zobacz więcej
SI 8 / 2012
edytorial
SPIS TREŚCI 04. Wstępniak 05. Świeża dostawa w Sizeer 06. Wiosna z Krokodylem 08. Wiosna - lato 2012 dla pań 09. Męskie trendy 10. Patricia Kazadi – zwierzenia globtroterki 14. Smakowanie wiosny 16. Sexy-kuchareczka czy stary dres? 18. Wiecznie spocone city 22. Sesja zdjęciowa 32. Niezobowiązujący raport z kina 34. Antoni Pawlicki – heroiczny kochanek 36. Design w domu
38. Smakowite kąski 44. Kobiety na scenę 46. Czytelnia 48. Najlepszy serial wszech czasów, czyli o The Wire 50. Milena Radecka – dres to moja druga skóra 54. Bo Beto zapomniał kaset 56. Rzeczowo 58. Do boju Polskooo… czyli Euro 2012 60. Gry 61. Kariera w rękach krupiera 64. Naturalnie natura 65. Timberland zaprasza na szanty 68. Coming soon
SI 8 / 2012
sample
A W A T S O D A Ż ŚWIE W SIZEER WIOSENNE 2 1 0 2 E J C A R I INSP
sizeer.com e-sizeer.com
facebook.com/sklepsizeercom facebook.com/Sizeercom
WSTĘPNIAK Puchówka, buty z grubą podeszwą, rękawice, szal i czapa. A po tym wszystkim koniecznie kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym i cytryną. Odmrożenia. Zamarznięte trakcje tramwajowe. Zimne autobusy. Skrobanie przedniej szyby. Rozładowane akumulatory. Dość! Bo ile można? Witamy Was w nowym „SI Magazynie”, w którym uciekamy z polskiego bieguna. Wielkimi krokami nadciąga wiosna, a z nią – przesilenie. Będziemy czuć się nieco ospali i umęczeni – szczególnie styczniowymi i lutowymi mrozami, które mocno dały nam w kość. Dlatego w „SI” serwujemy wszystkim energetyczny koktajl informacji, które postawią Was na nogi. Zaczynając od owocowej sesji zdjęciowej, przez wypad na zumbę, aż po wycieczkę do gorącej stolicy Tajlandii. Na rozgrzewkę porcja newsów z wybiegów, a tam miks kolorów i wzorów. Nasi styliści obejrzeli świeżą dostawę na modowych wybiegach i wybrali dla Was najlepsze kąski. Do aktywności, szczególnie wiosną, zachęca Patricia Kazadi, zapalona globtroterka. W numerze jest naprawdę gorąco – Milena Radecka zdradza nam, co czuła po sesji do „Playboya”. To dla męskiej części czytelników. Panie do czerwoności rozgrzeje niepokorny Antoni Pawlicki, który widzi w sobie heroicznego kochanka. Ten numer „SI Magazynu” to bomba witaminowa, która nakręci Was do działania. Tak skutecznie, że nie będziecie mogli zasnąć z wrażenia! Witamy się z Wami po raz pierwszy. Asia Zając-Cekiera
/04
Kasia Zima-Bodziony
Lutowe mrozy przypomniały wszystkim, że zima nie daje za wygraną, nawet jeżeli w grudniu o śniegu mogliśmy tylko pomarzyć. Wystarczył tydzień z temperaturą grubo poniżej zera i wszyscy zatęskniliśmy znów za lżejszymi kurtkami, butami z krótką cholewką czy lekkimi apaszkami. Niezależnie od tego, co dzieje się za oknem, jest taka ekipa, która postanowiła nieco podgrzać atmosferę.
Powiew świeżości w modzie nadchodzi ze strony salonów Sizeer w całej Polsce. Już od końca lutego 2012 r. będzie można zobaczyć, co projektanci najlepszych marek sportstylowych i lifestylowych przygotowali na nadchodzącą wiosnę. – Stawiamy na nieznośną lekkość bytu – ma być przede wszystkim stylowo i wygodnie – mówią styliści Sizeer. Właśnie takie są niskie trampki adidas, Nike czy Converse, a także piękne baleriny Lacoste. Wszystko zmiksowane z oddychającymi tkaninami i soczystą kolorystyką. To prawdziwe modowe nowalijki, które inspirują do zrzucenia zimowej pierzyny! Najnowsze kolekcje dostępnych w Sizeer marek z pewnością nie są przeznaczone dla nudziarzy. Kierując się mottem „Uwolnij swój czas”, styliści Sizeer starannie dobrali każdy model. – Pragniemy, by nasze buty i ubrania inspirowały do działania, namawiały do aktywności, tryskały energią – przekonują.
Wszystkie kolekcje mają mocno korespondować z budzącą się do życia przyrodą, eksponować żywiołowość, lekkość i dynamikę, inspirować wszystkim tym, co niosą za sobą cieplejsze miesiące i natura. Adidas, Nike, Reebok, Bench., Lacoste, Puma, Timberland i Converse składają się na miks różnych marek, które pod szyldem Sizeer dzięki wyjątkowej selekcji stają się częścią wiosennego konceptu. – Nasz wybór to luźne T-shirty i dżinsy w połączeniu z mokasynami, trampkami, espadrylami czy koturnami z peep-toe – wymieniają styliści Sizeer. Świeża dostawa w Sizeer inspiruje wszystkich, którzy szukają odpowiedniego stroju i obuwia na miejską wiosnę!
/05
SI 8 / 2012
sample
WIOSNA M E L Y D O K O R ZK Jeszcze więcej uwagi skupionej tylko na kobiecie (choć panowie też będą zadowoleni), elegancki, klasyczny styl i topowe modele, które pasują do wszystkiego z Twojej szafy – to główne cechy dostępnej w salonach Sizeer kolekcji obuwia Lacoste na wiosnę 2012 r.
Swobodna linia i elegancja bez wysiłku – oto wytyczone wiele lat temu zasady, których twardo trzyma się Lacoste. Projektanci tej marki uwielbiają autentyczność i ideę wiecznego noszenia, oferują więc produkty wysokiej jakości, które idealnie nadają się do codziennego użytku. Wiosna 2012 r. to wyrafinowana kolekcja, w której znajdziemy uniwersalny styl casual: trampki, crossy, baleriny. Niby klasyczne modele, proste wzory, a jednak… ten mały krokodyl sprawia, że chcesz je mieć na swoich stopach!
/06
Bocana Jeden z najważniejszych modeli najnowszej kolekcji Lacoste to Bocana, który łączy w sobie zapisaną w DNA marki elegancję ze sportowymi korzeniami. But dostępny jest w najmodniejszym kolorze tego sezonu – opalonym brązie. Projektanci Lacoste po raz kolejny stawiają na białą podeszwę, która dodaje szyku i elegancji, szczególnie butom z pogranicza mody i sportu. Szczyptą ekskluzywności jest sposób prezentowania firmowego krokodyla: logo zostało dyskretnie wytłoczone.
Trampkowy luzik O tym, że trampki przestały być synonimem butów, które pasują wyłącznie do strojów sportowych, wiadomo już od dawna. Klasyczne, niskie lub wysokie, z białą podeszwą i białymi sznurowaniami, są z chęcią zakładane do dżinsów i marynarki, a nawet do niektórych garniturów. Projektanci Lacoste przygotowali dwa modele, które muszą się znaleźć w każdej szafie. To damski Ziane i męski Newton. Oba dostępne w dwóch wersjach – z niską i wysoką cholewką, w marynarskich kolorach – króluje biel, czerń, czerwień i granat. To buty, które z chęcią założysz na każdą okazję i które będą idealnym wyjściem awaryjnym. Po prostu must have w Twojej szafie.
Czas na cross Opierając się na sprawdzonych rozwiązaniach o niskim profilu, projektanci Lacoste na wiosnę 2012 r. proponują zupełnie nowy typ obuwia: cross, czyli but, który łączy ze sobą dwa rodzaje skóry. Model Alisos jest szczególnie dopieszczony – do jego produkcji użyto najlepszej skóry cielęcej i zamszu. Moda oraz elegancja w jednym, a ponadto obowiązkowa biała podeszwa i dyskretny, metalowy krokodyl. Alisos nie tylko świetnie prezentuje się na stopie, lecz także pasuje do wielu zestawów ubraniowych z Twojej szafy.
SI 8 / 2012
style
Zawsze wyszukuję przed czasem trendy jesienno-zimowe. Wiosenne odkrywam, kiedy już wejdą w życie. Może to kwestia przyrody, która odciąga naszą uwagę od gazet, laptopów i sklepowych witryn? Tyle przecież w tym czasie innych radości: słońce, nieśmiało zieleniące się drzewa, przyjemne dla ciała i ducha temperatury. Kiedy piszę ten tekst, ulice nadal skute są lodem, ale zaklinam: niech żywi nie tracą nadziei! Niedługo ocieplenie, a ze strony świata mody duże przyzwolenie na kolor, słodycz i swobodę w łączeniu tkanin, faktur i kolorów. Radzę poczytać o tym, co wypada nosić w tym sezonie, przejrzeć szafę i przy kubku herbaty z cytryną stworzyć swoją shopping-listę. Planowanie garderoby to jedna z najprzyjemniejszych czynności spośród wiosennych porządków!
krawiecki kunszt. Możemy również nosić się pastelowo na dworski sposób...
Tekst Marta Szymonik
Jungle Julia!
Przede wszystkim pastele! Mam osobistą traumę związaną z pastelami: znienawidzoną, kwiecistą sukienkę z dzieciństwa. I cóż z tego, że mama była zachwycona, a ja wyglądałam pięknie? Kiedy usłyszałam, że w tym roku stawiamy na pastele, mina mi zrzedła. Oczyma wyobraźni widziałam sam lukier i słodycz. A tu proszę, miła niespodzianka. Subtelne kolory: delikatna mięta jest moim zdaniem obowiązkowa! Brzoskwinie, róże, beże, rozbielone turkusy, pomarańcze, żółcie, wszystko okraszone prostymi krojami i elegancją. W ramach tej gamy mamy pełną dowolność – przecież idzie wiosna! Mamy się bawić, a nie trzymać sztywnych reguł! Możemy się pastelowo ubrać od stóp do głów. Możemy mieć jedynie pastelowe dodatki: szal, torebkę czy buty. Możemy się nosić minimalistycznie (ważne, by stawiać na dobre kroje, stylowe detale, ładne kształty kieszonek, staranne wykończenie). Minimalizm to elegancja –
/08
Herbatka u królowej Niektórzy nazywają ten trend Sweet Sixties. Mnie, może przez rocznicę 60-lecia zasiadania królowej Elżbiety II na brytyjskim tronie, kojarzy się on dworsko. Na pewno wybrałabym coś z kolekcji LV na spotkanie przy filiżance królewskiej herbaty. Jest słodko: koronki, hafty, diademy, wyszywane kołnierzyki, oczywiście, nadal pastelowo. Dla zrównoważenia przepychu wybieramy grzeczne kroje. Nowe oblicze denimu – rozbielony błękit Zastanawiałyście się kiedykolwiek, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby nie wynaleziono dżinsu? Na pewno poranne dylematy zajmowałyby więcej czasu. Umiecie znaleźć alternatywę? Z podobnym pytaniem w tym roku mierzyli się projektanci. I oto na wybiegach pojawia się kolor dżinsowy. Znajdziemy go na pokazach Balmain w postaci długich do ziemi spódnic. Fendi również forsuje ten kolor poprzez kobiece sukienki. Piękne, zwiewne spódnice znajdziemy u Prady. Dla osób noszących się bardziej oficjalnie polecam propozycję Yves’a Saint-Laurenta.
Temperatury jeszcze zbyt niskie, by poczuć skwar miejskiej dżungli, ale zainspirować się można. Motywy afrykańskie pojawiają się co roku, ale niezmiennie cieszą oko. Połączenia barw: ochry, karminu i soczystych zieleni sprawiają, że myślami przenosimy się na piaszczyste plaże albo przynajmniej siadamy bliżej kaloryfera. Ważny jest wzór! Manifestujemy radość życia! Całość uzupełniamy skórzanymi paskami – mogą być nawet dość masywne. Na stopach koniecznie sandałki! Dla pań nieznoszących klimatów afro polecam jeden intensywny kolor – na wybiegach pojawiają się czerwienie (Dior), mocne, słoneczne żółcie, soczyste pomarańcze (Hermes), zielenie i chabry (Ackerman). U Paul&Joe świetnie sprawdza się połączenie stylu afro z akcentami militarnymi. Calineczka Stawiamy na kobiecość! Po ukrywaniu naszego piękna pod grubymi warstwami ubrań stajemy się delikatnymi motylkami. Na wielu pokazach pojawiają się delikatne,
zwiewne spódnice. Tutaj nie ma miejsca na zbytnią słodycz, chodzi bardziej o miękkość form i kształtów. Dominują bardzo, ale to bardzo rozbielone barwy nude, biel i blady róż. Drogie Panie, wkraczamy do krainy łagodności! Black&White Te dwa kolory nigdy nie wychodzą z mody! Możemy się nosić całkowicie na biało, całkowicie na czarno lub pół na pół. Można również zaszaleć z miksem wzorów w wersji monochromatycznej. Bawełna, len, płótno – naturalnie! Luźne spodnie, doskonale skrojone koszule, ale noszone swobodnie. Niby dwa kolory, a ileż możliwości! Mój wybór Czyli lekcja Chanel, czym jest współczesna elegancja i jak nosić perły w XXI wieku. Doskonałość krojów, detali i odcieni. Fascynuje mnie propozycja wykorzystywania pereł: już nie grube sznury zawieszone na szyi, lecz delikatne akcenty: pasek w talii lub ramiączko sukienki. Majstersztyk! Drogie Panie, radzę rozerwać posiadane błyskotki i tuningować sukienki! Warto wyszukać na [youtube.com] pokaz Chanel i obejrzeć go od pierwszej do ostatniej sekundy. W połowie miła niespodzianka: Florence and The Machine na żywo!
SI 8 / 2012
Przede wszystkim uważam, że panowie są pokrzywdzeni. Od miesiąca gazety krzyczą tytułami: Must have – trendy wiosna-lato 2012 r.! No i jak tu nie sprawdzić, co się w modowym świecie wydarzy w najbliższych miesiącach. Zaglądamy... i jakież rozczarowanie! Albo nie ma kompletnie nic na temat męskiej garderoby, albo tematowi poświęcone zostały tylko dwie, trzy strony na samym końcu opasłego magazynu. Myślę, że mało który mężczyzna tam dotrze, chyba że w oczekiwaniu na swoją kolejkę u fryzjera bądź dentysty. Oprócz rozprawienia się z modą damską czeka go bowiem również przeprawa przez dział akcesoriów – tak, to też moda! Następnie rubryka „uroda”, czyli to, czym się smarujemy w tym roku itd. Dla tych, którzy do fryzjera nie chodzą lub zwyczajnie nie mają cierpliwości, przekazuję poniżej kilka wskazówek, w co warto wyposażyć się w nadchodzącym sezonie. Tekst Marta Szymonik
style
znaleźć w Twojej szafie. Może być to koszula, szal, kraciaste buty lub kompletny garnitur. Przypominam, że krata ma długą historię i jest symbolem konserwatyzmu oraz elegancji. Tym razem nosimy ją latem, więc dominują mocne i odważne połączenia kolorystyczne: czerwień z chabrem, turkusy, granaty, żółcie, pomarańcze. Miksuj, jak chcesz. Tutaj również ogranicza Cię tylko Twoja wyobraźnia. Możesz mieć na sobie w kratę wszystko, łącznie ze skarpetkami, ale możesz postawić też na samą koszulę. Na spotkanie bardziej formalne projektanci proponują połączenie bieli z czernią. Każdy znajdzie coś dla siebie. Paski w kontrataku Paski i prążki to kolejny mocny trend, i to nie tylko w wersji żeglarskiej. Jest nadal wzorzyście, ale spokojniej. Dominują delikatniejsze barwy pastelowe i przewiewne tkaniny, takie jak bawełna czy płótno. Trend na pewno na wyższe temperatury niż te obecnie za naszymi oknami, ale warto poczekać.
Postscriptum Osobiście uważam, że moda męska jest szalenie inspirująca i ponadczasowa. Szczególnie zazdroszczę panom akcesoriów, np. męskich toreb w wersji XXL. Dlatego tym bardziej szkoda, że mało się o tym pisze w prasie. Ciekawskim polecam poszperać na stronach domów mody, do obejrzenia całe kolekcje, często również w wersji filmowej.
Uff, gładko poszło… Spokojnie, spokojnie... już nie ma wzorów, ale czymś musimy zrównoważyć powyższe szaleństwo. Panowie, do odważnych świat należy – jeżeli nie decydujecie się na wzory, obowiązkowo postawcie na kolor! Amarant, chaber, dojrzała pomarańcza i zieleń limonki to gama podstawowa, nie tylko dla T-shirtów! Garnitur w takim kolorze w sezonie 2012 r. nie będzie fanaberią. Spokojnie można zainwestować w kilka par barwnego obuwia, nieważne, czy to będą buty eleganckie, czy trampki. Liczy się kolor.
Moda wzorem stoi!
Wiatr w żagle
Kwieciste koszule, motywy roślinne, orient, a może coś bardziej geometrycznego? Wybieraj! Wzory nie są już tylko dla odważnych, nie spotkasz się z dezaprobatą na salonach. Teraz to główny trend! Dozwolone są wszelkie kombinacje! Kwiecisty kombinezon od stóp do głów, wzorzysty sweter lub koszula i gładkie spodnie lub marynarka? Wszystko zależy od tego, czy się odważysz. Dla bardziej konserwatywnych proponuję np. dużą, wzorzystą torbę. Nie od razu przecież Kraków zbudowano!
Paski zdradziły już, że powieje od morza. Moda na żeglarstwo nadal się rozwija. Oczywiście, klasykiem pozostaje połączenie granatu z bielą lub bieli z czernią, ale sama biel też się świetnie sprawdzi. Co ważne, wszystko ma być nowe: nieposzarpane, niepotargane, idealnie wyprasowane. Żeglarz w starym dziurawym swetrze to mit. Na pokładzie obowiązują surowe zasady! Klar ma być!
Sezon w kratkę...
Pełen luz  Tęsknota za koloniami i podróżami wprowadza również do mody męskiej kolory ziemi:
Powyższa propozycja Cię nie przekonała? Kratka to kolejna rzecz, która musi się
beż, khaki, biel. Znajdziemy je u Vuittona, Hermesa czy D&G. Charakterystyczna jest swoboda noszenia. Dominują proste kroje, które nie usztywniają sylwetki. Swetry zapinamy na jeden guzik, koszule swobodnie rozpinamy… przecież za oknem panuje już upał. Jedna uwaga – na wybiegach do sandałów proponowane są skarpety. Ja jednak odradzam!
/09
star
SI 8 / 2012
SI 8 / 2012
Nowa płyta to dla Ciebie... Spełnienie marzeń i zwieńczenie wielu lat ciężkiej pracy. To niezwykle radosny moment i, przede wszystkim, kolejna wspaniała podróż. Skąd tytuł? Podróże od zawsze były moją pasją. Uwielbiam odkrywać nowe miejsca i poznawać ciekawych ludzi... Ktoś kiedyś powiedział, że „życie jest jak książka, a kto nie podróżuje, poznaje tylko jedną jej stronę”. Dlatego właśnie mój debiutancki krążek zatytułowałam GlobeTrotter. Poza tym płyta powstała przy współpracy artystów z kilku krajów – Belgii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Szwecji i, oczywiście, z Polski.
