zakończeniu radiowo-imprezowej trasy po wybrzeżu Bałtyku. Dlatego mam dla Was kilka (nad)morskich opowieści... Tekst Marcin „Duże Pe” Matuszewski Foto Archiwum autora
…Okolice Kołobrzegu. „Na mieście”, wśród przybytków gastronomicznych, dominują smażalnie panierki (z nutą rybną). Nic więc dziwnego, że drugiego dnia moją uwagę przykuł szyld “RYBY Z RUSZTU BEZ PANIERKI” i maleńka smażalnia wciśnięta gdzieś między sklep ze wszystkim, co nigdy nie będzie nam potrzebne a bar karaoke. A w niej? Ogromny węglowy grill, wypełniony rozmaitymi rybami, drewniane sztućce i zawodowy, brytyjski sposób podawania smakowitej ryby w papierze. Konsumpcji towarzyszyła rozmowa z właścicielem. O tym, że jest z Kołobrzegu, ale wędzenia ryb uczył się na Islandii. Że sam zbudował ten grill, a na co dzień zarabia obsługując duże imprezy w Niemczech. Że postanowił wrócić i rozkręcić interes w rodzinnych stronach. I że się zawiódł, bo „w Polsce ludzie nad morzem przez tydzień żywią się na kwaterach konserwami z chlebem, a chodząc po kurorcie spisują ceny żeby ostatniego dnia pójść do tej najtańszej smażalni ryb. Bo przecież będąc nad morzem nie wypada w ogóle nie pójść”. Poleciłem miejscówkę znajomym. Trafili do niej, ale mimo że zachwalałem rewelacyjną kuchnię, zdecydowali się jeść gdzieś indziej… Dlaczego? „Bo tam nie było parasoli Lecha i w ogóle, jakieś małe to było i w takim miejscu dziwnym.” … Jesteśmy w Chorwacji, w rejonie Riwiery Makarskiej. Logujemy się tam na kilka dni w małym, miasteczku o nazwie Drasnice. Z uwagi na niewielką popularność wśród turystów, w porównaniu do wielu innych odwiedzonych przez nas Bałkańskich kurortów, „morskie” Drasnice były stosunkowo czyste. To znaczy rejony przypominające wysypisko śmieci były niewielkie i nie zdarzały się zbyt często. Piękny szlak ciągnący się od Starych Drasnic w stronę górskich szczytów był natomiast właściwie nieuczęszczany, więc tam śmieci nie było wcale. Prawie wcale. W pewnym momencie marszu w górę, w okolicach samego szczytu, naszym
oczom ukazała się bowiem rzucona w krzaki plastikowa butelka, z której etykiety uśmiechał się do nas doskonale znany napis: Muszynianka... … Czarnogóra. Dojeżdżamy do Sutomore. Trafiamy do znajomego naszego znajomego, którego ojciec mówi po polsku i wynajmuje pokoje. Zostajemy ugoszczeni kawą i rakiją i czujemy się niemal jak rodzina. Czarnogórcy robią na nas dużo sympatyczniejsze wrażenie niż Chorwaci. Po znajomości zostajemy „sprzedani” innemu lokalnemu hotelarzowi, który akurat ma u siebie wolne miejsca. Oczywiście „po znajomości” oznacza lepszą cenę. Żyć, nie umierać! Zachęceni tak sympatycznym początkiem pobytu idziemy się na plażę. Droga przygotowuje nas nieco do tego, co na niej zastajemy. Ale i tak wywraca nas to na lewą stronę. Wyobraźcie sobie piękne, pełne bujnej roślinności miejsce, w którym wysokie góry przechodzą wprost w błękitne, głębokie morze. Miejsce, w którym średnia temperatura w ciągu dnia utrzymuje się przez dużą część roku powyżej 30 stopni. A teraz ulokujcie w tym miejscu światowe centrum samwoli budowlanej, w którym toporne i masywne postjugosłowiańskie budynki mieszają się z niedobudowanymi willami i pustostanami. Następnie wpuśćcie kilka razy więcej ludzi niż powinno się tam znajdować. Dorzućcie setkę punktów handlowych (światowe centrum podróbek), usługowych (dziesięć małych, sąsiadujących ze sobą dyskotek konkurujących osiąganą głośnością) i gastronomicznych (zastawione dosłownie po sufit mięsem otwarte grille). A potem wysypcie na to wszystko kilkadziesiąt kontenerów śmieci, koncentrując się przede wszystkim na rejonie plaży. Tadaaaaam! Jeśli wydaje Wam się niemożliwe, że prawdziwy tłum ludzi może opalać się na plaży, na której dominują plastikowe butelki, foliowe torebki, zgniecione puszki, resztki jedzenia i inne tego typu atrakcje – wpadnijcie na wybrzeże Czarnogóry. Początkowo myśleliśmy, że
to odosobniony przypadek, ale po sprawdzeniu innych okolicznych plaż okazało się, że niestety nie. Gdzieniegdzie stopień pochłonięcia kamienistej plaży przez śmieci był tak wysoki, że zajmowały ją one w 80% szerokości – co i tak nie przeszkadzało ludziom wypoczywać (rozkładać się) na pozostałych 20%. Szaleństwo! Patrzyłem na to naturalnie idealne miejsce zamienione w wysypisko śmieci, na którym opala się stado niewzruszonych turystów, a po głowie „chodziła mi jedna myśl, którą tak streszczę: Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie? Co by tu jeszcze...” PS: I żeby nie było – dzięki tym kilku tygodniom spędzonych w rozmaitych nadmorskich miejscowościach dostrzegłem również wiele pozytywów. W Polsce nasz Bałtyk wprawdzie straszy temperaturą i czystością, ale za to mamy bardzo schludne i przyjemnie piaszczyste plaże. W Czarnogórze plaże są koszmarnie brudne, a kupioną na bazarze „domową” rakiją na acetonie czy oliwą pochodzącą raczej z pobliskiego baru niż z pobliskiego Baru, można zrobić sobie krzywdę. Ludzie są tam jednak bardzo gościnni i otwarci, a za w restauracjach można fenomenalnie zjeść za grosze. W Chorwacji mentalność lokalesów w 9 przypadkach na 10 streścić można było stwierdzeniem „zostawcie jewro i spier...”, a jedzenie w lokalnych knajpach było drogie i średnio zjadliwe. Domowe wyroby oliwne i alkoholowe były jednak rewelacyjne, a szacunek dla natury większy niż u sąsiadów. I tak dalej... I tak dalej… Może po prostu jestem nieprzystosowany do bieżącej rzeczywistości?! Jrzeczywistości?! :)
Miałem ostatnio przyjemność obejrzenia premiery drugiej części Kreacji w Teatrze Wielkim. Sam projekt to jak najbardziej trafiona inicjatywa, przywieziona do Wielkiego przez Krzysztofa Pastora, dyrektora Polskiego Baletu Narodowego, prosto z Amsterdamu. Pomysł ma pozwolić tancerzom na nabranie doświadczenia i uzyskanie nowych umiejętności. Tekst Michał Piróg Foto Paweł Bąbała Muszą się zmierzyć z nowymi wyzwaniami, takimi jak choreografia, kostiumy, oświetlenie, aż po promocje wydarzenia. Zeszłoroczny wieczór Kreacji stanowił novum na scenie teatru i jak na pierwszą odsłonę warsztatu nie powalał, ale i nie zasmucał. Dawał nadzieję, że w końcu mamy miejsce, gdzie będzie można obserwować rozkwit młodych i zdolnych choreografów. Ja wyszedłem zachwycony pracami Roberta Bondara oraz Jacka Tyskiego. Tym bardziej z wielkimi nadziejami udałem się na drugą odsłonę Kreacji, optymizmem napawał mnie fakt, że w programie odnalazłem nazwiska obu panów. Pytanie, które mnie nurtowało, to: w jakiej kondycji są polscy młodzi choreografowie?
