#
m ag a z i n e
22
We Are
nasz rodzyn(ek): maciej boryna
od lewej: żaneta antosik, Weronika Lewandowska, gosia Orzechowska – slovian studio, monika juraszek, katarzyna walentynowicz, klara landrat, Marzena Stępień, Grażyna Cetnar, michał kołtyś, Artur Wabik, Tomasz Domagała,Michał batory oraz: Kim Nowak, MashMish
W TYM NUMERZE Z NAMI:
MY_od lewej: SYLWIA BURSKA_JULIA P._Katarzyna Reutt_Kasia ŁUSZCZYK
KONTAKT: REDAKCJA@SOUL.PL, (+48) 664 068 746 REDAKTOR NACZELNA: JULIA P. DYREKTOR KREATYWNY: MACIEJ BORYNA SEKRETARZ REDAKCJI: SYLWIA BURSKA – redakcja@soul.pl PATRONATY I PR: KaSIA ŁUSZCZYK – KATARZYNA@SOUL.PL DYREKTOR ARTYSTYCZNY: katarzyna Reutt – REUTT@SOUL.PL SPRZEDAŻ I MARKETING: marketing@soul.pl OKŁADKA: Elizaveta Porodina
Redakcja magazynu „Soul” składa specjalne podziękowania dla Michała Batorego, za udostępnienie swojego dorobku artystycznego, którego fragmenty mogliście oglądać w poprzednim numerze na okładce (ilustracja do plakatu „Hamlet”, Théâtre National de Chaillot) i wewnątrz magazynu. Dziękujemy także za możliwość publikacji pracy Michała w tym numerze (ilustracja do plakatu Théâtre National de Chaillot, Saison 06/07 Abonnes – Vous), do zilustrowania fragmentu książki „Anna Karenina” Lwa Tołstoja.
SOUL NR 22 / 2013 ISSN 2299-6532 Wydawca: MSPFA Sp. z o.o. ul. Rydygiera 8 01 – 793 Warszawa
sou l wor l d_Exhibitions
TEKST: SYLWIA BURSKA
4
08.11 ~ 09.01 2013 10.11 ~ 27.01 2013 Europa Jagellonica 1386– 1572. Sztuka i kultura w Europie Środkowej za panowania Jagiellonów. W Muzeum Narodowym i w Zamku Królewskim w Warszawie możemy zobaczyć wystawę poświęconą okresowi największej potęgi politycznej i kulturalnej Jagiellonów. Jej zakres chronologiczny wyznaczają dwa wydarzenia historyczne – koronacja Władysława Jagiełły w 1386 roku oraz śmierć Zygmunta II Augusta, ostatniego męskiego potomka rodu Jagiellonów w 1572 roku.
29.10 ~ 03.03 2013
10.10 ~ 28.01 2013
Valentino: Master of Couture, Somerset House Londyn
Edward Hopper – wystawa w Grand Palais, Galeries Nationales w Paryżu
Wystawa w Somerset House to pierwszy projekt, który dokumentuje 50-letnią karierę projektanta. Wiele z wystawianych kreacji pochodzi z prywatnych zbiorów i nigdy wcześniej nie było pokazywanych publicznie. Valentino ubierał najpiękniejsze kobiety świata m.in. Jackie Kennedy Onassis, Grace Kelly, Sophię Loren i Gwyneth Paltrow. Na wystawie oprócz przepięknych kreacji, można zobaczyć liczne fotografie i pamiątki z archiwum projektanta sprzed 2007 roku, kiedy zdecydował się odejść na emeryturę.
Edward Hopper w swojej twórczości przedstawiał, daleką od amerykańskiego mitu o sukcesie, przygnębiającą rzeczywistość zwykłych ludzi. Bohaterowie jego obrazów są osadzeni w scenerii banalnego codziennego życia – zimnych wnętrz hoteli i biur, pustych ulic i obskurnych nocnych kawiarni. Wystawa w Grand Palais pokazuje złożoność oraz bogactwo twórczości Hoppera.
Xięga Bałwochwalcza Brunona Schulza (18921942), Muzeum Narodowe w Krakowie Kobieta, czyli kto? To obsesyjne pytanie o mroczny podmiot pożądania i wyobraźni Brunona Schulza – utalentowanego artysty i wybitnego pisarza, autora m.in. sławnych „Sklepów cynamonowych” – stało się treścią jego prowokacyjnego dzieła Xięga Bałwochwalcza. Na wystawie w Muzeum Narodowym w Krakowie można zobaczyć ok. 30 grafik z tego cyklu – prace oniryczne, erotyczne, perwersyjne, demoniczne, fantastyczne i realistyczne. Fascynujące nieprzerwanie od 90 lat!
12.10 ~ 14.01 2013 Late Raphael (Późny Rafael lub Rafael – ostatnie lata)Luwr, Paryż Na wystawie zgromadzono ponad sto obrazów i rysunków, które ten genialny artysta włoskiego renesansu stworzył w ciągu ostatnich siedmiu lat swojego zaledwie 37 letniego życia. Po raz pierwszy obok prac zaprezentowano prace jego uczniów Giulio Romano i Gianfrancesco Penni, w celu ukazania ich intelektualnego i estetycznego wpływu na dzieła sygnowane nazwiskiem Mistrza. Rafael – „bóg sztuki” – spoczywa w rzymskim Panteonie. Epitafium wyryte na jego grobowcu brzmi: „Tu spoczywa Rafael. Bałem się tego, co niezgłębione, pokonałem zwyczajne, wielkim równy, tylko śmiertelne zmarło ze mną”.
Przy wyborze kawy i kawiarni nie warto iść na kompromisy.
Kawa
spełnia zbyt ważną rolę w naszym życiu, dlatego
zawsze musi być doskonała.
Kaw jest wiele, dobrych kaw jest jednak znacznie mniej. Po niektóre z nich nie warto sięgać, podobnie jak nie warto marnować czasu na kiepskie książki czy nieudane filmy. Z tą opinią zgodzi się każdy, kto na kawie się zna i kto kawę lubi. Wystarczy przecież jedna zła decyzja i do „małej czarnej” można się zrazić na długie lata. Dlatego lepiej zdać się na ekspertów, którzy kawą zajmują się od dziesięcioleci, doskonaląc swoją wiedzę, umiejętności, receptury. Ludzie, którzy pracują tylko na najlepszym sprzęcie i używają tylko najlepszych, starannie wyselekcjonowanych surowców, przygotują nam to co trzeba i tak jak trzeba. Tylko zamawiając kawę u doświadczonego baristy używającego dobrej kawy i ekspresu mamy gwarancję, że za każdym razem otrzymamy kawowe arcydzieło. Na szczęście osoba, która chce się napić dobrej kawy, nie musi się długo zastanawiać nad odpowiednią decyzją. Od początku listopada wybór jest prosty – i jest nim COSTA by coffeeheaven. To marka debiutująca na polskim rynku, ale w dużej mierze już doskonale znana. Powstała przecież z połączenia prawdziwej ikony wśród polskich kawiarni - coffeeheaven, z ikoną globalną – COSTA COFFEE. 40 lat doświadczeń COSTA COFFEE uzupełniono wiedzą o polskich wielbicielach kawy gromadzoną od 12 lat przez coffeeheaven. W efekcie mamy możliwość delektowania się kawami o najwyższej jakości, przygotowanymi przez profesjonalnych baristów. Kawa musi być doskonała, musi mieć zawsze najlepszy smak i aromat. Każdy wielbiciel kawy wie, że od tej zasady nie ma odstępstw. Osoba, która szuka kawy „idealnej”, powinna zaufać fachowcom z COSTA by coffeeheaven, od których dostanie kawę przygotowaną z mieszanki Mocha Italia. O tym, że nie jest to kawa jakich wiele, świadczy fakt, że zaledwie 1% światowych zbiorów kawy spełnia surowe kryteria, kwalifikujące do zastosowania w tej mieszance. Niezależnie od tego, czy z Mocha Italia powstanie pobudzające espresso, czy relaksujący drink kawowy, efekt będzie zawsze taki sam. Najlepszy smak i aromat. Każdy barista i wielbiciel kawy wie, że w COSTA by coffeeheaven od tej zasady nie ma odstępstw.
