14 minute read

Muzyka

Next Article
Miasto

Miasto

Borys Sawaszkiewicz, każdy dzień to wypad na inną muzyczną planetę

Advertisement

Borys Sawaszkiewicz kojarzony jest przede wszystkim z zespołem Big Fat Mama, kolektywem CHANGO czy obecnie formacją Piotra Cugowskiego. Jak mówi, jest ogromnym szczecińskim patriotą i ma co do miasta wiele planów. Póki co założył studio nagraniowe Stobno Records, które wpływa na rodzimą scenę muzyczną i jednocześnie współpracuje z największymi artystami z całego kraju. Więcej dowiecie się z naszego wywiadu.

ROZMAWIAŁA MONIKA PIĄTAS / FOTO HUBERT GRYGIELEWICZ

Zacznijmy od początku. Od zawsze ciągnęło cię ku muzy-

ce? - Pochodzę z rodziny o głębokich muzycznych tradycjach. Babcia Zofia Tokarzewska przed wojną była primadonną Opery Warszawskiej, później do emerytury była związana z Operetką Szczecińską. Dziadek Witold Sawaszkiewicz – wiolonczelista/filharmonik, ojciec Wojciech Sawaszkiewicz jest laureatem legendarnego szczecińskiego festiwalu Młodych Talentów - big beat do dziś płynie w jego żyłach (uśmiech). Na co dzień w naszym rodzinnym domu przesiadywali m.in Irena Brodzińska, Jan Waraczewski czy Jacek Nierzychowski. Trochę nie miałem wyjścia i musiałam zostać muzykiem (śmiech). Rodzice mocno się starali, abyśmy razem z siostrą Sawą kontynuowali tradycję rodzinną. Nasza mama Mirosława Sawaszkiewicz poświęcała nam ogrom czasu, pilnując systematycznych ćwiczeń i nieustannie dopingując nasze postępy.

Sięgając do czasów Big Fat Mama? Jak to się zaczęło?

– Na pierwszym roku studiów zostałem zaproszony na próbę BFM. Z tego co pamiętam był to rok 2006, po pierwszych wspólnie zagranych dźwiękach poczuliśmy do siebie miętę. Gruba Mama grała już z 5 lat, odnosząc pierwsze ogólnopolskie sukcesy. Było to dla mnie zupełne nowe doświadczenie. Dotychczas grywałem z muzykami po szkołach. Gruba natomiast składała się z samych naturszczyków, wolnych od zasad stosowanych w muzyce i szalenie kreatywnych. Skłonny jestem stwierdzić, że to BFM obudziła we mnie ducha rock&rolla i na wielu płaszczyznach ukierunkowała dalszą drogę.

Jak zareagowałeś na propozycję dołączenia do zespołu? – Nie byłem specjalnie zaskoczony (śmiech). Serio nie wiedziałem czego mam się po nich spodziewać. Byli z innej bajki, w dodatku ja nie planowałem angażować się na sto procent w jeden zespół. Zespół był zdeterminowany, celowali wysoko, nie zwracali uwagi na przeszkody. Bardzo szybko zaraziłem się tym podejściem, nie było odwrotu. Po kilku wspólnych miesiącach staliśmy się tytanami pracy. Spędzaliśmy razem czas cztery, a nawet pięć razy w tygodniu po pięć godzin na próbach, chodziliśmy systematycznie na zajęcia ze śpiewu, bezustannie dopracowywaliśmy kwestie wizerunkowe. To wszystko podpowiadało, że Big Fat Mama stanie się czymś zjawiskowym i niepowtarzalnym na polskiej scenie muzycznej. Rzeczywiście tak się stało. W końcu zaczęliśmy być zapraszani na praktycznie każdy znaczący festiwal od RAWY BLUES po Festiwal w Opolu. Później przyszedł czas na koncerty poza Polską.

No właśnie, fluorescencyjność, żywiołowość, szalone stroje, koncerty w Polsce i w Europie. Jak wspominasz te

czasy? – Byliśmy hipisami (uśmiech). Nie różniliśmy się niczym od opowieści o latach 60. i 70. Emanowaliśmy uśmiechem na wszystkie możliwe strony, przyjaźniliśmy się do tego stopnia, że nawet nasi rodzice się polubili (śmiech). Wspomnień z tego okresu jest ogrom. Dostawaliśmy olbrzymi feedback od fanów, którzy z czasem stawali się również naszymi przyjaciółmi. Do dziś utrzymuję kontakty z wieloma ludźmi poznanymi na koncertach BFM. Gdzie się pojawiliśmy, wzbudzaliśmy zaskoczenie. Pytania w stylu: „skąd wyście się wzięli?” towarzyszyły nam na co dzień. Stąd też wygraliśmy pierwsze eliminacje na Woodstock, mieliśmy przyjemność zagrać na dużej scenie Jubileuszowego 15. Przystanku Woodstock. Oglądał nas Michael Lang, twórca pierwszego słynnego Woodstock 1969, to było dla nas niesamowite przeżycie. W zasadzie przeżyliśmy dużo niecodziennych zdarzeń.

Teraz grasz z Piotrem Cugowskim. To całkowicie coś inne-

go. – Kariera muzyka to droga przez najróżniejsze style. Jeżeli uprawiasz zawód muzyka z powołania i nie męczy cię ten wybór, każdego dnia jesteś na innej muzycznej planecie (uśmiech). Te podróże wspomagają kreatywność i piekielnie szybko rozwijają wyobraźnię. Nie wyobrażam sobie na chwilę obecną oddania się jednemu gatunkowi. Współpraca z Piotrem Cugowskim jest wielkim wyróżnieniem. Jest to jeden z najważniejszych polskich głosów. To kolejny etap mojej edukacji. Koncertowanie na ogromnych scenach, wyjazdy w duże trasy, które nie kończą się jedynie na Europie. W sierpniu jedziemy z koncertami do Stanów Zjednoczonych. To zupełnie inny wymiar kariery. Nie zmieniłem gustu, sięgam po nowe. Praca z najlepszymi pomaga mi w pracy z młodymi muzykami, którym staram się rzetelnie przybliżać tajniki branży muzycznej.

Wcześniej grałeś jeszcze w innych zespołach? – Tak i nadal gram (śmiech). Chwilę po BFM zaangażowałem się w Fat Belly Family, ciężki rockowy zespół. Na początku wokalistą był Łukasz Drapała, później dołączył do nas Damian Ukeje. Kolejnym i jednym z najważniejszych dla mnie zespołów jest CHANGO. Początkowo mieliśmy jedynie jamować, eksperymentować i pozwalać sobie na to, co często w muzyce nie jest dozwolone. Nie wiązaliśmy z tym żadnych planów, ale oczywiście wszyło jak zwykle….nagraliśmy album i ruszyliśmy w trasę (śmiech). Naprawdę kocham chłopaków! Szykujemy właśnie nową płytę. W międzyczasie za sprawą wybitnego skrzypka i od niedawana mieszkańca Szczecina Jana Gałacha zacząłem mocno udzielać się na scenie bluesowej. Wraz z Jan Gałach Band zagraliśmy setki koncertów w Europie, reprezentowaliśmy Polskę na największym na świecie festiwalu bluesowym w Memphis w USA. Dwukrotnie zdobyliśmy nagrodę BLUES TOP.

Założyłeś też studio muzyczne. To twoje spełnienie jako mu-

zyka? – Tak. To jedno z pierwszych zawodowych marzeń. Dzięki pomocy Karola Majtasa, mojego przyjaciela i wspólnika, udało nam się otworzyć Stobno Records. Od samego początku swojej aktywności muzycznej miałem olbrzymi niedosyt z grania jedynie koncertów. Pozostają po nich jedynie wspomnienia i strzępy towarzyszących im wrażeń, a ja się pytam: „Gdzie mogę tego posłuchać jeszcze raz?” Chciałem rejestrować. Potrzeba zapisywania muzyki w formie nagrań i archiwizacja jej, jest dla mnie nieodłącznym elementem pracy twórczej. Dzięki zapisowi mogę iść dalej. Ponadto ubóstwiam pracę z ludźmi, a studio daje mi możliwość pracy praktycznie codziennie z kimś innym. Nowy dzień to nowe piosenki, inne gatunki, nowe brzmienia. Czad (uśmiech). W studio realizuję się również jako pedagog. Moja rola jako producenta muzycznego często wiąże się z ogromem czasu spędzonego nad poprawą warsztatu danego artysty czy kreacją jego brzmienia. Wraz z Karolem i Adamem Partyką tworzymy w studio świetny team.