(Kondycja – aktualny stan fizjologiczny organizmu podlegający zmianom pod wpływem czynników środowiska zewnętrznego. Wynika ona ze stanu odżywienia i wytrenowania organizmu, a także zabiegów pielęgnacyjnych [źródło: Wikipedia]). No właśnie: w jakiej są? Wieczór rozpoczął się etiudą Roberta Bondara zatytułowaną The Garden’s Gate – początek etiudy był bardzo obiecujący, potem, niestety, choreografia i treść spadły na drugi plan ze względu na Annę Lorenc i Dominikę Krysztoforską. Ich kreacje taneczno -aktorskie były mroczne, cierpiące i ciężkie. Każdy, kto ma potrzebę cierpienia za grzechy ze względu na złe prowadzenie się, powinien poprosić te panie, aby zatańczyły swoje partie raz jeszcze, a gwarantuję, że przeżyje wystarczające męki, dzięki którym odkupi swoje grzechy. Jednak sama kompozycja etiudy była na tyle ciekawa, że gdyby zmienić interpretacje tancerzy bądź ich wymienić, w ogóle można by ją jeszcze próbować ratować. Potem było jeszcze gorzej, każda następna choreografia dążyła nieuchronnie do jednego. Młodzi choreografowie chcieli doprowadzić widownię do zbiorowego samobójstwa, a Teatr Wielki sprowadzić do poziomu podmiejskiego festynu dożynkowego. Po pierwszym akcie powiedziałem: „Dość, nie mam zamiaru dłużej udawać masochisty”. Zaproponowałem znajomym, żeby zamiast obejrzenia drugiego aktu, który może nas doprowadzić do niestrawności, wybrać się na kolację. Znajoma przekonała mnie, by mimo wszystko zostać na drugim akcie, używając dość rozsądnych argumentów. Po pierwsze, że nie wypada, po drugie, że jeszcze będzie etiuda Jacka Tyskiego, w której zatańczy między innymi Marta Fiedler. Przekonała mnie i zostaliśmy na drugiej części. Zaczęło się. Na początku etiuda Marii Wiktorii Wojciechowskiej. Oglądam, walczę, próbuję dostrzec pozytywy tej kompozycji. Niestety, w połowie etiudy
przegrywam sam z sobą i wybucham salwą śmiechu tam, gdzie nie powinno mieć to miejsca. Kompozycja nie ma zabarwienia humorystycznego, lecz mimo to przypomina mi walkę doświadczonych tancerzy z najbardziej infantylną i nieporadną konstrukcją muzyczno-taneczno-choreograficznych wypocin na poziomie dwunastolatka. Uff, koniec, zamyka się kurtyna i słychać huk. Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to fakt, że ktoś z obsady – lub, miejmy nadzieję, sama autorka – pociągnął za spust, uświadamiając sobie ogrom zbrodni, której się pani Wojciechowska dopuściła. Jej dumnie brzmiące imiona i nazwisko, które mogłyby nam sugerować, że będziemy mogli mieć do czynienia z wysublimowaną i szlachetną sztuką, nie mogą bardziej mylić. Od dzisiaj zbitki imion typu Anna Maria czy też Maria Wiktoria będą synonimem kiczu i niedowartościowania samego „artysty”. Można by powiedzieć, że kondycja młodych polskich choreografów jest w tragicznym stanie. Na szczęście dwie ostatnie etiudy dają promyk nadziei. Jako przedostatnia zaprezentowała się dziewiętnastoletnia Anna Hop. W bardzo krótkiej etiudzie zatytułowanej W malinowym chruśniaku choreografka pokazała bardziej doświadczonym kolegom kierunek. Lepiej widza zostawić z poczuciem niedosytu, niż doprowadzać do konwulsji. Na miejscu jej konkurentów schowałbym głowę w piasek na kilka sezonów i dokształcił się nieco. Na koniec, czyli na deser, został Jacek Tyski z czystą formą, ale za to jak zatańczoną! Marta Fiedler, od której nie sposób było oderwać oczu... Perfekcja ruchu i interpretacji. Można zadać pytanie: ładne, ale po co? Dla piękna, moi drodzy, dla piękna. Lepiej obcować z prostym pięknem niż z przeintelektualizowanym gównem.
Ktoś kiedyś wziął starą kasetę VHS i przeczytał napis VISION na opak – tak powstała nazwa NOISIA, czyli eletroniczna ekipa muzyków i didżejów z Holandii. Tworzy ją trójka przyjaciół: Nik Roos, Thijs de Vlieger oraz Martijn van Sonderen, którzy zafascynowani muzyką The Prodigy, postanowili tworzyć brzmienia z nurtu drum’n’bass tak, aby mogli je z dumą grać na imprezach. Nik i Martijn zdradzili nam, że mimo światowych sukcesów w rodzinnej Holandii nie czują się gwiazdami i nie słuchają muzyki w samocho dzie – Martijn nawet nie ma prawa jazdy!
Rozmawiała Maryśka Kmita Foto Rutger Prins
Maryśka: Co wolicie: duże imprezy czy kameralne klubowe granie? Nik: Z jednej strony kameralne imprezy, a z drugiej – wielkie muzyczne spędy. Najlepiej, jeśli jest to impreza, która w swojej formie zawiera coś, co jest wypadkową obu wydarzeń. Tak więc najważniejszy jest klimat i nastrój, jaki tworzy się między publiką i nami na scenie. Zagraliście już chyba na wszystkich wielkich festiwalach na świecie. W Polsce gościliście jak dotąd na festiwalu Audioriver. Jest takie wydarzenie, na którym wręcz marzycie, aby wystąpić? Martijn: Chcielibyśmy zagrać na amerykańskim festiwalu Coachella w Kalifornii. Głównie ze względu na lokalizację, gdyż trzydniowa impreza odbywa się na pustyni. Bardzo chcielibyśmy mieć możliwość wystąpienia w takiej scenerii. Podczas występów zwracacie uwagę na scenerię? Co jest dla was najważniejsze, gdy gracie? Martijn: Najważniejsza jest właściwie reagująca, wrażliwa na naszą muzykę publika. Na drugim miejscu natomiast liczą się warunki sprzętowe. Jeśli jest potężne nagłośnienie, to jesteśmy prawdziwie szczęśliwi. Osobiście lubię obserwować, jak publiczność odpływa i czuje to, co gramy. Gdy do tego żywo reaguje na nasze numery, to już czysta przyjemność. Co najdziwniejszego spotkało Was podczas występu? Martijn: Na jednym z festiwali tuż przed tym jak mieliśmy wejść na scenę, nasz szalony kolega Thijs zaczął skakać na wiszącej nieopodal linie. W rezultacie zwichnął sobie bark i po szybkiej interwencji lekarza wystąpił z ręką na temblaku. Nik: ja jeszcze pamiętam szalone imprezy w Rosji. Ten kraj to zupełnie inna kultura, to jest odczuwalne, szczególnie podczas imprez klubowych. Tam ludzie reagują wyjątkowo spontanicznie i bez zahamowań – zwłaszcza dziewczyny. Oni wszyscy są dzicy i nieokiełznani. Mnie osobiście bardzo to odpowiada. Koncerty klubowe, czyli muzyka elektroniczna grana na żywo, stają się coraz bardziej popularną formą występów. Coraz więcej składów didżejskich zaczyna w ten sposób wzbogacać swoje propozycje muzyczne. Czy to jest według Was przyszłość muzyki? Martijn: Rzeczywiście, koncertowe składy są przyszłością muzyki elektronicznej. Jeśli gra się na żywo, zachodzi większa interakcja między ludźmi i bandem aniżeli między publicznością a didżejem. Jesteśmy taką formułą zainteresowani, jednak obecnie wolimy skoncentrować się na produkowaniu muzyki. Na pewien czas nawet zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę od występów klubowych w ogóle, nawet tych didżejskich. Skupiliśmy się na nowych produkcjach i pracy w studiu. Właśnie. Parę miesięcy temu ujrzał świtało dzienne Wasz debiutancki album – Split The Atom. Choć działacie na scenie od przeszło ośmiu lat, dopiero teraz wydaliście swój pierwszy longplay. Dlaczego musieliśmy tak długo czekać?
Martijn: Ponieważ, gdy parę lat temu postanowiliśmy wydać pierwszy krążek, stwierdziliśmy, że musimy to zrobić najlepiej, jak umiemy. W końcu to nasz pierwszy album! Byliśmy bardzo krytyczni wobec własnych produkcji. Wybieraliśmy numery po bardzo długich przemyśleniach, cyzelowaniu i poprawkach. Musieliśmy każdy numer przedyskutować, zdecydować, czy się nadaje i jest godzien zaistnienia na pierwszej płycie. Debiutancki album jest jak fotografia do albumu – pozostaje na lata i starasz się, by wypaść na niej jak najlepiej. Jeśli powstanie ten pierwszy longplay, zawsze możesz zrobić ten następny, ale pierwszy i tak będzie najmocniej wspominany, no i krytykowany! Zawartość albumu jest bardzo eklektyczna. Sięgacie do różnych odmian muzycznych – od elektro, dubstep, elementy hip-hopu, aż po drum’n’bass, oczywiście. Jednak jesteście kojarzeni głównie z nurtem d’n’b. Czy nadal tak chcecie być postrzegani? Martijn: Obecnie ludzie nie chcą słuchać tylko jednego gatunku muzyki. My z resztą też. Nastał czas, gdy różne gatunki i wpływy mieszają się z sobą i nie są dziewiczo czyste. Z jednej strony ludzie lubią słuchać The Prodigy, ze względu na ich zawrotne i charakterystyczne tempo, a z drugiej – nieco łagodniejszej elektroniki. Naszym marzeniem jest jednak stworzyć własny charakterystyczny styl, po którym będziemy rozpoznawalni, a nie porównywani do kogoś. Gdzie zatem szukacie inspiracji? Nik: Słuchamy głównie dubstepu, hip-hopu i techno. Właściwie każdej muzyki. Gdy wchodzę do studia, inspiracje atakują mnie zewsząd i nie umiem sprecyzować, co to jest konkretnie za gatunek, czyja twórczość. Wszystko opiera się na własnym pomyśle, który bierze się bez rozmyślania skąd. Najważniejsze są inspiracje brane od siebie nawzajem podczas pracy w studiu. Czego w takim razie słuchacie w samochodzie? Martijn: Akurat jestem na etapie robienia prawka, więc jeszcze nie prowadzę auta. W Waszej rodzinnej Holandii najpopularniejsze są brzmienia techno… Nik: Podobnie jak holenderski house, tech-house i trance... Czy w takim razie czujecie się częścią holenderskiej sceny muzycznej? Martijn: Ciągle czujemy się autsajderami. Nasza muzyka nie jest tak popularna w naszym kraju jak choćby w Polsce czy UK. Tak więc robimy swoje i nie mamy ambicji, by to zmieniać na siłę. Drum’n’bassowa publika jest całkowicie inna niż ta słuchająca techno i to nam odpowiada.