Zwierzenia globtroterki Jest piękna, młoda i utalentowana. I nie ma czasu odpoczywać. Z 23-letnią aktorką i piosenkarką Patricią Kazadi udało nam się porozmawiać o pierwszej w nocy, między jej pracą nad nową edycją show „You Can Dance”, którego jest prowadzącą, a zdjęciami do teledysku promującego jej debiutancką płytę.
Rozmawiała Amelia Zaleska
/10
Dla kogo jest ta muzyka? Utwory na płycie składają się z nowoczesnych rytmów, dobrych bitów i mocnych, wpadających w ucho dźwięków. Tworzę dla ludzi, którzy mają dosyć szarości dnia i chcą się w pełni cieszyć życiem. Dla kogo nie jest? Mam nadzieję, że nie ma takich osób (śmiech) i że każdy znajdzie na niej coś dla siebie. Może chwile będą wtedy bardziej kolorowe? Twój ulubiony kawałek? Strip, dlatego że opowiada o tym, co w życiu jest istotne. O tym, że powinniśmy przestać gonić za rzeczami materialnymi, a postawić na to, co najważniejsze, czyli na otaczający nas świat, rodzinę i przyjaciół. Co czujesz na chwilę przed premierą płyty: ulgę, tremę? Chyba i jedno, i drugie jednocześnie. Choć chyba w mniejszym stopniu ulgę, bo za każdym razem, gdy słucham ukończonego kawałka, to dochodzę do wniosku, że mogłabym to zaśpiewać lepiej. Albo po prostu inaczej. Jednak to tylko mobilizuje mnie do dalszej pracy. Ile godzin spędziłaś w studiu nagraniowym? Wiele, bardzo wiele. Prawda jest taka, że pracy w studiu nigdy nie mam dość – mogłabym tam siedzieć wieki i stale nagrywać coś nowego. Nie mogłabyś żyć bez muzyki? To moja wielka miłość. Już jako małolata śpiewałam w teledysku u Mesa. Zaczęło się jednak od tańca. Najpierw trafiłam do zespołu Tintilo, z którym występowałam
star
w warszawskich teatrach, następnie w grupie Volt tańczyłam disco dance. Potem zaśpiewałam na ścieżce dźwiękowej do filmu Dublerzy oraz pojawiłam się na płytach wielu artystów. Mam też, o czym mało kto wie, formalne muzyczne wykształcenie – chodziłam do szkoły muzycznej I i II stopnia. Grałam na skrzypcach i fortepianie.
Pamiętasz jeszcze, co to jest wolny czas? Jasne, że tak, chociaż nie mam go zbyt dużo. Każdą wolną chwilę staram się spędzać z rodziną i przyjaciółmi. Tylko w gronie moich najbliższych mogę się zrelaksować. Lubię wieczorne rozmowy ze znajomymi przy dobrej kolacji, wypady do kina czy na koncerty. Wtedy jestem najszczęśliwsza.
Większość ludzi kojarzy Cię jednak nie ze sceną, lecz z telewizją, choć przygodę ze srebrnym ekranem zaczęłaś znacznie później. Zadebiutowałam w serialu Daleko od noszy w wieku piętnastu lat, niedługo potem dostałam swoją pierwszą prowadzoną rolę – Ani Chełmickiej w Egzaminie z życia. Potem były kolejne seriale i filmy, między innymi Londyńczycy, Na Wspólnej i Ranczo.
Wyobraź sobie: budzisz się i w twoim kalendarzu nie ma żadnych terminów. Co zrobiłabyś z takim dniem? Wyjścia są dwa: albo taki dzień spędzam z rodziną, albo natychmiast wyruszam w kolejną podróż.
Nie zamierzasz porzucić aktorstwa i zająć się wyłącznie muzyką? Uwielbiam grać, daję wtedy upust swoim innym emocjom. Poza tym role w serialach zapewniają stały zarobek. Jesteśmy w Polsce i nasze realia mają niewiele wspólnego z rynkiem muzycznym na Zachodzie, gdzie podpisuje się kontrakty płytowe opiewające na kilka milionów dolarów, a później bierze się udział w jednej reklamie i żyje się beztrosko przez kolejnych kilka lat. U nas trzeba radzić sobie inaczej. Twoje największe marzenia? Jedno już się spełniło. W 2009 r. miałam swój debiut na dużym ekranie. Zagrałam w Miłości na wybiegu i Jak się pozbyć cellulitu, rok później dostałam główną rolę kobiecą w komedii Święty interes. Już niedługo spełni się kolejne – premiera mojej płyty. Chciałabym też kiedyś napisać muzykę do filmu wspólnie z Thomasem Newmanem. On tworzy prawdziwe arcydzieła, jednym z nich jest na przykład ścieżka dźwiękowa do American Beauty. Powoli staram się spełniać moje marzenia. Mam za sobą sporo castingów i różne doświadczenia z nimi związane. W końcu biorę w nich udział nie od trzech czy czterech lat, ale od trzeciego roku życia! Już jako brzdąc grałam w teatrach warszawskich. Najfajniejsze jest to, że gdyby ktoś powiedział mi kilka lat temu, że uda mi się spełnić choć jedno z tych marzeń, to uznałabym, że się ze mnie nabija. Dziś wiem, że warto być upartym, wierzyć w siebie i wytrwale walczyć o swoje. Wtedy nie ma rzeczy niemożliwych.
/11
SI 8 / 2012
style
SI 8 / 2012
style
Szpinakowe pesto • duży pęczek szpinaku • pół szklanki łuskanych orzechów włoskich • starta skórka z 1 cytryny • 80 ml oliwy • 1 łyżka soku z cytryny • 1 łyżeczka cukru • sól, pieprz Na blaszce w piekarniku ułóż warstwę orzechów, opiecz je w 200°C przez ok. 8 minut, uważając, by się przesadnie nie spiekły. Umyj szpinak, usuń ogonki i wysusz. Szpinak, orzechy, skórkę z cytryny oraz czosnek włóż do pojemnika i drobno posiekaj przy pomocy robota kuchennego. Dodaj oliwę, sok z cytryny, cukier i dalej miksuj do uzyskania właściwej konsystencji. Przypraw.
Tekst Agnieszka Wojtyniak
Pojawienie się na straganach nowalijek – pierwszych tryskających soczystością warzyw – pobudziło mój apetyt. Jak to zwykle bywa w takiej sytuacji, wypełniłam torbę wszelkiego rodzaju wczesnowiosennymi dobrami, mając jedynie mglisty koncept ich zagospodarowania, nie wspominając o możliwości zjedzenia ich wszystkich. Wydłużające się dni
/14
skłaniają jednak do spotkań towarzyskich, wiedziałam więc, że mogę liczyć na zbudzonych ze snu zimowego przyjaciół. Zachęcam wszystkich do wspólnego witania wiosennych smaków. Radość jest przecież dopiero wówczas pełna, gdy można się nią dzielić. Poniżej przedstawiam parę kulinarnych inspiracji z nowalijkami w roli głównej.
Zauważyłam pewną interesującą zależność: najciekawsze przepisy trafiają w moje ręce w momencie, gdy ich składniki są niedostępne bądź też okrutnie drogie. W ten sposób w mojej głowie przezimował przepis na szpinakowe pesto. Nie smakuje ono jak pesto klasyczne – przypomina je jedynie wyglądem i konsystencją. Może być jednak ciekawym, aromatycznym dodatkiem do makaronu czy ryby. Warto je również rozsmarować np. na chrupiącej bagietce, kładąc na wierzch kawałek suszonego pomidora. Najłatwiejszym sposobem na wykorzystanie nowalijek jest zrobienie z nich sałatki, która stanowić będzie kompozycję wczesnowiosennych smaków i kolorów. Do mieszanki różnych sałat dodaję półplasterki marchewki (bądź całe plasterki, jeśli warzywa są bardzo młode), plasterki rzodkiewki, półplasterki ogórka i łuskane ziarna słonecznika (słonecznik w sałatce – rozwiązanie podpatrzone u przyjaciółki – na stałe zadomowił się w mojej kuchni). Przygotowuję sos z oliwy, odrobiny czerwonego octu winnego i bazylii. Zalewam nim sałatkę i doprawiam ją do smaku solą i pieprzem. Jeśli nasi goście wolą bardziej bezpośrednią interakcję z posiłkiem, proponuję kupić większą ilość rzodkiewek i zaserwować je na sposób francuski. Umyte warzywa chwyta się w palce (cóż za cudownie pierwotna przyjemność jedzenia bez użycia sztućców!), następnie macza kolejno w maśle (które powinno mieć temperaturę pokojową) i soli, po czym chrupie z obowiązkowym wyrazem błogiej przyjemności na twarzy. Do tego jeszcze lemoniada lub dobrze schłodzone białe wino i przepis na wspólne smakowanie wiosny gotowy.
Lemoniada • 1 litr wody • 2–3 cytryny • 4 łyżki cukru • kostki lodu Do zimnej wody dodaj wyciśnięty z dwóch cytryn sok i cukier. Wymieszaj. Trzecią cytrynę sparz wrzątkiem i pokrój w plasterki. Do dzbanka wrzuć na zmianę lód oraz plasterki cytryny (ewentualnie listki mięty) i zalej je przygotowaną lemoniadą.
/15
SI 8 / 2012
moda
Tekst Monika Jurczyk
Współczuję bohaterkom telenowel. Budzą się i chodzą spać w pełnym makijażu. Współczuję im nie tylko dlatego, że wiem jak to boli (fizycznie), gdy (powiedzmy że) ze zmęczenia nie zmyje się wieczorem tuszu do rzęs. Współczuję, bo brak możliwości ściągnięcia codziennej maski byłby chyba najokrutniejszym rodzajem więzienia. A maską jest nie tylko makijaż… dlatego żal mi również pojawiających się w tasiemcach gospodyń domowych. Mimo że kompletnie zapracowane, zagniatają ciasto upierścionkowanymi rękami, próbują odkurzyć pod kanapą w ołówkowych spódnicach i, oczywiście, w szpilkach biegną otworzyć drzwi listonoszowi. W prawdziwym życiu jest zupełnie inaczej… co nie znaczy, że lepiej. Pod kanapą odkurzamy w naszych absolutnie najgorszych, dziesięcioletnich spodniach dresowych, a inkasenta przyjmujemy w starych i spranych skarpetkach (resztę pominę taktownym milczeniem). Niech pierwsza rzuci kamieniem ta, która nie ma takich żenujących momentów na sumieniu. Ileż można patrzeć na swojego partnera/partnerkę/współlokatorów w rozciągniętych bluzach z kapturem, z przyklapniętymi włosami (od tych kapturów) i – ogólnie – „niewyjściowych”? Jak długo można unikać lustra (bo jak już spojrzysz, to nie licz na dobry humor)? Jak często wolno nam dawać sobie (i innym) przyzwolenie na – nazwijmy to po imieniu – bycie niechlujnym? Czas z tym skończyć. Raz na zawsze. To musi być mocne postanowienie poprawy. Między niedbałym stylem naszych domowych pieleszy a strojem sexy-kuchareczki rodem z seriali istnieje wiele możliwości pośrednich. Niezależnie jednak od tego, czy
/16
wolisz swetry w norweskie wzory, legginsy i ciepłe skarpety, dresik z napisem „cute” na pośladkach czy też błyszczące haremki i zwykły tank top, najważniejsze jest, żeby ten strój przemyśleć. Postawić na kolory, zastanowić się nie tylko nad wygodą, lecz także nad sylwetką (założę się, że w głębi duszy chciałabyś wyglądać korzystnie nawet wówczas, gdy odbierasz list polecony). Jak to osiągnąć? Trzeba chociaż jedną wyprawę shoppingową poświęcić na rzeczy domowe. Wybrać kapcie, które pasują nawet do sukienki (np. miękkie balerinki z pluszu), żeby następnym razem, gdy przyjdą goście, nie przyjmować ich na boso. Kupić wygodne legginsy w różnych kolorach – będzie i zabawnie, i kobieco, w końcu pięknie podkreślają one nogi. Zainwestować w nowy dres i kilka zabawnych podkoszulków. Osobny shopping? W tak nieistotnym – z pozoru – celu? Tak, bo właśnie pozostawianie kupna domowych ubrań na ostatnią chwilę i ostatnie podrygi naszej karty płatni-
czej sprawia, że tak strasznie później wyglądamy. Ale jeszcze gorzej, gdy rzeczy, które już naszym zdaniem nie nadają się do pokazywania się w nich innym ludziom, lądują na półce z napisem „po domu”. Oznacza to bowiem, że dla naszych domowników wcale nie warto się starać! Pomyślcie o tym – stereotyp męża w rozdeptanych kapciach i pożółkłej koszulce oraz kobiety w rozwleczonym szlafroku, któremu daleko do peniuaru, musiał skądś się wziąć! I zastanówcie się, czy przypadkiem się do tego nie przyczyniacie… Współczuję nie tylko bohaterkom serialowych tasiemców. Współczuję również tym, którzy uważają, że tylko dla siebie nie warto dobrze wyglądać. Współczuję tym, którzy w starych bluzach czują się sobą. Z dwojga złego wolę już gospodynie domowe w stylu glamour. One przynajmniej wyglądają dobrze.
style
SI 8 / 2012
Patrz. Z okien na 30. piętrze hotelu rozświetlony Bangkok wygląda imponująco. Nawet tak wysoko wznosi się duszny zapach ostrych potraw, szarej pary, kleistego brudu, żółtej rzeki, tanich drinków, spoconych ciał, kadzidełek. Oto stolica Tajlandii, brudna perła w indochińskiej koronie. Patrz, rozglądaj się... Tekst i foto Rafał Romanowski klasy XXX, jak i słynnych, ociekających opiumowym klimatem erotyków w stylu Emanuelle z Sylvią Kristal w roli głównej. Dziś to my jesteśmy europejskimi aktorami w naturalnych, azjatyckich dekoracjach miasta, które przywodzi zwykle na myśl ciąg skojarzeń: seks, dziwki, narkotyki, nieletnia prostytucja... Jak jest naprawdę? Czy niekoronowana światowa stolica pieprzenia za pieniądze jest w stanie ekscytować przybysza, który niekoniecznie szuka kontaktu z młodymi tajskimi ciałami? Czy ten kontrowersyjny image Bangkoku tak mocno tu dominuje? Czy raczej więcej jest tu kreacji, PR-u, lotnych skojarzeń, którym słowo „seks” zawsze dodaje skrzydlatego rozmachu... Tajskie curry zanurzone w aromatycznym sosie. Kawałki mięsa, ryż, ostre chili, kolendra, cięta trawa cytrynowa, kokosowe mleczko. Do tego sporo ziół, rosolista zupa, piwo Singha w dużej, oszronionej tylko w pierwszych sekundach butelce. I ten nocny skwar lejący się z nieba, wydobywający się z rozgrzanych chodników, wyciskający wraz z ostrością potraw krople potu na zmęczone czoła gości z innego, nieazjatyckiego świata. Tajska kolacja pałaszowana pałeczkami na rogu ulicy przy Lat Phrao, nieopodal podejrzanego zaułka, skąd pachnie jednak równie pięknie, równie aromatycznie, równie kolendrowo. Jak wszędzie tutaj... Bangkok. Serce egzotycznej Tajlandii, wytęsknionych Indochin, zagadkowego Orientu rodem zarówno z przyrodniczych filmów o dalekiej Azji, wschodnich filmików
/18
SI 8 / 2012
Ten erotyczny Bangkok opisywano już tysiące razy. Omijamy to. Zamiast do „czerwonych dzielnic” kierujemy swoje kroki najpierw do biznesowego Bangkoku, później do Bangkoku chińskiego, Bangkoku królewskiego, następnie targowego, rzecznego, wreszcie „metrowego”, mknąc naziemnym pociągiem z najeżonego wieżowcami „tajskiego Manhattanu” aż po kompleks stadionów narodowych i największy mall – ogromną galerię handlową w centrum. Duszne miasto jawi nam się jako ponad 10-milionowa metropolia, pełna sprzeczności, kontrastów, nieoczekiwanych zwrotów akcji. Inaczej wygląda z okien naszego hotelu Amari na 30. piętrze luksusowego wieżowca (gdzie wszyscy kłaniają nam się w pas) niż z perspektywy wiązania sznurowadeł na pokrytym lepkim błotem chodniku nadrzecznego targu owoców i staroci. Inaczej smakuje w chińskiej restauracji z widokiem na brudną rzekę i kursujące po niej statki, inaczej w rozmowie z uśmiechniętym rikszarzem na rowerze, który za kilkadziesiąt bhatów może nas zawieźć do sąsiedniej, zupełnie innej z charakteru dzielnicy. Bangkok jest jak wielka żarówka, do której zlatują się wszelkie ćmy z okolicy – śmieje się Laddawan Thanyapongsa, nasza przewodniczka po tajskiej stolicy. Pokazuje piękny, kapiący od złota królewski pałac z kompleksem buddyjskich świątyń, okazałe budynki rządowe, pozostałości dawnej zabudowy we wschodniej dzielnicy, imponujące rozmachem podniebne skrzyżowania autostrad. Zaprasza na obiad, który – o dziwo – jemy u mieszkających tu Chińczyków,
style
częstując się ze szwedzkiego (tak!) stołu wedle tajskiej etykiety spożywania posiłku. Kiedy rozmawiamy swobodnie – jakżeby inaczej – o seksie/seksie/seksie, nie wiemy jeszcze, jak dramatyczną walkę z wodnym żywiołem przyjdzie stoczyć mieszkańcom Bangkoku kilka miesięcy później, jesienią 2011 r. Wielka powódź nawiedzi stolicę pogrążonej w konflikcie politycznym Tajlandii, a z powierzchni ziemi zniknie wiele zabudowań, istnień ludzkich, część infrastruktury. Na razie o tym nie wiemy. Jest czerwiec 2011 r. Na razie popijamy wodą posiłek i zastanawiamy się nad fenomenem wody dookoła nas. Woda dość mocno organizuje
życie na tym skrawku planety. Po wodzie się pływa, chcąc przedostać się na drugi brzeg Bangkoku, na wodzie organizuje rozmaite ceremonie na udekorowanych łodziach, woda płynie za oknem, gdy wynajmujemy mieszkanie bądź pokój nie w ekskluzywnym Amari, ale w jednym z nadrzecznych hotelików o niekoniecznie dobrej sławie. Woda wreszcie pachnie, pachnie spłukanymi nią brudem, resztkami, śmieciami tego miasta, które – choć urocze, smakowite i fragmentami bardzo eleganckie – pozostaje jednak typowym portem fascynującego Wschodu, do którego spływa brudna piana ze wszystkich kontynentów. Burdelem, którego nazwa wywołuje ekscytację pod każdą szerokością geograficzną. Noc. Żołądki nakarmione, płuca nawdychane tajskim aromatem, nocny klub za pięćset bahtów zamyka drzwi przed każdym, kto nie podjedzie tu drogim porsche, ferrari, astonem martinem czy lamborghini. – Laddawan, gdzie nas wywiozłaś? – pytam. – Nie chciałeś iść do słynnych kwartałów, pokazuję więc ten Bangkok, którego nie znacie – odpowiada moja tajska koleżanka. Uśmiechamy się, przed nami cała noc, gęsta od ciemności, gęsta od zakurzonego mroku rozświetlonego wiecznie żywym światłem azjatyckich miast. Zimny łyk tajskiego piwa (tym razem Chang), lekka przekąska w dłoni i nagła decyzja: taxi. – Taxi! – wołać nie trzeba, taksówki zatrzymują się w rządku w każdym miejscu Bangkoku, jeśli tylko ich kierowcy zauważą rozglądającego się bądź zamyślonego przechodnia.