No,
Lew Tołstoj „Anna Karenina” Przeł: K. Iłłakowiczówna Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2012
wybór tekstu: Tomasz Domagała
ilustracja,użyczenie: Michał batory©
6
wszystko się skończyło, Bogu dzięki!” – było pierwszą myślą Anny Arkadiewny, gdy po raz ostatni pożegnała brata, który aż do trzeciego dzwonka zagradzał swą osobą przejście w wagonie. Usiadła na swej kanapce obok Annuszki i rozejrzała się w półmroku sypialnego wagonu. „Bogu dzięki, jutro zobaczę Sieriożę i męża, i dobre, zwyczajne życie potoczy się po dawnemu”. Nie mogąc się otrząsnąć z niepokoju, który ją tego dnia ustawicznie trapił, Anna mimo to z przyjemnością i systematycznie instalowała się na czas podróży. Małymi, zręcznymi rękami otworzyła i zamknęła czerwoną torebkę; wyjęła z niej poduszeczkę, położyła ją na kolanach i starannie otuliwszy nogi pledem, wygodnie się usadowiła. Jakaś chora dama już układała się do snu. Dwie inne panie usiłowały nawiązać z Anną rozmowę; otyła starsza jejmość otulała sobie nogi i wypowiadała uwagi o ogrzewaniu wagonów. Anna odpowiedziała tym paniom parę słów i nie spodziewając się po tej konwersacji nic ciekawego, poleciła Annuszce wyjąć latarkę i przymocowała ją do poręczy siedzenia, po czym wydobyła nożyk do przecinania kartek oraz powieść angielską. Zrazu trudno jej było czytać z powodu krzątaniny i ciągłego ruchu w wagonie. Potem, gdy pociąg ruszył, niepodobna było nie przysłuchiwać się jego odgłosom; później rozproszył jej uwagę śnieg, bijący w lewe okno i przylepiający się do szyby, i widok przechodzącego, owiniętego po uszy konduktora, który jeden bok miał całkiem obsypany śniegiem, i przeszkadzały rozmowy na temat strasznej zadymki na dworze. Dalej powtarzało się wszystko od nowa: te same wstrząsy i stukot wagonu, ten sam śnieg bijący w okno, te same nagłe przejścia od parnego upału do zimna, a potem znów do gorąca, to samo majaczenie w półmroku widzianych już twarzy, te same głosy – aż wreszcie Anna zaczęła czytać i rozumieć to, co czytała. Annuszka już drzemała trzymając czerwoną torebkę na kolanach szerokimi dłońmi odzianymi w rękawiczki, z których jedna była podarta. Anna Arkadiewna czytała i rozumiała, ale czytanie, czyli obserwacja życia innych ludzi w odbiciu, nie cieszyło jej; sama miała w sobie zbyt wiele chęci życia. Czytając, jak bohaterka romansu dogląda chorego, Anna sama miała ochotę chodzić cichymi krokami po pokoju pacjenta; czytając o członku parlamentu wygłaszającym przemówienie, pragnęła sama wypowiedzieć tę mowę; czytając, jak lady Mary konno cwałowała za gończymi, jak dokuczała bratowej i jak zadziwiała wszystkich odwagą, Anna pragnęła czynić to samo. Ponieważ nie było to jednak możliwe, usiłowała czytać, a małe jej ręce bawiły się odruchowo nożykiem. Bohater powieści zaczynał już osiągać szczyt swego typowo angielskiego szczęścia – tytuł baroneta oraz majątek – i Anna właśnie miała ochotę wybrać się z nim do jego posiadłości, gdy nagle poczuła, że właściwie powinien on się wstydzić i że tak samo ona się wstydzi. „Czegóż to on ma się wstydzić? Czemu i ja się wstydzę?” – spytała sama siebie, urażona i zdziwiona. Porzuciła książkę i zagłębiła się w fotel, mocno ściskając oburącz nożyk do przecinania kartek. Nie było się czego wstydzić. Anna przebiegła myślą wszystkie swoje wspomnienia z pobytu w Moskwie: wszystkie były dobre i przyjemne. Przypomniała sobie bal, Wrońskiego i jego zakochaną, pokorną twarz, przypomniała sobie wszystko, co między nimi zaszło. Nie było nic, czego by trzeba się wstydzić. A jednak w tym właśnie miejscu łańcucha wspomnień uczucie wstydu wzrastało w niej, jak gdyby jakiś wewnętrzny głos szeptał jej na myśl o Wrońskim: „Ciepło!... Bardzo ciepło... Gorąco!!” – „Więc i cóż? – powiedziała sobie z energią, poprawiając się nieco w fotelu. – Co to ma znaczyć? Czyżbym się lękała przyjrzeć temu szczerze? I cóż w tym takiego? Czy między mną a tym oficerkiem istnieje, czy może istnieć jakikolwiek inny rodzaj znajomości niż taki, jaki łączy mnie z każdym znajomym?” Uśmiechnęła się pogardliwie i zabrała się znów do książki, ale teraz już zupełnie przestała rozumieć to, co czytała. Przesunęła nożykiem po szybie, potem przyłożyła jego gładką i chłodną powierzchnię do policzka i omal nie roześmiała się na głos pod wpływem radości, która ją nagle bez powodu ogarnęła. Miała wrażenie, że nerwy jej niby struny napinały się nawijane na jakieś kołeczki, które coraz mocniej przykręcano. Czuła, że oczy jej coraz szerzej się otwierają, że palce u rąk i nóg poruszają się nerwowo, że coś zapiera jej oddech w piersiach i że wszystkie obrazy i dźwięki w tym kołyszącym się półświetle aż ją oślepiają swą niezwykłą wyrazistością. Nieustannie ogarniały ją wątpliwości: czy wagon posuwa się naprzód, czy w tył, czy też stoi w miejscu, czy to Annuszka siedzi koło niej, czy też ktoś obcy? „Co tam wisi: futro czy jakieś zwierzę? I czy to ja jestem tutaj? Ja sama czy ktoś inny?” Bała się poddawać temu majaczeniu, ale coś ją wciągało: mogła dowolnie ulegać albo stawiać opór. Wstała, by się ocknąć, zrzuciła pled i zdjęła z ciepłej sukni pelerynkę. Na chwilę opamiętała się i zdała sobie sprawę, że chudy człowiek w długiej płóciennej bluzie z oberwanym guzikiem to palacz, że spogląda on na termometr i że za nim przez nie domknięte drzwi wtargnął wiatr i śnieg... Potem znowu wszystko się pogmatwało... Ów chłop o zbyt długim tułowiu począł coś gryźć w ścianie; staruszka wyciągnęła nogi przez całą długość wagonu i napełniła go czarnym obłokiem, potem zaś straszliwie zaskrzypiało i stuknęło, jak gdyby kogoś rozdzierano na części, czerwony płomień oślepił jej oczy, aż wreszcie wszystko znikło za ścianą. Anna uczuła, że się zapada, wszystko to jednak nie było straszne, przeciwnie – radosne. Otulony po uszy i zasypany śniegiem człowiek krzyknął jej coś nad uchem. Wstała, oprzytomniała i zdała sobie sprawę, że dojechano do stacji i że ów człowiek to konduktor. Kazała Annuszce podać sobie zdjętą uprzednio pelerynkę oraz chustkę, włożyła je i skierowała się ku drzwiom. – Jaśnie pani wychodzi? – spytała dziewczyna. – Tak, chciałabym zaczerpnąć trochę powietrza; bardzo tutaj gorąco. I otworzyła drzwi. Zamieć i wicher porwały się ku niej i wszczęły z nią spór o te drzwi... Nawet i w tym było coś wesołego. Otworzyła je i wyszła. Zdawało się, że wiatr tylko na nią czekał: gwizdnął radośnie i chciał ją porwać, ale chwyciła się lodowatego drążka, przytrzymując suknię zeskoczyła na peron i schroniła się za wagonem. Na platformie wagonu dął silny wiatr, ale na peronie za wagonami panowało zacisze. Anna z rozkoszą chłonęła pełną piersią śnieżne, mroźne powietrze i stojąc koło pociągu rozglądała się po peronie i oświetlonej stacji.
k a l e j d os kop pod [róż n y]
tekst i foto: Tomasz Domagała
8
C
a
r
s
k
i
e s
i
o
ł
o
Petersburg nny Kareniny subiekt y wn y sp a cer po mie ś cie k
l
a
t
k
a
s
c
h
o
d
o
w
a
Orhan Pamuk1 w swojej książce „Pisarz naiwny i sentymentalny” przywołuje scenę, w której Anna Karenina, wracając z Moskwy do Petersburga, czyta książkę. Jest to podróż, która odbywa się tuż po balu, na którym pani Karenin bliżej poznaje hrabiego Wrońskiego. W pociągu próbuje skupić się na lekturze, ale w żaden sposób nie może. Za oknem śnieżyca, a ona myślami wciąż wraca do postaci – tajemniczego jeszcze wtedy dla niej – hrabiego. Na spotkaniu literackim w Krakowie, w październiku tego roku, zapytano Orhana Pamuka, co Anna mogła wtedy czytać. Wielki pisarz odpowiedział przewrotnie, że za oknem wszędzie był śnieg, śnieg uderzał w okna i śnieg je oblepiał – słowem – „na całej połaci śnieg”2, a później zażartował, że mogłoby to być jego „Muzeum niewinności”, bo to książka o miłości. Jeszcze po spotkaniu zastanawialiśmy się z przyjaciółmi nad tym, jaka lektura w rękach Anny pozostałaby nie bez znaczenia i choć od Tołstoja wiemy, że był to angielski romans, to oprócz „Giaura” Byron’a i „Romea i Julii” Szekspira, padały takie tytuły jak „Niebezpieczne związki” de Laclosa czy „Pani Bovary” Flauberta, która – moim zdaniem – byłaby najbardziej perwersyjnym wyborem. Tej ostatniej książki Anna nigdy nie do-
p
a
ł
a
c z
i
m
o
w
y
czytałaby do końca, żeby nie odkryć, co ją może czekać, jeśli pójdzie drogą głównej bohaterki. I tak byłoby najciekawiej... Te dywagacje spowodowały, że postanowiłem poszukać innej zabawy literackiej, która pozwoliłaby mi przybliżyć się do lepszego poznania bohaterki. Jako miłośnik Petersburga zapragnąłem sprawdzić, które miejsca tego pięknego miasta wyznaczały granice jej codziennego świata. Okazało się, że Tołstoja nie bardzo interesuje realistyczna topografia, w rezultacie czego, dokładniejszych informacji musiałem szukać między wierszami powieści. Powziąłem jednak zamiar stworzenia topograficznej mapy Petersburga Anny Kareniny. Dla porządku dodam, że dobór miejsc jest raczej subiektywny. Oto one:
TEATR MARYJSKI Z kart powieści wiemy na pewno, że Anna – jak zresztą wszyscy wysoko urodzeni mieszkańcy miasta – często chodziła do opery. Scena jej upokorzenia przez panią Kartasow odbywa się w przerwie przedstawienia, w którym główną partię śpiewa włoska primadonna Adelina Patti. Dzięki kalendarzowi
s
a
l
a
s
b
a
l
o
w a
występów artystki możemy w przybliżeniu określić datę ostatecznej klęski Anny w środowisku petersburskiej arystokracji – były to lata siedemdziesiąte XIX wieku. Głównym teatrem operowym w Petersburgu był wówczas Teatr Marinsky (Maryjski). Jego gmach został wybudowany na miejscu dawnego, spalonego teatru. Nowy budynek został otwarty za panowania cara Aleksandra II w 1860 r. (zespół istniał od 1783 r.) i nazwany na cześć jego żony – Marii Aleksandrowny. „Marinka” – jak potocznie do dziś się go nazywa – to obecnie jeden z czołowych teatrów operowych świata, a Walerij Giergijew – dyrektor teatru od końca lat osiemdziesiątych – należy do grona najlepszych współczesnych dyrygentów. Z żelaznego repertuaru teatru polecam zwłaszcza opery Czajkowskiego i Musorgskiego.
PAŁAC ZIMOWY (Ermitaż) Aleksy Aleksandrowicz Karenin, mąż Anny, był wysokim urzędnikiem carskim. W uznaniu zasług otrzymał nawet od cara medal Aleksandra Newskiego, trzecie w hierarchii odznaczenie Cesarstwa Rosyjskiego. Będąc tak cenionym, Karenin musiał często bywać w Pałacu Zimowym, który był wtedy zimową rezydencją cara. Przez dziewięć lat małżeństwa musiała bywać tam również Anna. Wyobraźmy ją sobie w przepysznej toalecie, wchodzącą po stopniach olśniewającej klatki schodowej, którą można podziwiać do dziś. Cara już nie ma, a w pałacu mieści się Ermitaż, jedna z najsłynniejszych galerii świata, która znalazła tu swoją siedzibę w 1922 roku. Z miejscem tym wiąże się smutna historia. W 1837 roku, po wielkim pożarze, na rozkaz ówczesnego cara Mikołaja I, rozpoczęto odbudowę pałacu. Car – niczym w ponurej bajce – wydał jednak rozkaz: odbudowa musi zakończyć się w ciągu jednego roku. Aby umożliwić schnięcie ścian, w warunkach, w których temperatura na zewnątrz spadała do minus dwudziestu stopni, we wnętrzach pałacu palono wielkie ogniska, ogrzewając je do temperatury sięgającej czterdziestu stopni. 30 tysięcy robotników, stale narażonych na tak duży szok termiczny, zmarło na zapalenie płuc, ale remont pałacu ukończono w terminie. Dziś w Ermitażu, oprócz arcydzieł europejskiego malarstwa, możemy podziwiać przepiękne, bogato zdobione, monumentalne wnętrza. Wielkie wrażenie robią zwłaszcza sale Malachitowa i Złota oraz znajdująca się w Nowym Ermitażu Loggia Rafaela.