Udało się! Po trzyletniej przerwie reggae-wymiatacze Vavamuffin nareszcie nagrali kolejną płytę. O tym, jak powstawał materiał na Mo’ Better Rootz, o graniu 90 koncertów rocznie, w tym także w Etiopii, oraz o tym, że Warszawa ma swój Barbakan, a reggae w Polsce ma się dobrze – opowiada Mr. Reggaenerator. Rozmawiała Maryśka Kmita Foto Robert Laska Maryśka: Od jak dawna zbieraliście materiał na tę płytę? Reggaenerator: Ostatnia nasz płyta „Inadibusu” ukazała się pod koniec 2007 roku, więc minęły prawie trzy lata, zanim nasz new all-boom „Mo’ Better Rootz” ujrzał światło dzienne. To, że słuchacze i nasi kibice musieli tak długo czekać na płytę, oczywiście nie jest spowodowane naszym lenistwem ani też spoczywaniem na laurach, nic bardziej mylnego. Zespół Vavamuffin gra rokrocznie około 90 koncertów, zatem bardzo trudno jest się zebrać w studiu i na dodatek mieć jakieś dwa miesiące wolnego czasu, by spokojnie rejestrować materiał na płytę. Wszyscy doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, że w naszym pięknym kraju, ale nie tylko w nim, by móc jako tako spokojnie żyć z muzyki, trzeba grać koncerty, co zresztą uwielbia-
my. To nie jest Ameryka, niestety, i ze sprzedaży płyt to się człowiek nie utrzyma przy życiu [uśmiech]. Oczywiście Vavamuffin elegancko deklaruje, że kocha nagrywać płyty i podobnym uczuciem darzy trasy koncertowe. Do tego wszystkiego staramy się zachować balans między jednym a drugim, a w końcowym rozrachunku wychodzi na to, że choć zapewne pomysłów by wystarczyło, to fizycznie i czasowo nie jesteśmy w stanie nagrywać jednej płyty rocznie. Dlatego na „Mo’ Better Rootz” trzeba było czekać prawie trzy lata. Wszyscy nasi kibice czekali, ale proszę mi uwierzyć, że i my też bardzo na tę płytę czekaliśmy. Często podkreślacie, że Vavamuffin gra muzykę, która ma dużo wspólnego z Warszawą. Skąd w takim razie wziął się bardziej krakowski tytuł numeru „Barbakan”? Bardzo cię przepraszam, a nawet i serdecznie cię przeproszę, ale Warszawa też ma swój Barbakan, który to w tej piosence ma znaczenie symbolicznoturystyczne. Chodzi w tym wszystkim o to, by poznawać nowe miejsca, poznawać miasta, nie tylko Warszawę, Kraków, Poznań czy Wrocław, by poznawać każde miasto od innej strony niż tylko ta stricte turystyczna. Nasza muzyka ma sporo wspólnego z Warszawą dlatego, że my mieszkamy w tym mieście. Warszawa to jest nasze miasto, a my jesteśmy Vavamuffin. Jesteśmy oddaleni o lata świetlne od bezmyślnego lokalnego patriotyzmu, ale nie ukrywamy, że jesteśmy warszawiakami, kochamy nasze miasto i gorąco wszystkich namawiamy, aby odwiedzając Warszawę, wyściubili nos poza ten symboliczny Barbakan, by starali się poznać miasto, ludzi od innej, prawdziwej strony, zanim wydadzą niesprawiedliwe sądy. I to się tyczy nie tylko Warszawy, to w moim mniemaniu powinno działać wszędzie i we wszystkie strony. W przerwach od pracy w studiu dużo koncertowaliście, też poza granicami kraju. Z koncertami
dotarliście nawet do Skandynawii i Etiopii! Jak przyjmowane są Wasze koncerty za granicą, tam gdzie język polski jest bliżej nieokreślonym narzeczem? To prawda, odwiedziliśmy zwłaszcza w 2008 roku, po wydaniu poprzedniego albumu, wiele miejsc w Europie i na świecie. Do Skandynawii i Etiopii, która była zdecydowanie wyprawą naszego życia, można by dopisać jeszcze chociażby Niemcy, Włochy, Słowenię, Litwę, Łotwę czy dalej sięgając, Stany Zjednoczone. W każdym z miejsc, w których gramy, wychodzimy całkiem naturalnie z założenia, że – cytując poetę – „muzyka jest językiem wszechświata” i ma na tyle pozytywów, iż wszędzie powinna potrafić się obronić. To się na całe szczęście sprawdza w przypadku zespołu Vavamuffin. Pomimo występujących niekiedy barier językowych mamy wrażenie, że publika doskonale rozumie – bądź też jeśli nie rozumie, to doskonale obczaja – o co nam w tym wszystkim chodzi i po której stronie mocy stoimy. Czasem coś, co wydaje się bardzo skomplikowane, okazuje się proste i przystępne dla każdego. Trzeba jedynie być prawdziwym w tym, co się robi, i nie wciskać ludziom ciemnoty, bo bardzo szybko można zostać zweryfikowanym negatywnie. Gdy jesteś prawdziwy, nie musisz się o to martwić [uśmiech]. Na płycie pojawiło się wielu szacownych gości, w tym Crispy Horns – sekcja dęta legendarnego składu Zion Train. Jak doszło do tej kooperacji? Zion Train, Love Grocer, Crispy Horns, czyli ogólnie rzecz ujmując, załogę, o którą pytasz, znamy z dokonań płytowych, z ich koncertów, a także ze wspólnych koncertów z nimi, więc – jak widzisz – niedaleko pada jabłko od jabłoni. Za pośrednictwem naszego przyjaciela Makena poprosiliśmy Crispy Horns o nowo-albumową kooperację z Vavamuffin, na co bardzo chętnie przystali. Zresztą to wszystko u nas działa tak, że staramy się współpracować z ludźmi, których mniej lub bardziej znamy
z życia realnego, i jak do tej pory nam się to udaje. To dla nas wielki honor, że mamy na płycie tak znamienitą sekcję dętą jak Crispy Horns, w dodatku w studiu w Londynie nagrywał ich Dougie Wardrop – też doskonale znana postać w reggae światka brytyjskiego dubu, znakomity realizator założyciel Conscious Sounds Studio. Poza tym mamy też jeszcze innych znakomitych gości z Polski, jak Tomek Glazik (m.in. Kult, Buldog) czy Vienio (Molesta), zachęcamy do lektury okładki płyty, tam wszystko jest elegancko rozpisane: kto, co, na czym i jak. No właśnie, na płycie udziela się także Vienio – raper z warszawskiej Molesty. Jak udało się pogodzić hiphopową nawijkę z reggae? Vienio zaszczycił nas swoją obecnością w numerze, który nie jest stricte kawałkiem reggae, chociaż jeśli chodzi o mnie, to w wielu gatunkach muzyki jestem w stanie usłyszeć reggae [uśmiech]. Utwór „Cel Pal” jest bardzo ostry brzmieniowo i traktuje o bardzo poważnych sprawach. Jak wszyscy wiemy, w liryce, zarówno reggae, jak i hiphopowej, bardzo często pojawiają się poważne problemy z naszego otoczenia albo ze świata , którego jesteśmy mieszkańcami. Nietrudno na tej linii spotkać się z hip-hopem. I tu, i tam mamy do czynienia z rytmem, który jest bazą jednego i drugiego gatunku. Było już wiele udanych kooperacji pt. reggae meets hip-hop i odwrotnie, a poza tym z Vieniem się przyjaźnimy i nadajemy na podobnych falach. Aby dopełnić tę odpowiedź, dodam, że rzeczona piosenka traktuje o dzieciakach, które są porywane, indoktrynowane i wcielane na siłę do armii rebelianckich w Afryce, do bojówek tworzonych przez kartele narkotykowe w niektórych krajach Ameryki Południowej, ale także i w innych rejonach naszej planety. Tak to wygląda. Nie stronicie od współpracy ze środowiskiem hiphopowym. Na nowym albumie gości Sir Michu,
znany producent płyt Tedego czy Warszawskiego Deszczu, który w jendym z numerów zagrał na trąbce i flueghornie… Jest też Vienio… A przecież hip-hop wyrasta z innego nurtu. Amerykańskie składy hiphopowe i jamajskie soundsystemy to nie jest to samo. Jak można to z sobą pogodzić? Na Jamajce soundsystemy istniały w czasach, gdy jeszcze nikt w Stanach Zjednoczonych nie myślał nawet o rapie i hip-hopie. Prawda jest taka, że z Jamajki w tamtych latach poleciało w stronę świata wiele różnych wibracji, które były inspiracją dla wielu artystów. W pewnym momencie na Jamajce i w Stanach tworzono nurty i sytuacje muzyczne, które wzajemnie się inspirowały, i – moim zdaniem – tak jest do dziś. Było wiele wspólnych działań, mnóstwo eklektycznych projektów na polu reggae / hip-hop, wystarczy choćby wymienić Juniora „One Blood” Reida i jego współpracę np. z The Game albo bardzo świeżutki spektakularny wspólny projekt Damiana Marleya z NAS-em. Można by wymieniać bez końca i jest to dowód na to, że reggae z hip-hopem potrafią porozumiewać się podobnym lub tym samym językiem muzycznym. Jak oceniacie scenę reggae w Polsce tak soundsystemową, jak i zespołową? Nie nam to oceniać, ponieważ jesteśmy jej częścią, zarówno zespołową, jak i soundsystemową [uśmiech]. Mogę powiedzieć tylko tyle, że cieszy nas to, iż ta scena wciąż się rozwija i na pewno są w Polsce tacy zawodnicy, którzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Poza tym pojawiają się nowi „młodzi wilcy” i to bardzo cieszy. Mocne strony polskiego reggae i co wymaga poprawy? Najmocniejszą stroną polskiego reggae jest to, że ta muzyka jest u nas od wczesnych lat 80. i cały czas się rozwija oraz, moim skromnym zdaniem, pozytywnie