– Z kim najlepiej wspominasz pracę? – Szczególnie będę wspominał Jacka „Budynia” Szymkiewicza. Nieustanie mnie zaskakiwał, wskazywał drogi niewidzialne. Współpraca z nim była ciągłą, bardzo intensywną podróżą. Chwilami nawet krucjatą w imię wartości intelektualnej. Ogromem dzieł, jakimi wzbogacił polską literaturę i muzykę, chciałoby się obdarować każdego, kto potrafi czytać. Wielka strata.

Od niedawna intensywnie pracuję z Konradem Słoką. Znamy się chyba od podstawówki. Niedawno trafiliśmy na siebie po latach. Konrad niedawno wrócił do Szczecina założył nowy zespół i za sprawą Szymona Drabkowskiego i Maćka Kałki, czyli Changersów (uśmiech), trafił do Stobna i tym samym do mnie, w celu nagrania płyty. Dodatkowo powierzona została mi produkcja muzyczna. Przyznam szczerze, że jestem zachwycony, ta współpraca ma świetne tempo. Kolejny raz udowadnia mi, jak zdolnych artystów mamy na miejscu. Konrad jest wykształconym muzykiem z niesamowitą wyobraźnią muzyczną. Multiinstrumentalista, gra na trąbce, gitarze, basie, bardzo osobliwie śpiewa i na dodatek świetnie posługuje się słowem. Współpraca z nim to diament. Na jesieni pojawi się longplay.

Czyli Szczecin jest dobry dla muzyków. – Ubóstwiam Szczecin właśnie za to, jakie daje możliwości. Doceniłem to dopiero po latach pracy w innych miastach, pełnych karier po trupach i ludzi z branży celujących jedynie w zysk. Szczecin nadal jest wolny od tej pogoni. Daje bardzo dużo przestrzeni i narzędzi do zrealizowania praktycznie każdego pomysłu. Często spotykam się z opiniami, że brakuje tu ludzi kompetentnych, profesjonalistów przez co wiele rzeczy kuleje... to ich tu zapraszajmy! Nie musimy emigrować, żeby czerpać, możemy budować tu na miejscu. Niech poznają to naprawdę warte uwagi miasto.

A co planujesz w najbliższym czasie? – 29 lipca odbędzie się długo wyczekiwane otwarcie wyremontowanego Teatru Letniego w Szczecinie. Wraz z Olkiem Rożankiem przygotowujemy specjalny inauguracyjny koncert „Lorem Ipsum Show”. Na scenie pojawi się wielu zdolnych szczecińskich artystów. Jest to dla mnie olbrzymia nobilitacja. Po pierwsze, bo powierzono mi kierownictwo muzyczne, a po drugie, dlatego, że pracuję nad tym z Olkiem, którego niebywale cenię za talent, odwagę i punkt widzenia. Zapraszam serdecznie (uśmiech)!

#reklama

Studiuj praktycznie

www.wseit.edu.pl

Marakuja, owoc współpracy kolegów ze studiów

Kilka miesięcy temu mieliśmy przyjemność przedstawić sylwetkę młodego jazzmana, który otworzył przed nami świat muzyki, szyku i elegancji. Okazja do ponownego spotkania nadarzyła się szybciej, niż mogliśmy się spodziewać. Tytus Łajdecki, bo o nim mowa, właśnie powołał do życia nowy zespół, który, jak mówi, jest wypadkową koleżeństwa zawiązanego na studiach muzycznych i ciężkiej pracy. Formacja zaistniała pod nazwą Marakuja.

