Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego
MAGAZYN BEZPŁATNY
październik/listopad 2019
ISSN 1739-1688
Magazyn Studentów Uniwersytetu Śląskiego „Suplement”
Rektorat Uniwersytetu Śląskiego, ul. Bankowa 12, 40-007 Katowice
Adres e-mail: magazyn.suplement@gmail.com
Nakład: 3800 egzemplarzy
Redaktor Naczelna: Martyna Gwóźdź (martynagwozdz@us.edu.pl)
Zastępca Redaktor Naczelnej: Monika Szafrańska (m.monikaszafranska@gmail.com)
Sekretarz Redakcji: Robert Jakubczak (r.jakubczak97@gmail.com)
Skład graficzny: Piotr Kaszuba (piotr.kaszuba@us.edu.pl)
Zespół korektorski: Natalia Kubicius, Katarzyna Smutek, Julia Biaduń, Paweł Warsiński, Anna Leśniewska
Ilustracje: Paulina Michalska (www.facebook.com/punkidrawsstuff), Anna Liwia Strutyńska (www.facebook.com/aneedoveart)
Grafika na okładce: Piotr Kozioł
Zdjęcia wizerunkowe: Tymoteusz Staniek (www.facebook.com/birdabostudio)
Wykorzystane zdjęcia: www.pexels.com, www.pixabay.com, www.fotolia.com
Zespół redakcyjny:
Martyna Gwóźdź Monika Szafrańska
Piotr Kaszuba
Natalia Kubicius
Aleksandra Wajdzik
Robert Jakubczak
Katsiaryna Kalyska
Michał Denysenko
Agnieszka Żeliszewska
Aleksandra Lewandowska
Alicja Przybyło
Rita Miernik
Anna Leśniewska
Paweł Warsiński
Katarzyna Smutek
Magdalena Cebo
Dawid Jureczko
Julia Biaduń
Paweł Zberecki
Małgorzata Pabian
Piotr Tomalski
Natalia Sukiennik
Paulina Michalska
Organizacje studenckie bez tajemnic: Koło Naukowe Etnologów | Agnieszka Żeliszewska
Tajemnica ludzkiej kultury. Rozmowa o tym, dlaczego warto podróżować
Ekościema czy ekotrend? | Alicja Przybyło
Ekologia w oczach Polaków – kit czy hit?
Człowiek bez barier | Dawid Jureczko
Z niepełnosprawnością, ale szczęśliwy. Poruszająca historia studenta Uniwersytetu Śląskiego
Powrót do przyszłości | Monika Szafrańska
Informatyka też ma swoją historię! Można ją poznać, odwiedzając Muzeum Historii Komputerów i Informatyki w Katowicach
Miłosne preludium | Katarzyna Smutek
Pierwsze kroki ku zakochaniu. Czy wiesz, co się z Tobą dzieje podczas randki?
Składniki (nie)odżywcze | Paweł Zberecki
Barwniki, konserwanty, zagęstniki, czyli jakich produktów najlepiej unikać
Sport uszlachetnia | Piotr Kaszuba
Maciej Kurzajewski opowiada o pracy pośród legendarnych dziennikarzy oraz wybitnych sportowców
Z prokrastynacją za pan brat | Małgorzata Pabian
Odkładanie na później nie zawsze szkodliwe. O dobrych stronach prokrastynacji
Student prawa też może! – praktyki międzynarodowe | Rita Miernik Przygody studentów WPiA UŚ podczas międzynarodowych praktyk zawodowych
Pasja czy nałóg – 42 punkty w drodze do zwycięstwa | Robert Jakubczak Wyznanie maratończyka. Jak przebiec, by nie zginąć?
Po drugiej stronie kładki | Aleksandra Lewandowska
Sto lat, sto lat! Sprawdź, co Muzeum Śląskie przygotowało z okazji swoich 90. urodzin
Dżinsy, cola i kino sensacyjne | Magdalena Cebo Łatwo dostępna, nieangażująca, wszechobecna. Czy faktycznie taka jest kultura popularna?
Coś więcej niż zwykła pomoc | Piotr Tomalski Bohaterowie łagodzący cierpienie. Poznaj ich i dowiedz się, jak nadają życiu chorych nowy sens
Garść poetyckiej refleksji | Natalia Kubicius
Chwila wytchnienia dla każdego miłośnika liryki i nie tylko
Włącz myślenie – czas na łamigłówki! | Monika Szafrańska, Natalia Kubicius, Michał Denysenko, Robert Jakubczak Zmierz się z wyzwaniami, które dla Ciebie przygotowaliśmy!
8 10 12 14 18 20 22 24 26 30 32 34 36 38 40
Odwiedź nas:
www.magazynsuplement.us.edu.pl
www.facebook.com/magazynsuplement
www.instagram.com/magazynsuplement
Projekt współfinansowany ze środków przyznanych przez Uczelnianą Radę Samorządu Studenckiego Uniwersytetu Śląskiego
Zmiany
Jak mawiał Heraklit z Efezu: „Jedyną stałą rzeczą we wszechświecie jest zmiana”. Czasem przychodzi powoli, abyśmy mogli się z myślą o jej nadejściu oswoić, nierzadko jednak przewraca życie do góry nogami… Pomyślcie, jaki świat z takiej perspektywy musi być ciekawy! To chwila, w której możemy spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość na nowo. Zatrzymać się, zastanowić, stworzyć nową jakość. Tak też stało się na Uniwersytecie Śląskim – w związku z przyjęciem Ustawy 2.0, zwanej również Konstytucją dla Nauki, został wdrożony nowy statut oraz założenia do nowej strategii rozwoju naszej Alma Mater. Zachęcamy Was do zapoznania się z informacjami na ten temat (zmiany.us.edu.pl). Nowy rok akademicki jest również dla każdego studenta nowym startem – w końcu od teraz zaczniemy się systematycznie uczyć i chodzić na każde zajęcia!
A nowe starty są bardzo dobre! Ja sama jestem przekonana, że „Suplement” i wszystkie moje aktywności związane z Uniwersytetem to najlepsze, co mnie spotkało! Nauka, praca, pasja, poświęcenie i przede wszystkim cudowni ludzie wokół. To miejsce zmieniło mnie, ukształtowało, pozwoliło wyznaczyć priorytety. Wspaniała przygoda, która, mam nadzieję, będzie trwać jak najdłużej. Dziękuję i tym samym przekazuję magazyn w dobre ręce Roberta Jakubczaka!
Ale to nie koniec nowości! Zmienia się nie tylko uczelnia oraz nasza redakcja. W tekście Alicji Przybyło przeczytamy o zmianach środowiska, a z wywiadu Dawida Jureczki dowiemy się, jak to jest zmienić nastawienie do życia po ciężkim wypadku i pogodzić się ze swoją niepełnosprawnością. Artykuł dla tych, którzy lubią odkładać zmiany na później, przygotowała Małgorzata Pabian, pokazując jasną stronę prokrastynacji. Mamy nadzieję, że i Ty, Drogi Czytelniku, po przestudiowaniu kolejnych tekstów, zmienisz swoje myślenie i powiększysz je o kolejny punkt widzenia. Powodzenia w nowym roku akademickim!
Martyna Gwóźdź, Robert Jakubczak
Organizacje studenckie bez tajemnic: Koło Naukowe Etnologów
Podróże kształcą i uwrażliwiają nas na problemy innych ludzi. Dlaczego coraz mniej osób decyduje się na wyjazdy? Z czego wynika małe zainteresowanie etnologią? Między innymi o tym porozmawiałam z przedstawicielami Koła Naukowego Etnologów z cieszyńskiego Wydziału Sztuki i Nauk o Edukacji: Julią Cierlaczyk, przewodniczącą, oraz dr. Grzegorzem Błahutem, opiekunem Koła.
AŻ: Czym zajmujecie się w Kole?
GB: Zajmujemy się głównie nauką, ale w sposób bardziej przystępny i otwarty, niż ma to miejsce w ramach zajęć dydaktycznych. Próbujemy integrować ludzi z pasjami, lubiących się spotykać, ciekawych świata, chcących robić coś więcej, niż tylko pisać prace zaliczeniowe. Wiele naszych działań zmierza do popularyzacji etnologii. Organizujemy wydarzenia dla odbiorców w różnym wieku i zapraszamy na spotkania osoby, które mają coś interesującego do powiedzenia. Przykładowo podczas ostatniej edycji CiAFO (Cieszyńskiego Akademickiego Festiwalu Obieżyświatów, organizowanego przez nas od dwóch lat) koncert dał marokański artysta, Mustapha El Boudani, a w czerwcu byliśmy na wycieczce w Mysłowicach, by poznać zawiłości historyczne związane z Trójkątem Trzech Cesarzy. Na przyszłość też nie brakuje nam pomysłów.
JC: Często dołączamy do rozmaitych imprez, rozstawiając stoisko i pokazując, czym się zajmujemy. W tym roku
wzięliśmy udział w Śląskim Festiwalu Nauki KATOWICE, na którym opowiadaliśmy o maskach z różnych stron świata, a także w Dniu Godności Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną, tworząc zakątek z przyprawami i ciekawostkami na ich temat.
Jak można do Was dołączyć?
JC: Wystarczy tylko (lub aż, bo to czasem nie lada wyzwanie) odnaleźć salę, w której się spotykamy, i zgłosić chęć dołączenia do nas. Czekamy z otwartymi ramionami!
GB: Mile widziani są również studenci z innych kierunków. Jedyna składka członkowska to szczere chęci.
Co roku bierzecie udział w Maratonie Pisania Listów Amnesty International. Na czym to polega i z jaką reakcją się spotyka?
JC: Za każdym razem bohaterami Maratonu Pisania Listów zostają inne osoby. To ludzie z całego świata, aktywiści, więźniowie sumienia, jednostki, których
prawa są łamane. Piszemy w ich sprawach listy do władz, a także listy wsparcia do nich samych. Wierzymy, że ta akcja rzeczywiście przynosi efekty, nawet jeśli z pozoru sytuacja wydaje się nie ulegać poprawie.
GB: Reakcja studentów jest pozytywna, chętnie się przyłączają i rozumieją tego typu problemy. My, jako etnolodzy i antropolodzy, uświadamiamy sobie odmienność stylów życia, systemów wartości i kultur, więc chcielibyśmy, aby świat taki pozostał, by pozwalano żyć ludziom zgodnie z ich przekonaniami. Niestety nie wiemy, jakie są ostateczne skutki naszych działań, jednak kierujemy się biblijną myślą, którą można sparafrazować, mówiąc, że nawet jeśli jedna owieczka zostanie ocalona, to całe niebo się raduje.
Podróże zmieniają nasze podejście do wielu kwestii, a i tak coraz mniej osób się na nie decyduje. Z czego to wynika? Jak można temu zaradzić?
JC: Nie wiem, czy faktycznie jest tak, że coraz mniej osób podróżuje. W swoim
Agnieszka Żeliszewska a.zeliszewska@gmail.com
s. 8
zdjęcie: Katsiaryna Kalyska
gronie mam wielu znajomych, którzy całe wakacje spędzają z plecakiem. Jednak warto pamiętać o tym, co podsuwają nam media na co dzień. Mam na myśli obrazki, zdjęcia, filmy z odległych miejsc, relacje na żywo, opowieści z wakacji. Zaczynamy się w ten sposób przyzwyczajać do pewnych widoków, na nikim już nie robi wrażenia wieża Eiffla odwiedzona przez kolegę, bo każdy ją zna. Trzeba zrozumieć, że wycieczka nie daje nam jedynie wzrokowych doznań, poza nimi są też zapachy i hałasy, których nic nie odda. Mamy niepowtarzalną okazję wziąć udział w życiu innych ludzi, minąć ich na ulicy, obserwować. Zobaczyć cudzą codzienność. Doświadczanie jest fajne – czy to obcej kultury, języka, czy koloru wody w rzece i zapachu przypraw na straganie.
GB: Wydaje mi się, że dużo osób rezygnuje z wyjazdów ze strachu przed terroryzmem, jednak dzięki organizowanym przez nas festiwalom można spojrzeć na te sprawy inaczej. Już pierwsze CiAFO w 2017 roku pokazało, że świat zwykłych ludzi, który poznaje się przy okazji takich podróży, jest o wiele bardziej przyjazny niż ten kreowany przez politykę, przemysł i media.
Podróże mogą być przyjemne i relaksujące, ale czy można też połączyć przyjemne z pożytecznym – pracę ze zwiedzaniem?
GB: Moim zdaniem kiedyś to było bardziej powszechne. Osobiście zobaczyłem w ten sposób północną część Szkocji, pożyczając od farmera, u którego pracowałem, rower albo samochód. Brałem nawet udział w połowie krabów na Morzu Północnym. Obecnie nie łączy się jednego z drugim, jednak nie wiem, z czego wynika ta zmiana. Może ze specjalizowania się w określonych dziedzinach?
JC: Według mnie nie jest to trudne, jeśli umie się to zrobić. Z pewnością istnieje wiele zawodów, w których przydaje się zacięcie etnologiczne. Etnologia uczy otwartości na otoczenie, co wchodzi w krew. Wtedy zaciera się granica między pracą a przyjemnością.
W maju miał miejsce Ogólnopolski Protest Etnologii „Murem za Etnologią”, do którego przyłączyło się sporo uczelni, w tym także nasz Uniwersytet.
Co sprawia, że Wasza dyscyplina naukowa nie cieszy się taką samą popularnością jak inne? Jak można temu sprostać?
JC: Trudno odpowiedzieć na to pytanie, bo gdyby odpowiedź była jasna i pewna, łatwiej moglibyśmy przeciwdziałać bagatelizowaniu tej dziedziny. Może ludzie za bardzo upraszczają sobie jej definicję i zakładają, że zajmuje się czymś błahym, powszechnym – no bo przecież kultura to coś, co towarzyszy nam codziennie, coś, co sami tworzymy. Sądzę, że wszystko leży w naszych rękach! To my, jako obecni i przyszli etnolodzy, powinniśmy uświadamiać innym, czym tak naprawdę interesuje się etnologia, jak istotny ma wpływ na pozostałe dyscypliny naukowe.
GB: Istnieje kilka czynników powodujących taki stan rzeczy, w tym polityczne, ekonomiczne, a nawet historyczne. Przypuszczalnie etnologia nie cieszy się wielką popularnością dlatego, że jest nauką obejmującą całokształt ludzkiego życia i społecznego świata, a współczesność preferuje specjalistów w wąskich dziedzinach. Korzyści z posiadania wiedzy oraz kompetencji etnologicznych nie zawsze są tak wprost wymierne jak w chemii czy fizyce. Wbrew pozorom etnologia wiąże się z pragmatyzmem, czerpie wiadomości z otoczenia i dzięki znajomości różnych mechanizmów pozwala zastosować określone rozwiązania. Dlatego ważne jest, aby o niej mówić oraz by stała się nauką bardziej zaangażowaną. Istotne wydaje się także dopuszczenie etnologów do głosu, bowiem kilka
lat temu widziałem, że tradycje świąteczne w popularnych programach telewizyjnych objaśniali celebryci.
Jak wygląda życie na pograniczu? Z jakimi wiąże się trudnościami?
JC: To przede wszystkim wspaniałe doświadczenie – móc obcować, a często też mieszkać w jednym budynku z ludźmi o odmiennej tożsamości narodowej, wyznaniu czy operujących różnymi językami. Szczególnie, będąc studentem etnologii – i do tego z zupełnie innej części Polski, tak jak ja! Jednocześnie obszar pogranicza zdaje się wymykać z ram, które mamy wtłoczone do głów od małego. Nie jest w nim czarno-biało; tu Polska, tam Czechy, tu mieszkają Polacy, tam Czesi, tam Zaolziacy, ci mówią tylko po polsku, tamci tylko po czesku. Nie, tutaj wszystko zdaje się przeplatać, przenikać i tworzyć pewną specyficzną prawidłowość.
GB: Moim zdaniem, w dobie internetu, nieograniczonych połączeń teleinformatycznych i otwartych w tej części Europy granic życie na pograniczu polsko-czeskim nie wydaje się różnić od życia w innych miastach o podobnej wielkości. Wiadomo, że istnieją takie oczywiste elementy jak język, waluta czy komunikacja i częściej spotykamy się z odmiennością w tym zakresie, ale jest to wielokulturowość bilateralna. Nie sądzę, by wynikały z tego jakieś większe trudności.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej na temat Koła Naukowego Etnologów,
s. 9
Alicja Przybyło alicja.przybylo1@gmail.com
Ekościema czy ekotrend?
Temat ochrony przyrody stał się wyjątkowo nośny. Czy to tylko chwilowa moda, czy może chodzi o coś więcej?
Nie sposób nie zauważyć, że w ostatnich latach nastąpił wzrost zainteresowania tematami dotyczącymi zmian klimatycznych, wymierania gatunków, gospodarowania zasobami naturalnymi, segregowania odpadów. Problematyka ta nie jest już roztrząsana w wąskim gronie. Przewija się w wielu obszarach życia publicznego. Stanowi popularny medialny lejtmotyw, wokół którego toczone są dyskusje naukowe. W programach politycznych partii stała się punktem obowiązkowym. Dlaczego?
Katastrofa klimatyczna nadchodzi
Powodów z pewnością jest wiele. Szerokim echem odbiły się badania australijskiego think-tanku Breakthrough National Centre for Climate Restoration, które wskazują, że jeśli nie nastąpią zmiany, to w 2050 roku blisko 55 procent światowej populacji będzie przez 20 dni narażone na przebywanie w warunkach zagrażających życiu. Mniej optymistyczne są przewidywania Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu przy Organizacji Narodów Zjednoczonych – specjaliści zakładają, że ludzkość ma 12 lat, żeby zatrzymać globalne ocieplenie na poziomie półtora stopnia Celsjusza. Potem będzie to już niemożliwe, a koszty wzrostu temperatury o dwa stopnie będą nieporównywalnie wyższe. Zapowiadane katastrofy klimatyczne mogą budzić grozę, zwłaszcza że mają mieć miejsce w niedalekiej przyszłości. Znajduje to potwierdzenie w najnowszych badaniach Centrum Badania Opinii Społecznej. Aż 68 procent Polaków obawia się o stan środowiska naturalnego w kraju, a w stosunku do całej Ziemi to aż 79 procent. Oznacza to poważny wzrost w porównaniu do badań z poprzednich lat (kolejno o 23 i 8 punktów procentowych).
Łączy, nie dzieli Społeczeństwo nie pozostaje bierne wobec alarmujących wiadomości, a za zaistniały stan rzeczy najczęściej wini polityków. W najnowszym raporcie WWF „Postawy Polek i Polaków wobec polityki ochrony środowiska” 45 procent ankietowanych wskazało, że są niezadowoleni z obecnej polityki w zakresie ochrony środowiska. Co ciekawe, w wielu punktach zdania wyborców partii rządzącej oraz partii opozycyjnych są zbieżne i wskazują na postawę proekologiczną. Niezależnie od poglądów politycznych, większość Polaków oczekuje powstania nowych parków narodowych, rozwoju sieci kolejowej i jest gotowa przerzucić się z podróżowania samochodem na transport publiczny. Wydaje się, że przynajmniej w pewnym zakresie podjęcie wzmożonych działań na rzecz ochrony przyrody jest punktem łączącym obywateli w oczekiwaniach wobec władz.
DIY za trudne dla Polaków?
Jednocześnie niewielu Polaków samodzielnie podejmuje działania mające na celu proekologiczną zmianę, część wręcz zaprzecza zapowiadanej katastrofie ekologicznej. – Pozostajemy narodem, który w różnych sondażach dotyczących świadomości ekologicznej wypada źle. Wciąż zaledwie kilka procent naszego społeczeństwa, gdy dokonuje zakupu produktów spożywczych czy gospodarstwa domowego, kieruje się względami ekologicznymi – stwierdził profesor Piotr Skubała z Wydziału Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Śląskiego. Czy istnieje na to recepta? – Obawiam się, że do zmiany naszych zachowań skłoni nas dopiero pogarszająca się sytuacja środowiskowa i drastycznie rosnące koszty utrzymania. Czy jednak wtedy nie będzie za późno? – pyta retorycznie naukowiec i dodaje, że skutkiem kryzysu klimatycznego będzie kryzys migracyjny.
Zielona kampania przepisem na sukces
Na wzrost zainteresowania politykami troszczącymi się o planetę wskazują wyniki ostatnich wyborów do Europarlamentu. W porównaniu z latami poprzednimi znacząco wyższy wynik uzyskała proekologiczna partia Zieloni, stając się czwartym największym ugrupowaniem na europejskiej scenie politycznej. Jest to zasługa głosów płynących głównie z Niemiec, Wielkiej Brytanii, Holandii czy Francji. W Polsce ugrupowanie to nie cieszy się zbytnią popularnością. Czy to oznacza, że Polacy przy oddawaniu głosu nie biorą pod uwagę kwestii ochrony środowiska? Niekoniecznie, choć różnice w priorytetowym traktowaniu kwestii związanych z dobrostanem planety są widoczne.
Według badań przeprowadzonych przez doktora Jacka Kucharczyka z Polskiej Akademii Nauk prawie połowa młodych Polaków jako korzyść z członkostwa w Unii Europejskiej wskazuje możliwość wspólnych działań na rzecz zapobiegania zmianom klimatycznym. To najsłabszy wynik w porównaniu z pięcioma innymi członkami Unii. Najlepszy uzyskali Niemcy – dla 70 procent z nich to wartość kluczowa. W opinii doktora Kucharczyka wynik Polaków nie jest zły, a świadomość ekologiczna będzie rosła.
Szesnastolatka zmienia Szwecję
Zdanie naukowca potwierdza coraz większa aktywność obywatelska w tym zakresie. W wielu polskich miastach, w tym Katowicach, na przestrzeni ostatnich miesięcy odbyły się strajki klimatyczne, często organizowane przez młodzież, a nawet dzieci. Inspiracją dla wielu osób stała się szesnastoletnia Greta Thunberg, która zasłynęła zainicjowaniem protestu przed budynkiem szwedzkiego parlamentu. Jego celem było zwrócenie uwagi władz na konieczność szybkiego i skutecznego zapobiegania skutkom szkodliwej dla środowiska działalności człowieka. Nastolatka, zamiast pójść na zajęcia w pierwszym dniu nowego roku szkolnego, udała się pod wspomniany budynek z transparentem, na którym widniał napis „Strajk szkolny dla klimatu”. Swoją akcję kontynuowała w każdy piątek, opuszczając zajęcia edukacyjne. Stąd wzięła się nazwa projektu kontynuowanego w wielu innych krajach – Fridays for Future. Dziewczyna protestowała również w Londynie oraz Brukseli. Jej aktywna postawa została zauważona przez władze Unii Europejskiej i Organizację Narodów Zjednoczonych. Greta miała szansę wystąpić przed Parlamentem Europejskim oraz na szczycie klimatycznym COP24 organizowanym w Katowicach. To dobitny
s. 10
dowód na to, że głos młodych ma znaczenie, a sprawy dotyczące środowiska stają się dla polityków, dyplomatów i urzędników coraz istotniejsze.
Polacy nie gęsi, swoich aktywistów mają
W ślady Grety Thunberg poszła polska uczennica Inga Zasowska, która w każdy lipcowy piątek pikietowała pod siedzibą Sejmu. Podczas jednej z akcji aktywistka przyniosła ze sobą książki dotyczące zmian klimatycznych. Jej celem było uświadomienie, że temat ten jest nieobecny w polskich szkołach. Nastolatka uważa, że na polskim rynku brakuje rzetelnych materiałów edukacyjnych dostosowanych do młodego odbiorcy. Starania Ingi poruszyły opinię publiczną. Rzecznik Praw Obywatelskich zaprosił ją do swojego biura na spotkanie. Kilkunastu polityków zainteresowało się sprawą i przeprowadziło z dziewczyną rozmowy. Ona sama jednak zaznacza, że nie chce, aby ich działania skończyły się na obietnicach wyborczych. Inicjatywa Ingi była również impulsem dla jedenastoletniego Mateusza z Gdyni, który zaprotestował przed ratuszem w swojej miejscowości. Chciał on zwrócić uwagę władz oraz mieszkańców na to, że klimat ulega zmianom na gorsze. W efekcie prezydent miasta spotkał się z chłopcem i zaproponował, by ten przygotował i przedstawił pomysły na polepszenie sytuacji w Gdyni.
Śląsk zagłębiem ekologii
Na rodzimym podwórku inicjatyw nie brakuje. Przy okazji szczytu klimatycznego w Katowicach odbył się Marsz dla Klimatu, który zgromadził około trzech tysięcy osób z całego świata. Jednym z jego charakterystycznych elementów był budzik, który miał obudzić polityków i zmusić do szybkiego działania. Gdy w mediach ukazała się informacja o raporcie ONZ, w którym stwierdzono, że blisko milion gatunków zwierząt zagrożony jest wyginięciem w ciągu najbliższych dekad, w mieście zorganizowany został szereg happeningów pod hasłem „Wielkie wymieranie”. Uczestnicy leżeli w bezruchu na bruku w strategicznych miejscach aglomeracji.
Młodzi Ślązacy nie odstają od reszty aktywistów z całej Polski. Chętnie organizują i angażują się w protesty, mające zwiększyć świadomość ekologiczną władz oraz społeczeństwa. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny Śląsk dołączył do akcji Fridays for Future i pikietuje przed siedzibą urzędu miasta.
Frekwencja na tego typu wydarzeniach jest różna, czasami bardzo niska – zdarza się, że przyciągają one zaledwie kilka osób. Członkowie Młodzieżowego Strajku Klimatycznego stwierdzili, że zazwyczaj są pozytywnie zaskoczeni liczbą uczestników, co bardzo ich motywuje. – Z akcji na akcję jest nas coraz więcej i nie poddajemy się, gdy angażuje się mniej ludzi, niż oczekiwaliśmy – stwierdzili. Za swój główny cel obrali sobie dotarcie z postulatami do jak największej liczby osób i zwrócenie ich uwagi na problem kryzysu klimatycznego. Dodatkowo podkreślają, że chcą zwiększyć świadomość społeczeństwa oraz spowodować konkretne działania rządzących, a strajki będą trwały tak długo, aż doczekają się spełnienia postulatów.
Moda to za mało
Pozostaje odpowiedzieć na pytanie zadane we wstępie – czy podejmowanie działań w zakresie ochrony środowiska to tylko chwilowa moda, czy trend, który ma szansę zakorzenić się w postawach Polaków? Jak można się domyślić, nie istnieje pewna
odpowiedź. Wszystkie znaki wskazują na to, że przechodzimy zmiany w kierunku społeczeństwa zorientowanego proekologicznie. Partie kładące nacisk na ochronę przyrody stają się coraz popularniejsze. Z raportów wynika, że wśród obywateli w ciągu niespełna dekady wyraźnie wzrosło przekonanie, że zmiany klimatu to problem pilny, wymagający natychmiastowego działania. Coraz chętniej organizowane są akcje społeczne, uświadamiające konieczność zmian w dotychczasowej polityce środowiskowej. Co ważne, takie postawy prezentują już bardzo młode osoby, a wraz z koniecznością podjęcia pilnych działań, mających zapobiec zapowiadanej katastrofie klimatycznej, będą się raczej radykalizować. – Cieszymy się, że bycie eko jest modne, jednak boimy się, że to już nie wystarczy – stwierdzili członkowie Młodzieżowego Strajku Klimatycznego ze Śląska. – Musimy zacząć działać nie tylko indywidualnie, ale również systemowo. Dlatego strajkujemy i przypominamy politykom, że czas się kończy… Dla nas strajki klimatyczne to nie sposób, aby zdobyć popularność, ale po prostu walka o przetrwanie i ostatnia szansa na dobrą przyszłość – dodają. Trudno się z nimi nie zgodzić.
Źródła: Raport ośrodka badawczego Kantar Millward Brown: Postawy Polek i Polaków wobec polityki ochrony środowiska; Badanie dr. Jacka Kucharczyka: Make peace not war; Analiza TNS Polska dla Ministerstwa Środowiska: Raport z analizy badań świadomości, postaw i zachowań ekologicznych Polaków przeprowadzonych w Polsce w latach 2009–2015; Komunikat z badań Centrum Badania Opinii Społecznej: Polacy wobec zmian klimatu.
s. 11
Dawid Jureczko dawidjureczko98@gmail.com
Człowiek bez barier
Od dwudziestu sześciu lat porusza się na wózku, nie może samodzielnie jeść, pisać, a nawet oddychać. Dokonuje jednak wspaniałych rzeczy, pomaga potrzebującym, angażuje się charytatywnie, inspiruje nie tylko osoby z niepełnosprawnościami. Jak każdy z nas ma swoje pasje, a w czerwcu tego roku ukończył psychologię na Uniwersytecie Śląskim. Poznajcie Janusza Świtaja – Człowieka bez barier.
DJ: Kiedy uległ Pan poważnemu wypadkowi, złożył Pan wniosek o zaprzestanie uporczywej terapii. Jakie ma Pan podejście do życia dzisiaj?
JŚ: Wypadek przydarzył mi się dwa tygodnie przed osiemnastymi urodzinami. To, co przeżywałem od dnia tego tragicznego wydarzenia, trudno jest opisać słowami. To był wielki dramat i koszmarne zderzenie się z nową rzeczywistością. Choć lekarze nie dawali mi szans na przeżycie, w bardzo ciężkim stanie przetrwałem kolejne tygodnie, miesiące i lata. Poza personelem medycznym zawdzięczam to moim rodzicom, którzy poświęcili mi całe swoje życie, otaczając opieką. Sześć lat spędziłem na oddziale intensywnej terapii, po czym wróciłem na stałe do domu. Po kolejnych ośmiu latach widziałem, że rodzice są coraz bardziej wyczerpani opieką nade mną, sprawowaną dzień w dzień przez całą dobę. Nie chciałem dłużej patrzeć, jak opadają z sił. W chwili, kiedy i mnie wyczerpały się rezerwy wytrwałości i wytrzymałości, postanowiłem napisać do sądu wniosek o zaprzestanie uporczywej terapii i odłączenie mnie od respiratora, gdy zabraknie jednego z rodziców. Dzisiaj na ten trudny okres w moim życiu patrzę z lekkim niedowierzaniem i zastanawiam się, skąd nasza trójka wzięła siły, aby przetrwać tyle lat w tak ekstremalnych warunkach. Nadal nie jestem w idealnym stanie. Nie potrafię swobodnie zaczerpnąć oddechu ani wykonać samodzielnie najmniejszego ruchu ręką czy nogą. Mimo to, dzięki rozwojowi technologicznemu, pomocy i wsparciu innych osób, moja obecna sytuacja nie jest aż tak
nieznośna, jak przed laty. Wytrzymuję, spełniam się i realizuję, a nawet dość często odczuwam radość z życia.
Co spowodowało zmianę nastawienia do życia?
Pomogła mi stała pomoc ze strony instytucji naszego państwa – możliwość uczęszczania na rehabilitacje i korzystania ze specjalistycznych sprzętów, takich jak wózek czy respirator. To również zasługa realnych szans rozwoju osobistego, kontaktów z ludźmi, brania udziału w różnych wydarzeniach, planowania wyjazdów i wycieczek oraz czerpania ogromnej radości z ich przeżywania. Dużo dało mi też poczucie, że jestem potrzebny światu. Pomimo moich fizycznych ograniczeń dalej mogę pomagać innym. Skoro los chciał, abym miał inne życie, niż planowałem, to po zmianach, które przyniósł mi rok 2007, postanowiłem wykorzystać nowe możliwości i stworzyć odmienną perspektywę swojej przyszłości.
Pomimo fizycznych ograniczeń jest Pan bardzo aktywny. Czym się Pan zajmuje w wolnym czasie?
Uwielbiam podróże oraz jednodniowe wycieczki. Pasjonuję się fotografią, lubię słuchać muzyki i oglądać filmy. Angażuję się w różne akcje i biegi charytatywne. Interesuję się również sportem – kibicuję siatkarzom Jastrzębskiego Węgla i staram się nie opuszczać żadnych meczy rozgrywanych na naszej hali sportowej. Wspieram też polską drużynę skoczków narciarskich i od lat przyjeżdżam na zawody do Wisły. Dużo czasu
12
s.
zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego Janusza Świtaja
poświęcam na pracę w fundacji „Mimo Wszystko”, rehabilitację i odpoczynek. Aktywny tryb życia dobrze wpływa na moje samopoczucie. Dłuższe leżenie w łóżku o wiele bardziej mnie męczy niż najbardziej wymagająca forma działania. W ten sposób staram się nadrobić stracone pierwsze piętnaście lat po wypadku.
W jaki sposób pomogła Panu fundacja „Mimo Wszystko”?
Fundacja Anny Dymnej była pierwszą dużą organizacją, która zaoferowała mi stałe wsparcie. Dzięki zebranym funduszom mogłem zakupić specjalistyczny wózek z respiratorem. Wcześniej nawet nie przeszło mi to przez myśl, gdyż taki sprzęt jest niezwykle drogi. Pani Ania Dymna dała mi również pracę, która sprawiła, że uwierzyłem we własne możliwości. Fundacja „Mimo Wszystko” nadała sens mojemu życiu.
W 2014 roku został Pan wybrany „Człowiekiem bez barier”. Na czym polega to wyróżnienie i co przyczyniło się do jego uzyskania?
Jest to jeden z najbardziej prestiżowych konkursów w Polsce w środowisku osób z niepełnosprawnościami. Przy wyborze laureata nagrody na pewno brana była pod uwagę moja ogólna postawa, jaką przyjąłem po 2007 roku. Pomimo całkowitej niepełnosprawności ruchowej i niemożności samodzielnego oddychania ukończyłem liceum oraz zdałem maturę. Być może do otrzymania tego wyróżnienia przyczyniło się również poprowadzenie przeze mnie interesującej wyprawy – wraz z siedmioma innymi osobami poruszającymi się na wózkach zdobyłem „szczyt K2”, czyli krakowski Kopiec Kościuszki. Główna statuetka oraz tytuł „Człowieka bez barier”, poza radością i satysfakcją, dają mi bardzo dużo energii do stawiania sobie kolejnych wyzwań. Nie ukrywam, że bardzo podtrzymywało mnie to w trakcie studiowania.
Niedawno ukończył Pan psychologię na Uniwersytecie Śląskim. Jak wspomina Pan okres studiów?
Bardzo miło wspominam ten czas i myślę, że wykorzystałem go najlepiej, jak tylko mogłem. Stale angażowałem się w różne akcje organizowane przez pracowników Biura ds. Osób Niepełnosprawnych (obecnego Centrum Obsługi Studentów - przyp. D.J.), uczęszczałem na dodatkowe warsztaty, jeździłem na integracyjne turnusy. Podczas takich wyjazdów powstawały pomysły, którymi zajmowaliśmy się po powrocie. Ta aktywność została dostrzeżona – pod koniec drugiego roku otrzymałem prestiżową nagrodę JM Rektora za działalność na rzecz UŚ i studiujących osób z niepełnosprawnościami.
Jeżeli chodzi o naukę, to najtrudniejszy na psychologii jest trzeci rok. Poszedł mi on całkiem dobrze, lecz to nie wystarczyło. Zabrakło mi wiedzy do zaliczenia dwóch przedmiotów. Uzgodniłem z panią prodziekan, że powtórzę ten rok, by później czwarty rozpocząć bez żadnych zaległości. Przez pierwsze trzy lata na Wydział Pedagogiki i Psychologii (obecny Wydział Nauk Społecznych – przyp. D.J.) przyjeżdżałem przeważnie tylko po to, by zaliczyć kolokwia i egzaminy. Uczyłem się w domu, z materiałów, które dostarczała mi asystentka zatrudniona przez uczelnię. Na powtarzanym trzecim roku zmieniłem swój wózek na mniejszy i lżejszy, co umożliwiło mi korzystanie ze wszystkich wind i platformy schodowej na wydziale. Od tej
pory zacząłem uczestniczyć w wykładach i kontynuowałem to do końca studiów. Zawsze przybywałem na uczelnię z dużą radością i byłem dumny, że realizuję tak ambitny cel.
Jakie ma Pan plany na najbliższe kilka lat?
Chciałbym się coraz bardziej rozwijać w dziedzinie psychologii, zdobyć więcej doświadczenia. W najbliższym czasie planuję uruchomić profesjonalną stronę internetową, poprzez którą będą mogli zgłaszać się do mnie pacjenci. Już dzisiaj czytam w wiadomościach od osób piszących do mnie z całej Polski, że choć jeszcze nie zdążyłem otworzyć swojego gabinetu, już im pomogłem. To cieszy. Poza gabinetem wirtualnym pomyślę też o stacjonarnym. W najbliższym czasie zorganizuję również kilka wyjazdów, obejrzę jakieś ciekawe filmy i odpocznę. Chcę także spróbować wystąpień motywacyjnych.
Co doradziłby Pan młodym ludziom poszukującym własnej drogi życiowej?
Przede wszystkim znalezienie prawdziwego sensu swojego życia. Z kolei wszystkich, szczególnie młodych kierowców, zachęcam do rozważnej i bezpiecznej jazdy z zachowaniem ograniczonego zaufania dla innych uczestników ruchu drogowego. Pamiętajmy o podejmowaniu rozsądnych i przemyślanych decyzji, zanim znajdziemy się w poważnych tarapatach.
s. 13
Monika Szafrańska m.monikaszafranska@gmail.com
Powrót do przyszłości
Działa od siedmiu lat. Prezentowana w nim ekspozycja stała mieści się na sześciuset metrach kwadratowych. Sam sprzęt opowiada historię z lat 1965–2000, a to wszak jedynie połowa pełnej historii informatyki, która obejmuje okres około siedemdziesięciu lat. Zapraszamy do Muzeum Historii Komputerów i Informatyki w Katowicach.
Rozwój technologiczny biegnie niczym Struś Pędziwiatr, a my nieustannie gonimy go jak Kojot, usiłując być na czasie, a nawet do przodu z nowinkami. Nowoczesność. Innowacyjność. Przyszłość. A może dla odmiany spojrzymy w stronę przeszłości? Tam kryją się eksperymenty i kończące się nieraz fiaskiem próby. Tam znajdują się kultura i tradycja, a do nich należy również historia komputerów i informatyki.
Perły pomiędzy ziarnami piasku Założyciele muzeum – Krzysztof Chwałowski, Zbigniew Rudnicki oraz Dariusz Walerjański – mają w swoich zbiorach około czterech tysięcy urządzeń, spośród których blisko trzysta prezentuje się zwiedzającym. W salach można znaleźć sprzęt z lat 70., 80. czy 90., w tym prawdziwe perły informatyki. Jedną z nich jest z pewnością Odra 1305 (jej prototyp powstał w roku 1971) –komputer wyprodukowany w Zakładach
Elektronicznych „Elwro” we Wrocławiu o wadze kilku ton, którego części składowe znajdują się w wielkich i równie ciężkich szafach. Głównym sercem urządzenia jest procesor o wadze niespełna trzystu pięćdziesięciu kilogramów, pełen kolorowych drutów i drucików, które nakładają się na siebie, tworząc sieć powiązań (i znajdź tam jakiś błąd albo odepnij odpowiedni kabelek…). W muzeum znajduje się również Mazovia 1016. Co w niej takiego wyjątkowego? A to, że zastosowane tam kodowanie wprowadziło do użytku litery ze znakami diakrytycznymi, umieszczonymi na klawiaturze w miejsce podobnie wyglądających liter obcojęzycznych (niegdyś systemy operacyjne obsługiwały języki: angielski, niemiecki, hiszpański czy francuski). I od tamtego momentu nie trzeba już było dodrukowywać „a” do uprzednio wydrukowanego przecinka. Ciekawymi eksponatami zdają się również komputery projektu Stevena Jobsa, początkowo z tęczowym,
a następnie monochromatycznym logotypem. Pośród nich znajduje się iMac G3 All-in-One. Model ten wyprodukowany został w 1998 roku w kilkunastu kolorach, a cały komputer mieścił się w monitorze. Wrażenie robił nie tylko wygląd jak z przyszłości, ale również brak jakichkolwiek śrubek. Urządzenie ważyło jednak prawie dwadzieścia kilogramów.
Portable movable
Pilni studenci mają świadomość, że wykład wymaga czasem sporządzania notatek. Coraz więcej uczących się przychodzi na niego z laptopem bądź tabletem. W końcu to oszczędność papieru, notatki można w każdej chwili edytować, na komputerze pisze się szybciej (i, co ważne, zawsze ładnie, więc litery z łatwością da się odczytać), a przy okazji nie trzeba nosić ze sobą żadnych kartek czy zeszytów. Jaki był początek naszych mieszczących się w jednej dłoni i lekkich niemalże jak piórko laptopów? W roku 1970 firma IBM wypuściła swój IBM 3741 – komputer z monitorem skierowanym w stronę sufitu, do którego trzeba było zaglądać przez peryskop. Maszyna ważyła ponad sto kilogramów i mieściła się na solidnym biurku. Co to za portable movable – zapytacie – skoro nie da się go przenieść? A proszę bardzo! Wystarczy wykręcić nóżki i założyć kółeczka. Jeździ jak szalony. Ale to jeszcze nie prawdziwy laptop… Całkiem niedawno, bo w roku 1978, firma Intel wypuściła na rynek
14
s.
komputer mieszczący się w walizce, rozpoczynając tym samym miniaturyzację sprzętu komputerowego. W roku 1982 firma Commodore Business Machines oddała zaś do użytku Commodore C64 w wersji przenośnej (co ciekawe, posiadał pierwszy w historii kolorowy monitor). Należy jednak mieć na uwadze, że oba sprzęty ważyły jak niejedna zapakowana po brzegi kobieca walizka. I to bez baterii! To, co miało miejsce trzydzieści siedem i czterdzieści jeden lat temu, teraz wydaje się już zupełnie nierealne. Pomyślcie jednak choćby o laptopach sprzed kilkunastu lat, z roku 2000. Historia rozgrywa się na naszych oczach, nieprawdaż?
Dobry żart!
Nie tylko każde znajdujące się na wystawie urządzenie ma swoją własną, często bogatą historię. Zaskakujące wydaje się również samo powstanie instytucji, do którego przyczynił się… żart. Ot tak! Zwykły żart. Krzysztof, jeden ze współzałożycieli muzeum, otrzymał kiedyś od swojego ojca Acorna BBC Master Compact. Parę dobrych lat później, gdy już zawodowo zajmował się komputerami, przypomniał sobie o nim. Ogłosił więc, że poszukuje konkretnego urządzenia, na co ludzie zareagowali z entuzjazmem i… przez trzy i pół roku znosili do firmy sprzęt. W końcu po takim czasie trafił się upragniony, poszukiwany egzemplarz. „Masz Acorna, a co zrobisz z tym wszystkim?” – zapytał
współpracownik. „Otworzę muzeum” – zażartował Krzysztof. I faktycznie, zbiory dalej się powiększały, aż powstała pierwsza ekspozycja – na razie na terenie sklepu. Zaczęli zjeżdżać się kolekcjonerzy, zawiązano stowarzyszenie. Wkrótce potem wystawę przeniesiono do prawdziwego muzeum, które otworzono w podziemiach Wyższej Szkoły Mechatroniki w Szopienicach, a następnie do obecnej siedziby w Katowicach (przy ul. Sienkiewicza 28). Jednak po kolejnej przeprowadzce w sali mieściło się jedynie siedemdziesiąt urządzeń, a tuż za ścianą znajdowała się restauracja. Z czasem muzeum przejęło kolejne pomieszczenia i teraz może pochwalić się powierzchnią sześciuset metrów kwadratowych (co i tak nie wystarcza na to, aby zaprezentować całość bogatych zbiorów).
Żywe muzeum
Cechą tego muzeum jest to, że eksponatów nie tylko można dotknąć, ale również włączyć je czy zagrać w gry z naszego dzieciństwa. Nie raz i nie dwa źle klikniemy, bo klawiatura inna, bo strzałki na niej nie tak ułożone, bo nasza ostatnia rozgrywka w Pac-Mana, Donkey Konga czy Tetrisa (notabene powstałych odpowiednio w latach 1980, 1981 i 1984) miała miejsce tak dawno temu, że teraz musimy od nowa uczyć się koordynowania ruchów z joystickiem czy klawiszami.
Dla członków kół naukowych zbiory muzealne stanowią okazję do poszerzenia kompetencji, rozwoju warsztatu. Prawdziwi pasjonaci informatyki mogą również zgłosić się jako wolontariusze, bo zabawy jest tam całkiem sporo. Na chętnych czeka między innymi instrukcja niepowstałej konsoli do gier z lat 70. Chociaż muzealnicy podróżują po Polsce ze swoimi zbiorami (pojawiają się m.in. na Śląskim Festiwalu Nauki KATOWICE), to do najliczniejszych grup odwiedzających muzeum należą nie tylko Polacy, ale również mieszkańcy Wielkiej Brytanii, Czech czy Słowacji. Jeśliby zwrócić uwagę na nasz kraj, to najmniej turystów pojawia się z Katowic. Skoro zdołali tam dotrzeć obywatele Australii, to może i katowiczanie postawią stopę w jaskini informatyki. Kształtujmy w sobie odpowiednie podejście do tego, co tworzy naszą teraźniejszość, bo bez świadomości przeszłości nie ma odpowiedniej przyszłości.
s. 15
zdjęcia: Aleksandra Wajdzik
Miłosne preludium
To pierwsze spotkanie, o którym od tak dawna marzyłeś, przez które nie mogłeś jeść, nie mogłeś spać, dniami i nocami układałeś w głowie perfekcyjny scenariusz, a kiedy wreszcie nadeszło, trzęsą ci się ręce i język staje kołkiem. Patrzysz wtedy w stronę osoby siedzącej obok, myśląc, że na razie jest tylko jedną z wielu, podobną do stu tysięcy innych, ale już niedługo może być dla ciebie jedyną na świecie. Więc przełamujesz się i zaczynasz rozmowę…
Miłość – zarazem najbardziej fascynujący, jak i najbardziej oklepany temat przewijający się przez wieki. Skoro mówi się, że Ziemia krąży wokół Słońca, ja zaryzykuję tezę, że ludzkie istnienie obraca się wokół zakochania. W sidła namiętności wpadali wielcy filozofowie, uczeni, artyści… Dziś księgarniane półki uginają się od poradników typu „Jak być szczęśliwym w związku”, choć wcale nie musimy ich kupować, by obeznać się z tajemną wiedzą – wystarczy przeszukać internet. Nic w tym dziwnego, przecież miłość w rankingu naszych wartości stawiana jest na samym szczycie. Zastanawia mnie tylko, dlaczego wszyscy próbujemy czytać książkę od środka zamiast skupić się na jej początku. Jak mawiał chiński filozof Laozi, nawet najdłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku, który jest nie mniej ważny niż dalsza wędrówka. W tym przypadku – od randki.
Porozmawiamy?
Był lipcowy, burzowy dzień. Przechadzałeś się ulicami Katowic, kiedy z nieba zaczęły kapać krople – najpierw rzadko, a potem coraz częściej uderzające o twój parasol. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłeś przemokniętą dziewczynę, której właśnie autobus uciekł sprzed nosa. Coś cię tchnęło. Zbliżyłeś się do niej i bez słowa ochroniłeś jej blade czoło przed kolejnym atakiem deszczu. A ona odwdzięczyła ci się uśmiechem…
Gratulacje, właśnie trafiła cię strzała Kupidyna! Historia rodem z miłosnych powieści; zanim jednak staniecie się drugimi Romeem i Julią, musisz przejść czas próby, czyli randki. Doktor Konrad Maj podczas jednego z prowadzonych wykładów stwierdził, że nasze pierwsze spotkania mają wiele wspólnego z… rozmową kwalifikacyjną. Porównanie dość niezgrabne, ale trafne. Wspólnym celem obu jest poznanie kandydata, by móc określić jego potencjał na stanowisko pracownika/partnera –a do tego najlepszy wydaje się dialog. W rezultacie początkowo umawiamy się na spacer, kawę, kolację, wybieramy miejsca, gdzie bylibyśmy sami i gdzie spokojnie moglibyśmy porozmawiać. A czego szukamy w tym potoku słów? Przede wszystkim – podobieństw. Z pewnością pamiętacie ekscytację, gdy, powiedziawszy o czymś swojemu wybrankowi, w odpowiedzi usłyszeliście: „Ja też!”. Albo przypominacie sobie nieskończone nocne dyskusje na tematy pasjonujące Was oboje. Pojawiała się wtedy nadzieja, że oto wreszcie odnaleźliście drugą połowę jabłka. Według popularnej teorii atrakcyjności największą sympatią darzymy osoby, z którymi mamy „wspólny język”. Choć mówi się, że przeciwieństwa się przyciągają, to po okresie wspólnej fascynacji związek dwóch różnych ludzi szybko się wypala. Jak tłumaczy doktor psychologii z Uniwersytetu Śląskiego Marta Stasiła-Sieradzka: − Burzliwe romanse opierają
s. 18
Katarzyna Smutek ktrznsmutek6@gmail.com
zdjęcie: Sofia Vetriak
się na przeciwieństwach, dlatego że coś innego wydaje nam się atrakcyjne, przykuwa naszą uwagę. Jednak w dłuższej perspektywie następuje poszukiwanie podobieństw. Są pewne rdzenne elementy, które muszą zostać uwspólnione, np. kwestia opieki nad dziećmi, bo jeśli tego nie ma, w związku pojawiają się konflikty trudne do rozwiązania.
Czasem jednak popadamy w swoistą pułapkę i szukamy kogoś wręcz bliźniaczego.
– Zdarzają się takie historie, że świetną parę tworzą osoby różniące się w powierzchowny sposób – on może słuchać muzyki heavymetalowej, ona chodzić na koncerty do filharmonii. Natomiast z punktu widzenia postaw czy życiowych priorytetów okazują się bardzo do siebie podobne – dodaje doktor Stasiła-Sieradzka.
Weryfikacji podlegają także cechy mogące świadczyć o tym, że będziemy dobrymi partnerami. Niejedna dziewczyna sprawdzała troskliwość chłopaka, poddając go próbie, czy jeśli zacznie pocierać dłońmi o ramiona, to zarzuci on na nie swój sweter. Okazuje się, że po części dzielimy z innymi poglądy na temat ideału partnera. Tutaj odwołam się do mało romantycznej koncepcji ewolucyjnej, która utrzymuje, że wiążemy się ze sobą, by w przyszłości spłodzić i wychować zdrowe potomstwo. Dla panów prognostykiem takiego rozwoju wypadków jest uroda partnerki (patrz: urodzi mi śliczne, krzepkie brzdące) i opiekuńczość (to znaczy: właściwie się nimi zajmie). Z kolei panie poszukują kogoś zaradnego, ambitnego (czytaj: zapewni odpowiednie warunki, bym mogła wychować dzieci) czy troskliwego (czyli: nie zostawi mnie, gdy urodzę).
To, jak istotny jest dialog podczas pierwszych spotkań, pokazał eksperyment Arthura Arona. Zaproszeni przez niego badani odgrywali w laboratorium symulację randki zgodnie z ustalonym scenariuszem. Najpierw odpowiadali wzajemnie na listę pytań, potem patrzyli sobie w oczy. Tyle wystarczyło, by dla jednej z par tak beznamiętny (tylko pozornie!) czas skończył się ślubem. Nie bagatelizujmy więc rozmów, poznawajmy się!
Do zakochania jeden krok…
Czy zatem randka to dwoje ludzi naprzeciwko siebie, a między nimi tematy odbijane niczym piłeczka pingpongowa? Może i by tak było, gdybyśmy nie mieli uczuć. Choć z zewnątrz miłosne spotkania przybierają sztywny obraz wymiany poglądów, pod warstwą tych słów kipią emocje, które da się odczytać z naszych ruchów.
Wcielmy się w rolę obserwatora i dzisiejszą kolację zjedzmy w restauracji. Rozsiadamy się, do ręki bierzemy menu. Znad jego górnej krawędzi roztacza się doskonały widok na stolik obok. Patrzymy, jak młody dżentelmen odsuwa krzesło swej wybrance, a potem sam zajmuje miejsce. W miarę upływu minut ona coraz częściej się uśmiecha, unosi brwi i spod lekko przymkniętych powiek łowi jego wzrok. Zaczyna się zabawa włosami, dotykanie twarzy lub szyi, zadzieranie głowy do góry. On siedzi wyprostowany, starając się dodać sobie kilka centymetrów, wciąga brzuch, pręży ciało. Dociera do nas ton jego głosu – miękki, łagodny, przerywany od czasu do czasu jej śmiechem.
Randka trwa. Oboje pochylają się ku sobie, zmniejszają dystans. Ich spojrzenia stają się bardziej intensywne, dłuższe, rzadko już przerywane chwilą na poprawienie okularów czy ubrania. Prawie stykają się rękami, nagle ona niepostrzeżenie muska jego dłoń, on odwdzięcza się podobnym gestem. Dzieje się rzecz
niespodziewana – gdy ona sięga po kieliszek, on również; gdy on się uśmiecha, ona także.
Właśnie zostaliśmy świadkami klasycznego flirtu, którego poszczególne etapy opisał etnolog Irenäus Eibl-Eibesfeldt. Za pomocą ukrytej kamery udowodnił on, że początki naszych relacji wyglądają niemal identycznie – nieważne, czy zachowanie par oglądalibyśmy w Paryżu czy w Honolulu. Wynika z nich ciekawa prawidłowość: choć rolę inicjowania miłosnych gierek często przypisują sobie mężczyźni, nauka oddaje pałeczkę kobietom. Panowie przejmują ster dopiero, gdy statek już jest na morzu. Zapłaciwszy za posiłek, oboje wychodzą z restauracji. Spotkanie dobiegło końca… czy aby na pewno? Czyż nie teraz odtwarzają je w pamięci niczym zdartą płytę, czują na sobie tamten płomienny dotyk, słyszą swe szepty? My możemy być pewni, że tak naprawdę randka dopiero się rozpoczęła. Będąc w samym środku burzy hormonów, wrócą po więcej doznań. Fenyloetyloamina skutecznie wzbudzi w nich euforię, luliberyna – pociąg cielesny. Po każdej rozłące ich szlaki nerwowe ponownie zaczną się rozpalać, by potem wygasnąć i wzbudzić głód kolejnego wspólnego dnia. Nie bez kozery miłość nazywamy narkotykiem…
Niestety, nie zawsze randki kończą się motylami w brzuchu. Jednak zamiast traktować je jako porażkę, powinniśmy być z nich zadowoleni. Brzmi to absurdalnie, ale każde nieudane spotkanie jest tak naprawdę udane, bo już na wstępie uświadamiamy sobie, że między nami nic się nie zapali. Dzięki temu zaoszczędzamy czas i siłę na poszukiwanie tego jedynego.
A co w sytuacji, gdy mamy mieszane uczucia? Cóż, warto dać sobie szansę, a być może przemieni się ona w miłość. Bo nic nie sprawia takich niespodzianek jak czas.
Źródła:
M. Stasiła-Sieradzka, A. Sokół-Siedlińska: Psychologia (nie) codzienna;
K. Maj: Psychologia randki (www.youtube.com).
Składniki (nie)odżywcze
Jedzenie jest częścią życia. Dla niektórych to wręcz jego najważniejszy element. Ale czy wiemy wystarczająco dużo na temat tego, co ląduje na naszych stołach? Warto przyjrzeć się mechanizmom, które determinują wybory konkretnych produktów. Zdrowe czy nie, można je znaleźć na półkach sklepowych w całym kraju.
Przy nabywaniu żywności część osób lubi kierować się niską ceną, popularnością marki czy atrakcyjnym wyglądem opakowania. Nie zawsze jesteśmy racjonalni, gdy zabieramy się do jej zakupu – często gromadzimy nadmiar jedzenia, zachęceni promocjami „trzy produkty w cenie dwóch” lub „kolejny produkt pięćdziesiąt procent taniej”. Nie jest to najbardziej przemyślany sposób, ale zdecydowanie najkorzystniejszy dla producenta, który dąży do sprzedaży swoich wyrobów. Cel uświęca środki – zwłaszcza jeśli pożądane efekty można uzyskać niższym kosztem. Dlatego lepiej, żebyśmy jako konsumenci zachowali ostrożność.
Ciągle głodni
Przestrogą dla nas, zaspokajających codzienne potrzeby żywieniowe, zabieganych ludzi XXI wieku, powinna być praktyka działań wielkich koncernów. Masowy wyrób pokarmów łączy się często z ograniczeniem czasu ich przygotowania, automatyzacją związanych z tym procesów i używaniem większej ilości (często zbędnych) syntetycznych środków. Przy sprzedaży produktów osobom zainteresowanym przedstawia się je w jak najlepszym świetle. Pomijając popularniejsze metody, należy zauważyć, że reklamodawcy uczą się trendów i wiedzą, co zrobić, by skutecznie wprowadzić w błąd. Na rynku pozostaje wiele towarów oznaczonych jako pozbawione cukru lub
nawiązujących do tradycyjnych sposobów produkcji – krzyczące z etykietek „bezcukrowe” czy „domowe” artykuły w wielu przypadkach są takimi tylko z nazwy, a udowadniają to przede wszystkim ich składy.
Zjeść lub być zjedzonym Jak już wyżej wspomniałem, produkcja żywności, jako proces długotrwały i pracochłonny, bywa wspomagana poprzez stosowanie dodatków pochodzenia naturalnego bądź chemicznego. Substancje te zwiększają wartość odżywczą pożywienia, a także przedłużają jej termin przydatności do spożycia. Ponadto nadają jedzeniu określone walory smakowe, aromatyczne czy kolorystyczne, które są pożądane przez konsumentów. Jednak ich użycie ograniczają dzienne limity.
Podstawowym kryterium dopuszczenia określonych suplementów jest przekonanie o ich nieszkodliwości dla człowieka. Badaniem skutków stosowania dodatków zajmują się m.in. FAO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa) oraz WHO (Światowa Organizacja Zdrowia). Wedle aktualnego wykazu, zawartego w rozporządzeniu Komisji Europejskiej, zalegalizowano obrót tylko niektórych z nich. Pogrupowane w segmenty i szeroko opisane środki mogą przybierać wiele form. Wyróżnia się m.in.: aromaty, barwniki, konserwanty, substancje słodzące, wzmacniacze
s. 20
Paweł Zberecki pawel.zberecki@gmail.com
smaku, zagęstniki. Oznaczane są literą „E” (znak dopuszczenia do użytku na terytorium Unii Europejskiej) oraz kolejnym przypisanym im numerem na liście (np. E100 i następne – barwniki, E200 – konserwanty, E300 – regulatory kwasowości itd.).
Z substancji aromatycznych i konserwujących oraz wzmacniaczy smaku korzysta się, by nadać charakterystyczne cechy odróżniające dany produkt od konkurencyjnych, o podobnych właściwościach. Oddziaływanie w ten sposób na zmysły konsumentów nie budzi kontrowersji, choć istnieje grupa związków, co do których pojawiają się wątpliwości.
Poszczególne dodatki do żywności, oprócz działań pozytywnych, tj. przedłużenia daty przydatności do spożycia czy wzbogacenia wartości odżywczych, mają negatywny wpływ na nasze zdrowie. Mogą powodować reakcje alergiczne, podrażnienia skóry, astmę, zaburzenia behawioralne, a nawet powstawanie nowotworów. Aby uchronić się przed szkodliwymi następstwami, należy dokładnie czytać etykiety. Producenci zobligowani do przestrzegania podstawowych zasad wytwarzania żywności umieszczają na opakowaniach informacje dotyczące ilości użytych środków. Najprościej wybierać te wyroby, które są ich pozbawione. Gdy jest to niemożliwe, należy kierować się jak najkrótszym spisem składników.
Problemem pozostaje także gromadzenie artykułów – kupowanie „na zapas”, bez wcześniej sporządzonej listy. Polityka sprzedaży w supermarketach pozwala na podświadome podsuwanie nam wszelakich produktów bez względu na ich przydatność. Często spotykanym zwyczajem w krajach rozwiniętych jest wyrzucanie niewykorzystanej żywności, nad czym coraz trudniej zapanować. A wystarczy skrupulatne zapisywanie najbardziej potrzebnych towarów. Stosowana od lat, prosta lista zakupów pomaga nie tylko ograniczyć wydatki, ale i zapobiegać nadmiernej konsumpcji.
Zło na talerzu
Inne negatywne zjawisko związane jest z wytwarzaniem przez masowych producentów żywności regionalnych zamienników niskiej jakości. W 2018 roku UOKiK (Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów) przeprowadził kontrolę porównawczą, która wykazała, iż w kilku przypadkach produkty o tej samej nazwie przeznaczone na rynek zachodnioeuropejski znacznie przewyższają gatunkowo ich wersje trafiające do polskich sklepów. Różnice dotyczyły m.in. wielkości opakowania, składu czy użytej technologii produkcji. W odpowiedzi zainteresowane korporacje odpierały zarzuty, tłumacząc
swoje działania upodobaniami lokalnych klientów. Ostatecznie Parlament Europejski zagłosował w kwietniu 2019 roku za przyjęciem dyrektywy dotyczącej zakazania tych nieuczciwych praktyk. Kolejny grzech holdingów odpowiadających za dostarczanie nam pożywienia polega na masowym wykorzystywaniu oleju palmowego – można go znaleźć w kosmetykach, słodyczach, przekąskach oraz daniach typu fast food. Organizacje zajmujące się ochroną przyrody (takie jak Greenpeace czy WWF) piętnują metody jego pozyskiwania, gdyż prowadzi to do degradacji naturalnego środowiska m.in. w Azji Południowo-Wschodniej. Co więcej, długotrwałe spożywanie tego tłuszczu może spowodować choroby serca i układu krążenia, a nawet zmiany nowotworowe.
Ostatnia, równie niekorzystna działalność to dodawanie do wyrobów nadmiernej ilości soli, cukru lub substancji słodzących. Te ostatnie, aspartam i acesulfam K, są składnikami produktów sugar-free – bez cukru oraz light (np. zamienników napojów gazowanych zawierających cukier). Oprócz nich popularnie występuje otrzymywany z kukurydzy syrop glukozowo-fruktozowy. Możemy mieć z nim do czynienia głównie w napojach (również alkoholowych), słodyczach i deserach. Następstwami nadużywania artykułów spożywczych zawierających ten dodatek są m.in. cukrzyca, choroby wzroku, otyłość, problemy trawienne.
Przechytrzyć laboratorium
Wobec tylu zagrożeń, jakie czyhają na sklepowej półce, musimy w sposób szczególny analizować to, co znajduje się w naszych ulubionych wyrobach. Pomocne mogą okazać się aplikacje mobilne służące do skanowania kodów kreskowych towarów spożywczych. Dzięki temu otrzymujemy kompleksową informację o składzie nabywanej przez nas żywności.
Ponadto powinniśmy sprawdzać, czy dany produkt jest nam naprawdę niezbędny. Ograniczanie nadmiernej konsumpcji poprzez wybieranie artykułów o krótszym terminie przydatności do spożycia może być skutecznym środkiem kontrolowania ilości wyrzucanego na śmietnik jedzenia.
Źródła:
A. Brzozowska: Konserwanty, barwniki i inne dodatki do żywności – za i przeciw ;
J. Czapski, A. Wieland: Dodatki do żywności – przyjaciel czy wróg?;
H. Gertig: Dodatki do żywności;
E. Schlosser: Kraina fast foodów
s. 21
ilustracja: Paulina Michalska
Sport uszlachetnia
Od zawsze fascynował się sportem. Będąc młodym prezenterem TVP, w czasach małyszomanii zyskał popularność, która nie gaśnie do dzisiaj i wykracza daleko poza ramy dziennikarstwa sportowego. O początkach pracy w telewizji oraz planach na przyszłość porozmawiałem z Maciejem Kurzajewskim.
PK: W jaki sposób zaczęła się Pana kariera dziennikarska? Czy chęć uprawiania tego zawodu pojawiła się już w dzieciństwie jako efekt fascynacji sportem, czy może rozwijała się później, z biegiem czasu?
MK: Mój tata był dziennikarzem lokalnej prasy w rodzinnym Kaliszu i tak na dobrą sprawę to on zaszczepił we mnie tego bakcyla. To on jako pierwszy zabrał mnie na zawody sportowe, wzbudzając moją fascynację nie tylko w wymiarze trenowania, ale przede wszystkim podziwiania sportowców i opowiadania o nich. Chyba wtedy jeszcze nie myślałem, że właśnie ten kierunek powinienem w przyszłości wybrać i zostać dziennikarzem sportowym.
Czarowi tego zawodu uległem na pierwszym roku studiów, kiedy Telewizja Polska ogłosiła konkurs na dziennikarzy i prezenterów redakcji sportowej.
Postanowiłem: „A co, zgłoszę się, spróbuję swoich sił”. To było takie wyzwanie, które miało mi pokazać, że jeśli
kocham sport, to może uda mi się równocześnie studiować i dodatkowo robić coś ciekawego. Znalazłem się w grupie osób, która wygrała konkurs TVP i tym sposobem zaczęła się moja przygoda z dziennikarstwem sportowym w wymiarze telewizyjnym. Może to nie jest najlepsza kolejność – powinno się pewnie zaczynać od prasy przez radio aż po telewizję – ale w moim przypadku stało się inaczej. To był fantastyczny okres! Pierwsze miesiące w TVP spędziłem na zbieraniu doświadczeń oraz budowaniu warsztatu i chyba żadne studia dziennikarskie nie dałyby mi tego, co początkowo staż ze znakomitymi szkoleniami, a później możliwość kontaktu z moimi idolami dziennikarstwa sportowego, z którymi na przestrzeni lat staliśmy się bliskimi kolegami. To jest chyba najpiękniejsze, co może się człowiekowi, który kocha sport, przydarzyć.
Przemysław Babiarz przyznał kiedyś w wywiadzie, że jego konkurs
rekrutacyjny do redakcji sportowej TVP należał do bardzo wymagających. Wspominał między innymi szczegółowy test z wiedzy ogólnej o sporcie przeprowadzany przez Bogdana Tuszyńskiego. Jak w Pana przypadku wyglądała procedura selekcji najlepszych stażystów?
Na etapie samej rekrutacji wymagający test z wiedzy o sporcie to jedno, druga część zaś dotyczyła predyspozycji związanych z dziennikarstwem i telewizją. Powiem szczerze, że ten nasz konkurs był wieloosobowy, wieloetapowy i trwał dobre kilka miesięcy. Polegał na selekcji – z pięciuset kandydatów do stu, później do dwudziestu, aż w końcu zostało dziesięć osób, które znalazły się na stażu w redakcji sportowej. Przy mojej rekrutacji w tej komisji nie było Bogdana Tuszyńskiego, znakomitego dziennikarza radiowego, ojca dziennikarskiego rzemiosła chociażby dla Darka Szpakowskiego, ale w grupie osób, która z nami pracowała, znalazł
22
s.
Piotr Kaszuba piotr.kaszuba@us.edu.pl
zdjęcie pochodzi z archiwum prywatnego Macieja Kurzajewskiego
się legendarny Bohdan Tomaszewski. Włodzimierz Szaranowicz natomiast pełnił rolę takiego mojego opiekuna na stażu, więc byłem z nim związany od samego początku i poczytuję to sobie za ogromne szczęście, że mogłem dla niego pracować, od niego się uczyć, a później już rzeczywiście działać razem z nim.
No właśnie – w kwietniu Włodzimierz Szaranowicz, po ponad 40 latach pracy w telewizji, oficjalnie przeszedł na emeryturę. Jak Pan go wspomina jako dziennikarza i szefa na płaszczyźnie zawodowej, ale także przyjaciela?
Włodzimierz Szaranowicz to ikona dziennikarstwa sportowego i telewizyjnego. Wszyscy staramy się dążyć do doskonałości, a już Włodek zawsze chciał ją osiągać, i według mnie nie tylko otarł się o doskonałość – on po prostu był i w dalszym ciągu jest doskonałym dziennikarzem. Ma w sobie ogromną miłość do sportu, to chyba go najbardziej wyróżnia. Uwielbia sport jako rywalizację, ale też w wymiarze takiego humanizmu sportowego. To jest coś rzadko w tej chwili spotykanego, a on na to bardzo często, właściwie zawsze, zwracał ogromną uwagę. Świetny warsztat, znakomity głos i osobowość, która pozostaje w pamięci i w sercach ludzi – to jest chyba najlepsze, co można mieć. On się chyba z tym urodził, ale też pielęgnował to w sobie. Coś takiego powoduje, że jest się zapamiętanym już na zawsze.
Szaranowicz często podkreślał, że praca dziennikarza sportowego nierozerwalnie splata się z losami sportowców. Na swojej drodze spotkał wiele wybitnych postaci, jednak zdecydowanie największą popularnością cieszyły się jego komentarze do skoków Adama Małysza. Pana kariera również zbiegła się z czasami tzw. małyszomanii, ale także z sukcesami polskich lekkoatletów czy kolarzy. Gdyby miał Pan wybrać jedną osobę, która odcisnęła największe piętno na Pańskich doświadczeniach zawodowych, to kto by to był?
Mogę tylko powtórzyć za Włodkiem, że to był i jest cały czas Małysz. Ja w 2001 roku rzeczywiście trafiłem na ten najlepszy okres Adama, kiedy zaczęło się to jego fenomenalne pasmo sukcesów z tytułami Mistrza Świata,
medalisty olimpijskiego i zdobywcy Pucharów Świata w skokach narciarskich. Na moich oczach przeszedł ogromną transformację nie tylko jako sportowiec, ale też jako człowiek i jest najlepszym przykładem na to, że sport uszlachetnia. Kiedy przypominam sobie moje pierwsze spotkania z nim i później całą drogę, którą przeszliśmy, to myślę sobie, że on wszedł na niebotyczny poziom szlachetności sportowej. Adam odcisnął piętno na mojej karierze w takim wymiarze czysto ludzkim, sportowym, ale też i pewnej popularności. Praca w telewizji wiąże się z mniejszą lub większą rozpoznawalnością i ja miałem tę przyjemność, honor i zaszczyt, że mogłem pracować przy wydarzeniach, których bohaterem był Adam Małysz, a które okazywały się fenomenalnie oglądane. Dzisiaj chyba już nie ma szansy, żeby zgromadzić podczas jednego wydarzenia tak liczną telewizyjną publiczność – kilkanaście milionów ludzi. Przez wiele lat zimą co tydzień oglądaliśmy serial, który cieszył się ogromnym powodzeniem.
„Siadaliśmy jak do telenoweli…”. (śmiech)
Tak, tak, jak mówił Włodzimierz Szaranowicz przy zakończeniu kariery Adama. To jest ta piękna, jasna strona dziennikarstwa sportowego, że możemy oglądać wydarzenia sportowe z bliska, relacjonując je dla czytelników, słuchaczy czy widzów, ale możemy też tych wybitnych sportowców spotykać, rozmawiać z nimi, z niektórymi nawet się zaprzyjaźnić, traktować jak dobrych kolegów. Oni są dla nas taką życiową inspiracją. W moim przypadku wielu z nich sprawiło, że sam chciałem doświadczyć tego sportu i stąd, gdy skończyłem 30 lat, pomyślałem, że muszę na własnym organizmie – w takim wymiarze amatorskim, ale przy trudnej konkurencji – doświadczyć tego trudu, z którym oni na co dzień się zmagają, przygotowując się do zawodów. Zacząłem biegać, uczestniczę w maratonach do dzisiaj i myślę sobie, że gdybym tego nie robił, nie miałbym pełnego obrazu wysiłku sportowców i nie byłbym w stanie docenić ich zaangażowania, jakie wkładają w przygotowanie najlepszej formy.
Gdyby miał Pan określić, co chciałby Pan robić za około 20 lat, to byłaby
to raczej spokojna emerytura, gdzieś w domku w górach, czy może jednak dalsza praca w telewizji – na przykład w charakterze doświadczonego redakcyjnego kolegi, który wywiera wpływ na kształtowanie nowego pokolenia dziennikarzy?
Za 20 lat będę miał 66 lat – aż mi to trudno przechodzi przez gardło. (śmiech) Myślę sobie, że mamy jedno życie i dobrze jest je przeżyć tak, żeby nie żałować żadnego z przeżytych dni. Dzisiaj chyba wyobrażam sobie siebie w jakimś górskim domku z pięknymi widokami, ale też oczywiście z mocnym sygnałem telewizyjnym i dobrym internetem, żebym mógł śledzić wszystkie wydarzenia sportowe. Jak się je wtedy będzie oglądało i jak będą relacjonowane, tego nie wiadomo. Dzisiaj młodzi ludzie są tak ambitni, tak szybko chcą zdobywać pole, że chyba to oni muszą wprowadzić zmianę. Ja się o to nie obrażam i nie będę się zapierał rękami i nogami, aby jak najdłużej bronić swojego miejsca w tym medialnym świecie – nie, nie, nie. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny, kiedy zacząć już tylko korzystać z życia, żeby tę końcówkę przeżyć po prostu tak, by każdy dzień był piękny i byśmy odczuwali przyjemność z tego, że możemy cieszyć się ogromnym spokojem.
To jeszcze ostatnie pytanie – czy ma Pan jakieś marzenia stricte zawodowe? Domyślam się, że będąc postacią rozpoznawalną, gospodarzem studia olimpijskiego oraz wielu programów rozrywkowych, mającym styczność z tyloma uznanymi ludźmi, pewnie większość punktów na tzw. checkliście została już odhaczona. Czy są zatem jeszcze takie rzeczy, których chciałby Pan spróbować w kontekście dziennikarskim i telewizyjnym?
Trudno mi o tym mówić, bo w moim przypadku życie przynosi takie wydarzenia, o których ja bym siebie ani życia nie podejrzewał. To jest dla mnie najfajniejsze, dlatego nie będę niczego podawał z listy życzeń, którą jeszcze mam.
Czyli jednak taka lista istnieje! (śmiech)
Tak, w mojej głowie. (śmiech) Niech życie się dzieje, niech mnie zaskakuje – to będzie dla mnie ogromnie satysfakcjonujące.
s. 23
Małgorzata Pabian malgorzata.pabian.mp@interia.pl
Z prokrastynacją za pan brat
Prokrastynacja to w ostatnim czasie niezwykle modne określenie, pojawiające się w wielu poradnikach czy dyskursie publicznym. Kojarzy się przede wszystkim z odkładaniem na później zadania, które przyprawia nas o nieprzyjemne odczucia. A gdyby tak zdjąć z tego pojęcia negatywny balast i spojrzeć na jaśniejszą stronę prokrastynacji?
Jeśli znów odwlekasz naukę na ostatnią chwilę, nie masz siły zapisać się na kolejną lekcję tańca, a trudną rozmowę z przyjacielem odkładasz od kilku miesięcy… zapewne czujesz się potwornie, a otoczenie przypomina ci, że powinieneś w końcu wziąć się w garść i zrealizować określone zadanie. Czy jednak potrafimy odróżniać lenistwo od niechęci i zrozumieć motywacje naszego odkładania na potem?
Przyczyny prokrastynacji
Negatywne znaczenie prokrastynacji wiąże się z tendencją do odraczania danej czynności i poszukiwania innych, zastępczych zajęć, które oddalą nas od tego właściwego. Dlaczego z taką łatwością odkładamy na później nawet najważniejsze cele?
Przyczyn możemy dopatrywać się w kilku obszarach. Po pierwsze, chętniej prokrastynujemy, jeśli pojawia się w nas konflikt między motywacją zewnętrzną a wewnętrzną. Motywacja zewnętrzna jest zazwyczaj słabszym bodźcem zachęcającym do działania. Jeśli na przykład założyłeś się z przyjacielem, że w końcu zdasz egzamin na prawo jazdy i jest to jedyny powód, dla którego podchodzisz ponownie do testu, to prawdopodobieństwo, że ci się uda, jest znacznie mniejsze, niż gdyby pojawiła się w tobie silna motywacja wewnętrzna w postaci przekonania, że sam dla siebie chcesz nabyć tę umiejętność. Czynnik zewnętrzny może łatwo ulec zmianie – kłótnia z przyjacielem zaprzepaści powód, dla którego warto byłoby starać się o zaliczenie egzaminu. W takim przypadku łatwiej odłożyć na później zadania przybliżające nas do celu, ponieważ nasze przekonanie o ich słuszności i sensowności jest niewielkie. Kolejną przyczyną prokrastynacji może być niechęć do opóźnionego wynagrodzenia. Otrzymanie natychmiastowej satysfakcji z naszych działań to niezwykle skuteczny motywator. Z kolei oczekiwanie na jakieś rezultaty, które nastąpią na przykład dopiero za kilka miesięcy, sprawia, że czujemy mniejszą radość na myśl o realizacji jakiegoś podzadania, które przybliży nas do oddalonego czasowo celu. Dobrym przykładem może być nauka języka czy trening na siłowni – łatwo poddać się w realizacji tych planów, gdyż ich efekt nie jest
natychmiastową, ale odroczoną gratyfikacją, składającą się z wielu mniejszych działań. Innym powodem, dla którego odkładamy czynności na później, jest mechanizm wewnętrznego sabotażu. Poszukujemy powodów, by nie zrealizować danego celu lub zająć się nim w ostatniej chwili, bo jeśli coś nam się nie uda, to możemy się usprawiedliwiać – przed samymi sobą i innymi – że mieliśmy za mało czasu, że było tyle innych, ważniejszych spraw do załatwienia. To jednak niebezpieczna pułapka. Czujemy się lepiej, ponieważ znajdujemy powody niewykonania danej czynności, ale z drugiej strony gwarantujemy sobie porażkę. Takim mechanizmem można zatrzymać osiąganie jakichkolwiek celów czy zdobywanie nowych umiejętności. Zastanawiając się nad przyczynami prokrastynacji, nietrudno dostrzec, że raczej nie jest szczególnie pożądanym i zdrowym dla psychiki zjawiskiem. A gdyby tak spojrzeć na nią w cieplejszych barwach?
Nie taka zła, jak ją malują Pozytywne spojrzenie na prokrastynację to wciąż raczkujący temat w obszarze nauki. We współczesnym społeczeństwie, w którym liczy się ciężka praca i poczucie produktywności, niezwykle trudno jest przyznać, że czasami brak realizacji danego zadania jest czymś dobrym dla naszego samopoczucia. Jak uważa dr Lidia Baran z Instytutu Psychologii UŚ: – Tradycyjnie prokrastynacja opisywana jest w literaturze jako tendencja do odkładania na ostatnią chwilę lub unikania działań, których wykonywanie wywołuje lęk, napięcie lub stres. Dzięki zwlekaniu możliwe jest zaangażowanie się w przyjemniejsze aktywności, pomimo świadomości, że opóźnienie może wywołać negatywne skutki. Jak wskazują badania Klassena, Krawchuk i Rajani z 2008 roku, osoby o wysokiej skłonności do prokrastynacji odczuwają silny lęk przed porażką, mają trudności w kontrolowaniu swoich działań oraz nisko oceniają swoją skuteczność w ich podejmowaniu. Choć powyższy opis sugeruje wyraźnie negatywny charakter tendencji do prokrastynowania, badacze tego zjawiska zwracają również uwagę na jego pozytywne aspekty. Przykładowo Chun Chu i Choi opisują dwa typy
s. 24
prokrastynacji – bierną i aktywną. Pierwsza z nich zgodna jest ze wspomnianym już dezadaptacyjnym sposobem odkładania działań, natomiast druga wiąże się z celowym zwlekaniem wynikającym z preferowania pracy pod presją, umiejętności efektywnego wykorzystania czasu oraz jego kontroli. Tendencja do odwlekania czynności nieprzyjemnych i przytłaczających może być zatem idealnym rozwiązaniem dla osób, które lubią wykonywać zadania na ostatnią chwilę i – dzięki czyhającemu deadline’owi – potrafią silnie zmotywować się do realizacji celu. Dla niektórych efektywniejsze będzie zajęcie się całym projektem jednego dnia niż rozbicie go na mniejsze części i zajmowanie się nimi w określonych odstępach czasowych. Co jeszcze prokrastynacja może powiedzieć o nas samych, naszych potrzebach i celach? Jak mówi dr Baran: – Wstępne wyniki badań prowadzonych obecnie w Instytucie Psychologii wskazują, że najczęstszymi powodami odwlekania przez studentów działań są niechęć do ich wykonywania oraz pragnienie robienia czegoś ciekawszego. Dodatkowo najczęściej pojawiającymi się w momencie prokrastynowania uczuciami są, w opinii studentów, poczucie marnowania czasu oraz radość. Wyniki te sugerują, że prokrastynacja może wiązać się z brakiem zainteresowania określoną aktywnością, stąd szansa wykonywania zamiast niej innych działań wywołuje poczucie zadowolenia lub marnowania czasu w przypadku braku interesującej alternatywy dla odwlekanej czynności. Niezainteresowanie działaniem może wynikać z jego mało stymulującego charakteru, z trudności w samodzielnym motywowaniu się lub z poczucia przymusu do jego podejmowania – dalsze analizy pozwolą nam na dokładniejsze określenie dominujących wśród studentów tendencji w tym obszarze.
Z powyższych badań wynika zatem, że odkładamy na później przede wszystkim te czynności, które nie są dla nas atrakcyjne lub które postrzegamy jako przymusowe. Jeśli zatem kolejny raz zmuszasz się do spojrzenia na podręcznik do francuskiego, to zastanów się, dlaczego właściwie chcesz się nim zająć. Lub dlaczego nie chcesz. Zdarza nam się, że mylimy presję społeczną i cudze wymagania z własnymi potrzebami i osobistymi przekonaniami. Często brniemy w dany projekt czy cel wyłącznie z pobudek zewnętrznych lub poczucia, że tym powinniśmy się zająć. Analiza indywidualnych przyczyn prokrastynacji może pomóc nam ustalić, co jest dla nas tak naprawdę ważne, a co stanowi tylko balast, przytłaczający terminami i koniecznością jego zrealizowania. Zastanów się nad
jakąś czynnością, którą musisz wykonywać i którą ciągle odkładasz. Jeśli wolisz zamiast niej czytać książkę lub biegać po parku, to być może tak naprawdę nie chcesz jej robić. Tym samym z pewnych celów na etapie długotrwałej niechęci można, a nawet warto zrezygnować.
Nie chcę vs. nie chce mi się Prokrastynację trzeba jednak odróżnić od zwyczajnego lenistwa czy naturalnego poczucia zmęczenia. Czasami po prostu nic nam się nie chce i najchętniej nie wykonywalibyśmy żadnego wysiłku. Jeśli prokrastynujemy w obliczu większości zadań i nawet pozornie przyjemne cele odkładamy na potem – warto głębiej zastanowić się nad brakiem motywacji. W takim przypadku możemy pracować nad nadmiernym odraczaniem czynności z pomocą psychologa. Zatem następnym razem, gdy odłożysz zadanie na później, zastanów się: dlaczego to robisz? Jeśli pewne działania są dla nas przyjemniejsze czy łatwiejsze, a inne zajmują godziny, w dodatku przerywane co chwilę zajmowaniem się czymś innym – to dla nas ważny sygnał alarmowy. Trwanie w tym, co nie jest dla nas ani pożyteczne, ani satysfakcjonujące, to prosta droga do niezadowolenia z życia. Prokrastynujmy zatem – ale świadomie.
Źródła:
P. Modzelewski: Z jawisko odwlekania działań – prokrastynacji. Istota zagadnienia, przyczyny i konsekwencje;
P. Steel: The Nature of Procrastination: A MetaAnalytic and Theoretical Review of Quintessential Self-Regulatory Failure. “Psychological Bulletin”, nr 133 (2007);
A. Sobocińska: Prokrastynacja – o urokach i pułapkach odkładania na później. “Przezorność”, nr 8 (2018);
A. H. Chun Chu, J. N. Choi: Rethinking Procrastination: Positive Effects of “Active” Procrastination Behavior on Attitudes and Performance. “The Journal of Social Psychology”, nr 145 (2005);
R. M. Klassen, L. L. Krawchuk, S. Rajani: Academic Procrastination of Undergraduates: Low Self-Efficacy to Self-Regulate Predicts Higher Levels of Procrastination. “Contemporary Educational Psychology”, nr 33 (2008).
s. 25
Student prawa też może! – praktyki międzynarodowe
Wśród studentów prawa krąży przekonanie, że w przypadku ich kierunku udział w praktykach i wymianach międzynarodowych jest albo niemożliwy, albo mało opłacalny, bo przecież „w każdym kraju prawo jest inne, więc nie da się go studiować za granicą”. Jak się okazuje – to nieprawda.
Prawo tworzy nie tylko polski kodeks karny i cywilny. To niezwykle rozległa dziedzina, na którą składa się szereg uregulowań, wynikających z faktu przynależności naszego kraju do Unii Europejskiej i organizacji międzynarodowych tudzież wzajemnych stosunków z innymi państwami. Prawo międzynarodowe daje ogromne możliwości zawodowe, więc udział w przedsięwzięciach o zasięgu ponadnarodowym może stanowić doskonałe preludium do kariery polityka, urzędnika lub dyplomaty, a także świetną przygodę i cenną lekcję.
W środowisku uczelnianym najbardziej popularną inicjatywą, która umożliwia wyjazdy za granicę, jest Erasmus+. Nieco mniejszym uznaniem cieszy się program praktyk, również organizowany w ramach Erasmusa. Uczestniczą w nim zarówno studenci, jak i absolwenci. Uczestnicy odbywają praktyki w wybranej przez siebie i zaakceptowanej przez wydział instytucji. Oznacza to, że nie we wszystkich instytucjach organizacja praktyki jest
możliwa – wyłączone są struktury unijne, polskie placówki dyplomatyczne poza granicami RP oraz instytucje odpowiedzialne za zarządzanie unijnymi projektami.
– Takie praktyki to świetna okazja, żeby podszlifować język, zrozumieć zasady rządzące common law, a także poznać kulturę prawną obowiązującą w innych państwach – mówi Paulina Miecznikowska, tegoroczna absolwentka WPiA UŚ, praktykantka kancelarii w Dublinie, do której zamierza wrócić po obronie pracy magisterskiej.
W ramach programu, podobnie jak przy wymianach międzyuczelnianych, uniwersytet zapewnia stypendia, których wysokość zależy od kraju odbywanej praktyki. Wszystkie informacje o niezbędnych dokumentach, procedurze kwalifikacyjnej oraz zasadach Erasmusa znaleźć można na stronie internetowej uczelni oraz w Biurze Programu Erasmus+ mieszczącym się w budynku rektoratu Uniwersytetu Śląskiego.
s. 26
Rita Miernik ritamiernik95@gmail.com
od lewej: Karolina Wosik, Jędrzej Błaszczak, Julia Olszewska, Dominik Mizerski zdjęcie: Aleksandra Wajdzik
Możliwości nie kończą się na Erasmusie!
To, jak spożytkujemy czas spędzony na studiach, zależy tylko od nas samych. Jak już wcześniej wspomniałam, Erasmus nie umożliwia wyjazdów np. do instytucji unijnych. Co z osobami, które marzą o pracy w Parlamencie Europejskim czy Komisji Europejskiej lub chciałyby stawiać pierwsze kroki w swojej karierze zawodowej w kierunku zgoła innym niż zaproponowany przez władze uczelni? Co powiecie na poszerzanie umiejętności w Brukseli, Dublinie czy Teheranie? UŚ daje takie możliwości!
Do jakich instytucji można aplikować?
Począwszy od wyżej wymienionych europejskich organów, przez placówki dyplomatyczne i konsularne aż po rozmaite organizacje międzynarodowe, tak naprawdę jedynym ograniczeniem jest własna inwencja. Ten rodzaj praktyk bywa nieco bardziej skomplikowany do zorganizowania aniżeli w ramach programu Erasmus+, niemniej jednak daje on znacznie więcej swobody oraz ścieżek wyboru.
Jak wybrać instytucję?
Przede wszystkim trzeba wyselekcjonować jednostki, w których chciałoby się zdobywać doświadczenie zawodowe. Istnieją rozmaite sposoby aplikowania na stanowisko praktykanta czy też stażysty. Czasami organizacje ogłaszają nabór na stronach internetowych swoich oraz Ministerstwa Spraw Zagranicznych, oferując gotowe formularze aplikacyjne.
Niejednokrotnie staż jest nagrodą – tak swoją szansę zdobył Dominik Mizerski, student III roku prawa na WPiA
UŚ. Zwyciężył on w konkursie na najlepszy esej dotyczący przyszłości Unii Europejskiej, organizowanym przez biuro częstochowskiej posłanki, Jadwigi Wiśniewskiej. Jako jeden z trzech laureatów miał szansę przez sześć tygodni pracować w Parlamencie Europejskim i posmakować atmosfery brukselskiej metropolii.
W przypadkach niektórych instytucji, np. ambasad i urzędów konsularnych, nie ma jasno określonych zasad rekrutacji ani ogłaszanego naboru – kluczem do sukcesu może być wysłanie maila z informacją o chęci podjęcia praktyki w danej placówce. – Najlepiej jest aplikować do kilku miejsc jednocześnie. Nie zawsze mamy pewność, że wybrana przez nas jednostka odpowie na naszą wiadomość – mówi Karolina Wosik, studentka IV roku prawa na UŚ. – Sama kontaktowałam się z różnymi ambasadami: w Madrycie, Dublinie, Kopenhadze, Pradze, Tallinie czy Rydze.
Ostatecznie Karolina podczas studiów odbyła miesięczną praktykę w ambasadzie w Dublinie. – Wybrałam dobry moment na wyjazd, bo w Irlandii akurat gorącym tematem był Brexit, dzięki czemu miałam szansę nie tylko zdobywać doświadczenie stricte zawodowe, ale także spojrzeć na bieżące wydarzenia z perspektywy państwa, którego aktualne zmiany dotyczą bezpośrednio – wspomina.
Jak długo trwa praktyka/staż?
Zasadniczo praktyki w ambasadach trwają miesiąc. W konkursach i ogłaszanych naborach ich długość jest z góry określana. W wielu przypadkach kwestia czasu pracy pozostaje umowna, niemniej zdarzyć się może, że obie strony będą z siebie bardzo zadowolone, dzięki czemu zostanie on przedłużony o kolejne miesiące. Tak było w przypadku Julii Olszewskiej, tegorocznej absolwentki prawa WPiA UŚ, która odbyła staż w biurze Europejskiej Partii Ludowej w Parlamencie Europejskim, będący nagrodą w konkursie organizowanym przez śląskiego europosła Marka Plurę. – Początkowo pojechałam do Brukseli na miesiąc. Współpraca przebiegała tak pomyślnie, że mój staż przedłużył się do trzech. Trwałby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie to, że musiałam wracać do Polski ze względu na obowiązki studenckie – tłumaczy Julia.
Skąd wziąć pieniądze na wyjazd?
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że wiele placówek, w których zdobywa się doświadczenie, nie wypłaca wynagrodzenia za spędzony tam czas. O ile stażyści ze struktur europejskich mogą liczyć na pensję czy zwrot kosztów po przepracowanym okresie, to np. placówki dyplomatyczne nie oferują wynagrodzenia. Jak zatem sfinansować wyjazd na praktyki?
– Opcji nie jest zbyt wiele, niemniej pomoc finansowa jest możliwa – mówi student III roku prawa, Jędrzej Błaszczak, który spędził miesiąc w ambasadzie w Teheranie. – Można na przykład ubiegać się o grant rektora, którego wysokość pokrywa wydatki do 5 tysięcy złotych. Czasami uniwersytet ogłasza różne inicjatywy,
s. 27
Paulina Miecznikowska zdjęcie: Aleksandra Wajdzik
przeznaczone na tego typu przedsięwzięcia. Pomocą służy Centrum Obsługi Studenta działające w budynku rektoratu.
Jaki jest zakres obowiązków praktykanta/stażysty?
Wszystko zależy od instytucji, w której będziemy odbywać praktykę. O ile kwestie administracyjne i techniczne będą podobne zarówno w przypadku ambasady, jak i instytucji europejskiej, o tyle każdemu z wyjazdów mogą towarzyszyć wyjątkowe wydarzenia. – Miałem okazję brać udział w spotkaniu z ambasadorem Kurdystanu, przedstawicielami Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz w Dniu Wojska Polskiego w Teheranie – mówi Jędrzej. Z kolei Karolina pracowała przy organizacji współpracy polskiego i irlandzkiego sektora rolniczego oraz brała udział w spotkaniach z przedstawicielami Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.
Czy jest czas na zwiedzanie podczas praktyk?
– Oczywiście, że tak! – mówi Dominik. – Praktyka w Parlamencie Europejskim obejmowała ośmiogodzinny dzień pracy przez pięć dni w tygodniu, a więc wieczory i weekendy miałem wolne. Dzięki temu zwiedziłem Amsterdam, Paryż i Brukselę. Było też wiele okazji do uczestnictwa w partyjnych spotkaniach i wewnętrznych imprezach pracowników Parlamentu.
– Networking na takim wyjeździe to podstawa! –twierdzi Julia. – Spędziłam w Brukseli naprawdę niezapomniane chwile! To doświadczenie otworzyło mnie na świat i ludzi. Miałam okazję poznać wiele fantastycznych osób, z którymi mam kontakt po dziś dzień.
Czy zagraniczne praktyki mogą przydać się w późniejszych etapach kariery zawodowej?
O to, czy warto, zapytałam także nieco starszego kolegę po fachu, adwokata Jarosława Kocota, który w 2011 roku odbywał praktyki w ambasadzie w Wiedniu. – To była ciekawa przygoda i pouczające doświadczenie.
Mając podstawy ze studiów w postaci prawa międzynarodowego publicznego czy instytucji europejskich, wykorzystujesz swoją wiedzę w praktyce. Taki wyjazd stanowi świetną okazję, żeby sprawdzić, czy to faktycznie jest zajęcie, które chciałbyś w przyszłości wykonywać.
Jakieś rady dla osób, które chciałyby się wybrać na praktyki międzynarodowe?
Warunek pracy w instytucji międzynarodowej to znajomość języków obcych. Podstawą jest angielski, ale dużym walorem będzie też posługiwanie się innym językiem – jeśli myślimy o wyjeździe do któregoś z organów UE, warto choćby w niewielkim stopniu operować niemieckim bądź francuskim. – Dobrze jest przed wyjazdem zapoznać się z protokołem dyplomatycznym oraz mieć podstawową wiedzę z zakresu prawa międzynarodowego i unijnego, dlatego twierdzę, że lepiej odłożyć praktyki na co najmniej III rok studiów, kiedy już posiadamy choć minimalną wiedzę na te tematy – mówi adwokat Kocot.
– Nie wolno stronić od wydarzeń i imprez organizowanych przez instytucję, w której odbywamy praktykę. Takie inicjatywy dają zupełnie inne spojrzenie na pracę w strukturach międzynarodowych i sprawiają, że jest ona nie tylko obowiązkiem, ale też przyjemnością. Trzeba być otwartym na ludzi i ciekawym świata! – kończy Julia.
Praktyki zagraniczne nie muszą zawężać się do najpopularniejszych programów i granic terytorialnych. Poza zdobyciem bezcennego doświadczenia i zwiedzeniem kawałka świata, to przede wszystkim wielka szansa na przeżycie wspaniałej przygody i spożytkowanie studiów w jak najlepszy sposób.
s. 28
adw. Jarosław Kocot zdjęcie: Aleksandra Wajdzik
Pasja czy nałóg – 42 punkty w drodze do zwycięstwa
Czterdzieści dwa kilometry. Królewski dystans. Przez wielu uznawany za największe biegowe osiągnięcie. Przyjęło się mówić, że po pokonaniu maratońskiej trasy już nic nie jest takie samo… Jakie to uczucie przebiec tak wielką odległość? O czym myśli się w trakcie takiego wysiłku? Co ta forma zawodów sportowych zmienia w życiu człowieka?
W kwietniu 2019 roku zdobyłem Koronę Polskich Maratonów, w której skład wchodzi pięć biegów: w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu i Dębnie. Mam na koncie dziesiątki ukończonych półmaratonów oraz mniejszych zawodów. Przebiegłem łącznie ponad 2000 km, poświęcając na to blisko 200 godzin. I jak się okazuje… to zupełnie słabe osiągnięcia! Są biegi kilka razy trudniejsze od maratonów, dystanse kilka razy dłuższe oraz ludzie, którzy 2000 km pokonują w ciągu jednego roku. Równie kiepski jest stan mojej wiedzy na temat tego sportu. A jednak postanowiłem napisać ten artykuł jako przestrogę i zachętę zarazem. Bo bieganie ma swoją ciemną stronę, o której rzadko się mówi, zaślepiając nas korzyściami i zaletami tego sportu.
Neverending story
Podjąłeś już decyzję i zaczynasz przygotowania. Trenujesz, pokonując na trasie miesięcznie około 100 km oraz spędzając kolejne godziny na siłowni. Przebiegasz pierwsze 10 km, pierwszy półmaraton. Zapisujesz się na ten główny bieg, zwieńczenie swojej pracy. Termin zawodów jest coraz bliżej, a twój stres wzrasta. Stajesz na starcie. Przed tobą 42 km. Wkoło kilka tysięcy innych zawodników oraz głos komentatora, który krzyczy, jakby wygrał tarczę Kapitana Ameryki. Wykonujesz ostatnie ćwiczenia
rozciągające i cały trzęsiesz się z nerwów. Nachodzą cię wątpliwości: a co, jeśli nie dobiegnę? Jeśli nie wytrzymam, zrezygnuję? Ale w pewnym momencie czarne myśli rozgania dźwięk wystrzału z pistoletu. Zaczynasz biec i wpadasz na kobietę przed tobą. A, no tak – pierwsi ruszają zawodnicy na wózkach. Po chwili słyszysz drugi wystrzał i zaczynasz własną, niekończącą się historię…
Najtrudniejsze starcie
W moim odczuciu najwyższym płotkiem do przeskoczenia podczas biegu jest walka z samym sobą. To kilka godzin, które trzeba spędzić sam na sam ze swoimi myślami. Ja w czasie biegów długodystansowych poznałem „małego mnie”. Wizualizuję go sobie jako ludzika, który wyskakuje przed moją głową i wrzeszczy: „Nie musisz tego robić! Już wystarczy! Wszystko cię boli, więc przestań biec i zacznij iść, przecież zdążysz dotrzeć do mety”. Nie myśl proszę, że jest ze mną coś nie tak – przecież każdy z nas nieustannie bije się ze swoimi myślami, czy to wtedy, kiedy trzeba się zabrać za pracę dyplomową, czy kiedy musimy skupić się na codziennych czynnościach. Jakbym więc miał w skrócie opisać to, co dzieje się w mojej głowie podczas dłuższych biegów, to jest to skumulowana, bardzo intensywna bijatyka. Wygrywasz
s. 30
Robert Jakubczak r.jakubczak97@gmail.com
jedną bitwę, drugą, trzecią, ale wojna wciąż trwa. I trwać będzie, dopóki nie przekroczysz znienawidzonej mety. Znienawidzonej, ponieważ wydaje się taka odległa, taka trudna do zdobycia. Kiedy do tych nieprzyjaznych myśli dołożymy fizyczny ból, który odczuwamy w większości części naszego ciała, to robi się naprawdę nieprzyjemnie. Odkryłem jeden sposób, aby to przetrwać. Jak neandertalczyk wieki temu uciekał przed zwierzętami, tak ja uciekam przed własnymi myślami. Zanurzam się w świecie muzyki dobiegającej ze słuchawek oraz wspomnień, które są zdecydowanie przyjemniejsze niż bolesne kroki stawiane na trasie biegu. Zgodnie z tym, co piszą autorzy książki Psychologia dla sportowców, Peter Terry oraz Costas Karageorghis, muzyka może być pomocna, kiedy intensywność wysiłku stanowi do siedemdziesięciu procent naszych zdolności tlenowo-fizycznych. Wymieniają oni dwa style – asocjacyjny oraz dysocjacyjny – które rozróżnia się w zależności od tego, czy zawodnik skupia się na regulacji swojego organizmu, czy też woli poszukiwać form rozproszenia, odciągających uwagę od dyskomfortu występującego podczas wymagających ćwiczeń. Ja na przykład jestem osobą, która reprezentuje styl dysocjacyjny: muzyka pozytywnie wpływa na mój trening, jednak kiedy poruszam się bardzo szybko (intensywność wynosi ponad siedemdziesiąt procent), przestaję słuchać, a koncentruję się na biegu, więc dźwięk przestaje na mnie wpływać.
Pomocna dłoń w drodze do mety Jest wiele technik, które możemy zastosować, aby pomóc sobie w treningu oraz na zawodach. Od wielu lat wsparcie oferują psychologowie specjalizujący się w sporcie, coraz popularniejszy staje się też coaching. Warto również przyjrzeć się nowej, ale bardzo obiecującej dziedzinie, którą jest trening mentalny w sporcie. Jak mówi Jakub B. Bączek, specjalista w zakresie tej dziedziny oraz jej pionier w Polsce: – Trening mentalny w sporcie to trening umysłu. Poprzez specjalne narzędzia z zakresu
psychologii wpływamy na nasze myśli, emocje i przekonania tak, by wspierały nas w naszych dążeniach i uświadamiały, że możemy więcej, niż nam się wydaje. Odkrywamy w ten sposób to, co dla nas najważniejsze, i odnajdujemy w sobie prawdziwą motywację do działania. W dzisiejszym profesjonalnym sporcie trening mentalny jest integralną częścią przygotowań sportowca i to najczęściej właśnie na tej płaszczyźnie rozstrzyga się to, kto zostanie zwycięzcą, kto zajmie drugie miejsce, a kto wyląduje poza podium.
Ja również uważam, że porządek w umyśle przekłada się na zachowanie na boisku i bieżni, dlatego chętnie czytam o kolejnych narzędziach wykorzystywanych w treningu mentalnym. Przykładem może być wizualizacja lub teoria konstruktów osobowych, stworzona przez psychologa George’a Kelly’ego, która wykorzystywana w sporcie służy do wypunktowania cech i umiejętności idealnego zawodnika, aby sportowiec wraz z trenerem wiedzieli, nad czym mogą popracować.
Biegnąc w stronę mroku
Często słyszę opowieści o tym, jak to przebiegnięcie królewskiego dystansu zmieniło czyjeś życie. Zgodzę się z tym, że maraton pozytywnie wpłynął również na moje myślenie – łatwiej jest mi pokonać tego ludzika w mojej głowie, mówiącego, żebym sobie obejrzał jakiś serial, bo to ciekawsze niż nauka i wysiłek. Przed maratonem nauczyłem się ciężkiej pracy i zaangażowania, na trasie zaś dyscypliny i konsekwencji w tym, co robię. Natomiast po biegu dostałem najbardziej wartościową lekcję – przyswoiłem odrobinę pokory. Nadszedł czas, żeby wyjawić mroczną stronę biegania maratonów. Cenę, którą muszę zapłacić za ignorancję i własną głupotę, stanowią problemy trawienne, bóle w kręgosłupie, „zużyte” kolana oraz kontuzja mięśnia płaszczkowatego. Mam znajomego, który swoją przygodę z tym sportem przypłacił zaburzeniami rytmu serca. Nie oszukujmy się – biegnąc maraton, stawiamy się w nienaturalnych warunkach. Tętno u dorosłej osoby wynosi około siedemdziesięciu uderzeń na minutę. W trakcie biegu może ono wzrosnąć do ponad dwustu uderzeń. Uwalniane są też wtedy duże ilości endorfin, dlatego zawsze po takim wysiłku wraca się szczęśliwszym. Ale rzeczy przyjemne mają to do siebie, że są uzależniające. Rodzi się więc pytanie: czy to ja kontroluję moją pasję, podejmuję zdroworozsądkowe decyzje, czy też pasja kontroluje mnie i wzywa do zaznania szczęścia w biegowym świecie?
Oczywiście w tym wszystkim nie chodzi o to, aby się zrażać do tego sportu, bać się takiej aktywności. Uważam, że to wspaniała przygoda. Chcę jedynie wskazać swoje błędy i skutki braku wiedzy o tym, jak należy podejść do tego właściwie. Dla mnie bieganie było tak banalną czynnością, że nie przyszło mi do głowy, abym mógł ją wykonywać źle. Z perspektywy czasu patrzę na tę dyscyplinę jak na urządzenie, które kupiłem, żeby się rozerwać. Moje kłopoty wynikały z tego, że zamiast przeczytać instrukcję obsługi, wyrzuciłem ją do kosza.
A czy ty właściwie przygotowujesz się do podejmowanych działań? Czy – podobnie jak ja – bez namysłu czekasz na ich przykre konsekwencje?
Źródła:
C. I. Karageorghis, P. C. Terry: Psychologia dla sportowców; Kardiologia sportowa w praktyce klinicznej. Pod red. W. Braksatora, A. Mamcarza.
s. 31
zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego Roberta Jakubczaka
Aleksandra Lewandowska aleksandral1997@gmail.com
Po drugiej stronie kładki
Kilka kroków przez kładkę dla pieszych z kampusu Uniwersytetu Śląskiego wystarczy, by znaleźć się w niepowtarzalnym na mapie Śląska miejscu. Miejscu, w którym jeszcze pod koniec lat 90. XX wieku funkcjonowała kopalnia węgla kamiennego, a dziś znajdują się cztery najważniejsze dla kultury Katowic obiekty: Muzeum Śląskie, Międzynarodowe Centrum Kongresowe, Spodek oraz Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Chociaż zrewitalizowane, zielone i widowiskowe tereny stanowią idealne miejsce do spotkań i spacerów, nie można zapomnieć o tym, co znajduje się… pod ziemią!
Czternaście metrów poniżej poziomu terenu – to tam umieszczona jest zdecydowana większość ekspozycji, sale edukacyjne, biblioteka czy audytorium. Znane również dzięki szybowi kopalnianemu „Warszawa II”, który nie tylko stał się wizytówką Katowic, ale także umożliwia podziwianie panoramy miasta oraz
Strefy Kultury. Miejsce, które z kopalni węgla stało się „kopalnią kultury”. Mowa
tu o Muzeum Śląskim. Powołane do życia uchwałą Sejmu Śląskiego z 23 stycznia 1929 roku, obchodzi właśnie swoje 90. urodziny.
Nie tylko kładka
Muzeum powstałe dziesięć lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości niemal od wieku stanowi niezwykle ważny dla regionu i kraju ośrodek
gromadzenia dóbr kultury. Nie tylko łączy teraźniejszość z przeszłością, ale również zacieśnia więzy z innymi katowickimi instytucjami, a wśród nich także z Uniwersytetem Śląskim. Kładka dla pieszych nad aleją Roździeńskiego to nie wszystko, co łączy kampus naszej uczelni z Muzeum Śląskim. Jednym z najważniejszych powiązań między tymi placówkami jest udostępniona zwiedzającym w 2016 roku wystawa Światło historii. Górny Śląsk na przestrzeni dziejów. Jej treści merytoryczne są dziełem grupy historyków uniwersyteckich pracujących pod kierunkiem dr. hab. Lecha Krzyżanowskiego oraz współpracujących z historykami, etnologami i archeologami z Muzeum Śląskiego. Przy udziale Uniwersytetu Śląskiego powstała więc ekspozycja, która w miejscu dawnej kopalni pozwala publiczności stać się świadkami wydarzeń kształtujących historię Górnego Śląska od czasów najdawniejszych do przełomu ustrojowego w 1989 roku. Wygląd korytarzy, jak również oświetlenie oddają swego rodzaju hołd tradycji, przywodząc na myśl tunele kopalni znajdującej się niegdyś tam, gdzie teraz możemy podziwiać ekspozycje dotyczące w głównej mierze industrializacji, ale też górnośląskiej tożsamości, wojen czy śląskiej kultury. Także samo wejście na wystawę ma przypominać bramę do dawnego zakładu. Zostało zrekonstruowane na podstawie zdjęć z 4 czerwca 1989 roku – dnia, który uznano za początek przeobrażeń przemysłowych, politycznych i ekonomicznych, mających ogromny wpływ na tereny Górnego Śląska.
Sto lat! Sto lat!
Z okazji swoich 90. urodzin Muzeum Śląskie zaplanowało bogaty program
s. 32
ilustracja: Anna Liwia Strutyńska
wydarzeń na cały rok 2019, kierowany do wszystkich odbiorców kultury z naszego regionu i całej Polski. Łączy on nie tylko pokolenia, przeznaczając poszczególne projekty dla najmłodszych, rodzin czy seniorów, ale także integruje niemal wszystkie dziedziny artystyczne, takie jak muzyka, teatr i sztuki wizualne. Wśród zaplanowanych inicjatyw znalazła się również konferencja „We Are Museums”, w której wzięli udział muzealnicy z całego świata. Z 90-leciem Muzeum pokrywają się także obchody 100-lecia powstań śląskich. Chcąc podkreślić znaczenie konfliktów zbrojnych, które rozegrały się na Śląsku w latach 1919–1921, Muzeum Śląskie zorganizowało wystawy czasowe, mające na celu pokazanie tych wydarzeń z innej perspektywy poprzez wydobywanie indywidualnych historii oraz budowanie radości i dumy z życia na Górnym Śląsku. Jedną z nich jest ekspozycja Niezapomniane. Kobiety w czasie powstań i plebiscytu na Górnym Śląsku, której częścią jest jedyny w naszym regionie muzealny pokój zagadek „Skrytka powstańców”. Popularna forma escape roomu ma utrwalić w pamięci wydarzenia i postaci prezentowane na wystawie. Pokój zaprojektowany został w stylu śląskiej izby z czasów powstania. Zadaniem uczestników jest znalezienie skrzętnie ukrytego schowka oraz wykazanie się ścisłą, drużynową współpracą, by zdążyć przed Niemcami, którzy już wpadli
na ich trop i lada chwila mogą pojawić się w kryjówce. Zabawa w muzealnym escape roomie będzie możliwa tylko do końca bieżącego roku.
Z duchem czasu
Muzeum Śląskie stara się wychodzić do ludzi młodych między innymi poprzez organizowany od kilku lat program „Studencki październik”, umożliwiający zwiedzanie wystaw stałych i czasowych za złotówkę studentom z całej Polski. Jedynym wymaganiem, które należy spełnić, by otrzymać zniżkę, jest okazanie w kasie Muzeum legitymacji studenckiej. Z promocji możemy skorzystać tylko w październiku, na powitanie roku akademickiego, ale warto pamiętać też o tym, że w każdy wtorek ekspozycje da się obejrzeć za darmo. Dla osób, które cenią kulturę i chciałyby jej zaznać za pośrednictwem Muzeum Śląskiego, nawet jeśli nie mają czasu na zwiedzanie wystaw, przygotowano komiks przedstawiający dzieje tego miejsca. Publikację, która z pewnością trafiła w gusta młodego pokolenia, wydano specjalnie na 90-lecie Muzeum.
Zajawka na Muzeum
Kolejnym ukłonem w stronę młodych była wystawa czasowa Zajawka. Śląski hip-hop 1993–2003 – dostępna przez wakacje, jedna z pierwszych muzealnych ekspozycji traktujących o początkach
hip-hopu w Polsce. Zajawka to próba pokazania fenomenu subkultury hiphopowej, która ukształtowała wybory, gust i światopogląd wielu młodych osób. Dekada, do której bezpośrednio się odnosiła, to okres, kiedy tworzyły się pierwsze struktury środowiska hiphopowego w naszym regionie. To opowieść o latach poszukiwań własnej formy wypowiedzi, a także o początkach fascynacji hip-hopem, o jego rozwoju oraz pierwszych próbach tworzenia, przełożenia go na polską rzeczywistość i zmaganiu się z problemami typowymi dla pionierów. Wystawę podzielono na kilka części: Świadomość/Kalendarium 1993–2003, Doświadczenie, Samowystarczalność, Widoczność oraz Codzienność. Tytułowa zajawka to, według Słownika języka polskiego PWN, „krótki fragment audycji, filmu lub artykułu zachęcający do zapoznania się z całością”. Jest jednym ze słów, które nie tylko przeniknęły do życia codziennego ze slangu hiphopowego, ale także wyrażają ducha tamtych czasów. Zrobić coś dla zajawki to zrobić coś ze szczerej chęci, z pasją.
A jaka jest Wasza zajawka? Może stanie się nią odkrywanie głębi bogactw Muzeum Śląskiego?
Źródło:
Materiały prasowe Muzeum Śląskiego (www.muzeumslaskie.pl/pl/dla-mediow/ materialy-prasowe).
s. 33
ilustracja: Anna Liwia Strutyńska
Dżinsy, cola i filmy sensacyjne
Prosta, nieangażująca, ograniczona. Czy taka naprawdę jest popkultura? Co sprawia, że często myślimy o niej w sposób negatywny? I dlaczego wciąż pozostaje tak popularna?
Zacznijmy od dżinsów. Normalna, codzienna część garderoby. Jednak gdy przyjrzymy się ich historii, możemy zauważyć, że wpisują się one w symbole kultury popularnej. Są uniwersalne, dostępne dla wszystkich. Zaczęto produkować je już w XIX wieku z myślą o robotnikach i farmerach. Powodzenie zyskały w latach 60. ubiegłego stulecia, najpierw wśród młodzieży. Obecnie prawdopodobnie każdy z nas ma je w swojej szafie.
Młodym ludziom modyfikacje standardowych spodni – dziurawienie, naszywki – pozwalały ukazać przynależność do społeczeństwa, a jednocześnie zaakcentować własną odrębność, niepowtarzalność, w sposób symboliczny sprzeciwić się kapitalizmowi. Tropem tym poszły marki produkujące blue jeans. Dziury, cekiny, różne kolory – im bardziej dało się wyróżnić, tym lepiej. Reklamowano je sloganami typu: „Idealny rozmiar? Twój”, które przekonywać miały o indywidualizmie i wyjątkowości posiadaczy spodni dżinsowych. Jednak mimo że kultura jest sprzedawana w postaci elementów ubioru czy programów telewizyjnych, to nie tworzą jej wielkie korporacje. One proponują tylko gotowe produkty na podstawie kierunków jej rozwoju. Twory należą do popkultury nie przez to, że autorzy chcą, by do niej należały. Należą do niej, ponieważ odbiorcy zinterpretowali je w sposób wpisujący się w kategorie kultury popularnej. Takie podejście nie zawsze jest jedynym możliwym, często można znaleźć także podłoże do interpretacji alternatywnych.
Kultura popularna a kultura masowa
Rozróżnienie na kulturę elitarną i egalitarną jest trudne, czasem nawet niemożliwe. Niektóre wytwory da się uznać zarówno za produkt popkultury, jak i ten skierowany do elit. Niejasność w przyporządkowaniu dzieł dobrze obrazuje przykład dramatów Shakespeare’a. W XVI wieku, czasach jemu współczesnych,
zaliczylibyśmy je do kultury popularnej. Dziś cenimy kunszt i dopracowanie sztuk, przez co współcześnie kwalifikowane są do kultury wysokiej. A wyjątków pozostaje mnóstwo. Dlatego zamiast kategoryzowania całych gatunków, lepiej zastanowić się nad konkretnym tworem. Przede wszystkim definiując popkulturę, musimy oddzielić ją od masówki. To drugie określenie ma wydźwięk pejoratywny, odnosi się do standaryzacji i prostoty. Odbiorcy są w niej bierni, a przyswajanie tekstów nie wymaga skupienia. W przeszłości używano tych określeń zamiennie, dziś rozdziela się je, podkreślając otwartość i niejednorodność popkultury.
Jaki tekst jest popularny?
Co sprawia, że niektóre dzieła należą do kultury popularnej, a inne się do niej nie zaliczają? John Fiske, brytyjski kulturoznawca i medioznawca, wymienia kilka kryteriów, dzięki którym łatwiej znaleźć odpowiedź na to pytanie.
Po pierwsze, tekst popularny jest wytwarzalny. Oznacza to, że skonstruowano go w taki sposób, by czytelnik nadawał mu nowe znaczenia, by nie przyjmował go bez zastanowienia,
34
s.
Magdalena Cebo magdalena.cebo@yahoo.com
a równocześnie, żeby był przystępny dla wielu osób. Wtedy dzieło łatwiej przyswoić niż kulturę wysoką, lecz nadal pozostaje ono trudniejsze w interpretacji niż wytwory masówki.
W obrębie języka popkulturę charakteryzuje obecność gry słów. Wykorzystuje się ją w reklamach, sloganach, prasie czy tekstach piosenek. Gromadzi dwa lub więcej znaczeń, które wymagają odczytania przez odbiorcę.
Kolejne cechy to źródła ataku na kulturę popularną. Są nimi przesada i nadmierna jaskrawość, często odznaczające utwory tworzone w jej nurcie. Jednak charakteryzując je w ten sposób, musimy odrzucić pejoratywny wydźwięk powyższych przymiotników. Twórcy posługują się przesadą, by zachęcić odbiorcę odbieganiem tworu od normy. Jaskrawość natomiast służy do oderwania się od życia codziennego. Popkultura przekracza granicę normalności po to, by każdy znalazł w niej coś dla siebie.
Tekstom popkultury zarzucany bywa także brak ukazywania złożoności emocji oraz funkcjonowania ludzi w społeczeństwie, lecz gdy się im przyjrzymy dokładniej, zauważymy, że obrazują one bogactwo uczuć jednostki, z którą każdy może się utożsamić. To, że bohater jest uniwersalny, nie czyni z niego przeciętnego człowieka. Dostrzec można natomiast unikanie kontekstu społecznego i politycznego.
Następne kryterium to ubóstwo tekstowe i intertekstualność. Utwory popularne mają być konsumowane, zużywane i wyrzucane jako części składowe całej popkultury. Są ubogie, by dać czytelnikowi szansę urozmaicenia ich o własne przeżycia. Dzięki temu możemy także odnajdywać wiele powiązań między różnymi dziełami. Oferują one mnogość interpretacji, możliwość odniesienia do wielu innych tekstów, poszukiwania inspiracji. Ubóstwo wiąże się z ulotnością i powtarzalnością. Dzieła przenikają się, nie ma więc potrzeby wprowadzania kontrastu między nimi. Opierają się na konkretyzacji, odbiorcy sami dopowiadają sobie to, czego nie widzą w tekście.
Popkultura a rzeczywistość
Obecność powyższych cech w utworze nie oznacza jednak, że zalicza się on do popkultury. Musi być przede wszystkim adekwatny – mieć odwzorowanie w codzienności. Jako że sposób jej przeżywania nie jest jasno określony, toteż powiązań powinno być jak najwięcej. Popularność gier można tłumaczyć tym, że gracz ma możliwość manipulacji i dominacji. Za to przemoc w kinowych hitach wyraża opór wobec podporządkowania. Dużą oglądalność danych seriali czy filmów tłumaczyć można z kolei zdolnością widzów do utożsamiania się z sytuacją, w której znajduje się bohater. Dzieła popularne są polisemiczne, czyli zawierają wiele znaczeń, oraz otwarte – odbiorca sam decyduje, w jaki sposób zinterpretuje tekst i co z nim zrobi. Twórca nie ma wpływu na wykorzystanie go w życiu codziennym.
Krytyka kultury popularnej
W zależności od tego, jak spojrzymy na kulturę popularną, możemy znaleźć w niej aspekty negatywne. Popkultura traktowana jest jako ta kierowana do większości ludzi, tworzona w celu rozrywki, do odczytania której nie potrzeba uruchamiać procesów myślowych. Według krytyków powoduje rozleniwianie społeczeństwa oraz obniżenie standardów estetycznych, ponieważ posługuje się tanią sensacją i licznymi uproszczeniami. Zarzuca się jej także niską jakość czy mieszanie gatunków, co sprawia, że
kategorie w sztuce nikną, nie są jednorodne, nie posiadają unikalnych cech. Bywa krytykowana, zwłaszcza przez zwolenników kultury wysokiej, jako gorsza, łatwo dostępna i przez to niewiele warta.
Nie taka popkultura straszna Kultura popularna funkcjonuje równolegle do naszej rzeczywistości. Przenika ją, w niej się odnajduje. I my sami odnajdujemy się w popkulturze. Jest odskocznią od codzienności, a mimo to możemy tę codzienność w niej odnaleźć. Nie jest czymś podanym tylko do konsumpcji, wymaga od odbiorcy zaangażowania. Sami mamy wpływ na to, jak wygląda, bo rozwija się w naszym społeczeństwie. Sami także decydujemy o jej interpretacji.
Źródło:
J. Fiske: Zrozumieć kulturę popularną
s. 35
Piotr Tomalski piotr.tomalski@interia.pl
Coś więcej niż zwykła pomoc
Według danych Ministerstwa Zdrowia z 2017 roku w Polsce udzielono świadczenia paliatywne i hospicyjne prawie 92 tysiącom osób. Oprócz typowych pracowników w ponad tysiącu ośrodkach wsparcie oferują setki wolontariuszy, którzy chcą nieść pomoc w ostatnich dniach życia ludziom nieuleczalnie chorym.
Przemysław Frencel nie jest w środowisku muzycznym osobą anonimową. Hans to raper, wokalista Luxtorpedy, a także współzałożyciel grupy Pięć Dwa Dębiec. I choć ten artykuł nie jest o nim, to jeden z jego utworów stał się dla mnie bodźcem, aby ten tekst powstał. Pół roku temu natknąłem się na wspomnianą piosenkę, słuchając solowej płyty rapera. Jak twierdzi sam autor, historie w niej zawarte są prawdziwe.
Oczy, w których gaśnie życie
Ego-tyka to utwór skłaniający do refleksji. Przede wszystkim nad życiem, w dodatku nie swoim. Wersy w nim zawarte mogą doprowadzić do łez. Autor precyzyjnie opisuje swoją wizytę na oddziale onkologii dziecięcej. Dzieci bez ani jednego włosa na ciele, ukrywające się pod kocem, jak gdyby była to ich jedyna kryjówka przed zewnętrznym światem, nieakceptującym ich wyglądu i stanu. Uciekają przed wzrokiem ludzi, boją się wyszydzenia i odrzucenia, wstydzą się samych siebie. Frencel przedstawia również swój wewnętrzny strach. „Jak w tym świecie, gdzie liczy się tylko piękne i praktyczne, spojrzeć w oczy, w których właśnie gaśnie życie?”. Trafne pytanie. Chyba nie ma na świecie osoby, która nie obawia się śmierci. Jest w niej coś tajemniczego, wręcz mistycznego. Na co dzień jej nie widzimy. Najczęściej przychodzi w momentach, kiedy się jej nie spodziewamy. Nagła i przypadkowa jest codziennością. Każdego dnia na drogach giną setki osób. Jednak człowiek w zupełnie inny sposób reaguje na coś, czego się nie spodziewa, a inaczej, gdy zegar nad głową tyka. Tyk, tyk, tyk…
Cisi mordercy
Tak jest z nieuleczalnymi chorobami. Rak pod różnymi postaciami dziesiątkuje
społeczeństwo. Czy to choroba płuc, czy też wątroby, może się ujawnić niemal w każdym momencie. Wizyta u lekarza, setki badań, tysiące minut spędzonych na szpitalnym korytarzu. Wreszcie diagnoza, która trafia niczym piorun. Rok, pół roku, czasami miesiąc. Człowiek próbuje wyprzeć informacje przekazane przez onkologa, nie chce ich przyjąć do siebie. Sytuacja wygląda jeszcze gorzej, kiedy to nie nas atakuje przeciwnik nie do przezwyciężenia. Co może zrobić człowiek, który dowiaduje się o chorobie żony, męża, matki lub dziecka? Chce jej pomóc, ale najzwyczajniej w świecie nie może. Co pozostaje matce, do której dociera wiadomość, że za miesiąc jej jedyny syn umrze, albo ojcu, który już nigdy nie zobaczy swojej ukochanej córeczki?
Wyjść jest wiele. Od najbardziej kontrowersyjnych, jak eutanazja, po najbardziej bolesne dla rodziny – cierpliwe czekanie na śmierć. Tutaj opcji do wyboru jest kilka. Dom, szpital albo hospicjum. Ta ostatnia ma swoje zalety, ale też i wady. Chory ma tam dostęp do pomocy medycznej przez całą dobę, a nierzadko otrzymuje też to, czego nie zaznał w domu – wsparcie w cierpieniu.
Bohaterowie łagodzący cierpienie
I tutaj pojawiają się pracownicy hospicjum, a także wspierający ich wolontariusze. To oni najczęściej towarzyszą chorym w ostatnich dniach ich życia. Codziennie są świadkami śmierci. Starają się choć trochę ulżyć cierpiącym, tym bardziej że praca z nimi jest niezwykle trudna i wymagająca. I wcale nie chodzi tu o kwestie fizyczne.
W tej posłudze najważniejszym elementem jest psychika. To ona decyduje o tym, czy zostaniesz, aby nieść pomoc, czy też widok śmierci sprawi, że odejdziesz po pierwszym dniu. Ci, którzy
nie zrezygnowali, nie traktują tego jako pracę, a każdy z nich robi to z różnych pobudek. Najważniejsze jest jedno –nieść pomoc.
Mogą zająć się wszystkim: skoszeniem trawnika, umyciem korytarza czy rozmową. To ona jest najważniejsza. To rozmowy najczęściej brakuje chorym, często osamotnionym w swoim cierpieniu. Nie każdy ma rodzinę, która czuwa przy nim przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. Mieszkańcy hospicjum nierzadko godzinami patrzą w sufit, ponieważ nie mogą nic innego zrobić. Często nie są w stanie nawet wyjść poza swój pokój.
Rozmowa, która jest wytchnieniem Wolontariusze, obok wypełniania standardowych obowiązków, pomagają również rodzinom. Ich zadania zwykle wykraczają poza mury hospicjum. Wielu pacjentów przebywa w domach, do których wolontariusze się udają. Tam pomagają na przykład w przeniesieniu chorego, aby go umyć. Jednak ich głównym zadaniem jest rozmowa z jego rodziną. Oni muszą ją wspierać. Bliscy chorego przeżywają prawdziwy koszmar, codziennie zmagają się z wielkimi trudnościami. Potrzebują, jak każdy człowiek, chwili odpoczynku, rozmowy z kimś. Wolontariusze wysłuchują ich problemów, ponieważ
s. 36
doskonale je rozumieją. Znają wiele takich przypadków.
Bezsilność wobec choroby potrafi dobić. Rodzina często nie wie, jak się wobec takiej sytuacji zachować. Szczególnie w momentach, kiedy koniec jest już bliski. Bywa, że boją się podejść do umierającej osoby (znam to z własnego doświadczenia). Zadaniem wolontariusza jest wsparcie w przełamywaniu tego lęku. Obecność rodziny pomaga obydwu stronom – najbliżsi mają poczucie, że wspierają chorego, jemu z kolei jest lżej, bo czuwają przy nim najważniejsze dla niego osoby.
Ulżyć w cierpieniu
Wolontariusze najwięcej czasu spędzają jednak z chorym. Czasami spełniają jego małe zachcianki, w innym przypadku słuchają. Wolontariusz powinien umieć to robić. Nie może tylko udawać, że się angażuje, ponieważ jego podopieczni to wyczują. Rozmowa daje im wiele radości. Nierzadko widzi się chorych, którzy są samotni. Rodziny chcą „pozbyć się problemu”, zrzucając obowiązek opieki na pracowników i wolontariuszy, a wtedy człowiek czuje ogromną pustkę. Jego dusza umiera, a co za tym idzie, ciało przestaje walczyć o każdą kolejną chwilę życia.
Niemoc najczęściej widać w oczach pacjentów. Te maleńkie „lustra duszy” są
w stanie powiedzieć wszystko. Wyrażają cały ból, rozgoryczenie, żal i smutek. Widać w nich rezygnację lub pogodzenie się z losem. Można to nazwać specyficzną formą depresji. Opuszczony przez wszystkich chory zamyka się we własnym świecie i bije się z okropnymi myślami.
Odejście
Zarówno dla pracowników hospicjum, jak i wolontariuszy najtrudniejszym momentem jest śmierć podopiecznego. Niestety, osoby w hospicjach są nieuleczalnie chore, zmierzają do końcowej stacji tunelu z białym światłem. Śmierć nigdy nie jest przyjemna – ani dla rodzin, ani dla wolontariuszy. Stanowi jednak część naszej egzystencji, z którą trzeba się pogodzić. To moment graniczny, w którym psychika jest wystawiana na najcięższą próbę.
W takich chwilach trudno utrzymać nerwy na wodzy. Wielu wolontariuszy często zżywa się z osobami, z którymi spędza bardzo wiele czasu. Im jest go więcej, tym bardziej przywiązujemy się do drugiego człowieka. Kiedy odchodzi, czujemy pustkę i żal do Boga czy losu. Jeszcze gorzej jest, gdy umiera osoba młoda albo dziecko. Wtedy ból się potęguje. Wiemy doskonale, że chory miał całe życie przed sobą, a jednak został go pozbawiony przez jakąś zewnętrzną, jak
dotąd nie w pełni zbadaną i być może nigdy nierozpoznaną siłę.
Wtedy wolontariusz przechodzi swoisty test – czy uda mu się pogodzić z odejściem, czy smutek i żal do świata będą zbyt silne. Niektórym pomaga religia i wiara w byty pozaziemskie oraz krainy pełne dobra, do których ich podopieczny może trafić. Liczą na to, że to tylko pożegnanie na ziemi, a w niebie znów się spotkają. Inni z kolei traktują to jak zwykłą pracę i udaje im się oddzielić życie zawodowe od prywatnego – poza hospicjum żyją własnym życiem.
Według badania PBS DGA z 2009 roku aż pięćdziesiąt jeden procent badanych uważa, że hospicja to „umieralnie”. Ten wynik jest druzgocący. Żaden z pracowników czy wolontariuszy nigdy nie nazwałby tych ośrodków w taki sposób. Gdyby rzeczywiście określenie było trafne, wolontariusze okazaliby się zbędni. A tak nie jest. Oni poświęcają swój czas, który mogliby przeznaczyć dla znajomych, najbliższych czy na naukę. Spędzają go tam, z umierającymi, próbując spełniać ich marzenia. Nie robią tego dla siebie, lecz dla nich. A oto nagroda za cały trud: „Mały człowiek w pidżamie (…) nagle spogląda na ciebie i uśmiecha się tak pięknie”.
s. 37
ilustracja: Paulina Michalska
Natalia Kubicius
Garść poetyckiej refleksji
Deficyt czystych serc
Rozdziobią nam słońce co do jednego wolta. Wydoją UV do ostatniego czerniaka, a naznaczonych pokroją w plastry
i wystawią na międzygalaktycznej aukcji z nadzieją, że ten ochłap cokolwiek znaczy dla Na’vi czy innych niebieskich ciał, niebieskich królestw, które wprawdzie kupują w ilościach hurtowych, ale tylko dlatego, żeby nie przyszło nam do głowy apelować od śmierci, właśnie teraz, kiedy świat zadłużony jest na 237 bilionów organów.
Google Earth
Skończ ty wreszcie z tym kosmicznym żargonem, chowaniem się w stratosferze 0 stopni rośnie pod wpływem absorpcji, więc wpuść trochę słońca, bo zrobiło się ciemno, odkąd zużyliśmy cały prąd świata, wszystkie pszczoły świata do wszystkich świec, świeć mi jeszcze 5 miliardów,
przytul nadfioletem, w końcu trzeba nam żyć, chociaż nie pochodzimy z ewolucji gwiazd, choćby przez wszystkie dni, aż do skończenia świata.
n.kubicius@gmail.com
I niech sobie będą wszyscy mądrzy ze swoim układem nerwowym nerwicowym sprzężeniem bezzwrotnym, ruchem wyłącznie obrotowym. Niech sobie ćwiczą mięśnie
memiczne, selfie na tle nieumiarkowanych klimatów sypialni i murów miejskich do połamania rąk. A Ty buduj z sieci
podwodny dzwon i oddychaj tam, gdzie toną ssaki nieparzystopalce, plugowate chrząszcze gnojarze nie budują gniazd i w swoim endemicie bądź sobie wyższym naczelnym.
W ramach protestu przeciwko władzy dokonam aktu samospalenia
Lubię ludzi. Szczególnie tych, których nie znam.
Lubię podkładać im ręce pod głowy, uciskać skronie, aż poleje się sok, zwiotczeje miąższ, a padliny już nikt nie ruszy.
Wtedy działam jak doberman z wszczepionym pod sierść alkomatem – destyluję z nich sny i hormony, czystą fantazją karmię przydrożne kwiaty, a resztę wlewam z powrotem, na przepicie i przebłaganie za grzechy nasze i całego świata.
Autorzy łamigłówek
Monika Szafrańska, Natalia Kubicius, Michał Denysenko, Robert Jakubczak
Włącz myślenie – czas na łamigłówki!
Zapraszamy do rozwiązywania najnowszych łamigłówek! W tym numerze czeka na Was krzyżówka, do której odpowiedzi znajdziecie w artykułach, a także sudoku i wykreślanka. Proponujemy również niezwykłe ciekawostki – o czym już wiedzieliście, a co jest dla Was nowością? Dajcie znać! Ach, i koniecznie napiszcie nam, jak Wam poszło rozwiązywanie zadań! Powodzenia!
*listъ
Według Wielkiego słownika języka polskiego liść to «płaska, cienka, przeważnie zielona część rośliny, która wyrasta z łodygi lub gałęzi (…)». Brzmi prosto, logicznie. Rzeczownik rodzaju męskiego rzeczowego. Ten liść. A ten liść wziął się z prasłowiańskiego wyrazu *listъ, od którego pochodzi również list. Jak my wysyłamy, już coraz rzadziej tradycyjne, listy w świat, tak wraz z wiatrem natura pozwala liściom opuścić drzewo i polecieć. Liście żółkną, czerwienią się, spadają, mokną, schną. Zbieramy je w celu wysuszenia ich i późniejszego zastosowania jako zakładki w książce bądź elementu szkolnego zielnika, bullet journala czy obrazu w pięknej ramce. Liście grabimy i układamy w różnokolorowe stosy. Liście podrzucamy, aby dodać zdjęciu uroku. Kasztany i orzechy pachną liśćmi, a ich zapach pozwala nam wrócić wspomnieniami do minionych czasów. Czasem też liście wyrzucamy. Zdarza się, że więdniemy, dygoczemy czy drżymy jak liść, ale każdy z nas jest inny – tak inny, jak liście dębu, buka, palmy czy brzozy. My, w wielkim gąszczu, mamy własne liście-listy, które niosą naszą przeszłość, obawy, radości i nadzieję na lepsze jutro. W nas, ludziach, jak na liściu, zapisane są wszelkie wzloty i upadki. A „człowiek jest jak liść niesiony przez wiatr, z tą tylko różnicą, że wiatr zastępuje dlań nieomylne księgi przeznaczenia. Nie wiesz więc, co może się stać za chwilę, ani też czy wkrótce nie wyruszysz w kierunku zupełnie przeciwnym zamierzonemu”, ale musisz wiedzieć, że jesteś jedyny taki na świecie i żaden inny liść nigdy nie będzie taki jak ty.
CIEKAWOSTKI
1. Przeciętny Polak produkuje rocznie około 300 kg odpadów komunalnych.
2. Biegacze żyją dłużej. Badania w duńskim Szpitalu Uniwersyteckim w Bispebjerg wykazały, że regularnie biegający mężczyźni mogli wydłużyć swoje życie o 6,2 roku, a kobiety o 5,6 roku.
3. Za pierwsze muzea na świecie uznaje się kolekcje publiczne w starożytnej Grecji. Były to tak zwane muzejony – domy muz.
4. Dwie trzecie ludzi na świecie nigdy nie widziało śniegu.
5. Jeden dzień na Ziemi trwa dłużej niż jeden rok na Wenus.
WYKREŚLANKA
Znajdź i wykreśl podane wyrazy, które zostały ukryte w diagramie. Umieszczone są one w pionie, poziomie, na ukos i wspak.
WYRAZY: bieganie, etnologia, popkultura, randka, wsparcie, prokrastynacja, skrytka, telewizja, informatyka, ekologia, ambasada, barwnik, żywność, doświadczenie, środowisko, muzeum, działanie, podróż, miłość, dżinsy, maraton, trening, Cieszyn, interpretacja, rozmowa, uniwersytet, satysfakcja, osobowość, komputer, klimat, praktykant.
s. 40
HASŁO:
15. Jego historię przybliża nam wystawa „Światło historii…”.
14. Która teoria głosi, że wiążemy się w pary, by spłodzić zdrowe potomstwo?
13. Podczas jednej z edycji Cieszyńskiego Akademickiego Festiwalu _____________ koncertował Mustapha El Boudani, marokański artysta.
12. Uwalniane podczas biegania.
11. Słodzik, zamiennik cukru.
10. Najpopularniejszy program wymian studenckich.
9. Greta ________ – nastoletnia aktywistka ze Szwecji, która przemawiała na COP24 w Katowicach.
8. Zjawisko społeczne, trwające od 2001 roku w związku z sukcesami polskiego skoczka narciarskiego.
7. Silnym bodźcem do działania jest motywacja __________.
6. Potocznie zapowiedź czegoś lub pasja.
5. Janusz Świtaj w 2014 roku został laureatem konkursu „Człowiek bez ______”.
4. Błyszczące ozdoby na dżinsy, za pomocą których akcentowano indywidualizm.
3. Eksperyment przeprowadzony przez Arthura Arona to _________ randki.
2. Miesiąc, w którym miał miejsce Ogólnopolski Protest Etnologii „Murem za Etnologią”.
1. Trening ________ – trening umysłu wykorzystywany w sporcie na najwyższym poziomie.
KRZYŻÓWKA
10. Psy i koty mają dominującą łapę. Samce są przeważnie „lewołapne”, z kolei samice korzystają częściej z prawej kończyny.
9. Restauracji w Nowym Jorku jest tak wiele, że wystarczy, by każdego wieczoru przez 54 lata jeść kolację w innej.
8. Sztuka była dyscypliną olimpijską od 1912 do 1948 roku. Olimpijski Konkurs Sztuki i Literatury obejmował takie dziedziny jak poezja, epika, rzeźba, malarstwo, architektura czy muzyka.
7. Człowiek średnio mruga 20 razy na minutę, a więc spędza w ciemności około godzinę dziennie.
6. Pustynia Błędowska to jedyna naturalna pustynia w Europie.
CIEKAWOSTKI
SUDOKU
Przed Tobą dobra zabawa, i to podwójna! To sudoku składa się bowiem z dwóch dużych diagramów z dziewięcioma wierszami, dziewięcioma kolumnami, a także dziewięcioma małymi kwadratami. Dodatkowym utrudnieniem jest połączenie dwóch małych kwadratów. Uzupełnij diagramy, pamiętając, że cyfry od 1 do 9 w każdym wierszu, każdej kolumnie, każdym małym kwadracie mogą pojawić się tylko raz. Trzymamy kciuki, rzecz jasna, podwójnie!
„_____ ____
dostają się nauczki”. – Stanisław
1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. s. 41
______ wielkich. Maluczkim
Jerzy Lec
październik/listopad 2019