ewoluuje. Nie mam pojęcia, co trzeba poprawić. Reggae trzyma się dobrze, mimo że funkcjonuje poza mainstreamem, i pewnie dobrze, bo każdy reggae artysta może sobie grać i śpiewać to, co chce, nikt mu nie każe nagrywać świergoczących gitarek albo słodziutkich mandolinek, które podobają się panu dyrektorowi programowemu, pod groźbą, że jego zespół nie będzie grany w radio. To jest totalna porażka i to właśnie w Polsce powinno się zmienić, ale nie w reggae, tylko w szeroko pojętym rozumieniu muzyki. Takie akcje zabijają muzykę i potem słuchasz przykładowej Lady Gagi (so sorry, Gaga), która przez prawie cały swój numer śpiewa jedno słowo: „Alejandro” [śmiech]. Tak jak mówiłem, reggae w Polsce ma się dobrze. Nowy album już jest. Zatem co planujecie w najbliższym czasie? Planujemy grać dużo koncertów, mamy nadzieję, że nie tylko w Polsce. Poza tym chcemy, tak jak do tej pory, dawać słuchaczom dobrą wibrację, wywoływać uśmiech na twarzach, a kiedy trzeba, powodować zadumę i troszkę przemyśleń, ponieważ muzyka, którą wszystkim proponujemy, jest – jak to kiedyś powiedział nasz dobry kumpel Silver Dread – „i o babach, i o sprawach”: takie właśnie jest i nadal powinno być reggae. Nie ma w Vavamuffin miejsca na wciskanie ludziom ciemnoty, a koncerty są dla nas jak szacowne imię dla indiańskiego wojownika – najważniejsze! Szacunek dla słuchaczy. Vavamuffin pozdrawia CIEBIE!
Najlepsze imprezy, na których obecność powinna być sprawdzana z listą mieszkańców naszego kraju. Imprezy, koncerty, wydarzenia muzyczne, o których nie można zapomnieć, których nie można pominąć. Co w trawie piszczy?... Tekst Maryśka Kmita
Love Amongst Ruin w Poznaniu i Warszawie
Laurie Ross (wiolonczela, klawisze), Magnus Lundén (gitara basowa) i Keith York (perkusja). 28 września, – Poznań, klub Eskulap, 29 września – Warszawa, klub Powiększenie; – bilety 39–45 zł
Limp Bizkit i Złota Kobra
Klubowa Noc w całej Polsce
Steve Hewitt, znany szerzej jako eksperkusista formacji Placebo, stworzył własny projekt muzyczny, znany właśnie jako Love Amongst Ruin. Formacja przyjedzie do naszego kraju promować swój pierwszy album zatytułowany tak samo jak nazwa grupy. Zespół jest jednym z najbardziej oczekiwanych debiutów bieżącego roku, a to ze względu na charyzmatycznego Hewitta, który uchodzi za współtwórcę sukcesu kapeli Placebo. Na koncertach, podobnie jak na płycie, możecie się spodziewać rockowych brzmień przypominających dokonania New Order, riffowego grania przywołującego na myśl Metallikę i klimatu niczym z płyt zespołu The Cure. Sam Steve Hewitt odnalazł się w nowej formacji jako frontman, który nie tylko śpiewa, ale również komponuje i gra na gitarze. Całość składu uzupełniają tacy muzycy, jak: Donald Ross Skinner (gitara), Steve Hove (gitara),
22 października w 15 miastach Polski, będzie można odwiedzić blisko 200 klubów, trzymając tylko jeden bilet w garści. Pierwszą definicją clubbingu było właśnie przemieszczanie się z klubu do klubu w poszukiwaniu odpowiadających nam brzmień i klimatu. Klubowa Noc ma być przypomnieniem tej idei, toteż w ciągu jednej nocy można odwiedzić nawet kilkanaście imprez w swoim mieście. Do biletu, który kosztować będzie10 zł, zostanie dołączony „rozkład jazdy” z wyborem imprez i miejsc, co ma ułatwić wybór klubowej trasy. Do tego w każdym klubie czekać będą specjalnie na tę okazję przygotowane promocje w barach. Pełnego spisu miejsc i imprez należy szukać na www.klubowanoc.pl.
Mistrzowie łączenia nu metalu z rapcore’owym graniem przyjeżdżają do Polski promować swój najświeższy album – Gold Cobra. Zagrają na jedynym koncercie w warszawskiej Stodole 9 października. Gratkę dla fanów stanowi fakt, iż formacja nagrała nową płytę w starym legendarnym składzie, czyli: Fred Durst (wokal), Wes Borland (gitara), Sam Rivers (bass), John Otto (perkusja) i DJ Lethal. W takim też składzie zespół wystąpi na koncercie w Warszawie. Kolejnym argumentem przemawiającym za obecnością na jego występie jest to, że krążek, który przyjedzie promować, jest pierwszym nagraniem po blisko 10-letniej przerwie. Poprzednia płyta – New Old Songs – składała się natomiast z remiksów najbardziej rozpoznawalnych numerów grupy, przerobionych przez takich artystów, jak Timbaland, P. Diddy, DJ Premier i William Orbit. 9 października – Warszawa, klub Stodoła; bilety – 130–150 zł
Unsound nie taki straszny
Tegoroczna edycja krakowskiego festiwalu muzyki elektronicznej i eksperymentalnej Unsound przebiegać będzie pod hasłem „Horror - przyjemność strachu i niepokoju”. Jednak nie dajcie się zwieść pozorom, bowiem na przekór nazwie zestaw zaproszonych artystów wcale nie przeraża. Co najwyżej, gęsią skórkę wywoływać może ogrom zaproszonych gwiazd. Między 17 a 24 października, w wyselekcjonowanych klubach i niecodziennych lokalizacjach wpisanych w przestrzeń miejską, wystąpią artyści z całego świata, reprezentujący różne nurty muzyczne. Włoska grupa Goblin przypomni swoją muzykę do obrazów kultowego reżysera Dario Argento, a francuski zespół Zombie wykona utwory znanego kompozytora i reżysera filmów grozy Johna Carpentera. Ponadto szwedzki duet Wildbirds and Peacedrums zaprezentuje futurystyczno-prymitywistyczny soul w towarzystwie 14-osobowego chóru składającego się z członków Schola Cantorum Reykjavík Chamber Choir oraz krakowskiego Octava Ensemble. Ponadto po raz pierwszy w Polsce wystąpią Mice Parade, multiinstrumentalistka i wokalistka Silje Nes oraz Francuzka - Laetitia Sadier - wokalistka Stereolab, która wykona utwory z najnowszej płyty The Trip. Wydarzeniami czysto klubowymi będą występy Shackletona, Terror Danjah, Joya Orbisona, Bena Frosta, Lindstrøma, Tima Heckera, Jamesa Blake’a, Actressa, litewskiej formacji Eleven Tigers, duetów Mount Kimbie, Demdike Stare i Cosmin TRG & FaltyDL oraz formacji Moritz von Oswald Trio. Scenę około-techno reprezentować będzie m.in. rumuński artysta Petre Insperescu, a wieczór Bass Mutations będzie należał do austriackiego producenta, znanego jako Dorian Concept, którego specjalnością jest cuttingedge’owa, eksperymentalna elektronika, abstrakcyjny hip-hop i jazz. Ponadto swoje koncerty potwierdzili już także: Shining, Oneohtrix Point Never, Hildur Guðnadóttir, Mordant Music, Kreng & Abattoir Fermé, Monno, Elegi, Kyle Hall i Emeralds. Dodatkową ciekawostką jest nawiązanie współpracy między Unsoundem a berlińskim festiwalem Club Transmediale, za sprawą którego polski festiwal w 2011 roku doczeka się niemieckiego wydania. 17–24 października – Kraków – kluby: Pauza, Fabryka oraz m.in. kościół św. Katarzyny
Soulowy Jamie Lidell
Sacrum Profanum po raz ósmy
Jamie Lidell jest kolejnym artystą, który pod pretekstem promocji swojego nowego wydawnictwa przyjedzie na dwa występy do naszego kraju. Gwiazda brytyjskiej wytwórni Warp zagra 11 listopada w warszawskiej Stodole, a dzień później w poznańskim klubie SQ. Uwagę przykuwały zawsze jego koncerty, pełne kostiumów scenicznych i efektów wizualnych. Teraz, podczas promocji nowego krążka zatytułowanego Compass nie może być inaczej. Jeśli dodać do tego, że na płycie udzielają się takie tuzy jak, Beck, Jose Gonzales, Nikka Costa czy Pat Sansone z Wilco i Chris Taylor z Grizzly Bear, można być pewnym, że występy na żywo będą na tyle różnorodne, by zadowolić gusta szerokiej publiki. 11 listopada – Warszawa, klub Stodoła, 12 listopada – Poznań, klub SQ; bilety – 85–99 zł
Legendy rapu: Method Man i Redman na jednym koncercie
Jeden jedyny koncert, ale za to aż dwie gwiazdy na jednej scenie – tak zapowiada się listopad w Warszawie, gdzie 20.11 zagra Method Man i Redman na wspólnym koncercie w klubie Stodoła. Method Man jest założycielem tej najbardziej rozpoznawalnej formacji hiphopowej wszech czasów, znanej jako Wu Tang Clan. Ponadto całkiem dobrze wychodzi mu solowa kariera, o czym świadczyć może aż pięć solowych krążków nagranych w towarzystwie takich gwiazd, jak Mary J.Blige, Tupac Shakur, Chris Rock, Mobb Deep, a nawet Janet Jackson i zawsze niezmiennie jego bliski współpracownik Redman, na co dzień udzielający się jako MC kultowego Def Squadu. Obaj artyści mają za sobą wspólną muzyczną przeszłość, o czym świadczyć mogą albumy Blackout z 1999 roku oraz nagrany 10 lat później Blackout 2. Muzycy zagrali wspólnie w filmie How High i zasłynęli jako jeden z najbardziej rozpoznawalnych duetów na hiphopowej scenie. Ich status potwierdził sitcom Method & Red dla telewizji Fox. Meth nie stroni od wielkiego ekranu i wielokrotnie dał się poznać jako zdolny aktor, grając choćby u boku Sylvestra Stallone’a w filmie Copland czy Natalie Portman w Powrocie do Garden State. Ponadto spotkać go można w licznych serialach, w tym CSI, The Wire czy Twilight Zone. 20 listopada, Warszawa, klub Stodoła bilety – 130–150 zł
Festiwal Sacrum Profanum stawia sobie za cel prezentowanie największych dokonań muzycznych ostatniego stulecia i zawsze łączy artystów różnych pokoleń. Co roku prezentowana jest twórczość charakterystyczna dla innego kraju. Rok temu Anglię reprezentował Aphex Twin, dwa lata temu Niemcy – zespół Kraftwerk. W tym roku natomiast festiwal zaprezentuje nordycki dorobek muzyczny. Otwarcie festiwalu, 12 października, zainauguruje koncert Múm & Friends, natomiast zakończą dwa występy Jónsiego – gitarzysty i wokalisty grupy Sigur Rós (17 i 18 września). Między tymi koncertami odbędzie się wiele innych występów, w tym również orkiestr symfonicznych w różnych lokalizacjach Krakowa. Na potrzeby koncertów bowiem adaptowane są miejsca o zróżnicowanym charakterze – od sali Filharmonii Krakowskiej, poprzez Fabrykę Oskara Schindlera i Muzeum Inżynierii Miejskiej, aż po hale fabryczne w hucie ArcelorMittal (Nowa Huta). Warto to wydarzenie uwzględnić w swoich planach koncertowych. Więcej na: www.sacrumprofanum.pl 12–18 września – Kraków – karnety: 100–280 zł
Public Enemy po raz pierwszy
Niekwestionowana legenda światowego hip-hopu odwiedzi nasz kraj po raz pierwszy. Warszawski koncert Public Enemy będzie częścią światowej trasy podsumowującej 20-lecie działalności zespołu. Formacja wystąpi w oryginalnym składzie: Chuck D (wokal), Flavor Flav (wokal), Professor Griff (śpiew), Pan DJ, Mike Brother, James Bomb, Diesel Pop i do tego z zespołem: Hardgroove Brian (bass), Wynn Khari (gitara), NYCity Mike Faulkner (perkusja). Grupa ma w swoim dorobku 10 albumów, 56 światowych tras koncertowych, 1300 koncertów w 45 krajach. Do tego może poszczycić się trzema multi-platynowymi i 6 złotymi płytami, a do tego cztery złote single i platynowe DVD. Albumy Yo!Bum rush the show, It takes a million of nations to hold us back oraz Fear of a black planet są hiphopowymi kamieniami milowymi gatunku, a zespół uważany jest za najbardziej wpływową grupę hiphopową nieprzerwanie od lat 80. 29 października – klub Stodoła, Warszawa
UNKLE gwiazdą Warsaw Music Week
Cykl wydarzeń pod wspólną nazwą Warsaw Music Week odbędzie się w dniach 17–25 września, w ramach którego zostanie zaprezentowana klubowa kultura stolicy. Koncerty, imprezy klubowe oraz pokazy audiowizualne odbędą się w wiodących warszawskich klubach muzycznych oraz salach koncertowych. Całe przedsięwzięcie jest działaniem przygotowującym stołeczne miasto do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Gwiazdą wydarzenia będzie formacja UNKLE – brytyjska grupa założona przez Jamesa Lavelle’a i Tima Goldsworthy’ego. Będzie to pierwszy występ legendarnej grupy w wersji live w Warszawie. Poza Anglikami w ramach WMW wystąpi także Hanna Hukkelberg, Deadbeat oraz nasz rodzimy mistrz turntablistycznych popisów gramofonowych – DJ Falcon. 17–25 września – m.in. klub Palladium, Warszawa – bilety: 70–90 zł
Goldfrapp wystąpi podczas Free Form Festivalu
Tegoroczna, szósta już edycja FFF odbędzie się w dniach 15–16 października w warszawskim centrum kultury Koneser. Festiwal od lat stawia sobie za cel wyznaczanie nowych trendów, co przejawia się zapraszaniem zawsze świeżych i aktualnych gwiazd muzyki niezależnej. W programie festiwalu znajdują się wydarzenia muzyczne: koncerty, live acty, sety didżejskie, ale także pokazy audiowizualne, filmy krótko i pełnometrażowe, video art, reportaże, dokumenty oraz ekspozycje młodego polskiego dizajnu. W tym roku na szczególną uwagę zasługuje występ formacji Goldfrapp, z charyzmatyczną Alison Goldfrapp na czele. Artystka, nie tylko obdarzona talentem wokalnym, ale też uznawana za ikonę mody, tworzy wraz z Willem Gregorym duet, łączący awangardową elektronikę, popowe melodie, elementy folku, rocka i disco. W marcu 2010 ukazał się najnowszy album formacji Head First inspirowany stylem lat 80. i disco, który przynosi największy przebój grupy Rocket, jeden z najbardziej tanecznych hitów tego lata. Występ w ramach szóstej edycji FreeFormFestival będzie ich pierwszym klubowym koncertem w Polsce i jednocześnie pierwszym w Warszawie. Oprócz brytyjskiego duetu wystąpią także wokalistka Robyn (Szwecja) oraz angielscy artyści tacy jak, Che Lips, The Wip, autoKratz oraz legendarny Japończyk – DJ Krush. Więcej na: www.freeformfestival.pl 15–16 października – CK Koneser, Warszawa – karnety: 140–180 zł
Kino, książka, gry komputerowe. Poszukujemy i rekomendujemy. Nasi wysłannicy do świata kultury powiedzą Wam, co warto, a co koniecznie należy zobaczyć. Po jaką książkę błyskawicznie udać się do księgarni, na które gry należy zapolować. Przed Wami gorące kulturalne tematy nadchodzącej jesieni!
Jestem miłością to będący hołdem dla kina Viscontiego poruszający melodramat, który okazał się wielką niespodzianką i odkryciem ostatniego festiwalu w Wenecji. Film Luki Guadagnino został okrzyknięty przez światową krytykę współczesnym arcydziełem gatunku i w ciągu ostatnich miesięcy stał się przebojem w wielu krajach Europy. Emma – w tej roli nagrodzona Oscarem Tilda Swinton – jest od wielu lat żoną Eduarda Recchi, głowy potężnej rodziny z Mediolanu. Piękna, otoczona bogactwem kobieta żyje w świecie konwenansów, rytuałów i codziennych obowiązków. Przypadkowe spotkanie z młodym, charyzmatycznym przyjacielem syna przypomni jej o głęboko skrywanych żądzach i stanie się początkiem erotycznego przebudzenia. Pełen namiętności potajemny romans na zawsze odmieni oblicze rodziny. ,,The Times” rekomenduje film jako rozkoszną ucztę dla zmysłów... Nie pozostaje nam nic innego, jak tej ocenie uwierzyć.