ROZMAWIAŁ DARIUSZ ZYMON / FOTO ARCHIWUM TYTUSA ŁAJDECKIEGO

Jacy artyści wchodzą w skład zespołu Marakuja, jak się po-

znaliście? - W skład Marakui wchodzą moi koledzy z roku ze studiów muzycznych. Poznaliśmy się na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Razem studiujemy jazz, razem ćwiczymy i rozwijamy swoje umiejętności. Na fortepianie gra Michał Modrzyński, na kontrabasie i gitarze basowej Tymoteusz Wójtewicz, na perkusji Norbert Itrich Junior. Ja gram oczywiście na saksofonie. Od początku czas spędzony na poznawaniu się i zgłębianiu muzyki przebiegał nam bardzo owocnie, co przełożyło się na relację w zespole. Formacja Marakuja jest nie tyle owocem chwili, co naszej sympatii do siebie.

Czy styl waszego jazzu będzie podobny do tego, który mogli-

śmy usłyszeć w jazzduo.szcz? - Zdecydowanie nie. Oczywiście będzie to muzyka akustyczna, grana na prawdziwych instrumentach, przez żywych ludzi, tak samo jak robimy to w projekcie jazzduo.szcz. Jednak muzyka, którą piszemy i aranżujemy w zespole Marakuja, na pewno będzie inna, bo jest tworzona przez inny zestaw osobowości. W jazzie, żadne wykonanie, nawet najbardziej znanego standardu, nie jest takie samo jak poprzednie. Marakuja ma dostarczać muzykę, przy której można się odprężyć, zamyślić i miło spędzić czas. Chcemy, żeby nasz projekt nie naśladował utartych schematów, również wizerunkowych. Nie oznacza to jednak, że nie będziemy grali standardów muzyki jazzowej, owszem będziemy, ale chcemy to robić na zasadzie dawania czegoś od siebie, pamiętając o szacunku do autorów.

Rynek polskiego jazzu na pewno jest ci dobrze znany, ale wiem, że planujesz też podbić Hiszpanię? - Podbić Hiszpanię, to dosyć duże słowa (uśmiech). W każdym razie kierunek wydaje nam się naturalny z racji tego, że nasz perkusista Norbert Itrich Junior pochodzi właśnie z Hiszpanii. Mimo, że na co dzień uczymy się i gramy w Polsce, jeśli nadarzy się

sposobność do zagrania w ojczyźnie naszego bębniarza, na pewno ją wykorzystamy. Od początku uruchomienia naszych fanpagy zauważamy wyraźną aktywność grupy zainteresowanych osób z tamtej części Europy. Mamy zamiar rozwijać się również dla tej grupy odbiorców po to, żeby w niedalekiej przyszłości zagrać parę koncertów w ojczyźnie Norberta.

Wracając do Marakui, wasz pierwszy singiel „Atomic Leaves” jest rearanżacją „Autumn Leaves”, czy zmiana pierwszego członu tytułu jest przypadkowa, czy może nawiązuje do

aktualnych, niespokojnych czasów? - Rzeczywiście moment nagrywania naszej aranżacji standardu zbiegł się z działaniami wojennymi za wschodnią granicą, jednak sam człon Atomic nie nawiązuje stricte do tego tragicznego wydarzenia. Nie było to naszym założeniem, żeby podpinać się pod tę wielką tragedię. Cieszy nas jednak to, że zinterpretowałeś ten zabieg w ten sposób. To jest właśnie rzecz, która bardzo podoba mi się w muzyce, różnorodność możliwych interpretacji. Chcieliśmy wyróżnić nasze nagranie za pomocą zmiany w tytule. „Autumn Leaves” jest dosyć popularnym standardem i w internecie jest dużo jego wersji. Człon Atomic ma korespondować z charakterem i konceptem na nasz zespół. Jednak zmiana nazwy nie jest jedyną formą wyrazu, jaką zastosowaliśmy w tym utworze. Postanowiliśmy dodać takie zmiany w strukturze utworu, jak zmiana metrum, czy wydłużenie poszczególnych części oraz dodania łączników. Cały utwór wyszedł dosyć dynamicznie, dzięki bardzo ważnej roli korespondencji z perkusją.