/19
style
SI 8 / 2012
SI 8 / 2012
style
Taksówkarz wyłapuje nas szybko, ale jeszcze szybszy jest rikszarz, młody chłopak siedzący na motorowerze z przyczepką dla pasażerów (w Tajlandii ten rodzaj motorikszy nazywa się tuk-tuk). – Come on – zachęca gestem, rozkładając daszek dla ochrony przed deszczem. Kilka sekund później podjeżdża kolejny tuk-tuk, kolejny i kolejny... Bierzemy dwa. Rajd nocnymi ulicami tajskiej stolicy każdy z nas zapamięta do końca życia. Nasze tuk-tuki pędzą w szaleńczym tempie oświetlonymi traktami, kręcą rondami, kluczą ciemnymi zaułkami, wreszcie na długich prostych dają z siebie wszystko. Wysoki ryk silników wbija się w uszy, wrzeszczymy, tupiemy z radości, w pędzie pozdrawiamy nocnych przechodniów i stojących na przejściach dla pieszych ludzi. Rajd trwa dobry kwadrans, rozochoceni płacimy podwójną stawkę (zamiast 10 złotych aż 20) i żądamy objazdu hotelowego dystryktu. – That is Thailand – dziękuje
tuk-tuk-man, inkasując stawkę. Przez kolejne dziesięć minut trwa znów tajski rollercoaster ulicami wiecznie spoconego miasta. Dość! Tajlandia. Biedy co nie miara, ale i luksus aż pcha się w źrenice. Od nadmorskiego, pełnego prostytutek i kasyn Pattaya, przez tajskie wyspy Koh Samui i Koh Tao aż do Bangkoku – wszędzie te same kontrasty. I wszędzie uśmiech, zarówno na twarzy bogacza, jak i ubogiego człowieka.
/20
Patrz. To miasto wiecznie się poci, wiecznie spieszy, ale i wiecznie uśmiecha. Wyjdź z hotelu, wbij się w nie, idź tam, gdzie nie prowadzą Cię przewodniki, chętni uciech znajomi, naganiający klientów seksbiznesowi taksówkarze. Do czerwonych dzielnic trafić możesz zawsze. Wystarczy skinąć głową, uczynić zrozumiały dla wszystkich gest.
lonej latami logice, w której każdy znajdzie miejsce dla siebie. I tuk-tuk-man, i kucharka, i prezes banku, i polityk, i stewardessa latającej tu z Polski linii Aerosvit, i buddyjski mnich, i zbłąkane dziecko, i barman w klubie, i elegancka paniusia, i promujący Tajlandię... Tunezyjczyk, i urocza Laddawan, i gracz w krykieta, i... Ty?
Nie poznasz jednak Bangkoku, jeśli nie zainteresuje Cię jego codzienność, conocność, everydayowość. Najbardziej fascynujący jest w nim bowiem specyficzny rytm. Rytm nie spoconych, przyklejonych do siebie ciał, ale rytm gwarnego kopca mrówek, miasta o pozornym chaosie, a tak naprawdę utrwa-
/21
Spodnie Bench.: wzór T-shirt, koszula: wzór
JANEK: bluza Bench.: 279,99 T-shirt Confront: 69,99 szorty Bench.: 299,99 zł buty Nike: 279,99 zł
Buty Lacoste Misano: 469,99 zł
OLA: bluza Bench.: 279,99 zł T-shirt Bench.: 119,99 zł spodnie Bench.: wzór buty Nike Cortez Nylon: 329,99 zł
zobacz więcej
zobacz więcej
OLA: sukienka Bench.: wzór buty Puma Wynne Ballet: 219,99 zł
Sukienka Bench.: 279,99 zł
MARIUSZ: T-shirt Bench.: 119,99 zł; szorty Bench.: wzór czapka: wzór buty Puma Driving Power: 429,99 zł
Buty Nike Flash: 279,99 zł
JANEK: T-shirt Bench.: 129,99 zł szorty Bench.: wzór buty Timberland Split Cupsole: 329,99 zł
zobacz więcej
Longsleeve: wzór; szorty Bench.: 189,99 zł
OLA: sukienka Bench.: 219,99 zł buty Reebok BB7700 MID: 269,99 zł
Trampki Converse: 239,99 zł
KAROLINA: bluza Bench.: 359,99zł tunika Bench.: 179,99 zł szorty Bench.: wzór buty Lacoste Vallejo: 259,99 zł
zobacz więcej
KAROLINA: sukienka Bench.: wzór torebka Bench.: 139,99 zł buty Puma Wynne Ballet: 219,99zł
Bluza Bench.: 279,99 zł jeansy Bench.: 389,99 zł torebka Bench.: 119,99 zł
MARIUSZ: spodnie Bench.: wzór koszula Bench.: wzór buty adidas Samba: 299,99 zł
Buty: Lacoste Vallejo: 259,99 zł
zobacz więcej
Ola: T-shirt Confront: 59,99 zł kurtka Bench.: wzór spodnie Bench: wzór trampki Converse: 239,99 zł
JANEK: polo Bench.: wzór szorty Bench.: 329,99 zł torba Bench.: 79,99 zł trampki Lacoste Newton: 279,99 zł
Wszystkie produkty dostępne są w salonach Sizeer i Timberland oraz w Internecie na: e-sizeer.com, GaleriaMarek.pl, Timberland.pl.
Koszula, T-shirt Bench.: wzór spodnie Timberland: wzór
Buty Lacoste Bocana: 399,99 zł
zobacz więcej
SI 8 / 2012
around
SI 8 / 2012
around
Drive (reż. Nicolas Windina Refn) pełen jest pościgów, przemocy i związanych z nimi szemranych interesów. Typowa produkcja klasy B, chciałoby się rzec. Nic bardziej mylnego. Wyświechtane elementy posłużyły reżyserowi do zmontowania obrazu o znacznie większych ambicjach, w którym powolne ujęcia wcale nie oznaczają spadku napięcia. Główny bohater, mechanik i kaskader za dnia, w nocy zmienia się w dziką bestię zasiadającą za kółkiem i lubującą się wręcz w przemocy. Dodatkowo ten niebezpieczny osobnik podkochuje się w zamężnej sąsiadce. I taki jest punkt wyjścia. Punktem dojścia jest natomiast… Film natychmiast obwołano produkcją kultową. Czy słusznie? Radzę sprawdzić samemu, ale ostrzegam, że seans nie będzie należał do łatwych i przyjemnych. Drive to również interesująca ścieżka dźwiękowa autorstwa Cliffa Martineza, która z powodzeniem może funkcjonować w oderwaniu od obrazu. Zarówno film, jak i soundtrack gwarantują pełen odjazd!
Tekst Bartosz Leśniewski
Wydawać by się mogło, że z mieszanki filmu sensacyjnego i thrillera zawsze można zrobić coś, co z przyjemnością da się obejrzeć. Gdy na ekranie kończy się strzelanina, pojawia się intrygująca niepewność. I na odwrót. Niestety, po obejrzeniu Anatomii strachu (Trespass, reż. Joel Schumacher) nie będziemy już tego tacy pewni. Główną oś fabularną tworzy tu napad żądnych łatwego zysku oprawców na dom handlarza diamentami. Tak przygłupich bandytów należałoby jednak obsadzić w komedii i to raczej… trzecioligowej. Banalny scenariusz filmu sprawia, że irytacja widza wzrasta z każdą jego minutą. Kolejne próby rozwinięcia akcji wywołują tylko dziwne poczucie niezrozumienia, a jeszcze częściej – zażenowania. I tak aż do samego finału. Sytuacji nie ratuje występ Nicolasa Cage’a ani Nicole Kidman. Gdy zaprasza się na plan osoby z takimi nazwiskami, oczekiwania widzów znacznie wzrastają. Gra aktorów jest jednak płaska, pozbawiona emocji, wydaje się wręcz, że po prostu chcą odbębnić fuchę i zabrać się za kolejny film. Szkoda, że to wszystko odbywa się kosztem widza.
Zaimek wykorzystany w tytule bezbłędnie wskazuje na gatunek filmu. Tak, horror. Tak, stykamy się z tajemnicą, która tym razem ukryła się głęboko w przedwiecznej warstwie nietopniejącego lodu. Tak, ekspedycja naukowa ma zamiar wyjaśnić, czym jest owe tytułowe Coś (The Thing, reż. Matthijs van Heijningen Jr.). Jak łatwo się domyślić, w tym właśnie miejscu zaczynają się kłopoty badaczy. Tajemnica jest przebiegła i nie za bardzo ma ochotę dać się złapać, co więcej, lubi komplikować proste sprawy i często przybiera postać znanych z ekranu bohaterów, a każda próba jej zniszczenia okazuje się bezskuteczna. Czy nie powiedziałem jednak zbyt wiele? Hmm… Raczej nie, gdyż znawcy tematu bezbłędnie przewidzą rozwój akcji, a ci, którzy boją się horrorów, nigdy się na ten film nie skuszą. Coś powala tylko bohaterów na ekranie, choć film ogląda się całkiem przyjemnie. Ja na fotelu podskoczyłem aż dwa razy. Coś strasznego!
/32
Archetyp kina szpiegowskiego od lat wyznacza seria filmów z Jamesem Bondem w roli głównej. Ech, młodość, wielki rozmach, nowe technologie, dynamika, otoczenie zabójczo pięknych dam, podróże i pościgi najdroższymi samochodami, pięciogwiazdkowe hotele oraz wyłącznie najwspanialsze okoliczności przyrody… A co, jeśli tego sztafażu nagle zabraknie, a produkcja o tematyce szpiegowskiej pozostanie interesująca? Wtedy najprawdopodobniej oglądamy film, który w Polsce dystrybuowany jest pod wiele mówiącym tytułem Szpieg (Tinker Taylor Soldier Spy, reż. Tomas Alfredson). Oczywiście, takie proste odwrócenie wszystkich bondowskich schematów stanowi duże uproszczenie, ale wiele o Szpiegu mówi. Powstały na podstawie powieści Johna Le Carré film pokazuje walkę wywiadów, której daleko do fajerwerków przywołanych we wstępie. Grany przez Gary’ego Oldmana główny bohater młodość ma już dawno za sobą i może dlatego świetnie się odnajduje w cynicznych gierkach pracowników brytyjskiego wywiadu. Żmudna codzienna praca została zobrazowana powolnymi ujęciami kamery; wiele scen rozgrywa się wręcz w świadomości bohaterów filmu. Nudy nie uświadczymy jednak w tym tytule. Film Alfredsona wciąga, choć rozwój gęstej fabuły wcale nie sprawia, że każda kolejna minuta przynosi wyczekiwane odpowiedzi.
Dokument poświęcony grupie Pearl Jam zatytułowany Twenty (reż. Cameron Crowe) przemknął przez polskie kina niczym meteor. Łatwo było przeoczyć tę ciekawą produkcję. Dobrze, że lukę szybko załatała edycja DVD. Gustowny digipack zawiera dokument obrazujący jedno z najważniejszych zjawisk muzyki popularnej ostatnich dwudziestu lat. Nie trzeba być nawet fanem zespołu, by dać się pochłonąć produkcji Crowe’a. Z ponad 1200 godzin najróżniejszej jakości materiału zmontowana została ciekawa panorama, ukazująca nie tylko zespół i jego karierę, lecz także tło społeczne. Zmęczenie ósmą dekadą XX wieku, obraz Stanów Zjednoczonych pod rządami George’ów Bush’ów starszego i młodszego, eksplozja (ostatniej jak do tej pory) zawieruchy muzycznej, jaką był grunge, a także archiwalne i współczesne wypowiedzi sprawców tej zadymy przenikają się wzajemnie, tworząc nierozerwalną całość. Zwolennicy formy dokumentalnej powinni czuć się usatysfakcjonowani, a dla fanów muzyki rockowej Twenty to pozycja absolutnie obowiązkowa.
/33
SI 8 / 2012
star
SI 8 / 2012
star
Gorący kochanek czy heroiczny bohater? W której z ról czujesz się lepiej? Ale w życiu? No dobrze, najpierw w życiu. Gorący kochanek, zdecydowanie. No tak, to nie są czasy dla heroicznego bohatera. OK, to heroiczny kochanek. A tak na poważnie, to każdą z postaci, którą gram, muszę znaleźć w sobie. Niektóre z nich są dalsze, niektóre bliższe. W przypadku Maćka z filmu Big Love ta postać była kompletnie odległa ode mnie, dlatego musiałem dogrzebać się w sobie do takich cech, o które się nie podejrzewałem. A co łatwiej ci zagrać? Nie ma takiego kryterium, bo w przypadku heroicznego bohatera dosyć trudno postawić się w sytuacji człowieka, który po pierwsze, żyje nie teraz, tylko w latach czterdziestych, po drugie, chodzi z bronią i zabija ludzi. W Big Love też zabija... No tak, ale w tym filmie przynajmniej akcja dzieje się tu i teraz. Każda z tych ról jest dla mnie równie trudna. Na szczęście gram różnorodne role i to jest wielki przywilej. Aktorstwo to konieczność? To dobre pytanie, bo myślę, że gdybym nie był aktorem, to nic by mnie tak nie inspirowało do poszukiwań w sobie. A aktorstwo daje mi możliwość, żeby się zmieniać, szukać w sobie i tego heroicznego bohatera, i gorącego kochanka. Zaraz zagrać boksera, a za chwilę poetę.
Uroda hollywoodzkiego amanta, niewątpliwy talent, niespożyta energia i duża skromność. Gra tylko wtedy, kiedy spodoba mu się rola, podróżuje, bo droga to jego żywioł. Na ekranie Antoni Pawlicki pokazał już wiele i pewnie nie raz nas zaskoczy, bo najlepsze role jeszcze przed nim. W najnowszym filmie balansuje na cienkiej linii między wielką miłością a obłędem. Rozmawiała Iza Farenholc
A co w życiu jest koniecznością? Włóczęga. Jak nie mam pracy, to natychmiast myślę o tym, żeby gdzieś jechać. Teraz nagle okazało się, że mam trzy dni wolne, i już planuję wyjazd. To pewnie dobrze się czułeś w tym samochodzie w Big Love? Bardzo. Kiedy skończyliśmy zdjęcia, wsiadłem do swojego jeepa i przejechałem 10 tys. kilometrów wokół Morza Czarnego. Musiałeś odreagować te sceny erotyczne? Tak, ze swoją dziewczyną... Łatwo było je grać? To jeden z najodważniejszych polskich filmów… To trudne zadanie, ale ja jakoś tego specjalnie nie przeżywam. Nie pierwszy raz grałem
/34
w scenach rozbieranych. Sławek Fabicki, u którego wystąpiłem w Z odzysku, nauczył mnie, że ponieważ te sceny są krępujące, trzeba się do nich lepiej przygotować niż do innych. Ale rozumiem, że są aktorzy, którzy nie chcą grać takich scen. Ja traktuję swoje ciało jako narzędzie i pewnie mam w sobie jakąś dozę ekshibicjonizmu. Po dużym sukcesie Z odzysku przez rok w twoim życiu zawodowym nic się nie wydarzyło. Miałeś chwile zwątpienia? Wtedy bardzo emocjonalnie do tego podchodziłem. Kiedy pojechaliśmy do Cannes i przeszedłem po czerwonym dywanie, to wydawało mi się, że kariera stoi przede mną otworem. Teraz patrzę na to zupełnie inaczej. Miałem etapy, kiedy dużo pracowałem i kiedy nie miałem pracy, więc jest we mnie pokora. Poza tym teraz wiem, że tak już bywa w tym zawodzie. To chyba świadomy wybór, bo zdecydowanie nie jesteś celebrytą. W ogóle mnie to nie interesuje. Owszem, promocja filmu, wywiady są konieczne i ja oczywiście w to wchodzę, bo nie robię tego tylko dla siebie. Natomiast moja pasja to granie i właśnie to mnie najbardziej kręci. Na początku grałeś w serialach. Sprawę seriali rozwiązałem już na drugim roku. Po zagraniu kilku ról stwierdziłem, że mnie to nie interesuje. Praca biurowa? Fabryka gwoździ w dużej mierze i za bardzo mnie to nie kręciło. Ale serial to nie jest kryterium. Liczy się rola, i albo mnie bierze, albo nie. Bo gdybyś miał zagrać w Californication na przykład... Oczywiście. Jedynym kryterium jest to, czy mi się coś podoba, czy nie. Może za rok stwierdzę, że podoba mi się Klan i w nim zagram. I nikomu nic do tego. Nie zamykam się. Codzienność to dla Ciebie… …walka o spokój. Nie lubię się denerwować, wystarczy mi, że mam dużo niepokoju wewnętrznego przy pracy, więc codzienność to chęć spokoju. Wolność… …nieprzejmowanie się tym, co o mnie mówią.
/35
SI 8 / 2012
style
Świece, ramki, figurki – skłonność do ozdabiania bibelotami każdego pomieszczenia w domu dotyczy szczególnie pań. Często objawia się nawet w sytuacji, gdy wcale nie chcemy nic kupić, ale… coś się zawsze przyda! W końcu mamy takie wspaniałe zdjęcia z wakacji czy imprez, które tkwią na pulpitach naszych komputerów. Teraz trzeba je tylko wydrukować! A ta pusta półka w pokoju dziennym? Aż się prosi, by coś na niej postawić! Wnętrzarskie gadżety kuszą niczym lizaki przy kasach w sklepach spożywczych. Niby drobiazgi, a jednak... zawsze poprawiają humor i odruchowo wrzucamy je do koszyka. Po prostu w domu lubimy otaczać się
ładnymi przedmiotami, w końcu to one nadają klimat, który chcemy poczuć po ciężkim dniu w pracy czy w szkole. Dla wszystkich, którzy nie zadają pytań A po co ci kolejna świeczka? itp., przedstawiamy subiektywny wybór modnych przedmiotów, dzięki którym Wasze mieszkanie nabierze charakteru. Jasie, jaśki, jasieczki… Im więcej ich, tym przytulniejszy staje się pokój. Szczególnie kochają je Amerykanie – przypomnijmy sobie kilka filmowych salonów i sypialni. Zawsze toną w małych poduszkach! Gdy na nie patrzysz, od razu masz
ochotę na chwilę relaksu. Oczywiście, nie mamy na myśli sceny z komedii romantycznej Nadchodzi Polly, w której jako pozostałość po byłej żonie poduszki stały się obiektem furii Bena Stillera. Po ich wściekłym rozpruwaniu w towarzystwie Jennifer Aniston pozostały tylko pióra. Nie zmienia to jednak faktu, że pedantycznie zaścielone łóżko z niesamowitą liczbą jaśków wyglądało w tym filmie naprawdę przyjemnie. Główny bohater miał jednak dość ich wiecznego układania. Kwestia wyboru priorytetów. My stawiamy na estetykę, nawet jeśli wymaga to nieco więcej zachodu.