Najnowszy film Francisa Forda Coppoli, który światowe media zapowiadają jako najlepszy obraz od legendarnego Czasu Apokalipsy, to kolejny gorący tytuł nadchodzącego sezonu. Coppola, ikona kina, wraca w wielkim stylu. Tetro został uznany przez światową krytykę za jedno z najoryginalniejszych i najlepszych dokonań amerykańskiego kina niezależnego ostatnich lat. To historia młodego człowieka, który przybywa do Buenos Aires, aby odnaleźć po latach swojego starszego brata. Ich spotkanie doprowadzi do ujawnienia głęboko skrywanej tajemnicy rodzinnej... W rolach głównych wystąpili m.in. Vincent Gallo, Klaus Maria Brandauer i Carmen Maura, jedna z ulubionych aktorek Pedro Almodóvara. Premiera na początku września!
Kontynuacja wielkich hitów tanecznych: Step Up – Taniec Zmysłów i Step Up 2. Luke, uliczny tancerz, mieszka w starym magazynie w Nowym Jorku – mieście, w którym wszystko jest możliwe. Tu spotykają się ludzie, którzy kochają taniec. Jedyną rodziną Luke’a są członkowie grupy House of Pirates, z którymi codziennie ćwiczy, przygotowując się do pokonania swoich odwiecznych rywali z konkurującej ekipy House of Samurai. Kiedy zbliżają się międzynarodowe mistrzostwa, Luke wyrusza na ulicę, by znaleźć nowych tancerzy, którzy dołączą do grupy i pomogą mu wygrać turniej. Od tej batalii zależy ich życie. Kiedy chłopak poznaje Natalie, nadchodzi czas miłości i... walki. Step Up 3D to film o ludziach, którzy wierzą w marzenia i dla których taniec jest sposobem na życie!
Parnassus – człowiek, który oszukał diabła. Film Terry’ego Gilliama już na DVD. Niezwykła współczesna baśń o naturze człowieka i o tym, co w życiu najważniejsze. Poruszającym kreacjom aktorskim towarzyszą tu niesamowite efekty specjalne, oddające bogactwo wyobraźni Terry’ego Gilliama, dawnego członka teamu Monthy’ego Pythona. A w rolach głównach same gwiazdy Hollywood, i nie tylko: Heath Leadger (to jego ostatnia rola), Johnny Depp, Jude Law, Colin Farrell i jako sam diabeł Tom Waits.
Kolejny film o przygodach zielonego stwora i jego równie zielonej rodziny. Tym razem sympatyczny ogr trafia do alternatywnej rzeczywistości, w której... wcale się nie urodził. Nie uratował więc Fiony ze smoczej wieży, nie został jej mężem, dziedzicem ZaSiedmioGóroGrodu i nie spłodził trójki uroczych, bekających ogrzątek. Żeby wrócić do normalności, musi na nowo zyskać miłość swojej niedoszłej małżonki i dojrzeć do roli ojca i męża tak, by w swoim dawnym życiu odnaleźć spokój i szczęście.
Film dla tych wszystkich, którym wciąż bliska – mimo upływającego czasu – jest niepowtarzalna muzyka stworzona przez Jima Morrisona, obdarzonego charyzmatyczną osobowością i muzycznym geniuszem lidera grupy The Doors. Muzyka będąca manifestem pokolenia dzieci kwiatów, zapisem doświadczeń w odmiennych stanach świadomości. Film prezentuje powstawanie kolejnych płyt zespołu oraz niezwykłych, elektryzujących występów na żywo grupy.
Pierwsza z cyklu powieści o przedwojennym Wrocławiu doczekała się wreszcie drugiego wydania. Poznajemy tu po raz pierwszy niestrudzonego śledczego Eberharda Mocka, który tropi sprawców wyjątkowo brutalnego i nieprzyjemnego morderstwa. Poznajemy również Breslau, które staje się samodzielnym bohaterem książek Marka Krajewskiego – to miasto zbrodni, zbytku, wyuzdanych przyjemności i wyjątkowo odrażających przejawów ludzkiej natury.
Gra dla miłośników mocnych wrażeń, osadzona w scenerii Ameryki lat czterdziestych i pięćdziesiątych XX wieku. Poprzednia wersja Mafii ma wielu zagorzałych fanów, a jej nowa odsłona wykorzystuje zdobycze technologii ostatnich lat tak, żeby świat gry był jeszcze bogatszy i bardziej klimatyczny. Gra dla tych wszystkich, którzy oprócz obowiązkowych strzelanin, bójek i pościgów lubią też dobrą intrygę, dopracowane realia Ameryki połowy ubiegłego wieku i przekonujące postacie.
Książka z dreszczykiem dla pasjonatów kryminałów, tropicieli literackich, i nie tylko, zbrodni. Okazuje się, że kryminalistyka może być fascynującą, chociaż mrożącą krew w żyłach dziedziną, a dokonania policyjnych ekspertów naprawdę są godne uznania. Na kartach tej książki poznajemy kulisy pracy detektywów i policyjnych techników, bogato zilustrowane licznymi przykładami z całego świata, od których włosy mogą stanąć dęba.
Dlaczego zamachowcy-samobójcy powinni kupować polisę na życie? Co jest bardziej niebezpieczne: prowadzenie samochodu po pijanemu czy spacer po pijanemu? Czy telewizja przyczynia się do wzrostu przestępczości? Co łączy prostytutki z Mikołajami z centrum handlowego? Znakomita kontynuacja bestsellerowej Freakonomii – książki, która została przetłumaczona na 35 języków i sprzedała się na świecie w czterech milionach egzemplarzy. Levitt i Dubner, para ciekawskich ekonomistów-detektywów, nie boją się żadnego, nawet najbardziej dziwacznego tematu i znów próbują zmienić nasz sposób myślenia o świecie, spoglądając nań z zupełnie nieoczekiwanej perspektywy. Autorzy powracają w tym freakquelu w wielkim stylu z jeszcze większą dawką zaskakujących pytań i niesamowitych opowieści. Po lekturze tej książki otaczający cię świat już nigdy nie będzie taki sam jak wcześniej. Wraz z Superfreakonomią do księgarń trafia nowe, poszerzone wydanie Freakonomii.
Grzegorz Sudoł
50 km łatwiejsze niż maraton po galerii handlowej W swoim dwupokojowym mieszkaniu ma namiot, w którym spędza najważniejsze noce przed zawodami. Mimo to podczas startów zdarzają mu się chwile, gdy przestaje kontaktować i musi się bronić przed „tunelem”. Kilka tygodni temu został wicemistrzem Europy. Ten sukces nie byłby możliwy, gdyby blisko 20 lat temu nie zabłądził na trasie – o łzach, namowach księdza i dotrzymywaniu słowa rozmawiamy z Grzegorzem Sudołem, wicemistrzem Europy w chodzie. Rozmawiał Piotr Nowik Jak na co dzień się przemieszczasz? Samochodem. Czasem zdarza się, że muszę podjechać tramwajem, ale czasem też przemieszczam się pieszo. Robię to jednak bardzo rzadko. Jak to? Chodziarz, a rzadko korzysta ze swoich umiejętności? Tak naprawdę to strasznie nie lubię chodzić! A po sklepach to już w ogóle. Najgorzej, jak osoba, której towarzyszę, nie bardzo wie, co chce kupić. Wtedy okropnie się męczę i na odpoczynek zaliczam wszystkie możliwe ławeczki, czytając przy tym jakąś gazetę. Porównajmy. Maraton po galerii to ile kilometrów na zawodach chodziarskich? Wolę zrobić 30 km na treningu, niż dwie godziny szwendać się po sklepach. Ale wiesz, jak to jest z kobietami – idziesz po spodnie, a wychodzisz z sukienką. A jeśli już musisz gdzieś iść pieszo, to ile kilometrów pokonujesz? Nigdy nie sprawdzałem. Na studia przyjechałem z małego miasteczka i strasznie bałem się, że wsiądę w zły tramwaj, więc wolałem chodzić po ok 5 km. Kiedyś ksiądz namawiał mnie na pielgrzymkę, ale powiedziałem bez ogródek: „Przecież tam się tak długo idzie, a do tego stracę kilka dni treningu”. Mimo