Jaka jest najbliższa przyszłość zespołu Marakuja, gdzie bę-

dzie można was usłyszeć. - Zagraliśmy już na festiwalu filmowym w Bydgoszczy, a teraz przygotowujemy się do koncertów zaplanowanych na lato. Pod koniec lipca przyjedziemy do Szczecina, gdzie zagramy koncert, podczas którego wykonamy nasze autorskie kompozycje oraz aranżacje standardów. Więcej informacji pojawi się wraz z ogłoszeniem organizatora. Planujemy zagrać kilka koncertów w Szczecinie i okolicy. Cały czas pracujemy nad materiałem, który regularnie planujemy nagrywać i publikować w internecie. Na pewno będzie można usłyszeć nas nie tylko na żywo, ale również online. Rozumiemy, jak wielką rolę odgrywają dzisiaj YouTube i inne platformy streamingowe, dlatego przykuwamy do tego również odpowiednią uwagę.

Ale koncerty i autorskie kompozycje to nie jedyne sukcesy, o które chciałem zapytać. Za jakie osiągnięcia udało ci się dostać stypendium artystyczne Marszałka Pomorza Zachod-

niego? - Stypendium Artystyczne Marszałka Województwa Zachodniopomorskiego otrzymałem za działalność artystyczną, w tym przedsięwzięcia artystyczne, w których brałem udział. Jestem bardzo szczęśliwy, że mimo mojego młodego wieku komisja przyznała mi tę nagrodę. Dzięki niej będę mógł zrealizować wydarzenie, które planowałem i po części realizuję już od jakiegoś czasu. Na początku pandemii, zauważając deficyt inicjatyw jazzowych, założyłem grupę na Facebooku, na której do dnia dzisiejszego zebrało się ponad 300 młodych muzyków z różnych części Polski. Zebraliśmy ich za pomocą „wyzwania” na instagramie #lajdeckimusicchallange. Była to gra na instastory, podczas której muzycy prezentowali swoje umiejętności i oznaczali swoich znajomych do wzięcia w niej udziału. Dzięki temu wiedzieliśmy, kogo zapraszać do grupy, którą nazwałem Młoda Siła Jazzu. Chcę, żeby to stypendium było dla mnie motorem do dalszej pracy i zintensyfikowanego rozwoju. Mam nadzieję, że wydarzenie - koncert, które planuję, będzie inspirujące dla innych młodych muzyków i będziemy je mogli w przyszłości kontynuować ze znacznie większą siłą.

Głównym założeniem projektu jest wspieranie rozwoju scenicznego młodych muzyków jazzowych. Uważasz, że w Pol-

sce jest z tym problem ? Czy ciężko jest się przebić ? - Uważam, że przebicie się powinno zależeć od muzyki, którą gramy, jednak bardzo często jest to zbieżna wielu przypadków. Jestem daleki, żeby myśleć, że w Polsce jest jakoś szczególnie trudniej lub łatwiej. Jednak nie o to mi chodzi, mówiąc, że chcę działać na rzecz rozwoju scenicznego młodych muzyków. Uważam, że podczas cyklu nauki zdecydowanie za mało uwagi poświęca się tematyce zarządzania muzyką. Ja wiedzę na ten temat czerpię z książek, kursów i wydarzeń, w których brałem udział, oraz z rozmów ze znajomymi muzykami, przy czym ich teorie na ten temat są bardzo różne. Nie chcę prowadzić kampanii szkoleniowej, ponieważ nie czuję się odpowiednią osobą do tego. Chcę natomiast najlepiej, jak pozwolą mi na to możliwości, zorganizować wydarzenie, o którym będzie można powiedzieć, że było dobrze i profesjonalnie zaplanowane i wykonane, po to, żeby moi koledzy zobaczyli na żywo, a nie tylko w teorii, że tak też można pracować i nie musi być to jedynie „marzenie wielkich scen”. Mam nadzieję, że uda nam się to zrealizować, najlepiej jak to jest tylko możliwe.