SI 8 / 2012
style
To mój fotel! Twoje miejsce w domu. Twój fotel. Musi być wygodny i praktyczny. Jeśli zdarzają się Wam kłótnie o to, kto będzie na nim siedział podczas oglądania telewizji, to znak, że spełnia wszystkie najważniejsze parametry. Staje się obiektem pożądania, bo w przeciwieństwie do nawet najwygodniejszej na świecie sofy nie musisz się nim dzielić. Ty, fotel i książka. Ty, fotel i lampka wina. Ty, fotel i ulubiony serial. Na przykład Jim wie lepiej. Oglądamy perypetie typowej amerykańskiej rodzinki: mąż budowlaniec (świetny James Belushi) z piękną żoną, która zajmuje się prowadze-
niem domu i wychowywaniem dzieci. Jest też i salon, i fotel, któremu poświęcony został jeden z odcinków. Staje się on przedmiotem sporu, a nawet szantażu. Niby zwykły mebel, a jednak… Warto mieć go tylko dla siebie. Rozpal zmysły Tealighty – zwykłe, zapachowe, dekoracyjne, z kawałkami owoców i kawy – można już kupić nie tylko w sklepach wnętrzarskich, lecz także w drogeriach, sklepach spożywczych itp. Innymi słowy, stały się kolejnym impulsem. To takie produkty, których wcale
zanadto nie potrzebujemy, ale ich małe gabaryty i stosunkowo niska cena okazują się na tyle kuszące, że mimochodem wrzucamy je do koszyka. Uwaga, mimo popularności tealightów warto odkurzyć stare, tradycyjne świeczniki albo zaopatrzyć się w nowe, albowiem… wraca moda na długie świece! Perfekcyjne do eleganckich kolacji, w zabawnych świecznikach – idealne na imprezy. Każdemu wnętrzu nadają niepowtarzalny klimat. Trend szybko podchwycili projektanci, którzy proponują nam świeczniki o wyrafinowanych, niekiedy humorystycznych kształtach (np. kul bilardowych). Mamy nadzieję, że takich ozdób pojawi się więcej. Wbrew pozorom wcale nie jest łatwo znaleźć ładny i jednocześnie niepustoszący portfela świecznik na długie świece. Minimalizm Mniej znaczy więcej – tą zasadą warto się kierować także podczas urządzania mieszkania. Na szczęście PRL-owskie meblościanki zostały już prawie całkowicie wyparte przez wiszące półki, modułowe szafki tudzież szafy wnękowe. Co ciekawe, wzornictwo mebli z lat 50. i 60. powraca, a wiele współczesnych projektów dowodzi, że dzieła Ray i Charlesa Eamesów wciąż mogą inspirować. Dotyczy to przede wszystkim giętych krzeseł i klasycznych foteli z podnóżkiem. Liczy się przede wszystkim wygoda i funkcjonalność. To wszystko w połączeniu z przestrzenią, której nie zagracimy kolejną komodą, wielką szafą czy ciężkim regałem (podłoga przyjmie wszystko), stworzy czysty i uporządkowany wystrój naszego wnętrza. Zamiast zagracać mieszkanie, lepiej zainwestować w dodatki. Jeśli brak nam pomysłu na przechowywanie bibelotów, można skorzystać z pomocy profesjonalnego projektanta wnętrz. Wiele salonów meblowych taką usługę oferuje w cenie mebli! Tekst Joanna Wiosna
Wszystkie produkty ze zdjęć znajdziesz w
/36
przy ulicy Dekerta w Krakowie.
/37
Taylor Converse Chuck 249,99
adidas Samba 299,99
Taylor Converse Chuck 239,99
adidias Gazelle 399,99
adidias Gazelle 399,99
yer Converse Star Pla 269,99
Puma Aurora 329,99
t Nike Free Tr Twis 429,99
Nike Air Force Low Light 379,99
Nike Fivekay 249,99
Reebok NPC S leek 299,99 Lacoste Newton 299,99
Lacoste Newton 279,99
Lacoste Ziane 229,99
HI
Ecco Biom Lite 499,99
Skullcandy 269,99 Ecco Biom Lite 399,99
Nike Free TR Twist 429,99
a Lacoste Gambett 299,99
MID Reebok BB7700 ,99 269
Converse Chu ck Taylor 239,99
Reeawaken Reebok Easytone 399,99
Timberland S plit Cupsole 329,99
Reebok CL Rayen 199,99
e Lacoste Calavant 429,99
Puma Aurora 329,99
Skullcandy 179,99
SI 8 / 2012
around
Poczynania muzyczne kobiet w naszym kraju są ostatnio na tyle intensywne i ciekawe, że warto omówić je nieco szerzej niż na przykładzie jednej płyty. Tym bardziej, że interesujące wydawnictwa stały się udziałem zarówno debiutantek, jak i artystek o ugruntowanej pozycji. Tekst Bartosz Leśniewski
Olivia Anna Livki, The Name Of This Girl Is Olivia Anna Livki [L I V V, 2011] Niby urodziła się w Opolu, ale większość życia spędziła za naszą zachodnią granicą. Od niedawna znów jednak mieszka w Polsce, tutaj zabłysnęła w programie „Must Be The Music. Tylko muzyka”, supportowała Lenny’ego Kravitza, a ostatnio wydała swój debiutancki album będący efektem prawie… siedmiu lat pracy. Na zawartość krążka składają się utwory łączące w sobie bardzo wiele inspiracji spojonych w niezwykle ambitną muzykę pop, jakiej próżno szukać na polskiej scenie. Połączenie gorących rytmów afrykańskich, wyszukanych wielogłosów, orkiestrowego rozmachu oraz oryginalnego głosu zaowocowało materiałem spójnym, a jednocześnie niesamowicie przebojowym. Śpiewająca basistka swoim debiutanckim materiałem zaprezentowała się od jak najlepszej strony. Trzymam kciuki za to, by została zauważona, gdyż ten album to perła najczystszej próby. Po prostu: The Name Of This Girl Is Olivia Anna Livki. Ania Rusowicz, Mój Big-Bit [Universal, 2011] Drugi prezentowany album również należy do debiutantki. Tym razem jednak nazwisko niektórym może się wydawać znajome.
/44
Słusznie, Ania jest bowiem córką Ady, niegdysiejszej gwiazdy polskiej sceny big-beatowej. I do tej konwencji się odwołuje, czego pierwszym sygnałem jest już sama okładka. Cofamy się do lat 60. ubiegłego wieku. Kolejny krok to kierunek muzyczny. Biorąc na warsztat stylistykę retro, a także aż sześć razy odgrywając kompozycje swojej matki, Ania przywraca big-beatowi życie. Wokal pozostaje jak najbardziej w duchu epoki, ale już aranże zyskują na witalności, a brzmienie jest vintage’owe, acz pozbawione nieeleganckiej patyny. Przebojowe kompozycje podbija dodatkowo funkowy, głęboki rytm, a instrumentaliści wychodzą daleko poza sztampowy akompaniament. Jednym słowem na tej płycie błyszczy nie tylko Ania, lecz także jej zespół. Tym, którzy sceptycznie patrzą na takie eksperymenty, polecam zabrać Mój Big-Bit na jakąkolwiek imprezę taneczną. Ciekawe, kto przy takim materiale potrafiłby spokojnie usiedzieć… Nosowska, 8 [Supersam Music, 2011] Pozycja Katarzyny Nosowskiej na polskiej scenie jest od dawna niepodważalna. Na każdą jej solową produkcję czy też płytę Heya czeka się z wielką niecierpliwością. Nie inaczej było tym razem, a jako że renoma niesie za sobą spore oczekiwania, cieszmy się, że zostały spełnione. Nosowska za cel kolejnej wyprawy muzycznej obrała nieco chłodniejsze tereny. Daleko stąd do repertuaru jej macierzystej formacji. Na 8 w muzyce jest bardzo dużo przestrzeni, oddechu i dziwnego niepokoju, choć wykorzystanie instrumentów akustycznych sprawia, że muzyka nie stała się w żadnym stopniu odhumanizowana. W wielu utworach zauważalna jest tendencja do redukowania materii dźwiękowej
i te fragmenty należą do najważniejszych na „ósemce”, ponieważ pozwalają uwypuklić słowa, które w twórczości Nosowskiej są nie mniej istotne niż muzyka. Tak, ten album wymaga wielokrotnego odsłuchania, by ujawnił cały swój nieoczywisty urok. Zarówno kompozycyjny, jak i tekstowy. Kora, Ping Pong [EMI Music Poland, 2011] Upływ czasu najwyraźniej Kory nie dotyczy. Mijają lata, a ona nie dość, że wygląda coraz młodziej, to na dodatek ciągle śpiewa z niezwykłą werwą, jakiej trudno się spodziewać po kimś, kto na scenie występuje już ponad trzy dekady. Maanam pojawiał się i znikał, aż w końcu przestał istnieć, ale Kora stworzyła nową formację, z którą nagrała album Ping Pong. Zdecydowanie słychać, że muzyka różni się od dokonań jej wcześniejszego zespołu, ale stylistyka popowa zahaczająca o rocka nadal jest artystce bliska. Czy jednak na taką propozycję czekają dzisiejsi słuchacze? Można udzielić dwóch odpowiedzi. Pierwsza będzie negatywna. Zarzuty, że muzyczna konfekcja w takim stylu to nikomu już niepotrzebny anachronizm, nie są pozbawione podstaw. Płyta rzeczywiście nie wytycza nowych szlaków i zachowawczo trzyma się sprawdzonych patentów. Takie oskarżenia można jednak łatwo odeprzeć stwierdzeniem, że nie każde wydawnictwo musi być nowatorskie, żeby mogło się podobać. A Ping Pong choć wcale nie musi, to jednak wypada niezwykle przekonująco.
SI 8 / 2012
around
Tekst Grzegorz Wysocki Nawet jeśli uważasz matematykę za coś w rodzaju czarnej magii, do której poznania zmuszano Cię w szkole, a godziny spędzone na nauce arytmetyki czy geometrii do dzisiaj uważasz za bezpowrotnie stracone, i tak powinieneś/-aś sięgnąć po tę fascynującą, błyskotliwą, wciągającą od pierwszych stron, doskonale skonstruowaną i narysowaną powieść graficzną. Wydawać by się mogło, że trudno o temat bardziej niewdzięczny do przeniesienia na karty komiksu niż dzieje XX-wiecznej matematyki i logiki. Jakim więc cudem autorom Logikomiksu – Apostolosowi Doxiadisowi, Christosowi Papadimitriou i ich współpracownikom – udało się ten zamysł z powodzeniem zrealizować? Przede wszystkim bohaterem swojej liczącej ponad 300 stron opowieści uczynili Bertranda Russella, genialnego logika, filozofa i nieprzejednanego racjonalistę, którego biografia sama w sobie jest już gotowym pomysłem na niebanalny hollywoodzki melodramat w rodzaju Pięknego umysłu. Logikomiks to jednak nie tylko zajmująca biografia słynnego naukowca i jego rodziny, nie tylko wypisy z arcydzieł XX-wiecznej matematyki i dorobku jej najwybitniejszych przedstawicieli. Graficzna narracja Doxiadisa i Papadimitriou to także poruszająca historia związków geniuszu i szaleństwa, pasji i obłędu, konkretu i abstrakcji, historii osobistej, intymnej i historii pisanej wielką literą, tej, o której później czytamy na kartach podręczników. Autorzy w zrozumiałej i atrakcyjnej wizualnie formie opowiadają o najważniejszych odkryciach i teoriach współczesnej matematyki, naświetlają związki logiki i filozofii, a także nieustannie konfrontują czytelnika
/46
z problemami, jakie sami mieli ze zrozumieniem poszczególnych pojęć, z wyborami życiowymi Russela czy wreszcie z przeniesieniem tak bogatego życiorysu i skomplikowanych dziejów myśli na karty powieści graficznej (świetne fragmenty autotematyczne!). Choć lektura Logikomiksu zmusza nas do użycia szarych komórek, zdecydowanie nie jest to rzecz przeznaczona tylko i wyłącznie dla miłośników „królowej nauk” i pokrewnych jej dziedzin. Proszę mi wierzyć, lekcje matematyki z liceum śniły mi się jeszcze w trakcie sesji egzaminacyjnych na studiach, więc mój podziw dla Logikomiksu nie dość, że jest zupełnie bezinteresowny i jak najbardziej szczery, to jeszcze zaskoczył przede wszystkim mnie samego. Podsumowując: po lekturze książkę wolno Wam ustawić na półce gdzieś pomiędzy Mausem a Fun Home, czyli niekwestionowanymi arcydziełami sztuki komiksowej. Apostolos Doxiadis, Christos H. Papadimitriou, Logikomiks. W poszukiwaniu prawdy, przeł. Jarosław Mikos, Wyd. W.A.B., Warszawa 2011 Trudno byłoby chyba wskazać gwiazdę, której życie i twórczość prześwietlano, dyskutowano i analizowano częściej i bardziej drobiazgowo niż Marilyn Monroe. Nakręcono o niej setki filmów, napisano na jej temat tysiące książek biograficznych, powieści, artykułów i esejów, a przecież wciąż powstają kolejne. Tylko w Polsce w 2011 r. ukazało się o symbolu seksu wszech czasów kilka książek, spośród których warto wymienić szeroko komentowane Fragmenty, zawierające wiersze, listy i zapiski intymne Monroe (Wydawnictwo Literackie) oraz nie tak głośne, ale równie interesujące Metamorfozy Davida Willsa, twórcy jednego z największych zbiorów fotografii na świecie,
w którym znajdują się także dziesiątki zdjęć słynnej aktorki. Na czym polega fenomen nieśmiertelności boskiej Marilyn? Przecież, pisze we wstępie Wills, nie była wcieleniem klasycznego ideału piękna – miała bardzo szeroko rozstawione błękitne oczy o lekko opadających zewnętrznych kącikach, mlecznobiałą cerę, twarz w kształcie serca, nieco bulwiasty nos i średniej wielkości usta z zagłębieniem pośrodku dolnej wargi. Nie miała szlachetnego kośćca czy niezwykłych rysów, symetria jej twarzy była daleka od doskonałości, a mimo to przed kamerą wywierała hipnotyzujący efekt. Obszerny i solidnie wydany album przypomina swoim układem zamknięty w twardej oprawie film dokumentalny. Dziesiątkom fotografii gwiazdy ze wszystkich etapów jej życia towarzyszą odpowiednie cytaty z wywiadów z Monroe oraz liczne wypowiedzi jej bliskich, znajomych, aktorów (Elizabeth Taylor: Kiedy pozowała nago, było tak, jakby chciała powiedzieć: – Ojejku, ja chyba jestem całkiem ładna!), reżyserów, fotografów i pisarzy (Truman Capote: Czasem była eteryczna, a czasem przypominała kelnerkę z przydrożnego baru). W efekcie otrzymaliśmy nietypową, bogato ilustrowaną i wielogłosową biografię kobiety, której całe życie było właśnie serią zdjęć i obrazów. Mocną puentą zamykającą tom jest ostatni wywiad, jakiego Marilyn udzieliła przed śmiercią magazynowi „Life”. David Wills, Metamorfozy. Marilyn Monroe, przeł. Dariusz Żukowski, Wyd. Znak, Kraków 2011 Niedawna śmierć Kim Dzong Ila, dyktatora Korei Północnej, a według oficjalnej propagandy „Ukochanego Wodza”, po raz kolejny kierowała uwagę mediów na sytuację w tym małym, totalitarnym i odizolowanym od świata państwie w Azji Wschodniej. Nawet
SI 8 / 2012
dziennikarze, którzy otrzymali zaproszenie do tego „komunistycznego raju na Ziemi”, nie mają możliwości poznania prawdy na jego temat. Towarzyszą im specjalnie wyszkoleni „przewodnicy”, nie ma mowy o spotkaniach ze zwykłymi ludźmi, a cały program wizyty jest starannie przygotowany i najczęściej ogranicza się do zwiedzania pokazowych miejsc i atrakcji, takich jak monumentalne pomniki przywódców. Książka Barbary Demick powstała na podstawie przeprowadzonych przez siedem lat setek rozmów z uciekinierami z Korei Północnej, które następnie zostały przez amerykańską dziennikarkę rzetelnie zweryfikowane, uzupełnione o dodatkowe dane i ukazane na bogatym tle nagłośnionych publicznie wydarzeń. Trudno w tym momencie, gdy Korea wciąż pozostaje całkowicie zamknięta dla cudzoziemców, o bardziej wyczerpujący i bliski rzeczywistości obraz codziennego życia w KRL-D. Światu nie mamy czego zazdrościć to lektura wstrząsająca, budząca nasze uśpione sumienia i prowokująca do wielu kłopotliwych pytań w rodzaju: jak to jest w ogóle możliwe?, dlaczego nie możemy tym ludziom pomóc?, dlaczego w XXI w. pozwalamy na istnienie tak nieludzkiego, morderczego reżimu? Niejednokrotnie w czasie lektury miałem wrażenie, że czytam horror, powieść science fiction lub drastyczną antyutopię o państwie, które tak naprawdę nie istnieje. Że „to wszystko nie może być prawdą”. Niestety, okazuje się, że nawet pisarze o najbardziej „barbarzyńskiej” wyobraźni nie potrafią przebić w okrucieństwie rządów północnokoreańskich despotów. Barbara Demick, Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej, Wyd. Czarne, Wołowiec 2011
around
Spośród żyjących autorów to ona z największym prawdopodobieństwem będzie czytana za sto lat – napisał o Alice Munro dziennikarz „Atlantic Monthly”, pod którego opinią podpisuję się obiema rękami. Choć u nas twórczość wybitnej kanadyjskiej pisarki jeszcze nie zyskała powszechnego uznania, najwyższa pora, by to wreszcie zmienić. Munro jest niedoścignioną mistrzynią krótkiej formy. Jej kilkudziesięciostronicowe opowiadania zawierają w sobie niejednokrotnie więcej głębi, treści i emocji niż obszerne powieści innych autorów. Proza przejmująca do szpiku kości, subtelna i esencjonalna. Kocha, lubi, szanuje… to dopiero czwarta książka Munro wydana po polsku i, podobnie jak w przypadku trzech wcześniejszych tomów, lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika literatury naprawdę pięknej. Alice Munro, Kocha, lubi, szanuje…, przeł. Jadwiga Jędryas i Tina Oziewicz, Wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2011 Aż trudno uwierzyć, ale to pierwsze w Polsce zbiorcze (prawie 1000 stron!) wydanie Dziennika Gombrowicza, najważniejszego być może, a na pewno najbardziej prowokacyjnego i pobudzającego intelektualnie dzieła XX-wiecznej literatury polskiej, a także niekwestionowanego arcydzieła literatury światowej. Publikacja tym ważniejsza, że od kilku lat Dziennik można było kupić tylko w antykwariatach i na aukcjach internetowych, gdyż – nie wiedzieć czemu – był niedostępny w księgarniach. Na szczęście już jest i ponownie możemy zmierzyć się z formą, grą, maskami, polskością, niedojrzałością oraz dziesiątkami tematów-wyzwań podejmowanych przez autora Ferdydurke. A skoro już mowa o dobrych wiadomościach, warto dodać, że Wydawnictwo Literackie wznawia właśnie także inne dzieła Gombrowicza (m.in. Pornografię, Opętanych i opo-
wiadania) w nowej szacie graficznej, ze świetnymi okładkami Przemysława Dębowskiego i zwięzłymi posłowiami Jerzego Franczaka. Witold Gombrowicz, Dziennik 1953– 1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011 Na zakończenie dwa zdania na temat pozycji, którą polecić trzeba przede wszystkim najmłodszym czytelnikom, a także ich dorosłym opiekunom (szczególnie tym, którzy – jakże niemądrze! – uważają, że sztuka współczesna jest „zupełnie bez sensu”). Krytyk sztuki i kurator Sebastian Cichocki opisał krótko, prosto i z humorem ponad 50 szalenie zajmujących tworów utalentowanych i krnąbrnych artystów (stąd tytułowy skrót – S.Z.T.U.K.A.), a Aleksandra i Daniel Mizielińscy z nie mniejszym talentem, błyskotliwie i ironicznie je zilustrowali. Doskonała pozycja, która uczy, bawi i przekonuje, że w sztuce naprawdę wszystko jest możliwe. Ot, na przykład: przenoszenie gór, krojenie budynków, granie ciszy na fortepianie czy stworzenie sztucznego słońca w budynku galerii. Sebastian Cichocki, S.Z.T.U.K.A., Wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2011
Grzegorz Wysocki – krytyk literacki, redaktor działu książki w Wirtualnej Polsce, felietonista „Dwutygodnika”. Publikuje m.in. w „Gazecie Wyborczej” i „Tygodniku Powszechnym”. Uzależniony od dobrych seriali, coca-coli i niezdrowej żywności. Walczy w ruchu oporu przeciwko dyktaturze skowronków.