to ksiądz szukał recepty. Mówił, że będę wychodził wcześniej, szedł chodem sportowym i spotkamy się na miejscu. Doszedłem do wniosku, że na coś takiego nie mam siły [śmiech]. Przede wszystkim jednak termin kolidował z jakimiś zawodami, ale jeszcze pewnie kiedyś pójdę na pielgrzymkę. A na co dzień chodzisz szybko czy raczej jak zwykły śmiertelnik ok. 5 km/h? Chyba nawet wolniej. Z kuzynem dojeżdżaliśmy do szkoły w Tarnobrzegu, a do przystanku mieliśmy ok. 1,5 km, więc non stop trzymałem go za koszulkę, bo nie mogłem nadążyć. Lecz gdy się już naprawdę śpieszę, wolę biec, niż szybko iść. Czyli nie da się w mieście spotkać Sudoła, który pomyka charakterystycznym chodem „na kaczkę”? Zdecydowanie nie, nigdy nikt mi czegoś takiego nie powiedział. Nawet jak idę szybko, nie ma to nic wspólnego z chodem sportowym. Wydaje się, że chód przez 50 km to straszna nuda. Często ludzie mówią: „Stary, co ty robisz przez te cztery godziny?”, ale tu nie ma czasu na nudę. Sprawdzasz tempo, patrzysz na przeciwników, koncentrujesz się na technice, podchodzisz do bufetów z wodą itd. O nudzie nie ma mowy. Nie da się
odjechać myślami. Zresztą jak na treningach się zamyślę, to od razu widać, że zwalniam i kilometr przechodzę wolniej o 5 czy 10 sekund. A gdzie najczęściej uciekasz myślami? Jeśli trener nie jedzie koło mnie na rowerze, to jestem skazany na słuchanie muzyki lub ciszę. Niemniej zmienia mi się przynajmniej krajobraz, bo co ma powiedzieć np. pływak w basenie? Jak jednak jest fajny rytm, to idę za szybko, więc muszę się pilnować. Lubię mocniejszą muzykę: U2, stare polskie przeboje, lecz także nowości. Często słucham Feela i piosenki z tekstem: „Możesz iść szybciej. niż niejeden chciałby biec”. Ten utwór przywołałem sobie także podczas mistrzostw Europy. Dał mi dodatkowy bodziec. Niestety, przepisy zabraniają noszenia słuchawek w trakcie zawodów. W jednym z wywiadów mówiłeś, że na ostatnich kilometrach człowiek wchodzi w swój świat. To coś podobnego do halucynacji? Wtedy jest ciężko. Na treningach chodzimy góra 40 km, więc na ostatnich 10 człowiek zostaje sam ze swoim organizmem i szuka, co można z niego jeszcze wycisnąć. Zmęczenie jest jednak tak duże, że czasem ledwo kontaktuję. Zdarza się, że zawodnicy nie pamiętają fragmentów zawodów. Też mam czasem
Dyskwalifikacje w tym sporcie to norma. Ciebie też nie ominęły. Gazety pisały wtedy o łzach twardziela. Czasem ciężko przyznać się do łez, ale tak było. Zostałem zdyskwalifikowany na mistrzostwach świata w Helsinkach, a miałem szanse na medal. Siadłem na krawężniku i zacząłem płakać. W sekundę przed oczami przeleciała mi cała kariera i zastanawiałem się, czy to wszystko ma dalej sens. Wtedy podleciał kolega, poklepał mnie i powiedział: „Stary, to jest nasz sport”. Później sędzia, który mnie wyrzucił, został za to zawieszony na rok, bo złamał regulamin, komunikując się z trenerem rywala. Mnie to jednak niewiele dało. Ale teraz jesteś wicemistrzem Europy, a za to należą się wakacje. Gdzie się wybierasz? Właśnie wróciłem z Chorwacji. Spędziłem fajne 9 dni, przy czym co dwa dni wychodziłem na trening. Robiłem po 6–10 km. Wylegiwałem, się też na plaży i regenerowałem całe ciało. Miałem w końcu czas dla córki, żony oraz przyjaciół, którzy z nami pojechali. Wstyd się przyznać, ale to moje pierwsze prawdziwe wakacje z rodziną. Podobno codziennie możesz sobie zrobić kemping, bo masz w mieszkaniu namiot. Chciałem sprostować, że wcale nie śpię codziennie w namiocie, jak napisał jeden z portali [śmiech]. Śpię w nim dwa miesiące w roku, i to tuż przed startem. Rozkładam namiot, który ma swój agregat, ustawiam na nim wysokość nad poziomem morza, a sprzęt zmienia skład powietrza. Czasem wygląda to śmiesznie. Przy remoncie naszego akademika ustawiono rusztowania, a ja mieszkam na ostatnim piętrze, więc nie mam w oknie zasłon. Gdy jeden z pracowników zobaczył, że wychodzę z namiotu, to strasznie dziwnie się na mnie patrzył. Namiot pożyczyłem od mojego sponsora ACTION, wcześniej korzystali z niego Piotr Wadecki i Maja Włoszczowska. Lance Amstrong też miał podobny, ale w końcu całe mieszkanie przerobił na pomieszczenie hiperbaryczne. Badania pokazują, że to bardzo pomaga.
zawroty głowy i wydaje mi się, że jeśli choć trochę przyspieszę, to zemdleję. Jeden z moich kolegów przeszedł kiedyś 47 km w niewyobrażalnym tempie i później przyznał, że do mety miał już tzw. tunel, czyli niczego nie pamiętał. Zdarza się, że pokłócisz się z żoną, trzaskasz drzwiami, a następnie idziesz z 10 km? To raczej nie jest sposób na odreagowanie, ale jak jestem zły, zdarza mi się przejść wyznaczony dystans zdecydowanie za szybko. Pół roku temu miałem przejść 10 km w 47 minut, a zrobiłem to w 43. Później wziąłem swoje rzeczy i zamiast wsiąść do samochodu, przeszedłem kolejne 5 km. Nie chciałem złości przelewać na kolegów, więc powiedziałem trenerowi, że muszę pewne rzeczy przemyśleć. Lecz w domu nie wydeptujesz ścieżek od kąta do kąta? Jestem dość wybuchowy, zatem czasem wolę szybko wyjść z domu, by nie wyładowywać się na bliskich. W jaki sposób dochodzisz do siebie po ciężkich zawodach? Lubię jacuzzi, basen oraz masaż, a na drugi dzień saunę. Z kolei w domu leżę z nogami podniesionymi do góry i spędzam w tej pozycji nawet godzinę. Lubię
też kino oraz sen. 15-minutowa drzemka to jest to. Moja żona śmieje się, że nie musi nastawiać zegarka, bo wie, że za kwadrans się obudzę. W taki sposób ładuję akumulatory. Czasem wychodzę też pobawić się z córką, ale po ciężkim treningu nie mam na to siły. Nadrabiam jednak, gdy jest lekki trening lub gdy odpocznę. Opowiedz, jak zaczęła się twoja przygoda z chodem. Zupełnie przypadkowo. Pojechałem na zgrupowanie biegaczy przełajowych i z grupą zawodników pomyliliśmy trasę – pobiegliśmy w zupełnie innym kierunku i zorientowaliśmy się dopiero po 6 km, więc zamiast 22 zaliczyliśmy niemal 40 km. Po drodze jedliśmy jeżyny, piliśmy wodę ze strumyka i próbowaliśmy złapać okazję. Ale to był 1992 rok i tak wielu samochodów jeszcze nie było. Postanowiliśmy więc ścigać się, kto będzie szybciej szedł. Okazało się, że wychodzi mi to całkiem nieźle, więc trener spytał, czy nie chciałbym się sprawdzić w chodzie. Kilka dni wcześniej na igrzyskach zdyskwalifikowano jednak Roberta Korzeniowskiego, przeto nie chciałem się w to bawić, bo kiedyś pewnie kazaliby mi – podobnie jak Robertowi – zejść z trasy po 49 km. Trener jednak nalegał. Wygrałem zawody wojewódzkie, potem makroregion, a w Polsce byłem czwarty. I tak się zaczęło.
Córka nie korzysta z twojego namiotu? Oczywiście że do niego wchodzi, lecz w nim nie śpi. Ja spędzam w nim 8–10 godzin. Wchodzę więc ok. godz. 22, a wstaję ok. godz. 8. Zabrałem kiedyś namiot na Słowację na zgrupowanie, które odbywało się na wysokości 1350 m n.p.m., ale nie wziąłem tej różnicy pod uwagę i nie przestawiłem sprzętu. Wychodziłem więc z niego mocno otępiony, senny i czułem się, jakby mi ktoś przyłożył w głowę. Dopiero po kilku dniach połapałem się, o co chodzi. Później jeden z doktorów powiedział, że mogłem zniszczyć sobie mitochondria, czyli fabrykę energii w organizmie. Zmieniłeś już fryzurę po mistrzostwach? Tak, obiecałem jednemu dziennikarzowi, że zrobię to, gdy zdobędę medal, i na Chorwacji ściąłem się na łyso. Słońce przygrzało mi jednak ostro w głowę i teraz schodzi skóra. Dotrzymuję jednak danego słowa, choć żonie pomysł się nie spodobał. Jesteś już wicemistrzem Europy, ale chyba na tym nie zamierzasz poprzestać? Ten medal to tylko przystanek przez igrzyskami. Na razie nie zdążyłem się nawet z trenerem napić szampana, bo ciągle jesteśmy zajęci. Musimy od siebie trochę odpocząć, w końcu rocznie spędzamy razem ponad 250 dni.
Weź kije i...
