Tryby. Katolicki Miesięcznik Studencki - listopad 2012

Page 1

NT - Ś

R NUME NY A J L SPEC

alkoholizm

U

temat numeru

Y W AT EL

DE

ISSN: 2083-8948

ST

LISTOPAD

ADOMY

OB

Kraków, nr 8(17)/2012

WI


y n a w o ł o k dź s

ą b e i N

M S K a ł o K o

d ę i s ć ę r k w

Y M A Z S A R P

ZA

ZIAŁEK: PONIED Kościele więta w jście od Ś a z s M 19.00 zczepana (we S pw. św. ) e. zakr ystii rmacyjn kanie fo t o p s y z Po Ms

na ELA: w salce li o NIEDZI h c s óba 7.30 Pr godz. 1 piętrze icka kadem A a t ię drugim sza Św 9.30 M racja godz. 1 .00 Ado ntu 1 2 0 e m 0.3 godz. 2 tszego Sakra ię w encka jś Na ja stud c la o K 1 .00 godz. 2 więtym

ismem Ś : ia nad P zamy na n s a a r ż p a a w z z o Ponadto ema” - r U Nikod „ a jn li ib ik Grupa b i i aerob warzysk o t c ie n Ta

cji: a m r o f n Więcej i .ksm.org.pl ka www.kra


od redakcji

„Tryby”, które macie w ręce, nie są miłe, lekkie i przyjemne. Chciałabym napisać, że skłaniają do przemyśleń, ale to już ocenicie sami. Cztery strony, czyli temat numeru, poświęcamy alkoholizmowi. Trochę niestandardowo jak na studencką prasę. Być może się Wam to nie spodoba. W ponury, listopadowy wieczór chętniej rozwiązałoby się sudoku albo poczytało o tym, jak wygrać z jesienną chandrą. A tu takie smęty, że to choroba demokratyczna, bo w kolejce na detoks siedzi piosenkarka, polityk, lekarz, student i – w społecznej ocenie – lump. Za nami czas szeroko rozumianej październikowej integracji. Sprawdźmy, czy nasze picie było ryzykowne. Huraoptymistyczna nie jest także rozmowa z charakterem, czyli „trybowy” wywiad numeru. Tym razem gościliśmy u prof. Andrzeja Nowaka. No ale z czego tu się cieszyć, kiedy ceniony historyk mówi, że środowiska opiniotwórcze (czyt.

media) grzebią w polskiej historii tyko po to, by udowodnić nam naszą narodową głupotę, podłość i miernotę? Nie możecie także ominąć artykułu z działu pro-life. Czy mieliście świadomość, że w dzieciństwie zaszczepiono Was szczepionkami, do produkcji których użyto komórek pobranych od zabitych celu dzieci? Jeśli natomiast chodzi o tematy lżejszego kalibru, poznajcie ciasteczkową blogerkę Asię Mentel i zobaczcie, co słychać u Kasi Cieślik – naszej redakcyjnej koleżanki, która erasmusuje się na Krecie. Polecam Wam także artykuły z samego środka numeru – warszawiakom bardzo dobry reportaż Pauliny Jaworskiej o „Przyjaciółce” z lat 60. i radzieckich hełmach a krakusom tramwajowo-autobusowe nowinki. Dobrej lektury!

Listopad 2012 temat numeru:

ALKOHOLIZM

4-8

rozmowa z charakterem prof. Andrzej Nowak

8-9

inżynier ducha św. o. Damian de Veuster

10

encyklopedia wiary Nowe spojrzenie na Wyznanie Wiary

11

portret Asia Mentel

12

ona i on Przekroczyć próg miłości

13

DODATEK SPECJALNY ..................................

14-17

pro-life Szczepionki z zabitych dzieci

18-19

olimpiada sportów jeździectwo

20

z kulturą

21

korespondencja z erazmusa Drzwi pomiędzy Polską a Kretą

22

idźże, zróbże Pomoc Kościołowi w Potrzebie

23-24

Szklana pułapka Demokratyczna choroba Syndrom dwu światów

współpraca

Redaktor naczelny: Magdalena Guziak-Nowak Asystent kościelny: ks. Rafał Buzała Sekretarz redakcji: Agata Gołda Marketing: Marcin Nowak, Wojciech Biś (Warszawa) Zespół redakcyjny: Magdalena Antkowiak, Katarzyna Brzezowska, Michał Chudziński, Marta Czarny, Diana Drobniak, Karolina Mazurkiewicz, Karolina Pluta, Iwona Sidor, Dominik Sidor, Marek Soroczyński, Tomasz Wierzbicki, Michał Wnęk Korekta: Maria Wyrwa DTP, foto: Marcin Nowak (layout), Marek Soroczyński, Michał Chudziński Okładka: Marek Soroczyński Druk: Printgraph Brzesko

TRYBY NR 8(17)/2012

Adres redakcji: ul. Wiślna 12/7, 31-007 Kraków Data zamknięcia numeru: 31 października 2012 Nakład: 7000 egz. Redakcja zastrzega sobie prawo do skracania tekstów i zmiany tytułów. biuro@e-tryby.pl Wydawca: Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Archidiecezji Krakowskiej Orły Małopolski

3


te mat nu m eru >> Alkoholizm

P

iotr ma 63 lata. Przez 30 lat puszka piwa i kieliszek wódki były dla niego ważniejsze od rodziny, przyjaciół, prestiżowej pracy i wyznawanych wartości. Decyzję o leczeniu podjął 24 października 1996 r. Pięcioletni syn powiedział mu, że chce mieć normalną rodzinę. Szok. Odwyk. Terapia. Trzeźwienie. I świadomość, że rak picia pozostanie w nim do końca życia.

Rak – Mój ojciec też był alkoholikiem. Jako dziecko widziałem pijany dom i przemoc, bo tata często bił mamę. Przyrzekałem sobie, jak wiele osób w podobnej sytuacji, że w moim życiu taka sytuacja nigdy się nie powtórzy, zresztą działałem w harcerstwie. Pilnowałem mamy, żeby nic jej się nie stało. Mimo to zacząłem pić. Pierwszy raz, gdy miałem 16 lat – opowiada Piotr, trzeźwiejący alkoholik, terapeuta uzależnień i współwłaściciel ośrodka leczenia alkoholików niedaleko Wrocławia. Zaczęło się, oczywiście, niewinnie – od piwa, o którym niektórzy mówią z uśmieszkiem, że to nie alkohol. Niedługo potem Piotr pił już na harcerskich obozach i pozwolił sobie na pierwsze duże, „oficjalne picie” po balu maturalnym. – Wtedy pierwszy raz przyszedłem do domu bardzo pijany – wspomina. – A moi rodzice nie wyciągnęli z tego żadnych konsekwencji. Nawet mama nic nie powiedziała, choć wiem, że na pewno bardzo z tego powodu cierpiała. Po skończeniu studiów Piotr pracował jako wychowawca i nauczyciel wf-u w szkole. Był szanowany i lubiany w lokalnym środowisku, udzielał się jako społecznik. Ożenił się w wieku 25 lat. Już wtedy alkohol był (nieuświadomionym) problemem. – Piłem ciągami i klinowałem, czyli kiedy byłem na tęgim kacu i miałem wyrzuty sumienia, piłem dalej, bo to przynosiło mi ulgę. Chodziłem taki skacowany i nieświeży do pracy. Dostawałem sygnały, że coś jest ze mną nie tak, ale to lekceważyłem. Zresztą, były lata 70. i przecież wtedy pili prawie wszyscy, takie było towarzystwo. Nie byłem typem awanturnika, wręcz przeciwnie, po procentach stawałem się duszą towarzystwa, opowiadałem świetne kawały, super tańczyłem. Ale klinowałem już na okrągło, miałem dwutygodniowe ciągi, a potem z trudem dochodziłem do siebie. Było poczucie winy, wyczerpanie fizyczne, składanie obietnic, a gdy wróciłem do jako takiej równowagi przychodziła myśl, że przecież nie jest ze mną aż tak źle… Zaczęły się małżeńskie problemy. Piotr zostawił szkołę i otworzył sklep. Wytrzymał osiem miesięcy. A potem równia pochyła. – Spałem po melinach, piłem jakieś czary i na kredyt, robiłem długi. Gdy ktoś mi mówił: „Spójrz na siebie, co ty www.e-tryby.pl

Szklana

PUŁAPKA Byłem wyautowanym społecznie menelem. Chodziłem po melinach, piłem jakieś czary. Nawet wtedy, gdy po 16 latach małżeństwa urodził mi się wyczekiwany syn. Dziś spłacam dług. MAGDALENA GUZIAK-NOWAK

ze sobą robisz?”, obrażałem się i z dumą alkoholika odpowiadałem, że sam sobie poradzę. Byłem wyautowany społecznie. Nie stanąłem na wysokości zadania nawet wtedy, gdy po 16 latach małżeństwa moja żona zaszła w ciążę. Osiem miesięcy leżała na podtrzymaniu, bo dziecko było zagrożone, a ja włóczyłem się jak menel. Kiedy urodził się Jaś, nawet nie pojechałem po nich do szpitala, tylko wysłałem szwagra. Po wielu latach od tego wydarzenia żona wyznała mi, że miała nadzieję, iż będzie wtedy zasłana różami, a była zalana łzami. Wszystko zmieniło się, kiedy mały Jaś miał pięć lat. W domu wywiązała się karczemna awantura. Piotr postanowił zerwać z nałogiem pod wpływem swoje-

go jedynego syna, który przedwcześnie dorosłym tonem powiedział mu, że marzy o trzeźwym, normalnym tacie. Leczenie z choroby alkoholowej zbiegło się w czasie z informacją o nowotworze. Raka jelita udało się pokonać. Z rakiem picia walczy do dziś, bo alkoholikiem zostaje się na całe życie. Po pięciu latach trzeźwego życia osoba uzależniona sama może zostać terapeutą. Taka była droga Piotra. Ukończył studium terapii uzależnień i socjoterapię. Założył pierwszy w powiecie klub AA. – Moja praca jest misją. Każdy uzależniony jest dla mnie wyzwaniem. Spłacam w ten sposób dług wobec ludzi, którzy mi kiedyś pomogli. Marzyłem, że jak wygram

fot. www.sxc.hu

4


5 w totka, to otworzę ośrodek terapeutyczny. W totka co prawda nie wygrałem, ale trzy lata temu do mnie i mojej żony, która także zajmuje się pracą z osobami uzależnionymi, przyszli ludzie szukający wspólników. Razem udało nam się stworzyć ośrodek, w którym inni wracają na właściwą drogę. Mamy dobre statystyki, bo połowa leczących się u nas pacjentów nie wraca do picia. Jestem teraz najszczęśliwszym facetem na świecie. Pan Bóg czuwał nade mną i Jemu to zawdzięczam. W odpowiednim momencie klepnął mnie w ramię i powiedział: „Facet, otrząśnij się”.

Przerażające statystyki Opowiadanie Piotra to takie human story, jakie lubią dziennikarze, bo można je fajnie opisać. Ze łzami i nieoczekiwanym zwrotem akcji. Mimo to jego historia nie jest nadzwyczajna. Nie jest nawet trochę niezwykła, niestety. Bo swoje „piciorysy” ma w Polsce ponad milion obywateli – szacuje się, że aż tylu jest uzależnionych od alkoholu. Półtora miliona pije ryzykownie. Dodajmy do tego cierpienie osób współuzależnionych – małżonków, dzieci, rodziców, braci, przyjaciół. Prosty rachunek i widać jak na dłoni, że nie jest przesadnym stwierdzenie, że kilka milionów Polaków cierpi z powodu choroby alkoholowej. Z problemem tym zmaga się w swoich czterech ścianach co trzecia polska rodzina.

Od „mocnej głowy” do dna Na przykładzie historii Piotra widać wszystkie fazy rozwoju uzależnienia od alkoholu i etapy zdrowienia z programem terapii (jeśli alkoholik zrozumie, że ma kłopot i zdecyduje się na leczenie). Zaczyna się niewinnie. Picie sprawia przyjemność, wino jest czymś więcej niż po prostu napitkiem do obiadu. Procenty relaksują i odprężają jak nic innego, stają się lekarstwem na zmęczenie, stres, zmartwienia. Częste picie powoduje wzrost ochoty i tolerancji na alkohol. „Mocna głowa” to ważny sygnał ostrzegawczy, a nie powód do szpanu przed znajomymi. Pierwszą fazą rozwoju uzależnienia, opisaną przez Pawła Kołakowskiego i Jerzego Drabika, jest tzw. przerwa w życiorysie. Już nie okazje znajdują nas, ale to my ich szukamy. Inicjujemy kolejki, spotykamy się z tymi, którym można coś postawić, unikamy towarzystwa niepijącego. Po wypiciu mamy dobry humor, czujemy ulgę, spada napięcie, ale zdarza się, że na imprezie urywa się film. Zaczynamy pić do lusterka, w ukryciu oraz na kaca. Kolejną fazą jest klinowanie. Klin, czyli przyjęcie – najczęściej na kacu – kolejnej dawki alkoholu, przynosi ulgę. Nie trzeźwiejemy, ale dbamy o stały poziom alkoholu we krwi. Zaczynają się wyrzuty sumienia i „kac moralny”. Już teraz zaniedbujemy rodzinę i przyjaciół. Pojawiają TRYBY NR 8(17)/2012

się problemy w małżeństwie, nie przychodzimy do pracy. Odżywiamy się nieregularnie, zaniedbujemy wygląd zewnętrzny. My jednak nie widzimy problemu – napiliśmy się, bo przecież była okazja i nie można było odmówić. Nie reagujemy, kiedy otoczenie zwraca nam uwagę na nasze picie. Nie kojarzymy faktów, że zaburzenia popędu seksualnego oraz poczucie pustki i bezradności są efektem picia. By udowodnić całemu światu, że „przecież nie jestem pijakiem”, składamy deklaracje abstynencji. Nie pijemy, nawet przez dłuższy okres, by zamanifestować swoją „silną” wolę. Do czasu, kiedy wpadniemy w kolejny ciąg. Stąd już tylko krok do utraty kontroli nad własnym życiem. Upijamy się w samotności, od rana, by zaleczyć „kaca giganta”. Spada tolerancja na alkohol – wcześniej butelka wódki nie robiła na nas wrażenia, teraz po dwóch piwach jesteśmy kompletnie pijani. Eksperymentujemy z „wynalazkami”, alkoholami niekonsumpcyjnymi. Całe życie podporządkowujemy piciu i by zdobyć pieniądze na alkohol zrobimy wszystko, włącznie z wyciągnięciem pieniędzy ze skarbonki swojego małego dziecka. Alkohol jest jedynym celem. Następuje całkowity rozpad więzi rodzinnej, degradacja zawodowa i społeczna. Pojawiają się psychozy alkoholowe, otępienie (wtórny analfabetyzm), padaczka. Alkohol zniszczył już mechanizmy kontrolne. Jesteśmy na dnie. Jeśli teraz nie zdecydujemy się na leczenie, picie doprowadzi nas do śmierci. Rozpoznanie uzależnienia zaczyna się do detoksykacji organizmu i leczenia farmakologicznego. Podstawa to uświadomienie alkoholikowi, że jest… alkoholikiem, bo to nie jest dla niego oczywiste. Ważne jest jego otwarcie się na informacje o chorobie i sposoby wychodzenia z nałogu, wypracowanie motywacji do zachowania abstynencji, a dalej uznanie swojej bezsilności wobec alkoholu i tworzenie planu zmiany swoich zachowań. W trakcie terapii trzeźwiejący alkoholik zmienia koncepcję swojego życia i dba o rozwój osobisty, aż do pełnej akceptacji trzeźwości jako stanu ciała, umysłu i ducha.