/47
SI 8 / 2012
around
Najlepszy serial wszech czasów, czyli o The Wire Tekst Grzegorz Wysocki Współczesne seriale, nazywane „serialami nowej generacji”, „serialami Web 2.0” czy „post-soap”, robią w ostatnich latach niebywałą karierę. Oczywiście, na ekranach telewizorów w dalszym ciągu dominują niekończące się tasiemce i opery mydlane w rodzaju Klanu, M jak miłość czy Mody na sukces, ale coraz większym uznaniem licznych odbiorców cieszą się także „nowe, wspaniałe seriale” w rodzaju Dextera, Californication, Czystej krwi czy Gry o tron, by wymienić tylko te bardziej „popowe”. Nie zawsze ich popularność przekłada się na wyniki oglądalności (są wyjątki, na przykład masowo oglądany również w polskiej telewizji Dr House), co oznacza tylko tyle, że wielu odbiorców ogląda dzisiaj seriale telewizyjne poza telewizją. Mowa przede wszystkim o internetowym „drugim obiegu”, ściąganiu seriali z Internetu, streamingu (telewizje internetowe itd.) czy też kupowaniu płyt DVD z poszczególnymi sezonami danej produkcji. Jakkolwiek byśmy nie oceniali tego rodzaju praktyk (dyskusja na temat piractwa, czy też, jak wolą inni, zdobywania danych, toczy się obecnie na całym świecie), faktem jest, że stają się one coraz powszechniejsze. Jeszcze inny przykład to seriale, które cieszą się wielką popularnością i uznaniem na Zachodzie, a u nas, niestety, nie zdobyły dotąd masowej widowni. O jednej z takich serii chcę w tym miejscu napisać nieco więcej i to nie tylko dlatego, że spora część czytelników „SI Magazynu” zapewne wcześniej o niej nie słyszała. Otóż na charakterystyczne, często dziś stawiane pytanie: który z seriali telewizyjnych zasługuje na miano najlepszego serialu wszech czasów?, bez jakichkolwiek wątpliwości odpowiadam: The Wire (w Polsce przez dwa sezony wyświetlany pod nazwą Prawo ulicy, którą miłośnicy serii uparcie ignorują). Dlaczego właśnie The Wire, a nie wymieniane przez wielu jako najwybitniejsze i najlepsze – Rodzina Soprano, Breaking Bad, Mad Men czy Rzym? Na czym polega fenomen serialu opowiadającego o mieście Baltimore na wschodnim wybrzeżu USA,
/48
jego mieszkańcach i ciemnych stronach? Przede wszystkim The Wire nie jest kolejnym serialem kryminalnym czy policyjnym, jakich wiele. Formuła crime drama potraktowana została tutaj jako pewien punkt wyjścia, być może także rodzaj zachęty do oglądania dla widza, który lubi to, co już zna, więc nie sposób byłoby go zmusić do spędzenia 60 godzin (łącznie pięć sezonów, każdy odcinek trwa około godziny) z serialem, który rewolucjonizuje i wywraca do góry nogami konwencję opowieści o dobrych glinach i złych gangsterach. Owszem, tutaj również mamy policjantów i przestępców, śledztwa, aresztowania i przesłuchania, zdarzają się pościgi i nagłe zwroty akcji. Do tego jeszcze policjanci są zmęczeni, przestępcy przebiegli, politycy źli i skorumpowani, a narkomani zajęci zdobywaniem pieniędzy na kolejną działkę heroiny. Klasyka gatunku, chciałoby się powiedzieć, gdyby nie to, że The Wire, który rozpoczyna się jako „jeszcze jeden” serial policyjny, szybko okazuje się czymś „dużo więcej”. To doskonale napisana, skonstruowana i zagrana, wielowątkowa i do bólu realistyczna opowieść o Mieście, współczesnej demokracji, jej kryzysie i patologiach. Opowieść boleśnie i bezwstydnie realistyczna, werystyczna tak bardzo, że część widzów szybko się poddaje, uznając serial – zupełnie niesłusznie – za nudny i przesadnie „się ciągnący”. Proszę mi wierzyć, polecam kolejnym bliskim i znajomym oglądanie The Wire od wielu miesięcy i choć początkowo, po obejrzeniu przez nich zaledwie kilku odcinków, spotykam się czasami z reakcjami, że „dłużyzny”, że „nic się nie dzieje”, to zachęcam ich zawsze do dalszej przeprawy. Do tej pory nie spotkałem jeszcze osoby, która po obejrzeniu wszystkich sezonów uznałaby ten serial za nudny czy słaby. Bo The Wire to opowieść totalna i wszechogarniająca, którą można by było pociąć na mniejsze części i rozdzielić ją na kilka osobnych seriali. Oprócz wymienionych już policjantów, przestępców i polityków (trzy najpełniej ukazane „społeczności”) The Wire opowiada równie niebanalnie i wyczerpująco między innymi o środowisku polskich imigrantów (cały sezon drugi), o narkomanach, prawnikach, nauczycielach i uczniach (sezon czwarty) czy dziennikarzach (sezon piąty). The Wire nie bez przyczyny jest powszechnie chwalony za niesamowity realizm i wiarygodność. Twórcy serialu doskonale znają Baltimore – David Simon był przez lata dziennikarzem „The Baltimore Sun”,
a jeden ze współscenarzystów, Ed Burns, pracował jako detektyw w tamtejszym wydziale zabójstw. Dziesiątki występujących w The Wire postaci nie zaliczają się do grona nieśmiertelnych superbohaterów. Nie są ani kuloodporni, ani wyłącznie dobrzy czy źli. Są z krwi i kości, dosłownie i w przenośni. To zresztą chyba jedyna produkcja telewizyjna w historii (nie uwzględniam tutaj Mody na sukces i innych ciągnących się od dekad oper mydlanych), z której każdy uważny widz może zapamiętać, powiedzmy, 50 bohaterów i na temat każdego z nich mieć sporo do powiedzenia. Wiem, o czym mówię, gdyż sam spędziłem wiele godzin na tego rodzaju szalonych dyskusjach o poszczególnych postaciach, motywacjach ich czynów, kolejach losów i rozwiązaniach ich dylematów. Zainteresowanym zdradzę, że moim ulubionym charakterem jest Omar (uwielbienie do niego dzielę z tysiącami fanów z całego świata, m.in. z samym Barackiem Obamą!), ale nie mniejszym uznaniem darzę McNulty’ego, Bubblesa, Stringer Bella, Bunka, Bunny’ego, Avona czy Marlo (ten ostatni to być może jeden z najlepszych sk....synów w historii kinematografii). Nic nie jest tutaj proste, oczywiste i jednoznaczne, a stereotypy i uproszczenia nie zdarzają się często. Akcja nie pędzi wciąż jak szalona, pedał emocjonalnego gnębienia widza twórcy naciskają z rzadka i raczej niechętnie. Wszyscy, którzy udajecie się do niezwykle skomplikowanego świata przedstawionego The Wire, zapomnijcie z góry o sentymentalnych hollywoodzkich happy endach, tanich chwytach i łatwych rozwiązaniach fabularnych. To nie Na dobre i na złe czy Klan, to nawet nie Prison Break, Lost czy Dexter. Jak mówi w pewnym momencie komisarz Ervin Burrell, jeden z bohaterów arcydzieła Davida Simona: – To jest Baltimore, panowie. Bogowie was nie ocalą. Krótko mówiąc, The Wire, czyli najlepszy serial w dziejach telewizji, a dla niżej podpisanego także najlepszy film, jaki dane było mu do tej pory oglądać. Tak, ponieważ The Wire nie ma fanów, lecz samych absolutnych fanatyków i gorliwych wyznawców. Pytanie tylko: czy po obejrzeniu The Wire ma jeszcze sens oglądanie jakichkolwiek innych produkcji telewizyjnych? Ja oglądam, ale z roku na rok z coraz mniejszą wiarą, że jeszcze kiedykolwiek obejrzę coś równie wspaniałego.
SI 8 / 2012
sport
SI 8 / 2012
sport
Jako dziecko bawiłaś się lalkami Barbie czy już biegałaś za piłką? Miałam bardzo mało lalek, a większość czasu spędzałam na dworze. Grałam z chłopakami w piłkę nożną, chodziłam po drzewach, ale chłopczycą nie byłam (śmiech). Mieliśmy zgraną grupkę i wspólnie bawiliśmy się w podchody i chowanego. Piłka nożna? Czasem masz jeszcze okazję pokopać? W Muszynie na treningach nie gramy, ale jak byłam w Pile, to zdarzało się to często. Było przy tym sporo śmiechu. Ale też trzeba było uważać, bo jak wyglądałyby posiniaczone nogi w telewizji... Oczywiście, zdarzało się kopanie po łydkach. Kto wie, może czasem nawet specjalnie (śmiech). Ale, swoją drogą, to też była rywalizacja i nikt za bardzo nie chciał odpuścić. Jednak w gruncie rzeczy byłyśmy dla siebie delikatne. Już jako mała dziewczynka narzuciłaś sobie reżim treningowy? Chodziłam do Szkoły Mistrzostwa Sportowego, ale dopiero w ostatniej klasie zdałam sobie sprawę, że chcę się zająć siatkówką na serio i grą zarabiać na życie. Wcześniej zastanawiałam się, czy to na pewno dobra droga i myślałam nad alternatywą.
– Po zdjęciach do „Playboya” bolały mnie mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Trwało to ok. 10 godzin, później miałam solidne zakwasy. To bardzo męczące i muszę przyznać, że modelki pracują w niemal ekstremalnych warunkach – mówi Milena Radecka, siatkarka reprezentacji Polski i Banku BPS Muszynianki Fakro, najlepszej drużyny w kraju.
Rozmawiał Piotr Nowik Foto Jakub Radecki
Jaką? Od zawsze bardzo interesowałam się językami obcymi, chciałam pójść do szkoły, w której można byłoby podszlifować niemiecki. Niemiecki? A w Internecie znalazłem film, na którym bez problemu udzielasz wywiadu po angielsku. Teraz to język międzynarodowy i wypada go znać, szczególnie grając zagranicą. Nie wyobrażam sobie występów poza Polską bez jego znajomości. To bardzo ważne, by móc się skomunikować z resztą zespołu. Jeszcze jakiś język Cię interesuje? Od zawsze fascynował mnie włoski. Nakupiłam książek oraz repetytoriów i ambitnie postanowiłam się uczyć. Mam jednak za mało wolnego czasu. Po treningach wracam zmęczona, więc może naukę włoskiego odłożę na czas po zakończeniu kariery. A masz czas, by gotować? Tak. Może nie robię tego codziennie, ale dość często. Sportowiec musi się dobrze
/50
odżywiać, więc mobilizuję się, by coś sobie ugotować i zjeść ciepły posiłek. Twoja specjalność? Chyba nie ma nic takiego, mam dość szerokie menu. Bardzo smakuje mi kuchnia śródziemnomorska, bo zawiera mało węglowodanów. Uwielbiam owoce morza, a zwłaszcza krewetki. Ich przyrządzanie wychodzi mi nieźle, więc to można nazwać moją specjalnością. Czasem pozwalasz sobie na wizytę w fast foodzie? Chyba każdy ma czasem wielką ochotę zjeść coś niezdrowego i ze mną nie jest inaczej. Kiedyś bywałam jednak częściej, teraz staram się ograniczać. Sportowcowi może nie jest bardzo trudno zrzucić zbędne kilogramy, ale żadna kobieta nie lubi mieć nadwagi. U nas zasada: „im więcej zjesz, tym więcej ważysz” też działa. Na szczęście nie mamy tak restrykcyjnych diet jak gimnastyczki czy skoczkowie narciarscy. W siatkówce można przecież spotkać zawodniczki troszkę tęższe, ale równie sprawne. Pewnie dbacie także o to, by jak najkorzystniej wyglądać w czasie meczu przed kamerą. Pewnie, jesteśmy kobietami i zależy nam na tym, by ładnie się prezentować. Przed meczem zwracamy uwagę na wygląd, staranny makijaż, niektóre zawodniczki chodzą do solarium. Niektóre z nas może nie wyglądają jak modelki, ale w siatkówce musisz mieć trochę więcej ciała. Mięśnie trochę ważą, więc przy wadze 40 czy nawet 50 kg zawodniczka niewiele by zdziałała. Jako kobiety tęsknicie też pewnie za zwiewną suknią czy małą czarną, bo najczęściej można Was spotkać w dresach. Tak, śmiejemy się, że to nasza druga skóra, ale ja czuję się w niej bardzo dobrze. Choć przyznam, że czasem dresów jest trochę za dużo. Dla nas już dżinsy są strojem wyjściowym. Ostatnio Agnieszka Bednarek-Kasza [środkowa Banku BPS Muszynianki Fakro i reprezentacji Polski] zaczęła przychodzić na treningi ubrana normalnie, czyli w dżinsy. Zaczęłyśmy ją pytać: skąd masz siły i ochotę, by się tak ubierać? Żadna z dziewczyn tego nie podchwyciła i dalej reszta drużyny przychodzi na treningi w dresach.
/51
SI 8 / 2012
sport
Zimą do dresów dorzucałyście pewnie ciepłe kurtki. Tęsknota za wiosną jest duża? W tym roku zima nas nie oszczędziła i na wiosnę czekam niecierpliwie. Gdy u nas panowały mrozy, pojechałyśmy na mecz do francuskiego Cannes. Temperatura +10°C, słońce, zielone drzewa i morze. Właśnie za taką pogodą strasznie tęsknię. W takim razie już pewnie planujesz wakacyjny wypad. Trochę z mężem o tym rozmawialiśmy i na razie stanęło na Hawajach, bo ciągnie nas do Stanów Zjednoczonych. Wiele jednak zależy od tego, jaki harmonogram będzie miała reprezentacja Polski. A na wakacjach już tylko leżenie i opalanie? Zawsze mam postanowienie, by podczas urlopu nic nie robić, tylko odpoczywać. Jadę więc na wakacje, leżę przez 3–4 dni, ale później już mi ciężko wysiedzieć w miejscu. Zaczynam grać w siatkówkę plażową czy jeździć na rowerze. Chyba jestem uzależniona od codziennych treningów. Mężowi dobrze idzie gra w siatkówkę? Coś tam próbuje odbijać, ale nigdy nie uprawiał tej dyscypliny. Na początku wyglądał trochę zabawnie, ale już go trochę podszkoliłam i jest zdecydowanie lepiej. Zawsze chętnie ze mną odbija. Komentatorom zdarza się jeszcze używać Twojego panieńskiego nazwiska Sadurek? Tak, ale to normalne, w końcu przez kilkanaście lat grałam pod tym nazwiskiem. Przez to musiało przejść wiele zawodniczek. Jeszcze przez jakiś czas będą się mylić, ale mi to nie przeszkadza. A mężowi? Czasem się denerwuje, szczególnie, że sam pracuje w telewizji. Ale na ogół napięcie szybko z niego schodzi. Długo przygotowywaliście się do ślubu? Zaczęliśmy go planować rok przed uroczystością. Mąż bardzo mi pomagał, bo był niemal na miejscu. Mamy mieszkanie w Warszawie, a ślub był niedaleko, więc musiał zająć się załatwieniem większości spraw. To była stylizowana uroczystość? Nie, raczej tradycyjny ślub. Elegancki, w pięknym pałacyku, dla 120 osób. Do ślubu jechaliśmy zabytkowym samochodem. Wszystko było perfekcyjnie zorganizowane.
/52
Wśród gości było też sporo siatkarek. Tak, były niemal wszystkie dziewczyny z Muszyny i część reprezentacji. Robiły furorę, szczególnie wysokie Małgosia Glinka i Gabriela Wojtowicz, najwyższa siatkarka w Polsce. Połowa mojej rodziny chciała mieć z nimi zdjęcia. Mąż pracuje przy sporcie, więc czasem zdarza się Wam siatkarskie „spięcie”? Kiedyś nie przepadał za siatkówką, ale w końcu się nią zainteresował. Jakieś trzy lata temu zaczęłam tłumaczyć mu zasady, wyjaśniać, co to są strefy boiska itd. Trochę się wyrobił i nawet zdarza się mu udzielać mi wskazówek. A ja czasem mówię mu: jeszcze trzy lata temu nie wiedziałeś, na czym to polega, więc teraz się nie wymądrzaj (śmiech).
Telefony macie więc pewnie rozgrzane do czerwoności? Bardzo często rozmawiamy. Niekiedy po godzinie lub dwie. Czasem przydałaby się druga bateria do telefonu (śmiech).
Kogo się radziłaś? Rozmawiałam z Anią Werblińską, która była pierwszą polską siatkarką w „Playboyu”. Powiedziała: skorzystaj, to superprzygoda. Rozmawiałam też z rodzicami i z mężem, wszyscy byli na tak. Jeśli ktoś się wahał, to ja, ale tylko przez chwilę. Bo jak nie teraz, to kiedy?
Oglądasz coś szczególnego, czy włączasz pierwszy lepszy program? Akurat jak przychodzę, to w telewizji puszczają seriale. Od lat oglądam Na Wspólnej, pamiętam to jeszcze z czasów szkoły średniej. Jakąś wielką fanką nie jestem, ale dzięki temu nie czuję się samotna. Nawet jak dzwoni mąż, to mówi: o, teraz jest twój serial, więc zdzwonimy się później. Z kolei w drodze na mecze uwielbiam czytać książki: biografie, powieści itp. Ulubionych gatunków czy autorów nie mam.