Maszeruj! Tekst Grzegorz Sudoł Wygląda na to, że bieganie – chociaż popularne i popularyzowane – nie zawsze jest dla nas odpowiednie... Często wybieramy je jako aktywność. Dobrze, jeśli jesteśmy do tego przygotowani, ale często jest tak, że nie możemy kontynuować wysiłku dłużej niż kilka minut. Dlaczego tak jest? Nasz aparat ruchu musi być poddany treningowi i przygotowany do wysiłku, do aktywności, czasem bardzo wysokiej. Nie można pierwszego dnia zacząć od długiego wysiłku, od wysokiej intensywności ani też od biegu w ciężkim terenie. Szczególnie osoby z dużą nadwagą czy też nieprowadzące aktywnego trybu życia powinny rozpocząć trening od kilku spacerów, wydłużając ich czas i sterując aktywnością poprzez stopniowo szybsze pokonywanie dystansu. To spowoduje, że wysiłek będzie mniej intensywny i będzie można go wykonywać powyżej 30 minut. Pozwoli to na rozpoczęcie procesów fizjologicznych, które będą spalać tkankę tłuszczową, korzystając z niej jako substratu energetycznego. Dzięki temu będziemy mogli redukować tkankę tłuszczową, a co za tym idzie, wagę i przygotowywać aparaty oddechowy i ruchu do wysiłku o wyższej intensywności. Nie będziemy jednocześnie bardzo mocno obciążać stawów, które i tak w przypadku dodatkowego stosowania złego obuwia są w złej sytuacji. Inną popularną formą aktywności marszowej jest Nordic Walking. W tym wypadku wykorzystujemy specjalne kijki, które poprawiają pracę obręczy barkowej, sprawiają, że rozwijamy większą prędkość marszu, a dodatkowo zmieniamy technikę chodu. Już po krótkim przeszkoleniu, nawet w formie teoretycznej, jesteśmy w stanie sami wykonywać podstawowe ćwiczenia i przejścia. Nordic Walking ma trzy poziomy aktywności – zdrowotny, fitness i sportowy. Nordic Walking angażuje do wysiłku większość mięśni ciała. Pracują one zupełnie inaczej niż podczas zwykłego marszu. Są bardziej wzmocnione. To rodzaj marszu, który niezwykle pozytywnie wpływa na nasze ramiona – stają się mocniejsze i bardziej wytrzymałe. Po intensywnych spacerach jesteśmy w stanie z większą łatwością wchodzić na wzgórza, a co najważniejsze, nordic walking pozwala spalać nieco więcej kalorii niż chodzenie. Można go uznać za dobrą formę zrzucenia zbędnych kilogramów. Kije mają bardzo wiele zalet. Odciążają stawy, które zwłaszcza u osób starszych mogą być nadwyrężone i schorowane. Najważniejsze – o czym trzeba pamiętać – to nie mylić kijków do Nordic Walking z kijami trekkingowymi. Najczęściej dochodzi do takich pomyłek, ponieważ sprzedawcy
nie informują klienta o zasadniczych różnicach między wyposażeniem trekkingowym a marszowym. Jest jeszcze inna warta omówienia forma chodu – chód sportowy. Ta odmiana znacznie różni się od marszu oraz Nordic Walkingu. Jest konkurencją olimpijską rozgrywaną na dystansach 20 i 50 km. Prędkości rozwijane przez zawodników przekraczają nawet 15 km/h, co daje czas poniżej 4 min/km. W tej dyscyplinie sędziowie oceniają styl i technikę chodu. Taki chód wymaga oczywiście treningów pod fachowym okiem trenera i w warunkach „wokółdomowych” raczej nie jesteśmy w stanie go uprawiać. Jedno jest pewne. W doborze formy aktywności musimy kierować się zdrowym rozsądkiem i słuchać własnego organizmu. Moda w tym wypadku może sprawić nam więcej szkody niż pożytku! Nieważne, na jaką aktywność się zdecydujemy. Już sam fakt podjęcia próby jest sukcesem. Ważne, aby była ona zdrowa i dawała satysfakcję oraz możliwość długotrwałego kontynuowania wysiłku. Bo chociaż „wysiłek” zdecydowanie nie należy do naszych ulubionych słów, nie da się nie zauważyć, że bez pracy nie ma efektów.
Więcej na: www.mizuno.eu
Sizeer to nie tylko największa sportstylowa sieć w Polsce, to innowacyjny koncept oferujący znacznie więcej niż tylko produkty, poszukujący razem ze swoimi Klientami sposobów uwalniania czasu. 62 lokalizacje w najlepszych centrach handlowych, funkcjonalny sklep internetowy, atrakcyjne produkty najlepszych marek, konkursy, eventy, program lojalnościowy, „SI Magazyn”, liczne atrakcje przygotowane z myślą o młodych ludziach – wszystko to przełożyło się na przyznanie sieci prestiżowego tytułu „Odkrycie Roku”. Plebiscyt organizowany co roku przez redakcję „Rzeczpospolitej” i wydawcę dodatku biznesowego dziennika wyróżnia najlepsze marki w kraju tytułem „Laur Konsumenta” oraz „Odkrycie Roku” właśnie. Pragniemy podziękować naszym Klientom i Twórcom Plebiscytu. Mamy nadzieję, że hasło „Uwolnij Swój Czas” stanie się mottem każdego wspólnego dnia.
Sizeer i Adidas zapraszają do udziału w niezwykłej promocji. Aby wygrać odlotowy wyjazd na rozdanie nagród MTV Europe, wystarczy tak niewiele… Wpadnij do jednego z salonów Sizeer, kup buty Adidas Originals objęte promocją i zgarnij DVD z KODem! Potem wyślij KOD i jak najszybciej odpowiedz na pytanie, które otrzymasz. Ten, kto będzie najszybszy, wygra udział w superimprezie! WYJAZD NA MTV EUROPE MUSIC AWARDS dla siebie i osoby towarzyszącej. Promocja trwa od 6 sierpnia do 5 września 2010 roku. Pośpiesz po nagrodę!
W poprzednim sezonie brytyjski Bench wprowadził do swojej oferty nową linię stworzoną z myślą o pasjonatach białego szaleństwa. Kolorowe, modne i jednocześnie technologiczne modele zostały entuzjastycznie przyjęte na najważniejszych światowych stokach. Zainteresowanie snowboardzistów i narciarzy sprawiło, że linia jest kontynuowana i rozwijana! Począwszy od tego roku kolekcję, można zakupić również w sieci Sizeer!
Redaktor naczelna Justyna Dziegieć Moda Mateusz Paja, Monika Jurczyk Marta Szymonik, Wojtek Skulski Sport Piotr Nowik Muzyka Maria Kmita Współpraca Michał Piróg, Rafał Romanowski, Marcin „Duże Pe” Matuszewski, Małgorzata Fugiel-Kuźmińska, Magda Nowak, Łukasz Bąbka, Beata Lenk, Dariusz Chanek, Agata Król – Iwulska Skład i redesign makiety Grzegorz Sołowiński, Dawid Świątek Projekt logo Mateusz Paja Grafika Matt Sypień – Digimental Grzegorz Sołowiński, Dawid Świątek Foto Marcin Socha Michał Kuźmiński, Rafał Romanowski, Piotr Fic, Tomasz Wizner, Paweł Bąbała Reklama reklama@UwolnijSwojCzas.pl Wydawca Marketing Investment Group Sp. z o.o. os. Dywizjonu 303 paw. 1 31-871 Kraków Adres korespondencyjny RONDO BUSINESS PARK ul. Lublańska 38 31-476 Kraków budynek A3, III piętro redakcja@UwolnijSwojCzas.pl
SizeerClub.com e-Sizeer.com sizeer.com
Sklepy SIZEER Białystok: Galeria Biała, CH Auchan, Bielsko-Biała: CH Sarni Stok, Gemini Park, Bydgoszcz: CH Rondo, CH Auchan, Focus Mall, Bytom: CH Plejada, Czeladź: CH M1, Częstochowa: Al. NMP 32, CH Jurajska, Dąbrowa Górnicza: CH Pogoria, Gdańsk: Galeria Bałtycka, Gorzów Wielkopolski: Galeria Askana, Katowice: 3 Stawy King Cross, Silesia City Center, ul. 3 Maja, Koszalin: CH Forum, Kraków: ul. Szewska 20, CH Krokus, Galeria Kazimierz, CH M1, Galeria Krakowska, Bonarka City Center, Krosno: ul. Legionów 17, Legnica: CH Galeria Piastów, Lublin: Galeria Olimp, Łódź: CH Tulipan, Pasaż Łódzki, Galeria Łódzka, Manufaktura, Port Łódź, Mikołów: CH Auchan, Nowy Sącz: CH Sandecja, Opole: CH Karolinka, Piotrków Trybunalski: CH Focus Mall, Piła: Galeria Kasztanowa, Płock: CH Auchan, Galeria Wisła, Poznań: CH Marcelin, CH M1, Stary Browar, CH Plaza, Radom: CH M1, Rumia: Ch Auchan, Rzeszów: CH Plaza, Słupsk: CH Jantar, Starachowice: ul. Piłsudskiego 11, Tarnów: Galeria Tarnovia, Toruń: CH Kometa, Warszawa: REAL Janki, CH Targówek-Carrefour, CH Wola Park, CH Sadyba Best Mall, Włocławek: Wzorcownia, Wrocław: Galeria Dominikońska, CH Korona, Pasaż Grunwaldzki, Zielona Góra: Focus Park