CARSKIE SIOŁO Gdy sprawy z Wrońskim zaszły naprawdę daleko, hrabina Lidia donosi Kareninowi, że Anna poprosiła o wynajęcie domku letniskowego w Carskim Siole,
C
a
r
s
k
i
i
o
ł
o
e
a nie – jak dotąd – w Peterhofie i to nie ze względu na chęć odmiany, ale przez wzgląd na kochanka. Za panowania Aleksandra II w Carskim Siole odbywały się wyścigi konne. W powieści Tołstoja odnajdujemy ich wspomnienie, kiedy Anna – wywołując niemałe poruszenie w towarzystwie – niechcący ujawnia swoje prawdziwe uczucia względem Wrońskiego podczas jednej z gonitw. Carskie Sioło leży nieopodal Petersburga. W tamtych czasach słynęło jeszcze z dwóch powodów: stacjonowało tam carskie wojsko oraz mieścił się kompleks parkowo-pałacowy spełniający funkcję letniej carskiej rezydencji. Rezydencja Carskie Sioło, dziś leżąca w granicach administracyjnych miasta Pawłowsk, została zbudowana dla carycy Katarzyny I (żony cara Piotra I) w 1725 roku. Pałac i park były następnie wielokrotnie przebudowywane. Za panowania Katarzyny II wybitny szkocki architekt klasycystyczny Charles Cameron, nadał rezydencji ostateczny kształt, który możemy podziwiać do dzisiaj. A jest co podziwiać! Do najpiękniejszych zaliczyć można Salę Balową o powierzchni 900 metrów kwadratowych. To tu, na balach regularnie wydawanych przez cara, Anna Karenina mogła z powodzeniem olśniewać swoją urodą śmietankę towarzyską całego Petersburga. Tu także możemy na własne oczy zobaczyć pełną rekonstrukcję słynnej Bursztynowej Komnaty. Prace nad odtworzeniem tego zaginionego w czasie II wojny światowej arcydzieła trwały nieomal ćwierć wieku. Park i pałac olśniewają zarówno w zimie jak i w lecie, choć latem nie do końca wytrzymują porównanie z Peterhofem, zespołem pałacowym Piotra I, słynącym z olśniewających fontann. Mógłbym długo jeszcze wyławiać z powieści Tołstoja topograficzne szczegóły, zakreślające granice świata Anny, ale wtedy ta krótka impresja musiałaby rozrosnąć się w kilkustronicowy esej. W związku z tym polecam Wam zabawę. Weźcie do ręki powieść – nieważne, pierwszy czy kolejny raz – pójdźcie moim tropem i spróbujcie odnaleźć w powieści inne miejsca, związane z Anną. Na jaki dworzec przyjeżdżała z Moskwy? Do jakich cerkwi chodziła? Gdzie mógł mieszkać Karenin, a gdzie księżna Betsy Twerska? Gdzie jest ulica Morska, o której księżna Lidia wspomina Kareninowi? I tak dalej, i tak dalej. Kiedy już sporządzicie taką mapkę, to zobaczycie, jak bliska stanie się Wam ta historia. Kolejny krok to zakup biletu do Petersburga i odwiedzenie wszystkich miejsc, które odkryliście w powieści. Ja już to zrobiłem i zgadzam się z Orhanem Pamukiem, że „Anna Karenina” to najwybitniejsza powieść świata, na dodatek rozgrywająca się w pełnych uroku dekoracjach. Czy faktycznie tak jest, musicie przekonać się sami… 1 Orhan Pamuk – urodzony w Turcji, w 1952 roku. Jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy. Laureat Literackiej Nagrody Nobla (2006). Autor książek: „Śnieg”, „Stambuł”, „Nazywam się czerwień”, „Muzeum niewinności”, „Czarna księga”. 2 Cytat z piosenki „Kabaretu Starszych Panów” – „Na całej połaci śnieg” (sł. Jeremi Przybora, muz. Jerzy Wasowski).
/Na śniadanie/
Pyszne tosty francuskie z dżemem Łowicz > pieczywo pszenne, najlepiej tostowe albo bułka pokrojona na kromki > 1 jajko > 1/2 szklanki mleka
Kulinarne inspiracje z Łowiczem czyli od śniadania do obiadu
pysznie, wytwornie i szybko Ilustracja: Żaneta antosik
10
> Twój ulubiony dżem Łowicz – „100% z owoców”. My lubimy truskawkę > 1/8 kostki masła Ubij jajko, dodaj mleko i całość wymieszaj. Każdą kromkę pieczywa namocz z obu stron i od razu smaż na maśle na rozgrzanej patelni. Kiedy tosty zarumienią się z obu stron, zdejmij je z patelni i podawaj z niewiarygodnie owocowym dżemem Łowicz – „100% z owoców”. I nie martw się o kalorie – ten dżem zamiast cukrem słodzony jest sokiem jabłkowym.
/Na obiad/4 os./
Krewetkowy ekspres z sosem włoskim Łowicz Basilico > Łowicz sos włoski Basilico > 500g krewetek Black Tiger > 100g łuskanych migdałów > 500g makaronu żytniego > pęczek koperku > 4 duże ząbki czosnku > 3 łyżki oliwy z oliwek > 1/5 szklanki białego wina > 50g parmezanu Na rozgrzaną oliwę wrzuć migdały i posiekany czosnek. Kiedy czosnek się zeszkli dodaj krewetki, wino i posiekany koperek, a na koniec bardzo pomidorowy sos włoski Basilico firmy Łowicz. Gotuj przez chwilę na dużym ogniu, cały czas mieszając. Krewetkom wystarczy dosłownie moment, aby były gotowe. Teraz czas na makaron. Ugotuj go al dente, odcedź, wrzuć na drugą patelnię i lekko podsmaż. Gotowy makaron wymieszaj z sosem z krewetkami. Podawaj delikatnie posypane parmezanem.
/Na kolację/4 os./
Lekka kolacja z warzywami i dipami czyli przekąski imprezowe Nachosy domowej roboty oraz warzywa, a do tego sosy i dipy.
> 1/2 słoika sosu Łowicz puttanesco > 1/2 słoika sosu Łowicz Arrabiata > 200 ml jogurtu naturalnego lub śmietany > 4 duże marchewki > pęczek selera naciowego > inne warzywa wedle uznania > małe tortille pszenne > olej kukurydziany Marchewkę, seler i inne warzywa pokrój w cieniutkie paseczki i ułóż w miseczkach. Teraz przygotuj domowe nachosy. Na patelni rozgrzej centymetrową warstwę oleju kukurydzianego i wrzuć pokrojone na ćwiartki tortille. Zarumienione nachosy wyciągnij łyżką cedzakową i ułóż na papierze, aby pozbyć się nadmiaru tłuszczu. Lekko posól, przełóż do miseczek i ustaw obok pokrojonych warzyw. Teraz czas na dipy. W minutę zdążysz przygotować aż trzy – śmietanowo-koperkowy z kurkumą, który zrobisz mieszając jogurt lub śmietanę z curry, szafranem, kurkumą i posiekanym koperkiem oraz dwa pomidorowe: łagodny – Łowicz Basilico i lekko ostry – Łowicz Arrabiata, które wystarczy przełożyć ze słoiczków do małych miseczek i gotowe! Pychota.:)
tekst: TEKST:GOSIA BERNATOWICZ I MARCIN KUCZEWSKI FOTO: PAULINA MAŁYSKA I AREK WIEDEŃSKI
14
Mash mish Jak oceniacie występ w MBTM z perspektywy czasu? Czy takie programy rzeczywiście pomagają? Gosia Bernatowicz: Generalnie nie mamy zbyt dobrej opinii na temat „talent shows”, natomiast „Must Be The Music” jest specyficznym programem, bo pozwala pokazać uczestnikom własną twórczość. Nie bazuje wyłącznie na odtwarzaniu znanej muzyki. To jest program, który rzeczywiście promuje muzykę autorską i może pomóc już ukształtowanym zespołom pokazać się szerokiej publiczności. Marcin Kuczewski: Jeśli chodzi konkretnie o nasze występy w tym programie, to nie jesteśmy w stanie tego ocenić, bo po prostu ich nie oglądamy! Czujecie, że jesteście w swojej karierze o krok przed tymi, którzy nie biorą udziału w telewizyjnych „talent shows”? G.B.: Każdy ma swoją drogę. My zdecydowaliśmy się na ten krok i nie żałujemy. W dzisiejszych czasach, z uwagi na to, że na rynku jest bardzo dużo muzyki, ciężko jest sprawić, aby ktoś zauważył początkujący zespół, a telewizja nadal ma dużą siłę odziaływania. M.K.: Nie czujemy, że jakoś szczególnie jesteśmy krok przed innymi, ale my w sumie nie wykorzystaliśmy tej chwilowej popularności w 100%. Nie wydaliśmy płyty przed, ani tuż po programie. Dla nas był to raczej sposób na sprawdzenie czy nasza muzyka się podoba. G.B.: Nie był to na pewno element żadnego planu marketingowego. Popularność mija, czy możecie już odpocząć od mediów i wszystko promuje się samo? M.K.: Bynajmniej. W tym momencie raczej zabiegamy o zainteresowanie mediów. Gdybyśmy wydali płytę na świeżo po programie, to na pewno byłoby łatwiej. G.B.: My z Marcinem mamy taką przypadłość, że „lubimy” utrudniać sobie życie i nigdy nie idziemy na łatwiznę. Teraz ciężko jest nam przebić się do mediów, ale na szczęście, z dnia na dzień, gdy coraz więcej ludzi dowiaduje się o istnieniu płyty, zainteresowanie wzrasta. Skąd czerpiecie inspiracje? Na płycie czuć powiew wielu nurtów muzycznych. G.B.: Nie powiem nic odkrywczego, ale inspiracja może się pojawić wszędzie. To może być jakiś człowiek, jego historia, jakaś sytuacja, przedmiot czy wreszcie inna piosenka.
M.K.: Łączenie stylów i brak ograniczeń to istota MashMish. Stąd też nasza nazwa. Nie chcemy zamykać się w żadnym pudełku i zawsze robimy to, na co mamy ochotę. Jeśli moglibyście w tym momencie wybrać, to z kim chcielibyście wystąpić na jednej scenie? G.B.: Chyba nie mamy marzeń o wystąpieniu z jakąś gwiazdą. Najbardziej zależy nam na tym, aby pracować z ludźmi muzykalnymi, którzy naprawdę kochają to, co robią. A czy jest to ktoś znany czy nie, to nie ma większego znaczenia. Jak wyglądała praca nad płytą? Piszecie wspólnie czy każdy przychodzi na próby z gotową piosenką? Ile czasu potrzebujecie na stworzenie płyty od a do z? G.B.: Różnie to bywa. Czasem przychodzę do Marcina z gotowym tekstem bądź jego zalążkiem. Czasem jednak, po prostu, siadamy i przez kilka godzin (czasem minut) gramy i wymyślamy melodię, a potem ja piszę do tego jakiś tekst. Bywa też tak, że większość tekstu powstaje razem z muzyką. M.K.: Następnie dochodzi do tego aranżacja, potem ustalenie planu działania i wreszcie nagrywanie. G.B.: W naszym przypadku powstawanie płyty trwało bardzo długo, bo jeśli wliczymy w to czas, w którym powstawały kompozycje, to w sumie daje to kilka lat. M.K.: Mamy nadzieję, że następną uda nam się nagrać szybciej! Przyłączyliście się do akcji „Nie bądź dźwiękoszczelny. Wspierajmy żywą muzykę” – czym jest dla Was żywe granie? M.K.: Dla mnie koncerty są bardzo stresujące. Muszę ogarnąć całą stronę muzyczną, podczas gdy Gosia odpływa sobie gdzieś daleko razem z publicznością. G.B.: Granie na żywo to dla nas zawsze duże wyzwanie, bo przez około godzinę musimy zainteresować publiczność. Staramy się skrupulatnie planować nasze koncerty, aby publiczność się nie nudziła, a do tego, aby mogła z tych koncertów coś wynieść, przeżyć coś fajnego. Angażuję się w 100%, więc dla mnie każdy koncert to duże przeżycie. W graniu na żywo fajne jest to, że za każdym razem jest inaczej. M.K.: Teraz wszystko można obejrzeć w Internecie, więc ludzie przestają chodzić na koncerty, ale tej atmosfery żywego grania, bliskiego kontaktu z publicznością nie da się odtworzyć. Naprawdę warto przychodzić na koncerty!
Meksyk pachnie słońcem, smakuje zaś… tequilą. I to właśnie tequila, a dokładnie El Jimador, najpopularniejsza tequila w Meksyku, wytwarzana w 100% z agawy, stanowi podstawę drinka Paloma Blanco. Drink łączy w sobie bogactwo smaku tequili z nutą prawdziwego orzeźwienia. Brzeg wysokiej szklanki typu Collins udekoruj solą, zwilżając go wodą, a następnie zanurzając w soli. Szklankę wypełnij lodem i nalej 50 ml El Jimador Blanco, 120 ml Grejpfrut Soda oraz 10 ml świeżo wyciśniętego soku z limonki. Całość dokładnie wymieszaj.
Męskie doznania z… nutą pieprzu Przynęta na rekiny to propozycja dla mężczyzny-zdobywcy, który lubi mocne doznania i nie boi się wyzwań. O mocy drinka świadczy jego najważniejszy składnik – wódka Maximus Pieprzna Malina, skrywający w sobie ponętny aromat soczystych malin, ciętych ostrzem czystego alkoholu. Do niskiej szklanki wypełnionej lodem nalej 40 ml wódki Maximus Pieprzna Malina, 80 ml soku z czarnej porzeczki i kilka kropli soku z limonki. Nie mieszaj - wymiesza się w brzuchu! Drinka udekoruj super-męską papryczką chili.
drink it
ilustracja: monika juraszek
Magia Meksyku zaklęta w drinku
ilustracja: gosia Orzechowska – slovian studio tekst: Weronika Lewandowska
W
K u nst
=
1979 roku Joseph Beuys napisał te dwa słowa na banknocie o nominale dziesięciu marek, a pod nimi umieścił swój zamaszysty podpis. Sztuka to kapitał. Tego typu myślenie wywołałoby ciarki na plecach prawie wszystkich teoretyków sztuki i artystów jeszcze kilkadziesiąt lat temu (możliwe, że u niektórych wywołuje nawet dziś), a co dopiero mogłoby wyniknąć z przyrównywania obrazu do drogiej torebki, na które za chwilę sobie pozwolę. Sztuka na rynku jest zwykłym, odhumanizowanym towarem. Coraz częściej i coraz odważniej mówi się o tym, że obrazy, rzeźby, fotografie oraz instalacje są po prostu dobrą i szybko zwracającą się inwestycją. Mimo że polski rynek aukcyjny z wielu powodów pozostaje w tyle za Europą Zachodnią - zaledwie trzydzieści lat rozwoju, brak zainteresowania wystarczającej ilości najbogatszych Polaków dużymi inwestycjami w sztukę, straty wojenne, to także i w naszym kraju sztuka została już na stałe włączona do rynku dóbr luksusowych i stała się takim samym towarem, jak zegarki, biżuteria czy samochody. Jest to, według mnie, jak najbardziej słuszne, ale jednocześnie „luksusowość” sztuki jest najtrudniejszą do zdefiniowania. Bo co sprawia, że niektóre obrazy sprzedają się za dziesiątki milionów dolarów i definitywnie stają się wyznacznikiem luksusu, natomiast inne można kupić na aukcjach młodych artystów za pięćset złotych, czasem nawet taniej, mimo że i jeden i drugi obiekt jest przecież sztuką? Jeżeli chodzi o dzieła sztuki, sytuacja jest dużo bardziej skomplikowana, niż w przypadku chociażby zegarków. Różnice pomiędzy tym za kilkadziesiąt tysięcy euro, a tym kupionym na odpuście za kilkanaście złotych są oczywiste. Wystarczy porównać tak banalną kwestię jak materiał – stawiamy przecież naprzeciw siebie szlachetne metale i łamliwy plastik, co już wystarcza, żeby usprawiedliwić wysoką cenę pierwszego zegarka. Natomiast dzieła o zupełnie różnych cenach często wykonane są przy pomocy dokładnie tych samych materiałów. Już florenckie rodziny kupieckie u progu renesansu zauważyły, że sztuka potrzebuje innego rynku niż zwykle przedmioty, że nie można liczyć wartości obrazu przez pryzmat kosztów wykonania i roboczogodzin. Dlaczego zatem wielkoformatowy, olejny obraz na płótnie wykonany przez Marka Rothko i również ogromne, olejne, abstrakcyjne dzieło studenta warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych dzieli przepaść kilkudziesięciu milionów dolarów? A nawet więcej, czemu kilka kresek na maleńkiej karteczce wykonanych ręką Picassa osiąga kwoty astronomiczne, a rzeźba z brązu wykonana przez profesora uczącego w liceum plastycznym, okazuje się być kilkaset razy tańsza? Odpowiedź jest oczywista, ale jednocześnie dość „zimna” by ją dopasować do praw jakimi rządzi się sztuka, dyscyplina uduchowiona i wzniosła. Chodzi przecież o nazwisko samego artysty, które w dzisiejszych czasach jest tak naprawdę niczym innym jak „marką” obrazu. Żeby dzieła konkretnego malarza nie sprzedawały się dobrze dopiero po jego tragicznej śmierci, muszą (oprócz tego, że są dobre) za jego życia stać się odpowiednio drogie i wszyscy koniecznie muszą się o tym dowiedzieć. Liczy się, więc dobry agent i PR. Ludzie, których stać na torebki od Louis Vuitton czy Burberry, albo buty od Louboutina nie zastanawiają się nad tym dlaczego są one o wiele, wiele droższe niż akcesoria innych firm, wykonane z takich samych materiałów, a często nawet w trwalszy sposób. Kupowanie i noszenie produktów renomowanych marek jest sposobem na podkreślenie swojego statusu społecznego. Ubrania i dodatki od znanych projektantów bądź domów mody rozpozna na ulicy każdy, chociażby po umieszczonych w widocznych miejscach logach i metkach tych firm. Artyści również mają swoje znaki rozpoznawcze. Wystarczy tylko spojrzeć na poziome, kolorowe pasy o wibrującej krawędzi, żeby wiedzieć, że oglądamy obrazy Tarasewicza. Błękit Kleina jest jak czerwona
podeszwa Louboutina, tak samo miliony kolorowych punktów u Seurata. Obrazy Salvadora Dali w lot kojarzą wszyscy gimnazjaliści, a często także i uczniowie podstawówek. Momentalnie można rozpoznać zarówno brutalną kreskę Witkacego, jak i wycięte niczym z blachy kształty w obrazach Tamary Łempickiej. Jeden rzut oka na serigrafię z ikonami popkultury i Warhola również zidentyfikujemy z łatwością. Warhola, od którego rozpoczęła się komercjalizacja sztuki, bo to on jako pierwszy zrobił z siebie samego i ze swojej sztuki produkt komercyjny, taką ozdobę dla mieszkania, jaką torebka LV stanowi dla ciała. Towarzyszył temu odpowiedni PR, ale dzięki temu sprzedawał dużo, szybko i drogo. Zupełnie nie brzydził się faktem, że jego dzieła przestają być wzniosłymi przykładami sztuki i stają się jedynie cennymi, ładnymi rzeczami. Po wielu latach w podobny sposób postępuje Takashi Murakami, który odtwarzając słodką, mangową stylistykę „produkuje” niemalże taśmowo sztukę, która jednocześnie zasługuje na wystawienie w Wersalu i przynosi mu ogromne zyski. Za to artyści dawni, których dziś kupujemy drogo są w doskonałej większości innowatorami, twórcami konkretnego stylu lub tendencji, albo od samego początku byli w grupie malarzy bądź rzeźbiarzy tworzących nowy nurt w sztuce. O naśladowcach i uczniach raczej nie pamiętamy, mimo że często reprezentują podobny poziom. Inną decydującą sprawą utwierdzającą sławę artysty po latach i windującą ceny dzieł, jest jego biografia, stworzona z pikantnych plotek, najlepiej zwieńczona samobójczą śmiercią. Artysta musi być w dzisiejszych czasach czymś na kształt marki ze znakiem charakterystycznym, którą można szybko zidentyfikować. Dzięki temu w momencie, w którym zacznie odnosić sukcesy i sprzeda po raz pierwszy dzieło relatywnie drogo, spirala kupowania jego obrazów za wysokie ceny może się nakręcić tylko dlatego, że będą po prostu uznawane za drogie (jednak oczywiście nie mam też na myśli praktykowanego już od jakiegoś czasu sztucznego podbijania cen obrazów kompletnie nieznanych malarzy). To, jak dobrze artysta się sprzeda, zależy tylko od niego oraz tego, na ile umiejętnie pokieruje swoją karierą. Może stworzyć z siebie albo celebrytę, dla którego każde publiczne pojawienie się jest niczym performance (jak u Warhola i Dalego), albo cichego geniusza pokroju Mirosława Bałki, lub też mistyka podobnego Romanowi Opałce. A przede wszystkim, już od samego początku musi mieć mocny punkt zaczepienia, w postaci „znaku towarowego”. To wszystko brzmi dość brutalnie, ale zaczęłam myśleć w taki sposób już dawno i nie bez powodu. Zaczęło się od tego, że cztery lata temu, oglądałam program o życiu milionerów, który nie ciekawił mnie jakoś bardzo, aż do momentu kiedy amerykański biznesmen w przyciasnym garniturze pokazał palcem na obraz Makowskiego i zapytał pracownika domu aukcyjnego: „Czy moi znajomi będą wiedzieli, że to drogi obraz?”, a kiedy pracownik odpowiedział: „Oczywiście!”, milioner z radością zakupił dzieło. Doszło więc do momentu, w którym dzieło stało się jak droga torebka kupiona tylko i wyłącznie dla szpanu. Kolejny biznesmen wiedziony plotką, że sztuka to świetna inwestycja poszedł do galerii i powiedział, że potrzebuje obrazów za konkretną kwotę i żeby mu takie przygotować. Przyznał, że na sztuce kompletnie się nie zna, ale ma zamiar te dzieła „gdzieś powiesić i po kilku latach sprzedać z zyskiem”. I w tym momencie równanie „Kunst = Kapital” okazało się brutalnie prawdziwe. Traktowanie sztuki jako zwykłej drogiej rzeczy tak, jak w powyższych przykładach, wydaje się jednak zupełnie prostackie. Sprawa jest zdecydowanie bardziej złożona. Mając sztukę za świetny obiekt inwestycji nie możemy jednocześnie dążyć do jej zupełnej dehumanizacji. Jesteśmy zatem w sytuacji, kiedy trzeba traktować ją bardzo ostrożnie jako „towar”, pamiętając o tym, że jest niezwykle unikatowy i o zdecydowanie większym spektrum możliwości i oddziaływania niż luksusowy gadżet.
K a pi ta l
4 your_Soul it list tekst: soul
17
Lana del Rey „Paradise Edition”
Ellie Goulding „Halcyon”
Lana del Rey. Wokalistka bez wątpienia wyjątkowa. Poruszają mnie zarówno teksty jej piosenek, jak i aura, którą roztacza w swoich teledyskach. Reedycja płyty „Born to die” nosi tytuł: „Born to die: Paradise Edition” i zawiera 9 nowych nagrań, w tym promujący singiel „Ride”. Piosenka jest intrygująca, wideoklip to niespełna 10 minutowa opowieść, razem zaczarowują słuchacza od pierwszych taktów. K.Ł.
Fenomenalna. Na krążku znajduje się 12 kawałków plus 2 bonusowe, a każdy ma w sobie to „coś”. Uwaga! Słuchanie tej płyty uzależnia. Puszczasz ją pierwszy raz i nawet nie wiesz, kiedy się kończy i kiedy podświadomie włączasz „replay”. Krążek otrzymuje od nas Soulowe maximum – czyli pięć gwiazdek.:) K.Ł.
Calvin Harris „18 months”
Lang Lang „The Chopin Album”
Płytę zdecydowanie polecamy fanom klubowych brzmień i prawdziwych gwiazd tej sceny. Na krążku znajdują się kawałki z wokalami Florence Welch z Florence and the Machine, Rihanny, Kelis czy Ellie Goulding. Płyta idealna do słuchania o poranku, jeśli masz ochotę na gwałtowne rozbudzenie (gimnastyka ?). K.Ł.
Krótko, zwięźle i na temat. Płyta, która idealnie pasuje do zimowych poranków spędzanych w korkach i na zatłoczonych ulicach, a także do wieczorów z grzanym winem i książką. Perfekcyjne wykonanie. Ląduje w mojej prywatnej kolekcji. :) A.p.
Gregoire Delacourt “Pisarz rodzinny”
Kim Thuy “Ru”
Pisarz rodzinny to napisany ze swadą, humorem i subtelną ironią literatyzowany pamiętnik nieuchronnie bolesnego dorastania. Szczery i celny, fascynujący tym bardziej, że perypetie Édouarda śledzimy na tle barwnej kroniki kulturalnych – muzycznych filmowych i literackich – wydarzeń lat 70., 80. i 90. I bywają one dla historii bohatera zabawnym kontrapunktem. s.b.
Ru to napisana z liryzmem i zarazem reporterską ostrością współczesna odyseja uciekinierki z powojennego komunistycznego Wietnamu. Tak jak słynną Homerową Odyseję tę książkę także przepaja pragnienie powrotu do domu. Domu rozumianego już jednak inaczej niżrodzinne strony, które się przed laty opuściło. Polecamy! s.b.
Imany „The Shape Of A Broken Heart & Acoustic Sessions (2 CD Deluxe Edition)”
Alicia Keys „Girl on Fire”
Płytę Imany „The Shape of a Broken Heart” zapewne dobrze już znacie. Edycja Deluxe wzbogacona jest o bonusową płytę – „Acoustic Sessions”, na której znajdziemy 7 utworów akustycznych m.in. „I’ll Be There” – cover The Jackson 5 i dwie nowe piosenki – „Just For A Season” z gościnnym udziałem wokalistki Djeneba Kone. „You will never know” w wersji akustycznej brzmi fenomenalnie. Energia tych piosenek sprawia, że nuci się je przez cały dzień (choćby tylko w myślach:)). K.Ł.
„Girl on fire” to, wbrew tytułowi, album raczej stonowany i spokojny. Sporadyczne eksplozje pojawiające się na tej płycie to piosenki takie jak „New Day” czy tytułowy utwór, w którym gościnnie występuje Niki Minaj. Oprócz pięknego charakterystycznego brzmienia fortepianu usłyszymy tu dźwięki z pogranicza elektroniki, reggae i futurystycznego soulu, inspirowane podróżami artystki, a zwłaszcza pobytem w Londynie i na Jamajce. A wszystko jak zwykle zaśpiewane tak, jakby wokalistka śpiewała dla siebie, nie potrzebując nikogo przekonywać o wartości swojej muzyki. K.Ł.
John Steinbeck „Ulica nadbrzeżna. Cudowny czwartek.”
Vaddey Ratner „W cieniu drzewa banianu”
Książka, w której można śmiało zanurzyć się na cały weekend. Bez zbędnych farmazonów. To pozycja o tym, co jest w życiu najważniejsze. O rzeczach, o których zapominamy w codziennym życiu albo, o których pamiętać nie chcemy. Proponujemy ją tym, którzy lubią się zatrzymać, porozmyślać, a potem uśmiechnąć sami do siebie. a.p.
Trochę inna kultura, trochę obcobrzmiące imiona, ale ból i cierpienie wszędzie i zawsze odczuwane są tak samo. Wojna, rozłąka, strach i potworności, które trudno opisać słowami. A na ich tle niezwykła wola przeżycia i zachowania pamięci o swoich korzeniach i historii. Pokazując dzieciństwo siedmioletniej księżniczki Raam, której dostatnie życie kończy się wraz z nadejściem krwawej rewolucji Czerwonych Khmerów, opowiada o tym jak kształtuje się charakter, siła woli i pokora do życia. a.p.
Charlotte Chandler „Ingrid Bergman”
Adrian Shaughnessy „jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy”
Ingrid Bergman to opowieść o Kobiecie, która pracowała z wielkimi osobowościami kina jak: Humphrey Bogart, George Cukor, Sidney Lumet, Cary Grant, Gregory Peck, Greta Garbo i Liv Ullmann. Jest jedna z największych aktorek Hollywood, zdobywczyni trzech Oskarów oraz czterech Złotych Globów. Dzięki tej książce odkryjemy nie tylko gwiazdę ale matkę, kochankę i żonę , która za miłość zapłaciła bardzo drogo. Biografia Ingrid Bergman odkrywa przed nami fascynującą kobietę o złożonej osobowości która miała odwagę żyć pełnią życia. S.b.
kompendium wiedzy na temat relacji klient – dizajner. Autor – projektant i teoretyk dizajnu – który Przez kilkanaście lat prowadził renomowane brytyjskie studio projektowe Intro, zawarł w książce garść porad dla projektantów. Jak przygotować portfolio, Jak pozyskiwać klientów, ale też jak umiejętnie wyważyć projekt tak, aby spełniał swoją funkcję, nie tracąc przy tym wartości estetycznych. po tę książkę powinien sięgnąć każdy, kto myśli o pracy w szeroko pojętej branży reklamowej. jedynie co w książce nieco rozczarowuje, to szata graficzna. K.r.
foto: Elizaveta Porodina
18
Elizaveta Porodina
Monach iu m
foto: Elizaveta Porodina
21
foto: Elizaveta Porodina
23
Kiedy już nasycimy się widokami i zmęczymy wiosłowaniem, powinniśmy dobrze zjeść. Najlepszą rybę w mieście podają w restauracji Chief. Ich flagowa – wymyślona 30 lat temu przez panią technolog nieistniejącej już Centrali Rybnej, do której należała niegdyś restauracja – Segedyńska zupa rybna, której wyśmienity smak czuję do dziś, jest tak bardzo gęsta i sycąca, że idealnie nadaje się na wspólny posiłek zakochanych. Po podróży po „Wenecji” i „Amazonii” czas na spacer po „Paryżu” – jeśli lubimy, to może być też przejażdżka rowerowa, bo w mieście jest aż 74 km ścieżek rowerowych. Dlaczego Paryż? Centrum Szczecina zostało zbudowane na układzie gwiaździstym z placami w formie rond oraz promieniście odchodzącymi od nich szerokimi alejami obsadzonymi drzewami, wzdłuż których stoją eklektyczne kamienice. To układ urbanistyczny charakterystyczny dla Paryża - najsłynniejszej takiej realizacji w Europie. Zgodnie z teorią szczecińskich astrologów Małgorzaty i Edwarda Gardasiewiczów lokalizacja szczecińskich placów i promieniście leżących ulic ma swoje odniesienie w konstelacji Oriona i kompleksie egipskich piramid w Gizie. Nil i Odra mają podobne ułożenie koryt rzek oraz głównych dopływów, a Droga Mleczna jest dopasowana swoim kształtem do nurtu obu tych rzek. W myśl odkrycia astrologów, trzy szczecińskie place, Sprzymierzonych, Odrodzenia i Grunwaldzki, odzwierciedlają pas gwiazdozbioru Oriona, odpowiadając poszczególnym gwiazdom Mintaka, Alnilam i Alnitak. 16 maja 2009 roku, na każdym z tych placów, odsłonięto tablicę przywołującą odkrycie astrologów. Dotknięcie wszystkich trzech tablic ma gwarantować miłość, dobrobyt i zdrowie. Podczas mojej poprzedniej wizyty nie miałam takiej okazji i być może dlatego już więcej nie zobaczyłam Mojej Pierwszej Miłości. Liczę, że tym razem po dotknięciu gwiazd, moje marzenia się spełnią. Co ciekawe, miasto przyciąga też hollywoodzkie gwiazdy. Jesse Eisenberg, który zagrał Marka Zucherberga, twórcę Facebooka, w filmie „The Social Network” – lubi odwiedzać miasto, z którego pochodzą jego rodzice. A urodzona w Australii Mia Wasilewska, która stworzyła wyjątkową kreację w filmie „Alicja w Krainie Czarów” Tima Burtona, spędziła w Szczecinie rok jako ośmioletnia dziewczynka, podczas gdy jej mama – Marzena Wasilewska realizowała tu swój projekt fotograficzny. Co przypomina mi, że w 1982 roku Jacek Bromski wyreżyserował film „Alicja” inspirowany powieścią Lewisa Carrolla, w którym Szczecin zagrał stolicę Francji. Może to zasługa konstelacji Oriona? Jeśli chcemy zakończyć nasz romantyczny wypad w naprawdę wyjątkowej atmosferze, to powinniśmy na chwilę przenieść się do Indii za sprawą niezwykłej restauracji Bombay, w której miłością otoczy nas jej właścicielka – Anita Agnihotri, Miss Indii z 1973 roku, która 30 lat temu wiedziona głosem serca postanowiła w Szczecinie zamieszkać. Restauracja dysponuje oryginalnym, opalanym węglem drzewnym, hinduskim piecem tandoor. Przygotowane w nim dania są chrupkie i soczyste, a bogactwo smaków i aromatów wręcz odurza. Wyśmienita kuchnia, ale przede wszystkim wiele niezwykłych opowieści o Indiach i gościnność Anity, pozwolą nam odpłynąć w inny świat. I tak dobiega końca moja magiczna podróż. I choć bez pary, to wracam kilka centymetrów nad ziemią – wypełniona pozytywną energią i romantycznymi widokami… na przyszłość.
obok ilustracja: Elizaveta Porodina
Jeśli myślisz o romantycznym weekendzie w Wenecji lub Paryżu, to zdecyduj się na Szczecin. Już widzę drwiące uśmieszki na waszych twarzach. A ja mówię całkiem poważnie! To miasto jest stworzone do tego, aby przeżyć w nim romantyczne chwile, a na dodatek wszyscy tu mówią po polsku. Pierwszy raz byłam w Szczecinie wiele lat temu. Przyjechałam z wizytą do Mojej Pierwszej Miłości, poznanej co prawda na krakowskim rynku w upalne wakacje, ale romantyczne listy, które do siebie pisaliśmy, spowodowały, że zapragnęłam pokonać dystans 500 km i za głosem serca wyruszyć z Katowic w nieznane. Dlaczego ludzie nie piszą już listów? To w nich zostały zaklęte moje wspomnienia romantycznych spacerów uliczkami szczecińskiej starówki i namiętnych pocałunków na Wałach Chrobrego, a także wieczoru w kinie Pionier, które jest najstarszym działającym nieprzerwanie od 1909 roku kinem na świecie, co zostało odnotowane w księdze Guinnessa. Pamiętałam niepowtarzalny klimat, który w nim panował i genialną rolę Jacka Nicholsona w filmie Milosza Formana „Lot nad kukułczym gniazdem”… Nie wspominając o ręce mojego wybranka pierwszy raz spoczywającej na moim kolanie. Pionier nadal trzyma się świetnie i dziś można tu, jak w żadnym innym kinie w Szczecinie, w tzw. Kiniarni, w niepowtarzalnej atmosferze obejrzeć film siedząc przy kawiarnianym stoliku. Tym razem nie jechałam do chłopaka tylko na wycieczkę. Dystans z Warszawy do Szczecina pokonałam samolotem w niecałą godzinę. Zupełnie zaskoczyło mnie miasto widziane z lotu ptaka - skąpane w zieleni i otoczone wodą, która wdziera się kanałami do samego centrum. Poprzednio tego nie dostrzegłam, cóż podobno miłość zaślepia. A przecież Szczecin to miasto portowe, więc znaczną część tej zachodniopomorskiej metropolii stanowi woda, a dokładnie Odra i jej dorzecza oraz Jezioro Dąbie - czwarte pod względem wielkości w Polsce. Centrum miasta przecinają liczne kanały, a na chętnych czekają tu różne atrakcje wodne - od windsurfingu po żaglówki i kajaki. Z wodą związane są też duże imprezy organizowane w Szczecinie. W sierpniu 2013 roku miasto po raz drugi będzie gospodarzem Finału Regat Wielkich Żaglowców czyli „The Tall Ships’ Races”, w Polsce popularnie zwanych Operacją Żagiel – imprezy propagującej ideę wychowania młodzieży na pokładach wielkich żaglowców, która po raz pierwszy odbyła się w Sztokholmie w 1938 roku. Polskie jednostki, w tym słynne – Dar Pomorza i Dar Młodzieży, pięciokrotnie wygrywały finał regat towarzyszący temu niezwykłemu zlotowi. Organizatorzy finału regat spodziewają się przybycia aż 120 żaglowców i jachtów oraz 2,5 mln widzów, dla których przygotowywane są liczne atrakcje m.in. Festiwal Fajerwerków. Mnie udało się zobaczyć V Międzynarodowy Festiwal Ogni Sztucznych i po prostu oniemiałam z zachwytu. Dodam, że pokaz oglądałam ze wspomnianych wcześniej Wałów Chrobrego, jednego z najpiękniejszych i bez wątpienia najbardziej romantycznych miejsc w Europie… Długie na 500 metrów i wznoszące się 19 metrów nad poziomem odrzańskiego brzegu tarasy widokowe powstały w latach 1902-05 na miejscu Fortu Leopold, dzięki wielkiemu zaangażowaniu nadburmistrza Szczecina Hermanna Hakena, na cześć którego przez lata nazywano je Tarasami Hakena. Roztacza się z nich rozległa, zapierająca dech w piersiach panorama na Odrę, port i znajdujące się w pobliżu najpiękniejsze zabytki miasta. Jeśli chcemy, aby nasz wypad do Szczecina był naprawdę romantyczny, to zdecydujmy się na zwiedzanie miasta kajakiem. To co prawda nie gondola, ale pływając licznymi kanałami przecinającymi tzw. Szczecińską Wenecję, podziwiając wyrastające wprost z wody poniemieckie fabryczne gmachy z czerwonej cegły z przełomu XIX i XX wieku, możemy być pewni, że romantyzmu nam nie zabraknie. A to dopiero początek. Dalej trasa wycieczki prowadzi do przypominającego Amazonię, przepięknego Międzyodrza. Tu, aż trudno uwierzyć, że znajdujemy się zaledwie kilka kilometrów od centrum miasta. Przepływamy przez zieloną krainę ukwieconą liliami wodnymi i zamieszkałą przez ponad 200 gatunków ptaków m.in. kormorany, czaple, zimorodki. W kilka minut naliczyłam dziesięć orłów bielików przelatujących nad moją głową. Obserwowanie tych ptaków z bliska jest niezwykłym przeżyciem.
foto: Urząd Miasta w Szczecinie
_ miasto zakochanych
25
tekst: sylwia burska
Szczecin
TEKST: KIM NOVAK
26
Nowak kim
SOUL: w trzech słowach, co to za muzyka, którą wyprawiacie? Fisz: Brutalny zombie-blues. Michał: Mocne gitarowe granie. Emade: Garażowy rock.
SOUL: Ulubiony utwór na płycie „Wilk” to... Fisz: Zdecydowanie „Chmury”. Lubię ten narracyjny tekst. Moim zdaniem doskonale wkleił się w muzykę. Mam też ogromną słabość do utworu „Krew”. Kiedy zaczęliśmy grać go na próbie, nie mogliśmy przestać. Graliśmy w kółko ten riff chyba cztery dni. Troszkę pobladłem i schudłem przez ten czas, ale było warto. Michał: Lubię wszystkie, ale słabość mam do utworu „Skrzydła”. Szczególnie przepadam za takimi prostymi, konkretnymi riffami. Wokal idealnie przełamuje ten kawałek w stronę bluesa, a brzmienie bębnów dodaje starego klimatu. Emade: Ja bardzo lubię „Lodowiec gigant”, ze względu na tekst, brzmienie wokalu, jak również dosyć szybkie tempo. To właśnie prędkość utworu była dla nas niemałym wyzwaniem, szczególnie dla mnie jako perkusisty-naturszczyka, ale myślę, że utwór wyszedł idealnie. Kim Nowak: Lubicie się? Fisz: Nie za bardzo. Po koncertach nie rozmawiamy ze sobą. Nie najlepiej też wychodzimy na zdjęciach. Ale Piotrek ma fajnego psa. Michał: Czasem wydaje mi się że tak, ale po krótkim spotkaniu przestaję mieć złudzenia. My nie mamy się lubić, tylko mamy dobrze grać. Emade: Staramy się lubić, wychodzi to raz lepiej raz gorzej, ale myślę, że olbrzymi sukces może nas pogodzić. SOUL: Czy jesteście „rock and roll”? Fisz: Dla mnie to hasło jest śmieszne. Kojarzy mi się ze skórzanymi spodniami, butami w szpic i uzależnieniem alkoholowym. Na szczęście muzyka broni się sama bez tych naciąganych, często czysto marketingowych hasełek. Lubię emocje i energię w muzyce. Prawdę. Michał: Ja mam skórzaną kurtkę i fajne gitary. Emade: Stereotyp muzyka-rozpustnika-„rock and rollowca” wydaje mi się być śmieszny i głupi. Taka myśl przychodzi mi do głowy jako jedna z pierwszych po usłyszeniu takiego pytania. Jeśli miałbym być „rock and rollowcem”, to raczej widzę się w roli słuchacza i fana muzyki zarówno rock and rollowej, jak i w ogóle szeroko pojętej muzyki. SOUL: Poezja? (do Fisza) Fish: Źle się kojarzy. To słowo ma gębę rozciągniętego swetra i sztruksowych spodni. Osobiście uważam, że dobry tekst to dobra poezja. Nie znoszę publicystyki w tekstach. Zdaję sobie sprawę, że teksty, w których ważniejsze jest „jak niż co”, są mniej popularne niż np. teksty o patriotyzmie i wódce. W historii muzyki rockowej było wielu doskonałych poetów od Boba Dylana po Marka Sandmana, na polskiej scenie chociażby Lech Janerka. SOUL: Steve Vai czy Jimi Hendrix? I dlaczego? (do Michała) Michał: Zależy do czego. Jak słuchać to Hendrixa, jak się pośmiać to Vaia. SOUL: „Wilk” to dobra płyta, bo... Fisz: Jest dobra. Nagrana bez kompromisów. To proste formalnie utwory, bo właśnie w prostocie dopatrujemy się siły naszej muzyki. Emade: Są na niej nagrane bardzo dobre piosenki. Michał: Jest wynikiem pasji i prawdziwej radości grania i komponowania. SOUL: Dlaczego Kim Nowak to numer jeden? Fisz: To maszyna, która doskonale działa w tym podstawowym trio i rozkręca się na koncertach. Poza tym basista ma ładny instrument, gitarzysta ma zawsze perfekcyjną fryzurę, a perkusista to hipster. Michał: Bo tak! Emade: W sumie to nie wiem!
Mic h ał kołtyś – biznesmen, inwestor: michal@koltys.pl
ilustracja: katarzyna walentynowicz tekst: Michał kołtyś
BIZNES W JEANSACH
P
amiętam zajęcia z negocjacji z doktorem Piskiewiczem na SGH, na które wszyscy przychodziliśmy ubrani tak, jakbyśmy szli na spotkanie z prezesem dużego banku w hotelu Marriott o godzinie 12:00. Starannie wyprasowane garnitury, właściwie zawiązane krawaty, odpowiedniej długości skarpetki, dobrze dobrana koszula. Uczyliśmy się tego, ponieważ tak ubierali się ludzie biznesu, a my - studenci drugiego roku SGH - aspirowaliśmy do bycia najlepszymi. Wszystko według zasady: „jeśli wchodzisz między wrony, musisz krakać jak i one“. Jeszcze kilkanaście lat temu tak ubierali się nie tylko dyplomaci, biznesmeni, prezesi, ale także osoby aspirujące do tego grona. Taki był kanon i nikt nie zadawał pytania, po co nosić pod szyją coś równie trudnego do zawiązania, co niepraktycznego. I choć później odkryliśmy, że garnitury Zegna po prostu leżą lepiej niż inne, buty Prady są nie tylko eleganckie, ale też trwałe i wygodne (choć te najwygodniejsze ciągle robi Jan Kielman w swojej pracowni na ulicy Chmielnej w Warszawie), to zakładamy je dzisiaj już znacznie rzadziej. Coraz lepiej rozumiemy modę i odważniej do niej podchodzimy. Nie boimy się eksperymentować także w stroju biznesowym, który stał się bardziej „casual“ (nieformalny) czyli po prostu wygodny. Parę dni temu umówiłem się na lunch ze znajomym, którego firma zarządza jednym z największych otwartych funduszy ziemskich w Polsce. Przy okazji spotkaliśmy kolegę ze studiów, który jest współwłaścicielem dużej grupy internetowej, w skład której wchodzi także najbardziej popularny serwis plotkarski w naszym kraju. Obaj, choć świetnie ubrani, nie zdradzali swoim wyglądem tego, co robią i jak dochodowy jest ich biznes. Nie muszą i nie robią tego, gdyż nie ma to przełożenia na ich biznes. Dzisiaj zjadłem lunch z Jackiem, który jest dyrektorem w funduszu inwestycyjnym. Odpowiada za kilka spółek, tych od ochrony i tych od domen internetowych. Jego szefowie cenią go za wyniki. I nikt nie widzi problemu w tym, że lepsze wyniki osiąga bez garnituru i krawata. Świat już dawno poszedł w tej kwestii do przodu i zmienił się. Trzy lata temu dostałem propozycję współpracy od indonezyjskiej firmy, która chciała kupować ode mnie suplementy diety. Zaprosiłem ich do Polski. Do dzisiaj z uśmiechem wspominamy procedurę wizową, która opóźniła ich przylot o parę miesięcy. Z lotniska odebrałem trzech przesympatycznych młodych ludzi w jeansach (co było normalne, bo kto na takich dystansach lata w garniturze). Zarezerwowali sobie trzygwiazdkowy hotel w centrum Warszawy i we trzech zamieszkali w jednym pokoju. Moje stereotypowe myślenie podpowiadało mi, że nie mogą to być poważni biznesmeni, bo na takich nie wyglądają. Następnego dnia mieli na sobie źle skrojone i niedopasowane w każdym możliwym miejscu garnitury, a mnie coraz trudniej było uwierzyć, że jeden z nich robi aż tak wielki biznes. Spędziliśmy kilka dni na rozmowach w Warszawie, ustaliliśmy wstępne warunki współpracy, odwiedziliśmy kilka restauracji, zrobiliśmy parę zdjęć i moi goście odlecieli. Nie wiązałem z tym kontaktem wielkich nadziei, ale mam taką zasadę, że do każdego potencjalnego kontrahenta podchodzę poważnie. Oni po prostu nie wyglądali i nie zachowywali się jak biznesmeni, nie pasowali do zakodowanego w mojej głowie obrazka. Tym większe było moje zdziwienie, gdy dziesięć miesięcy później wylądowałem z moim wspólnikiem w Dżakarcie. Z lotniska odebrał nas pracownik naszego partnera. Później odwiedziliśmy kilka z jego siedmiu przedsięwzięć biznesowych. Umowę o współpracy na następnych dziesięć lat podpisaliśmy bez zbędnych formalności ze strony rzeszy prawników nabijających sobie „roboczo-godziny”. Po zarejestrowaniu produktu w Indonezji przyszedł do nas bardzo przyjemny pierwszy przelew. Kiedyś na metce eleganckich spodni znalazłem wszywkę, na której było napisane: „Nikt, nigdy w historii ludzkości, nie został wyrzucony z restauracji tylko dlatego, że był zbyt dobrze ubrany“. Świat biznesu zmienia się szybciej niż kiedykolwiek dotychczas. Kiedyś biznes robiło się na kortach tenisowych. A dziś choć ludzie biznesu nadal chodzą na siłownię, grają w tenisa, squasha, to prawdziwy biznes - przynajmniej w Polsce - częściej robi się na polowaniach, niż na polu golfowym. Nikt w biznesie nie czeka już na „casual Friday“, żeby mieć wymówkę do założenia marynarki klubowej, a pracownicy korporacji rzadziej zmuszani są do przestrzegania bardzo rygorystycznych zasad ubioru czyli tzw. „dress-code“. Jedna rzecz się nie zmienia i albo się ją ma, albo nie. To klasa. Zmienia się ubiór, zmieniają się style, ale klasa niezmiennie pozostaje w modzie.
Tyskie Browary Książęc 7.12 - 8.12
Marcin Lachowicz
we Wine and Food Open Day: 23.09
B. Bajerski
Festiwal Korczaka 06.10 – 13.10
R.Brykała
dansing europa (batida) 22.11.2012
29
were
M. Murawski
A.Kubat
B. Bajerski
KONFERENCYJA BEZ RUTYNY czyli nierutynowe warianty żeli pod prysznic ORIGINAL SOURCE
08.11.2012
Robert Korybut – Daszkiewicz
tekst: Grażyna Cetnar
foto: Artur Wabik
30
murale Murale
_Z Arturem Wabikiem rozmawia Grażyna Cetnar GC: Czym jest mural? AW: Mural to wielkoformatowe malowidło w przestrzeni miejskiej, umieszczone najczęściej na bocznej ścianie kamienicy lub bloku. Termin wywodzi się z hiszpańskiego i jest wiązany z malarstwem naściennym kraju Basków i Katalonii, wyrażającym niepodległościowe dążenia mniejszości etnicznych Hiszpanii, a później także innych krajów hiszpańskojęzycznych, również Ameryki Południowej. W Polsce ten społeczno-polityczny rodowód gdzieś się zagubił, a dzisiejsze polskie murale zakorzenione są raczej w propagandowych muralach peerelowskich, których mieliśmy bardzo dużo w przestrzeni publicznej od lat pięćdziesiątych do roku 1989. To były murale reklamowe, chociaż reklamowały produkty, których nie dało się kupić, albo które w ogóle nie istniały.
GC: Właśnie uprzedziłeś moje pytanie o typy murali. AW: Odkąd pojawił się mural czysto artystyczny czyli taki, który nie niesie treści polityczno-społecznych ani typowo komercyjnych, jest ich znacznie więcej. Oczywiście nadal powstają murale komercyjne, które powróciły na ściany po wielu latach przerwy od upadku komunizmu. Natomiast od czasu rozpadu grupy „Twożywo”, murale o treściach społecznopolitycznych realizuje, tak na serio, tylko jedna osoba w Polsce – Dariusz Paczkowski, założyciel „Trzeciej Fali”, twórca ikonicznego już dziś wizerunku „Lenina z Irokezem”. Wracając do murali artystycznych - dzielą się one na różne rodzaje. Mnie najbardziej interesują te o charakterze „site specific”, które odnoszą się do lokalnych kontekstów - danej dzielnicy, miasta, czy problematyki konkretnego miejsca. GC: Wielkoformatowe malowidło potrzebuje specyficznych warunków. Gdzie najczęściej możemy spotkać murale? AW: Są takie miasta jak Łódź czy Katowice, gdzie można sobie poszaleć z muralami. Struktura urbanistyczna tych miast sprzyja malowaniu boków budynków, ale np. w Krakowie puste ściany to już rzadkość. Ponadto niemal każdy budynek, znajdujący się w ścisłym centrum naszego miasta jest wpisany na listę obiektów zabytkowych. GC: Jak udaje się zatem pozyskać ściany pod murale? AW: W Polsce murale powstają przede wszystkim w ramach festiwali street artu. Pierwszym festiwalem tego typu był gdański Festiwal ,,Węzeł Kliniczna”. Kliniczna to estakada samochodowa, której filary w roku 2000 zostały pomalowane przez twórców działających w nurcie, który moglibyśmy dziś określić jako street art, choć termin ten jeszcze wtedy nie funkcjonował. O „street arcie” pisze się dopiero po roku 2000. Wcześniej używano terminów: „graffiti” lub „malarstwo monumentalne”. Dziś murale zalicza się do street artu, używając przy tym terminu anglojęzycznego, ponieważ tłumaczenie - „sztuka ulicy” - niezbyt dobrze przyjęło się w języku polskim. W tamtym czasie (około roku 2000) było już silnie kojarzone z innym typem działań w przestrzeni publicznej: performatywnym, parateatralnym. W tej chwili Gdańsk jest najbardziej znany z Festiwalu Malarstwa Monumentalnego na Zaspie, gdzie malowane są bloki kilkunastopiętrowe, w związku z czym powstają tam realizacje pod względem rozmiaru nigdzie indziej niespotykane. Robione z rusztowań, ponieważ nie ma nawet takich podnośników, które byłyby w stanie wywieźć tak wysoko artystów. W tym roku zadebiutował w Gdyni świetny festiwal „Traffic Design”. Podczas, gdy festiwal w Gdańsku jest skumulowany w jednej dzielnicy, to w Gdyni działania festiwalowe są rozciągnięte na obszar całego miasta. W Szczecinie istnieje niewiele murali, choć miasto to ma długie tradycje w obszarze graffiti – wykorzystane są tam niektóre estakady i przestrzenie portowe. Za to w Płocku powstało w tym roku kilka murali, w ramach niewielkiego festiwalu, którego kuratorem był Mariusz M–City Waras – najsłynniejszy, jak sądzę, polski twórca murali. Natomiast we Wrocławiu odbyły się już trzy edycje festiwalu ,,Out of
something” organizowanego przez BWA „Awangarda”, którego kuratorem jest m. in. Sławek Zbiok Czajkowski. To pierwszy w Polsce festiwal, który ściągnął zagranicznych artystów, takich jak: Blu (Włochy), Remet (Francja), Fefe Talavera (Brazylia), Escif (Hiszpania) i wielu innych. W Warszawie od kilku lat funkcjonuje festiwal ,,Street art doping”, działają: „V9”, „Galeria Koloru” i „Good Looking”. W Warszawie w ogóle dużo się dzieje, jest tam mnóstwo inicjatyw poza festiwalowych. To jest na tyle duże miasto, że i bez festiwalowych okoliczności murale powstają tam regularnie. Na pobliską Łódź należy zwrócić szczególną uwagę. Fundacja ,,Urban Forms”, która tam działa, wykonała nieprawdopodobną pracę i w ciągu dwóch lat zrealizowali ponad 20 murali światowej klasy artystów. W tym roku w Łodzi swój mural namalowali Os Gemeos czyli bracia bliźniacy z San Paulo – najwybitniejsi, obok Blu, twórcy street artu na świecie. To była ich pierwsza wizyta w Polsce. Zrobili mural razem z Aryzem, młodym twórcą z Hiszpanii. Malowidło to określa się, jako jedno z najważniejszych wydarzeń muralowych sezonu w całej Europie. W Katowicach odbywa się dosyć duży „Street Art Festival”. W Lublinie, z okazji nocy kultury - dużej imprezy miejskiej, powstał w tym roku mural ukraińskiej grupy ,,Jnteresnyje Kaski”. No i jeszcze Kraków… GC: Wydaje się, że w Krakowie dużo zrobił festiwal „Art Boom”. AW: Tak, „Art Boom” jest jedyną zinstytucjonalizowaną formułą (nie licząc działań, które podejmuję ja indywidualnie i np. fundacja „Znaczy Się”wytwarzająca murale w Krakowie). Podczas pierwszej edycji festiwalu, przy ul. Barskiej, powstał mural „Siataniści” grupy „Twożywo”. Następnie w 2011 r., nawiązująca do wystawy „Pomarańczowa alternatywa. Happeningiem w komunizm”, praca Zbioka przy ul. Karmelickiej. Równocześnie przy ul. Piwnej powstał mural „Ding Dong Dumb” słynnego włoskiego artysty Blu. Zaś w tym roku kolejne dwa murale: „M-City 658” na budynku Domu Józefa Mehoffera (oddział muzeum Narodowego w Krakowie) przy ul. Krupniczej i „My God, cenzorship is everywhere” przy ul. Św. Wawrzyńca, autorstwa Pikasa. Ściągniecie czołówki polskich twórców, a przede wszystkim samego Blu, to ogromna zasługa tego festiwalu. Terminy u tego artysty rezerwuje się na kilkanaście miesięcy przed planowaną realizacją. CG: Czy Blu sam wybrał lokalizację w Krakowie, czy ktoś mu pomagał? AW: Blu dostał propozycję kilku miejsc w formie zdjęć ścian i zaznaczonych na mapie lokalizacji. Tak się zresztą zazwyczaj pracuje z artystami z pierwszej ligi muralowej – organizatorzy festiwalu wysyłają im listę proponowanych lokalizacji. W Krakowie tych ścian jest w ogóle niewiele. Krakowskie Biuro Festiwalowe - główny organizator festiwalu „Art Boom” - bez wchodzenia w kłopotliwe relacje z właścicielami prywatnymi, może jedynie postarać się o ściany należące do Zakładu Budownictwa Komunalnego. GC: Czy oprócz organizatorów festiwali jest ktoś, kto zleca wykonanie murali artystycznych (niekomercyjnych)? AW: Jest bardzo niewiele takich zamówień. Głównymi zleceniodawcami są festiwale, czasem instytucje miejskie czy galerie. Prywatny inwestor oznacza na ogół narzucenie tematu, a na festiwalach artysta ma więcej swobody. GC: Czy artyści zwracają się czasem bezpośrednio do właściciela budynku, bo chcą zrealizować jakiś projekt? AW: Oczywiście. Ja jestem artystą, ale także organizatorem i animatorem wielu zdarzeń. Pomagam w pozyskiwaniu ścian, uczę jak pisać pisma. A każdy mój mural to trochę inny model działania. GC: Jesteś też teoretykiem. AW: No tak, zajmuję się także pisaniem na temat murali, analizowaniem zjawiska i krytyką street artu, ale to nie odgrywa większej roli przy pozyskiwaniu ścian.
(R)ewolucja:jest spokojnie/SŁawek Zbiok Czajkowski/ul.Karmelicka28/2011r Siataniśći/Grupa Twożywo/ Kraków/ul.Barska15/2009
poniżej: Ding Dong Dumb Blu/Kraków/ul. Józefińska 3/2011 r
z prawej: Mayamural 2012/praca zbiorowa/projekt Aleksandra Toborowicz/Kraków/ul Józefińska 24/grudzień 2012/fot. A.Toborowicz
GC: Jak to wygląda od strony formalnej, trzeba uzyskiwać jakieś pozwolenia? AW: Tak, oczywiście. To jest ciężka organizacyjna praca. Trzeba uzyskać różne zgody: właściciela obiektu (ew. wspólnoty lub spółdzielni), plastyka miejskiego, konserwatora, ZIKiTu, itd. Łatwiej jest oczywiście, gdy twórców wspiera jakaś oficjalna instytucja, jak np. Krakowskie Biuro Festiwalowe lub Fundacja Sztuki Nowej Znaczy Się, która pomogła nam w tym roku w realizacji muralu zaprojektowanego przez Filipa Kuźniarza z robotem Lema, przy ul. Józefińskiej, który powstał w ramach festiwalu literackiego „Conrad Festival”. Często na tych właśnie instytucjach spoczywa wielomiesięczna praca przygotowawcza, podczas gdy samo wykonanie muralu trwa zazwyczaj kilka dni. GC: A jak murale są odbierane przez ,,widzów” na ulicy? AW: Bardzo różnie. Zależy jakie treści niesie mural. Inne zadanie ma mural wykonany przy ul. Kącik przez Mikołaja Rejsa w ramach warsztatów muzeum MOCAK, a inne znajdujący się niemal na przeciwko (przy ul. Traugutta) mural literacki, wykonany przez nas dla Strefy Wolnego Czytania. Z jeszcze innych powodów powstał mural przy ul. Lipowej, który ma przekazywać treści ekologiczne i być jednocześnie subiektywną mapą Zabłocia z zaznaczonymi na niej istotnymi miejscami. Najczęściej spotykamy się z pozytywnym odbiorem. GC: Czy mógłbyś coś powiedzieć o projekcie „Mayamural 2012”? AW: Jest to mural odnoszący się do tzw. „Kalendarza Majów” czyli do inskrypcji z Tortuguero, która przez niektórych badaczy została zinterpretowana jako zapowiedź końca świata, a tymczasem większość
znawców kultury Majów uważa, że to po prostu błąd interpretacyjny. My próbowaliśmy o tym podyskutować. Mural powstał w grudniu na Podgórzu (dzielnica Krakowa). Projektzostał realizowany w ramach festiwalu sztuki angażującej „Sztuka Gniewu”, którego organizatorem jest Teatr Nowy w Krakowie. Inicjatorem wydarzenia jest Michał Pałasz z Instytutu Kultury UJ. Mural zaprojektowała Aleksandra Toborowicz. W proces realizacji zaangażowani są latynoamerykaniści, w tym światowej sławy badacze kultury Majów, a także krakowscy artyści związani z ASP, menadżerowie kultury z UJ, a także studenci. GC: I jeszcze jedno pytanie: czy uważasz, że można zwiedzać miasto szlakiem murali? AW: Jak najbardziej. Organizowałem już takie wycieczki w ramach różnych imprez w Krakowie. Bardzo lubię pokazywać ludziom street art, w szczególności na Podgórzu i Zabłociu. „Street art” ma to do siebie, że przemija, blednie, ciągle się zmienia, więc trasa modyfikuje się z miesiąca na miesiąc i za rok to już nie będzie ta sama wycieczka. To też jest wyjątkowe w tej sztuce. Zapraszam wszystkich do oglądania murali w Krakowie i nie tylko. GC: Dziękuję.
Artur Wabik – ur. w 1982 r. krakowski artysta, kurator, publicysta, wydawca literatury fantastycznej. Od końca lat 90-tych związany ze street artem. Autor murali i instalacji w przestrzeni publicznej. W szczególny sposób związany z Zabłociem i Podgórzem (dzielnice Krakowa).
01.01.wt.
26.01.so.
Spektakl: „NIETOPERZ”; Teatr Rozmaitości, Warszawa
31.01.cz.
Spektakl: „KRUM”; Hala ATM, Warszawa
Dzień Babci
21.01.pn.
Konkurs: Kino Świat
16.01.śr.
Premiera kinowa: „Manipulacja”, reż. Pascal Verdosci
11.01.pt.
Wystawa: Artur Żmijewski; Centrum Sztuki Współczesnej, Warszawa
06.01.nd.
NOWY ROK! Światowy Dzień Kaca!
12.01.so.
22.11.wt.
Dzień Dziadka
28.01.pn.
Konkurs: Drzewo Babel
23.01.śr.
Koncert: Yasmine Levy; Filharmonia Bałtycka na Ołowiance, Gdańsk
18.01.pt.
Dansing Europa; Batida, Warszawa
13.01.so.
Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy
08.01.wt.
Wystawa: „Antonisz. Technika jest dla mnie rodzajem sztuki”; Zachęta, Warszawa
Konkurs: girlsloveshopping
03.01.cz.
14.01.pn.
29.01.wt.
Konkurs: Łowicz
24.01.cz.
Konkurs: Youniq Designs Arkadia
Spektakl: „T.E.O.R.E.M.A.T.”; Hala ATM, Warszawa
19.01.so.
Konkurs: Dr. Witt
09.01.śr.
Konkurs: Znak
04.01.pt.
Premiera kinowa: „Jackpot”, reż. Magnus Martens
Konkurs: Prószyński i s-ka
30.01.śr.
25.01.pt.
Premiery kinowe: „Niemożliwe”, reż. Juan Antonio Bayona; „Nędznicy”, reż. Tom Hooper
20.01.nd.
Dni Muzyki Nowej; Klub Żak, Gdańsk
15.01.wt.
Konkurs: Confashion
Koncert: Retrospective; Blue Note, Poznań
10.01.cz.
05.01.so.
Wystawa Piotra Uklańskiego: „Czterdzieści i cztery” Zachęta, Warszawa
u.l. [urban life]_styczeń_2013
Koncert: Y'AKOTO; Filharmonia Bałtycka, Gdańsk
27.01.nd.
17.01.cz.
Pokaz filmów: „Marek Konieczny. Think Crazy”; Zachęta, Warszawa
Spektakl: „Madame”; Teatr na Woli, Warszawa
07.01.pn.
Konkurs: Emu
02.01.śr.
Spektakl: „Spiski”; Teatr Powszechny, Warszawa
Polub nas na fejsie: www.facebook.com//SOUL-Magazine-Society-of-Urban-Life
1
1
ww
3
w
ua
u
S
.em
lia
2
.ae
u o
ra st
m .co
w ww
2
3
fa
ce
k
1
t i l
m .co
w
. ww
o bo
m .co
-D
e
n sig
1
i l
o /Y
iq un
ad
ia
4w
ww
.se
xy
b
w ys
ed
.c en
om
5w
. ww
gir
ov lsl
es
h
p op
in
l g.p
6
ww
w
id .ad
as
.pl
4
7
6
1
s-
k Ar
2
n a it m l o u w o / t r S o sp _ t s
4
5
ww
w.
a
a did
l s.p
i l 2
w ww
.d
e olc
ga
a bb
na
3
5
.c
om
_ t s 3
w ww
sp
.m
o ojl
or
wi
c
l z.p
4
ww
w
.c .ae
om
m t/
5w
. ww
m
o
33
le nc
r.
n a
7
12
6
7
34
5
8
6
13
9
11 10 1 , 8 www.valentino.com
2 www.topshop.com 3 , 4 www.motyle.net 5 www.christianlouboutin.com 6 www.yohjiyamamoto.co.jp
7 www.onevintagedesigns.com
_beauty
2 www.orlybeauty.pl 3 www.lancome-usa.com 4 www.vpp.pl 5 www.chloe.com 6 www.touspolska.pl 7 www.balenciaga.com
9 www.girlsloveshopping.pl
1
2
3
1
4
2
3
5
4
1 www.benefitcosmetics.com
10,13 www.facebook.com/Youniq-Designs-Arkadia 11 www.touspolska.pl 12 www.marni.com
Soul patronuje i wspiera
37
foto: Marcin wiśniewski
38
Designeria Trendy Show, 3 edycja 15 listopada 2012 w Teatrze Palladium w Warszawie odbyła się trzecia już edycja jednej z największych imprez modowych w stolicy - Designeria Trendy Show. Designeria Trendy Show to projekt promujący projektantów, najnowsze trendy w modzie, sztuce i wzornictwie. Designeria Trendy Show prezentuje to co najświeższe i najciekawsze z Polski i zagranicy. Tym razem na Designeria Trendy Show gościli projektanci z całej Polski i z Londynu. Można było obejrzeć premierowe kolekcję duetu Lit Fashion z Krakowa, Katarzynę Fabiańską z Łodzi, Paulinę Łukasiewicz z Warszawy, Iwonę Leliwa-Kopystyńską z Warszawy i Karolinę Glegułę z Radomia, również można było zobaczyć, kolekcję obuwia wykonaną przez studentów wydziału projektowania obuwia na Uniwersytecie Radomskim. Wydarzenie zamknął pokaz Beaty Guzińskiej, projektantki która przyjechała specjalnie z Londynu zaprezentować swoją najnowszą kolekcję przygotowaną specjalnie na pokazy Designerii w Warszawie, była to bardzo wyjątkowa kolekcja, wyróżniająca się na tle kolekcji tegorocznych pokazów. W trakcie wydarzenia odbyło się MINI Life Performance, czyli malowanie na żywo przez młodych artystów prac inspirowanych najnowszym modelem MINI – Paceman, który przyjechał na Designerie prosto z Monachium i miał tu swoja przedpremierową prezentację. Podczas wieczoru można było obejrzeć prace fotografa kreacyjnego Mikołaja Krawczunasa, a całe wydarzenie uświetni ł muzycznie wirtuoz skrzypiec, kompozytor, Maestro Bogdan Kierejsza, usłyszeliśmy nowoczesne aranżacje światowych przebojów. Biżuterie do pokazów zaprezentował projektant biżuterii Jacek Ostrowski. Designeria już od ponad roku ściąga blisko 800 zaproszonych gości, każdy kto był zainteresowany modą i sztuką mógł obejrzeć wiele ciekawych i różnorodnych kolekcji. Najbliższa edycja już na wiosnę, organizatorzy szykują wiele ciekawych pokazów i nowych projektantów, zapowiada się bardzo ciekawie. Sponsorami imprezy były: marka MINI i najnowszy MINI-Paceman, Polska Agencja Sprzedaży i Promocji, producent wydarzeń modowych i agencja doradcza w obszarze promocji, marketingu i sprzedaży. Partnerami wydarzenia były marki, Benefit i Glossybox, Pachnąca Szafa, Akademia Makijażu Mokotowska, klub Palladium i Studio Urody Ekert. Wszystkie informacje jak i zgłoszenia projektantów i kolekcji do pokazów kolejnej, wiosennej edycji Designeria Trendy Show, proszę przesyłać na adres: designeria@pasip.pl. Wszyscy fani mody i ci którzy chcą obejrzeć więcej, wszystko na: facebook.com/Designeria. Czekamy na wiosenna edycję.