LUB DESIGN! 2013 1
Ogrodnictwo miejskie Richard Reynolds O przyjemności sadzenia roślin w miejscach publicznych Piotr Skrzypczak To nasz ślimak!
5 14
Przestrzeń miejska Ewa Gołębiowska Miasto to my
20
Marta Trakul-Masłowska Jak tworzyć żywe przestrzenie publiczne? Placemaking w praktyce
30
Michał Fronk Placemaking, czyli jak zrobić miejsce ?
38
Michał Fronk Mebel miejski, czyli jak posiedzieć w mieście
44
Wnętrza Agata Dąbrowska (Ze) wnętrze. O relacjach w dizajnie.
50
Michał Łapczyński O renowacji mebli
60
Lub design! to cykl interdyscyplinarnych wydarzeń skoncentrowanych wokół tematyki designu oraz miejskiej przestrzeni publicznej. Wielomiesięczny program został podzielony na 3 moduły tematyczne: Ogrodnictwo miejskie, Przestrzeń miejska oraz Wnętrza. W ramach każdego cyklu przygotowaliśmy warsztaty, wykłady / spotkania oraz akcje społeczne w przestrzeni miasta, w tym także zajęcia przygotowane z myślą o najmłodszych. Wszystko po to, by budować angażującą się społeczność, która w sposób świadomy i aktywny podejmuje działania zmierzające do poprawy jakości otoczenia, w którym żyje. W tej publikacji zebraliśmy część wypowiedzi osób zaproszonych do realizacji projektu oraz dokumentację fotograficzną, chcąc podsumować i zaprezentować to, co udało się zrobić w 2013 roku.
3
Ogrodnictwo miejskie 4
Richard Reynolds 5
O przyjemności sadzenia roślin w miejscach publicznych
Kiedy zacząłem, po partyzancku i bez pytania innych o zgodę, uprawiać zaniedbane tereny zielone w mojej dzielnicy, kierowałem się wyłącznie chęcią wyhodowania czegoś pięknego. Tak po prostu. Byłem ogrodnikiem z pasją, ale bez własnego ogrodu. Moje podejście można było sprowadzić do hasła: „Po prostu działać”. Pokusa była zbyt wielka, pragnienie zbyt silne, a perspektywa na uzyskanie stosownych zezwoleń zbyt odległa, bym chciał się o nie starać w pierwszej kolejności.
6
Jednakże po dziewięciu latach tej działalności wiem, że to, co czyni mnie oddanym i wręcz obsesyjnym ogrodnikiem-partyzantem to coś więcej niż impuls czy pragnienie. Gdyby tylko chodziło o posiadanie jakiegokolwiek miejsca do uprawiania ogrodu, już dawno bym je znalazł: tradycyjny, zielony zakątek miasta wolny od zagrożeń, które trapią roślinność pojawiającą się niespodziewanie i bez formalnej zgody w miejscach publicznych. Najbardziej dotkliwe z tych zagrożeń to: deptanie, dewastowanie, kradzieże, niszczenie przez psy, zaśmiecanie, zmiany w architekturze krajobrazu i posypywanie solą w okresie zimowym. Jednakże wszystko to jest niczym w obliczu przyjemności, którą niesie ze sobą sadzenie roślin w miejscach publicznych w dowolnie wybrany sposób i bez względu na porę. Od dziewięciu lat mieszkam w tym samym wieżowcu w londyńskiej dzielnicy Elephant and Castle. Kiedy tu się wprowadziłem nie miałem dla siebie żadnej zielonej przestrzeni, a nawet nie planowałem takowej pozyskać.
Wyjaśnię teraz co przyjemnego kryje się w hodowli roślin w miejscach publicznych. Ogrodnictwo jest dla ludzi, najbardziej uspołecznionego gatunku wśród zwierząt, źródłem spełnienia na tyle istotnym, że stanowi wspaniały temat na rozpoczęcie rozmowy. Ogrodnictwo jest działaniem na tyle interesującym i złożonym – a powszechna wiedza na ten temat jest raczej powierzchowna – że ogrodnik, nawet taki, jak uliczny partyzant, postrzegany jest jako ktoś fascynujący i znający się na rzeczy, a przy tym przystępny. Niezależnie od tego, co robimy, jesteśmy przydatnym źródłem informacji. Oczywiście, gdybym nosił uniform lub cokolwiek innego, co wskazywało by na to, że jestem w pracy, ludzie nie byliby aż tak skorzy do rozmowy i pozyskania wiedzy. Co prawda, niektórzy ogrodnicy decydują się na noszenie stroju „roboczego” w celu zniechęcenia potencjalnych ciekawskich. Uważam, że to wielka szkoda, ponieważ prawdopodobnie odstraszają w ten sposób osoby chcące zadać kilka niewinnych pytań dotyczących metod uprawy. Rozsiewanie ziaren umiejętności ogrodniczych to jak dzielenie się radością. Gdzie indziej można się zgłosić w miejskiej dżungli poszukując wiedzy ogrodniczej z pierwszej ręki? Kwiaciarnie, które można znaleźć w śródmieściu sprzedają rośliny cięte, którym nie zostało już wiele życia. Aby znaleźć profesjonalnych ogrodników trzeba udać się do centrów ogrodniczych pod miastem. Jeśli mamy zamiar
7
8
podszkolić mieszkańców miast z ogrodnictwa, co przyniesie im rozmaite korzyści, potrzebujemy ludzi utalentowanych, którzy wyjdą na ulicę, aby się tym dzielić! Oczywiście nie zaczepiają nas ludzie, którzy chcą się dowiedzieć co robimy, ale dlaczego to robimy: jest to szczególnie częste na początku, kiedy nasza partyzancka działalność zostanie dostrzeżona w nowym miejscu. Jak tylko widok osób uprawiających nieoficjalnie jakiś publiczny zakątek przestaje dziwić, pojawia się jeszcze więcej pytań. Ogrodowa partyzantka po zmroku wygląda jeszcze bardziej podejrzanie i przy założeniu, że ciemność służy ukrywaniu rzeczy zakazanych (a tak faktycznie jest) przechodnie są jeszcze mniej chętni do zatrzymania się i nawiązania rozmowy. Dlatego ostatnio sadzę rośliny wczesnym wieczorem lub w weekendy, kiedy jest największa szansa na nawiązanie sympatycznej konwersacji. Nie ukrywam się już w ciemności ani nie unikam ludzi, ponieważ nie obawiam się już trudnych rozmów, które mogłyby uniemożliwić mi pracę. Jeśli śmiało uprawiasz rośliny w miejscu publicznym nagrodą będzie dobry kontakt z ludźmi. Kiedy uprawiam skrawki zieleni miejskiej w Londynie, mam świadomość, że ogrodnicza partyzantka jest już tam powszechnie rozpoznawana – to pomaga. W rozmowach nie wybrzmiewa niepokój, a rozmówcy szybciej przechodzą do szczegółów: pytają co jest sadzone, jakie mam plany oraz, co najważniejsze, jak mogą pomóc. Wymieniamy coś więcej niż słowa. W zeszłym tygodniu jakiś przechodzień
9
zaoferował mi coś na pokrzepienie. Poprosiłem o sok pomarańczowy, a on przyniósł mi go dziesięć minut później. Napoje, czasem pieniądze, rośliny, a nawet darmowe posiłki – takich rzeczy nie dostaje się za uprawianie prywatnej działki. Ale najpiękniejsze jest to, że inni ludzie zarażają się tym co robimy. W zeszłą sobotę po południu, wraz z grupą piętnastu „partyzantów” sadziliśmy żonkile w sąsiedztwie drzew wyrastających z placków gołej ziemi przed jednym z centrów handlowych. Niespodziewanie przyłączyli się do nas przechodzący obok rodzice z dwójką dzieci.
10
Społeczna strona tego rodzaju działań w przestrzeni publicznej nie musi być uzależniona od zdarzeń czy spotkań losowych. Ze względu na to, że ogrodniczą partyzantkę można traktować jako „usługi dla ludności” – i jest to uzasadnione podejście, nawet zważywszy, że satysfakcja ze świadczenia takich usług nie różni się zasadniczo od zadowolenia, jakie osiągamy uprawiając swój własny kawałek ziemi – należy oczekiwać, że inni ludzie też będą chcieli się w to włączyć. Oczywiście oczekiwanie, że ktoś spontanicznie pomoże nam uprawiać nasz prywatny ogródek jest nierozsądne. Inaczej w przypadku przestrzeni publicznej – znalezienie kilku osób do pomocy w uprawianiu zaniedbanych skrawków zieleni miejskiej nie stanowi problemu, szczególnie jeśli uda się to odpowiednio uzasadnić w stosownym komunikacie umieszczonym w sieci. Pomocy można poszukiwać wśród kręgu znajomych na Facebooku, za pośrednictwem Twittera lub poprzez
11
utworzenie lokalnej grupy dyskusyjnej w Internecie. Warunkiem sukcesu jest precyzyjne określenie czasu, miejsca i celu ogrodniczej inicjatywy. Ja korzystam z mediów społecznościowych w dwóch przypadkach. Po pierwsze, gdy jest tak wiele do zrobienia, że samemu sobie z tym nie poradzę, a zdawanie się na przychylność przypadkowych przechodniów może nie wystarczyć. Na przykład zeszłotygodniowa akcja zbierania lawendy byłaby niezwykle trudna i wyczerpująca, gdyby nie pomoc siedmiu ochotników, z których żaden, z wyjątkiem jednego, nigdy wcześniej nie uprawiał ze mną ogrodniczej partyzantki. Spędziliśmy kilka radosnych godzin pochyleni nad lawendą w słoneczny niedzielny poranek. Dwóch z tych pomocników okazało się nawet zawodowymi ogrodnikami, którzy po prostu mieli ochotę popracować w nowym miejscu z nowymi ludźmi – zatem pomoc jaką otrzymałem była zarazem pogodna jak i wykwalifikowana. Drugi przypadek ma miejsce wtedy, gdy zabiegam o wsparcie „czynnika społecznego” przy okazji realizowania jakiegoś ogrodniczego planu, który będzie angażował lub miał wpływ na wiele osób. Od kilku lat obowiązkowym punktem w moim kalendarzu jest „masowa ogrodnicza partyzantka” – wydarzenie, które organizujemy dwa razy do roku. Największe z nich ma miejsce 1 maja i nazywa się Pierwszomajowy Międzynarodowy Dzień Ogrodniczej Partyzantki im. Słonecznika, gdzie ponad 6 tys. osób pojawia się w przestrzeni miejskiej, by rozsiewać ziarna słonecznika. Drugie doroczne wydarzenie, nieco mniej znane niż to wiosenne to Międzynarodowy Dzień Ogrodniczej
Partyzantki im. Tulipana. Jest to impreza ruchoma, ale zasadniczo ma miejsce gdzieś w połowie października. Działania organizacyjne prowadzone są online, a strona społeczna współpracuje zarówno w sferze wirtualnej jak i realnej. Ludzie dzielą się informacjami na temat tego, co mają zamiar zrobić, albo już wspólnie zrobili, co wspólnie zasadzili, albo co ustalili podczas rozmów w sieci. Dzięki współpracy z Igą, ogrodniczką-partyzantem z Polski, oraz dzięki zachętom Fante di Fiori, ogrodnika-partyzanta z Włoch, tegoroczne edycje tych imprez nie tylko odbyły się, ale zyskały wymiar globalny dzięki zaangażowaniu koordynatorów w różnych zakątkach świata. Zastanawiam się nad społeczną siłą jaka drzemie w spontanicznej uprawie zieleni w przestrzeni publicznej jako świeżo upieczony ojciec. Moja czterotygodniowa córka jest owocem ogrodniczej partyzantki, moim dumnym plonem. Jej matkę Lylę poznałem siedem lat temu na wysepce ulicznej podczas jednej z naszych ogrodniczych akcji. Naszego dziecka nie byłoby na tym świecie, gdybyśmy nie oddawali się razem ogrodniczej partyzantce. A było tak: miałem dużo terenu do pielenia i Lyla odpowiedziała na moją prośbę o pomoc, którą umieściłem w sieci. Później sadziliśmy razem czerwone tulipany. Pięć lat później, kiedy razem pieliliśmy ten sam skrawek ziemi, poprosiłem ją o rękę. Rozpoczynając dziewięć lat wcześniej ogrodniczą partyzantkę pod swoim własnym blokiem nie spodziewałem się, że jednym z jej owoców będzie moja własna rodzina.
12
13
Piotr Skrzypczak 14
To nasz ślimak!
W Polsce, z przestrzenią publiczną jest problem. Tego już nikt nie neguje. I wbrew pozorom nie chodzi tylko o jakość i urodę (brzydotę) budynków, reklam, ogrodzeń, rynków, deptaków, itp. Chodzi o więzi społeczne. Na starych blokowiskach ludzie od lat żyją w mieszkaniach, które przypominają szufladę. Ciasną szufladę. Korzystają z niej w bardzo prosty sposób. Podchodzą, otwierają i do niej wchodzą, szczelnie za sobą zatrzaskując. Cała aktywność toczy się albo w środku, albo w tzw. mieście (mieszkańcy/ki blokowisk kiedy wybierają się do centrum używają właśnie formy „jadę do miasta”), czyli z pewnością nie w najbliższym otoczeniu opisywanego mebla. Panuje zasada pełnej autonomii „szuflad”. Wręcz nie należy zbytnio interesować się tym, co dzieje się w sąsiedniej „szufladzie”. Nie należy przekraczać swojego terytorium. Najważniejsza jest własność i wyraźne określenie granic. Być może jest to efekt mający korzenie w PRL-u, kiedy to na własne „M” czekało się latami. Kiedy więc już się je otrzymało, a potem, po zmianach ustrojowych, wykupiło, trzeba go strzec jak niepodległości. Ludzie potrafią żyć w sąsiednich „szufladach” przez 30 lat i nie mówić sobie „Dzień dobry”, o zażyłości polegającej na pożyczaniu soli nawet nie wspominając.
15
Inną pozostałością po czasach realnego socjalizmu jest niemal genetycznie wdrukowana niechęć do wspólnego działania. Wystarczy użyć słownej zbitki: „czyn społeczny” by podważyć każdą, najbardziej cenną inicjatywę. Etykieta „czyn społeczny” wystarczy by było jasne, żeby omijać „to” szerokim łukiem. Nieważne czy ktoś pamięta te czyny, czy nie. Czy był zmuszany do kopania trawników w niedzielę, pod groźbą represji w miejscu pracy, czy urodził się w latach 90-tych. Plus wryty w mózgi wizerunek Stanisława Anioła – gospodarza domu z serialu Barei, który nakzuje działanie dla „wspólnego” dobra. Próby przekonania (współ-)mieszkańców, że niezbędną wartością, która sprzyja dobremu funkcjonowaniu jest kapitał społeczny zazwyczaj spełzają na niczym. Zbyt dużo barier, głownie mentalnych, do pokonania na starcie zniechęca nawet najbardziej zapalonych animatorów społecznych. Podstawowym wyzwaniem jest zwrócenie uwagi na daną inicjatywę i skłonienie do działania. Tylko, że tego nie da się się zrobić za pomocą ulotki czy plakatu. To praca na miesiące, lata. Pierwszym krokiem musi być oswojenie mieszkańców z tematem – zdobycie zaufania. Dlatego warto zacząć samemu, by nie teoretyzować a uczyć przez podglądanie. To daje czas na oswojenie się z sytuacją. A jeśli będziemy wystarczająco otwarci – następnym krokiem
16
17
będzie dołączanie się. Jak i to się uda, to jest nadzieja, że dotrzemy do ostatniego etapu – przejęcia inicjatywy przez gospodarzy terenu. Tak też było z kilkudziesięciometrowym ślimakiem zrobionym z sadzonek z kocimiętki (odstrasza komary!) na lubelskim osiedlu Nałkowskich. W sobotni poranek, na dużym trawniku, grupa znajomych zaczęła prace ogrodnicze. Powolny proces wyrysowywania granic figury, pierwsze łopaty wybranej ziemi, gromadzenie materiałów oraz ogólny rwetes zaintrygował mieszkańców. Zaczęło się obwąchiwanie (często bezpośrednie, za pomocą czworonogów). Pierwsze rozmowy. Pojawiły się nieśmiałe próby dołączania. 18
Pomagał megafon i zapraszająco-wyjaśniające komunikaty co jakiś czas wysyłane w przestrzeń. Grupa widzów stopniowo zmieniała się w grupę wspólnie pracujących ludzi. Grupa znajomych, którzy zaczynali pracę zmieniła się na mieszkańców okolicznych bloków. Największym sukcesem był komentarz wygłoszony do kompanów przez jednego ze stałych bywalców okolicznego skweru (nieformalny bar pod chmurką): Weźmy się, k... za to, bo to przecież nasz ślimak!
Przestrzeń miejska 19
Ewa Gołębiowska 20
Miasto to my
Kilka zdań wstępu „Design stał się zbyt ważny, by go oddać w ręce projektantów” pisze Tim Brown w książce „Zmiana przez Design: jak design thinking zmienia organizacje i pobudza innowacyjność”. Mimo że metoda myślenia projektowego jest coraz bardziej popularna w świecie, trudno zapomnieć, że w naszym kraju jesteśmy na innym etapie rozwoju: zbyt długo czekaliśmy, by Polacy w ogóle zauważyli, że taki zawód istnieje! Że projektant to nie plastyk, że w projektowaniu nie o estetykę, formę i stylizację chodzi. Na szczęście w Polsce coraz częściej dyskutujemy również o partycypacji – w miastach tworzone są budżety partycypacyjne a do projektowania przestrzeni i usług publicznych włącza się użytkowników – czyli samych mieszkańców. Niemniej jednak design thinking jako metoda oparta na uczestnictwie wciąż budzi obawy. Co ciekawe, oponują się głównie specjaliści: architekci czy samorządowcy niechętni oddaniu „władzy” niespecjalistom. Za to oni sami garną się entuzjastycznie i spontanicznie do współdziałania. Popatrzmy na to z punktu widzenia projektanta, trudno o bardziej wiarygodnego świadka, niż Tim Brown. Wg twórcy „Ideo” mamy do czynienia z naturalnym procesem. Ewolucja od designu do design thinking jest według niego przejściem od tworzenia produktów do analizy relacji między ludźmi i produktami a dalej analizy samych związków międzyludzkich. Skomplikowane? Nie, jeśli pamiętamy o nadmiernej
21
produkcji i konieczności zahamowania biernej masowej konsumpcji. Nowe czasy wyróżnia inna gospodarka, oparta na poszukiwaniu pozytywnych doświadczeń i emocji. Zorientowany na potrzeby człowieka design thinking pomaga projektować nie tylko w odpowiedzi na ukryte nierzadko potrzeby, ale również daje użytkownikom możliwość aktywnego zaangażowania. Uznaje się, że partycypacja jako metoda w planowaniu społecznym zapobiega konfliktom, ogranicza ryzyko nietrafionych inwestycji oraz pomaga w obniżeniu kosztów.
22
Mam nadzieję, że wybrane lokalne i zagraniczne przykłady pozwolą lepiej zrozumieć zalety metody, która wymaga od realizatorów empatii, cierpliwości i elastyczności. Jak w każdym innowacyjnym procesie, nie daje się wszystkiego zaplanować, ale trudności wynagradza efekt, znacznie lepszy od uzyskanego bez zaangażowania mieszkańców.
Jak więc realizować projekty partycypacyjne?
CIERPLIWIE Prawidłowy proces niewątpliwie wymaga czasu, naiwnością byłoby pominięcie pieniędzy. Trudny wymaga więcej cierpliwości, ale i konsekwencji. Tak jak w Nowym Jorku przy rewitalizacji High Line. Mieszkańców zmobilizowały dopiero plany wyburzenia torów zabytkowego wiaduktu kolejowego wzdłuż
23
rzeki Hudson. Początki nie były łatwe, projekt uznano za marzycielstwo i odrzucono. Determinacja inicjatorów, uspołecznienie procesu projektowego i zaangażowanie mieszkańców doprowadziły do utworzenia Fundacji Przyjaciół High Line, która po dziś dzień opiekuje się parkiem. Projekty architektoniczne wykonały mniej znane nowojorskie pracownie James Korner Field Operations oraz Diller Scofidio + Renfro, zieleń zaprojektował genialny holender Piet Outdolf. Pomysł powstał w 1999 roku, prace rozpoczęto w 2003, pierwszą część otwarto w 2009 a drugą w 2011. Realizacja kosztowała 150 mln dolarów, większość wyłożyło miasto, stan i rząd federalny, ale niemała część pochodziła ze środków prywatnych. Dzięki projektowi w centrum Manhatanu powstała przyjazna zielona przestrzeń wykorzystywana w działaniach edukacyjnych i kulturalnych. W krótkim czasie wartość okolicznych mieszkań dwukrotnie wzrosła. Więcej info: www.thehighline.org
Z MIESZKANCAMI, co wydaje się to truizmem, ale w Polsce wciąż zbyt rzadko do projektowania przestrzeni publicznej angażuje się jej użytkowników. Najczęściej wykonawcę wyłania się w drodze przetargu, nie konkursu, a wtedy decyduje cena, nie jakość projektu, a proces projektowania nie jest w ogóle wliczony w czas
realizacji oraz wartość projektu. Tym bardziej warto wyróżniać i nagradzać nieliczne polskie realizacje projektów powstających na drodze partycypacji. Do takich należą np. nagrodzony w konkursie Dobry Wzór projekt Miejski Salon – odpowiedź na potrzebę ożywienia Rynku w Kielcach. Inicjatywa miejska zrealizowana Pracownię Przestrzeni Publicznej Instytutu Designu Kielce. Założeniem projektantów: Eweliny Gdak, Michała Gdaka oraz Grzegorza Bienia jest modułowość dająca możliwość dowolnej aranżacji przestrzeni i zabawy formą, czego wynikiem jest bliższe obcowanie z innymi ludźmi, odpoczywanie i pracowanie przede wszystkim wśród zieleni. Projekt zaczął się od przeprowadzenia konsultacji społecznych z mieszkańcami Kielc, a jego modułowy charakter pozwala na modyfikacje zgodne z potrzebami użytkowników – dostawiania nowych albo usuwanie tych elementów, które nie sprawdzą się w praktyce, Wśród polskich realizacji warto jeszcze wyróżnić laureata Śląskiej Rzeczy 2012 – Park Matejki z Jaworza oraz 1. etap rewitalizacji Parku Kasztanowego z Cieszyna (krakowska pracownia k.). Niestety, o dobry dizajn zawsze łatwiej w dużych miastach, niż małych miejscowościach. Mówię to jako mieszkanka Cieszyna, miasteczka na krańcu Polski z 35 tys. mieszkańców. Dlatego tak ważnym elementem projektu Design Silesia był „Design w terenie”. Organizowane w ramach „Design Silesia” warsztaty projektowe dla młodych pozwa-
24
lają stworzyć koncepcje zagospodarowania i aktywizacji kluczowych miejsc w przestrzeni publicznej wybranej miejscowości. Studenci kierunków projektowych śląskich uczelni, pod okiem ekspertów przez siedem dni mieszkają i pracują w wybranej gminie, starając się jak najlepiej ją poznać i zrozumieć. W procesie projektowym nacisk jest położony na rozwiązania odpowiadające lokalnym potrzebom. Intensywny tydzień warsztatów wypełniony jest rozmowami z mieszkańcami gminy, dyskusjami i wizytami terenowymi. W programie warsztatów było też kilka wykładów otwartych, omawiających różne aspekty związane z przestrzenią publiczną. Mają one na celu zainspirowanie uczestników i mieszkańców do odmiennego sposobu myślenia o ich miejscowości oraz do spojrzenia na lokalne wyzwania w szerszej perspektywie. Przy opracowywaniu formuły warsztatów położono nacisk na zrozumienie przez władze gminy czym jest design m.in. poprzez pracę z projektantami i aktywne uczestnictwo w procesie projektowym. Warsztaty zostały zorganizowane dwukrotnie w miejscowości Mstów (2011) oraz Radlin (2012) i Bytom (2013).
25
MIĘDZYPOKOLENIOWO
26
Świat dizajnu zbyt często zapomina, że jest życie po 60-tce... Stąd tak ważny (i zaraźliwy) jest przykład Senior Design Factory, stowarzyszenia założonego przez projektantów Benjamina Moser i Debory Biff. W starzejącym się Zurichu rosły środowiskowe mury pomiędzy seniorami i młodzieżą. Ich burzenie – przez młodych projektantów(!) – obserwowane jest z rosnącą fascynacją w całym praktycznie świecie. W stowarzyszeniu starsi i młodzi uczą się od siebie nawzajem, w ten sposób powstają nie tylko oryginalne produkty (moda, kuchnia, meble) ale również nowe miejsca, jak popularna restauracja Senior Design Cafe. Badania dowodzą, że w 2050 roku w miastach będzie żyło nawet 80% ludności świata. Analizy demograficzne z kolei wskazują, że będzie to w większości pokolenia 50 i 60-latków. Z tego względu projektując teraz trzeba brać uwagę tę fundamentalną zmianę i większym niż obecnie stopniu wziąć pod uwagę zarówno potrzeby, jak i potencjał seniorów. Unikalny projekt dla warszawskiego Centrum Seniora Ośrodek Nowolipie na zlecenie Biura Polityki Społecznej Miasta Stołecznego Warszawy zrealizował Zamek Cieszyn wraz ze studiem Kompott. Przy tworzeniu koncepcji nowej formuły działania wykorzystano metody etnograficzne – lepiej poznano potrzeby dotychczasowych i potencjalnych użytkowników, w rezultacie rekomendowano większe otwarcie na międzypokoleniową integrację i wdrożenie nowych usług poprawiających dostęp seniorów do informacji o mieście.
Dobre rady na zakończenie Podsumowując warto zacytować rady doświadczonej w projektowaniu przestrzeni publicznej amerykańskiej organizacji „Projekt for Public Spaces”: 1. Startuj z wizją, a nie z planem: jeśli chcesz stworzyć świetne miejsce, musisz zaangażować tak dużo ludzi, jak możliwe. Trzeba pamiętać że prawdziwie włączający proces „Placemaking” może pójść w innym kierunku, niż planowano. Ważnym pierwszym krokiem jest rozwój elastycznej (flexible) wizji. 2. Pomóż ludziom odnaleźć ich głos: wielu ludzi intuicyjnie wyczuwa, czy przestrzeń jest dobrze czy źle zorganizowana, ale całe lata odgórnego planowania spowodowały, że mieszkańcy nie czują się upoważnieni i zostawiają tę pracę profesjonalistom. 3. Pamiętaj o... rozszerzaniu: jeśli chcemy uzyskać najlepsze rezultaty, musimy angażować nowe grupy mieszkańców i wykorzystywać nowe sposoby komunikacji.
27
4. Ułatwiaj dyskusję: jeśli wszystko idzie tak jak należy, proces będzie nieco chaotyczny (messy). Ludzie zwykle nie zgadzają się ze sposobem wykorzystania przestrzeni publicznej. Debata prowadzi do wzajemnego szacunku i przynosi kompromis. Dyskusje budują zespołowe działanie i społeczny kapitał, wzmacniają lokalną współpracę. 5. Ucz przez akcję: wtedy jest łatwiej, szybciej, taniej. Tańsze interwencje w przestrzeni publicznej pozwalają utrzymać długotrwałe zainteresowanie, niezbędne do wprowadzenia poważniejszych zmian. Wydarzenia pomagają wytrącić ludzi z ich rutynowego patrzenia na przestrzeń i budują wsparcie dla większych projektów. 28 Warto wiedzieć więcej www.funbec.eu www.odblokuj.org www.designsilesia.pl www.openideo.com www.socialdesignsite.com www.publicspace.org www.pps.org www.thinkpublic.com www.designcouncilorg.uk
29
Marta Trakul-Masłowska 30
Jak tworzyć żywe przestrzenie publiczne? Placemaking w praktyce
Uważna obserwacja miejsca i wiara w to, że najlepszymi ekspertami od przestrzeni są jej użytkownicy, to dwie rzeczy, które przekonały nas do „placemakingu”. Placemakingu czyli metody planowania, projektowania i zarządzania przestrzeniami publicznymi opracowanej przez amerykańską organizację Project for Public Spaces (PPS). Opiera się ona na określeniu potrzeb użytkowników miejsca poprzez przyglądania się im, słuchanie, rozmowy. Jej dewizą jest – „możesz dostrzec dużo przez patrzenie”. Celem jest wypracowanie wspólnej wizji miejsca, która może przerodzić się w kompleksową strategię, ale zacząć można już od drobnych działań, np. od „posadzenia pelargonii”. Ważne jest to, że placemaking to nie tylko poprawianie przestrzeni, to proces tworzenia żywych przestrzeni publicznych, czyli takich gdzie działają silne wspólnoty lokalne. Fundacja „Na miejscu” zrealizowała, we współpracy z Project for Public Spaces, pilotażowy projekt w Warszawie, który jest przetestowaniem metody placemakingu na gruncie polskim. Poniżej przedstawione zostały główne zasady placemakigu i wyzwania związane z ich korzystaniem z nich w praktyce.
31
Poniżej prezentuję praktyki inspirowane placemakingiem, które z naszego doświadczenia są godne polecenia, a także te, które wciąż są wyzwaniem dla miejskich aktywistów na gruncie polskim.
SPRAWDZONE Założeniem placemakingu jest dobre przygotowanie całego procesu bazujące w dużej mierze na zdrowym rozsądku i codziennej uważności. Mottem przywoływanym przez amerykanów z PPS jest hasło Yogiego Berry „Możesz dostrzec dużo przez patrzenie”. Jest to praktyka zdaje się oczywista, ale bywa również odkrywcza. 32
Uważna obserwacja miejsca, które chcemy zmienić to punkt wyjścia, który warto potraktować poważnie. Warto notować ślady jakie pozostawiają po sobie użytkownicy miejsca np. śmiecie, które wskażą aktywności jakie ludzie podejmują w tym miejscu. Warto przyjrzeć się dokładnie gdzie ludzie siadają i jak to się kształtuje w różnych porach dnia. Czy ludzie siadają razem czy osobno, czy sąsiedzi ze sobą rozmawiają. Czy pojawia się dużo kobiet i osób starszych. Takie pytania można mnożyć, a ich analiza z np. tygodniowej obserwacji jest wartościowym materiałem wyjściowym do pracy nad zmianą miejsca. Przydaje się również zbadanie kontekstu historycznego oraz planowanych inwestycji miejskich. Kolejnym krokiem przygotowawczym jest praca ze społecznością. Działania informacyjne
i animacyjne. Z naszego doświadczenia wynika, że ludzie lepiej się angażują w spotkania / konsultacje, jeśli informacja o nich nie jest dla nich zaskoczeniem. Akcje informacyjne można zacząć już kilka miesięcy przed planowanymi warsztatami. Wtedy zyskujemy czas również na zbudowanie koalicji na rzecz miejsca. To kolejny ważny punkt. Partnerzy, również instytucjonalni i biznesowi, którzy zechcą się zaangażować w zmienianie miejsca wnoszą różne umiejętności i zasoby, a co bardzo ważne zostają później na miejscu i mogą dalej je rozwijać. Czyli wpisywać się w kolejny placemakingowy postulat, w którym podkreśla się, że dla przeobrażenia miejsca najważniejszy jest program, a nie dizajn. Istotą dobrze funkcjonujących przestrzeni jest bogactwo atrakcji, które można tam spotkać. Duża część z nich zależy właśnie od dobrze zaplanowanego programu np. regularnych pikników sąsiedzkich czy wyprzedaży garażowych. Placemaking czasem prowadzi do wielkich zmian, takich jak wyłączenie z ruchu samochodowego części Brodwayu w Nowym Jorku, a czasem skupia się na rozwiązaniach tymczasowych i niskobudżetowych, jak dodatkowe ławki, kwiaty czy zewnętrzne siłownie. Niskobudżetowe interwencje są dobrym testem, który po uważnej obserwacji może być podstawą do poważniejszych przeobrażeń.
33
34
WYZWANIA Z naszej perspektywy największym wyzwaniem dla placemakingu jest negocjowanie przestrzeni z różnymi jej użytkownikami. Szczególnie dotyczy to przestrzeni publicznych w reprezentacyjnych częściach miasta, gdzie interesy są sprzeczne. Działa tu syndrom NIMBA (ang. not in my back yard) – w którym mieszkańcy są przeciwni jakimkolwiek zmianom we własnym sąsiedztwie, „dlaczego akurat u nas?”, „róbcie gdzie indziej”. Zdaje się, że jedną z odpowiedzi na te kwestie jest budowanie zrozumienia dla tego czym przestrzeń publiczna jest. Że jest dobrem wspólnym, a nie prywatnym podwórkiem. Wyzwaniem jest wypracowanie zasad wspólnego korzystania, bez zawłaszczania miejsca przez żadną z grup – np. tylko seniorów, albo tylko młodzież. Wyzwaniem, dla organizacji działającej gościnnie, nie u siebie, jest również inicjowanie trwałych zmian i bezpośrednie angażowanie w nie mieszkańców.
Najlepiej wtedy łączyć siły z lokalnymi organizacjami i wspólnotami sąsiedzkimi. Jeśli takich nie ma, to warto podjąć próbę wyzwolenia energii by takie inicjatywy się zawiązały. Dobrym rozwiązaniem byłoby skorzystanie z mechanizmu inicjatywy lokalnej, która warunkuje udzielenie wsparcia dla mieszkańców przez samorząd od ich własnego zaangażowania. Mechanizm jest stosunkowo nowy i warto go testować. Odwiecznym wyzwaniem placemakerów z całego świata jest też stawiani ławek, których ludzie potrzebują, ale jednocześnie boją się użytkowania ich nie zgodnie z ich wizją. Czyli przez osoby spożywające na nich alkohol. Nam udało się poradzić sobie z tym problemem tak, że ludzie wskazali gdzie ławki mają stać – tj. daleko od ich balkonów i jakie powinny być, tzn. nieprzenośne (my kupiliśmy ławki z betonowymi podstawami ważące ponad 200 kilo). Jednocześnie w naszym rozumieniu miasta, najważniejsze jest, żeby służyło ono wszystkim. Osoby, które chcą doprowadzić do usuwania ławek, dążą do wyprowadzania życia z przestrzeni publicznej. Warto jest proponować dodatkowe, rozwiązania np. ławka postawiona blisko witryny sklepu czy restauracji, dzięki czemu funkcjonuje samoistna kontrola tego co się na niej dzieje.
35
Podsumowując można powiedzieć, że palcemaking sprawdza się na polskim gruncie, ale warto wzbogacać go rozwiązaniami dostosowanymi do lokalnych warunków czyli niskiego stopnia zaufania społecznego i wciąż niewielu cech społeczeństwa obywatelskiego. Przykładem są akcje informacyjne – zapraszanie do włączania się na które my poświęcamy pół roku, a nasi amerykańscy partnerzy 2 tygodnie. Ostatecznie my zaczynamy od sadzenia pelargonii, Amerykanie od petunii, ale efekt jest ten sam, bo wyrasta z tej samej podstawy – wiary, że najlepszymi ekspertami od przestrzeni są jej użytkownicy.
36
37
Michał Fronk 38
Placemaking, czyli jak zrobić miejsce ?
Czy to słuszne „dawać” wspólnotom lokalnym gotowe rozwiązania, niczym pigułki na chorobę? Bez ciągłej i długofalowej pracy z nimi, bez oddania im samym inicjatywy do dialogu pomiędzy sobą? Czy można tak po prostu jakiejś społeczności zaproponować, konkretny sposób używania przestrzeni, wierząc że ta społeczność to dostrzeże, wykorzysta, rozwinie? Otóż można, nie mówiąc o tym, w jak wielu przypadkach należałoby to robić.
39
„Fundacja na Miejscu”, pracująca z lokalnymi wspólnotami w celu budowania więzi społecznych posługuje się właśnie przestrzenią, a dokładniej mówiąc miejscem. Istotę takiego działania może przybliżyć angielskie określenie: placemaking. W dosłownym tłumaczeniu „tworzenie miejsc”, wprowadzone przez amerykańską organizację zajmującą się odzyskiwaniem przestrzeni publicznych, Project for Public Spaces. Placemaking polega na stworzeniu lub przywróceniu tego co określa miejsce, czyli aktywności ludzkiej, spotkań w przestrzeni publicznej, aktywnego lub pasywnego przebywania w przestrzeni, a tym samym korzystania z niej. Politolog i socjolog Marta Trakul praktykuje takie właśnie działania z „Fundacją na Miejscu”. Miejsca nie istnieją bez ludzi. Tym też charakteryzuje się dobrze działająca przestrzeń, ludźmi w niej przebywającymi.
Myślenie o przestrzeni jako o miejscu doświadczania, relacji międzyludzkich, a nie idealnych projektów architektonicznych, czy fasadowej reprezentacji, niejednokrotnie kłóci się z „wizjami” samorządów, projektantów, przedsiębiorców. Ponadto rzeczywistość naszych miast z opustoszałymi, zaniedbanymi, niebezpiecznymi lub zagarniętymi przez samochody miejscami, także jest daleka od spojrzenia na przestrzeń jako platformę relacji społecznych. Dla przeciętnych obywateli przestrzeń publiczna, z założenia jest czymś abstrakcyjnym. Głównie poprzez widzenie jej jako czegoś zewnętrznego, nie własnego, a przez to narzuconego i w sumie obcego. Brak oswojenia z myślą, iż przestrzeń ma nam służyć, a nie zmuszać, najwymowniej odzwierciedla jak dużo musimy się nauczyć na temat życia, mieszkania, a nie tylko przebywania w miastach. Działania Fundacji z lokalnymi wspólnotami zaniedbanych dzielnic Warszawy, pokazują jak bez wielkich budżetów, w niedługim czasie lub przeprowadzanych co jakiś czas krótkich zapoznaniach ze społecznością, stworzyć dospołecznione miejsce. Od prostych zabiegów, czyli dowiedzenia się od mieszkańców czego i gdzie brakuje w danym „miejscu-niemiejscu”, po stworzenie infrastruktury / wynalazku odpowiadającego na braki. Na przykład skonstruowana na Woli trybuna z europalet z funkcją zamykanej szafy skrywającej mobilny plac zabaw, czy też mobilna czytelnia wędrująca po przestrze-
40
41
niach publicznych Warszawy. Generująca przyjazne miejsce do wypoczynku i lektury w sercu miasta. Taki wynalazek lub mapa pod wytyczenie najprostszej / brakującej infrastruktury (chociażby ławek) czyni z przestrzeni, z samego miejsca narzędzie społeczne. Miejsce zrobione, niejako na nowo ze społecznością jest drogą dotarcia do tej społeczności. W pewien sposób odzwierciedla to amerykańskość w podejściu placemakingu jako posługującym się konkretnymi narzędziami, infrastrukturą, które powodują dialog i dalszą pracę. Działają jako stymulacja uśpionego, nieuświadomionego. Prowokują do używania przestrzeni, ponieważ otwierają spojrzenie na nią. Z perspektywy osoby badającej zmiany społeczne możemy pomylić wyżej opisane działania z długofalowymi projektami socjologicznymi, których narzędzia nigdy nie dadzą bezpośredniego i szybkiego efektu. Istotą placemakingu nie jest badanie, tylko wywiad z ludźmi. Nie jest zbierana statystyczna baza danych, tylko bezpośrednie opinie i wrażenia. Celem nie jest uzyskanie przekroju socjologicznego danej wspólnoty, tylko jej dospołecznienie za pomocą wspólnego miejsca, będącego jej codziennym środowiskiem, czyli czymś co pośrednio ją tworzy. Placemaking poza swoim bezpośrednim działaniem i skutkami może być natomiast konkretną podbudową pod długofalowe projekty społeczne, które powinny być przepro-
wadzane przy udziale osób wywodzących się z danej społeczności, miejsca. Placemaking w rozumieniu „Fundacji na Miejscu”, czy Project for Public Spaces używa przestrzeni i miejsca jako narzędzia i medium tworzącego wspólnotę, nie na odwrót. Takie działanie i myślenie oprócz bezcennego aspektu edukacyjnego w spostrzeganiu przestrzeni, którego na próżno szukać w jakichkolwiek placówkach oświaty, posiada także potencjał rewolucyjny. Pokazuje mianowicie, że nie jesteśmy niewolnikami przestrzeni i możemy mieć realny wpływ na jej kształt, a co za tym idzie zaczynamy być za nią odpowiedzialni.
42
43
Michał Fronk 44
Mebel miejski, czyli jak posiedzieć w mieście
Możemy mieszkać w danym mieście przez całe swoje życie, a i tak nie poznamy wszystkich jego miejsc. Możemy znać wiele miejsc, ale nigdy z nich prawdziwie nie skorzystamy. Takie wnioski nasuwa odkrycie jakiego dokonaliśmy podczas tworzenia mebla miejskiego dla Placu Czechowicza w Lublinie. Po pierwsze – mebel. Cytując za Wikipedią: „Meble – sprzęty użytkowe przeznaczone do wyposażenia wnętrz mieszkalnych i publicznych. W odróżnieniu od stałych elementów wyposażenia wnętrz (schody, boazeria) meble są ruchomościami. Oprócz cech użytkowych meble posiadają też walory dekoracyjne, reprezentacyjne.” Z języka francuskiego „meuble”, z łaciny „mobilis” – ruchomy. W przestrzeni miejskiej kojarzony z małą architekturą, wyposażeniem, infrastrukturą ulic, chodników, placów. Ławka, latarnia, śmietnik. Upraszczając, albo przybliżając, mebel jest po prostu przedłużeniem ciała ludzkiego. Czyli ma pomagać, niejednokrotnie umożliwiać, przebywanie w przestrzeni. Po drugie – miejsce. Plac Czechowicza z pomnikiem upamiętniającym tragiczną śmierć słynnego lubelskiego poety. Z placem, w użytkowym tego słowa znaczeniu, ma niewiele wspólnego. Przestrzeń odcięta okalającym żywopłotem, trudna do dostrzeżenia, kryje w swoim wnętrzu dorodne drzewa i centralnie
45
umieszczony monument. Omijany, schowany, znajdujący się na poboczu głównych traktów komunikacyjnych, nieistniejący poza rocznicami śmierci poety. Przestrzeń nieużywana, pomimo że jest placem. Dlaczego? Może oprócz wcześniej wspomnianej pobocznej i zakamuflowanej lokalizacji, ze względu na mocne i nie pozostawiające miejsca na interpretację, czy oddech zdefiniowanie pomnikiem. Wypełniona monumentem przestrzeń, trochę onieśmiela i zanim się rozejrzymy w otoczonym ścianami zieleni wnętrzu, już jesteśmy na zewnątrz. Czego zabrakło żeby się zatrzymać, pomyśleć, poczuć jak w miejscu a nie jak przy pomniku? Może właśnie mebla, który podpowiedziałby jak usiąść, z której strony chce się na pomnik popatrzeć, pod którym drzewem jest intymniej... Nieumeblowane wnętrze. Tak może wyglądać nawet plac z wielkim pomnikiem. Założeniem takich przestrzeni docelowo jest reprezentacja, uczczenie pamięci, stworzenie tradycyjnie pojmowanego przedpola szacunku i dystansu. Ale czy miejsce o charakterze prywatnego ogródka musi być czytane tylko jako tło dla pomnika? Czy przestrzeń publiczna nazwana i określona w jednoznaczny sposób nie może być z upływem czasu czytana na różne sposoby? I nie mówimy tu o pomniku, jego treści i funkcji, tylko o przestrzeni jego oddziaływania, nazwanej przecież placem.
46
47 Rys. Michał Fronk
Odpowiedzią okazało się odkrywanie coraz większej palety cech tej przestrzeni. W miejscu pełnym słońca szybko zaczęła powstawać wypoczynkowa leżanka do opalania. Proste drewniane palety, gąbki, gwoździe i tkanina wystarczyły, żeby stworzyć w centrum miasta miejsce do przebywania. Pokój miejski do spotkań z innymi ludźmi.
48
Trochę narzędzi, drewna, kilkanaście osób, rozmowy i wrażenia sprawiły że przestrzeń ożyła. Zainteresowała również przechodniów, pokazując że w mieście nic nie jest określone raz na zawsze. Nie może być. Miasto jako ciągły proces podlega zmianom. Jest używane wciąż przez nowych ludzi, nowe pokolenia. Jest poddawane nowym potrzebom. Miasto nie tylko kształtuje nas jako mieszkańców i użytkowników. To także my kształtujemy przestrzeń miasta i najlepiej dla nas, gdy robiąc to będziemy o niej myśleć i ją czuć. Właśnie ruchomość jaką jest mebel pomaga przetestować miejsce i to na ile ruchoma może być jego funkcja. Nam mebel miejski pomógł w pracy z przestrzenią, czyli w myśleniu o niej.
Wnętrza 49
Agata DÄ…browska 50
(Ze) wnętrze. O relacjach w dizajnie.
Myśląc o wnętrzu i zewnętrzu, zapewne przychodzą nam do głowy pary przeciwstawnych pojęć: mieszkanie / ulica, przestrzeń prywatna / publiczna, produkt / opakowanie. Ale idąc głębiej, relacja wnętrza i zewnętrza tyczyć może również stosunku myśli do kontekstu, jednostki do otoczenia, formy do treści. Pojęć, do których odwołują się projektanci, „urządzając” nasz świat. Jaki jest język współczesnego dizajnu? Ferdinand de Saussure, prekursor językoznawstwa strukturalistycznego, w 1916 roku ukuł terminy „signifiant” (element znaczący; forma) i „signifié” (element znaczony; sens, pojęcie) mające świadczyć o arbitralności znaków językowych, istniejących w obrębie danej kultury. Strażnikiem znaczeń jest kultura, skonwencjonalizowany system między-znakowych relacji. 40 lat później filozof Ludwig Wittgenstein mówi: „Wyrażenie ma znaczenie tylko w nurcie życia”1. Nasze bycie w świecie to mnogość gier językowych, w toku których tworzą się znaczenia i konwencje. Kultura nas określa, ale nie determinuje: nurt życia jest wartki, zmienny, elastyczny. Świat społeczny stanowi więc niezbędne tło, ale nie sztywną dekorację. Dziś projektanci pokazują, że nic nie jest stałe, przypisane raz na zawsze, a operowanie formą i treścią, zmiana znaczeń, może być 1 Bogusław Wolniewicz „Wstęp. O dociekaniach” s. XIV w: Ludwig Wittgenstein „Dociekania filozoficzne”, tłum. B. Wolniewicz, PWN, Warszawa 2004.
51
źródłem świeżego, innowacyjnego myślenia o świecie: przestrzeni, obiektach i procesach, w których uczestniczymy. Deyan Sudjic, kurator i teoretyk dizajnu, pisze: „(...) dizajn to poszukiwanie jakiegoś rodzaju wewnętrznej prawdy i znaczenia”2. Do jakich prawd docierają współcześni dizajnerzy?
52
Zajrzyjmy do paru gabinetów osobliwości. „Wonder Cabinets of Europe”3 to wystawa, do której kuratorki Maria Jeglińska i Livia Lauber zaprosiły ośmioro projektantów. Zadanie mieli następujące: wypełnić jednakowe skrzynki obiektami, które opowiedzą o ich korzeniach, sposobie pracy i myślenia. Powstały gabinety unikalnych tożsamości. Ujęte w jedną, spójną ramę świetnie ilustrują twórczy dialog: podkreślają zarówno kontekst i tradycję poszczególnych kultur, z których wywodzą się projektanci, jak i indywidualny rys każdego z nich. Idąc śladem kuratorek, poniżej uchylimy drzwi do jeszcze kilku takich gabinetów projektowych osobliwości. Przywykliśmy do tego, że dizajner tworzy przede wszystkim formę. Ponad stulenia dyskusja o relacji formy i funkcji (słynne „Form follows function” wypowiedziane w przez amerykańskiego architekta Louisa Sullivana w 1896 roku) przygasa w obliczu wymagań współczesnego świata. Projektowanie redefiniuje dziś swoją 2 Deyan Sudjic „Język rzeczy”, Karakter, Kraków 2013, s.35. 3 www.wondercabinetsofeurope.eu
rolę. Dizajner nie jest artystą-plastykiem, choć nie wyklucza to tworzenia form miłych dla oka. Dizajner to kreatywny myśliciel, wnikliwy obserwator rzeczywistości, badacz, naukowiec, inżynier, ale także rzemieślnik i ten „myślący rękoma”. Dizajner to współtwórca świata, w którym żyjemy i relacji, które w nim zachodzą. Jestem współczesnym kowalem – mówi o sobie Oskar Zięta, jeden z najbardziej znanych na świecie polskich projektantów. Twórca ikonicznego już stołka Plopp, stworzonego w technologii FIDU czyli stabilizacji pod ciśnieniem (za pomocą wody lub powietrza) złożonych i spawanych kawałków płaskiej blachy. Rezultat: trójwymiarowe, ultralekkie obiekty, które mogą utrzymać wielotonowe ciężary. „Napompowane” powietrzem elementy Zięta stosuje do produkcji mebli, akcesoriów, ale eksperymentuje też z konstrukcjami architektonicznymi. Projektanci zazwyczaj zaczynają od formy i do niej dostosowują technologię. My kontrolujemy procesy produkcyjne, a forma jest ich efektem. Nazywamy to proces design – konkluduje Zięta.4 Obecny sukces to zwieńczenie ponad 10-letniego procesu badawczego, ale i tysiące nieudanych prób: „Nauczyliśmy się kontrolować utratę kontroli. Unikalna forma, która powstaje, to 10 procent projektu, a 90 procent przypadku.” 4 Oskar Zięta o technologii FIDU: www.youtube.com/watch?v=RADqWNlW8xM
53
54
Zięta kieruje też specjalnością Industrial Design w poznańskiej szkole projektowania School of Form. Pod jego okiem młodzi adepci dizajnu uczą się nie tylko odpowiadać na zadania projektowe, ale i stawiać właściwe pytania: o potrzeby użytkownika, kontekst społeczno-kulturowy, wymogi przyszłości. Razem z Agatą Nowotny, wykładowczynią socjologii w SoF, Zięta prowadzi cykl edukacyjny „Every object tells a story”5. Studenci stają się zarówno dekonstruktorami – rozkładając na części sprzęty AGD i RTV i tworząc „wybuchowe” przestrzenne instalacje, jak i „społecznymi” archeologami – odtwarzając społeczne tło i konteksty kultury materialnej, które, na równi z całą fizyczną powłoką, tworzą obiekt. Dla przykładu: wygląd i funkcja suszarki do rąk z lat 70. stały się inspiracją do rekonstrukcji PRL-owskiej propagandy higieny. Taka dwutorowa edukacja uwrażliwia nie tylko na formę i funkcję, ale i na materiał, technologię, społeczny kontekst. Niezbędny alfabet współczesnego projektanta. Ten alfabet jest zresztą bardzo pojemny, jak i złożona jest dzisiejsza rzeczywistość. Korzystając z tej różnorodności, można dotrzeć w rejony nieoczywiste: na przykład w kolor. Barwa w dizajnie może być pełnoprawnym narzędziem projektowym i oznaką powrotu do tradycyjnych, rzemieślniczych jakości. Bo pochylenie nad kolorem oznacza pochylenie nad materią: alchemiczne, manualne ekspe5 www.sof.edu.pl/projekty-z-firmami/every-object-tells -a-story-skoda.html
55
rymenty. I grzebanie w ziemi. Projektantki Nadine Sterk i Lonny van Ryswyck z Atelier NL6 pochyliły się nad ziemią… dosłownie. Przekopując Holandię wzdłuż i wszerz, stworzyły komplety glinianych naczyń, korzystając z lokalnych źródeł tego surowca. Powstał projekt – manifestacja związku pomiędzy pochodzeniem a tożsamością – wyrażony w kolorze i teksturze gotowego, ceramicznego produktu. Od żółcieni po głęboką terakotę. Glina, jak i tożsamość, mają wiele odcieni.… Kolor stał się też znakiem rozpoznawczym studia rENs.7 Tu także, wespół z tożsamością, gra pierwsze skrzypce. Projektantki barwią używane ubrania jednym odcieniem czerwieni. Powstaje zadziwiająca paleta barw i struktur, wydobywanych z poszczególnych tkanin. I historii, bo każdy ciuch to unikalna, oznaczona kodem narracja: ślad miejsca, użytkownika i oddanego w ręce projektantek ubrania. Barwa to również projektowa odpowiedzialność. Orędowniczką powrotu do tradycyjnych, rzemieślniczych technik barwienia jest Hella Jongerius. Produkcja przemysłowa znacznie upraszcza kolor, odbiera mu głę6 www.ateliernl.com 7 www.madebyrens.nl/rood/rood-collection
bię: dziś aby poszczególne odcienie ściemnić lub rozjaśnić, dodaje się czerni lub bieli. Triki w malarstwie „zakazane”, bo spłaszczają, zubożają doświadczenie. Odejmują komplementarności – zarówno obrazowi, jak i jego percepcji. Chcę przywrócić kolorom głębię – deklaruje Jongerius.8 Patrząc na chaos wizualny i „pastelozę” w rodzimej przestrzeni publicznej polscy projektanci także mają co robić9. Idźmy dalej. Czy tworzywem projektanta może być jedzenie? Jedzenie jest najbardziej interesującą materią do pracy to esencja życia – mówi Holenderka Marije Vogelzang.10 Żywność wydaje się projektowo spełniona, bo doskonale „zaprojektowana” przez naturę. Ale jest masa czynności wokół pożywienia, którymi można się zająć: karmienie, dzielenie się, pielęgnacja, ucztowanie. Stąd Vogelzang nazywa siebie „eating” (nie zaś „food”) „designerką”. I tworzy produkty, instalacje, wydarzenia, które zmieniają postrzeganie jedzenia jako czynności „przezroczystej”, wtopionej w codzienność. Jedna z jej najbardziej poruszających realizacji to performance 8 Dutch Profiles: Hella Jongerius www.youtube.com/watch?v=8kYcbuicd_s#t=17 9 Więcej o barwie w projektowaniu http://kulturaliberalna.pl/2013/08/27/dabrowska-non-stop-kolor-noweszaty-dizajnu/ oraz wywiad z Agnieszką Jacobson-Cielecką o edukacji kolorystycznej projektantów http:// kulturaliberalna.pl/2013/09/24/dabrowska-smakidizajnu-przywrocic-kolor-projektowaniu-czyli-kalibrowanie-oka/ 10 Dutch Profiles: Marije Vogelzang www.youtube.com/ watch?v=2gYMI08ZX3g&feature=player_embedded
56
„Eat love Budapest”, integrujący poróżnione nacje: węgierską i romską. Poprzez czynność karmienia, zaprojektowaną tak, by umożliwić intymny, zespalający kontakt. Żywność trafia wprost do środka. Porusza ludzi. I w tym tkwi niesamowita moc – podsumowuje Vogelzang.
57
Dizajn wzmacnia i tworzy więzi. Z pomocą materii kreuje to, co niematerialne: emocje, poczucie wspólnoty, relacje społeczne. Pomaga w dokonywaniu dobrych wyborów. Działa zarówno od wewnątrz (jedzeniem), jak i z zewnątrz (architekturą). Połączeniem tych dwóch wątków był projekt Pawła Grobelnego i autorki niniejszego tekstu w ramach programu Wielkopolska:Rewolucje11. Niezagospodarowana remiza strażacka w niewielkiej wsi stała się miejscem dialogu: tego, co zewnętrzne (projektantów, „odgórnej”, eksperckiej estetyki, budżetowych ograniczeń) i tego, co wewnętrzne (mieszkańców i ich „oddolnych” potrzeb, wspólnotowej zaradności). W rezultacie powstał dom kultury, o którym marzyli Zarzewianie. Jego główny element to długi drewniany stół – centrum społecznego życia wsi: miejsce do biesiad, wspólnych rozmów, dyskusji czy zabaw. I do nieustannego dialogu: przy budynku powstał taras, który mieści bliźniaczy stół. Przeszklone drzwi tarasowe zapraszają i do środka, i na zewnątrz, zależnie od punktu widzenia… Czy za pomocą dizajnu można przełamywać społeczne tabu? Jak najbardziej. Użytkowe 11 www.wielkopolska-rewolucje.pl/zarzew
formy, funkcjonujące w „problematycznych” sferach, mogą być także zaprojektowane. Z wnikliwością, wrażliwością na kontekst i potrzeby użytkownika, estetycznym wyczuciem. W takim projektowaniu specjalizuje się Patrycja Domańska, która w swym portfolio posiada realizacje zarówno dla Erosa (erotyczna zabawka dla kobiet „sono love”) jak i Tanatosa (kolekcja urn i obiektów „The Last minute” inspirowana rytuałami pogrzebowymi różnych kultur).12 Czy jest możliwa „czysta” projektowa treść bez zewnętrznego kontekstu? Nie. Wszak ani twórcy, ani konsumenci projektowej materii nie żyją w próżni. Wspólnie ten świat urządzając. 58
12 www.patrycjadomanska.com
59
Michał Łapczyński 60
O renowacji mebli
Elementy wyposażenia wnętrz z lat 50., 60. i 70. zazwyczaj kojarzą nam się z meblościanką na wysoki połysk, na której ustawiano niezliczoną ilośc porcelitu z Pruszkowa, masywnymi wersalkami obitymi skajem czy fornirowanymi ławami (obowiązkowo z dumnie stojącą paprotką). Z jednej strony nic bardziej mylnego – jest to specyficzny rodzaj sztuki. Jednak należy spojrzeć na nią wielopłaszczyznowo. W dzisiejszych czasach również posiadamy meble i akcesoria, o wyglądzie których lepiej szybko zapomnieć. Istnieje jednak druga, lepsza strona medalu.
61
W naszej świadomości powstał obraz, który bazuje na obserwacji mieszkań naszych dziadków oraz na doskonale znanym powiedzeniu ,,takie czasy, nic innego nie było’’. Otóż było. Pracując przez ponad rok w Vintage Store – miejscu, które zajmuje się sprowadzaniem oraz propagowaniem wzornictwa lat 60. i 70., każdego dnia utwierdziłem się w przekonaniu, że był to okreś świetności polskiego meblarstwa oraz rzemiosła artystycznego. Wprawdzie nigdy nie dorównaliśmy kunsztem krajom skandynwaskim, jeśli chodzi o różnego rodzaju siedziska, a Niemcom zawsze będziemy zazdrościć organicznych, pełnych finezji lamp. Jednakże w Polsce wykształciła się liczna grupa ośrodków, które działały na wielu płaszczyznach wzornictwa, jak np. Grupa Ład czy Instytut Wzornictwa Przemysłowego. Meble odznaczały się funkcjonalnością, trwałością, a przede wszystkim niezwykłą dbałością
62
o detale. Projekty nie ograniczały się tylko do dużych gabarytów typu krzesła, fotele czy stoły. Istotnym aspektem, który moim zdaniem ugruntował naszą pozycję w Europie jako państwa z ogromnym potencjałem twórczym, były ośrodki zajmujące się produkcją porcelany. Właśnie na tym polu zdobyliśmy wiele prestiżowych nagród. W 1963 roku Lubomir Tomaszewski, rzeźbiarz, związany ze wcześniej wspomnianym Instytutem Wzornictwa Przemysłowego, zdobył złoty medal na I Międzynarodowej Wystawie Form Przemysłowych w Paryżu. Nagrodzoną na tym konkursie pracą był serwis do kawy „Dorota”, odznaczający sie ergonomiczną formą oraz wyjątkowym pięknem poprzez zastosowanie nowatorskiej malatury. Z biegiem czasu zmieniła się funkcja omawianego rzemiosła – z pierwotnej użytkowej podniosła się do rangi dzieła sztuki. Podstawowym kryterium klasyfikacji jest wartość kolekcjonerska, która w tym wypadku wzrasta z roku na rok. Na swojej ścieżce zawodowej poznałem wielu pasjonatów (tyczy się to przede wszystkim figurek z fabryki Ćmielów oraz serwisów z fabryki Chodzież), którzy potrafią przeznaczyć ogromne sumy pieniędzy na pozycje, które dotychczas nie znalazły się w ich obszernej kolekcji. Inicjatywy takie jak Lub Design!, na których miałem przyjemność poprowadzić warsztaty z renowacji mebli, są przykładem na to, że wzornictwo sprzed kilkudziesięciu lat jest wiecznie żywe. Uczestnicy starali
63
64
się nadać nowy wymiar wybranym przez siebie przedmiotom lub przywrócić im pierwotne piękno. Z mojej strony starałem się zapewnić pomoc jeśli chodzi o warstwę techniczną. Zależało mi na tym, aby nie ingerować w jakąkolwiek koncepcję, pokazując tym samym, że jedyne co nas ogranicza to wyobraźnia. Dzięki komfortowym warunkom pracy, jakie zostały zapewnione na czas warsztatów, przeprowadzono niezwykłe metamorfozy: fotel ze starej fabryki czy rama do obrazu porzucona przez sąsiadów dostały nowe życie. Duża część osób zajmowała się danymi przedmiotami ze względu na sentyment, gdyż stopień zniszczenia nie pozwalał na dalsze użytkowanie. Tak było m.in. z wielopokoleniową szafką lub toaletką, która po oczyszczeniu i przemalowaniu na wrzosowy kolor, może dalej pełnić swoją funkcję. Z wielu powodów warto inwestować w renowację. Przede wszystkim nie jest to duże obciążenie finansowe. Zatrzymując ducha czasu, stajemy się posiadaczami niepowtarzalnego krzesła czy toaletki. Możemy poczuć satysfakcję, że na co dzień będziemy obcowali z meblem, który jest samodzielnie wykonany według naszego projektu. Wbrew powszechnemu przekonaniu, przeprowadzenie renowacji na własną rękę nie musi być bardzo problematyczne. Wiele informacji na ten temat znajdziemy w internecie oraz licznych publikacjach. Najważniejszym aspektem jest miejsce pracy – obowiązkowo musi być to
65
pomieszczenie, w którym ewentualne zabrudzenia czy zapach lakierów, farb, rozpuszczalników, nie będzie dla nikogo uciążliwy. Wystarczy zatem wybrać się do sklepu z artykułami remontowymi i zacząć przygodę, która zapewne nie skończy się na jednym taborecie. Nie tylko renowacja na własną rękę pozwoli odkryć nam magię rzemiosła sprzed kilkudziesięciu lat. Warto także zainteresować się starociami, które do tej pory jedynie zbierały kurz. Po znalezieniu informacji na temat fabryki czy projektanta, może okazać się, że jesteśmy właścicielami wyjątkowych pozycji, których kolekcjonerzy czy domy aukcyjne poszukują od dawna. 66
Obserwując na bieżąco rynek wzornictwa z lat 60., 70. i 80. a także dynamiczny wzrost cen większość przedmiotów, jestem pewien, że za kilkanaście lat posiadanie „Goplany” projektu Wincentego Potackiego czy dobrze zachowanego Chierowskiego „366” będzie pewnego rodzaju luksusem. Nie pozostaje zatem nic innego, jak eksplorowanie piwnic i strychów w poszukiwaniu prawdziwych skarbów.
67
LUB DESIGN! Ewelina Kruszyńska – koordynatorka projektu tel. 81 533 08 18; e.kruszynska@warsztatykultury.pl www.warsztatykultury.pl | www.facebook.com/lubdesign W publikacji wykorzystano fotografie Marcina Butryna i Oli Nucińskiej.
ORGANIZATOR
MECENAT
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO
PARTNERZY
PATRONI MEDIALNI