Nie patrz obojętnie Co zrobić, kiedy nasz kolega, przyjaciel, członek rodziny znalazł się w alkoholowych tarapatach? – Generalna zasada jest taka, że to osoba uzależniona sama musi podjąć decyzję o leczeniu – tłumaczy Piotr. – Oczywiście, będzie się wypierać, bagatelizować problem, pokazywać na innych, którzy piją więcej, gorzej, tłumaczyć, że była okazja, itd. To tzw. mechanizm iluzji i zaprzeczeń. Warto wtedy powiedzieć: „Słuchaj, widzę, że masz problem, bo dużo pijesz. Masz tutaj

adres i telefon do poradni, spotkaj się ze specjalistą. Wejdź w Internet, poczytaj o tym”. Jeśli dana osoba zdecyduje się np. na wizytę w poradni, to jest to dobry znak. Alkoholizm to choroba nieuleczalna, ale można z nią żyć i ją powstrzymać.

Studenci za młodzi na AA? Czy trzy piwa dwa razy w tygodniu na imprezie studenckiej to już powód do niepokoju? – Są alkoholicy, którzy piją na wypłatę, inni weekendowo, ale można też być uzależnionym, a upijać się „tylko” raz na trzy miesiące. Z alkoholem jest jak z ogniem, nie można z nim igrać – przestrzega terapeuta. Nikt nie jest zbyt mądry, zbyt piękny, zbyt bogaty, żeby nie wpaść w szklaną pułapkę. Na AA nigdy nie jest za wcześnie i nigdy nie jest za późno.

Pije 90% studentów W roku 2004 na zlecenie Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych Instytut Psychologii Zdrowia realizował badania w środowisku warszawskich studentów. Dotyczyły zachowań, postaw, opinii i doświadczeń studentów, dotyczących spożywania alkoholu oraz innych środków uzależniających. Wyniki: - większość badanych postrzegała siebie jako pijących mało (58%) lub umiarkowanie (32%); - odsetek konsumentów alkoholu wyniósł około 90%; - w czasie ostatnich dwóch tygodni przed badaniem, alkoholu nadużywało prawie 50% studentów, w tym 55% kobiet oraz 45% mężczyzn. Jednocześnie 32% mężczyzn i 25% kobiet przyznało się, że upiło się w ciągu ostatniego miesiąca; - najczęściej spożywanym przez studentów alkoholem jest piwo; - najczęstszym negatywnym skutkiem spożywania alkoholu przez respondentów był kac. Inne często wskazywane konsekwencji to zrobienie czegoś, czego się później żałowało, brak świadomości, gdzie się było i co robiło, kłótnia z przyjaciółmi oraz doświadczenia seksualne, których obecnie się żałuje lub uważa za niewłaściwe. źródło: www.parpa.pl


te mat nu m eru >> Rok Wiary

Demokratyczna

choroba

O rozwoju swojej choroby i procesie leczenia opowiada K., alkoholik.

Pamiętasz swój pierwszy kieliszek? – Miałem 14, może 15 lat. To było piwo z przyjacielem z sąsiedztwa. Wypiliśmy je po szkole, w ukryciu. Było okropnie gorzkie i ledwo przechodziło nam przez gardła, ale żaden z nas się do tego nie przyznał (śmiech). Wracam do tego wydarzenia i uświadamiam sobie, że już wtedy w moim życiu dominował strach i potrzeba bycia kimś innym, niż jestem. Z perspektywy czasu mój alkoholizm to 1% picia i 99% strachu. Strachu we wszelkich możliwych odmianach. Jak było później? – Później, przez wzgląd na alkoholizm taty, nie piłem w ogóle do 19 roku życia. Był taki czas, że manifestowałem swoją abstynencję i z pogardą patrzyłem na tych, którzy piją. Regularne picie zacząłem na studiach. Studiowałem teologię i trafiłem na środowisko, gdzie większość ludzi nie pije, albo pije bardzo mało. Z różnych względów. W pewnym momencie imprezowy styl życia dał mi nieuzasadnione, ale w pełni odczuwalne prawo do czucia się lepszym. Bycie lepszym było jedyną znaną mi drogą do bycia akceptowanym. Akceptowanym to złe słowo, za słabe. Do www.e-tryby.pl

bycia kochanym. Alkohol spotęgował mój deficyt miłości, a jednocześnie był lekarstwem. Błędne koło. Pijesz, bo brakuje ci miłości, ale w konsekwencji picia jest jej jeszcze mniej. Skoro jest jej jeszcze mniej, to pijesz więcej.

kojone, choć było to oderwane od rzeczywistości. Po kilku, kilkunastu kolejnych, było skrajnie odwrotnie – cierpiałem. To część tej choroby – robisz sobie krzywdę i wierzysz, że w ten sposób możesz sobie pomóc.

Kiedy pierwszy raz się upiłeś? – Pierwszy raz „do spodu” upiłem się w górach. Na wyjeździe, który współorganizowałem. Miałem 19 lat. Długo budowałem z tego wydarzenia pomnik: przy każdej nadarzającej się okazji opowiadałem, co się wówczas wydarzyło. To było kilka zabawnych epizodów. Zabawnych, kiedy patrzy się na nie wąsko. Szersza perspektywa daje inny obraz: już wtedy wchodziłem w śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Ale kto myśli o śmiertelnej, nieuleczalnej chorobie, kiedy ma 19 lat i świat czeka na zdobycie? (śmiech)

Skrajne doświadczenia doprowadziły Cię do terapii. – Pierwsze spotkanie grupy terapeutycznej było trudne. Byłem najmłodszym uczestnikiem i chyba jedynym, który trafił tam bez wyroku sądowego. Traktowałem obecność między tymi ludźmi jako karę. Kilka dni później spotkałem się ze swoim terapeutą. Pod koniec rozmowy ten człowiek dał mi swój numer telefonu i powiedział, że mogę zadzwonić o każdej porze. Poprosił tylko, żebym telefonował przed sięgnięciem po pierwszy kieliszek, a nie po. Uzasadnił to faktem, iż sam jest alkoholikiem i że rozmowa z osobą nietrzeźwą nie jest dla niego komfortowa i może stanowić zagrożenie. Szukam mądrego określenia na swój stan po tych słowach, ale jedyne co przychodzi mi do głowy jest to, że jego wyznanie kompletnie mnie rozbiło. Spokojnie, z uśmiechem, mówił, że jest alkoholikiem! Zaoferował swój czas o każdej porze dnia

Chciałeś komuś przez to zaimponować? – Na pewno chciałem czuć się częścią większej całości. Wiedzieć, że ludziom na mnie zależy. Imprezy były drogą na skróty do tego, aby być zauważonym i docenionym. Szybki efekt. Czy raczej iluzja efektu: po kilku kieliszkach faktycznie odczuwałem, że moje potrzeby są zaspo-

fot. www.sxc.hu

6


7 i nocy, nawet poza godzinami pracy! Kiedy po trzech miesiącach wróciłem do picia, usłyszałem sugestię, że być może potrzebuję czegoś więcej, czegoś większego – wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Czym jest AA? – Zanim zacznę mówić o AA, chcę podkreślić, że nie wypowiadam się w imieniu AA jako całości, ani też nie reprezentuję wspólnoty. To bardzo ważne. Anonimowi Alkoholicy są zbyt wielkim dobrem, aby ktokolwiek mógł patrzeć na całość tej społeczności przez pryzmat mnie samego. AA nie jest bowiem terapią, ani jej przedłużeniem. Jest wspólnotą mężczyzn i kobiet, alkoholików, którzy dzielą się swoim doświadczeniem i wspierają się wzajemnie. AA ma jeden cel: pomóc alkoholikowi, który cierpi. I nic więcej. Nie jest organizacją i z żadną się nie łączy (choć z wieloma współpracujemy). Nie jest sektą, ani wyznaniem religijnym, nie angażuje się w politykę i w ogóle w żadne publiczne spory. Większość z nas wierzy i wyznaje jakąś religię, ale jest to osobista sprawa każdego członka AA. To ludzie bogaci w trudne doświadczenia, gotowi pomóc innym.

Alkohol spotęgował mój deficyt miłości, a jednocześnie był lekarstwem Spotykasz się tam z samymi lumpami spod sklepów? – Pytanie nie trzyma poziomu (śmiech). W książce „Anonimowi Alkoholicy”, tekście podstawowym, gdzie opisano program naszego zdrowienia, porównuje się naszą wspólnotę do wielkiego statku, który się rozbił i wspólna tragedia sprawia, że jesteśmy ze sobą. W obliczu tej tragedii nie ma znaczenia, czy ktoś podróżował pod pokładem, w kajutach dla najuboższych, czy jadł kawior na kapitańskim bankiecie. W innych warunkach większość z nas pewnie nigdy by się nie poznała i nie współpracowała ze sobą. Dzieli nas zamożność, poglądy polityczne, religijne, ale w AA nie ma to znaczenia. Ta choroba jest niezwykle demokratyczna i dotknąć może każdego. Mam 26 lat, pracuję na wysokim stanowisku w jednej z największych agencji reklamowych w południowej Polsce, jest szansa, że w końcu uda mi się skończyć studia (śmiech) i dzisiaj wiem, że choć to ważne, to wcale mnie nie określa. Tak samo jak stan portfela, wygląd, zapach nie określa tych naszych przyjaciół, którzy jeszcze cierpią – właśnie pod sklepami. Już zawsze będziesz alkoholikiem. Nie przeszkadza Ci to? – Dojrzałem do traktowania tej choroby jako stanu faktycznego. Alkoholizm o niczym nie przesądza. Przeciwnie, to jedna z niewielu chorób, po której zatrzymaniu stan pacjenta może być lepszy, niż przed zachorowaniem. Bóg może obrócić cierpienie w miłość. Robi to. Rozmawiał Przemysław Radzyński Pełną wersję wywiadu przeczytacie na www.e-tryby.pl

TRYBY NR 8(17)/2012

Syndrom

DWU ŚWIATÓW BEATA POCHOPIEŃ

I

stnieje pewna scena, na której występuje jeden aktor. Artysta ten kreuje osobowości swoich widzów, kierując się mechanizmami znanymi tylko jemu. Odbiorcy jednak nie widzą wystawianej sztuki, bo cały dramat rozgrywa się wewnątrz. Dorosłe Dzieci Alkoholików, bo o nich będzie mowa, uczestniczą w dwóch światach, tyle że ten drugi nie jest znany nikomu. Na zewnątrz DDA jawią się jako ludzie zajmujący wysokie i ważne stanowiska społeczne i ekonomiczne, są odpowiedzialni, zaangażowani w swoją pracę, pełni pasji. Jednak, gdy nam zaufają i zaproszą na widownię, w celu obejrzenia swojego spektaklu, dostrzeżemy zupełnie inny, nowy, skomplikowany system psychologicznych rozterek. Syndrom DDA ma wiele charakterystycznych dla siebie cech. Tym co dominuje, obok poczucia winy, śmiertelnej powagi, ciągłego zaprzeczania i nadprzeciętnej wrażliwości, jest lęk. Obawa przed wyeksponowaniem swoich uczuć, brakiem poczucia kontroli, lęk przed dowolnym konfliktem i często obecny w związkach, ale i w każdej relacji, lęk przed odrzuceniem. W swojej rodzinie, dziecko z omawianym syndromem, widząc pijanych rodziców, nie rozumiało, co jest przyczyną owej „normalności”, stąd od początku czuło się winne za istniejący stan rzeczy. Na dodatek, jeśli rodzina kazała mu ukrywać problem, robiło wszystko, aby się do niego nie przyznać. Podobnie jak z każdą emocją, która nie może być wyrażona na zewnątrz. DDA z trudem przychodzi bycie spontanicznym, w rodzinie zawsze musiał być bardziej dorosły niż jego rodzice, nie mógł pozwolić sobie na rozrywkę, gdyż, jego zdaniem, oznacza ona utratę kontroli nad tym, co dzieje się wokół. Nikt nie może dowiedzieć się, co dzieje się w domu, dlatego najczęściej taka osoba będzie zaprzeczać temu, co naprawdę przeżywa i czego doświadcza. Nadprzeciętna wrażliwość nakazuje pomagać wszystkim i zaspokajać ich potrzeby, bez zwracania szczególnej uwagi na prawo do realizacji swoich pragnień. Najważniejsze to nie popaść w konflikt z otoczeniem. DDA mają spory problem z dostrzeżeniem normalności w asertywności. Do tego wszystkiego należy dorzucić jeszcze ostry samokrytycyzm, który często, mimo świetnych predyspozycji zawodowych i osiąganych sukcesów, nie pozwala wierzyć w swoje mocne strony. Trudno będzie im uwierzyć w pozytywne opinie, kierowane pod ich adresem. W domu, przez pijanych rodziców, byli poniżani i nie akceptowani takimi, jakimi są. W jaki sposób sprawdzić czy syndrom DDA dotyczy również mnie? Jeśli, po przeczytaniu zamieszczonej w tym czasopiśmie notki, dostrzegłeś omawiane cechy u siebie, warto sięgnąć po literaturę na ten temat, szeroko dostępną na naszym rynku. Istnieje wiele stron internetowych oraz artykułów poświęconych tej tematyce – wystarczy wpisać w wyszukiwarkę omawiany problem. Jeśli wśród swoich znajomych masz kogoś, kto przechodził terapię DDA, możesz o tym z nim porozmawiać, albo umówić się na wizytę z psychologiem. Wówczas będziesz mógł sprawdzić, czy i na ile potrzebujesz pomocy. Nie każde spotkanie z psychologiem kończy się terapią. Pamiętajcie, że nie macie się czego wstydzić! Świadomość problemu jest początkiem jego rozwiązania. Warto uczynić swoje życie bardziej wolnym i radosnym.


rozm o wa z charak tere m Czy jest taka książka historyczna, którą poleciłby Pan Profesor do przeczytania każdemu studentowi jako obowiązkową lekturę? – Na szczęście nie ma takiej książki. Nie potrafiłbym jej polecić jednym tchem. Gdyby była jedna dobra, obowiązkowa lektura, znaczyłoby to, że mamy bardzo ciasne umysły, do których pasuje tylko jeden format. Jest wiele publikacji wartych polecenia, choć jednocześnie nie ma takiej, która trafiałaby do bardzo szerokiego kręgu. Wiadomo, są syntezy Normana Davisa, jest sympatyczna synteza Pawła Jasienicy. Obie mają swoje zalety i wady. U Davisa jest dużo błędów faktograficznych i można polemizować z jego interpretacją, choć z pewnością zachęca do zainteresowania się historią Polski. Z kolei Jasienica napisał jednoznaczną apologię piastowskiej linii rozwojowej Polski, a skrytykował tradycję jagiellońską, z czym też nie każdy musi się zgadzać. To zaledwie dwa przykłady. Trudno byłoby napisać książkę, która poruszałyby wszystkie aspekty i wyważyła akcenty tak, by każdemu odpowiadała. I która nie byłaby zideologizowana? – Która nie zawierałaby interpretacji. Czy w przypadku historii jest to w ogóle możliwe? – Historia bez interpretacji jest prawie niemożliwa, trudno mi ją sobie wyobrazić. A jeśli już, to jest ona śmiertelnie nudna, bo ludzie i stosunki międzyludzkie obracają się w sferze wartości i dokonywania wyborów pomiędzy nimi. I to nie jest zawsze wybór między jednoznacznym dobrem a złem (choć często tak bywa). To także wybór między różnymi dobrami, z których jedno wydaje nam się najważniejsze. Tak ujmuję tradycję polskiego patriotyzmu, różnych jego linii. Mamy patriotyzm niepodległościowy, dla którego najważniejsze jest państwo i obrona jego siły, oraz republikańsko-wolnościowy, który na pierwszym miejscu stawia wolność jednostki w państwie. Patrząc z tej drugiej perspekwww.e-tryby.pl

tywy, większym zagrożeniem może być nie imperialny sąsiad, ale własny rząd. Jedna i druga koncepcja patriotyzmu jest dobra, choć czasem stoją one wobec siebie w konflikcie. Na przykład ktoś boi się wzmocnienia władzy centralnej, żeby nie osłabić wolności jednostki. Doprowadza tym samym do zachwiania pozycji Polski na arenie międzynarodowej, bo słaba władza centralna temu sprzyja. Między tymi dwoma biegunami rozpina się cała historia Polski. I czy można powiedzieć, że tylko jedna linia jest słuszna? To są trudne wybory. Pokazuję, jak można interpretować historię i że bez tej interpretacji jest ona niemożliwa. A czy interpretacja, którą narzucają autorzy szkolnych podręczników choćby dla gimnazjum czy szkoły średniej, jest zdaniem Pana Profesora właściwa? – Historia spełnia podwójną funkcję. Z jednej strony jest wiedzą – poszerza naszą znajomość tego, co się wydarzyło, a z drugiej spełnia funkcję obywatelską i nie da się tego odciąć. Historia pozwala nam odczytać, skąd się wzięliśmy jako wspólnota i co nas kształtuje. Oceniając krytycznie rozmaite aspekty rozwoju tej wspólnoty, możemy czerpać poczucie sensu, przynależności do niej, pracy dla niej. Nie może więc to być historia nihilizmu, pogardy, wytykająca tylko złe aspekty naszej przeszłości. Mam wrażenie, że w ostatnim dwudziestoparoleciu nie tylko w podręcznikach, ile w otoczce medialnej (a ta jest często ważniejsza), dominuje przekaz nihilistyczny. Szukamy w przeszłości Polski tylko zła, tego, co jest godne pogardy, prześladowań mniejszości, nieudolności, głupoty, słabości. Można wymienić szereg filmów i artykułów z prasy masowej. Interpretację historii Polski w XX w. przytłacza hasło „Jedwabne”. Tak, jakby cały XX w. był tylko przygotowaniem do straszliwej masakry naszych sąsiadów. To obraz jaskrawo fałszywy, bo historia Polski nie jest jednym wielkim wstępem do Holocaustu. Jednocześnie jest to obraz głęboko zniechęcający

Antypolska

HISTERIA

fot. Archiwum prywatne

8

O patriotyzmie oraz obsesji tropienia polskich zbrodni i podłości opowiada prof. Andrzej Nowak. ROZMAWIAJĄ MAGDALENA GUZIAK-NOWAK I MARCIN NOWAK

do wspólnoty, do której sami należymy. Dlaczego tak jest? Komuś na tym zależy? – Po pierwsze, Polska ma swoich wrogów, którzy jej po prostu nie lubią. Ale rozmawiamy o polskich mediach. W polskich mediach są ludzie, którzy nie lubią Polski? – Tak, oczywiście. Jeśli w sierpniu 2009 r. „Gazecie Wyborczej” przeczytałem artykuł, w którym polski dziennikarz napisał, że pakt Ribbentrop-Mołotow był normalnym paktem, takim jak każdy inny i że nie ma co się upominać o ocenę moralną tego paktu, i jeśli w tej samej gazecie czytam tysiące arty-

kułów wyszydzających polskie tradycje, to mam prawo zastanawiać się choćby nad tym jednym tekstem i jego autorem. Czy on czuje jakąkolwiek nić sympatii do wspólnoty, z której się wywodzi, czy też nią gardzi? Myślę, że wolno zadawać sobie takie pytanie, oceniając teksty, po czynach i słowach poznając intencje. Po drugie, w cywilizacji zachodniej popularna jest tendencja do krytycznego uprawiania historii. Nietzsche wyróżnił trzy tendencje. Monumentalną, w której stawiamy przeszłości pomniki, wynosimy bohaterów na piedestał; antykwaryczną, gdzie historia nas po prostu interesuje, bawimy się nią jak bibelotami; oraz krytyczną, w której szukamy podłości,


9 tropimy jak detektyw zbrodnie i je osądzamy. To przechylenie w stronę historii krytycznej zawiera w sobie ryzyko ocierające się o grzech pychy. To znaczy – ja wiem wszystko i osądzam moich ojców, dziadków, pradziadków z wysokości mego ego, ja jestem sędzią przeszłości. Osobiście bliższe jest mi założenie szukania empatii, współczucia z różnymi stronami konfliktów i złożonego, skomplikowanego życia. Krótko mówiąc, myślę, że zdrowiej jest szukać błędów w sobie, patrzeć autokrytycznie najpierw na Andrzej Nowaka a nie na cały świat. Czy więc historię można, jak to się często mówi, rozliczać? – Gdy obchodzono 200. rocznicę rewolucji francuskiej, premier Chińskiej Republiki Ludowej, zbrodniarz i współpracownik Mao Zedonga powiedział, że 200 lat to stanowczo za mało, by coś na jej temat powiedzieć. To perspektywa chińska – 3000 lat nieprzerwanej tradycji. To tak pół żartem. A serio mówiąc, nie unikniemy oceniania przeszłości. Ale pierwszym zadaniem historyka jest próba rzetelnego dochodzenia do źródeł, które pokażą różne strony konfliktów, próba zrozumienia racji i wyborów, a nie ustawienie się w roli tropiciela przeszłych zbrodni i podłości. A czy można w tym momencie rzetelnie oceniać wydarzenia na przykład z ‘89 roku, czy jeszcze za mało wody w Wiśle upłynęło? – Pewnie pytacie państwo głównie o historię polityczną. Tak. Czy to niej jest za wcześnie? – Jeśli mamy dostęp do źródeł już archiwalnych, a on się stopniowo poszerza, jeśli możemy konfrontować je z relacjami żyjących świadków, to oczywiście możemy budować pierwsze konstrukcje historyczne, które potem będą poprawiane. Mamy prawo na gorąco tworzyć historię, jednak z pełną świadomością, że po nas przyjdą następni, którzy napiszą ją inaczej – lepiej, dokładniej, korzystając ze źródeł, do których my teraz nie mamy dostępu. Zatem: można już TRYBY NR 8(17)/2012

Szukamy w przeszłości Polski tylko zła, prześladowań mniejszości, nieudolności, głupoty, słabości. Interpretację historii Polski w XX w. przytłacza hasło „Jedwabne”. Tak, jakby cały XX w. był tylko przygotowaniem do straszliwej masakry naszych sąsiadów dziś pisać historię ‘89 roku, pamiętając, że nie jest to historia ostateczna. Bardzo ciekawą napisał Antoni Dudek, ale za jakiś czas zostanie ona poprawiona. Nie dlatego, że Antoni Dudek chciał napisać źle, tendencyjnie, ale dlatego, że do wielu źródeł nie miał jeszcze dostępu. Uważa Pan Profesor, że historia lubi się powtarzać? – Historia nigdy nie będzie dokładnie taka sama, bo składa się ona z nieskończonej liczby elementów: ludzi, wydarzeń, kontekstów itp. Natomiast natura ludzka jest dość stabilna, mało zmienna. To powoduje, że czasem nam się wydaje: „To już było“. Karol Marks powiedział, i często się to sprawdza, że jeśli historia się powtarza, to przyjmuje postać farsy. Powtórzenie jest karykaturą tego, co było wcześniej. Skrytykował Pan Profesor zapędy reformatorów chcących zmniejszyć liczbę godzin historii w szkole. Czy ma Pan pomysł, co dać w zamian? – Potrzeba działać na różnych polach. Paradoksalnie, być może szkoła nie jest najważniejsza. Media? – Tak, kultura masowa. Jeśli spojrzymy na filmy historyczne, jakie wyprodukowała polska kinematografia w ostatnich 23 latach, to stwierdzimy, że jest ich niezwykle mało, większość jest bardzo słaba, a spora część ma charakter miażdżąco krytyczny wobec polskiej wspólnoty. Najnowszy przykład to film pana Pasikowskiego wchodzący na ekrany 8 listopada (pod tytułem

„Pokłosie” – przyp. MGN, MN). To szalony paszkwil na polskość z Jedwabnem w tle. Widocznie Polacy nie interesują się historią. TVP Historia ma marne udziały w rynku. – Jeśli dostępność TVP Historia jest znikoma, to i oglądalność nie jest wielka. Błędne koło. – Ale bardzo łatwo z niego wyjść. Jest czasopismo historyczne, miesięcznik, który ukazuje się od pół roku i przeciętny nakład sprzedawany to 80-100 tys. egzemplarzy. Rzecz niespotykana. „Uważam Rze Historia”. – Tak. To pismo wyłącznie o historii, którego nakład jest o wiele większy od niejednego tygodnika opinii typu „Wprost”. To pokazuje gigantyczną skalę zainteresowania Polaków historią. Ale tą opowiadaną z poczuciem zobowiązania wobec przeszłości, bez nihilizmu, pogardy, bez próby wyeliminowania bohaterskości i męstwa, co jest gwałtem na naturze ludzkiej. Czy mamy – przepraszam za wyrażenie – wykastrować chłopców, żeby nie fascynowali się wojskiem, walką? Jeśli nie próbujemy tego wyeliminować, ale przemyśleć, pokazać w atrakcyjny sposób, poszukać dumy w naszej przeszłości, to staje się ona atrakcyjna. Pokażę państwu, co się stało z kultura masową i historią. W 1967 r. nakręcono moim zdaniem najlepszy film historyczny – „Westerplatte” Stanisława Różewicza. Nie ma go na żadnych DVD, nigdzie nie można go kupić. To wstrząsające, że młodzież nie ma dostępu do gotowych

arcydzieł, które opowiadają o Polsce w sposób mądry, bo to nie jest historia głupio-heroiczna. Dlaczego ten film jest niedostępny? Dlaczego nie powstała dobra produkcja o 1920 r.? Dlaczego Polska nie nakręciła przyzwoitego filmu o lotnikach broniących wolności świata nad angielskim niebem? Presja medialnej antypolskiej histerii powoduje w nas straszne kompleksy. To jest chore. Poleciłby Pan Profesor jeszcze jakieś inne media oprócz „Uważam Rze”, do których warto zaglądać ze względu na dobrze opowiedzianą historię? – Media… Czy ja wiem… Nie za bardzo. Jest wiele dodatków do różnych tytułów (np. „Newsweeka”, „Polityki”, czy „Gazety Wyborczej”), które kontynuują tradycję pastwienia się nad Polską i dlatego nie odnoszą żadnego sukcesu. Wymądrzanie się, puszenie ego autorów, którzy z wysokości swych pseudoautorytetów osądzają przodków, nie jest nam potrzebne. Dlatego mam na razie tylko jeden dobry przykład. Ale przede wszystkim trzeba tu postawić na kinematografię. I zainteresować ludzi szukaniem historii rodzinnej. Każdy z nas, gdy rozejrzy się wokół siebie, znajdzie w swej genealogii fascynujące przecięcia historii rodzinnej z historią wielką. Bardzo tego państwu współczuję, ale myślę, że państwa pokolenie jest pozbawione przeżyć zbiorowych, jakich jeszcze moje pokolenie, niewiele starsze, doświadczyło. Choćby Solidarność czy kolejne pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Porozmawiajcie z ludźmi, którzy aktywnie brali w nich udział. Oni są wszędzie, często już starsi i wymagający pomocy. Szukają uznania i pomocy, a nie znajdują jej po stronie państwa. Warto od tej strony spojrzeć na historię. Może to być nasz sposób na zamanifestowanie dumy z korzeni, z których wyrastamy. – Dumy i zobowiązania. Żeby nie skończyło się tylko na dumnym i pustym puszeniu jak paw .


inżynier ducha

św. o. Da mian de Veuster

Trędowaty całego świata

fot. wikimedia commons

10

KAROLINA MAZURKIEWICZ

W

1873 r., kiedy o. Damian wyruszył na wyspę Molokai, norweski lekarz i naukowiec Armauer Hansen odkrył prątki trądu. Trąd pozostawał jednak chorobą nieuleczalną, a przede wszystkim odrażającą wizualnie. Nikt nie wiedział, jak się przenosi i co ją powoduje. Jednak na Hawajach działano w sposób radykalny – izolowano zarażonych na wyspie, która niedługo potem została okrzyknięta „cmentarzem żyjących”. W momencie, gdy przełożeni skierowali o. Damiana de Veuster (1840–1889) na Molokai, jak zapewniano, tylko na krótki okres, on już się domyślał, że to przeklęte przez innych miejsce stanie się dla niego nowym domem na całe życie. Wiedział, że jego misją jest pomóc trędowatym godnie przeżyć ostatnie momenty ich egzystencji. Dla innych to, co spotkało o. Damiana, byłoby wyrokiem, dla niego zaś stało się wielką łaską. Trędowaci, pozostawieni na pewną śmierć, bez godnych warunków, we wszechogarniającym brudzie i z rozprzestrzeniającą się na ich ciele chorobą, pragnęli tylko jednego – ciepła i ludzkich odruchów miłosierdzia. To wszystko dał im jeden człowiek – „biały” kapłan. Już w pierwszych tygodniach pobytu na wyspie o. Damian przestał czuć odrazę do trądu. Co więcej, pomimo wielu ostrzeżeń,

nie bał się pić, jeść z tych samych naczyń, co chorzy, a także opatrywać im ran. Mówił: „Jeśli ta choroba odbierze mi ciało, to Pan Bóg da mi inne”. Chciał, by chorzy poczuli z nim jedność. Poprzez proste stwierdzenie „my trędowaci” w każdym kazaniu, duchowo jednoczył się z trędowatymi. Stali się oni jego braćmi.

odwiedzała Molokai, tak zachwyciła się śpiewem, że z jej oczu popłynęły łzy. Chór przeświadczony, że przez zniszczone chorobą gardła fałszuje, przestał śpiewać. Królewska potomkini przyznała misjonarzowi order komandorski, który przyjął tylko dlatego, że jej rodzina bardzo wspierała trędowatych.

„W ciągu ostatniego roku widziałem ponad setkę umierających w doskonałej dyspozycji serca” – pisał po dwóch latach pobytu na wyspie. To godna śmierć stała się jego misją. Postanowił zbudować cmentarz, by każdy z umierających mógł wiedzieć, że spocznie w poświęconej ziemi. Szczególne miejsce na cmentarzu zajmował krzyż, obok którego o. Damian zarezerwował miejsce na swój pochówek.

Nic tak nie martwiło kapłana, jak brak drugiego księdza na wyspie, bo nie mógł się wyspowiadać. Kiedy pewnego razu jednemu z kapłanów zabroniono zejść na Molokai, o. Damian spowiadał się krzycząc swoje grzechy w języku francuskim, tak by załoga nie rozumiała, co mówi.

Jedną z wielu rzeczy, które dawały radość trędowatym był śpiew. Jako Hawajczycy, z natury uwielbiali śpiewać. Dlatego o. Damian pomógł im w stworzeniu chóru. Gdy hawajska księżniczka Liliuokalani

myśli niepospolite „Stałem się trędowatym pośród trędowatych, aby pozyskać ich dla Chrystusa”. „Od rana do wieczora jestem zanurzony w fizycznej i moralnej nędzy, która rozrywa mi serce, lecz zawsze staram się być pogodny, aby w ten sposób wzbudzać odwagę u moich pacjentów. Mówię im, że śmierć stanie się końcem cierpień, jeśli się szczerze nawrócą. Wielu z nich na nadejście ostatniej godziny patrzy z żalem, inni – z radością”.

www.e-tryby.pl

Po wielu latach pracy kapłan zaraził się trądem. Przyjął to z pokorą, często powtarzając: „Bądź wola Twoja”. Został wtedy jeszcze bardziej odrzucony przez misję zakonną. Współbracia bali się sprawować z nim Eucharystię. Kapłan poczuł się tym bardzo urażony, tak bardzo, że odwołał się do biskupa. Niedługo potem udał się do Honolulu do szpitala, gdzie wyspowiadał go sam biskup, który bez żadnej obawy po spowiedzi uściskał misjonarza, wiedząc, że ma do czynienia ze świętym za życia. Umarł w Wielki Poniedziałek. Cieszył się, że następną Paschę będzie spożywał już w niebie. Za życia i po śmierci jego osoba spotykała się w wieloma przykrymi komentarzami, pogardą i brakiem szacunku. Jednak zwyciężyła prawda, że ten Boży Kapłan przez swą pełną miłosierdzia postawę zdziała wielkie rzeczy dla nieba. Stał się trędowatym świata.


encyklopedia wiary

Nowe spojrzenie na

Ponieważ obchodzimy Rok Wiary, również Encyklopedia na jakiś czas zmieni swoją formułę. W najbliższych numerach będziemy poruszać i omawiać kolejno artykuły Składu Apostolskiego, czyli Wyznania Wiary, będącego streszczeniem podstawowych nauk Kościoła. MICHAŁ WNĘK

„Jest jeden Bóg. Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze”. Wszyscy mamy w pamięci te słowa. Przygotowując się do Pierwszej Komunii Świętej nie mogliście ich pominąć. To pierwsze dwie z tzw. sześciu prawd wiary. Znamy je, powtarzamy, lecz nie zdajemy sobie sprawy, że w gruncie rzeczy wypaczają obraz wiary katolickiej. Powinny stanowić swego rodzaju „esencję” dogmatyki, a została w nich pominięta podstawowa dla chrześcijaństwa kwestia – zmartwychwstanie. Przedstawiają też Boga w krzywym zwierciadle. – W Ewangelii jest On przede wszystkim Miłością, Ojcem i Zbawcą, natomiast z „prawd wiary” możemy wywnioskować, że to raczej jakiś wielki Kontroler, kosmiczny Inkwizytor – twierdzi dr Marek Kita, filozof i teolog, zastępca dyrektora Międzywydziałowego Instytutu Ekumenii i Dialogu na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II. Oczywiście, biblijny Bóg jest też sprawiedliwy, ale stara się nas ratować od konsekwencji naszych grzechów. Trudno ustalić autora sześciu prawd (których nie znajdziemy w powszechnym Katechizmie Kościoła), więc o wiele lepiej czerpać naukę wiary bezpośrednio z Credo.

Dziedzictwo Dwunastu Skład Apostolski (Credo) został sformułowany w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, w Kościele rzymskim. Stara legenda, zgodnie z którą przed rozejściem się Apostołów na cały świat każdy z nich ułożył jeden z dwunastu punktów tego Wyznania Wiary, świadczy o przekonaniu wierzących, że Credo zawiera autentyczną naukę pierwszych uczniów Jezusa. Nietrudno zresztą dostrzec, że jest ono jakby Ewangelią w pigułce. – W starożytnym Kościele

TRYBY NR 8(17)/2012

kandydaci do chrztu uczyli się go na pamięć dopiero na końcu trzyletniego przygotowania, na tydzień przed samą uroczystością. Formuły Credo nie wolno było zapisywać, należało ją nosić w sercu. Nie zdradzano też jej brzmienia niewierzącym, żeby uniknąć profanacji – mówi doktor Kita.

Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi... Warto się zastanowić, co znaczy w chrześcijaństwie słowo „Bóg”. Nie chodzi nam o kogoś na podobieństwo mitologicznych mieszkańców Olimpu, lecz o Tajemnicę, od której wszystko bierze początek i ku której wszystko zmierza. Nasz umysł instynktownie pyta o przyczynę, cel i sens rzeczywistości, w której dostrzega pewien porządek. Wiara zakłada, że ten porządek świata jest dziełem wyższego Rozumu i Mocy niemieszczącej się w granicach przyrody (filozofia nazwie to transcendencją). Ale wiara w sensie biblijnym przyjmuje ponadto, że Tajemnica sama przemówiła, że Bóg rozpoczął z nami dialog. Doktor Kita przywołuje w tym miejscu przykład Abrahama, który usłyszał zaproszenie do wędrówki w nieznane – i wyruszył w ślad za niewidzialnym Przewodnikiem. Wiara to poleganie na Bogu, powierzenie Mu siebie. W Składzie Apostolskim ważne jest zestawienie określeń „Ojciec” i „wszechmogący”. Ten, w którego mocy znajduje się wszystko, Władca wszechrzeczy, jest jednocześnie kimś, kto się o nas troszczy, okazuje serce, współczuje. Jezus mówił o Nim, że towarzyszy nawet spadającemu na ziemię wróblowi. W Nim zostało wszystko stworzone: i to, co w niebiosach, i to, co na ziemi (Kol 1, 16).

fot.: www.youcat.org

Wyznanie Wiary W Roku Wiary czytaj

„YOUCAT” W 50. rocznicę otwarcia Soboru Watykańskiego II, 11 października br. rozpoczął się w całym Kościele Rok Wiary. Potrwa on do 24 listopada 2013 r., czyli do Niedzieli Chrystusa Króla. 97. Czy Żydzi są winni śmierci Jezusa? Nikt nie może obwiniać wszystkich Żydów, zbiorowo, za śmierć Jezusa. Kościół z całkowitą pewnością wyznaje natomiast, że współwinni śmierci Jezusa są wszyscy grzesznicy. Stary prorok Symeon przewidział, że Jezus będzie „znakiem, któremu będą się sprzeciwiać” (Łk 2, 34). Jezusa całkowicie odrzuciły żydowskie autorytety, chociaż na przykład wśród faryzeuszów byli Jego zwolennicy, jak choćby Nikodem czy Józef z Arymatei. Jedynie Bóg zna indywidualną winę biorących aktywnie udział w procesie Jezusa różnych rzymskich i żydowskich osobistości i instytucji (Poncjusz Piłat, Kajfasz, Herod, Wysoka Rada) czy też Judasza. Teza, jakoby wszyscy ówcześnie i dzisiaj żyjący Żydzi byli winni śmierci Jezusa, jest nierozsądna i nie potwierdza jej sama Biblia. 391. Dlaczego ważne jest oddawanie organów? Oddawanie organów może przedłużyć życie lub podwyższyć jakość życia, dlatego jest prawdziwą służbą na rzecz bliźniego, o ile ludzie nie są do tego zmuszani. Dawca musi za życia dobrowolnie i świadomie zgodzić się na to i nie może być uśmiercony w celu pozyskania organów. Istnieją żyjący dawcy np. szpiku kostnego lub nerek. Pobranie organów od osoby zmarłej wymaga stwierdzenia zgonu i zgody dawcy wyrażonej za jego życia lub przez jego prawnego reprezentanta. YOUCAT to Katechizm Kościoła Katolickiego przeznaczony dla młodzieży. Numery pytań odpowiadają numeracji w YOUCAT.

11


por tret

CZYTA, GOTUJE I BLOGUJE Spotykamy się na krakowskim rynku o dość nietypowej porze na wywiad – poniedziałek, 8:00. A to dlatego, że wracasz z Gdańska po ogólnopolskim spotkaniu blogerów. Co robicie w tym czasie? – To dwa dni pełne wywiadów, warsztatów, zajęć dla blogerów, na których możemy się dokształcić z tematyki tradycyjnych i nowych mediów. To również okazja, by spotkać się w swoim gronie, ponieważ na co dzień nie mamy takiej możliwości. Tworzycie odrębną społeczność w sieci. – Owszem. To media elektroniczne. Na tegorocznym Blog Forum Gdańsk widać było, że tworzymy odrębną jakość w mediach. Jesteśmy inaczej postrzegani, choćby przez tych, którzy tworzą tradycyjne, „stare” media. Czyli jak? – Jako nieprofesjonaliści, jak osoby, które „krzyczą” w Internecie i nie podają rzetelnej informacji . Bloger to osoba, która coś tam sobie prowadzi, jakiś blog. A chcemy być postrzegani jako źródło sprawdzonej i dobrej informacji. Oczywiście, jest dużo blogerów, którzy prowadzą swoje różowe „blogaski”. Jednocześnie jest mnóstwo osób, które robią blogi z pasji i piszą bardzo profesjonalnie. Jednak duże media, mainstreamowe i korporacyjne nadal postrzegają nas jako „oszołomów”. Ostatnio czytałam artykuł o blogerach, którzy zarabiają na swojej twórczości. Można zarobić więc na blogu w Polsce? – Na blogu da się zarobić i w Polsce jest grupa blogerów, którzy mogą się z tego utrzymać. Ja też zarabiam na blogu, ale jeszcze nadal nie na tyle, by rzucić wszystko, móc się z tego utrzymać i zająć się tylko tym. Ale mogę sobie dzięki temu chociażby hurtowo kupować książki, które są dość drogie. Czas na pytanie, którego nie może zabraknąć: jak zaczęła się twoja blogowa przygoda? www.e-tryby.pl

– Wiedziałam, że padnie to pytanie (śmiech). Większość kulinarnych blogerów zakłada blogi dlatego, że umie gotować i chciałby się tym pochwalić. Ja natomiast w ogóle nie potrafiłam ani gotować, ani piec. Założyłam bloga w 2007 r. z myślą, że będzie moim internetowym notesem na przepisy. I tak zamieściłam jeden, drugi, dziesiąty przepis. Po jakimś czasie zorientowałam się, że ktoś oprócz mnie odwiedza ten blog, zostawia komentarze itd. Zaczęłam pisać o książkach, dokształcać się w wypiekach. I tak się powoli rozkręciło. Dzięki blogowi znalazłam swoją niszę kulinarną, czyli wypieki połączone z książkami. Dla mnie wypiekanie ciasteczek czy muffin to był powrót do korzeni – rzeczy manualnych, bo zawsze byłam uzdolniona plastycznie, a w moich wypiekach to właśnie widać. Jako nastolatka miałam też przerwę w czytaniu książek i przez bloga wróciłam do tego, co naprawdę lubię. Skąd czerpiesz informacje o książkach? – Czytam dużo zagranicznych serwisów o książkach, ponieważ tam są pierwsze informacje. Czytam też sporo książek po angielsku. A o nowościach z Polski dowiaduję się od samych wydawnictw. Przysyłają mi katalogi z zapowiedziami trzy miesiące wcześniej, więc naprawdę trudno mnie zaskoczyć jakimiś „nowościami”. Dzięki temu mogę też czytać książki dużo wcześniej niż inni i recenzować je przed ukazaniem się na rynku. Nie przeraża Cię ogrom pracy nie tylko przy pieczeniu, ale również blogowaniu? – Nie, blog to mój nośnik, gdzie zamieszczam swoje teksty. Wbrew pozorom blogowanie wymaga dużo pracy: zanim coś napiszesz, musisz to przemyśleć, potem wystukać, zredagować. Nawet krótką notkę muszę wcześniej zaplanować. Prowadzisz zajęcia kulinarne dla dzieci w ramach projektu Dzieciaki w formie. Są bardzo popularne.

Wieczory, gdy z garstką ciastek i dobrą książką zanurzasz się w fotelu i czytasz, czytasz… Autorka Book ma a cookie urzeczywistniła te wizje – na swoim blogu nie tylko pokazuje swoje wypieki, ale również recenzuje książki. Z Asią Mentel rozmawia Diana Drobniak.

– Na początku sądziłam, że takie warsztaty są bardzo powszechne i dostępne. A okazało się wręcz przeciwnie: chętnych było tak wiele, że teraz muszę organizować dodatkowe terminy. Rodzice zapisują swoje dzieci na takie zajęcia, bo nie mają czasu piec ze swoimi dziećmi? – Z perspektywy rodziców to wygląda tak, że oni naprawdę chcą piec z maluchami w domu, tylko najczęściej po całym dniu nie mają już siły tego robić – wolą szybko przygotować jakieś danie niż zaprosić dziecko do kuchni. Bo wiadomo, że narobi bałaganu. To nie jest kwestia tego, że rodzice nie chcą się z dziećmi bawić, tylko nie mają siły robić tego po pracy. Ulubione ciasteczka? Mogą być Twojego wyrobu. – Ale które lubię robić czy jeść? Bo lubię jeść takie z owocami lub owsiane. W zasadzie nie przepadam za ciasteczkami, bo mam je na co dzień w domu. I jestem bardzo wybredna, zwłaszcza gdy jakieś kupuję. Nie wyszło Ci kiedyś ciasto? – Pewnie! Pieczenie wiąże się niesamowicie z emocjami. Trzeba mieć dużo cierpliwości, delikatności, ale też intuicję, co z ciastem zrobić w danym momencie. Trochę jak z człowiekiem – w zależności od nastroju, musisz wiedzieć jak do niego podejść. ASIA MENTEL – absolwentka dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, od kilku lat prowadzi blog o wypiekach i książkach – Book me a cookie. Prowadzi również warsztaty kulinarne dla dzieci w Krakowie i Warszawie. Najczęściej odwiedza portal LubimyCzytac.pl, a kawę pije w Kolorach na Kazimierzu, Bonie i Gazeta Cafe w Krakowie. Blog: www.bookmeacookie.blogspot.com Warsztaty kulinarne dla dzieci: www.dzieciakiwformie.pl

fot. Arhciwum Asi Mentel

12


ona i on

Przekroczyć próg…

Miłości Na początku niekończące się rozmowy, fascynacja. Splecione ręce, szalone pomysły. Tęsknota i szczypta zazdrości. Myśli nieustannie biegnące w stronę tej wyjątkowej osoby. Z czasem decyzja serca i rozumu. W końcu ten Wielki Dzień… Czy można ocenić, na jakim etapie jest nasz związek i podjąć decyzję w odpowiednim czasie? Potwierdzamy: można. Miłość nam wszystko wyjaśniła.

fot. Arhciwum Iwony i Dominika Sidor

IWONA I DOMINIK SIDOROWIE

O

fazach związku i etapach miłości „od poznania do rozpadu”, potwierdzonych przez psychologów i seksuologów, można bez problemu poczytać w kolorowych pisemkach i na niezliczonych portalach internetowych. Od zauroczenia, przez kryzysy, aż po sformalizowanie związku i/lub rozstanie. Zapewne wiele w nich zaczerpnięto z historii „z życia wziętych”, nam jednak czegoś w nich brakuje – pewnego… sacrum? Może dlatego sięgnęliśmy na „wyższą półkę”. Co na niej znaleźliśmy? Odnaleźliśmy siebie. Nasz związek na drodze dojrzewania do miłości oblubieńczej, którą genialnie ujął Karol Wojtyła. Ta droga, choć wydaje się banalna, zawiera wszystkie etapy, które rzeczywiście przechodzimy w związku. Wszystko zaczyna się przecież zazwyczaj od koleżeństwa, spotkania w grupie znajomych, w pracy, na uczelni, etc. My poznaliśmy się w wiedeńskim duszpasterstwie i od-

TRYBY NR 8(17)/2012

kryliśmy, że łączy nas wspólna pasja – i tak zaczęły się nasze kumpelskie, jeszcze wtedy, wypady w Alpy. Te nasze górskie wędrówki i partnerstwo w skalnej wspinaczce zacieśniły nasze relacje. Przyjaźń związała nas do tego stopnia, że nie zauważyliśmy, jak wiele czasu spędzamy razem poza weekendowymi wyjazdami. Od tego momentu potrzeba było już tylko jednego kroku do fascynacji. Choć z nią jest różnie – czasem bywa jednostronna. Druga strona jest bardziej czujna, zdystansowana. Jednak jak głoszą słowa jednego z polskich utworów: Nie pokonasz miłości, nie zwyciężysz jej w sobie! I warto czekać – jeśli dwojgu ludziom jest to pisane, w końcu w obojgu pojawi się zakochanie, które Wojtyła nazywa sympatią. Dla nas świat stał się bogatszy, od tej chwili mogliśmy dzielić ze sobą całą radość i wszystkie smutki. Każdy drobiazg był powodem, by spotkać się z ukochaną osobą. Każda chwila rozłąki dłużyła się, a każdy spór pozwalał uczyć się bycia z drugim człowiekiem. I choć był to czas idealizowania drugiej osoby, emocjonowania jej bliskością, przeakcentowania roli uczuć, to jednak był niesamowicie ważny i konieczny. Nawet gdybyśmy się rozstali, byłby cennym doświadczeniem, bo każde zakochanie uczy, jak kochać i pomaga dorastać do prawdziwej miłości. My jednak rozpozna-

liśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Kilka miesięcy szczerego trwania razem, pomimo rozłąki, bolesnego czasem docierania się i rezygnacji z siebie wystarczyło, by nasza więź przerodziła się w miłość oblubieńczą. A jej miarą jest gotowość oddania siebie, rezygnacji z własnego egoizmu, ofiarowania wszystkiego, co się ma, dla dobra i szczęścia drugiej osoby. Kiedy zaczęliśmy istnieć dla drugiego, z naszego „ja” i „ty” powoli kształtowało się „My” – przekroczyliśmy próg miłości. Byliśmy wewnętrznie przekonani, że to właśnie nas, sobie nawzajem, Bóg stawia na wspólnej drodze. Przyszła więc pora na zaręczyny i niezastąpiony czas narzeczeństwa. Czas uczenia cierpliwości i odpowiedzialności za siebie nawzajem, jeszcze głębszego poznawania siebie, niezliczonych rozmów, akceptacji swoich mocnych i słabych stron i kochania takimi, jakimi jesteśmy – pomimo wszystko. A jednocześnie stałego zabiegania o ukochaną osobę i gotowości do wysiłku, by zmieniać się na lepsze z miłości do niej. Dla nas był to czas, który zaowocował piękną miłością oblubieńczą, ślubowaną przed Bogiem. Tak, miłość jest owocem, który potrzebuje czasu na dojrzewanie, ze wszystkimi jego etapami – deszczowymi wieczorami i słonecznymi porankami. Nie jest gotowym już artykułem na półce sklepowej, który wystarczy kupić, rozpakować i zjeść. Wymaga naturalnego rozwoju i nie sposób tego przeskoczyć. Ale czy w ogóle byłoby warto? Każda z tych chwil miała swoją wartość oraz urok – i żadnej z nich nie chcielibyśmy wymazać z życiorysu. Przeciwnie – będziemy je wspominać przy lampce wina, kiedy już zestarzejemy się razem, trzymając się za ręce…

13


Jak wielki wpływ mają media katolickie, a jaki mogą mieć na kształtowanie opinii polskiego społeczeństwa? – Przede wszystkim podążają za podstawowym założeniem dziennikarstwa, że należy być wiernym prawdzie. Pracujący w mediach katolickich dziennikarze wiedzą, że muszą dawać świadectwo prawdzie. Odpowiada mi praca w „Gościu Niedzielnym”, gdyż nie mam tu żadnego konfliktu ideowego. W mediach publicznych czy prywatnych czasem należało iść na mniejszy lub większy kompromis, uwzględniając interesy różnych grup widzów. Natomiast w mediach katolickich coś takiego nie istnieje. My nie kryjemy, na jakim systemie i w obronie jakich wartości pracujemy. Kiedyś Mariusz Ziomecki powiedział, że nie istnieje w mediach kategoria prawdy, jest tylko kategoria newsa. Takie podejście w dziennikarstwie stało się powszechne, natomiast dla nas, w mediach katolickich, takie myślenie jest po prostu nie do przyjęcia. Kto według Pana powinien kreować gusta czytelników, widzów, słuchaczy? Czy taką rolę powinny odgrywać media? www.e-tryby.pl

– Dawniej rzeczywiście było tak, że media starały się kreować pewne wzorce, wpływać na mowę, wrażenia estetyczne odbiorców, był to pewnego rodzaju punkt odniesienia. Teraz następuje odwrócenie tych ról. To media zaczynają pytać, co widzom się podoba i takie programy, dostosowane do odbiorcy, pokazywać. Przez to ich jakość gwałtownie zaczyna się obniżać.

DE

R NUME NY L A J SPEC

fot. Roman Koszowski/”GN”

U

Czy IV władza to obiektywny kontroler jakości? Ile jest miejsca na prawdę w polskich mediach? I jaka jest w tym wszystkim rola mediów katolickich i obywatelskich? Z Piotrem Legutką, dyrektorem krakowskiego dodatku „Gościa Niedzielnego”, rozmawiają Karolina Mazurkiewicz i Michał Wnęk. W książce „Mity IV władzy” pisze Pan o roli mediów jako niezależnych „kontrolerów jakości”. Czy można jeszcze mówić o rzetelnym kontrolowaniu jakości, czy to pojęcie umarło? – Niestety, nastąpił upadek pojęcia IV władzy w takim sensie, w jakim termin się pojawił. Nie ma już niezależnego kontrolera. Media XXI w. zmieniły się w instrument, który jest wykorzystywany przez tych, którzy mieli być kontrolowani. Eryk Mistewicz postawił taką tezę, dość radykalną, że 7 na 10 newsów jest albo kryptoreklamą albo „spinem”, czyli informacjami podrzucanymi przez polityków. Smutne jest to, że wydawcy i właściciele mediów idą na ten układ…

ADOMY Y W AT EL

Odwrócona rola mediów

WI

OB

NT - Ś

m edia pod lupą

ST

14

Piotr Legutko – dziennikarz i publicysta. Były redaktor naczelny „Dziennika Polskiego”, obecnie nadzoruje krakowski dodatek „Gościa Niedzielnego”. Jest wykładowcą Wydziału Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej oraz Studium Dziennikarskiego Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II. Wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Jego teksty możecie przeczytać także w „Rzeczpospolitej” oraz „Uważam Rze”.

Które z mediów (prasa, radio, telewizja) jest obecnie najbliżej doskonałości i perfekcji? – Prasa. Obrazem można bardzo łatwo manipulować, słowem natomiast dużo trudniej oszukać odbiorcę. Jeżeli spojrzymy na media, to prasa jest najbardziej wartościowa i dużo poważniejsza od pozostałych. Telewizja to show, żeby zaistnieć i się sprzedać trzeba szokować. Zdecydowanie bardziej polecam media czytane. Mało osób wie, że „Gość Niedzielny” jest najlepiej sprzedającym się tygodnikiem w Polsce, wyprzedzając m.in. „Politykę”, „Newsweek”, „Wprost” czy „Uważam Rze”. Skąd ten fenomen? – Fenomen „Gościa” bierze się z tego, że jest to pismo bardzo rzetelne, opisujące rzeczywistość w sposób kompaktowy. Oprócz tego, że ma charakter ewangelizacyjny, posiada bardzo dobre działy zagraniczne, gospodarcze, naukowe, kulturalne, reportaże i fotoreportaże. To pismo eleganckie, łączące dwa elementy. Pierwszym z nich jest przekaz wartości na bardzo wysokim poziomie. Można powiedzieć, że to dziennikarstwo najwyższej próby. Oczywiście nie byłoby tak bez

najważniejszego filaru, jakim są dodatki diecezjalne i to właśnie jest ten drugi aspekt, wpływający na całokształt „Gościa”.

Podczas jednej z debat (Kryzys IV władzy) powiedział Pan, że media, a szczególnie te czytane, poprawiają jakość polityki. Mógłby Pan to rozwinąć? – Ludziom, którzy czytają dużo trudniej zamącić w głowach. Są oni odporni na manipulacje. Jeśli ktoś jest zdany tylko na telewizję, nie jest w stanie zweryfikować prawdziwości informacji. Natomiast korzystający z Internetu łatwo sprawdzi, czy to, co powiedział dany polityk, jest prawdą, lub czy nie jest to przypadkiem kolejny kłamca. Wspomniał Pan również, że IV władza jako media nie istnieje, biorąc pod uwagę ośrodki regionalne. Twierdzi Pan, że stały się one oddziałem PR dla polityków. Jakie zatem mają one wyjście, żeby nie upaść i nie sprzedać się polityce? – Media regionalne już są uzależnione od polityki. Na przykładzie Telewizji Kraków można zobaczyć, jak duża część anteny jest zajęta przez materiały, które albo są wprost finansowane z pieniędzy samorządów albo pośrednio, przez jakieś podmioty. Zaczyna brakować materiałów stricte dziennikarskich. Media regionalne upodabniają się do mediów samorządowych, stając się tubą władzy. To już nie jest IV władza, tylko ta sama władza, którą powinniśmy kontrolować. Wracamy do sytuacji przed ‘89 rokiem, kiedy media były instrumentem sprawowania władzy. A widzi Pan na to jakieś lekarstwo? – Oczywiście. Mamy do czynienia


dodatek specjalny z ogromną rewolucją technologiczną. Te media, które są zawłaszczane przez polityków, to jedno. Równocześnie pojawia się drugi obieg, zjawisko bardziej znane z czasów komuny, czyli obieg niezależnej informacji. W tym miejscu istnieje jednak problem finansowania. Niezależne media zaczną pełnić swoją funkcję, jeśli będą finansowane, jeśli dziennikarze nie będą robić tego tylko z obywatelskiego obowiązku, ale będą mogli tam pracować. Na razie te media są robione bardziej hobbystycznie, np. wpolityce.pl. Czyli dziennikarstwo obywatelskie? – Tak, to wszystko dzieje się głównie w Internecie, ponieważ jest to najtańszy sposób uprawiania dziennikarstwa, ale i najskuteczniejszy, bo przecież wiadomo, że tutaj jest najwięcej odbiorców. To jest ostatni szaniec prawdziwego dziennikarstwa. Myślę, że ten rodzaj przekazywania informacji i komentarzy ma ogromne perspektywy rozwoju. Jesteśmy w takim momencie, że jeszcze do końca nie wiemy, co z tego wyjdzie, ale poczekajmy na efekty. W jaki sposób będą się rozwijać i zmieniać polskie media? – Będą się zmieniać w pewien zbiór możliwości. Staną się pewnego rodzaju biblioteką, z której będzie można wyjąć poszczególne informacje i artykuły. Zmierzamy do tego, że zamiast szukać tytułów, zaczniemy poszukiwać poszczególnych autorów i formatów. Już teraz ludzie najchętniej kupują „Angorę” – gazetę z przedrukami. Jak widzi pan przyszłość prasy w Polsce? Czy w dobie Internetu i e-booków ma ona szansę na przeżycie? – Prasa nieuchronnie zmierza do Internetu. Papier zostanie jako forma elegancka i ekskluzywna, dla ludzi którzy lubią zapach papieru i nie zrezygnują z takiego rodzaju obcowania z informacją. Gazeta jest dużo wygodniejsza, szybciej się ją czyta. Sądzę jednak, że prasa w dużej mierze przetrwa. Nie boję się o przyszłość „Gościa Niedzielnego”, bo jest to gazeta zaspokajająca różne formy ciekawości. Już dziś istnieje możliwość układania sobie gazet w Internecie, jednak pozostają osoby, które wolą mieć już coś przygotowanego – i wtedy sięgają po gazety. Każde medium ma swoją linię programową. Młody dziennikarz, chcący przekazywać rzetelne informacje, staje na rozdrożu: być sobą obiektywnym i wylecieć z pracy, czy trzymać się wytyczonych norm swojego pracodawcy i działać niezgodnie z własnym sumieniem. – Człowiek musi to wszystko rozstrzygnąć we własnym sumieniu. Ja wierzę, że wkrótce wielu młodych dziennikarzy będzie mogło startować samodzielnie, TRYBY NR 8(17)/2012

poprzez budowanie własnych mediów, portali. Natomiast rzeczywiście jeśli idzie się do pracy np. do koncernu Agora, to dziennikarz wie, że tu nie ma żadnych kompromisów. Pozostaje tylko kwestia jego sumienia. Pewnych spraw już nie da się pogodzić. Kiedyś były w mediach małe kompromisy, na poziomie selekcji informacji, teraz jest to wojna ideologiczna. Młodzi dziennikarze, wchodzący na rynek, mają jasną sprawę, gdzie są te kompromisy, a gdzie ich nie ma.

Rynek mediów jest bardzo konkurencyjny i wygrają na nim nie ci, którzy buszują po Internecie, tylko ci, którzy są blisko ludzi i prawdy. Jednak są dziennikarze pracujący w wielkich koncernach, którzy otwarcie przyznają się do Kościoła, ale odpowiadając na pytanie: „Dlaczego pracuje pan w takim medium, które prowadzi otwartą walkę z Kościołem?”, mówią, że oni są wierni prawdzie, a to, co dzieje się poza ich działalnością, ich nie dotyczy. Czy to nie jest zakłamanie? – Weźmy konkretny przykład Szymona Hołowni, który przez długi czas pracował w „Newsweeku” i był za to atakowany przez wielu. On natomiast porównał gazetę do galerii handlowej, a swoją rubrykę do sklepu, w którym sprzedaje chrześcijańskie wartości. Jest w tym pewna logika, bo mamy obowiązek ewangelizacji. Ja również to podzielam. Natomiast musiał się w końcu poddać, bo nie mógł firmować swoim nazwiskiem gazety, gdzie obok jego tekstów były rzeczy nie do przyjęcia. Ale do momentu, kiedy tylko jest to możliwe, należy wchodzić w różne media i dawać tam świadectwo. Nie możemy dać się zepchnąć na margines, nie możemy się zamknąć przed całym światem. Należy pokazać ludziom, że dawanie świadectwa swojej wiary jest czymś absolutnie normalnym. Czy nie uważa Pan, że media w Polsce coraz bardziej się polaryzują? Czy za parę lat będzie jeszcze miejsce na obiektywizm? – Mamy w tej chwili rynek mediów tożsamościowych. Ludzie czytają gazety, które nie tylko dostarczają informacje, ale również bezpośrednio związane z ich systemem wartości. Polska jest krajem podziału politycznego i tożsamościowego, to wszystko przekłada się na rynek mediów. Lubimy słuchać takich opinii, z którymi się zgadzamy i to jest psychologiczna prawidłowość. Ja nie widzę

w tym nic zdrożnego, pod warunkiem, że od czasu do czasu słucha się dla porównania tej drugiej strony. Słuchając tylko wybranych programów informacyjnych lub czytając jedną gazetę stykamy się z zagrożeniem, że będziemy mogli zostać łatwo wprowadzeni w błąd. Media powinny być przestrzenią debaty. Tę powinny budować media publiczne, które niestety nie spełniają w tym momencie tego zadania. Najważniejszy program w mediach publicznych ma teraz Tomasz Lis, który jest bardzo wyrazisty w swoich poglądach. Jego programu nie możemy nazwać debatą czy dyskusją, tylko show, gdzie najważniejsza jest awantura. Mówił Pan o obiektywizmie i łamaniu pewnych barier. Mam tu na myśli zaproszenie prof. Andrzeja Nowaka na wywiad w „Gazecie Wyborczej”. Jak Pan sądzi, czy takie postępowanie może wprowadzić nowy trend w polskich mediach łamania stereotypów lub idąc dalej, linii danej gazety? – To jest niezbędne. Mimo tego, iż ludzie lubią media, które są bliskie ich wartości, to jednak czasem z czystej ciekawości chcą usłyszeć drugą stronę. Przełamanie w mediach powinno nastąpić i cieszę się, że już w pewnych miejscach następuje. Jestem studentką III roku dziennikarstwa. Proszę mi powiedzieć, co powinnam zrobić, aby za dwa lata nie być kolejnym bezrobotnym magistrem. – Ja zawsze zalecam, by dziennikarstwo było jednak drugim kierunkiem studiów. Dziennikarz powinien mieć jakiś inne zainteresowania i specjalizacje. Zresztą powinien wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś. Dziennikarstwo to też jest pewien sposób kontaktu z rzeczywistością. Po tym kierunku ludzie mogą wykonywać wiele innych zawodów związanych właśnie z kontaktem z ludźmi, z komunikowaniem, całą sferą reklamy i PR. Z drugiej zaś strony żyjemy w czasach, gdzie dziennikarze sami mogą być nadawcami. Co w takim wypadku radzi Pan młodym dziennikarzom? – Przede wszystkim być blisko ludzi. Rynek mediów jest bardzo konkurencyjny i wygrają na nim nie ci, którzy buszują po Internecie, tylko ci, którzy są blisko ludzi i prawdy. Pomimo tego, że kształci się bardzo dużo dziennikarzy, to jest jednak głód tych prawdziwych, którzy się nie boją – nie mówię tu tylko o odpowiedzialności cywilnej – ale także potrafią spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy. Artykuł powstał w ramach projektu „Student – świadomy obywatel” dofansowanego ze środków Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego w ramach konkursu Małopolska WIE – Wiedza Innowacja Edukacja

15


DE

REKLAMY

ADOMY

R NUME NY L A J SPEC

Y W AT EL

Konsument w świecie

WI

OB

NT - Ś

m edia pod lupą

ST

U

Codzienna manipulacja i wielki mit

x3

AGNIESZKA CAŁEK

Nie kupujesz, nie dbasz, nie kochasz… Od mediów można by oczekiwać rzetelnej informacji. Niestety, oczekiwanie tego rodzaju w stosunku do reklamy, jako konkretnego gatunku proponowanego przez media, byłoby wyrazem skrajnej naiwności. W końcu celem reklamy jest to, byśmy poszli do sklepu i nabyli wskazany towar. Bez względu na to, czy go potrzebujemy i jakiej jest jakości. Wobec tego miażdżącego argumentu przestaje dziwić i oburzać manipulacja w reklamie. W wyścigu o uwagę i zaangażowanie konsumenta wszystkie chwyty są dozwolone. Tym najczęściej stosowanym i budzącym duże wątpliwości etyczne jest wykorzystywanie emocji odbiorców. Gdy w przekazie pojawia się jakaś pożywka dla nich, konkretne informacje schodzą na dalszy plan. Jeśli chcesz mieć zdrowe i szczęśliwe dziecko, kup… – tu można wstawić dowolny produkt – baton, płatki, proszek, soczek. Któż nie chce mieć zdrowego i szczęśliwego dziecka? Która matka nie chce zadbać o swoich najbliższych, którzy zasługują na więcej, czyli na… reklamowany produkt. Granie na emocjach to nie tylko domena reklamodawców dóbr szybko zbywalnych, takich jak żywność czy środki czystości. Dotyczy to również znacznie poważniejszych zakupów, takich jak np. samochody. Bo jakiż jest związek pomiędzy parametrami technicznymi auta a kuso ubranym dziewczęciem, leżącym na jego masce w celach promocyjnych?

Mamo, kup… Gra na emocjach jest bardzo powszechna, ale też na ogół konsumenci są jej świadomi. Gorzej jest z bardziej wysublimowaną formą manipulacji w reklamie, mianowicie z wykorzystaniem dzieci www.e-tryby.pl

duktów. Vicary twierdził, że w przerwie filmu wzrosła ich sprzedaż. Później eksperyment ten w różnych modyfikacjach był powtarzany przez wielu naukowców, którzy nie stwierdzili istotnego efektu. Co więcej, po latach sam Vicary przyznał, że wyniki tamtego eksperymentu zostały sfałszowane, a potem zniknął ze sfery publicznej – uprzednio dobrze zarabiając w roli eksperta od reklam. Niestety, mit do dziś ma się dobrze, czym świadczą chociażby prawne zapisy zabraniające stosowania reklamy podprogowej…

c. hu w. sx w t. w

Przerywają filmy. Znienacka wyskakują na czytanym w sieci tekście. Zawłaszczają coraz więcej prasowych łamów. Nagle ogłuszają przy słuchaniu radia. Bywają też cenną wskazówką i źródłem informacji. Reklamy. Są wszechobecne, więc trzeba je zaakceptować i nauczyć się świadomie z nich korzystać. Poniżej znajdziecie kilka informacji, które mogą wam w tym pomóc.

fo

16

jako pośrednika pomiędzy przekazem a konsumentem. Teoretycznie reklamy produktów, które nabywają dorośli, są adresowane właśnie do nich. Tymczasem nie zawsze tak jest. Po co w reklamie margaryny lub konserw rysunkowe postacie? Dlaczego dzieci i zwierzęta występują w reklamach płynów do płukania tkanin? Paradoksalnie te przekazy są kierowane właśnie do najmłodszych, którzy potem umiejętnie wpłyną na decyzję zakupową rodziców podczas wizyty w sklepie. Brzmi niewiarygodnie, ale dzieje się naprawdę. W końcu trudno założyć, że dorosły konsument może być tak naiwny i infantylny, że przekona go wesoła retoryka rysunkowej margaryny. Tymczasem dziecko owszem, ono nawet dokładnie zapamięta tekst i chętnie w razie potrzeby go powtórzy multiplikując – zupełnie za darmo – przekaz producenta.

Kup popcorn! Kup colę! Na pocieszenie, mimo wszechobecnej reklamowej manipulacji, nie trzeba się obawiać reklamy podprogowej, ponieważ akurat ona jest mitem. Teoretycznie reklama podprogowa ma polegać na tym, że pomiędzy klatkami takiego przekazu, jak np. film fabularny, montuje się klatki z reklamą. Na poziomie świadomym nie są one odbierane, za to są rejestrowane przez uwagę i powodują realny efekt. Skąd wziął się ten mit? Otóż w 1957 r. niejaki James Vicary opublikował artykuł, w którym przytaczał wyniki swojego eksperymentu wykonanego w kinie. W film zostały wmontowane klatki z obrazkami coli i popcornu oraz hasła nawołujące do zakupu tych pro-

Czytaj, pytaj, czuwaj… W tekście wspomniałam tylko o kilku wątkach związanych z manipulacją w reklamie. Problem jest znacznie szerszy. Niemniej można sobie z nim radzić, na co dzień stosując kilka prostych zasad. Po pierwsze, trzeba być bardzo uważnym i zamiast biernie przyjmować przekaz, oddzielić informację od manipulacji. Po drugie, szczególnie w przypadku dóbr szybko zbywalnych – należy czytać informacje na opakowaniach, z pewnością będą one bardziej rzetelne i kompletne, niż reklamy. Prawo zmusza producentów, by wszystkie potrzebne informacje znalazły się na etykiecie. I po trzecie – często lepszym źródłem informacji o produktach, ich jakości i skuteczności są inni konsumenci. Mogą to być znajomi, ale też osoby udzielające się na forach internetowych, chociaż oczywiście do tego źródła informacji trzeba podchodzić z pewną ostrożnością. Tych kilka prostych rad pewnie nie zagwarantuje uniknięcia wszystkich błędów, bo niestety kreatywność reklamodawców jest nieograniczona. Za to pozwoli zredukować liczbę zakupów, które rzeczywiście nie są nam potrzebne lub nie spełniają naszych oczekiwań.

Artykuły na stronach 16 i 17 powstały w ramach projektu „Student – świadomy obywatel” dofansowanego ze środków Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego w ramach konkursu Małopolska WIE – Wiedza Innowacja Edukacja


dodatek specjalny Już 7 listopada w rejonie Zielonej Góry i Gorzowa Wielkopolskiego nastąpi pierwsze wyłączenie naziemnej telewizji analogowej. Od tego dnia dostępna będzie tylko naziemna telewizja cyfrowa (NTC). Do jej odbioru zazwyczaj wystarczy zwykła antena.

Cyfryzacja telewizji naziemnej w Polsce, czyli zastąpienie tradycyjnej techniki nadawania analogowego nowoczesną techniką cyfrową, należy do jednego z najważniejszych projektów w sferze publicznej łączących zagadnienia społeczne, ekonomiczne i techniczne. Sygnał analogowy ma być całkowicie zastąpiony przez cyfrowy (co oznacza wyłączenie nadajników analogowych) nie później niż 31 lipca 2013 r.

KRZYŻÓWKA

Rozwiąż krzyżówkę i sprawdź, ile wiesz o cyfryzacji.

PRZYKAZANIA świadomego konsumenta mediów 1. Weryfikuj „Skąd o tym wiesz?” „W telewizji mówili, w gazecie pisali...” I co z tego? Sprawdzaj, sprawdzaj, sprawdzaj.

2. Korzystaj z różnych mediów

1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 1) …………. telewizyjny – urządzenie techniczne dostosowane do odbioru programu i przekazów z nim związanych 2) 7 listopada nastąpi pierwsze …………. naziemnej telewizji analogowej 3) Dzięki technice cyfrowej można w nim zmieścid nie jeden ale kilka programów TV

17

Masz prawicowe przekonania, więc sięgasz tylko po „Gościa Niedzielnego”, „Rzepę” i „Uważam Rze”? Dla umysłowej równawagi warto też zajrzeć do „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka”. Wiedz, co mówią ci, z którymi się nie zgadzasz. 4) Naziemna telewizja ………….umożliwia odbiór większej liczby programów niż naziemna telewizja analogowa 5) Program informacyjny TVP1, nadawany codziennie o godz. 19.30 6) Pokojowa lub zaokienna - odbiera fale radiowe 7) Np.: kineskopowy lub plazmowy

3. Bądź dociekliwy

Nie surfuj po informacji, ale drąż, pytaj o szczegóły. Nie zatrzymuj się tylko na tytule i lidzie, które często 1) ………………………….. telewizyjny – urządzenie techniczne dostosowane do odbioru programusą sztucznie „podkręcone” dla wzrostu sprzedaży i klii przekazów z nim związanych Co to właściwie jest ten multipleks? kalności. „Seryjny morderca Dlaczego Polska przełącza się na 2) 7 listopada nastąpi pierwsze ………………………………………. naziemnej telewizji analogowej w pociągach!” - krzyczy nadawanie cyfrowe? Co to jest setMultipleks może być rozumiany jako pojedynczy dawtytuł, a po lekturze tekstu Czy muszę kupić nowymożna w nim ny kanał telewizji którym umieszczony okazuje się, że chodzi tylko 3) -top-box? Dzięki technice cyfrowej zmieścid niewjeden alejednocześnie kilka programów TV telewizor? I czy wymiana instalacji został zestaw paru oddzielnych, telewizyjnych prograo trzy kradzieże, które być wiąże telewizja się ze szkodliwym mówodbiór cyfrowych. Jest toliczby możliwe dzięki zastosowaniu może nie mają ze sobą żad4) antenowej Naziemna ………….umożliwia większej programów niż naziemna wpływem fal elektromagnetycznych odpowiednio skutecznej kompresji (redukcji ilości nego związku. na zdrowie i życie mieszkańców? danych w pojedynczym sygnale programu cyfrowej telewizja analogowa Sprawdź na cyfryzacja.gov.pl telewizji) i nowoczesnych sposobów tworzenia sygnału 4. Nie wierz reklamie modulacji oraz wykorzystania fal radiowych. 5) Program informacyjny TVP1, nadawany codziennie o godz. 19.30 Wydałaś majątek na superkremy, a efektu odchudza6) Pokojowa lub zaokienna - odbiera fale radiowe Zasada ograniczonego zaufania Czym jest telewizja hubrydowa? jącego nie widać? Kupiłeś 7) Np.: kineskopowy lub plazmowy sprzęt na superwyprzedaży, do Facebooka Było o niej głośno przy okazji EURO 2012. Na okoa na drugi dzień znalazłeś „Milion oszukanych przez Kalendarz!” liczność dętych meczy na spektakularnym stadionie, ten sam telewizor o wiele artykuł pod tym tytułem pojawił się 29 paź- Telewizja Polska uruchomiła HbbTV, czyli telewizję tańszy i nie w promocji dziernika na technowinki.onet.pl. Autor hybrydową. Stała się pionierem tej usługi na polskim w innym sklepie? No włapisze o niebezpiecznej aplikacji, którą na rynku. śnie. swoim profilu zainstalowało już ponad 1,1 miliona użytkowników Facebooka. Jak sama nazwa wskazuje, telewizja hybrydowa jest 5. Poznaj media połączeniem różnych usług, w tym wypadku telewizji Chodzi o Mój Kalendarz, do którego zapro- cyfrowej z internetem. Daje dotychczasowej telewizji Dowiedz się, kto jest szenie dostał pewnie prawie każdy użytkow- większe możliwości. W trakcie oglądania ulubionewydawcą tytułów, które nik portalu. Aplikacja wydaje się niegroźna go serialu, możemy równocześnie korzystać z treści czytasz, programów, które i pożyteczna, bo kto chciałby zapomnieć internetowych skorelowanych z danym programem. oglądasz, kto daje na nie o urodzinach przjaciół? Jednak konsekwen- Mamy wpływ na to, co widzimy, to my niejako pieniądze. Dostęp do tych cje jej użytkowania są poważne. tworzymy telewizję. Podczas EURO 2012 ci, którzy informacji pozwoli ci zrozakupili odpowiednie odbiorniki, mogli na przykład zumieć linię programową „Oprócz informowania o urodzinach oglądać mecz i czytać charakterystyki zawodników. danego medium. naszych znajomych, program zbiera dane o naszym adresie mailowym, wieku i płci, HbbTV nie jest nowością na rynku mediów elek6. Bądź na bieżąco informacje o konfiguracji komputera, a także tronicznych, ale nie ma też zbyt długiej historii. Od liście ulubionych stron oraz informacje ok. trzech lat korzystają z niej Niemcy, Brytyjczycy Nie tylko z polityką o znajomych. Dodatkowo aplikacja Mój Ka- i Czesi. U sąsiadów sprawdziły się sondy, konkursy, i sprawami społecznymi. lendarz może uzyskać dostęp do informacji Czytaj o tym, co piszczy platforma społecznościowa. Miejmy nadzieję, że ten w mediach, reklamie i PR. o adresie IP użytkownika, języku przegląinteresujący wynalazek nie stanie się kolejną okazją Zaglądaj np. na www.wirtudarki, liście odwiedzonych stron oraz czasie do irytowania konsumentów mediów wszechogarniaalnemedia.pl. na nich spędzonym” – ostrzega Onet. jącymi reklamami. TRYBY NR 8(17)/2012


pro-life

SZCZEPIONKI

z zabitych dzieci Gdybym od momentu narodzin umiała mówić i posiadała wiedzę, jaką mam dzisiaj, zaprotestowałabym przeciwko szczepionce, dla której musiało umrzeć inne nienarodzone dziecko! MAGDALENA ANTKOWIAK

P

rogram szczepień ochronnych niezaprzeczalnie jest jednym z największych osiągnięć medycyny. Jest on wynikiem ogromnej wiedzy i wysiłku kilkunastu pokoleń badaczy. Niestety, większość rodziców uczestniczących w obowiązkowym programie szczepień nie wie, że ok. 40 lat temu do produkcji szczepionek dla ich pociech użyto komórek z ciał abortowanych dzieci.

Życie za życie Pierwszą „ofiarą” była szwedzka dziewczynka, którą zabito w 3. miesiącu życia od poczęcia. Materiał komórkowy, pobrany z jej płuc zaraz po dokonaniu aborcji, został wykorzystany do stworzenia linii komórek WI-38, dzięki której do dziś hoduje się specjalnie osłabione wirusy wykorzystywane do szczepień. Druga linia komórek, nosząca nazwę MRC-5, została uzyskana w 1964 r. z ciała angielskiego chłopca, którego matka poddała się zabiegowi aborcji w 14. tygodniu życia dziecka. Linie WI-38 i MRC-5 obecnie znajdują się w Światowym Banku Komórek, skąd dostępne są dla koncernów farmaceutycznych produkujących szczepionki. W Polsce wykorzystuje się je m.in. do potrójnie skojarzonej szczepionki przeciwko odrze, różyczce i śwince, stosowanej w 13. miesiącu i 10. roku życia dziecka. Nienarodzone dzieci były w idealnym stanie zdrowotnym, gdyż rodzice dzieci

zostali dokładnie przebadani, aby nie powtórzyć błędu, jaki został popełniony poprzednim razem. Okazało się bowiem, że linie komórkowe, stosowane do tej pory jako pożywki, były skażone komórkami rakowymi. Dlatego też zabieg aborcji musiał odbyć się w bardzo sterylnych warunkach, aby komórki były bezpieczne i co najważniejsze – użyteczne. Aby do tego doszło, materiał komórkowy pobierany był jeszcze wtedy, gdy wszystkie jego funkcje życiowe były zachowane, czyli w trakcie aborcji lub chwilę po. Tylko tak pobrane komórki – z zabitej nienarodzonej dziewczynki – mogły dalej rozmnażać się w laboratorium. W takim przypadku trudno mówić o jakimkolwiek przypadku. Znając realia tamtych czasów możemy sądzić, iż matkę „odpowiedniego” dawcy przekonywano argumentem, że dzięki niej uratowanych zostanie wiele istnień ludzkich.

Twarz dziecka w 5. miesiącu od poczęcia

Etyczna alternatywa

Nóżki dziecka w 11. tygodniu od poczęcia

Obecnie na świecie, również w Polsce, istnieją szczepionki uzyskane w sposób etyczny. Są to szczepionki, do których na żadnym etapie ich tworzenia nie użyto tkanek z ciał abortowanych dzieci. Niestety, jedynym obowiązkowym szczepieniem, dla którego brak etycznej alternatywy, jest szczepienie przeciw różyczce. Najdziwniejsze jest to, że w 1964 r. istniały dwie etyczne szczepionki przeciw różyczce, które do dziś posiadają aktualną

Każdy człowieka ma prawo do życia, każde poczęte dziecko także! Ponad 20 lat toczy się bardzo dziwna dyskusja nt. aborcji. W mediach katolickich podano definicję aborcji; ja w mediach publicznych i komercyjnych nie spotkałem się z tą definicją. Przypomnijmy więc: aborcja to zniszczenie życia człowieka na etapie od poczęcia do urodzenia główki dziewięciomiesięcznego dziecka… Nienarodzone dziecko już od 2. miesiąca życia reaguje na bodźce zewnętrzne, odczuwa ból, a jest zabijane w łonie matki bez żadnego znieczulenia… Franciszek Ludwik Krawczyk

www.e-tryby.pl

fot. Andrzej Zachwieja x2

18

licencję. Do produkcji tych szczepionek użyto wirusa, który został pobrany od chorego dziecka, a nie od zabitego płodu, a następnie został wyhodowany na niebudzącej zastrzeżeń etycznych pożywce. Dlaczego amerykańscy naukowcy, mając taką alternatywę, nadal chcą używać tkanek płodu ludzkiego? Może to być spowodowane tym, że społeczeństwo, akceptując używanie szczepionek niegodziwego pochodzenia, daje im zielone światło do dalszego uprzedmiotowiania człowieka oraz do badań na komórkach macierzystych pochodzących z ludzkich embrionów.

Obowiązek rodzica Stolica Apostolska w 2008 r. wydała dokument, w którym jednoznacznie stwierdza: „(…)Tak więc na przykład zagrożenie życia dziecka może upoważnić rodziców do zastosowania szczepionki wyprodukowanej przy użyciu linii komórkowych


Sz. P. Minister Sprawiedliwości Jarosław Gowin Szanowny Panie Ministrze! W zeszłym tygodniu wstrzymał się Pan od głosu w sprawie projektu ustawy likwidującego przesłankę eugeniczną w ustawie aborcyjnej. Pańskie zachowanie utrudniło odrzucenie projektu w pierwszym czytaniu i umożliwiło podjęcie prac nad projektem w komisjach. Dziękuję Panu za to. Cieszy mnie również Pański pozytywny stosunek do dyskusji na ten temat. Debata dotycząca spraw zasadniczych jest warunkiem funkcjonowania zdrowej demokracji. Zamiatanie istotnych spraw pod dywan, przemilczanie spraw bolesnych niszczy zaufanie i więzi społeczne. Jedną z takich bolesnych spraw jest kwestia dopuszczalności tzw. aborcji eugenicznej. Często spotyka się wypowiedzi, również z Pana ust, że dopuszczalność aborcji dzieci podejrzanych o poważną chorobę albo wady genetyczne, to dobry kompromis, będący przejawem troski o rodziców, a nawet troski o same dzieci.

Kaja Godek ze swoim czteroletnim synem Wojtkiem

Minister sprawiedliwości J. Gowin zapowiada swe głęboko nieetyczne zachowanie w przyszłości deklarując, że opowie się przeciw przyznaniu prawa do życia poczętym dzieciom poważnie chorym czy niepełnosprawnym przed narodzeniem… To zapowiedź wielkiej niesprawiedliwości. W ogłoszonym przez Sejm RP Roku Piotra Skargi trzeba przywołać jedno z ostrzeżeń tego Sługi Bożego: „Większym jest grzechem w uchwalaniu prawa pobłądzić, aniżeli człowieka zabić. Bo ono, złe prawo długo będzie duszę i ciała ludzkie zabijało”. Ufam, że minister J. Gowin przemyśli spokojnie problem i opowie się za prawem do życia poczętych dzieci niezależnie od stanu ich zdrowia. Franciszek Ludwik Krawczyk

niegodziwego pochodzenia, niemniej jednak pozostaje obowiązkiem wszystkich, by wyrazić swój sprzeciw i zażądać od osób odpowiedzialnych za systemy opieki zdrowotnej, by dostępne były inne rodzaje szczepionek” (Instrukcja Dignitis personae, p. 35). Dlatego każdy rodzic ma moralny obowiązek domagać się etycznych szczepionek dla swoich dzieci. Rodzice powinni być poinformowani o możliwości wyboru między szczepionką etyczną a nieetyczną. Niestety, firmom farmaceutycznym informowanie społeczeństwa o alternatywnych szczepionkach po prostu się nie opłaca. Jak piszą autorzy raportu Children of God for Life – jak długo przemysł farmaceutyczny będzie odnosił korzyści finansowe z publicznej akceptacji szczepionek niegodziwego pochodzenia, sytuacja będzie się tylko pogarszać. Historia już to udowodniła.

Jestem matką takiego dziecka. Dosyć wcześnie dowiedziałam się o niebezpieczeństwie wady genetycznej u mojego dziecka, a późniejsze badania tę diagnozę potwierdziły. To nie były łatwe chwile ani dla mnie, ani dla mojego męża. Przepisy, które wydają się Panu humanitarne i korzystne dla rodziców, bynajmniej mi wówczas nie pomogły. Owe humanitarne przepisy sprowadzają się w takiej chwili do oferty: możesz zabić swoje dziecko i nie mieć z nim kłopotów w przyszłości. Bezduszni funkcjonariusze służby zdrowia (a często niestety się takich spotyka) mówią o „terminacji ciąży” lub „rozwiązaniu problemu”. Ja tymczasem wiedziałam, że chodzi o moje dziecko, które potrzebuje pomocy, a nie zakończenia jego życia. Pewna „życzliwa” położna przypomniała mi o możliwości wcześniejszego zabicia syna (oczywiście używając stosownych eufemizmów) jeszcze między jednym skurczem a drugim przyjmując mnie w szpitalu do porodu. Na tym nie kończy się „dobroczynne” działanie owego „dobrego kompromisu”. Wielu rodziców dzieci niepełnosprawnych opowiada o zdziwieniu otoczenia, że w dobie badań prenatalnych „dopuścili” do urodzenia swego syna lub córki. Mój syn ma cztery lata. Jest źródłem radości i szczęścia dla najbliższych i mniej bliskich. Kiedy patrzę na niego nie mam najmniejszych wątpliwości, że życie to wspaniała rzecz. Przed jego urodzeniem tego nie wiedziałam. Bałam się, a strach był potęgowany przez sugestię „możesz pozbyć się kłopotu”. Przepis, który nazywa Pan „humanitarnym” jest przykładem odrażającego barbarzyństwa. Nie tylko dlatego, że pozwala na okrutne mordowanie dzieci, aż do 24. tygodnia od poczęcia, ale również ze względu na cierpienia psychiczne, na które skazuje rodziców. Jako Minister Sprawiedliwości wie Pan zapewne, że sądy interpretują obowiązującą ustawę w duchu „prawa do aborcji” w określonych przypadkach. Takie „prawo do aborcji” powoduje, że lekarze i szefowie placówek medycznych znajdują się pod presja środowisk aborcyjnych, które czyhają na lekarzy odmawiających zabijania, aby postawić ich przed sądem. Wbrew temu co Pan mówi, obecna ustawa zmusza do heroizmu. Zmusza do heroizmu rodziców, którzy chcą przyjąć swoje niepełnosprawne dziecko, a którym otoczenie mówi „prawo pozwala rozwiązać ten problem”. Zmusza do heroizmu lekarzy, którzy nie chcą zabijać, a którym mówi się „ja mam prawo”. Mam nadzieję, że mój list skłoni Pana do przemyślenia dotychczasowej opinii na temat „dobrego kompromisu”. 17.10.2012

Z poważaniem, Kaja Godek Mama Wojtka – czterolatka z zespołem Downa – i mającej wkrótce przyjść na świat Róży

TRYBY NR 8(17)/2012

19


olim piada spor tó w

Nigdy nie jest za późno, kiedy portfel jest bez dna MICHAŁ CHUDZIŃSKI

fot. Nevit Dilmen

20

z bardzo atrakcyjnymi dla widza figurami. W czasie zawodów reiningowych można podziwiać konia chodzącego do tyłu oraz efektownie hamującego tylnimi kopytami w trakcie galopu (sliping stop). Jest więc w czym wybierać, zarówno z perspektywy zawodnika, jak i widza.

P

o październikowej szermierce, pora przyjrzeć się bliżej następnej dyscyplinie sportu. Kolejnej, w której Polacy nie przywieźli krążków z Londynu. Na dodatek powodującej u mnie (jak i wielu innych osób) odruch zmiany kanału w TV. Aby sprawdzić, czy jazda konna w rzeczywistości jest nudna, musiałem jej spróbować na własnej skórze. Jeździectwo, bo tak oficjalnie nazywa się jazda konna, jest dyscypliną o długiej tradycji. Od wielu lat rozgrywana jest także na olimpiadzie. Międzynarodowa Federacja Jeździecka wyróżnia siedem konkurencji sportów konnych. Trzy z nich należą do konkurencji olimpijskich: ujeżdżenie, skoki przez przeszkody oraz Wszechstronny Konkurs Konia Wierzchowego (WKKW). Pierwsza z nich polega na wykonywaniu zaplanowanych wcześniej określonych elementów, takich jak ciąg, piruet czy pasaż. Jeździec wraz z koniem poszczególne elementy wykonuje w rytm muzyki i trochę przypomina to jazdę figurową w łyżwiarstwie. Sędziowie procentowo oceniają sposób ich wykonania. Natomiast w najpopularniejszych telewizyjnie skokach przez przeszkody istotny jest czas przejazdu, brak strąceń belek w przeszkodach oraz posłuszeństwo konia. Ostatnia z konnych dyscyplin olimpijskich to WKKW, obejmujący trzy próby: opisane wcześniej ujeżdżenie i skoki przez przeszkody oraz próbę terenową, tzw. cross, będący ekstremalną odmianą skoków przez przeszkody. Koń wraz z zawodnikiem przeskakuje przeszkody w niemal naturalnym środowisku i do pokonania ma np. małe jeziorko. Właśnie w tej dyscyplinie odnotowano najwięcej przypadków śmiertelnych. Co ciekawe, zarówno koni, jak i zawodników. Natomiast sporty konne nierozgrywane na olimpiadzie to: powożenie, woltyżerka, rajdy długodystansowe i reining. Najbardziej zadziwia ten ostatni. Jest bowiem odmianą westernową,

www.e-tryby.pl

Pozostało spróbować na własnej skórze. Wybrałem Stajnię Na Zielonej (konie. konary.pl), która zlokalizowana jest w Konarach, oddalonych 15 km od Krakowa. Koń to jednak duże zwierzę, więc pojechałem tam w towarzystwie i pod czujnym okiem byłej Mistrzyni Polski Juniorów w ujeżdżeniu, Justyny Palmowskiej. Przyznam, że nigdy nawet nie siedziałem na wierzchowcu i lekko zdziwił mnie pierwszy element nauki jazdy. Musiałem bowiem… wyczyścić i osiodłać konia! Są to nieodzowne elementy jazdy konnej i na ich odpuszczenie mogą pozwolić sobie tylko bogatsi. Wejście do boksu konia i pierwsze ruchy szczotką zmusiły mnie do przełamania się wobec tego zwierzęcia. Koń, który mi przypadł, miał na imię Largo i szybko się z nim zaprzyjaźniłem. Było to potrzebne, bo tego dnia pogoda nie sprzyjała, a w czasie deszczu warto mieć zaufanie do konia, na którym się jedzie. Po dobraniu specjalnego toczka (rodzaj kasku) na głowę, wraz z osiodłanym Largo udałem się na ujeżdżalnię, gdzie swoje jazdy miało już kilka osób. Większość płci żeńskiej. Mimo że ten sport wydaje się bardziej męski, to jednak na konia w naszym kraju i w ogóle wsiada więcej kobiet. Wiek spotkanych osób był bardzo zróżnicowany. Nic dziwnego, bo to sport dla wszystkich. Najstarszy olimpijczyk w jeździectwie miał ponad 80 lat! Samo wsiadanie na konia nie było trudne, odbyło się na specjalnym podeście. Gdy już siedziałem na Largo, trzeba było się rozgrzać. Do tej pory zastanawiał mnie brak rozgrzewki, ale nie ma chyba sportu, który się bez niej obędzie. Rozgrzewka na koniu nie jest taka prosta, bo wygibasy różnego rodzaju (jak dotknięcie lewą ręką prawego buta) grożą wypadnięciem z siodła. Po rozgrzewce przyszła pora na ruszenie z miejsca. Na początku wykonuje się kilka okrążeń ujeżdżalni wolnym krokiem, czyli stępem. „Sterowanie” koniem nie jest takie trudne. Koń przyspiesza po uciśnięciu łydkami, a skręca po lekkim pociągnięciu

wodzą i uciskiem łydki z jednej strony. Mój koń był bardzo posłuszny, co dawało wiele satysfakcji podczas jazdy. Kolejnym etapem była nauka kłusowania. W tym tempie nie sposób nie podskakiwać wraz z koniem. Niestety prawa fizyki działają tak, że moja męskość musiała na tym ucierpieć. Przez chwilę nawet posądziłem instruktorkę o feminizm i chęć zemsty na męskim świecie, ale po prostu chciała mnie od razu nauczyć anglezowania. Nauka okazała się skuteczna. Powróciła przyjemność jazdy. Na koniec jeszcze kilka okrążeń stępem dla mojej przyjemności (oraz zdrowia konia) – i mogłem wracać do stajni. W praktyce – by dobrze jeździć, trzeba wytrwale pracować. Potwierdza to obecna podczas treningu kilkuletnia reprezentantka Polski Justyna Palmowska. Aby dojść do jej poziomu, należy jeździć konno codziennie i mieć gruby portfel w kieszeni. Choć rekreacyjnie można jeździć raz w tygodniu za 40 zł (w Stajni Na Zielonej) i cały sprzęt zapewnia stajnia. Aby przejść na wyższy poziom, należy posiadać własnego konia. Trzeba na niego wydać przynajmniej 6 tys. zł, a ostatnio sprzedany koń Mistrza Świata kosztował aż 15 mln euro. Miesięczne wydatki na ten sport mogą wynieść 5–6 tys. zł. A przecież Polacy nie odnoszą tu sukcesów. Warto spróbować jednak przynajmniej rekreacyjnie – 40 zł zawsze się znajdzie, a doznania niezapomniane!

inspektor gadżet

Zakręcona kawa Słodka kawa z mlekiem o poranku potrafi pobudzić do działania. Nie zawsze jednak jest na nią czas. Coraz częściej spotykane kubki termiczne pozwalają spożywać ulubiony napój jadąc tramwajem czy przemierzając ulice chłodną, jesienną porą. Pomysłowi projektanci posunęli się jednak o krok dalej, wymyślając… samomieszający się kubek! Wystarczy umieścić w nim wszystkie składniki, przykryć wieczkiem i nacisnąć przycisk, a mleko i cukier idealnie rozprowadzą się w naszym napoju. Koniec z psującym przyjemność picia kawy uczuciem ostatniego „cukrowego” łyka! 59 zł, www.prezent.istore.pl


z kulturą

21

Zły istnieje naprawdę Jeśli wchodzimy do lasu pełnego wilków, to trzeba być idiotą, by twierdzić, że ochroni nas przed nimi fakt, iż nie wierzymy, że one tam są. O nowym czasopiśmie na polskim rynku opowiada jego wydawca, Piotr Wojcieszek.

Po co wydawać czasopismo, które psuje ludziom humor? Same opętania, zniewolenia, diabły i historie rodem z „Z Archiwum X”... – „Miesięcznik Egzorcysta” jest współczesną odpowiedzią na realne potrzeby ludzi, którzy niemal wszędzie stykają się z agresywną promocją magii i okultyzmu. To nowe narzędzie w służbie ewangelizacji. Tak na niego patrzymy. Nie jest to pismo o zniewoleniach, diabłach i mrocznych sprawach. To przede wszystkim pismo o wyzwalaniu. I o ile dziś słowo egzorcyzm mylnie w świadomości ludzi przede wszystkim łączy się ze złem, o tyle chcemy mówić właśnie o łączności z Bogiem, jako głównej sile zabezpieczającej nas przed działaniem ze strony mrocznych mocy. Demonologia katolicka nie jest przede wszystkim nauką o szatanie. To raczej wiedza, co robić i jak się chronić, gdy w relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem dochodzi do działania przeciwnika. Jak sobie z tym radzić i gdzie szukać pomocy. Jeśli ktoś jest na złej drodze, to nie jest dobrze nic nie robić, byle tylko nie popsuć mu humoru. Wręcz przeciwnie – naszym zadaniem jest, by pokazać mu zagrożenia i zaproponować zmianę kierunku. Zresztą nasze intencje doskonale odczytali czytelnicy, którzy piszą do nas o realnej pomocy, jaką „Miesięcznik Egzorcysta” jest dla nich samych i ich bliskich. Czy to ma sens? Ludzie nie wierzą w istnienie szatana. A jeśli już, to uważają, że to przecież taki miły stworek z rogami i ogonkiem. – W filmie „Rytuał” z Anthonym Hopkinsem, którego kadr znalazł się na okładce pierwszego numeru, padają takie słowa: „Niewiara w niego nie uchroni cię przed nim”. I właśnie współczesna banalizacja, trywializacja zła prowadzi do sytuacji braku właściwej ochrony przed TRYBY NR 8(17)/2012

„Kuszenie dotyczy każdego” Ks. dr hab. Aleksander Posacki w rozmowie z Grzegorzem Górnym Wydawnictwo Polwen 2012

„Duchowy hamburger” Świat pełen jest nowych, ale i nieznanych nam zjawisk społecznych, kulturowych, religijnych. Jak oddzielić dobro od zła, jak chronić się od niebezpieczeństw i zagrożeń duchowych? Odpowiedź znajdziemy w książce pt. „Kuszenie dotyczy każdego”. Jest to rozmowa Grzegorza Górnego z ks. Aleksandrem Posackim – filozofem, teologiem, znawcą demonologii, konsultantem egzorcystów katolickich w kraju. Harry Potter, Saga Zmierzch, New Age, muzyka black metal, szkoły waldorfskie, Paulo Coelho, homeopatia, medytacja transcendentalna, wróżby, różdżkarstwo, fazy zniewolenia i opętania, okultyzm i ezoteryzm – co je łączy? O tym wszystkim i jeszcze więcej możecie przeczytać w tej bardzo wciągającej lekturze. Sprawdź, czego należy się wystrzegać, by zło nie stało się „duchowym hamburgerem” dla mas. Karolina Mazurkiewicz

nim. Jeśli nie mamy świadomości zagrożenia, zwykle jesteśmy w dużo gorszej sytuacji niż ci, którzy zabezpieczają się przed niebezpieczeństwem. Jeśli wchodzimy do lasu pełnego wilków, to trzeba być idiotą, by twierdzić, że ochroni nas przed nimi fakt, iż nie wierzymy, że one tam są. Redakcja współpracuje z egzorcystami, którzy na pewno ostrzegali, że to pole minowe. Nie boicie się odwetu diabła za ujawnianie prawdy o nim? – Ochrona Boża nad nami i naszymi bliskimi, jak również naszymi czytelnikami i współpracownikami, to pierwsza rzecz, o którą prosiliśmy i nadal prosimy, gdy rozmawiamy z ludźmi wiary. Wiele osób modli się, by zły nie mścił się na nas i by Pan Bóg dawał wszelkie potrzebne łaski oraz siłę w tej – nie łudźmy się – trudnej i niebezpiecznej przecież pracy, jaką jest wydawanie „Miesięcznika Egzorcysta”. Rozmawiała Magdalena Guziak-Nowak

„Sztuka Naturalnego Planowania Rodziny” dwie części trylogii: kurs podstawowy i powrót płodności po porodzie Liga Małżeństwo Małżeństwu 2011

Język ciała Kompetentne, rzeczowe, fachowe, przejrzyste, napisane przez specjalistów. Książki, które ukazały się nakładem Ligii Małżeństwo Małżeństwu są zaproszeniem do fascynującej podróży, jaką jest odkrywanie ludzkiej płodności. Ilustrowane, napisane prostym językiem, bez naukowej „chińszczyzny”. Zawierają omówienie podstawowych reguł i zasad funkcjonowania organizmu oraz ćwiczenia, które sprawdzą, czy dobrze przyswoiliśmy zdobytą wiedzę. A wspólnym mianownikiem tego wszystkiego jest, oczywiście, małżeńska miłość. Polecam początkującym i doświadczonym, narzeczonym i tym, którzy wahają się, co podarować w prezencie młodemu małżeństwu. Magdalena Guziak-Nowak


korenspondencja z erasm usa

Drzwi pomiędzy Polską a Kretą… …czyli jak z wielkiego uporządkowania polskiego Uniwersytetu przechodzi się w świat błogiej sjesty i paradoksalnych strajków w kraju, gdzie podobno szaleje kryzys. Dziś trochę o Erasmusie na Krecie, okiem jednego z członków załogi „Trybów”, który pozdrawia wszystkich czytelników ze swojego balkonu z widokiem na morze… KATARZYNA CIEŚLIK

Na drugą stronę przez próg „Rzecz to znana, że koty lubią zatrzymywać się i kręcić w miejscu między na wpół uchylonymi drzwiami. Któż z nas nie mówił do kota: <Wejdźże nareszcie!>. Niektórzy ludzie wobec jakiegoś wydarzenia mają również skłonność do niezdecydowanego dreptania w miejscu między dwoma postanowieniami, narażając się na zmiażdżenie przez los, zatrzaskujący nagle drzwi przygody. Ludzie nadmiernie ostrożni, choć przypominają koty, i dlatego właśnie że przypominają koty, ryzykują więcej niż ludzie odważni”. Ten fragment „Nędzników” Wiktora Hugo był dla mnie progiem, który przekroczyłam, wybierając się na Erasmusa na Kretę. Konformizm, poddawanie się monotonii, tonięcie w rutynie – to plagi naszego pokolenia. Narzekamy, że nic się w naszym życiu nie dzieje, równocześnie nic z tym nie robiąc. Dobrze wykorzystane życie to ciągłe podejmowanie wyzwań, odważne radzenie sobie z trudnościami i umiejętność cieszenia się z tego, co przynosi nowy dzień. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, ale to wykonanie powinno być pierwszym wyzwaniem dla osób, które chcą coś zmienić w swoim życiu. I ja chciałam to zrobić.

Zgłaszam nieprzygotowanie Kraków, moje rodzinne miasto, powoli zaczął mnie dusić. Czułam po prostu, że przyszedł

czas, żeby odświeżyć swoje małe środowisko i wyjść światu naprzeciw. Wyjazd na Kretę był totalną zmianą wszystkiego, rozpoczynając od klimatu, a kończąc na organizacji dnia w stylu iście „południowym”. Na samym początku było bardzo trudno. Nie miałam tu niczego, po prostu w połowie września znalazłam się w Rethymno z plecakiem i walizką, jak turysta, któremu te dwa pakunki mają wystarczyć na cały rok. Prawie trzy tygodnie spędziłam na podłodze u Polaków-Erasmusów, a gdy już wprowadziłam się do swojego mieszkania, nie mogłam pozbyć się bólu pleców, spowodowanego spaniem na wygodnym materacu własnego łóżka. Tak to nasz organizm jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkich warunków.

Studia to nie tylko wiedza Pierwsze tygodnie tutaj były dla nas czasem podróżowania po wyspie. Wynajętym samochodem albo autostopem przemierzaliśmy najpiękniejsze zakątki Krety, korzystając ze swojego szczęścia do festiwali z darmowym regionalnym jedzeniem i piciem oraz koncertami z tradycyjną grecką muzyką. W ciągu dnia za kółkiem albo spacerując po mieście nawiązywaliśmy nowe znajomości, nocą natomiast sypialiśmy na plażach, zaś pierwszą rzeczą, jaką robiliśmy po przebudzeniu, była kąpiel w morzu. I tak błogo mijał nam czas, dopóki nie zaczęły się zajęcia na Uniwersytecie…

2294kmfromhome.blogspot.com www.e-tryby.pl

fot. Archiwum Katarzyny Cieślik

22

Strajk, sjesta i jutro Powoli zaczynam tęsknić za organizacją polskich instytucji. Tutaj wszystko jest chaosem, sjestą albo strajkiem. Widać południowe podejście do życia. Słowo „jutro” pada tutaj częściej niż „jassou” (cześć). Nigdy do końca nie wiesz, kiedy przyjedzie autobus wiozący studentów na kampus, a jeżeli już nadjedzie, to nie masz pewności, czy wsiądziesz… I jeszcze trochę narzekania… W Krakowie widziałam jak pracuje Erasmus Student Network. Tutaj ESN-u nie ma. Musimy sami organizować sobie przeróżne zajęcia. Wychodzimy więc na plażę, czasem do miasta, niekiedy do domu hiszpańskiego (Hiszpanów i Polaków jest tutaj najwięcej). Hitem ostatnich dni była impreza z antyczno-greckim dress code’m. Nie brakuje też sportów, np. biegania brzegiem morza albo rozgrywek męskiej ekipy Erasmusa w piłkę nożną. Co wspaniałe na Uniwersytecie – biblioteka. Znaleźć tam można niesamowicie ciekawe pozycje i co najlepsze – 80 proc. w języku angielskim.

Natomiast większość zajęć prowadzona jest, niestety, w języku greckim, co powoduje, że na te przeważnie nie chodzimy. Obowiązkowy jest język grecki w „dawce” sześciu godzin tygodniowo. Zaliczenia poszczególnych przedmiotów ustala się osobiście z profesorami. Grecy są otwarci i bardzo przyjaźnie nastawieni do innych narodowości, zaś jeżeli chodzi o obsługę studentów, to mam wrażenie, że tutaj nie występuje taka instytucja, jak „pani z dziekanatu”. Tego naprawdę można Grecji pozazdrościć…

Nie używam już kalendarza Początkowo było mi ciężko przestawić się na tutejszą filozofię życia. Z poukładanego polskiego świata, gdzie każde przyszłe zajęcie ma swoją datę rozpoczęcia i zakończenia w kalendarzu, przeszłam w czasoprzestrzeń, gdzie ważne jest to, co w tym momencie oraz cały chaos temu towarzyszący. Może właśnie o to chodzi, żeby do swojego porządku wprowadzić odrobinę bałaganu, który znajduje się za wpół otwartymi drzwiami?


23

fot. Archiwum PKWP

idźże, zróbże

Świat milczy, ty DZIAŁAJ Polska sekcja międzynarodowego Papieskiego Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie istnieje w Warszawie zaledwie od sześciu lat. Ale...

... dzięki jej działaniom coraz więcej osób w Polsce nie tylko uświadamia sobie, jak wielkim problemem są prześladowania chrześcijan na świecie, ale także zaczęło nieść im pomoc finansową i – co równie ważne – modlitewną, poprzez organizowane czuwania w różnych częściach naszego kraju. Chrześcijanie są bowiem najbardziej prześladowaną grupą religijną na świecie. Różnych form prześladowania – od dyskryminacji w pracy i w sferze publicznej, po napaści fizyczne, tortury i morderstwa – doznają chrześcijanie w ponad 70 krajach świata. Rocznie ginie za wiarę ok. 170 tysięcy osób. Naszym moralnym obowiązkiem jest informowanie opinii publicznej o prześladowaniach chrześcijan i organizowanie dla nich pomocy. Stowarzyszenie PKWP jest ambasadorem prześladowanych chrześcijan, jest głosem wszystkich, którym zabroniono mówić. Realizujemy testament o. Werenfrieda, naszego założyciela, który mówił: „Prześladowani chrześcijanie są elitą Kościoła. Solidarność z nimi jest sprawą honoru”. Papieskie Stowarzyszenie Pomoc Kościołowi w PoTRYBY NR 8(17)/2012

trzebie (na świecie znane pod nazwą Kirche in Not) powstało w 1947 r. Założył je norbertanin o. Werenfried van Straaten, który na prośbę Piusa XII zaapelował do Belgów o pomoc humanitarną dla niedawnych wrogów – Niemców. Nawoływał do solidarności i pojednania. Na apel charyzmatycznego kapłana odpowiedziały głównie wdowy, które niedawnym okupantom przygotowały tony paczek żywnościowych z najbardziej odporną na zepsucie słoniną. O. Werenfrieda nazywano odtąd Ojcem Słoniną. Stowarzyszenie nie zapomniało o katolikach prześladowanych w krajach za żelazną kurtyną. Od 1957 r., gdy o. Werenfried spotkał się w Rzymie z ks. kard. Stefanem Wyszyńskim, pomagało Kościołowi w Polsce. Nasi księża mogli odtąd kształcić się za granicą. Stowarzyszenie wspierało także zakony kontemplacyjne i seminaria duchowne w Polsce. Pomagało w budowie wielu kościołów, w tym słynnej Arki Pana w Nowej Hucie. W sumie Kościół w Polsce otrzymał od Pomocy Kościołowi w Potrzebie największe wsparcie finansowe spośród

wszystkich krajów dawnego bloku wschodniego. Od 1962 r., po apelu Jana XXIII, stowarzyszenie pomaga chrześcijanom w krajach Trzeciego Świata. Do centralnego biura organizacji w Königstein k. Frankfurtu nad Menem przychodzi rocznie ok. 9 tys. listów z całego świata z prośbą o pomoc. Z pieniędzy zebranych od ofiarodawców finansowane są różne projekty. Organizacja wspiera seminaria duchowne, zakony kontemplacyjne, wydaje literaturę religijną, pomaga w zakupie środków transportu, budowie szkół, finansowaniu kształcenia nauczycieli, działalności mediów katolickich. Stowarzyszenie pomaga także w zaspokajaniu codziennych potrzeb bytowych uchodźców i prześladowanych. PKWP pomaga chrześcijanom w 140 krajach świata. W ciągu 60 lat istnienia stowarzyszenie zrealizowało 200 tys. projektów o wartości blisko 4 mld euro. Polska sekcja Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie

jest 17. biurem narodowym. W oddziale, którego dyrektorem jest ks. dr Waldemar Cisło, pracuje dziewięć osób. Obecnie największym przedsięwzięciem biura jest pomoc Kościołowi prześladowanemu. W 2008 r. Konferencja Episkopatu Polski postanowiła, że każda druga niedziela listopada będzie Dniem Solidarności z Kościołem Prześladowanym. Dzień ten jest zachętą do modlitwy, niesieniem informacji, a także związany jest ze zbiórkami do puszek. W 2009 r. pieniądze przekazane zostały chrześcijanom w stanie Orisa w Indiach, zaś w 2010 wsparły chrześcijan w Iraku, którzy giną w zamachach bombowych, atakach na kościoły i domy. W roku 2011 pomagaliśmy chrześcijanom w Sudanie, natomiast w tym roku niesiemy pomoc chrześcijanom żyjącym w Egipcie. W pracy kierujemy się zasadą trzech kroków: informacja – modlitwa – pomoc finansowa. Bo chociaż świat milczy, to my, chrześcijanie, musimy działać. Na pomoc prześladowanym polska sekcja Stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie zebrała – i przekazała do centrali w Niemczech – 8 214 285 zł. Jest to suma zebrana w kościołach i datki stałego grona darczyńców, których stowarzyszenie ma w Polsce już 23 tys. osób.

Dołącz i Ty! Informacje i szczegóły na stronie www.pkwp.org


Pomoc Kościołowi w Potrzebie www.pkwp.org


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.