A czego w przyszłości najbardziej się boisz? Nie mam wielkich fobii, choć nienawidzę szczurów. Za żadne pieniądze nie skoczyłabym też ze spadochronem lub na bungee. Najbardziej chyba boję się kontuzji. Chcę po prostu być zdrowa i szczęśliwa.
Po treningach widujesz się jeszcze z koleżankami z drużyny? Czasem pójdziemy na kolację lub spotkamy się u którejś. Ale co za dużo, to niezdrowo. Spotykamy się na treningach, czasem widujemy po 24 godziny na dobę, więc dobrze mieć azyl w mieszkaniu. Niedawno wzięłaś udział w sesji dla „Playboya”. To była trudna decyzja? Nie. Przecież nie codziennie i nie każdy sportowiec dostaje taką propozycję. Poza tym dla mnie to superpamiątka i mam nadzieję, że kiedyś będzie się czym pochwalić. Zgłosili się chyba w najlepszym momencie. Jestem w takim wieku, że mogę sobie na to pozwolić. Za parę lat będzie pewnie inaczej. Nie żałuję tej decyzji.
sport
wiam się, co będzie potem i wiem jedno – praca w biurze w godzinach od 8 do 16 nie jest dla mnie. Może się dokształcę i otworzę jakiś mały biznes?
To może na tę samotność przydałby Ci się zwierzak? Dobrze trafiłeś, bo właśnie o tym z mężem myślimy. Tyle, że to jest problem, bo często wyjeżdżam, a nie chciałabym nikogo absorbować. Przecież to nie jest mały kłopot. Łatwo kupić psa i dopiero później zastanowić się, kto się nim zajmie. A przewozić go między Warszawą a Muszyną to też nie jest dobry pomysł.
Mąż w Warszawie, ty w oddalonej o 400 km Muszynie. Często się pewnie nie widujecie. Średnio raz na dwa tygodnie. Częściej on przyjeżdża, bo ma bardziej elastyczne godziny pracy. Jak gramy w Muszynie, to jest tak kochany, że pokonuje te kilometry i spędzamy wspólnie weekend. Gorzej, jak gramy na wyjazdach. Wtedy widujemy się bardzo rzadko.
A jak zabijasz czas? W niewielkiej Muszynie zbyt wielu rozrywek nie ma. Trenujemy dwa razy dziennie. Przychodzę z porannego treningu, jem obiad i odpoczywam przez jakąś godzinę. Później idę na drugi, wracam ok. 20–21, włączam telewizor, biorę do ręki książkę i tak mija dzień. Na nic więcej nie ma czasu.
SI 8 / 2012
Wielkim dylematem siatkarki jest macierzyństwo. Urodzenie dziecka oznacza przerwę, a czasem nawet zakończenie kariery, więc zawodniczki mocno się nad tym zastanawiają. Ciężko znaleźć odpowiedni czas. Często mówi się, że jeszcze jeden sezon, a potem jeszcze jeden. Mam prawie 28 lat i niedługo pewnie nadejdzie moment, gdy postaramy się o powiększenie rodziny. A co później? Nie wiem. Przy siatkówce chcę jednak zostać tak długo, jak tylko mi się uda.
Podobno taka sesja jest bardziej wyczerpująca niż ostry trening. To zupełnie inna praca. Po sesji bolały mnie takie mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Trwało to ok. 8–10 godzin, później miałam solidne zakwasy. To bardzo męczące i muszę przyznać, że modelki pracują w niemal ekstremalnych warunkach. Był moment, w którym powiedziałaś: nie, do takiego zdjęcie nie będę pozowała? Już na wstępie zaznaczyłam, jakie zdjęcia mnie interesują, czego chcę, a czego nie. Poszliśmy w tym kierunku, a do tego już po sesji brałam udział w wybieraniu zdjęć. Co zamierzasz robić po zakończeniu kariery? Mam nadzieję, że zdrowie pozwoli mi pograć jeszcze parę dobrych lat. Czasem zastanaFoto Ela Socharska (www.socharska.pl)
/53
SI 8 / 2012
zdrowie
Tekst Marysia Leszczyńska Kolumbia, marzec 1995 roku. Alberto „Beto” Perez, uznany instruktor fitness, jedzie na zajęcia. Wchodząc na salę treningową, orientuje się, że zapomniał nagrań, do których przygotował układy. Nie zastanawia się długo – wraca do samochodu i zabiera z niego kasety z ulubioną latynoską muzyką, której słucha podczas jazdy. Improwizuje. Zachęcony entuzjazmem uczestników, wykonuje mieszane układy taneczne, nadając im nazwę zumba, co w dialekcie kolumbijskim oznacza „baw się i ruszaj”.
można stracić od 500 do 800 kalorii – przekonuje Ala. Zumba zyskuje na popularności na całym świecie, nic dziwnego zatem, że taneczne rytmy i kroki wkradają się do zajęć fitness. Ruch w zumbie rzeźbi, relaksuje, wpływa na zwiększenie pewności siebie. Podczas zumby zapomina się o problemach, wyłącza się myślenie. Uczestnik zajęć skupia się tylko na pozytywnych rytmach i wesołych ruchach. Wiele ćwiczących traktuje zumbę jako odskocznię od codziennych, nierzadko przykrych spraw. Niektóre z nich uznają te
Polska, marzec 2012 roku. W kolejce w jednym z krakowskich klubów fitness można się poczuć jak w ogonku po mięso w stanie wojennym. – Zawsze tak tu jest przed zumbą – mówi uśmiechnięta recepcjonistka. – Klienci zapisują się na te zajęcia z dwutygodniowym wyprzedzeniem, jednak zawsze jest ich więcej niż na liście. Liczą, że uda im się wejść – uzupełnia Alicja Turczyńska-Bryl, instruktorka zumby, zwana dalej Alą.
Do wyboru do koloru
Łatwość i przyjemność to kwintesencja dobrej zabawy, naczelnego celu zumby, która z tego względu staje się coraz popularniejsza – mówi Ala. – Zumba polega na wykonywaniu łatwych do opanowania układów choreograficznych, tańczonych w rytm muzyki, głównie latynoskiej. Zumba fitness jest treningiem wytrzymałościowym i cardio, jednak uprawiając ją, uczestnik nie ma wrażenia, że ćwiczy, lecz znakomicie się bawi – dodaje. W choreografii można odnaleźć elementy hip-hopu, samby, salsy, merengue, mambo, a także sztuk walki i bollywoodzkiego tańca brzucha.
zajęcia nieomal za terapię. Nie jest to tylko kwestia endorfin wydzielanych podczas wysiłku, lecz także efektu, który można zauważyć w lustrze już po miesiącu regularnego treningu.
Każdy, bez względu na wiek i poziom sprawności, może się dobrze bawić tanecznym rytmem, przy okazji spalając mnóstwo kalorii. – Czujemy się tak, jakbyśmy byli na dobrej imprezie, a równocześnie gubimy zbędne kilogramy. Podczas godzinnych zajęć
Instruktor nie wydaje żadnych poleceń, trzeba tylko w miarę możliwości naśladować jego ruchy. Uczestniczki zajęć twierdzą, że ten dziki aerobik pozwala im lepiej radzić sobie ze stresem. Szaleństwo, potykanie się o własne nogi, spontaniczna dzikość, luz
/54
i brak zasad na długo poprawiają humor. Tanecznych kroków zumbowej choreografii można nauczyć się też w domu dzięki grze Zumba Party na konsolę Xbox. Zumba stała się również inspiracją dla projektantów linii ubrań, które można znaleźć pod adresem [www.zumbapolska.pl]. – Utrzymane są w wesołej kolorystyce, doskonale dopasowane a przede wszystkim wygodne, bo o wygodę i zabawę chodzi – mówi Ala. W całym kraju organizuje się też zumbowe maratony i imprezy. Zumba to nie tylko pozytywne zajęcia fitness, zumba to styl życia. A wszystko dlatego, że pewien kolumbijski choreograf zapomniał kaset. Dzięki, Beto!
• Zumba podstawowa – fuzja aerobiku i tańca w rytm bardzo energetycznej muzyki latino w połączeniu z innymi bitami. Pozwala wyładować nadmiar energii. • Zumba Gold – specjalny program dla seniorów dopasowany do możliwości uczestników. • Zumba Toning – program ujędrniająco-modelujący poprzez energiczne ćwiczenia siłowe i cardio w rytmach latino. W Zumba Toning wykorzystuje się marakasy, dzięki czemu uczestnik ma wrażenie, że współprowadzi imprezę taneczno-muzyczną. • Aqua Zumba – po prostu dynamiczny taniec w wodzie. • Zumbatomic – odmiana dla dzieci w wieku od 4 do 12 lat. Zawiera elementy modnych miejskich stylów tanecznych, jak hip-hop, reggaeton i pop. Rozwija koordynację, uczy dyscypliny i pracy zespołowej. • Zumba w obwodzie – zajęcia 30-minutowe: reggaeton, salsa, merengue, soca, hip-hop. Działa jak 60-minutowe zajęcia fitness w wersji tradycyjnej!
SI 8 / 2012
man
z dużą dozą prawdopodobieństwa tęskni za telefonami, które łatwo było znaleźć w torebce, chciałaby się w końcu z tym całym Androidem zaprzyjaźnić, a poza tym rysuje (w tym zastosowaniu mimo dedykowanego piórka Note sprawdza się średnio, ale to pewnie kwestia oprogramowania). Czyli zdecydowanie dla niezdecydowanych. Tekst Jarosław Pawłowski
Smartfon? Tablet? Gdy któregoś dnia dwie osoby z mojego bliskiego otoczenia niezależnie wyznały, że „zachorowały” na Samsunga Galaxy Note, poczułem się w obowiązku postawienia diagnozy. Tym bardziej, że kolega jest zdeklarowanym miłośnikiem lśniących cacek (m.in.) spod znaku nadgryzionego jabłka, a koleżanka zawsze preferowała solidne niczym cegła aparaty z guziczkami. Ostatnio nawet mocno na mnie pomstowała, że ją tymi wściekłymi ptaszyskami skusiłem na zgrabny telefon z Androidem. Atrakcyjna kampania reklamowa Note’a przebiega pod zadziwiająco niezdecydowanym hasłem, które pozwoliłem sobie podkraść w tytule tej notki. Smartfon zatem czy tablet? Ponieważ recenzja z natury rzeczy musi być subiektywna, lepiej otwarcie zdam sprawę ze swoich prywatnych założeń. Smartfon uznaję za skomunikowane ze światem ukoronowanie ewolucji palmtopa (ktoś pamięta? ja dotąd mam ich całą szufladę!), konsoli do gier i odtwarzacza multimediów. Ot, mobilne urządzenie, które organizuje czas, zaspokaja potrzebę rozrywki i informacji, przydaje się w pracy, ale niekoniecznie nadaje się do poważnej roboty. To skądinąd dobrze, nie muszę przecież zawsze dzierżyć ze sobą sierpa i młota, nie przesadzajmy z produktywnością 24/7. Jednak jako gadżeciarz dość pracowity, a nieszczególnie zamożny (mimo podobnych problemów z wydobyciem słowa nie osiągną nigdy ceny gazu łupkowego) jestem zupełnie uprzedzony do tabletów. Uważam po prostu, że nadają się wyłącznie do konsumowania treści za cenę czegoś, co już powinno na siebie zarabiać. Co zatem mamy w Galaxy Note z tabletu? Świetnej jakości ekran o gigantycznej przekątnej 5,3 cala i rozdzielczości sporo większej niż oferuje wyświetlacz netbooka, na którym
/56
Niezła historia w HD klecę ten artykuł. Potężny procesor 2 × 1,4 GHz, mocny układ graficzny oraz 1 GB pamięci RAM. Plus wybujałą cenowo trutniowatość. Co jest w nim zaś z telefonu? Przede wszystkim Android, czyli w zasadzie wszystko, czego nam potrzeba. Pomijając może... akceptowalne rozmiary. Tak, Note jest zwyczajnie za duży. Czy próbowali Państwo kiedykolwiek nosić w kieszeni tzw. kieszonkowy słownik? No, właśnie! Swoją drogą, słownik nie sprawia wrażenia, że może się przełamać na pół, choć jest to całkowicie subiektywne odczucie wywołane gabarytami, niezwiązane w ogóle z jakością wykonania nowego Samsunga. Co do baterii, wiadomo, jak rzecz wygląda ze smartfonami w ogóle – czeka nas ładowanie przynajmniej raz na dobę. Natomiast jeśli ulegniemy (a wierzę, że tak się stanie) pokusie używania Note’a w funkcji tabletu,
Czasami jednak nie tylko sprawność, ale i rozmiar ma znaczenie... szybko przyzwyczaimy się do mobilności na łańcuchu ładowarki. Trzeba przyznać, że Samsung stawia sprawę uczciwie – w miejsce znaków zapytania każdy wstawi sobie coś innego. Dla niektórych będzie to pewnie i smartfon, i tablet, dla naprawdę bardzo nielicznych – ani to, ani to. Dla mnie za dużo w nim wad tabletu. A co z moimi znajomymi? Jako technopsychoanalityk amator domyślam się, że kolega skrycie pożąda ajpada, ale uważa ten zakup za raczej mało racjonalny. Koleżanka z kolei
To już nie Hannibal, lecz Hunowie ante portas! Arogancki improduktyw tablet zaszedł nas z najbardziej nieoczekiwanej strony! Amazon Kindle Fire – i ty, Brutusie, udający w dodatku, że tabletowaty z tym swoim LCD w RGB nie jesteś? Przecież nas nie przekonają, że białe jest... jak lampa śledczego w oczy świecąca, a czarne – z czerwieni, zieleni i niebieskiego złożone! Cóż, podobno najwięcej elektronicznych książek czyta się dziś na iPadach i pewnie dlatego Amazon wypuścił na rynek czytnik e-booków, na którym da się również oglądać filmy. Świetnie, niechże sobie czytają (albo oglądają), jak chcą, ja nie po to przez dekadę męczyłem oczy lekturą na palmtopach, by w tej chwili rozstawać się z iście gutenbergowską zdobyczą cywilizacji o nazwie e-ink. A cóż to takiego, zapytają niektórzy. Ano e-papier (zabawne, że w języku polskim tusz staje się papierem, to jakieś takie... bierne), który kosztem ukazywania statycznego tekstu w odcieniach szarości: 1) potrzebuje może jednego promila energii, którą zużywa zwykły LCD-ik, 2) nie świeci, 3) pozostaje czytelny nawet w południe na plaży w Juracie i to 4) pod dowolnym kątem (choć raczej nieprzekraczającym 180°). Coby tutaj nie mówić, świetnie zaprojektowane nietabletowe wersje Kindle znakomicie tę technologię wykorzystywały. Dopóki jednak Amazon nie wejdzie ze swoim ekosystemem na polski rynek (podobno już w tym roku!), radzę oszczędzić sobie konieczności dość skomplikowanego konwertowania książek do EPUB i łamania zabezpieczeń za każdym razem, gdy tylko zechcemy przeczytać coś uczciwie kupionego u polskich e-księgarzy. Polecam za to z pełnym przekonaniem Iriver Story HD, bardzo lekki (210 g) i rewelacyjnie wykonany czytnik z dość mocnym procesorem oraz świetnym ekranem o podwyższonej w stosunku do przeciętnego 6-calowca rozdzielczości 1024×768. Nie oszukujmy się jednak – ten ostatni parametr ma znaczenie raczej tylko w przypadku plików graficznych (np. przy czytaniu komiksów lub przeglądaniu zdjęć)
SI 8 / 2012
i pdf-ów, do wygodnej lektury książek wystarczy nawet mniejsza liniatura e-inkowych mikrokapsułek. Producent deklaruje, że bateria wystarczy na 15 tys. odświeżeń strony, a wbudowana pamięć... na 2 gigabajty kontentu. Co jednak znacznie ważniejsze, Iriver Story HD obsługuje formaty i zabezpieczenia rozpowszechnione w ojczystych księgarniach z e-bookami w języku Słowackiego, Mickiewicza, Norwida, Gretkowskiej i Rymkiewicza. Jeśli już koniecznie trzeba na coś ponarzekać, to można od biedy na firmware. Pod tym względem czuję się beneficjentem starego systemu – w PalmOS-ie w programie PalmFiction doprowadzonym przez rosyjskiego autora do wersji zaledwie 0.14t mogłem kontrolować układ tekstu nie gorzej niż w InDesignie. Z drugiej strony, sprawa wydaje mi się absolutnie drugorzędna, w końcu książkę kupuje się po to, aby ją czytać, a nie projektować.
Filmów na tym nie da się czytać, a oglądać książki można. Zoomując na boki Japoński Zoom od paru lat wyznacza standardy wśród kompaktowych rejestratorów dźwięku. Nie inaczej jest z jego nowym Handy Recorderem H2N, o którego rozlicznych zaletach po prostu nie chce mi się pisać (w „SI” zabrakłoby zresztą miejsca na artykuły o wszystkich tych frymuśnych fatałaszkach). Z kronikarskiego obowiązku
man
odnotuję tylko wygodny obrotowy regulator czułości nagrywania oraz możliwość pracy w trybie interfejsu audio USB (w zamierzchłych czasach nazywało się toto kartą dźwiękową). Nie tutaj jednak padają strzały z Aurory! Rewolucja polega na tym, że Zoom H2N zapewnia możliwość nagrywania w stereo za pomocą techniki XY i surround, ale przede wszystkim – to całkowita innowacja! – również w Mid-Side! O co w tym chodzi? Otóż do rejestracji przestrzennej z oczywistych przyczyn potrzebne są co najmniej dwa mikrofony. Jak je ustawimy? Mamy dwie podstawowe możliwości: możemy je albo skrzyżować i wycelować w kierunku źródła dźwięku (XY) lub umieścić równolegle (AB) po bokach sceny (to akurat odpada w przypadku przenośnego urządzenia). Sęk w tym, że w tych dwóch pozycjach osadzamy je z punktu widzenia naszego nagrania raz na zawsze. Przyjmijmy jednak, że wytwórnia fonograficzna wpada na pomysł, że za spore talary wyda zarejestrowane przez Państwa koncerty arcyniszowego zespołu The BeAXiYs w jakże hipsterskim dzisiaj mono. Co wówczas? Ani sumowanie, ani różnicowanie kanałów nie da w stu procentach autentycznego efektu. A Mid-Side pozwala jednym ruchem suwaka bezstratnie wyregulować panoramę ze 150° do 0° w materiale już zapisanym w trybie M/S Raw! Druga sytuacja: nagrywają Państwo konferencję prasową poświęconą przyszłości tabletów. Proszę sobie wyobrazić, że scena zorganizowana jest na wzór Ostatniej wieczerzy. Uwaga wszystkich żurnalistów (i mikrofonów) skierowana jest, oczywiście, na mesjasza nowej technologii, który zapowiada siódmej generacji tablet 4D formatu A3. Tymczasem miejsce św. Bartłomieja (lewy skraj) zajmuje moja skromna osoba, która chichoce, gra na grzebieniu, rzuca uwagi typu „a świstak siedzi i w srebrniki zawija...”. Po latach wychodzi na moje i w dokumencie poświęconym historii techniki chcemy mieć więcej tych proroczych pochrząkiwań. Skupiliśmy się kiedyś na tableciarzach? Nic nie szkodzi, dzięki Mid-Side płynnie poszerzamy panoramę stereo i wpuszczamy na scenę więcej głosu rozsądku. Mikrofony celują w tej technice jednocześnie bezpośrednio w przód i na boki. Przeprowadzana przez program do obróbki audio operacja matematyczna na surowym zgraniu decyduje o tym, jak szeroka ma się stać panorama. Pozostaje jeszcze pytanie może i fundamentalne dla ludzi normalnych, ale dość
uboczne dla gadżeciarzy: do czegóż może mi się to urządzenie przydać? Cóż, nic nie stoi na przeszkodzie, aby nagrywać przy jego użyciu wykłady, wywiady czy też wypowiedzi kompromitujące naszych przeciwników politycznych, chociaż będzie to – zwłaszcza w ostatnim przypadku – rzucanie pereł przed wieprze. Lepiej, jeśli mamy jakieś związki z szeroko pojętym światem sztuki – Zoom H2N pozwoli nam wtedy zachować na wieki wirtuozerski popis wuja na okarynie, zarejestrować demówkę zaprzyjaźnionego zespołu grindcore czy przygotować ścieżkę audio do kręconego przez nas lustrzanką przyszłego hitu festiwalu Sundance. Możemy również dołączyć do maniaków, którzy kolekcjonują ptasie trele czy nawet (jak John Travolta w pysznym filmie Blow Out) eksplozje opon w pozorowanych wypadkach samochodowych przeciwników politycznych. Ja sam za pomocą nieco mniejszego Zooma H1 próbuję przywrócić do łask nagrywanie bootlegów. Kiedy zatem zobaczą Państwo na koncercie przykurczonego osobnika, który nerwowo gmera w połach płaszcza, kiedy inni dają upust emocjom wywołanym muzyką, proszę nie wzywać ochrony. Też dam upust – w domu, niczym japoński turysta. I to nie raz, bo MAM ten koncert, co jest zapewne objawem pewnego rodzaju choroby naszych czasów.