Legenda brytyjskiej muzyki zagrała w filharmonii w Szczecinie

Grupa Red Box powstała na początku lat 80. i wielokrotnie podbijała światowe listy przebojów, w tym UK Top 10, m.in. utworami „Lean on Me”, „Chenko” czy „For America”. W czerwcu wystąpiła w Szczecinie i zupełnie porwała publiczność. Przy tej okazji udało nam się porozmawiać z liderem grupy Simonem Toulsonem-Clarkiem.

ROZMAWIAŁA AGATA MAKSYMIUK / FOTO MATERIAŁY PRASOWE

Wróciliście do Polski po przerwie, w tym pandemicznej prze-

rwie. Był to wymagający powrót czy przeciwnie? - To trochę dziwne, ale jest w tym coś i wymagającego, i łatwego (uśmiech). Na pewno to wspaniałe uczucie znów móc grać muzykę z moimi najlepszymi przyjaciółmi. Każdy powrót na scenę jest niesamowitym doświadczeniem, jeśli zespół cieszy się swoim towarzystwem. A jeśli o nas chodzi, mamy niesamowite szczęście, że tak właśnie jest. Chociaż dodam, że to było trochę „straszne” wystąpić przed publicznością na żywo pierwszy raz po trzech latach. Myślę, że jak tylko zaczniemy występować regularnie, ten strach minie.

Jak wygląda wasza trasa koncertowa? Albo inaczej - jak to

jest być członkiem waszego zespołu w trasie koncertowej? - To bardzo radosny czas, ponieważ to świetna sprawa grać w zespole, kiedy wszyscy są u szczytu swojej formy. Jednocześnie to ciężka praca i nigdy niewystarczająca ilość snu! Między występami próbuję dać odpocząć strunom głosowym, choć to dość skomplikowane zadanie, gdy wszyscy chcą z tobą rozmawiać - w hotelu, w busie, a nawet… w męskiej toalecie (śmiech).

Czy to z tych rozmów zbierasz inspiracje do tworzenia? Nie

tak dawno wydaliście kolejny album. - Inspiruje mnie po prostu, dobra zabawa płynąca ze wspólnego tworzenia muzyki. Składam album, dopiero kiedy napisane piosenki naprawdę mi się spodobają. W innym wypadku czekam, aż tak się stanie. Nie piszę piosenek, bo potrzebuję wydać kolejną płytę. Wydaję płytę, bo mam nowe kawałki, które potrzebuję nagrać.

Michał, jeden z waszych muzyków, pochodzi z Polski. Nasz kraj musi was przyciągać (uśmiech). Jak zaczęła się ta współ-

praca? - Michał to bardzo ważny członek zespołu, ponieważ potrafi przetłumaczyć dla nas polskie menu (śmiech). Ale na poważnie, jest bardzo ważny dla Red Box, gra na gitarze, perkusji, klawiszach - stał się głównym członkiem bandu. Spotkaliśmy się kilka lat temu, kiedy przyjechał do Warszawy zrobić ze mną wywiad po wydaniu albumu „Plenty”. Polubiliśmy się, więc dołączył do naszej trasy jako dziennikarz tworzący reportaż na nasz temat. Tak skończył z nami na scenie z tamburynem w ręku przy jednej piosence, następnej nocy przy dwóch piosenkach, a przy trzeciej zagrał na perkusji i jakby nigdy już nie wrócił do domu (uśmiech).

W filharmonii w Szczecinie zaprezentowaliście kilka nowych piosenek. Czy to oznacza, że myślicie już o nowym albumie?

Czy to jeszcze nie ten moment? - Nigdy nie przestanę pisać nowych piosenek, więc prawdopodobnie moglibyśmy wydać nową płytę nawet jutro (uśmiech). Zobaczymy, co się wydarzy. Na pewno chcę przygotować album unplugged z naszymi najlepszymi kawałkami. Myślimy o nagraniu go na żywo. W takim razie zdradź, czego wam teraz życzyć? - Zdrowia, spokoju, dobrych przyjaciół i szczęśliwej rodziny.

This article is from: