21 minute read
Kto zyskał, a kto stracił na pandemii
KTO ZYSKAŁ,
A KTO STRACIŁ NA PANDEMII
TEKST KRZYSZTOF KOTLARSKI
Okres pandemii koronawirusa, a w szczególności kolejnych lockdownów, był niezwykle trudny dla wielu przedsiębiorstw. Linie lotnicze, branża turystyczna, gastronomia – wszyscy zmagali się, i wciąż zmagają, z olbrzymimi problemami. Niektórzy zmuszeni byli nawet zamknąć swoją działalność. Znaleźli się jednak także ci, którzy na kryzysie zyskali, i to niemało. COVID, pogrążając jednych, stał się etapem na drodze do sukcesu dla innych.
FOTO: SEATTLE CITY COUNCIL, WIKIPEDIA
Wśród tych, którzy zyskali coś na pandemii, znalazło się też niestety wielu oszustów, naciągaczy i innej maści pseudoekspertów. Oczywiście nie będziemy tu mówić o tych negatywnych przykładach wykorzystywania atmosfery strachu i niepewności do bogacenia się wątpliwymi moralnie metodami. W tym artykule zajmiemy się tymi, którzy zauważyli okazję w czasach kryzysu i potrafili ją sprawnie wykorzystać dzięki dobremu przygotowaniu i szybkiemu działaniu.
KTÓRE BRANŻE ROZKWITŁY? Skutkiem następujących po sobie lockdownów był wzrost sprzedaży online. Rynek e-commerce odczuł wyraźny przypływ klientów. Zwiększyła się także częstotliwość i wartość zakupów dokonywanych przez internet. Jest to dość oczywistym następstwem zamknięcia sklepów, wprowadzenia pracy zdalnej i przymusowej kwarantanny.
Co ciekawe jednak, znaczące wzrosty zanotowały także stacjonarne sklepy spożywcze. Zyskały przede wszystkim dyskonty, osiedlowe sklepiki i średnie lokalne supermarkety. Większe sklepy odnotowały już straty. Jest to przede wszystkim efekt obawy przed pojawianiem się w bardzo dużych skupiskach ludzi i dalekich wyjść z domu. Po części można tę sytuację wiązać także z zamknięciem lokali gastronomicznych i pracą zdalną, co zaowocowało zwiększonym zapotrzebowaniem na domowe posiłki. Interesujące, że w tym samym okresie zdecydowanie spadła częstotliwość zakupów w sklepach. Kupowaliśmy więc rzadziej, ale zdecydowanie więcej.
Odizolowanie społeczeństwa w domach miało pozytywny wpływ także na inne dziedziny, np. komunikację. Gdy spotykanie się twarzą w twarz stało się mocno utrudnione, kontakty międzyludzkie przeniosły się w sferę wirtualną. Biznesowe spotkania, zdalne nauczanie czy prosta rozmowa z przyjaciółką zaczęły się odbywać w sieci, dzięki czemu ogólnoświatowe aplikacje, takie jak Facebook czy Zoom, odnotowały ogromne zyski. Podobnie jak wspomniana już branża e-commerce. Zarówno mniejsze sklepy internetowe, jak i duże sprzedażowe platformy, takie jak Allegro czy OLX, odwiedziły w trakcie pandemii całe rzesze nowych klientów. Bardzo pozytywny debiut giełdowy spółka Allegro zawdzięcza więc między innymi koronawirusowi.
Oczywiście nie należy zapominać o bezpośrednich „beneficjentach” pandemii, czyli przemyśle farmaceutycznym. Akcje firm pracujących nad rozwojem szczepionki natychmiast poszybowały w górę, a zamówienia na kolejne dawki preparatu płyną nieprzerwanym strumieniem z całego świata. Jak to często bywa w czasach kryzysu, w branży medycznej również zyskali najsilniejsi, którzy posiadali zasoby potrzebne do przeprowadzenia odpowiednich badań i wdrożenia produkcji. Dotyczy to nie tylko szczepionki, ale także leków, maseczek czy rękawic ochronnych. Akcje niektórych polskich producentów akcesoriów medycznych wzrosły w ciągu roku o kilka tysięcy procent!
Zyski notują właściwie wszystkie firmy zajmujące się szeroko pojętą domową rozrywką. Konieczność przesiadywania w domu całymi dniami skłoniła nas do inwestycji w stacjonarne sposoby spędzania wolnego czasu. Zwiększoną popularnością cieszyły się więc sprzęty RTV, płyty z muzyką, gry komputerowe czy wszelkiego rodzaju platformy e-learningowe i kursy online. Część z nas zdecydowała się także na nowe hobby lub powrót do dawno porzuconych zainteresowań, co poskutkowało zwiększoną sprzedażą np. instrumentów muzycznych.
W STANACH ZJEDNOCZONYCH NA COVID ZMARŁO OFICJALNIE 759 TYSIĘCY LUDZI. NAWET 40 MILIONÓW AMERYKANÓW STRACIŁO SWOJE DOMY LUB JEST ZAGROŻONYCH EKSMISJĄ W NAJBLIŻSZYM CZASIE. JEDNOCZEŚNIE 400 NAJBOGATSZYCH AMERYKANÓW ZAROBIŁO 4,5 BILIONA DOLARÓW.
Pamiętamy również zaskakujący boom na materiały budowlane i wyposażenie wnętrz z początków pandemii. Zamknięci w domach Polacy bliżej przyjrzeli się własnym domom i gremialnie stwierdzili, że to idealny moment na dawno odkładany remont.
Kolejną branżą, która odnotowała ogromny rozwój, jest branża kurierska. Ktoś bowiem musiał te wszystkie produkty zamówione online dostarczyć do naszych domów. W pierwszych miesiącach pandemii wszechobecna niepewność sprawiła, że ludzie dosłownie rzucili się do zakupów i składania zamówień kurierskich. Chwilowym efektem były przepełnione paczkomaty czy ponadtygodniowe okresy oczekiwania na dostawy produktów spożywczych ze sklepów. Jednak w miarę oswajania się z nową sytuacją przyszła stabilizacja, co nie znaczy, że kurierzy nie mają wciąż pełnych rąk roboty.
TWARZE SUKCESU Imponujące zyski firm działających w wyżej wymienionych branżach to jednak nie tylko efekt pomyślnego zbiegu okoliczności. Konieczne było także odpowiednie wyczucie rynku i szybka reakcja. Niestety, nie każdy przedsiębiorca wykształcił te cechy w wystarczającym stopniu. Ci, którym się to udało, w trakcie pandemii zdecydowanie powiększyli swoje majątki. Za przykład może tu posłużyć Paweł Marchewka, właściciel założonego jeszcze w 1991 roku studia Techland, zajmującego się produkcją gier komputerowych, a także jeden z najbogatszych Polaków. Od początku pandemii jego stan posiadania podwoił się i obecnie jego majątek szacowany jest na około 6 mld zł. Warto zauważyć, że jego firma nie wydała w tym czasie żadnego nowego tytułu! Nie gorzej radzili sobie także miliarderzy z innych krajów. Czterystu najbogatszych Amerykanów z listy magazynu „Forbes” w ciągu roku powiększyło swoje majątki łącznie o 4,5 biliona dolarów. Ta astronomiczna suma oznacza wzrost aż o 40%. Przypływ zainteresowania ich branżami z pewnością odczuli m.in. Jeff Bezos, założyciel Amazona, czy właściciel Facebooka Mark Zuckerberg.
FOTO: DAWID SOKOŁOWSKI, UNSPLASH
Co więcej, na liście pojawiły się aż 44 nowe twarze, najwięcej od 2007 roku, czyli czasów tuż przed kryzysem finansowym. Próg wejścia do prestiżowego grona „Forbesa” to obecnie 2,9 mld dolarów. O całych 800 milionów więcej niż zaledwie rok wcześniej. Stanowi to jaskrawy kontrast z falą zwolnień grupowych, jaka przetoczyła się przez firmy w Stanach Zjednoczonych. Nie wpłynęło to jednak na stale rosnące wskaźniki giełdowe czy ceny nieruchomości. Tymczasem z branży finansowej i nieruchomościowej wywodzi się bardzo wielu miliarderów z listy.
KRAJOBRAZ PO PANDEMII Wielu ekspertów wskazuje, że finansowi wygrani okresu pandemii nie będą się cieszyć dobrą passą wiecznie. Szczególnie w branży e-commerce przewidywane jest stopniowe powracanie do poziomu aktywności sprzed kryzysu i powrót klientów do tradycyjnych modeli sprzedażowych. Bowiem zarówno poszczególni konsumenci i przedsiębiorcy, jak i gospodarka jako całość powoli przyzwyczajają się do nowej rzeczywistości. Każda kolejna fala koronawirusa miała mniejszy wpływ na gospodarkę i po pierwszym szoku większość z nas wypracowała sobie bardziej elastyczne metody radzenia sobie z tą sytuacją, aby dalej móc generować zyski z własnego biznesu. Jak pokazują zaś przykłady z USA i krajów Europy Zachodniej, im wyższy stopień wyszczepienia społeczeństwa, tym szybciej gospodarka wraca do życia.
Okres pandemii może mieć jednak bardziej długofalowy wpływ na strukturę gospodarki w krajach europejskich. Wsparcie biznesów dotkniętych pandemią przez Unię Europejską koncentruje się bowiem przede wszystkim na takich aspektach jak rozwój cyfryzacji oraz inwestowanie w tzw. zielone technologie. I choć transformacja energetyczna postępuje w Polsce znacznie wolniej, niż byśmy tego chcieli, to coraz więcej przedsiębiorstw dostrzega tę okazję i zaczyna z niej korzystać. Szczególnie w obszarze cyfryzacji pandemia pokazała nam wiele zalet wirtualnej pracy, nauki, komunikacji oraz administracji i te wnioski z pewnością pozostaną z nami na długo.
A co z dotychczasowymi przegranymi? Czy mają jakąś perspektywę odbicia sobie strat, jakie przyniosły ostatnie dwa lata? Firmy z branży gastronomicznej, posiadające niewielkie rezerwy finansowe, po utracie płynności przeżywały dramat. Wiele lokali upadło, inne wprowadzały w życie różne ciekawe pomysły, które pozwoliły im utrzymać się na powierzchni, takie jak sprzedawanie voucherów na wizyty po zdjęciu lockdownu. Jednak od kiedy lokale zostały otwarte, nie mogą narzekać na brak klientów, którzy spragnieni wyjścia z domu tłumnie odwiedzają bary i restauracje. O ile więc w kwestii pandemii nie dojdzie do jakiegoś dramatycznego zwrotu akcji, to ci, którzy przetrwali, powinni radzić sobie coraz lepiej.
Niestety, nie dotyczy to innych ofiar koronawirusa, czyli branży turystycznej i lotniczej. Zdjęcie rządowych obostrzeń nie sprawi nagle, że lato uprzejmie potrwa dłużej albo że zimą spadnie więcej śniegu. Te straty są już nie do odrobienia. Co więcej, kwestia podróży międzynarodowych jest wciąż bardzo dynamiczna i zagraniczne wyjazdy obwarowane są dużymi restrykcjami. Lista krajów objętych zakazem podróżowania również stale się zmienia. Te elementy skutecznie odstraszają wielu turystów od wyjazdów za granicę. Uderza to z kolei w linie lotnicze, które wciąż muszą drastycznie ciąć koszty, by przetrwać. Ten sektor będzie odczuwał skutki pandemii jeszcze przez wiele lat. Stosunkowo niewielki udział turystyki w polskiej gospodarce paradoksalnie uchronił ją przed znacznie poważniejszymi problemami.
WBREW TEORIOM SPISKOWYM TO NIE PRODUCENCI SZCZEPIONEK ZYSKALI NAJWIĘCEJ NA PANDEMII. NASZE PIENIĄDZE ZASILIŁY KONTA PRZEDE WSZYSTKIM TYCH FIRM, KTÓRE OBSŁUGIWAŁY NAS, GDY BYLIŚMY ZAMKNIĘCI W DOMACH.
TWOJA STRATA, MÓJ ZYSK Jeżeli przyrównać prowadzenie biznesu do partii szachów, to pandemia koronawirusa była 5-letnim siostrzeńcem, który przybiegł, losowo przewrócił połowę figur na planszy i pobiegł dalej. Partię jednak trzeba dokończyć. Ktoś stracił króla i zakończył rozgrywkę, ktoś zachował jedynie kilka pionków, a komuś się poszczęściło i wyszedł z tego zdarzenia bez szwanku. Biznes jest zaś brutalną grą i ci ostatni bez skrupułów wykorzystają swoją przewagę. Ci, którzy przegrali, oddają po zaniżonej cenie swoje biznesy tym, którym się powiodło. Jest to naturalna kolej rzeczy na rynku, która jednak jeszcze bardziej wzmocni największych graczy. Dlatego wszelkie inicjatywy mające na celu wsparcie małych przedsiębiorstw są obecnie tak cenne. Czas pokaże, czy doprowadzi to do trwałych zmian w strukturze polskiej gospodarki, czy też krajobraz sprzed pandemii zdoła jeszcze powrócić. ⚫
BOND. JAMES BOND
TEKST RAFAŁ NOWICKI
Po raz pierwszy (na kinowym ekranie) agent 007 powiedział te słowa w „Doktorze No” – filmowej wersji jednej z cyklu powieści Iana Fleminga o przygodach najsłynniejszego szpiega Jej Królewskiej mości. Wypowiadający je Sean Connery robi to w taki sposób i z taką klasą, że zwrot ten z miejsca wchodzi do kanonu zachodniej popkultury. W 2005 r. american Film Institute umieścił go na 22. pozycji w rankingu najbardziej znanych cytatów w dziejach kina.
Dwadzieścia pięć filmów, sześciu aktorów użyczających twarzy głównemu bohaterowi, mnóstwo wypitych Martini (wstrząśniętych, niemieszanych), rozbitych aut i uwiedzionych kobiet. James Bond jest obecny na ekranach od niemal sześciu dekad. Za nami opóźniona o ponad rok (z powodu pandemii COVID-19) premiera „Nie czas umierać”, najnowszej odsłony cyklu i zarazem ostatniej z udziałem Daniela Craiga w głównej roli. Jak Bond zmieniał się przez te wszystkie lata?
MARTINI. WSTRZĄŚNIĘTE, NIEMIESZANE.
Zacznijmy od tego, że nie byłoby filmowego 007, gdyby nie jego literacki pierwowzór stworzony przez brytyjskiego dziennikarza i pisarza Iana Fleminga, na kanwie jego wspomnień z czasów wojny i pracy w wywiadzie. Pierwsza powieść z udziałem Jamesa Bonda, „Casino Royale”, została wydana w 1953 roku. Nazwisko agenta zapożyczył od... ornitologa, autora książki „Ptaki Indii Zachodnich”, którą posługiwał się – jako ornitolog hobbysta – podczas pobytu na Jamajce. Fleming uważał, że dobrze brzmi i do tego można je łatwo wymówić w niemal każdym języku. Pisarz nadał swojemu bohaterowi kryptonim „007”, w którym podwójne zero oznaczało licencję na zabijanie. Stworzył łącznie 12 powieści i 9 opowiadań z agentem 007 w roli głównej. Dochód z tych wszystkich książek zapewnił Flemingowi wygodną emeryturę, którą spędził w swojej jamajskiej willi, noszącej zresztą nazwę Goldeneye. Sławę i popularność pisarza wzmocniły też ekranizacje jego powieści, choć początkowo problemem było znalezienie wytwórni, która zgodziłaby się tego podjąć. Kilka pierwszych prób przeniesienia przygód agenta 007 na duży ekran skończyło się fiaskiem. Później prawa do ekranizacji przygód Bonda kupił producent filmowy Harry Saltzman, ale dopiero spotkanie z Albertem „Cubby’m” Broccolim dało impuls do powstania pierwszego filmu. Wspólnicy powołali do życia dwie firmy: Danjaq, posiadającą prawa do filmów, i EON Productions – do ich produkcji. Po licznych negocjacjach w realizację pierwszego filmu zaangażowała się wytwórnia United Artist, a wybór padł na „Doktora No”, jedną z pierwszych powieści o Bondzie.
Kandydatów do roli Bonda było wielu, m.in. Richard Burton, Cary Grant, Christopher Lee oraz Roger Moore, który w tym samym czasie został zaangażowany do telewizyjnego serialu „Święty”. Jednak skromny budżet (1 mln dolarów) nie pozwalał na zatrudnienie gwiazdy. Potrzebny był ktoś z mniejszym dorobkiem i... mniejszymi wymaganiami finansowymi. Ogłoszono casting, na którym pojawił się m.in. mało znany Szkot Sean Connery. Jego pewność siebie w połączeniu z niedbałą nonszalancją utwierdziły producentów w przekonaniu, że będzie doskonałym 007. Mieli rację – Bond spodobał się widzom, a „Doktor No” okazał się najbardziej kasowym filmem roku. Nawiasem mówiąc, ogromna rzesza miłośników agenta 007 twierdzi (nie bez racji), że Connery stworzył filmowy wzorzec Bonda, niedościgniony do dziś.
Kolejne trzy filmy z udziałem Connery’ego okazały się wielkimi przebojami, zaczynał się też rysować pewien schemat serii, w którym koniecznie musiała się pojawić Miss Moneypenny (sekretarka M – zwierzchnika Bonda), twórca gadżetów Q, przebiegli i bezwzględni przestępcy i coraz więcej pięknych kobiet. Mówiąc o „znakach rozpoznawczych” filmów o Bondzie nie sposób nie wspomnieć o słynnych czołówkach rozpoczynających każdy film. Twórcą wizualnej oprawy napisów początkowych był Maurice Binder. To z nim należy kojarzyć też słynne „Gun Barrel”, czyli sylwetkę strzelającego Bonda w białym kole (będącym wylotem gwintowanej lufy) przy dźwiękach „James Bond Theme”. Ten element czołówki stał się tak rozpoznawalny, że prawa do pomysłu zastrzeżono. Dlatego nie można go zobaczyć w innych filmach. Binder stworzył czołówki do 14 filmów z serii. W kolejnych latach zmieniali się ich autorzy i techniki realizacji, ale ogólna koncepcja została zachowana. Obowiązkowym składnikiem każdej czołówki jest też piosenka, wykonywana przez popularnego w danym czasie wokalistę, wokalistkę, duet lub zespół.
ASTON MARTIN DB5 – JEDEN Z NAJSŁYNNIEJSZYCH SAMOCHODÓW BONDA SEAN CONNERY...
...I JEGO PODOBIZNA NA GRAFFITI
FOTO: ETH-BIBLIOTHEK, WIKIPEDIA
FOTO: IRV P., UNSPLASH
Gdy po „Żyje się tylko dwa razy” Connery postanowił pożegnać się z postacią Bonda, producenci stanęli przed nie lada wyzwaniem, kim zastąpić charyzmatycznego Szkota. Wybór padł na George'a Lazenby’ego, Australijczyka z małym doświadczeniem aktorskim (grał tylko w reklamach). Teoretycznie spełniał wszystkie wymagania – był wysoki, pewny siebie, dobrze się prezentował, a w czasie zdjęć próbnych świetnie wypadł w scenach walki. Producenci byli przekonani, że nowy Bond się spodoba, ale widzowie byli innego zdania. Film nie był wprawdzie finansową klapą, jednak oczekiwania były większe. Natomiast odtwórca głównej postaci chyba nie do końca odnalazł się w tej stylistyce, ponieważ mimo kontraktu na siedem filmów zrezygnował z roli. Niektórzy twierdzą, że przedwcześnie, bo krytycy mieli pozytywne opinie o kreacji Australijczyka, za którą otrzymał nawet nominację do nagrody Złotego Globu. Zdesperowani producenci zaoferowali Seanowi Connery’emu
ROGER MOORE
FOTO: WIKIPEDIA
ogromną, jak na tamte czasy, gażę (1,25 mln dolarów oraz procentowy udział w przychodach z filmu), aby zgodził się na udział w „Diamenty są wieczne”. Po tym filmie pożegnał się z rolą... do roku 1983, kiedy to pojawił się jeszcze raz jako Bond w „niekanonicznej” (poza oficjalną serią) produkcji „Nigdy nie mów nigdy”.
Wraz z filmem „Żyj i pozwól umrzeć” nastała era Rogera Moore’a, którego kandydaturę rozważano już wcześniej. Bond Moore’a nadal uwodził piękne kobiety, dokonywał niesamowitych kaskaderskich wyczynów (jak skakanie po krokodylach), ale robił to z lekkim przymrużeniem oka. Taka interpretacja roli przypadła do gustu widzom, stąd obecność tego aktora w siedmiu kolejnych filmach z serii (najdłuższa z dotychczasowych odtwórców roli 007). Moore pożegnał się z rolą w 1985 roku występem w „Zabójczym widoku”.
Tym razem poszukiwanie nowego odtwórcy głównej roli nie trwało długo. Producenci upatrzyli sobie Irlandczyka Pierce'a Brosnana, który był już znany w USA, grając w serialu „Remington Steele”. Aktor wydawał się idealny do roli Bonda, ale był związany kontraktem z telewizją ABC. Dlatego do dwóch kolejnych filmów zaangażowano Timothy'ego Daltona, który według wielu opinii najbardziej zbliżył się do książkowego pierwowzoru. Produkcje z udziałem Walijczyka nieźle poradziły sobie w Europie, ale za oceanem nie odniosły sukcesu.
Na kolejną odsłonę cyklu przyszło czekać widzom aż 6 lat, m.in. z powodu upadku systemu komunistycznego, którego „zimnowojenne” konotacje były często obecne w bondowskich fabułach – 007 musiał się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Powrócił w 1995 roku w postaci wspomnianego Pierce'a Brosnana (wówczas niezwiązanego już żadnym kontraktem), w przebojowym „GoldenEye”. Widowiskową produkcję wyreżyserował Martin Campbell, który 11 lat później zrealizował również „Casino Royale” – pierwszego „Bonda” z Danielem Craigiem w roli głównej. Wielu widzów dostrzegło w Brosnanie Bonda idealnego – łączącego poczucie humoru Moore’a z bezwzględnością Connery’ego i powagą Daltona. Choć pierwsze dwa filmy z Brosnanem oceniano dobrze, to kolejne dwa coraz bardziej obnażały problemy serii, na czele z coraz dziwniejszymi pomysłami fabularnymi. Potrzebne było odświeżenie formuły.
W 2006 roku pojawił się nowy Bond. Daniel Craig z początku budził mieszane odczucia zarówno widzów, jak i krytyków. Angielskiemu aktorowi zarzucano, że jest za niski, za mało przystojny i pozbawiony uroku, którym czarowali na ekranie Brosnan i Moore. Ale na tym polegała nowa koncepcja. Bond miał być teraz przede wszystkim bezwzględnym zabójcą (licencja 00 zobowiązuje!), który wykonuje polecenia prawie jak maszyna. I nie musi być przy tym nieskazitelnie elegancki i superprzystojny. Zniknęła też większość gadżetów – w ostatnich latach wręcz komiksowo odrealnionych, by wspomnieć choćby niewidzialny samochód.
Stylistyczny „restart” spełnił swoje zadanie. Po premierze „Casino Royale” orzeczono, że Craig dobrze „wszedł” w rolę, a film okazał się wielkim przebojem. Po 15 latach aktor rozstaje się z rolą w świetnym stylu oraz z pokaźnym kontem. Dzięki udziałowi w pięciu bondowskich produkcjach wzbogacił się o grubo ponad 100 milionów dolarów. Przy okazji warto wspomnieć, że „Skyfall” jak na razie jest najbardziej dochodową produkcją w całej serii. Film mający premierę w 2012 roku (równo pół wieku po „Doktorze No”) kosztował 200 mln dolarów, a do dziś zarobił ich ponad 1,1 mld!
Już zaczęły się spekulacje, kto będzie „siódmym Bondem” , bo nie ulega wątpliwości, że producenci serii nie zrezygnują z franczyzy przynoszącej setki milionów dolarów zysku. Na giełdzie nazwisk znaleźli się m.in. Tom Hardy, Luke Evans, Henry Cavill, Idris Elba a nawet Gillian Anderson – najbardziej znana z roli agentki Scully w serialu „Z Archiwum X”. Jednak producentka bondowskiej serii, Barbara Broccoli (prywatnie córka Alberta Broccollego), zapowiedziała, że przyszły 007 nie będzie kobietą, zaś nowego odtwórcę poznamy najprawdopodobniej w 2022 roku – czyli 60 lat po premierze pierwszego filmu o Jamesie Bondzie. ⚫
„WOSKOWY” DANIEL CRAIG
LUKSUS NA 7 GWIAZDEK
TEKST ADAM SOBCZYŃSKI
Pięciogwiazdkowy hotel to synonim luksusu. Jedni klienci nie uznają niższych not, inni wręcz boją się, że nie potrafiliby się zachować w takim miejscu. Jedni i drudzy mogą być zaskoczeni tym, że na świecie istnieją hotele oznaczone aż siedmioma gwiazdkami. Jak to rozumieć, skoro oficjalna klasyfikacja kończy się na pięciu? Jakie są różnice i czego się spodziewać po takim miejscu?
BURDŻ AL-ARAB, DUBAJ
PONAD STANDARD Liczba gwiazdek zależy od standardu usług w danym obiekcie hotelowym. W wielu krajach na świecie są one przyznawane przez odpowiednie organy – w Polsce zajmują się tym urzędy wojewódzkie, bazując na nieskomplikowanych wytycznych. W niektórych miejscach liczba gwiazdek jest czysto uznaniowa i określa ją sam właściciel obiektu – taka sytuacja jest m.in. w Niemczech i Francji. Pięć gwiazdek to oficjalnie maksymalna nota, ale istnieją przypadki, w których nie jest ona wystarczająca. W roku 1999 specjaliści z branży hotelarskiej rozważali rozszerzenie skali do sześciu gwiazdek. Co ich do tego skłoniło?
Przyczyną zamieszania był Burdż al-Arab w Dubaju. Zarząd hotelu zgodził się jednak na przyjęcie standardowych pięciu gwiazdek i nigdy nie posługiwał się wyższą notą w swoich przekazach medialnych. Sześć gwiazdek nie istnieje, a siedem gwiazdek wzięło się od recenzji jednego z brytyjskich dziennikarzy, który opisywał Burdż al-Arab po jego otwarciu – jego zdaniem 5 gwiazdek było oceną wręcz krzywdzącą dla tego obiektu. Stosowanie siedmiu gwiazdek przyjęło się jako określenie hotelu, którego usługi wykraczają daleko poza standard i który jest z jakiegoś powodu wyjątkowy.
Na całym świecie istniał tylko jeden hotel, który otwarcie chwalił się siedmiogwiazdkową notą, jaką przyznała hotelowi organizacja SGS (Société Générale de Surveillance). Mowa o fantastycznym Town House Galleria, który jako jedyny na świecie oficjalnie uzyskał siedmiogwiazdkową ocenę. Hotel znajdował się w samym sercu Mediolanu, pomiędzy teatrem La Scala a katedrą Narodzin św. Marii, w słynnej Galerii Wiktora Emanuela II. To najstarsze centrum handlowe na świecie, otwarte w drugiej połowie XIX wieku. Niestety, hotel został zamknięty po 11 latach działania. Dziś w tym miejscu funkcjonuje nieco skromniejszy hotel Galleria Vik Milano.
KRYTERIUM WYJĄTKOWOŚCI Te nieoficjalne 7 gwiazdek przysługuje zwyczajowo hotelom, które mają niezwykły design, wykorzystują najdroższe materiały i zapewniają niezapomniane wrażenia z pobytu. O wyżywieniu i jakości obsługi godnych króla chyba nie trzeba wspominać. Goście przybywają do hoteli na pokładzie luksusowych aut lub helikopterów, a pracownicy są do usług przez całą dobę – w tym także szefowie kuchni z gwiazdką Michelina na koncie.
Co odróżnia Burdż al-Arab od typowych pięciogwiazdkowych hoteli? Takich czynników jest naprawdę wiele. To jeden z najwyższych hoteli na planecie. Położony na sztucznej wyspie wieżowiec o charakterystycznej bryle przypominającej żagiel jest rozpoznawalny na całym świecie. Można dotrzeć do niego helikopterem lub rolls-royce'em z szoferem za kierownicą. Ale naprawdę wyjątkowe jest to, co można znaleźć już w środku.
Oprócz wysokiego na 180 metrów atrium wykończonego prawdziwym złotem znajdziemy tu m.in. 6 ekskluzywnych restauracji, z których jedna mieści się w pomieszczeniu z widokiem na Dubaj, wiszącym 200 metrów nad Zatoką Perską, zaś druga jest stylizowana na umieszczoną pod poziomem wody. Można się do niej dostać za pomocą pojazdu przypominającego batyskaf, a centralnym punktem wystroju jest akwarium mieszczące prawie milion litrów wody (oraz oczywiście egzotyczne gatunki ryb i rafę koralową).
Do użytku gości jest też wypożyczalnia luksusowych aut sportowych. Goście bez prawa jazdy mogą skorzystać z pokrytego złotem iPada, który jest na wyposażeniu każdego pokoju. Wyjątkowa jest także obsługa – stosunek liczby pracowników do liczby gości to 6:1 – każdy z 202 pokoi ma przydzielonego lokaja (lub nawet kilku).
WYJĄTKOWOŚĆ KOSZTUJE Ile trzeba zapłacić za dobę spędzoną w absolutnym luksusie? Najmniejszy, 169-metrowy apartament w Burdż al-Arab to koszt zaledwie 1300 dolarów za noc. Przy pobycie dłuższym niż 3 dni goście mogą liczyć na spory rabat. Nie bawmy się jednak w półśrodki. To, co powinno nas interesować, to dwupoziomowy apartament królewski o powierzchni 780 m2. Nie da się opisać ogromu luksusu, który tu zastaniecie – wszystko ocieka 24-karatowym złotem. Goście mają do dyspozycji m.in. 3 wykończo-
ne marmurem łazienki, prywatną bibliotekę i jadalnię. Przed skorzystaniem z ogromnego obrotowego łóżka możemy wybrać swoje poduszki spośród 17 rodzajów dostępnych w menu. 24 000 dolarów za dobę to naprawdę dobra oferta, ale muszę was zmartwić – nie ma już wolnych terminów na najbliższe... 1,5 roku.
EMIRATES PALACE Zostańmy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, ale tym razem weźmy na celownik jego stolicę. Hotel Emirates Palace w Abu Zabi to propozycja w zupełnie innym stylu. Ten piękny pałac został wybudowany później niż „Wieża Arabów”, ale króluje tutaj klasyczne wzornictwo. Do dyspozycji gości oddano 2 lądowiska dla helikopterów, ponad kilometr prywatnej plaży, przystań dla jachtów, salę balową na 2,5 tys. osób zwieńczoną ogromną, wysoką na ponad 70 metrów kopułą. W całym budynku można znaleźć też 114 mniejszych kopuł, które wyglądają niesamowicie zarówno z lotu ptaka, jak i z poziomu wnętrza. Marmur i złoto są tu wszechobecne, co odbiło się na kosztach budowy hotelu, przekraczających 3 miliardy dolarów. To aktualnie szósty najdroższy hotel na świecie, lecz w roku 2005, kiedy został ukończony, był niekwestionowanym liderem. Pobyt w takim miejscu musi oczywiście swoje kosztować, ale ceny nie są przerażające. Wśród 394 pokoi i apartamentów da się znaleźć dosyć przystępne propozycje, z cenami od zaledwie 500 dolarów za dobę. Najdroższy trzypokojowy apartament (680 m2) to już koszt około 12 tysięcy dolarów za noc.
THE MARK Czas na luksus w wydaniu amerykańskim. Nowojorski hotel The Mark oferuje gościom m.in. największy apartament w Stanach Zjednoczonych i do niedawna najdroższy na świecie (o obecnym rekordziście piszę w dalszej części tekstu). Pięć sypialni, sześć łazienek, cztery kominki i salon z sufitem wysokim na 8 metrów. Tak imponujący apartament zajmuje ponad 1100 m2. Pewna rodzina mieszkała w nim około roku, czekając na zakończenie remontu w ich rezydencji. Koszt tego pobytu z pewnością wystarczyłby na kupienie innego domu, bowiem standardowa cena jednej doby hotelowej to 75 tysięcy dolarów. Najbardziej uroczą informacją o tym hotelu, którą udało mi się znaleźć w internecie, jest to, że każdy boy hotelowy ma przy sobie przekąski dla psów. W menu nie brakuje nawet specjalnych pozycji dla czworonogów, które są częstymi gośćmi The Mark.
EMIRATES PALACE, ABU ZABI
FOTO: MANISH TULASKAR, UNSPLASH
LOTTE WORLD TOWER, 555 METRÓW NAD SEULEM
FOTO: LUMINOS FILM, UNSPLASH
PALMS CASINO RESORT Hotel Palms Casino nie jest może najbardziej luksusowym hotelem na świecie, ale ma w sobie kilka ciekawostek, dzięki którym interesuje zamożnych klientów. Las Vegas to miasto bankrutów i milionerów. Dla tych drugich przygotowano niesamowity, najdroższy na świecie apartament Empathy Suite na 34. piętrze hotelu Palms Casino. Aby go zarezerwować, trzeba dosłownie wygrać minimum milion dolarów w tutejszym kasynie. Spokojnie, nie musicie wydawać całej kwoty na pobyt. Po prostu rezerwacja tego apartamentu przysługuje tylko zwycięzcom – świeżo upieczonym milionerom. Koszt jednej doby pobytu to astronomiczne 100 tysięcy dolarów, przy czym minimalna długość rezerwacji to dwie doby.
Skąd ta cena? Apartament o powierzchni ponad 830 metrów kwadratowych zaprojektował Damien Hirst – awangardowy artysta z Wielkiej Brytanii. To naprawdę wybitny przykład nowoczesnego wzornictwa, w którym znajdziemy udogodnienia na najwyższym poziomie, takie jak basen na tarasie i... akwarium z zakonserwowanymi ciałami dwóch rekinów. Do dyspozycji szczęśliwego gościa zostaje oddany samochód z szoferem oraz karta kredytowa zasilona kwotą 10 tysięcy dolarów na drobne wydatki na terenie obiektu. Co ciekawe, przed generalnym remontem hotelu (za niebagatelne 670 milionów dolarów) w tym miejscu mieścił się apartament Hugh Hefnera.
Dla pozostałych gości przygotowano ciekawe i znacznie tańsze apartamenty tematyczne, takie jak Kingpin Suite z własnym torem do kręgli i apartament Hardwood, w którego skład wchodzi m.in. boisko do koszykówki.
SIGNIEL Na koniec propozycja z rynku azjatyckiego, a konkretniej z Korei Południowej. Najwyższy budynek w Seulu, czyli Lotte World Tower, łączy funkcję biurowca, apartamentowca, wieży widokowej i hotelu Signiel Seoul, który zajmuje piętra od 76 do 101. To wystarczyło, aby wygospodarować aż 235 pokoi, w tym 42 apartamenty. Nas oczywiście interesuje najdroższy z nich, a jednocześnie najdroższy w całej Korei. Za 14 tysięcy dolarów spędzimy dobę w apartamencie królewskim na setnym piętrze. Oprócz podziwiania widoków możemy skorzystać z salonu, sypialni, łazienki z jacuzzi, biura i sali konferencyjnej. To wszystko zmieściło się na 353 m2. ⚫