Wygląda jak jeden mikrofon, a ma ich w środku aż pięć!
/57
SI 8 / 2012
sport
Teoretycznie mamy jeszcze trochę czasu. Do meczu otwarcia 8 czerwca na Stadionie Narodowym w Warszawie kibice zapewne zaopatrzą się w biało-czerwone barwy, by gorąco dopingowani Biało-Czerwoni pod wodzą Franciszka Smudy rozpracowali Greków, jak należy. Pytanie, jak tu nie poddać się szaleństwu Euro, skoro zewsząd przeróżne marki nagabują nas, by już dziś kupić coś na pamiątkę tego wiekopomnego wydarzenia. Wygraj bilet na Euro, Zdrap i wygraj bilet, Kup i zdobądź bilet – wielkie koncerny, którym udało się zdobyć sporą pulę biletów, ruszyły z kuszącymi konkursami. To samo w sklepach. Piłka, koszulka meczowa, kufel, szklanka, smycz, kurtka, bluza, spodenki, bielizna, długopis, plecak – każdy prawdziwy kibic i patriota może spać spokojnie. Z pewnością uda mu się skompletować odpowiedni zestaw manifestujący przywiązanie do turnieju i drużyny narodowej. Szczęśliwcy, którym uda się obejrzeć mecze polskiej kadry na żywo, już zacierają ręce. O wizycie na polskim stadionie podczas meczu polskiej kadry na Mistrzostwach Europy w piłce nożnej (tak tylko dla formalności – organizowanych w Polsce) będą opowiadać swoim potomkom i kompanom przez wiele następnych lat. Inni mogą liczyć na mecze pozostałych drużyn, które, choć pozbawione biało-czerwonych barw, na pewno zgotują nam równie (jeśli nie bardziej) pasjonujące widowiska. Zarówno miasta gospodarze, jak i centra pobytowe przygotowały dla kibiców mnóstwo atrakcji i możliwości pozastadionowego obejrzenia meczów. W następnym numerze „SI” zdecydowanie więcej miejsca poświęcimy Euro 2012. Dziś przedstawiamy garść zupełnie podstawowych informacji.
/58
Kto z kim na początek?
SI 8 / 2012
Mecze konkurentów
sport
Adresy
Grupa A
Grupa B
Grupa C
Grupa D
Grupa B
Warszawa
Polska Grecja Rosja Czechy
Holandia Dania Niemcy Portugalia
Hiszpania Włochy Irlandia Chorwacja
Ukraina Szwecja Francja Anglia
9 czerwca 18:00 Holandia – Dania, Stadion w Charkowie 20:45 Niemcy – Portugalia, Stadion we Lwowie
Stadion Narodowy al. Księcia Józefa Poniatowskiego 1 03-901 Warszawa
13 czerwca 18:00 Dania – Portugalia, Stadion we Lwowie 20:45 Holandia – Niemcy, Stadion w Charkowie
Strefa kibica Plac Defilad, wokół Pałacu Kultury i Nauki
Mecze naszej grupy. Kiedy wkładać biało-czerwony szalik? 8 czerwca 18:00 Polska – Grecja, Stadion Narodowy w Warszawie 20:45 Rosja – Czechy, Stadion Miejski we Wrocławiu 12 czerwca 18:00 Grecja – Czechy, Stadion Miejski we Wrocławiu 20:45 Polska – Rosja, Stadion Narodowy w Warszawie 16 czerwca 20:45 Grecja – Rosja, Stadion Narodowy w Warszawie 20:45 Czechy – Polska, Stadion Miejski we Wrocławiu
17 czerwca 20:45 Portugalia – Holandia, Stadion w Charkowie 20:45 Dania – Niemcy, Stadion we Lwowie Grupa C 10 czerwca 18:00 Hiszpania – Włochy, Stadion w Gdańsku 20:45 Irlandia – Chorwacja, Stadion w Poznaniu
Gdańsk PGE Arena ul. Pokoleń Lechii Gdańsk 1 80-560 Gdańsk Strefa kibica Plac Zebrań Ludowych Poznań
14 czerwca 18:00 Włochy – Chorwacja, Stadion w Poznaniu 20:45 Hiszpania – Irlandia, Stadion w Gdańsku
Stadion Miejski ul. Bułgarska 17 60-320 Poznań
18 czerwca 20:45 Chorwacja – Hiszpania, Stadion w Gdańsku 20:45 Włochy – Irlandia, Stadion w Poznaniu
Strefa kibica Plac Wolności
Grupa D 11 czerwca 18:00 Francja – Anglia, Stadion w Doniecku 20:45 Ukraina – Szwecja, Stadion w Kijowie 15 czerwca 18:00 Szwecja – Anglia, Stadion w Kijowie 20:45 Ukraina – Francja, Stadion w Doniecku
Wrocław Stadion Miejski al. Śląska 1 54-118 Wrocław Strefa kibica Rynek, Plac Solny, ul. Świdnicka i Oławska
/59
SI 8 / 2012
man
Rok 2012 jeszcze nie zdążył się na dobre rozkręcić, a na sklepowych półkach już goszczą wielkie hity: co jeden, to lepszy. Przeglądając listę tegorocznych premier, można się złapać za głowę – wszystko z najwyższej półki lub nieco poniżej: wielkie powroty, wyczekiwane kontynuacje, zupełnie nowe tytuły.... Ja na celownik wziąłem sobie te pierwsze i stawiam na karkołomne sztuczki na desce przy jednoczesnej ucieczce przed lawiną. Na deser z ekranu poleci kilka hadoukenów, bo doczekaliśmy się tytułu, który jeszcze niedawno był tylko marzeniem ściętej głowy. Karmcie swoje skarbonki podwójnie, bo warto! Tekst Sebastian Żyrkowski Street Fighter X Tekken Platforma: PC/PS3/PSVITA/X360 Kiedy w lipcu 2010 r. podczas konwentu Comic-Con podano do wiadomości publicznej, że prace nad tą grą trwają, nie mogłem uwierzyć. A jednak pierwszy gameplay znalazł się w sieci i stało się jasne, że moje – i zapewne wszystkich fanów bijatyk – marzenie się ziści. Ekscytacja związana z pojawieniem się gry chyba jeszcze nigdy nie była tak wysoka, oto bowiem naprzeciw siebie stają najbardziej rozpoznawalne postaci gatunku z Ryu z SF i Kazuyą z TK na czele. Obu tytułów nie trzeba przedstawiać – pierwszy to niewątpliwy protoplasta elektronicznego mordobicia, legenda salonów arcade. W sierpniu tej serii stuknie 25 lat. Niektórzy z nas nie osiągnęli pewnie jeszcze tak sędziwego wieku... Tekken natomiast to swoista rewolucja w dziedzinie bijatyk, ponieważ żadna gra ani wcześniej, ani – śmiem twierdzić – później nie zaoferowała bardziej rozbudowanego i dającego setki możliwości systemu walki. Mieszanka obu tych pozycji, które odcisnęły piętno w historii gier wideo, może być wyłącznie wybuchowa. Crossover osadzony został w uniwersum czwartej odsłony Street Fightera. Postacie poruszają się w jednej linii, a całość podana została w smakowitym graficznym sosie. Walka toczy się w systemie tag, a możliwości kompletowania dwuosobowych teamów jest bardzo wiele. Sagat z ekipy Capcom i Yoshimitsu ze stajni Namco w jednej drużynie? Nie ma sprawy! Przed nami gra zapisująca się
/60
złotymi zgłoskami w kategorii „niemożliwe staje się możliwe”. Drodzy gracze, jeśli macie jakieś kieszonkowe odłożone na hit, wiecie już, co kupić. SSX Platforma: PS3/X360 Jako człowiek z północy Polski byłem zdecydowanie zawiedziony tegoroczną zimą, przynajmniej we Wrocławiu. Brak śniegu i plusowe temperatury nie wprawiły mnie w nastrój, jaki zwykle odczuwam o tej porze roku. Nie załamałem się jednak, bo wiedziałem, że tak czy siak w tym roku obcowanie z białym puchem mnie nie ominie. Ba, byłem pewien, że odwiedzę nawet kilka najsłynniejszych łańcuchów górskich świata, takich jak Himalaje czy Patagonia! Wszystko to zawdzięczam ekipie EA Sports, która sprawiła, że do napędów naszych konsol powraca snowboardowy majstersztyk. SSX – te trzy literki zapewnią Wam ekstremalne doznania na najwyższych szczytach świata przeniesionych do gry za pomocą geotaggingu. Oprawione są one wręcz perfekcyjnie – setki hopek, ramp, rurek, kabli. Czesanie niebotycznych trików jeszcze nigdy nie sprawiało tyle frajdy! Zdarzyło Wam się kiedyś grindować po unoszącym się w powietrzu helikopterze? Nie? Teraz możecie tego spróbować. Uważajcie tylko na lawinę śnieżną, która pędzi za Wami... EA Sports zadbało również o najwyższej klasy oprawę muzyczną – z głośników polecą między innymi Noisia, Junkie XL,
SI 8 / 2012
star
DJ Shadow czy też Run-D.M.C., od których zresztą jedna z poprzednich odsłon SSX wzięła swój podtytuł (Tricky). Nie wspomnę już o trybie multiplayer, który twórcy nazywają rewolucyjnym. To trzeba jednak sprawdzić na własnej skórze... Zjawiskowa, oszałamiająca, ekstremalna produkcja – mili gracze, tak powinny wyglądać prawdziwe powroty gier! Your Shape: Fitness Evolved 2012 Platforma: X360 (Kinect) Pamiętacie jeszcze poranne telewizyjne programy fitness, w których odziana w pstrokate body instruktorka prezentowała ćwiczeń zestaw poprawiających kondycję i sylwetkę? Całe szczęście doczekaliśmy się zaawansowanych technologicznie konsol oraz kontrolerów ruchu, które wespół z tytułem Ubisoftu świetnie zastępują tamte doświadczenia. Your Shape: Fitness Evolved 2012 to pozycja dla każdego gracza, który chciałby połączyć przyjemne z pożytecznym – oddawać się swojej pasji i jednocześnie pracować nad ciałem. Gra oferuje szereg ćwiczeń, których intensywność ustalamy według własnego uznania lub przy udziale wirtualnego trenera. Na podstawie naszych początkowych wyników wyznacza on odpowiedni dla nas typ treningu. Tegoroczna wersja Your Shape wykorzystuje ogromne możliwości sensora Kinect m.in. przy wykonywaniu przez gracza przysiadów czy pompek. Przebieg treningu monitorowany jest na bieżąco i dostosowywany do możliwości wirtualno-niewirtualnego atlety. Plusem bez wątpienia jest zróżnicowanie ćwiczeń – możemy poskakać na skakance w rytm muzyki, a jeśli chcemy wybrać się na mały jogging, śmiało ruszajmy na ulice Nowego Jorku lub Londynu. Możemy też wybrać określoną partię ciała, którą chcemy sobie poprawić. Marzyliście o sześciopaku? Nie ma sprawy, wystarczy, że będziecie wykonywać ćwiczenia na mięśnie brzucha przedstawione na ekranie. Poprawność powtórzeń można obserwować na bieżąco, sensor Kinect przenosi bowiem Waszą sylwetkę w wirtualny świat fitnessu. Na opisanie wszystkich dostępnych rodzajów ćwiczeń potrzebowałbym jeszcze kilku stron, ale jedno jest pewne – tak właśnie prezentuje się siłownia na miarę naszych czasów. Chwytajcie więc tę pozycję i powiedzcie stanowcze „nie” tak ochoczo odkładającym się zimowym kaloriom!
Tekst Piotr Nowik
W jeden wieczór przegrywają dom, samochód i bajońskie sumy. Zaraz po treningu wsiadają do prywatnego helikoptera, by doglądać „interesu”. W najlepszym wypadku kończy się długami, w gorszym odwykiem, ale zdarzają się też samobójstwa. Hazard wyniszcza piłkarzy szybciej i skuteczniej niż jakakolwiek używka. – To z nudów. Bierze chłopak wypłatę. Ma w kieszeni ileś dziesiątków tysięcy złotych i idzie w tan. Już się nie pije tak, jak się kiedyś piło. Młodzież jest jakby mądrzejsza. Ale alkohol został zastąpiony przez ruletkę, kieliszek przez kulkę. Kiedyś jak piłkarz miał 21 lat, to od razu zakładał rodzinę. Teraz masz samych
wyżelowanych, poubieranych pięknie kawalerów. Zajeżdżają branymi na kredyt BMW za dwie stówy i idą z kanapką stuzłotówek do kasyna. Inne pokolenie, inny sposób niszczenia sobie życia – opowiadał już kilka lat temu w „Magazynie Sportowym” Marek Koźmiński, były reprezentant Polski. Dziś niewiele się zmieniło. Bijatyka o 200 zł „Ruleta, ruleta” – ryczało niedawno kilka tysięcy gardeł na stadionie Cracovii, gdy tylko do piłki zbliżał się Kamil Kosowski. To jeden z przedstawicieli słynnej grupy piłkarzy Wisły, którzy kilka lat temu topili setki tysięcy złotych w hazardzie. Sprawy zaszły tak daleko, że klub nie miał wyboru – nakazał zawodnikom, aby sami poprosili właścicieli krakowskich lokali, żeby nie wpuszczali ich do kasyna. Piłkarze byli jednak
nieugięci i przemierzali setki kilometrów, by zakręcić ruletką na Słowacji czy w Niemczech. Większości z nich do dziś zostały wspomnienia, ale są i tacy, którzy miesiącami musieli spłacać wielkie długi. A mieć problemy z wierzycielami przy zarobkach rzędu 100 tys. zł miesięcznie to nie lada wyczyn. Doskonale wie o tym Kamil Grosicki. Niemałe pieniądze zaczął zarabiać tuż po osiągnięciu pełnoletności, a właśnie na takich czyhają właściciele kasyn. Jako 19-latek przeniósł się z Pogoni Szczecin do Legii Warszawa i nocne życie stolicy wciągnęło go po uszy. Po Warszawie krążą opowieści, że szybko zaopiekowali się nim „ludzie z miasta”. Pokazali, gdzie można dobrze zjeść i wypić, zabawić się i przepuścić trochę pieniędzy. A że Grosicki jeszcze w Szczecinie nauczył się zasad black jacka i ruletki, namawiać długo go nie trzeba było. W kasynach przepuszczał wielkie pieniądze i częściej myślami był przy
/61
SI 8 / 2012
star
czerwonych i czarnych polach niż zielonej murawie. W efekcie wylądował na odwyku, a gdy wrócił, wypożyczono go do szwajcarskiego Sionu. Tam dwa razy rozbił samochód (choć nie miał prawa jazdy) i sprawiał sporo problemów. W końcu trafił do Jagiellonii Białystok, gdzie zaopiekował się nim doświadczony Tomasz Frankowski. Zapraszał o 14 lat młodszego kolegę na kolacje, tłumaczył, jak się prowadzić, i namawiał do zainwestowania w przyszłość. To uratowało Grosickiego, który dziś bardzo dobrze radzi sobie w tureckim Sivassporze, otworzył pub, ożenił się, a na przedramieniu wytatuował... Matkę Boską. Do kasyn już podobno nie zagląda. Nieoficjalnym rekordzistą wśród polskich piłkarzy był Vahan Geworgian, który podobno w jedną noc przegrał 130 tys. złotych. Do groteskowej sytuacji doszło też w Łodzi, gdzie piłkarze ŁKS pobili się w kasynie. Zawodnicy poszli się zabawić ze swoimi żonami i narzeczonymi, a jedna z nich miała wywołać awanturę z powodu... 200 złotych. Wizyta skończyła się bijatyką i wyciągnięciem konsekwencji przez władze klubu. Hazard potrafi także skłonić ludzi do najgorszego. Sławomir Rutka w ekstraklasie reprezentował Widzew Łódź, ŁKS, Legię Warszawa czy Koronę Kielce. W każdym z tych miast człowiek uzależniony od zastolikowej adrenaliny mógł znaleźć coś dla siebie. Rutka chętnie bywał w kasynach, co doprowadziło do tragedii. – W kasynie przegrał oszczędności ze wszystkich lat gry w piłkę, żona zagroziła odejściem. Ostatnią deską ratunku miała być zaciągnięta przez nich pożyczka, 15 tys. złotych. Niestety, Sławek ją przegrał. Wkrótce potem odebrał sobie życie – opowiadał „Przeglądowi Sportowemu” jeden z byłych boiskowych kolegów Rutki. 50 napojów energetycznych i 100 papierosów dziennie Hazard zatruwa życie piłkarzom na całym świecie. Paul Gascoigne kiedyś rozsiadł się w kasynie i podczas siedmiogodzinnej sesji przy ruletce wypalił 100 papierosów i wypił cztery butelki drogiego szampana. Licząc w procentach, to niewiele, bo były reprezentant Anglii potrafił wychylić cztery butelki, ale whisky... W kasynie tracił setki tysięcy funtów i popadał w coraz głębszą depresję. Hazard był tylko jedną z wielu przyczyn, bo zawodnik brał kokainę, pił nawet 50 napojów energetycznych dziennie i szukał sensu życia. Trzy razy próbował popełnić samobójstwo, aż pomoc zaoferował mu muzyk Eric
/62
Clapton, który wyszedł z nałogu i założył klinikę. Popularny „Gazza” zdecydował się leczyć w zamkniętym szpitalu byłego reprezentanta Anglii Tony’ego Adamsa, który również przegrał fortunę. Niewiele to dało i dziś Gascoigne nie dość, że jest bankrutem, to jeszcze wrakiem człowieka. Jeszcze 9 lat temu strzelał bramki, dziś lekarze grożą mu wózkiem inwalidzkim. Na dramatycznym przykładzie jednego z najgenialniejszych piłkarzy angielskich niewielu się jednak uczy. Michael Chopra, zawodnik Ipswich Town, nie kryje przed dziennikarzami, że kieszenie krupierów wzbogacił już o dwa miliony funtów! Mógłby za to kupić piękną posesję, helikopter czy luksusowe samochody, ale pieniądze bezpowrotnie stracił. Zresztą Chopra też wylądował w klinice Adamsa. Kapitan Leeds United Dominic Matteo po degradacji klubu musiał się przenieść do Blackburn Rovers, ale nie zmienił miejsca zamieszkania i codziennie na trening przemierzał 100 km w jedną stronę. Miał swojego szofera, więc rozsiadał się na tylnym siedzeniu i za pomocą komórki obstawiał wyniki wyścigów konnych. Codzienne kilkugodzinne sesje szybko zamieniły się w nałóg. A że jego pasję podzielał też Garry Flitcroft, kolega z zespołu, to obaj zaczęli kupować konie, po treningu wsiadali w... helikopter i latali na zawody. – Przegrywałem straszne pieniądze, na jednym wyścigu nawet 100 tys. funtów. Wszystko zmieniło się dopiero po urodzeniu się mojej córki Luizy. Wtedy pomyślałem: „to śmieszne i niedorzeczne. Co ona po mnie odziedziczy? Czas z tym skończyć!”. Na szczęście udało się odzyskać część pieniędzy dzięki sprzedaży koni, ale i tak wiele straciłem – opowiadał Matteo w „The Guardian”. Po zakończeniu kariery postanowił napisać biografię, w której poruszył nawet najbardziej osobiste wątki. – Do dziś jestem wściekły, ale mam nadzieję, że dzięki tej książce młodzi piłkarze nie popełnią podobnych błędów. Wysokie zarobki i dużo wolnego czasu to niebezpieczna kombinacja dla zawodników, a hazard bezlitośnie to wykorzystuje. Uwierzcie mi, jest zdecydowanie więcej piłkarzy, którzy przegrywają zdecydowanie większe pieniądze, niż możecie sobie wyobrazić. Nieważne, jak wiele zarabiasz, i tak poniesiesz tego konsekwencje. Ja straciłem milion funtów, ale mogłem zdecydowanie więcej. Na szczęście skończyłem, zanim zostałem bankrutem. Teraz chcę zrobić coś, by pomóc innym – podkreśla Matteo.
Hazard w Internecie Wielkie pieniądze przegrywają nie tylko piłkarze, lecz także ich szefowie. Mike Ashley, właściciel Newcastle United podczas jednej wizyty zostawił w kasynie prawie milion funtów, wyszedł z uśmiechem na ustach, a na pożegnanie dał jeszcze krupierowi 700 funtów napiwku. Rekordzistą wśród sportowców jest amerykański golfista John Daly, który przy stole stracił ok. 57 mln dolarów! To nieoficjalna klasyfikacja, bo uzależniony hazardzista jest jak alkoholik – zrobi wszystko, byle nie przyznać się do nałogu. Traci nerwy, wchodzi do kasyn tylnymi drzwiami i modli się, by nikt go nie zauważył. Prawdę ukrywa przed rodziną i boi się własnego cienia, myśląc, że to wierzyciel, który chce wyegzekwować długi. Dziś hazard rozstawia przed piłkarzami coraz nowsze pułapki, bo zawodnicy grają za pośrednictwem Internetu. Zakłady mogą zawierać za pomocą laptopa czy komórki, i to pod nosem trenera, np. w autokarze jadącym na mecz. Tuż przed wybiegnięciem na murawę mogą jeszcze sprawdzić, jak sobie radzą wytypowane konie czy drużyny, by po meczu znów spróbować się odkuć i pokonać tych, z którymi niewielu kiedykolwiek udało się wyjść na plus. – Pieniądze trzeba szanować. One bardzo łatwo nam, piłkarzom, przychodzą. Dwudziestoletni chłopak może już zarabiać trzysta, czterysta tysięcy rocznie. Ale za trzy lata może już nie zarabiać. Ktoś powinien mu stale o tym przypominać, a nawet przejmować kasę. W Holandii w klubach odkłada się zawodnikom obowiązkowo 30% zarobków na emeryturę. Jeżeli chłopak pochodzący z niezbyt zamożnego czy wręcz biednego domu nagle dostaje co miesiąc 100 tys. złotych, może mu to życie wywrócić. Pierwsze, na co zaczyna wyrzucać pieniądze, to ciuchy i samochód. Ale największą plagą dzisiejszej piłki są kasyna – nie ma wątpliwości Marek Koźmiński.
SI 8 / 2012
around
Tekst Piotr Stępniak Natura jako niedościgniony wzorzec od zawsze inspirowała wynalazców i projektantów. Świadectwa tego naśladownictwa znajdziemy zarówno wśród drobnych przedmiotów użytku codziennego (ot, choćby taśma rzep), jak i największych obiektów architektonicznych – modularny plaster miodu i układ naczyniowy roślin często odwzorowywane są przecież m.in. we wnętrzarstwie czy budownictwie. Jako przykład posłużyć mogą choćby siedziba Abu Dhabi Investment Council w Zjednoczonych Emiratach Arabskich czy Water Cube w Pekinie. Również marka Timberland szuka inspiracji dla swoich produktów w przyrodzie. W ofercie firmy na stałe zagościły na przykład nawiązujące nazwami do cudów natury modele butów, których konstrukcje gwarantują bezpieczne i komfortowe poruszanie się m.in. po takich formacjach geologicznych, jak Góra Waszyngtona czy wąwóz The Flume. Stosowanie naturalnych materiałów towarzyszy marce od samego początku, ponieważ Timberland jako priorytet przyjął tworzenie możliwie najbardziej ekologicznych kolekcji. Powstałe w tym celu Centrum Innowacji podejmuje decyzje, jakich technologii i materiałów użyć, by klient uzyskał nie tylko towar, który go nie zawiedzie, lecz także pewność, że użyte do produkcji komponenty będą miały jak najmniejszy wpływ na środowisko naturalne na każdym etapie cyklu życia produktu.
/64
Z każdą nową kolekcją rośnie liczba modeli z linii Earthkeepers, zaprojektowanych w taki sposób, by ich poszczególne elementy mogły zostać ponownie przetworzone. To jednak nie wszystko! Od pewnego czasu każdy produkt z tej serii podlega ocenie Green Index. Charakteryzuje ona produkt pod względem trzech wyrażonych liczbami parametrów. Pierwszy z nich to emisja gazów cieplarnianych związana z procesem produkcyjnym. Drugi określa ilość zastosowanych szkodliwych substancji chemicznych (np. rozpuszczalników), trzeci zaś – użycie materiałów pochodzących z surowców naturalnych, szybko odnawialnych i poddających się recyklingowi. Indeks przynosi korzyści zarówno producentowi, jak i klientom. Ci ostatni dowiadują się dzięki niemu, jaki wpływ na środowisko wywarło wytworzenie kupionego produktu, a Timberland – dysponując twardymi danymi – stara się stale zmniejszać ekologiczny koszt produkcji. Innym przykładem postawy proekologicznej może być wdrożenie przez firmę przyjaznej dla środowiska metody pakowania. Buty Timberland umieszcza w pudełkach z papieru makulaturowego, powstałych bez użycia kleju i zadrukowywanych przy zastosowaniu sojowych barwników. Z kolei do pakowania konfekcji używa się folii fotodegradowalnych. Działania związane z ochroną środowiska nie kończą się jednak na tym, z czym marka Timberland kojarzy się najbardziej.
W badaniach poświęconych świadomości ekologicznej prawie połowa respondentów zadeklarowała, że zrobiłaby dla środowiska więcej, gdyby tylko wiedziała, jak. Dlatego na portalu Facebook, kanale YouTube i specjalnym blogu Timberland rozpoczął kampanię Earthkeeper, która ma zjednoczyć pod jednym sztandarem osoby zaangażowane w działania na rzecz środowiska naturalnego. Firma wierzy, że połączenie pasji i pomysłów wielu ludzi stanie się początkiem dyskusji, z której wnioski przełożą się na praktykę. Właściciel marki Earthkeepers angażuje się również w nietypowe i niezwiązane bezpośrednio ze swoją działalnością inicjatywy. Aby zmniejszyć emisję spalin, na czas ubiegłorocznego festiwalu filmów Toronto International Film Festival (TIFF) firma Timberland dostarczyła wykonane z przetworzonego plastiku, napędzane siłą ludzkich mięśni taksówki EcoCab, które służyły mieszkańcom i uczestnikom wydarzenia. Do 2010 r. pracownicy Timberlanda posadzili też na całym świecie ponad milion drzew i ciągle sadzą kolejne. To nie wszystkie działania z zakresu ochrony środowiska, w które włącza się lub inicjuje Timberland. Z każdym rokiem pomysłów przybywa, bo troska o naturę na trwałe wpisała się w misję marki, a w tej dziedzinie jest jeszcze sporo do osiągnięcia.
SI 8 / 2012
around
Gdy 8 lipca 1932 r. wypływał z portu w Gdyni, zapewne nie zdawał sobie sprawy, że już nigdy nie będzie mu dane powrócić na stałe do ojczyzny. Kapitan Władysław Wagner wyruszył w podróż dookoła świata na swoim jachcie Zjawa pełen nadziei i optymizmu. Siedem lat później, 2 września 1939 r. zacumował u brzegów Wielkiej Brytanii i dowiedział się o wojnie. Polski konsul z Londynu zabronił mu dalszej podróży i powrotu do kraju. Tak rozpoczęła się życiowa wędrówka pod żaglami pierwszego Polaka, który opłynął kulę ziemską. Kapitan Wagner wraz z żoną osiedlił się na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, gdzie udało mu się ucywilizować kompletnie dziką Trellis Bay. Dzięki jego pracy powstała tam nawet stocznia jachtowa. Przez kilka lat Wagnerowie stali się w Trellis Bay symbolami rozwoju. To tylko jeden z wielu powodów, dla których rok 2012 został ogłoszony na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych rokiem kapitana Władysława Wagnera. W ten sposób żeglarze na emigracji z całego świata postanowili uczcić jego pamięć. Historia kapitana oraz chęć opłynięcia globu fascynuje każdego, kto kocha morze i żagle. Marka Timberland od lat wspiera pasjonatów żeglowania i pracuje nad udoskonalaniem produktów przeznaczonych do walki z morskim żywiołem dla wszystkich szukających sprzętu, który sprawdza się w ekstremalnych sytuacjach.
Tekst Krzysiek Zając
Sucho do ostatniej kropli Niezależnie od tego, co masz pod spodem, okrycie wierzchnie jest najważniejsze dla Twojego komfortu. Wyjątkowo oddychające kurtki z nowej kolekcji na wiosnę 2012 r. sprawią, że nie dosięgnie Cię żadna kropla wody – ich wodoodporność osiąga poziom od 3000 mm do 10 000 mm. Zapewniają maksymalną ochronę dzięki tkaninie rip-stop oraz nylonowi. Eksperci Timberland zadbali
o szczegóły, na przykład w modelu Formentor podkleili szwy. Mieli też na uwadze ograniczoną przestrzeń – aby kurtka była maksymalnie praktyczna, w modelu Benton jedna z kieszeni jest jednocześnie torbą, co daje możliwość szybkiego i kompaktowego spakowania się w każdych warunkach. Kurtki są świetnie uszyte, dlatego z powodzeniem sprawdzą się także na lądzie, szczególnie w chłodniejsze i mokre wiosenne wieczory.
Bez poślizgu Na łódce komfort oznacza stabilność i bezpieczeństwo. To główne cechy, które wyróżniają nowe buty z serii Formentor przeznaczone dla amatorów sportów wodnych. Podeszwy butów ze specjalnej gumy Gripstick i z charakterystycznymi żłobieniami Quad-cut łatwo odprowadzają wodę, dzięki czemu buty mocno trzymają się podłoża. Wykonane z materiałów hydrofobowych z zastosowaniem technologii ion-mask, bardzo szybko schną, a ich waga pozostaje niezmienna niezależnie od warunków. Seria Formentor została doceniona przez profesjonalistów, w tym hiszpańską reprezentację żeglarzy na olimpiadę w Londynie w 2012 r.
Oddychaj swobodnie Patrząc na metki ubrań, szczególnie w cieplejszych miesiącach, szukasz rzeczy, w których Twoja skóra będzie się czuła maksymalnie świeżo i naturalnie. Do produkcji ubrań Timberland została wykorzystana bawełna organiczna. Czym różni się ona od zwykłej bawełny? Pozyskiwana jest z ekologicznych upraw, gdzie nie są stosowane żadne chemikalia – z korzyścią dla środowiska. Dla Ciebie z kolei tkanina jest bardziej miękka i nie wywołuje reakcji alergicznych. To idealne rozwiązanie dla każdego, kto poszukuje czegoś więcej niż tylko zwykłych szortów czy T-shirtów.
/65
SI 8 / 2012
in future
, N O O S G N I COM CZYLI DLACZEGO MOŻNA OBGRYZAĆ PAZNOKCIE ZE ZNIECIERPLIWIENIA W OCZEKIWANIU NA LETNI NUMER „SI MAGAZYNU”? EURO 2012 Ten temat z pewnością zajmie sporo miejsca w następnym numerze. Tym, którzy nie lubią lub nie interesują się piłką nożną (jak część naszej redakcji), delikatnie przypominamy, że nie jest to tylko święto piłkarskie, lecz także wielkie wydarzenie promujące nasz cudowny kraj, które pociąga za sobą organizację wielu innych eventów. Polskie miasta głęboko do serca wzięły sobie potrzebę jak najlepszego wykorzystania potencjału mistrzostw. Szykujcie się więc na maksimum atrakcji, po których będziemy Was chcieli oprowadzić, a może przynajmniej na nie naprowadzić. Bądź co bądź to historyczne momenty, być może Biało-Czerwonym uda się pokonać Greków (może skupią się na problemach gospodarczych swojego kraju i odpuszczą?), Czechów (ale potem pójdziemy z nimi na piwo) i Rosjan (po prostu musimy, koniec kropka) i wyjdziemy z grupy? To byłby piękny scenariusz. O tym, czy jest realny, pospekulujemy ze znanymi dziennikarzami sportowymi.
/68
LETNIA SESJA ZDJĘCIOWA Postaramy się, by letnia sesja zdjęciowa była równie energetyczna jak wiosenna. Na razie szukamy inspiracji. Jeśli macie dla nas jakieś pomysły, wrzucajcie je na nasze tablice na fanpage’ach Sizeer i Sklep.Sizeer na Facebooku. Do Tajlandii czy na Malediwy zapewne nie uda nam się wyjechać, ale liczymy, że znacie fajne miejsca nad Wisłą, gdzie można pięknie wyeksponować letnie ciuchy i buty.
NOWA KOLEKCJA LACOSTE I COŚ JESZCZE... Gdy nasi styliści kilka miesięcy temu pokazywali nam, co szykuje marka Lacoste na lato 2012 r., od razu nerwowo zaczęliśmy przebierać nogami. To będą piękne, wygodne i kolorowe miesiące – pod warunkiem, że skusicie się na którąś ze wspaniałych par obuwia z małym, zupełnie przyjaznym krokodylkiem. Stawiamy na espadryle – takie miękkie, płócienne buty na sznurkowej podeszwie. Będą dostępne tylko w sieci salonów Sizeer! Szykujemy także kosmetyczną niespodziankę dla damskiej klienteli sieci Sizeer… ale na razie nic więcej powiedzieć nie możemy. Więcej na Facebooku i w najbliższym „SI”. Ahoj!
/69
Redaktor naczelna Joanna Zając-Cekiera Redaktor wydania Katarzyna Zima-Bodziony Teksty Rafał Romanowski, Piotr Nowik, Grzegorz Wysocki, Bartosz Leśniewski, Marta Szymonik, Amelia Zaleska, Monika OSA Jurczyk, Iza Farenholc, Joanna Wiosna, Marysia Leszczyńska, Jarosław Pawłowski, Sebastian Żyrkowski, Agnieszka Wojtyniak, Piotr Stępniak, Krzysiek Zając Projekt/Skład Grzegorz Sołowiński, Dawid Świątek Foto Michał Massa Mąsior, Piotr Fic, Tomasz Wizner, Barbara Budniak, Bo Concept, Rafał Romanowski, Jakub Radecki, Ela Socharska Reklama reklama@UwolnijSwojCzas.pl Wydawca Marketing Investment Group Sp. z o.o. os. Dywizjonu 303 paw. 1 31-871 Kraków Adres korespondencyjny RONDO BUSINESS PARK ul. Lublańska 38 31-476 Kraków budynek A3, III piętro
Salony SIZEER
BIAŁYSTOK: Galeria Biała, CH Auchan, BIELSKO-BIAŁA: CH Sarni Stok, Gemini Park, BYDGOSZCZ: CH Rondo, CH Auchan, Focus Mall, BYTOM: CH Plejada, CH Agora, CZELADŹ: CH M1, CZĘSTOCHOWA: Galeria Jurajska, DĄBROWA GÓRNICZA: CH Pogoria, GDAŃSK: Galeria Bałtycka GORZÓW WIELKOPOLSKI: Galeria Askana, KATOWICE: 3 Stawy King Kross, Silesia City Center, KIELCE: Galeria Echo, KŁODZKO: Galeria Twierdza, KOSZALIN: Atrium, KRAKÓW: ul. Szewska 20, CH Krokus, Galeria Kazimierz, CH M1, Galeria Krakowska, Bonarka City Center KROSNO: Galeria Eljot, LEGNICA: Galeria Piastów, LUBIN: Cuprum Arena, LUBLIN: Galeria Olimp, ŁÓDŹ: Pasaż Łódzki, Galeria Łódzka, Manufaktura, Port Łódź, MIKOŁÓW: CH Auchan, NOWY SĄCZ: CH Sandecja, OPOLE: CH Karolinka, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI: Focus Mall, PIŁA: Galeria Kasztanowa, PŁOCK: CH Auchan, Galeria Wisła, POZNAŃ: CH Marcelin, CH M1, CH Plaza, RADOM: CH M1, Galeria Słoneczna, RUMIA: CH Auchan, RZESZÓW: CH Plaza, SŁUPSK: CH Jantar, SZCZECIN: Galeria Kaskada, TARNÓW: Galeria Tarnovia, TORUŃ: CH Kometa, Galeria Copernicus, WARSZAWA: Real Janki, CH Targówek – Carrefour, CH Wola Park, WŁOCŁAWEK: Wzorcownia, WROCŁAW: Pasaż Grunwaldzki, Galeria Dominikańska, CH Korona, ZIELONA GÓRA: Focus Park Lista salonów dostępna na [salony.sizeer.com]
SizeerClub.com e-Sizeer.com Sizeer.com
OKŁADKA: Karolina – T-shirt Bench.: 119,99 zł szorty Bench.: wzór torba Bench.: 239,99 zł zobacz więcej
/70
Teraz SI Magazyn także w wersji na Ipada!