6 minute read

Te 65 lat Opery na Zamku to tylko jej PESEL

65 lat minęło jak jeden dzień. Taki jubileusz to dla dyrektora sceny muzycznej spore wyzwanie, bo co on może myśleć o swojej placówce z „obciążeniem” tych minionych 65 lat. - Zdziwisz się, choć nasza opera ma 65 lat, to ja o niej myślę, że jest fajna i młoda. A te 65 lat to tylko jej PESEL.

Jest młoda duchem? - Naturalnie. Bo ma w sobie coś takiego, co nazywamy duszą dziecka, czyli ciekawość, młodzieńczą naiwność, ale ma też odwagę. Odwagę mówienia „po raz pierwszy”. Mówienia oryginalnie, w sposób odrębny, bez naśladowania nikogo. To są rzeczy, które mnie fascynują.

Advertisement

Z tym naśladowaniem mam kłopot. Bo w pewien sposób nawet chciałabym, aby szczecińska opera naśladowała wielkie, światowe sceny operowe. - Nie mogę na to przystać. Wyobraź sobie, że nasza szczecińska Pogoń otrzymała lukratywną propozycję odegrania meczu z największymi klubami Europy –z Barceloną, Realem… Oczywiście wszyscy szczecinianie przyszliby na ten mecz. Mielibyśmy świadomość, że w takim przypadku zawodnicy Pogoni daliby z siebie na boisku wszystko, stanęliby na szczycie swoich możliwości. I choć to jest sport i nigdy nikt nie wie, jak rywalizacja się skończy, to i tak wszyscy widzielibyśmy gigantyczną różnicę pomiędzy drużynami. I nie wiem, czy ta konfrontacja zostawiłaby jakieś dobre emocje w nas tu w Szczecinie. Podobnie jest z operą. Gdy jeżdżę po świecie i oglądam światowe operowe realizacje, to mam świadomość, że nigdy w tej lidze grać nie będę. Wielkość sceny, wielkość widowni, pewne tradycje, możliwości finansowe skazują nas na coś innego. Ale to nie jest słabość. To jest właśnie ta moc, którą tylko trzeba odpowiednio wykorzystać.

Czyli? - Musimy tu, w Operze na Zamku, mówić trochę innym językiem, językiem swojej ligi. Musimy wyznaczyć pewien poziom, ale tak, aby inni chcieli w nim zafunkcjonować. To wszystko zależy przecież od repertuaru, od osobowości, od konwencji, od klimatu i także pewnie od miejsca. Myślę, że trzeba mówić w sztuce swoim głosem i być oryginalnym w pozytywnym sensie.

Na czym to polega? Na czym polega oryginalność Opery na Zamku? - Jeśli spojrzysz, co zostało dostrzeżone w Polsce, a nawet poza Polską, to wniosek jest jeden: przede wszystkim to, czego nikt wcześniej u nas nie zrobił.

Czyli co? - To „The Turn of the Screw” („Dokręcanie śruby”) Benjamina Brittena, spektakl, który okazał się być najlepszym spektaklem w Polsce spośród 16 zgłoszonych innych, to też nasza światowa prapremiera opery „Guru” Laurenta Petitgirarda, który jest mało znany w Polsce, ale to znakomity kompozytor, którego można porównać do Kilara, bo skomponował ścieżki dźwiękowe do ponad 100 francuskich filmów.

Ciekawe. - Szalenie. Kiedy w 2018 roku byłem w Paryżu w Akademii Francuskiej i prezentowałem film, który nakręciliśmy w Szczecinie na premierze „Guru”, na widowni siedziało ponad 500 najważniejszych osób francuskiej kultury. To byli reżyserzy, aktorzy, kompozytorzy, scenarzyści… Wtedy właśnie Laurent Petitgirard opowiadał, jak chciał już dużo wcześniej wystawić swoją sztukę na niemal wszystkich deskach francuskich teatrów. Ale wszyscy mówili mu „nie, nie, nie”. Dopiero „wariat” ze Szczecina (a on w ogóle nie miał pojęcia, gdzie ten Szczecin leży) na to się zgodził. To właśnie wtedy, w Paryżu był ten moment, kiedy przeżyłem trzy minuty gigantycznej satysfakcji. O Operze na Zamku mówiono we wszystkich przypadkach, na różne sposoby. Pomyślałem sobie, że dla tych trzech minut, kiedy szczecińska opera miała swoje pięć minut, warto było to zrobić.

Nie boisz się, pokazując opery zupełnie inaczej, bardziej nowocześnie? - Czasami wydaje mi się, że szkoda pieniędzy na powielanie pewnych schematów na pokazywanie opery tak, jak to się robiło jakiś czas temu. Od wielu lat toczy się - trochę, moim zdaniem - wydumany i dziwny - dyskurs między zwolennikami nowoczesnej opery a tradycyjnej. A przecież to nie o to chodzi.

To o co? - Jeżeli chcemy mówić do dzisiejszej publiczności, która żyje tu i teraz, a prezentujemy libretto, które zostało napisane 150 lat temu, to jeżeli nie odczytamy go na nowo, nie dostrzeżemy tego, co w tym libretcie jest naprawdę istotą przekazu. Nie pokażemy tego w taki sposób, aby to było czytelne dla dzisiejszej publiczności. W ten sposób będziemy mieli nie operę, tylko grupę rekonstrukcyjną. Na scenę wyjdą artyści, ale będą udawali ludzi sprzed 150 lat. A tamci ludzie byli zupełnie inni, mieli zupełnie inne problemy. Ich obyczajowość, gusty, wszystko to, co wiedzieli o świecie, było inne. Jeżeli my nie będziemy dzisiaj o tym pamiętali, to będziemy może robili teatr, ale będzie to teatr wspomnień, teatr odbicia, echo. A powinniśmy mówić o rzeczach ważnych, o sprawach istotnych dla dzisiejszego widza.

A może widownia chce takich przedstawień, na które można spojrzeć bardziej historycznie. Do opery w końcu przychodzi się też, aby posłuchać muzyki. Tym bardziej że inaczej odczytane przez twórców spektaklu libretto może nie być kompatybilne z muzyką, z całą historią zapisaną wokół pierwszego przedstawienia spektaklu 150 lat temu. - Absolutnie nie mam nic przeciwko klasyce. Uważam, że klasyka zrobiona inteligentnie, z polotem, świetnie zagrana, jak najbardziej się sprawdza. Ale ludzie są już inni. Nie przychodzą do teatru wyłącznie dla uciechy. Myślę, że to, co dzisiaj ich wciąga i może spowodować, że wychodzą z domu i siadają w operowym fotelu, to nie jest wyłącznie muzyka. Muzyki możemy posłuchać z radia, komputera czy nawet z telefonu. Teraz dostępne są wszystkie opery z całego świata. Na wyciągnięcie ręki. A widzowie jednak kupują bilety, oglądają, klaszczą. Bo przychodzą po to, aby ich rozedrgały emocje płynące ze sceny. Te emocje pochodzą nie tylko z muzyki, ale też przez ruch, przez „dzianie się”, przez interakcję między bohaterami. Myślę, że teraz ludzie chcą zobaczyć dobrze skonstruowaną historię, która jest dla nich jasna, czytelna, a to wszystko jest okraszone piękną muzyką. Nieprzypadkowo obecnie w wielu teatrach operowych pracują dramaturdzy. Bo oni są po to, aby w starych librettach te nowe sensy prostowali. Aby te niejasności i nielogiczności fabularne, a nawet czasami absurdy (z dzisiejszego punktu widzenia) wytłumaczyli tak, aby publiczność wiedziała, o co chodzi w historii. Teraz wystarczy, abyśmy, oglądając spektakl, otworzyli się emocjonalnie. A historia ze sceny nas pociągnie. Potrzebny jest jeden warunek.

Jaki? - Ta historia musi być dobrze pokazana, z odpowiednią dramaturgią przekazu.

Nie boisz się, że dzisiaj publiczność może czuć się przebodźcowana, bo za dużo wokół się dzieje i nie szuka w operze kolejnych wyzwań, a raczej spokoju, ładu, wyciszenia emocjonalnego? - To, co się dzieje, pokazuje, że chyba jest odwrotnie. W tej chwili, od początku tego sezonu mamy pełną widownię, jest nawet więcej chętnych do przyjścia na spektakle niż przed pandemią. Mamy coś, co jest absolutnym novum.

Co takiego? - U nas owacje na stojąco zdarzały się niezwykle rzadko, właściwie od wielkiego dzwonu. Teraz stały się normą. Teraz na każdym przedstawieniu są owacje na stojąco.

Co to może znaczyć? - Myślę, że widać, jak niesamowicie spragnieni jesteśmy uczestniczeniem w wydarzeniach, które wydają nam się cudowne, bo one są na żywo. Tego nie da się niczym zastąpić. Nie da się tak samo przeżywać emocji przed ekranem telewizora i wspólnie, na widowni, razem z innymi. Zresztą podobnie jest z kinem. A kolejnym dowodem na to jest wspólne oglądanie meczów.

Czy szczecińska publiczność ma swoją specyfikę? Coś ją wyróżnia? - Myślę, że szczecińska publiczność wyrosła z tradycji teatru muzycznego. To jest absolutna jasność. Lubi operetkę i musicale.

Stąd „My Fair Lady”? - Zrobiliśmy ją całkiem świadomie. Wiedzieliśmy, że taki musical zapisany jest w genotypie teatru i u progu 65-lecia Opery na Zamku chcieliśmy pokazać świat, który jest pewnym światem przełomu. Bo o „My Fair Lady” mówi się, że to jest ostatnia operetka i że to jest też pierwszy musical. Przygotowaliśmy ten spektakl, bo wiedzieliśmy, że szczecińska publiczność kocha takie przedstawienia. Ale wiedzieliśmy też, że musimy go zrobić inaczej. Chcieliśmy, aby publiczność zobaczyła różnicę między tym, co widziała na deskach sceny przy ul. Potulickiej i w „nowej” Operze na Zamku, w której możemy okrasić spektakl zupełnie nowymi środkami realizacji. Chcieliśmy pokazać, że możemy zrobić ten musical tak, jak robi się je na Broadwayu. Broadwayowskie spektakle musicalowe są akurat w takiej lidze, z którą my tu, w Szczecinie, możemy podjąć rywalizację. Bo przy musicalu liczy się nie tyle opowiadana historia czy muzyka, a przede wszystkim pomysł inscenizacyjny.

W najnowszym repertuarze Opery na Zamku jest sporo powtórek spektakli z ubiegłych sezonów. To celowe? - Oczywiście, że tak. Z okazji 65-lecia chcieliśmy pokazać szczecińskiej publiczności pełne spectrum naszej działalności artystycznej. Chodzi nam o to, aby publiczność zobaczyła tę naszą różnorodność, aby sobie coś wybrała, aby sobie przypomniała te, które pokochała jakiś czas temu, ale też, aby się zderzyła z innymi realizacjami, choćby tylko po to, aby na nowo pokochać to, co się kiedyś kochało.

To dlaczego z okazji jubileuszu Opera na Zamku nie pokazała sztandarowego przedstawienia dawnej sceny muzycznej w Szczecinie, czyli „Krainy uśmiechu” Lehára? - Jak to? Pokazała ją, ale w innej wersji – koncertowej.

Właśnie. Pokazała ją inaczej. - Tak, bo z ikoną, która dała początek naszemu teatrowi, nie wypada rywalizować.

This article is from: