Poślub mnie nad rzeką

Page 1

WERONIKA PAWLAK

III TOM TRYLOGII SERCOWSKIEJ

Wydawnictwo Esprit

Copyright © by Weronika Pawlak 2022

Copyright © for this edition by Wydawnic two Esprit 2022 All rights reserved

Materiały okładkowe: © Rebecca Stice / Trevillion Images, © Prostock-Studio / iStock by Getty, © Marje / iStock by Getty, Envato Elements

Redakcja: Alicja Laskowska

Korekta: Justyna Jagódka, Anna Adamczyk Skład i łamanie: Lucyna Sterczewska

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN 978-83-67291-98-9

Druk i oprawa: Elpil

Wydawnic two Esprit sp. z o.o. ul. Władysława Siwka 27a, 31-588 Kraków tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19 e-mail: sprzedaz@esprit.com.pl ksiegarnia@esprit.com.pl biuro@wydawnic twoesprit.com.pl Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl

„byłaś łaską po wszystkich grzechach, które popełniłem”

Rodzicom: Katarzynie i Adamowi, rodzeństwu: Joannie, Zuzannie, Maciejowi, najbliższym mi: cioci Urszuli i wujkowi Januszowi oraz rodzeństwu ciotecznemu: Witoldowi, Barbarze i Stanisławowi, kochanym dziadkom. Przyjaciołom z liceum, ze studiów na UKSW, z harcerstwa, ze wspólnoty, z każdego miejsca, gdzie mogłam być. Księżom katechetom i siostrom zakonnym. Wykładowcom i nauczycielom. Wszystkim tym, od których otrzymałam Miłość i którym chcę ją dać przez tę książkę. Wszystkim, którym dziękuję za to, że są. Których kocham. Miłość nigdy nie ustaje.

I

POEZJA

Była to miłość od pierwszego wejrzenia, od ostatniego wejrzenia, od każdego, wszelkiego wejrzenia.

Vladimir

CZĘŚĆ

Wszystkie drogi prowadzą nad Kordię

Na świecie napisano już naprawdę wiele o miłości. Głowili się nad nią filozo fowie, wzdychali zakochani lub zranieni poeci, pieklili ci, których nie spot kała na szlaku albo też ją przeoczyli. Wydawać by się mogło, że pokolenia prześcigały się w nazywaniu jej kolejnymi imionami, a malarzom nie starcza ło barw, by wyrazić jej urodę. Świat miał obsesję na jej punkcie, a jednak nie potrafił jej znaleźć takiej, jaką była. Oglądał ją w popękanym lustrze, w tym samym, w którym odbijała się jego twarz. Jego ludzie. Lecz ona była piękna. Była pięknością, przewyższającą Miss Universe i najsłodsze z kwiatów na łąkach. Była łagodniejsza od porannego, letniego wiatru czy morskiej bryzy na muszlach, delikatniejsza od jedwabiu i płatków stokrotek. Brzmie nie jej imienia przewyższało najsławniejsze melodie i wyrazy, jakich nauczył się ten skrajny, wrzeszczący lub milczący świat. Ona uczyła go mówić ci szą. Za pomocą dotyku, pocałunku czy spojrzenia potrafiła wypowiedzieć to, co nigdy niewypowiedziane. Łaskawa, cierpliwa i pełna pokory znosiła wszystko i wszystko zdawała się wytrzymać. Była mistrzynią w swoim fachu. I ona, boska poetka, najwspanialej nazywała ludzi. Gdy na nich patrzy ła oczami ukochanej osoby, spojrzenie to zamykało w sobie najcudniejsze komplementy. Trafiała w serca dziewcząt, ucząc je, jak utrzymać siłę męskiej duszy, jak docenić jej piękno. Pokazywała, że męskie serce jest polem bitew nym, na którym ktoś zwycięża i ktoś ginie. Że jest w nim miejsce na „damę serca” i na „wrogów”, że to serce ma misję do spełnienia i wykona ją, choć by miało przypłacić to własną śmiercią. To serce braterskie, kochające tak silnie, że kruszą się kopie wystawione przez Świat. Jak jabłoń wśród drzew leśnych, tak ukochany mój pośród młodzieńców. Prowadziła męskie uczucia ku wrażliwym ustom ukochanych, łącząc je w pocałunku, jak gdyby spraw dzała, czy podołają tej delikatności, której nauczyła ich kosztować. Poka zywała paletę uczuć i uczyła malować nimi życie u boku Sztuki, której się

11 Prolog

przysięgało wieczną adorację, wieczyste kochanie. Zwracała uwagę męż czyzn na kobiece serce, w którym zamknięto boską troskę o świat, chęć czy nienia go piękniejszym i silniejszym. Jak lilia pośród cierni, tak przyjaciół ka ma pośród dziewcząt.

A ludzie wciąż mówili o Miłości. I wciąż jej pragnęli, wyczekiwali jej i tęsk nili do niej. Ci, którzy ją odnaleźli, mogli mienić się tymi, którzy doświad czyli dziewiątego błogosławieństwa – błogosławieni zakochani, albowiem oni poznali ułamek tego uczucia, jakim Bóg darzy świat. Takimi właśnie ludźmi byli Faustyna Świt i Józef Irysowski, idący sercowską drogą w póź ny, sierpniowy wieczór. Sercowskie Lato pachniało wtedy lodami z Anielskiej i jabłkami z sadu nad rzeką. Chłodnawy wiatr przemykał pomiędzy drzewami i domami, krę cąc się na głównej drodze i Alei Gwiazdozbiorów, jak gdyby chciał wyciąg nąć wszystkie promienie słońca na ulicę; ten młodzieńczy, głupiutki wiatr, prześcigający się z Nocą, która wciągała już swoje ciemności nad mazowiec kie tereny. Pozwalała mu na te wariacje, pchając chmury po gasnącym ho ryzoncie, a on kręcił się naokoło nich jak pocieszny owczarek podhalański.

Narzeczeni szli Aleją Gwiazdozbiorów na południe miasteczka, by dojść do sadów, gdzie ksiądz Mariusz z pomocą Szymona Świta postawili kilka ławeczek; miejsce to było swego rodzaju locus amoenus* dla mieszkańców Sercowa. Wieczorny wiatr targał sukienkę dziewczyny i koszulę chłopaka, a bladnące słońce całowało ich w policzki i ramiona, pieszczotliwie upada jąc potem do stóp tych, których cienie dłużyły się na Alei. Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało – powiedziała Faustyna, zerka jąc na pierścionek z delikatnym, szmaragdowym oczkiem. Józef uśmiechnął się przelotnie, czując, że pogładziła go kciukiem po splecionej dłoni. On tak że nie mógł uwierzyć w te trzy słodkie „tak”, trzy słowa za trzy miesiące bez niej. Wydawało się to zbyt niemożliwe, jak wyciągnięte z piosenki Rubika czy powieści Jane Austen. Jednak Miłość czyni wszystko możliwym. – To ta kie… nierealne. Myślałam, że już nigdy nie zapytasz, rozmyślisz się. Rozmyślę? Głuptasie. Był taki cytat… – zastanowił się. – „Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni… w uczuciach są od dziadów stal si, bo sumienni. Długo serce młodzieńca proste i dziewicze chowa wdzięcz ność za pierwsze miłości słodycze!” To był chyba, hm, Słowacki… nie,

* locus amoenus (łac.) – miejsce przyjemne

12

Mickiewicz. – Zaśmiał się, gdy Świt lekko go szturchnęła. – Wiem, że Mic kiewicz, pani profesor. Zakreśliłaś to sobie w Panu Tadeuszu. Możesz przestać czytać moje zaznaczone fragmenty w książkach? –Uniosła brwi, a on poprawił jej okulary i pstryknął ją w nos. – To tak, jakbyś czytał mój pamiętnik – prychnęła, gdy przeszli w kierunku krzewów malin. Droga ta była wyjątkowo wąska, ale wynagradzał to jej silny zapach; słod ki i nęcący zmysły, tak bliski Latu i Wiośnie. Gdy się tędy szło wieczorem, można było wręcz zanurzyć się w Leśmianowskim „malinowym chruśnia ku”.

To wiele mówi o człowieku. Poza tym… Ty patrzysz na moje szkice –zauważył ze śmiechem. – To też jak pamiętnik. Choć… chyba trudniejszy niż odczytanie słów. Czytając, od razu masz w głowie dany obraz, a ogląda jąc coś, musisz znaleźć w sobie słowa, by to opisać. Czasami nawet takich nie ma… – Spojrzał na nią przelotnie i uniósł głowę w kierunku ciemnieją cego nieba.

Flirtujesz ze mną? Amatorsko. – Roześmiała się, pociągając go lekko za rękę w dół rzeki. Przewrócił oczami, czując pod palcami maleńki pier ścionek.

Mam nadzieję, że będę miał wiele okazji do doszkolenia się. – Popatrzył na rumieńce, jakie wstąpiły na jej policzki, i uśmiechnął się, przechodząc przez gąszcze malin. – Taka z ciebie polonistka, a Leśmian dostałby zawału, widząc, jak mijasz maliny bez jego cytatu na ustach – zauważył, a dziewczy na zatrzymała się, spoglądając na niego z czułością.

Raczej zostałabym jego inspiracją. – Wspięła się na palce, jak gdyby go towa do pocałunku, lecz w ostatnim momencie zerwała mały owoc z krze wu i włożyła go chłopakowi do ust. Przyciągnął ją do siebie i założył jej kos myk włosów za ucho, patrząc w roześmiane, tak podobne do szmaragdów oczy. – Ale wolę być muzą do szkiców takiego jednego lekarza – szepnęła, a on poczuł ciarki pełznące po karku. – Widzisz, tak się to robi. – Zaśmiała się, puszczając mu oczko i idąc przed siebie. Józek tylko westchnął ze śmie chem i podążył za nią w kierunku sadów. Przeszli w końcu na swoją ulubioną łąkę przy lipowej kapliczce. Postawio na pod jabłonią ławeczka nosiła na sobie drobne płatki kwiatów, a u stóp Ma ryi ktoś złożył naręcze stokrotek. Faustyna przywitała uśmiechem Królową Nieba i Ziemi, przecierając z kropel popołudniowego deszczu jej drewnia ną postać. Józef sięgnął do kieszeni po chusteczkę i wytarł daszek kaplicz ki, a także tabliczkę na palu, na którym była osadzona. Rudowłosa zerknęła

13

na niego, dostrzegając pewną czułość w jego geście; uśmiechnęła się, po czym odeszła kilka kroków, siadając na ławeczce przy jabłoni. Zgarnęła płatki kwiatów na ręce i położyła je w trawie. Samotne płatki kwiatów to łzy Lata i Wiosny, pomyślała, wpatrując się w krajobraz przed sobą. Wszystkie drogi Sercowa miały swoje źródło tutaj, nad chłodnawą, sze roką na zaledwie trzy, może cztery metry rzeką. Płynęła przez miastecz ko, od kiedy pojawiło się ono na mapie Mazowsza, i była nieodłączną częś cią jego terenów; jak wstęga, która związywała te pola i łąki w jeden bukiet. Z miejsca, gdzie siedziała Faustyna, było widać Aleję Gwiazdozbiorów, od dzielony pasmem drzew młyn i dachy sercowskich domów. Uśmiechnęła się, siadając wygodniej i przymykając oczy, gdy poczuła, że czarnowłosy spo czął obok niej. Dzień zachodził nad ich głowami, zanurzając się w koronach drzew, jak gdyby chciał lepiej poczuć woń jabłek, śliwek, gruszek czy moreli. Było tak słodko, sielsko i dobrze, że studentka filologii polskiej odetchnęła z ulgą, kładąc głowę na ramieniu narzeczonego. Ucałował ją w czubek głowy i przytrzymał jej dłoń, czując ciepło płynące od jej palców. Nagrzana słoń cem skóra i usta nabrzmiałe od pocałunków; to było Lato, za którym oboje tak tęsknili. Błogosławieni zakochani… Chciałabym już zawsze budzić się i zasypiać właśnie tutaj – szepnęła, a on usłyszał jej głos w szumie wieczornego wiatru. – Widzieć Sercowo i rzekę, zawsze tak bliskie… I ciebie – dodała, wtulając się w jego ramię, a on przy tulił ją mocno do siebie, patrząc na gasnący dzień. Ciekawe, czy o tym samym pomyślałabyś trzy lata temu – zastanowił się. – Chyba jednak nie wrzucasz do rzeki swoich wielkich miłości, Fau. Ra czej wszystko, co kochasz, jest nad rzeką. Już chyba trochę cię znam, co? –Faustyna otworzyła oczy i popatrzyła na niego z czułością i miłością. Józef położył prawą dłoń na jej policzku i pochylił się, by ją pocałować. Ciepłe ciało dziewczyny wywołało u niego przyjemne ciarki, gdy przetarł ni to ru mieńce, ni ślady słońca.

Chyba tak. – Przesunęła kciukiem po jego brodzie, uśmiechając się do niego. W jego oczach zamknięta była każda noc, kiedy o nim śniła, ostat nie lśnienie każdego dnia, jaki z nim spędziła. Dostrzegł jej uśmiech i roz kosz rozlała się po jego sercu. Dziewczyno, co ty ze mną robisz, pomyślał. Lekarze mają być twardzi, a rozpływam się przy każdym twoim spojrzeniu, dokończył w sercu, czując ciepłe powietrze między ich wargami.

Po chwili musnął drżące usta Wiosny. Tak słodkie, smakujące malinami i znane mu lepiej niż wszystkie słodkości świata. „Długo serce młodzieńca

14

chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!” Gdyby Adam Mickie wicz wiedział, jak bardzo miał rację… Faustyna była pierwszą wielką miłoś cią Józefa; pokochał ją nad rwącą rzeką, choć wiedział, że początkowo stała po drugiej stronie i mógł na nią jedynie patrzeć. Znawca sztuki. Zbudowa nie wytrzymałego mostu do siebie zajęło im dobrych parę lat, ale nikt nie mówił, że budowanie na skale jest proste. Za to jak piękne! Przykryła dłonią z pierścionkiem jego palce i oddała ten wieczorny, delikatny pocałunek, po darowany jej ustom wśród owocowych drzew, nad płynącą spokojnie rzeką i przy wstępujących na niebo gwiazdach.

Wiele już napisano o miłości i wiele się jeszcze o niej napisze. Jednak ża den poeta, malarz czy filozof nie byłby w stanie wyrazić tego, co czuła dwójka dorosłych dzieciaków, siedząca nad sercowską rzeką. Dziewczyna o Oczach Wiosny i Chłopak z Farbą na Dłoniach, którzy przysięgli niebu i ziemi kochać. Tak po prostu. Przez wszystkie pory roku, które nie zmieniają się tak szybko.

Pani polonistka i pan doktor

Ty byłaś mój początek i znów jestem z Tobą, tutaj gdzie nauczyłem się czterech stron świata. Nisko za drzewami strona Rzeki, za mną i budynkami strona Lasu, na prawo strona Świętego Brodu, na lewo Kuźni i Promu. Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze twarzą byłem zwrócony do Rzeki. (Czesław Miłosz, W Szetejniach)

Odpalaj drugiego laptopa, muszę zapisać się na te praktyki! – Faustyna usiadła obok Wioli z komputerem na kolanach i wstukała w wyszukiwarkę system USOS . Ciepłe, wrześniowe powietrze wpadało do mieszkania na uli cy Dobrej i kręciło się pomiędzy prawie dwudziestotrzyletnimi studentka mi, zaglądając im przez ramię na ekrany; ciekawskie. Jak na Wrzesień było w Warszawie wyjątkowo duszno; parne ulice pokryły się przechodniami jak przedwcześnie opadłymi liśćmi, a parki szykowały się już na przyjęcie złotych koron na swe drzewa. Cały ogród Biblioteki Uniwersytetu War szawskiego oblekł się czerwienią i liściaste korytarze wyglądały wyjątko wo romantycznie, gdy się nimi szło w jesienne wieczory naprzeciw zacho dzącemu Słońcu. Lato szamotało się jeszcze z Jesienią, przepychając ją ze swego miejsca na Ziemi, jednak siostra Zimy była nieugięta; jej czas nad chodził tak szybko jak rok akademicki i senne liście, pragnące już przytu lić się do bruku. Szybko, podaj mi liceum, które mam kliknąć! Boże, Biuro Karier to ja kiś kosmos. – Załamała się prawniczka. – Praktyki powinny być załatwia ne przez te wszystkie ośrodki, które wyręczamy my, biedni, wyzyskiwani studenci. – Westchnęła z nutką dramatyzmu. – To miał być Archutowski? To naprzeciwko UKSW. Ja zapisałam się do sądu na Terespolskiej, cholerna

17 Rozdział 1

Praga Północ… Przynajmniej będę miała pretekst, żeby iść do Irysowskich na obiad, jak cię porwą dzieci z liceum.

Klikaj! – Rudowłosa odgarnęła do tyłu warkocz, który sięgał jej niemal że do pasa. Zaznaczyła szybko odpowiednie rubryki i spojrzała na zegarek. –Dobra, mamy dziesięć sekund i jak nie zdążymy, to skończę na zajęciach u Makulskiej i w jakiejś szkole na końcu świata, a to będzie porównywalne z dodatkową matmą w maturalnej.

Ble, nie tęsknię za Kowalskim. – Skrzywiła się Ritaś, po czym zerknęła na wskazówki. – Dobra, jazda!

W ciągu kilkunastu sekund udało im się zarejestrować Faustynę na odpo wiednie zajęcia, poukładane godzinowo już kilka dni wcześniej w taki spo sób, by dojechać z jednego kampusu na drugi i jeszcze zdążyć na praktyki w liceum przy UKSW, a przy tym nie zginąć pod kołami autobusu gdzieś po między Dewajtis a Wóycickiego. Gdy rejestracja się zakończyła, przyjaciół ki przewróciły się na dywan, śmiejąc się cicho i oddychając z ulgą. Przybiły sobie piątkę i popatrzyły na sufit w pokoju Faustyny.

Miały prawie dwadzieścia trzy lata i obie zaczynały czwarty rok studiów; Wiola była na jednolitych magisterskich, a Faustyna rozszerzała licencjat z filologii polskiej o kolejny stopień. Od czasu pierwszego roku studiowa nia w Warszawie wiele się zmieniło – Świt i Irysowski zaręczyli się, a Piotr Wilk, tak jak obiecał, zaczął naukę w stolicy i stwierdził w końcu, że fizjo terapia jest mu przeznaczona. Tymek Piasek został licencjonowanym pe dagogiem fortepianowym w szkole paryskiej i ani myślał wracać do Polski (a przynajmniej tak mówił, gdy się go o to pytali), zaś Maksymilian Fresk wyjechał z Warszawy do Poznania, by tam podjąć naukę na UAM -ie. Ciocia Matylda wyprowadziła się do Krakowa do Dominika i tylko czasami wra cała do swojego mieszkania na Dobrej, które oddała pod opiekę Faustynie i Van Goghowi (choć raczej z naciskiem na Faustynę). Bracia Irysowscy dalej mieszkali na Pradze Północ z tą jedną różnicą, że Michał przygarnął pod ich dach Sarę i przestał być takim pociesznym bucem (no, może tro chę). Helena Kabacka skończyła swoje studia w Krakowie i przeprowadziła się do Sercowa razem z Arkiem i niemal sześcioletnią Różą, którą posłała do Zielonej Podstawówki. Józef zaczynał czwarty rok na kierunku lekar skim, na rzecz którego przeniósł malarstwo na naukę zaoczną (nad czym ubolewał, ale po naleganiu Faustyny i prawie że wykrzyczanym: „Nie będę cię zbierała z podłogi, nie znam się na trupach, to ty masz zajęcia w prosek torium!”, nie miał innego wyjścia). Wiola Ritaś porzuciła swoje mieszkanie

18

na Starym Mieście i przeniosła się do Fau; łatwiej im było opłacać jeden ra chunek na spółkę i oglądać stare filmy romantyczne w piątkowe wieczory. Poza tym Świt znała się na gotowaniu, a Ritaś uwielbiała sprzątać i układać wszystko tak, by wyglądało jak w pokazowym pokoju w  IKEA , więc były idealnymi współlokatorkami.

Cały ich świat zdawał się istnieć zgodnie z zasadą panta rhei* i wszystko było po prostu dobre. Owszem, zdarzały się niezaliczone egzaminy, kłótnie pomiędzy przyszłymi Irysowskimi i noce, kiedy Wiola rzucała słownikiem od łaciny, ale poza tym wszystko było tak, jak powinno być. Ich Avonlea przerodziło się w Białe Piaski, a „Ania Shirley i Gilbert Blythe” coraz bar dziej dorastali. Gdzieś wśród wspomnień z liceum pozostały długie wywody o wyobraźni i bezsensowne dramaty, których nie chciał oglądać nikt prócz Boga, odwiecznego widza i suflera. Sęk w tym, że Jego kwestią zawsze było wybaczenie, czasem wciśnięte w środek zażartej kłótni.

A to ich sercowskie życie można było porównać do wina, co najpewniej spodobałoby się Wioli. Im starsi byli, tym dojrzalsi i „słodsi”; wydawać by się mogło, że Bóg zachował to „dobre wino” aż do chwili, gdy byli dorośli. Ży cie, tak podobne do wesela w Kanie Galilejskiej, obfitowało w cuda, i choć pozornie wydawało się skończone przez różne dramaty, kolejne lata obraca ły wodę z łez w słodycz miłości, która upajała lepiej niż wspomniany trunek. Faustyna uniosła się na łokciach i oparła o łóżko, patrząc na namalowa ną przez Józka sercowską rzekę i  przytulone do niej sady. Uśmiechnęła się delikatnie, zawieszając spojrzenie na dziele narzeczonego; ilekroć patrzyła na ten obraz, jej serce rozpływało się w rozkoszy i wspomnieniach z czasów Żółtego Liceum i pierwszego roku studiów. Gdy wtedy w lipcowy wieczór uklęknął znów przed nią u szczytu Tatr… Gdy usłyszała z jego ust te cudow ne słowa… Kiedy całował ją, a ona mogła mówić o nim „mój narzeczony”… Nie mogła wyzbyć się tej przyjemnej, powracającej wciąż myśli, sięgającej do jej serca, ilekroć zerknęła na delikatny pierścionek na swojej dłoni. W jej środowisku śmiano się z troską, gdy „pani doktorowa” przychodziła na zaję cia; zarówno Słonecznik, Świtowie, jak i znajomi z roku Fau uwielbiali Józefa. Przyjacielski i pełen ciepła lekarz zdobył sobie sympatię rodziny narzeczonej, a także jej środowiska akademickiego, dzięki czemu był stałym bywalcem na wszystkich „polonistycznych” domówkach. Także i Faustyna zyskała sta tus „pani Irysowskiej” na WUM -ie; Kamil i Jarek uwielbiali jej towarzystwo,

* panta rhei (gr.) – wszystko płynie

19

a Marta łagodniała w obecności rudowłosej sercowianki. Jakie też było ich zdziwienie, gdy Fau rzuciła jakimś czarnym żartem po ich zajęciach w pro sektorium – Jarek wziął ją wtedy pod rękę i powiedział, że „zazdrości temu idiocie z plastyka takiej przyszłej żony”.

Sam Józek, gdyby nie był sobą, też zazdrościłby sobie Faustyny. W każ dym swoim środowisku zapytany o dziewczynę z Sercowa zawsze rozgady wał się tak, że wszystkie dziewczęta siedziały jak urzeczone, a chłopcy kiwali głowami, zastanawiając się nad tym, co ten gość robi na tak praktycznych kierunkach. Ale Miłość warta jest każdych słów.

Pani polonistka i  pan doktor stanowili więc dla Warszawy coś w rodzaju opus magnum*, podarowane jej przez Sercowo. Nie było to zresztą nic dziw nego, bo robili tyle, ile mogli; prowadzili jedną z grup młodzieżowych przy katedrze floriańskiej i księża „od Florka” nazywali ich swoimi Luigim i Ma rią Quattrocchi. Angażowali się w kolejne Wiosenne Drogi Światła w Ser cowie i odbudowę Żółtego Liceum. Raz nawet udało im się pojechać na pio nierkę obozową, gdzie Józek uczył harcerzy, jak odpowiednio skonstruować sobie łóżka, a Fau i harcerki urządziły w kuchni imprezę z kluskami, cze koladą i serkiem śmietankowym. Na swoich uniwersytetach zarządzali ko łami naukowymi i działali w samorządach; po prostu byli dla innych i dla siebie. Bo Miłość jest służbą. Idziemy na miasto? – Wiola ziewnęła, przerywając rozmyślania przyja ciółki, i podniosła się z dywanu, prawie wpadając na Van Gogha. – Chodź tu, klusko. – Wzięła go na ręce i usiadła obok Faustyny, sięgając po swój te lefon. – Może Wilk wyciągnie twojego doktorka z hospicjum, co? – Uniosła brwi, przypominając o tym, że Józef wciąż pomagał w ośrodku na Pociesznej. Dzwoń, mam ochotę na spacer po Krakowskim Przedmieściu – wyzna ła, przymykając oczy i oddychając głęboko. W ubiegłym roku wykryto u niej anemię i usilnie ją leczono; dziewczyna bywała jednak dość często osłabio na, co wynikało także z intensywnego trybu życia. Fau miała to do siebie, że żyła zasadą: „Jest jeszcze wiele do zrobienia” i po prostu to robiła. I choć Józek niekiedy czuwał przy niej w nocy, gdy słabiej się czuła, i powtarzał, że powinna odpocząć, następnego dnia potrafiła wstać i zrobić listę dziesię ciu rzeczy do wykonania. Wariatka, stwierdzał wtedy, odwożąc ją na uni wersytet i prosząc, by na siebie uważała. Serce, które nie bije dla kogoś, jest bezużyteczne, odpowiadała, powoli wypuszczając powietrze.

* opus magnum (łac.) – dzieło życia

20

Idź wziąć żelazo, a ja dzwonię po tych pajaców. Co? Halo? Już jestem na połączeniu? Cześć, Piotrek! – Gdy to powiedziała, Faustyna roześmia ła się cicho i przeszła do kuchni. Cmoknęła na Van Gogha, który podreptał za nią, i wyjęła małą ampułkę z szafki nad zlewem.  – Idziesz z nami czy zostajesz? – Ukucnęła przed zwierzakiem, który zamerdał ogonkiem i usiadł na tylnych łapkach. – Popilnujesz Cezara? –Wskazała na klatkę ze starym, śpiącym króliczkiem. Uśmiechnęła się cie pło na jego widok, po czym pogłaskała pieska za uszkiem. – Pewnie, że tak, dzielny z ciebie gość, co nie? – Podsunęła mu miskę z wodą, po czym spoj rzała na białe zwierzątko. Wszystko się zmieniało i wszystko płynęło. Zaliczało się do tego także ży cie pupila sercowianki, który zestarzał się przez te lata i mimo świetnych warunków i opieki pełnej czułości, dokańczał żywota w mieszkaniu na uli cy Dobrej. Świadoma tego Faustyna z bólem serca myślała o dniu, kiedy nie zastanie w kuchni puszystej kuleczki, jedzącej jej z ręki i dającej się głaskać w chwilach, gdy drżało jej serce.

Przerwała te rozmyślania (wciąż była trochę trzpiotką, jeśli chodzi o wyob raźnię!) i wypiła szklankę zimnej wody, którą zwieńczył krótki kaszel i gorz ki smak po tabletkach. Przez chwilę przytrzymała dłoń na sercu, jak gdyby chciała wiedzieć, czy zareaguje ono na to, co dostało, po czym odetchnę ła spokojnie. Wróciła do pokoju, sięgając do szafy po beżową katanę, którą zarzuciła na niebieską sukienkę, i rozplotła włosy, przeczesując je przed lu sterkiem. Wiola ziewnęła przeciągle, po czym otrzepała swoje ciemne jean sy i podniosła się z podłogi, opierając się o szafę. Jej blond włosy zdążyły odrosnąć do połowy pleców i tym razem ich nie ścięła. Stwierdziła, że do póki nie wygląda jak stara baba, będzie nosiła długie włosy, a przyjaciele zgodnie uznali, że nawet lepiej jej w takiej fryzurze. Przetarła oczy i poszła do dawnego pokoju Matyldy, który zagospodarowała, i wyciągnęła z sza fy skórzaną kurtkę, którą przewiesiła przez ramię, czekając na przyjaciółkę. Po kilku minutach obie wyszły na oblane Wieczorem Powiśle, które tętni ło ostatkami letniego czasu. Zapełnione młodzieżą bulwary pachniały tanim winem i dudniły dźwiękami rozstrojonych gitar, a po Wiśle płynęły znudzo ne barki pełne migających światełek. Planetarium Centrum Nauki Kopernik rzucało świetliste pasma na ciemniejące niebo, a od strony BUW -u pachnia ło gorzką kawą, wypijaną przez studentów kompletujących książki z syla busa. Stukot butów roznosił się po wybrakowanym chodniku i gdzienie gdzie słychać było szczekanie ucieszonych bieganiną psów. Lato dogasało.

21

Studentki przeszły w kierunku Tamki i skierowały się w górę ulicy pach nącej lodami i owocami; sprzedawcy schowali już swoje stragany i powoli zbierali się do domów, ciągnąc za sobą trudy minionego dnia. No, może nie wszyscy.

Starszy, uśmiechnięty pan z kwiatami na ulicy Chmielnej miał tego dnia jeszcze jednego klienta w błękitnej koszuli i czarnym, cienkim płasz czu. Józef Irysowski, bo to on był owym nabywcą kwiatów, przybiegł na Chmielną prosto z metra na Świętokrzyskiej i prawie zgubił skórzaną torbę ze szkicownikiem, zatrzymując się przed straganiarzem. Poprawił przekrzywiony kołnierz, przeczesał palcami hebanowe włosy i uśmiech nął się do staruszka, prosząc w pośpiechu o „jedną, ale najpiękniejszą różę”. Wiedział, że to były „pospolite” kwiaty, jeśli chodzi o podarunki, ale doszedł ostatnio do wniosku (a było to na zajęciach z malarstwa, kie dy Leon kazał studentom namalować krzesło), że nawet to, co pospolite, można zamienić w najpiękniejszy gest świata, zależnie od intencji i wło żonego weń serca. A on kochał każdą różę podarowaną Faustynie. I każ da z tych róż była jego cichym „przepraszam” za tę jedną porzuconą w ser cowskim śniegu na dworcu. Przeszedł przez Nowy Świat w kierunku Starego Miasta i usiadł na ła weczce Chopina przy pomniku Kopernika, czekając na Piotrka i studentki z Dobrej. Choć to zwykle on spóźniał się na spotkania przez liczne dojazdy, teraz mógł uspokoić oddech i przyjrzeć się rumianemu niebu nad Warsza wą. Zawstydzony horyzont chował się za tabunami chmur i osłaniał twarz welonem ciemności, jak gdyby czekał na tych, którzy odkryją go wieczor nym pocałunkiem. Czekał na ludzi, którzy nie bali się Nocy. Irysowski odetchnął głęboko, przymykając oczy i wsłuchując się w dźwię ki miasta. Szczekanie psa, szum samochodów, głos informujący o kolejnym przystanku autobusu sto szesnaście. Przyjemny, ciepły wiatr przeczesał mu włosy, jakby chciał powiedzieć: „Chłopaku, jak ty wyglądasz!”. Jakieś dziecko proszące mamę o lody, dzwoneczek u drzwi wejściowych do antykwariatu. Ludzie mijali go zapatrzeni w ekrany telefonów lub w twarze swoich towarzyszy, a on siedział pośrodku tego warszawskiego chaosu jak zmęczony pracą anioł stróż. Czyjeś kroki na chodniku, muzyka z ławecz ki Chopina. Zaraz… muzyka? Ktoś położył dłonie na jego oczach. Poczuł delikatną skórę pachnącą czekoladowym kremem do rąk. Uśmiechnął się i dotknął tych kochanych dłoni, zdejmując je ze swojej twarzy; przekręcił się, usiadł po turecku i ucałował ciepłą skórę Faustyny, unosząc ku niej

22

ciemne oczy. Uśmiechnęła się, a on wstał, sięgając do torby po różę, któ ra cudem przeżyła ten nagły obrót. Róże to jednak mają szczęście w mi łości. Czasami.

Dobry wieczór, kochanie – szepnął, wręczając jej kwiat, w którego stro nę pochyliła się po chwili, by poczuć jego zapach. Był tak upajający, słod ki, jak gdyby Miłość zmaterializowała się w tej czerwonej roślince. – To dla ciebie, mam nadzieję, że nie ucierpiała, gdy tu szedłem. Dziękuję, jest piękna – odparła wzruszona; każdy jego mały gest poru szał ją do głębi. Popatrzyła na niego z czułością i uśmiechnęła się. – Znowu biegłeś z Pociesznej? – Uniosła się na palcach, przeczesując mu włosy, a on zaśmiał się cicho, mrużąc oczy.

No to standardowe: „zrzygam się od słodyczy” w wykonaniu Irysow skich odbębnione… – wtrącił Piotrek, za co Wiola zdzieliła go w ramię. –Możemy już iść na pizzę albo kebaba?

Chodźmy na gofry, błagam, od tygodnia chodzą za mną gofry! – po prosiła Faustyna, odrywając wzrok od Józefa, a Wiola przytaknęła jej ski nieniem.

Z podwójną bitą śmietaną. – Blondynka aż oblizała wargi. – Pizzę mo żemy zrobić w domu i będziecie mieli pretekst, żeby wpaść – zwróciła się do Wilka i Irysowskiego.

Pan doktor nie potrzebuje pretekstów – zażartował przyszły fizjotera peuta. – A nie, sorry, ten pretekst ma na imię Faustyna. – Przytulił przyja ciółkę. – Cześć, mała! – Uśmiechnął się do niej z troską.

Chodźcie już na te gofry, bo narobiłyście mi smaka – stwierdził Józek, biorąc Faustynę za rękę i całując ją czule w policzek. – Jak się czujesz? – szep nął, gdy Ritaś i Wilk poszli przodem. Lepiej – odparła zgodnie z prawdą. Ten dzień (prócz momentu rejestra cji) nie był aż tak męczący. Załatwiła tylko formalności w katedrze i ogarnę ła listy dzieciaków do bierzmowania, a potem spędziły z Wiolą popołudnie na słuchaniu piosenek Anny Jantar i oglądaniu Przyjaciół („Dobra, a teraz poważnie, Wiola – Chandler czy Joey? Rossa nawet nie liczę, bo to tak, jak byś leciała na swojego profesora!”). – Naprawdę – dodała ze śmiechem, gdy przyszły lekarz uniósł z powątpiewaniem brwi. – Zaufaj mi, doktorze Iry sowski, znam się na tym. – Cmoknęła go w policzek i odetchnęła głęboko. –Mmm, czuję czekoladę z Wedla.

Tam dalej są te zajebiste gofry, gdzie facet nakłada multum śmietany za ładne oczy, idźmy na Piwną. – Wiola sprawdziła coś w nawigacji, po czym

23

zwróciła się do przyjaciół: – Pamiętacie, jak robiliśmy zawody w lodziarni na Anielskiej?

To były czasy, gdy wracałem do domu i rzygałem, a jeszcze nie wiedzia łem, co to alkohol i juwenalia. – Wilk zaśmiał się, wbijając ręce w kiesze nie. – Ale nie zapomnę smaku lodów różanych i jagodowych. Dałbym się za nie zabić, przysięgam. – Rozmarzył się. – Piasek nie wie, co traci na rzecz ślimaków i bagietek. – Wspomniał o pianiście, którego nie widzieli od lip ca. Tymek wracał do Polski sporadycznie i raczej w okolicach świąt. Wte dy spotykali się całą paczką w Sercowie i siadali nad rzeką z pudełkami cia stek i lodów z Anielskiej. Śmiali się z jego francuskiego akcentu i opowiadali o tym, co działo się w Warszawie. I wszystko było tak, jak powinno. Jeszcze wróci i przegra – stwierdziła Świt z sentymentem i nutką prze kory, patrząc na most Śląsko-Dąbrowski. Okalające Pragę słońce schowało się w drzewach Portu i rumiane niebo wstępowało nad praski brzeg. Musi wrócić na kawalerski Józka. – Piotrek puścił narzeczonym oczko, na co Irysowski wywrócił oczami. – No co? To przecież niedługo! Zamie rzamy cię spić i patrzeć, co odwalasz; nie dziękuj. Będziesz jak te wszystkie typy z Pamiętników z wakacji, tylko że nie polecimy na Gran Canarię, a nad Kordię. – Skręcili w ulicę Piwną, gdzie znajdowała się cukiernia wspomnia na przez Fau i Wiolę. Obstawiam, że wy dwaj będziecie tymi najbardziej pijanymi – zauważył ze śmiechem przyszły lekarz, a Faustyna prychnęła cicho. – Halo, halo, nie pa miętacie, jak rok temu Tymek wyznawał miłość pomnikowi Kopernika, kiedy wracaliśmy z Mazowieckiej? „Mogę być twoją gwiazdką?” – przytoczył, a przy jaciele z Sercowa roześmiali się. – „Jesteś dla mnie jak słońce, zawsze w środ ku mojego serca, tfu, wszechświata” – dodał, na co Wiola stłumiła śmiech. Błagam, stop, nie kompromitujcie się dalej. – Świt zaśmiała się, gdy sta nęli przed okienkiem z goframi. – Was trzech w „tym” stanie to nie na na sze nerwy. Jeszcze trzeba będzie was zbierać. – Pogroziła chłopakom pal cem, a oni tylko wymienili spojrzenia, jak gdyby nie rozumieli jej obaw.

Pan doktor nas poskłada do kupy. – Wilk szturchnął Irysowskiego w ra mię, a ten skinął ze śmiechem głową, uwypuklając na chwilę dołeczki w po liczkach. – Poza tym ja nie chcę nic mówić, Fausti, ale to ty jesteś najgorsza po pijaku.

Jeśli chodzi o „zbieranie”, to tobie bliżej do ortopedy niż mnie – odparł Irys, splatając ręce na piersi. – No, bierzcie te gofry, bo nie wytrzymam więcej bez jednego w dłoni. – Spojrzał na Fau i Wiolę, które wspięły się na schodek,

24

rozmawiając ze sprzedawcą. Piotrek oparł się o ścianę obok niego i zerknął przelotnie na blondynkę.

Powoli wracali do siebie, choć było to nieco burzliwe (mniej niż perype tie Irysowskich, ale jednak). Po rozstaniu ze Szczepanem Ritaś miała przez ponad rok awersję do związków, a potem wplątała się w przelotny romans podczas pracy w kancelarii ojca. Zarówno Faustyna, jak i Piotr z Józefem odradzali jej to i martwili się o nią; jakoś więc z tego wyszła, przeklinając mężczyzn przy kolejnych kieliszkach wina. Potem uznała, że danie szansy Piotrkowi „nie byłoby takim głupim pomysłem” (a stało się to po seansie w Karmelowym Kinie). No i, mówiąc kolokwialnie, jakoś to wyszło, że spo tykała się z nim teraz na zasadzie „przełamania przyjaźni”. W tej swojej nie co pokracznej relacji przypominali Faustynę i Józefa na początku ich zna jomości, a wyżej wymienieni kibicowali im z całego serca. Weź mi posypkę. Najlepiej wszystkie kolory, jakie są – poprosiła Fausty na, po czym zeskoczyła z murku i usiadła na nim, wsłuchując się w dźwięki gitary dobiegające z chodnika naprzeciwko. Jakiś młody chłopak grał Z nim będziesz szczęśliwsza przed jedną z restauracji i szarpane dźwięki rozcho dziły się po wąskiej uliczce Starówki. Ta delikatna, kojąca muzyka była jak turystka, tak niepasująca do pośpiesznego, zabieganego miasta. Zbyt senty mentalna i słodka, gubiła się w tłumie ludzi, niknęła pomiędzy nimi. „Z nim będziesz szczęśliwsza…” – zanuciła Fau, spoglądając przed sie bie, gdy Józef usiadł obok niej z wielkim gofrem. Zwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się. – Tak musiał powiedzieć sobie Bóg jakieś sześć lat temu, co? – zagadnęła w momencie, gdy chłopak zaczynał jeść.

Juś mji tak nje sodź – powiedział, po czym roześmiał się, odsuwając sło dycz od ust. – Uwielbiam tę piosenkę, chociaż jest strasznie smutna – wyznał, podając jej gofra. Piotrek i Wiola usiedli obok nich, wsłuchując się w słowa Starego Dobrego Małżeństwa (i nie chodzi tu o studentkę filologii polskiej i studenta medycyny). – Facet musiał mieć straszliwie złamane serce. Pew nie też pisałbym takie piosenki, gdybyś… – Zerknął na pierścionek i poczuł dziwną lekkość w sercu. Wiedział, że nie musi kończyć tego zdania; zrozu mieli się bez słów.

Uśmiechnęła się do niego, a ten przelotny, schowany w wieczorze gest przyniósł mu dziwne ukojenie. Choć ich serca niemal płonęły z miłości, w wakacje dwa lata temu doszli do wniosku, że poczekają ze ślubem do mo mentu, gdy będą już nieco bardziej „ustatkowani” na studiach. Czwarty rok wydawał się do tego idealny – będący nie na początku i też nie jakoś daleko.

25

Choć wszyscy mówili im, żeby brali ślub już na drugim roku studiów, oni –nauczeni wcześniejszym pośpiechem – pozwolili sobie poczekać. W tym czasie byli już pewni swoich uczuć i mogli myśleć bardziej przyszłościowo niż w wieku niespełna dwudziestu lat, gdy tak wiele rzeczy było niepewnych. Gdy ich serca były jeszcze tajemniczym, nieuporządkowanym ogrodem, który oczekiwał na Ogrodnika. I choć była to obustronna decyzja, czekali już tylko na tę chwilę, kiedy będą mogli stanąć w kościele Świętego Ducha i wymie nić obrączki. Tak blisko. Józek uśmiechnął się na tę myśl i zerknął ku dziew czynie. Dostrzegła jego spojrzenie, próbując w normalny sposób zjeść go fra (co było niemożliwe przez taką ilość śmietany), i zaśmiała się, opierając się o chłodną ścianę. Wrzesień co roku mnie zaskakuje – powiedziała w końcu, gdy udało jej się nie pobrudzić sukienki posypką i śmietaną. – Prawie sześć Wrześni temu poznałam ciebie, pięć wstecz mieliśmy swoją pierwszą randkę, cztery jesienie od pierwszych stresów przed studiami, trzy od chwili, gdy wróciliśmy tu… inaczej. – Zerknęła na pierścionek i zarumieniła się. – Dwa od momentu, gdy Piotrek do nas wrócił, i rok od chwili, gdy mogę pracować w McDonal dzie z licencjatem. – Roześmiali się oboje. – A co w tym roku? – Przygryzła usta, czując słodki smak śmietany. – Jesteśmy tu prawie wszyscy i jest do brze. Chociaż strasznie się zestarzeliśmy. – Przewróciła oczami, odgarnia jąc do tyłu włosy.

Tylko na papierku – wtrącił Piotrek, przytulając do siebie Wiolę. Poło żyła głowę na jego ramieniu i westchnęła cicho. – Jak dla mnie moglibyśmy znów mieć siedemnaście lat i zaczynać drugą klasę liceum w tych ohydnych mundurkach, z nienawiścią do matmy i miłością do lodów z Anielskiej. Ten tu przyszedłby do nas z Batorego i wszystkie straciłybyście dla niego głowę. –Uśmiechnął się do Józka. – Chodzilibyśmy nad rzekę po lekcjach i Bartek wkurzałby wszystkich wokół. Siostra Jagoda wystawiałaby nam czerwone kartki za brak krawatów w dzień Mszy Świętej, a Smokowska próbowałaby przekonać Aśkę do pielgrzymki. I wszystko byłoby takie głupie i dziecinne jak wtedy. – Westchnął z nostalgią. I wszystko byłoby takie proste, gdybyśmy znów byli w Sercowie.

Dziewięć godzin od jej serca

Mnie ta ziemia od innych droższa, ani chcę, ani umiem stąd odejść, tutaj Wisłą, wiatrami Mazowsza przeszumiało mi dzieciństwo i młodość… (Władysław Broniewski, Mój pogrzeb)

Tamten pierwszy, październikowy dzień był wyjątkowo deszczowy i mglisty. Krople robiły sobie wyścigi na szybach Warszawskiego Uniwersytetu Me dycznego, po czym gromadziły się na parapetach, jak gdyby chciały podej rzeć studentów na wykładach i ćwiczeniach. Było to dość ciekawe zajęcie jak dla kropel deszczu – codziennie mogły dowiedzieć się czegoś nowego, a potem spływały, zmywały się szybciej niż studenci czwartego roku z prak tyk z urologii, będących dla niektórych bardzo krępującymi.

Tego dnia krople deszczu mogły obserwować grupkę studentów ubra nych w dwuczęściowe stroje chirurgiczne, którzy pochylali się nad ry cinami z poszczególnymi narządami dziecka w różnych fazach rozwoju. Wyglądali, jakby wyszli z pokazu mody jakiegoś niespełnionego lekarza; na kolorowych materiałach nadrukowane były pocieszne zwierzątka, ma jące najpewniej rozbawiać przestraszone dzieci, które przynoszono do ga binetów lekarskich.

No, nie wyobrażam sobie robić operacji na dziecku. – Jarek się skrzy wił. – Pomyślcie… przywożą wam takie z, no dajmy na to… przepukliną pę powinową, wiecie, gdzie zawartość jamy brzusznej się przesuwa, Boże, za raz się zrzygam… No i macie takiego maluszka, który najczęściej ma jeszcze wadę wrodzoną i coś z krążeniem, i… No, nie mógłbym! Przecież te dzieci są wielkości niektórych naszych narzędzi. Ja mogę kroić stare baby i kultu rystów, serio. Józef ma rękę do takich brzdąców – stwierdził z łagodnością, jakiej nabył przez przebywanie z malarzem.

27 Rozdział 2

Ale nie w tym sensie, błagam. – Irysowski wywrócił oczami. – Poza tym ciszej, bo zaraz wylecisz za „niegodne zachowanie studenta kierunku lekar skiego”. – Zrobił cudzysłów w powietrzu i zerknął przelotnie na profesora, cytując nieco wyśmiewany przez wszystkich regulamin. Niegodne i nieludzkie to są te ciuszki. – Kamil otrzepał rękawy nie bieskiej koszulki i spojrzał na swoje białe crocsy. – Wyglądamy jak obsada Na dobre i na złe. Ale przynajmniej w tych maseczkach nie muszę oglądać waszych brzydkich twarzy. – Uśmiechnął się przelotnie, na co Marta prych nęła cicho. – Dobra, a wracając do dziecka… Brzmicie jak banda pedofili – stwierdziła Czernikowska. – Właśnie, a wra cając… – Przekartkowała notatki o przepuklinie dziecięcej. – Kiedy ślub, Iry sowski? Czekam od dwóch lat i dziwię się, że jeszcze nie pękłeś. – Wlepiła jasne oczy w syna kardiochirurga, który starał się skupić na słowach prowa dzącego. U dzieci do drugiego roku życia może wystąpić przepuklina pępko wa, która zwykle zamyka się sama. Jeżeli to nie nastąpi po drugim roku życia, należy ją, moi drodzy, zoperować, i od tego właśnie być może będą państwo… Wybrzuszenie ustępuje zwykle po roku od narodzin dziecka i… Czekaj, co? A, ślub. – Uśmiechnął się przelotnie, odkładając długopis. – Oboje z Fau mamy awersję do Zimy, więc celujemy w Lato – odparł szczerze, odrywając się na chwilę od zajęć i czując ciepło wypełniające jego pierś. Niedługo mieli jechać do księdza Mariusza, żeby dopiąć z nim odpowiedni termin, i myśl o tym sprawiała, że miał ochotę się uśmiechać. – Na pewno po sesji. – Za śmiał się cicho, a Marta westchnęła.

Cztery lata cię znam i świadomość tego, że już żadna cię nie wyrwie jest, wow, zaskakująca, doktorku. Takich ciastek nie zostawia się w pudeł ku. – Wymierzyła mu kuksańca, po czym usiadła na wysokim stołku, ob suwając nieco maseczkę. – Ale chyba dużo się zmieniło, co? Byłeś strasznie impulsywny, kiedy tu przyszedłeś.

Tak, to prawda – zgodził się skinieniem głowy i popatrzył na okno po kryte deszczem. Ale teraz mam spokój, pomyślał. I ją. W końcu mam ją. Profesorze, mógłbym panu porwać jednego studenta? – Prodziekan po jawił się w progu sali do zajęć z chirurgii i uśmiechnął się do studentów. – Jak tam? Na co jesteście dziś „cięci”, kochani? – Puścił im oczko, a kilku przyszłych lekarzy zdusiło śmiech. Sytuacyjne żarty prodziekana były czymś, na co zawsze wszyscy czekali, ale nikt nie miał odwagi przyznać się, że faktycznie ich bawią. Mężczyźni rozmawiali ze sobą przez chwilę, po czym pan Karolewski skinął na Józefa i wyszedł z sali zajęciowej. Student medycyny wymienił

28

spojrzenia z przyjaciółmi, a następnie zdjął rękawiczki i maskę, wciskając je do kieszeni. Przetarł ręce i wyszedł na chłodny, pogrążony w ciszy ko rytarz; przez otwarte okno wpadał rześki, pachnący deszczem wiatr. Józek przeczesał palcami włosy i spojrzał na prodziekana, który usiadł na wysłu żonej, drewnianej ławce pod jedną ze ścian i poklepał miejsce obok siebie. Czarnowłosy poczuł, że robi mu się duszno; pociągnął za kołnierz koszul ki od stroju chirurgicznego, po czym usiadł obok prodziekana, przełykając w nerwach ślinę. Czy coś się stało? Czyżby miał za mało punktów ECTS ? Nie zaliczył czegoś w ubiegłym roku?

Niech pan weźmie głęboki wdech, bo zaraz będziemy tu mieć zaburze nia oddychania w przebiegu ostrym. – Uśmiechnął się, widząc jego zdener wowanie.

Panie profesorze, jeśli chodzi o ćwiczenia z zeszłego roku to… – Chciał się wytłumaczyć, jednak Karolewski przerwał mu ruchem dłoni. Józef za milkł więc i wbił w niego ciemne oczy. Wszystko ma pan rozliczone jak do absolutorium – powiedział ła godnie. – Nawet te nieszczęsne ćwiczenia z pierwszej pomocy. – Uniósł brwi. – Ale nie przychodzę, żeby ścigać pana za zajęcia, nie. Od tego mam ludzi. – Zaśmiał się. – Słyszał pan może o angielsko-niemieckim programie „HeartBeat”, w którym wzięła udział nasza uczelnia? – mówił powoli, a jego głos mieszał się z odgłosami deszczu.

To te wymiany? – Zawahał się, domyślając się tego, co chciał mu prze kazać profesor. Ten tylko skinął głową, po czym zerknął na otwarte okno; zza szyby wyłaniało się Pole Mokotowskie pogrążone w dżdżystej mgle. Blisko, blisko. To nasze projekty naukowo-badawcze w innych placów kach związanych z kierunkiem lekarskim. W tym roku WUM podpisał umowy z uniwersytetem w Toronto, z Charité w Berlinie i Imperial College w Lon dynie. To szanowane, duże placówki, bardzo prestiżowe, dlatego starannie wybieramy studentów, których tam poślemy. – Gdy to powiedział, Józef poczuł nagłe ukłucie w sercu. – Sporządziliśmy już wstępną listę kandyda tów i dziekan zobligował mnie do poinformowania pana o tym, że się pan na niej znajduje. Przydzieliliśmy pana do grupy naszych studentów w To ronto z uwagi na tamtejszy zespół kardiochirurgiczny, bo wiemy, że ma pan w planach tę specjalizację. Boże… – wydusił z siebie chłopak, czując zimny pot oblewający mu kark. Toronto? Jeszcze chwilę temu myślał tylko o tym, by już na serio (jak gdy by wcale nie robił tego wcześniej) zacząć rezerwować salę, robić listę gości

29

na wesele, a tu… Toronto? Absurd! Odetchnął głęboko i dłonie mu zadrża ły. – Panie profesorze, ja… Na jak długo? – Modlił się, by był to miesiąc, góra dwa. Wtedy jeszcze wszystko byłoby dobrze.

Około pół roku, nieco ponad semestr zimowy, zobaczymy, jak poradzą sobie państwo z materiałem w nauczaniu anglojęzycznym i stworzeniem pro jektu naukowego. – Mężczyzna dostrzegł, że student zrobił się blady. – Wszyst ko w porządku? Panie Irysowski, to ogromna szansa. Dzięki rekomendacji tych placówek będzie pan złotą rybką na rynku pracy, każdy szpital pana za trudni, ba! prywatne kliniki będą się biły o to, by pan u nich pracował, a staż to będzie tylko formalność. Druga taka szansa może się nie zdarzyć – zazna czył, na co Józef wstał, czując, że nie wytrzyma dłużej na siedząco. Choć zwy kle był osobą łagodną i opanowaną, teraz emocje gwałtownie go poderwały. Proszę wybaczyć, panie profesorze, nie chcę wyjść na niewdzięcznego, ale pan nie rozumie, ja… – Rozłożył bezradnie ręce. – Ja mam narzeczoną, nie mogę… – Przetarł dłonią podbródek i popatrzył na mokre okno. Do jego pamięci wróciła zimowa szyba w warszawskim szpitalu i siedząca przy niej dziewczyna o długich, miedzianych włosach.

Jeśli… te zmiany w mózgu… utrata pamięci, ten wzrok… jeśli stracę… –Przełknął ślinę. – Czy ty… – Nie dokończył. Dziewczyna usiadła obok nie go i pocałowała go lekko w chłodne usta. Delikatnie odgarnął jej włosy dło nią z wkłutym wenflonem i poczuł, jakby jego płuca odetchnęły pełniej. Linia na monitorze EKG przyspieszyła.

Nie mogę jej tu zostawić – rzekł błagalnie, a jego głos był na granicy załamania. – Nie ma możliwości przeniesienia mnie do Berlina? Londynu? Proszę… – Usiadł przy profesorze i spojrzał na niego z oczekiwaniem. – To ronto jest tak daleko, to inny kontynent… – Głos uwiązł mu w gardle, gdy wypowiedział te słowa. Ich brzmienie wydawało mu się tak dramatyczne, że pragnął ogłuchnąć. Z jednej strony chciał myśleć racjonalnie; szansa, praktyki, nowe środowisko. W opozycji do tego pojawiała się jednak myśl, że wszystko to, czego potrzebował, było tutaj. Zobaczę, co da się z tym zrobić, a pan… Niech się pan z tym prześpi, dobrze? – rzekł po chwili mężczyzna, czekając, aż ten się uspokoi. – I niech pan koniecznie porozmawia z narzeczoną. To na pewno mądra kobieta, zro zumie szansę, jaką pan dostał, i będzie tu na pana czekać – dodał i poklepał go po ramieniu, po czym odszedł w stronę swojego gabinetu.

Józef odetchnął głęboko i ukrył twarz w dłoniach. To pan nie rozumie, rzekł w duszy. Pan nie rozumie, że to ona była i jest moją szansą na to, by nauczyć

30

się miłości, by, cholera, po prostu kochać i być kochanym. Wytarł zwilgotnia łe oczy i popatrzył na ścianę przed sobą. Toronto. Prawie siedem tysięcy ki lometrów. Jak siedem cudów świata zamkniętych w jej oczach, które straciłby na pół roku. A czy można żyć bez cudów? Pewnie można, wszystko można. Ale jakie to wtedy jest życie?

Wyjął telefon i odblokował go, wybierając ikonkę kontaktów. Przez chwilę patrzył na numer Faustyny, tak często przez niego wybierany, po czym zgasił ekran i zacisnął mocno usta, wlepiając wzrok przed siebie. Prawie dziewięć godzin samolotem od jej serca. Pokręcił z rezygnacją głową, czując łzy pod po wiekami. Tato, co ty byś zrobił?, zapytał w duszy ni to Pawła, ni samego Boga. Wiedział, że Faustyna będzie starała się go zrozumieć, przytaknie i powie, że to wielka szansa. Przytuli go, a on nie dostrzeże łez, jakie zaszklą się w jej oczach; zetrze je szybko i uśmiechnie się z otuchą, pocałuje go i nawet po może się spakować. Lecz oprócz jej charakteru znał też jej serce. I wiedział, że ono rozpadnie się na siedem tysięcy kawałków, ciągnących się za nim od Ser cowa do Toronto. Tak bardzo ją kochał, do szaleństwa i wieczności, że nie wyobrażał sobie, by znów mógł stracić ją na długie miesiące. To właśnie by cie przy niej było tym, co tak uwielbiał i doceniał; długie, letnie noce, gdy zasypiała w jego ramionach, i zimowe poranki pachnące kakao i bułeczkami z piekarni na rogu Targowej, gdy potrafiła zerwać go z łóżka o świcie. Cze kał na chwilę, gdy skończy zajęcia, by móc wysłuchać jej opowieści o prak tykach w podstawówce i małym Marcinku, który narysował dla niej laur kę i nazwał „swoją ukochaną panią”. Ile to razy biegł do katedry floriańskiej, byleby usiąść w ostatniej ławce i posłuchać, jak mówi do przyszłych bierz mowanych o tym, jak bardzo Bóg ich kocha i do nich tęskni. I, Boże drogi, jak on ją kochał i do niej tęsknił! A teraz?

Odchylił głowę i popatrzył na sufit, a za jego plecami znów rozpadał się październikowy deszcz. Myśl, Irysowski, myśl. Musi być jakieś wyjście.

Faustyna zamknęła na moment zeszyt z notatkami do literatur powszech nych, zastanawiając się, na jaki kolor zaznaczyć rosyjską, po czym upiła łyk zimnej już herbaty. Pierwszy semestr czwartego roku filologii polskiej zaczął się informacją o ponad trzystu godzinach zajęć do zaliczenia i bitwą o prak tyki, a także litanią zażaleń i skarg do Biura Karier, które owe praktyki zała twiało. Polonistka odsunęła nieco swoje zapiski, po czym – przytrzymując

31
***

kubek w dłoniach – obróciła się na krześle, patrząc na akrylową rzekę i ser cowskie sady, które wyglądały jak żywe; zresztą, jak zwykle.

Ilekroć patrzyła na ten kawałek jej serca, miała wrażenie, że znów widzi pochylonego nad obrazem Józefa, który przekomarza się z Matyldą na temat doboru kolorów i pędzli. Już znała na pamięć jego głos, śmiech i spojrzenie. Spędzając z nim tyle lat, potrafiła opisać charakterystyczne dla niego gesty, słowa czy impulsy, a przy tym pozostawiała nutkę niedopowiedzenia w tym, co o nim mówiła. Coś, co było tylko dla niej. Smak jego ust przy pocałunku, delikatność dłoni chwytającej jej palce, wywołujący dreszcze szept, tak pe łen czułości i czegoś niezmiernie pociągającego. Wzdrygnęła się na samą myśl i dopiła herbatę, wstając w kierunku kuchni. Przez anemię, czy co to tam męczyło jej serce, musiała uważać przy nagłych ruchach; często kręci ło się jej w głowie i prześladowało ją poczucie zimna; czy to Lato, czy Je sień, zdawało jej się, że jej dłonie są wieczne chłodne. Może prócz momen tów, gdy on je całował.

Obmyła kubek i postawiła go przy zlewie, po czym sięgnęła po składniki na obiad; Wiola miała wrócić nieco później i przyprowadzić ze sobą Piotrka, który – z czego śmiali się jego przyjaciele – chodził wiecznie głodny i zga dzał się zjeść wszystko, co mu dano. Świt uśmiechnęła się na myśl o przyja cielu; tak bardzo cieszyła się, że on i Wiola znów byli razem. Lub próbowali być, jak kto woli. Ceniła Wilka ponad wszystkich swoich męskich znajo mych i przyjaciół i widziała, że Wiola męczyła się przy innych facetach. Pio trek był dla Ritaś tym, kim Józef dla Faustyny – stanowił dla niej żyzną zie mię z przypowieści o siewcy. Jej miłość ziarno nie mogła w pełni wyrosnąć nigdzie indziej i choć próbowała, wciąż natrafiała na „brzeg drogi”, „grunt skalisty” lub też „ciernie”.

Ledwo te myśli zadomowiły się w jej sercu, usłyszała huk w korytarzu i po chwili ktoś trzasnął drzwiami. Van Gogh uniósł swoje jedyne ucho, jak gdyby sprawdzając, co się dzieje, jednak musiał uznać to za mało inte resujące, gdyż nie ruszył się ze swojego miejsca przy klatce Cezara. Fausty na otrzepała ręce, po czym skinęła na pieska, wychodząc w kierunku kory tarza. Cudem powstrzymała się od śmiechu i zakryła dłonią usta, widząc Wiolę Ritaś opartą o ścianę tuż pod kopią Babiego lata i Piotrka Wilka cału jącego ją szybko i namiętnie, jakby każdy jej oddech miał znaleźć przystań u brzegu jego warg. Świt chrząknęła znacząco, a jej przyjaciele oderwali się od siebie; Wiola wygładziła bluzkę i jak gdyby nigdy nic sięgnęła do butów, by je zdjąć. Metr dla Ducha Świętego, dzieciaczki, przypomniała sobie Świt.

32

Cześć, Fau – zreflektował się Piotr. – My, no, e… Nie miałaś dziś jakichś zajęć z językoznawstwa? – Podrapał się po karku, a dziewczyna pokręciła ze śmiechem głową, wywracając oczami i splatając ręce na klatce piersiowej. Ja nie, ale… – Powstrzymała się od żartu, który przyszedł jej na myśl. Stanowczo za dużo humoru Jarka Czernikowskiego, pomyślała. – Robię obiad, ale myślałam, że wrócicie później i na spokojnie sobie to ogarnę… – Nim skończyła mówić, Wiola wyprostowała się gwałtownie, odgarniając włosy do tyłu. – Piotrek, nie kuś. – Skinęła na przyjaciela, a ten zorientował się, że ma do połowy rozpiętą koszulę. – Mogę wyjść, jeśli… Nie! – powiedzieli w tym samym momencie i roześmiali się. Boże, czuję się jak nastolatka przyłapana przez rodziców. – Ritaś prze szła do kuchni i nalała sobie soku, siadając przy stole. Piotrek oparł się o fu trynę i splótł ręce na piersi. – Co za żenada… – Przetarła twarz, by ukryć rumieńce.

Dziwnie nazywasz miłość – odparła z uśmiechem Faustyna, wracając do krojenia ziemniaków na mniejsze kawałki. – No i twoim rodzicom nie po wiem, nie martw się – zażartowała, zakładając za ucho niesforny kosmyk wło sów. – Jak było na uczelni? – zagadnęła, wrzucając ziemniaki do garnka, i prze łożyła sobie deskę do krojenia warzyw tak, żeby stać przodem do przyjaciół. Spotkałam Szczepana – powiedziała Wiola, a Piotrek najspokojniej w świecie pił wodę. – Nieźle się bawi na tym ASP, nie powiem. Wyrwał ja kąś laskę z grafiki, podobno zna się z tym… Jak miał na imię ten buc, który jest bratem Józefa? Michał – podpowiedziała jej Fau, przez nieuwagę prawie nacinając no żem własne palce. – Ale według mnie Misiek nie jest bucem. On  bywa bu cem. – Uśmiechnęła się, sięgając po pomidory. – To dobrze, że Nowicki so bie to jakoś poukładał – dodała po chwili, zerkając co rusz w stronę swoich sercowskich towarzyszy. – Był taki zagubiony, było mi go szalenie szkoda wtedy przed tą kawiarnią, ale jego prace są naprawdę fantastyczne. Niech ma coś od życia, jak nie mógł mieć Wioli – rzucił Piotrek, na co Ritaś kopnęła go w nogę. – Aua? Spotkamy się w sądzie za pobicie, pani ad wokat. – Puścił jej oczko. – Fau, Józek przyjdzie? – zagadnął przyjaciółkę, która wrzuciła warzywa do miski i podała mu ją, by je wymieszał. Do późna siedzi na  WUM -ie, mają niebotyczną liczbę ćwiczeń. Chyba wszystkie możliwe dziedziny. – W jej głosie wybrzmiała troska i nuta żalu. –Pewnie wróci późno i od razu pojedzie do domu. – Westchnęła cicho, sypiąc sól do garnka z ziemniakami. Martwiła się o chłopaka, który wciąż przedkładał

33

własną ambicję nad sen i samopoczucie. Na czwartym roku dołożono jego kierunkowi dwa tygodnie praktyk z chirurgii i tyle samo z intensywnej terapii, co wiązało się z podkrążonymi oczami i trzęsącymi się ze zmęczenia dłońmi. Po poprzednich praktykach wielokrotnie zasypiał z głową na jej kolanach, gdy delikatnie gładziła go po włosach i zatapiała się w ciszy jego obecności. Zobaczysz, jak już się chajtniecie i dopuszczą go do pacjentów, to będzie do ciebie dzwonił w środku nocy z tekstem „Kochanie, będę za pięć minut, wstawiaj ziemniaki” – powiedział pół żartem, pół serio Piotrek, a Fau tylko uśmiechnęła się znad kotletów, które obtaczała w jajku. Ewentualnie będziemy go zbierać spod jakiegoś szpitala. – Wiola prze tarła sztućce i otworzyła okno, wpuszczając do kuchni podeszczowy chłód, który już nie wiązał się u Świt ze strachem. To znów były po prostu łzy anio łów. Faustyna przymknęła oczy, rozkoszując się zapachem deszczu, i wes tchnęła cicho. Ile by dała, by on był teraz przy niej. – Fau, dobrze się czu jesz? – Rudowłosa skinęła głową, po czym oparła się o blat i wytarła ręce w ścierkę, wiszącą na rączce do piekarnika.

Po prostu uwielbiam deszcz, kojarzy mi się z laskiem za szkołą i altan ką przy rzece. Powinni kiedyś wstawić do niej przynajmniej jedną ścianę, żeby krople nie wpadały ze wszystkich stron. Chociaż to pewnie zabrałoby jej coś z tego deszczowego romantyzmu. No i jestem tak studencko głodna. –Zaśmiała się, przecierając czoło. – Piotrek, wymieszanie pomidorów z sała tą i ogórkiem naprawdę nie jest na poziomie Magdy Gessler. – Wywróciła oczami, zerkając na miskę, którą przyjaciel trzymał w dłoniach. Kilkanaście minut później siedzieli już we trójkę przy stole, śmiejąc się i rozmawiając o praktykach Piotrka w ośrodku rehabilitacyjnym dla dzieci. Wieczór na Powiślu malował się barwami, o których Leon Rafka powiedział by „ciepłe, choć nie tak gorące jak młody Wyspiański”; słońce kryło się za Planetarium i odbijało w szybach elektrowni, a chmury przeglądały się w Wi śle, która beztrosko płynęła w kierunku Bałtyku.

Gdy Piotrek uznał, że czas najwyższy pouczyć się klinicznych podstaw fizjoterapii, Faustyna i Wiola siedziały w kuchni, wycierając pozmywane ta lerze i pijąc przesłodzoną kawę z ekspresu Matyldy. Ekscentryczna ciotka zostawiła po sobie masę rzeczy i do Krakowa zabrała jedynie to, co uważa ła za najpotrzebniejsze. Jeśli zaś chodzi o  branie, to ślubu brać nie chciała, choć brat usilnie ją do tego namawiał. Jeszcze będę miała czas na takie cere monie, może Bóg mi wybaczy i przymknie oko na taką starą wariatkę, mówi ła. Mieszkała z Zawadzkim przy ulicy Armii Krajowej na wschód od Starego

34

Miasta i na północ od Błoni Krakowskich, na których uwielbiała się opalać w letnie poranki. I była szczęśliwa.

Faustyna, której zostawiła swoje mieszkanie i Van Gogha (Dominik, co za pech, miał uczulenie!), dzwoniła do niej czasami, gdy w tej „małej galerii sztuki” na Dobrej brakowało naczelnej malarki. Muzeum Narodowe w War szawie z bólem pożegnało swoją dyrektor zastępczą, a jego oddział w Kra kowie z dumą zaktualizował swoją stronę internetową, dodając nazwisko Matyldy do grona swoich pracowników.

Świt uśmiechnęła się na myśl o ciotce, podkreślając w zeszycie od litera tury powszechnej okresy w jej ruskiej historii. Staroruski, zjednoczeniowy, brązowy, złoty… Oczy jej się kleiły, jednak za kilka dni zaczynała praktyki i chciała dopiąć notatki ze stałych zajęć. Przerzuciła kartki z wierszami Sy meona Połockiego i zatrzymała się na podkreślonym przez siebie cytacie.

Szczęśliwa jesień ma róg obfitości: W niej człowiek zbiera owoce w radości.

Jesień. Faustyna Świt uwielbiała tę porę roku za to, że podarowała jej Józe fa. I za to, jak była piękna. Mogła bez końca przesiadywać w Parku Praskim czy Lasku Bielańskim i zachwycać się złocistymi i czerwonymi krajobrazami. Kochała ten ni to chłodny, ni ciepły powiew wiatru i zapach deszczu czy je siennej burzy, kiedy niebo ciemniało nagle, a ona mogła wtulić się w ramio na Irysowskiego. Jesienią nawet herbata smakowała inaczej, jakoś tak lepiej, i dziewczynie wydawało się, że o tej porze roku ludzie są jakoś bliżej siebie; bo jeszcze czują ciepło Lata, a jednocześnie mają świadomość nadchodzą cych chłodów Zimy. A pory roku nie zmieniają się tak szybko. Odsunęła notatki i wstała od biurka, by położyć się już do snu, gdy jej te lefon zawibrował. Przetarła oczy i spojrzała na wyświetlacz, siadając na łóż ku. Ciekawski Van Gogh przycupnął u jej stóp, patrząc na twarz Dziewczy ny Pachnącej Kwiatami. Faustyna uśmiechnęła się lekko, po czym opadła na łóżko, przymykając oczy i czując miękką kołdrę na swojej skórze.

JÓZEK : Dobranoc, kochanie. Przepraszam, że nie mogłem dziś wpaść, ale chi rurgia dziecięca to jakiś żart (znaczy, no nie dla dzieci, które mają coś z żołądkiem, ale wiesz). Śpij dobrze, myślę o Tobie (tak intensywnie, że spaliłem Michałowi tosty i teraz siedzi obrażony z Sarą, oglądając jakiś żenujący film). Kocham Cię.

Heksa, škoda i trochę Wodeckiego

Zakochani mówili – przecież nie do wiary czy to prawda może się nam zdaje czy tak łatwo się spotkać cierpiącym na miłość w świecie w którym kłopoty nasze nie ustaną. (ks. Jan Twardowski, Kłopoty zakochanych)

Soboty miały w sobie coś niesamowicie przyjemnego. Ich nazwa, pocho dząca od szabatu, czyli odpoczynku, wnosiła w ten dzień jakąś przyjemność i sielskość, jakiej nie posiadały inne dni tygodnia. Z takiego założenia wy chodziła Faustyna, kiedy mogła obudzić się o losowej godzinie bez asysty budzika i narzekania Wioli na zbyt gorzką kawę. Kiedy przelotny, jesienny deszcz był słodkim, rześkim dodatkiem do późnego poranka, sięgającego już niemal do południa. Lubiła leżeć wtedy nieco dłużej w pachnącej wa nilią pościeli i myśleć o drobnych bzdurach, zakrywać się kołdrą po szyję i nie musieć stawiać bosych stóp na zimnej podłodze. W soboty nie trzeba było biec na przystanek, by dojechać na uczelnię, oddać książkę do biblio teki czy też odebrać materiały na bierzmowanie od księdza. Sobota po pro stu była i pozwalała sobie na to spokojne, arkadyjskie wręcz egzystowanie. I taką obecność Faustyna ceniła. Wtuliła się w pachnącą kołdrę, gdy do jej pokoju dobiegł zapach zielonej herbaty i mleka. Uśmiechnęła się; Wiola nie znosiła pić mleka rano, a mało kto wiedział o słabości Świt do tego herbaciano-mlecznego napoju. Przetar ła więc oczy i uniosła się na łokciach, powstrzymując ziewnięcie. Przecze sała na szybko włosy i już miała się całkiem podnieść, gdy w progu stanął Józek z kubkiem herbaty i talerzem pełnym malutkich rogalików z piekar ni na Tamce.

O, widzę, że sercowska księżniczka już wstała. – Przywitał ją uśmiechem, stawiając oba naczynia na biurku i siadając po drugiej stronie łóżka. – Wiolka

37 Rozdział 3

mi otworzyła i poszła spać, mamrocząc coś o „nieludzkiej godzinie”. – Po kręcił ze śmiechem głową, patrząc na nią z czułością. – Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.

Jeśli zapach zielonej herbaty miałby zastąpić mój budzik, to, o matko ser cowska, tak, proszę. – Zaśmiała się, przytulając się do niego z czułością. Od garnął jej włosy i ucałował w czoło, a ona poczuła zapach jego koszuli, która przesiąknęła wonią herbaty. – Czy kiedyś uda mi się ciebie tak obudzić? Czemu nie odsypiasz, hm? – Uniosła głowę, patrząc na niego uważnie i opierając się na jego piersi. – Sobota to idealny dzień na spanie, doktorze Irysowski. – Po wiodła palcami w górę jego torsu i ucałowała go w policzek, kładąc na nim dłoń. Jest też idealny na to, by zabrać narzeczoną na randkę – odparł, uśmie chając się do niej czule. Uwielbiał zwracać się do niej tym słodkim, pięk nym wyrazem narzeczona. Było w nim coś niezwykłego, prawie jak „prze znaczona”. A Fau, nie dało się ukryć, chyba musiała być mu przeznaczona przez Ducha Księgi nad Księgami. – No, nie rób takiej miny! Spotkania to nie to samo, co randki. A dziś chcę cię zabrać na randkę – szepnął w jej usta, skradając z nich pocałunek.

Ty flirciarzu! – Zaśmiała się, rzucając w niego poduszką-owcą. – Gdzie idziemy? – Uniosła brwi, opierając się na jego torsie.

Raczej jedziemy, po coś zrobiłem to prawko. – Wyjął z kieszeni kluczyki od swojej czarnej škody citigo i obrócił je na palcu. – A bez śniadania z tobą nie wyjdę – dodał, podając jej kubek gorącej herbaty. Kochany, pomyślała, zwracając w sercu uwagę na to, jak bardzo chłopak potrzebował ofiarowy wać jej coś od siebie; drobne gesty, pozornie zwyczajne prezenty. Językiem jego miłości do niej był właśnie gest, sprezentowany ukradkiem i bez wiel kich fajerwerków (co nie zmienia faktu, że każdy z takich „podarków” był dla Faustyny na wagę złota). Sam zaś wolał otrzymywać słowa; przebywanie z nią, słuchanie jej było tym, co dawało mu poczucie bezpieczeństwa i przy wiązania. Dlatego tak bardzo nie znosił Ciszy.

Jesteś aniołem – szepnęła, odprowadzając go spojrzeniem, gdy wstał po talerz, i przytrzymała przez chwilę jego dłoń. Ciepła skóra była tak przyjem na w dotyku, że poczuła dreszcze przebiegające po karku.

Bo z tobą „jestem w niebie”. – Puścił jej oczko. – Widzisz, tak się to robi. –Pocałował ją w czoło i wyszedł do kuchni. Faustyna tylko cicho westchnęła. Kilkanaście minut później zastała go w salonie, czytającego notatki z on kologii. Choć jeszcze nie nosił na stałe okularów, nieraz mrużył oczy przy czytaniu i musiał cofać się w tekście, bo przegapił jakiś akapit czy ważny

38

fragment. Miał dwadzieścia trzy lata, a wciąż rozczulał ją jego widok w nie co luźniejszym czarnym golfie, zmierzwionych przez wiatr włosach i ze sku pionym na czymś spojrzeniem. Uśmiechnął się mimochodem, patrząc na nią z troską. Usiadła na krawędzi kanapy, wygładzając karmelową sukienkę z długim rękawem, po czym oparła się na jego ramieniu i spojrzała na czy tany przezeń tekst. Przyszła żona doktora. Chodź, zanim Wiolka znów wstanie – szepnął, zamykając notatki i spo glądając na nią. Rozpogodziła się, odgarnęła mu nieco włosy z czoła, po czym ucałowała bladą skórę chłopaka.

Cicho zeszli na dół do zaparkowanego przy kamienicy samochodu. Gdy wsiedli do środka, Józek włączył delikatną muzykę fortepianową i zerknął na rudowłosą, która odchyliła głowę na siedzeniu i spojrzała na niego z uf nością. Boże, gdybyś wiedziała, co muszę ci powiedzieć… Czekają nas jakieś dwie godzinki jazdy. – Uważnie obserwował zwró coną w jego stronę nawigację. Świt oparła się wygodniej, wyciągając notatki z dialektologii i przewracając kartki tryskające kolorami. – Czego się uczysz?

Gwary poznańskiej, jeny, jest taka urocza, Kamil miał rację! – Uśmiech nęła się, szczęśliwa, że może komuś opowiedzieć o swoich zajęciach. – No, nie kielczyj się! – Roześmiała się, rzucając mu to gwarowe słowo. – Wyob raź sobie, że ktoś na kota mówi „kociamber”. No czy to nie jest przeurocze? Albo, hm, „heksa” na wredną kobietę.

A, znam jedną heksę, chodziłem z nią do drugiej klasy liceum. – Uśmiech nął się. – Chłodna babka, a włosy ogniste. – Wzdrygnął się z rozbawieniem, gdy Świt prychnęła pod nosem. – Potem gdzieś zniknęła, bo się jakiś cep do niej absztyfikował. – Użył znanego sobie określenia z gwary warszawskiej na „zalecanie się do kogoś”.

Bardzo przystojny i mądry cep. – Zmierzwiła mu włosy i cmoknęła w policzek. – Masz zielone po lewej. W ogóle gwary i języki potoczne tak świetnie się dopełniają, brzmią ze sobą. W gwarze warszawskiej masz ta kie słowo „fajtnąć”, i to znaczy „umrzeć”. A „chajtnąć”, w mowie potocznej, to „wziąć ślub”.

Cienka granica od jednego do drugiego – stwierdził, skręcając w stronę Ochoty i wylotówki na Pruszków. – Właśnie, myślałaś już tak poważniej nad terminem? – rzekł powoli, starając się nie zdradzać na razie tego, co chciał jej powiedzieć. – Ślubu, oczywiście, zgonu chyba nie planujemy.

Byłoby to romantyczne, ale myślę, że ślub jest wyżej w moim aktualnym spisie romantycznych rzeczy do zrobienia z tobą. Wydaje mi się, że tak jak

39

mówiłeś, sierpień i Lato będzie piękne… Poza tym nie wytrzymam już dłużej, wiesz o tym! – Rozmarzyła się i jej głos stał się miękki i jakiś delikatniejszy. –Te długie, ciepłe noce i przyjemny chłód, jak gdyby idący od gwiazd… Mat ko sercowska, jak byłam mała, to myślałam, że w kosmosie jest istna patelnia, a tam jest tak przeraźliwie zimno. I to jest w sumie takie, jeny, no ludzkie. Że przy innych gwiazdach ludziach jest nam tak przyjemnie ciepło, a gdy się oddalą… jest chłód. Ale oni też dalej są. – Uśmiechnęła się, a on poczuł, jakby jego serce stało się ogromnym ciężarem. – I też nie każda gwiazda jest „dobrym” ciepłem. Niektóre mogą nas przegrzać. – Chrząknęła znacząco, a Irysowski przewrócił oczami. Żarty o czadzie już naprawdę nie są zabawne – rzucił z udawaną powa gą. – Dobra, może trochę. – Przełknął ślinę, myśląc o tym, co powiedziała. O tym, że jest chłód. Ale że to ciepło dalej gdzieś jes t. – W sumie to, co mó wisz, można podciągnąć pod katechezę dla dzieciaków – stwierdził po dłuż szej chwili, omijając raniący go temat. – Że bez Boga czujemy chłód, ale to nie znaczy, że źródło ciepła zniknęło. Ono jest, tylko się od niego odda liliśmy. – Spostrzegł, że Świt uśmiechnęła się szeroko.

Bycie ewangelizatorem ci służy – zauważyła z dumą, po czym wyjrzała za okno. – Będziemy jechać obok Sercowa?

Troszeczkę bardziej na południe. – Uchylił jej szybę i rześki wiatr wpadł do środka samochodu, rozwiewając włosy dziewczyny. Odkąd zrobił prawo jazdy, uwielbiała jeździć z nim za miasto i oglądać polskie krajobrazy przez uchyloną szybę. Czuć na policzkach porywisty wiatr, pozostawiany gdzieś w tyle, i zapach zboża lub deszczu. W Zimę płatki śnie gu osiadały na szybie, zasłaniając ciekawskiemu słońcu czy gwiazdom skra dzione w samochodzie pocałunki. Gdy była Wiosna, za Warszawą łąki ob lewały się kolorami, a każdy z nich miał dla Faustyny Świt swój specyficzny zapach; żółty pachniał zbożem, zielony świeżo skoszoną trawą, czerwony polnymi makami, a biały słodką akacją. Niebo, tak podobne do niezapomi najek, nigdy nie zapomniało swoich obserwatorów; pochylało się nad nimi z rozkoszą, czasami roniąc ciepłe łzy w postaci letniego deszczu. Zerknął na nią przelotnie, kierując się na szosę w kierunku Radomia. Wpatrzone w drogę oczy, rozwiane włosy, których kosmyki mieniły się jak bur sztyny. Blada skóra przykryta karmelową sukienką i słodki zapach kwiatów, który otaczał ją całą. Perspektywa opuszczenia jej na pół roku wciąż łamała mu serce i nie wiedział, jak ubrać w słowa to, co chciał jej powiedzieć. „Wy jeżdżam na cały semestr”? Czy może „Dostałem szansę i chociaż mi trudno,

40

jadę”? Prawą ręką sięgnął do jej dłoni i przytrzymał ją przez chwilę, czując lekki chłód jej palców. Kilka dni temu spędził pół nocy w kaplicy adoracji katedry floriańskiej, zastanawiając się, co ma zrobić. Wiedział, że uczucie, jakie łączyło jego i Fau stynę, było już na tyle silne, że przetrwałoby ewentualną rozłąkę, jednak tak po ludzku go to bolało. Bo chciał ją mieć przy sobie. Całować, trzymać w ra mionach i patrzeć na jej słodki uśmiech. Słuchać jej głosu na żywo, nie przez telefon, i cieszyć się z tych małych chwil z nią, szczególnie przed dniem, gdy mieli się połączyć na wieczność. Pochwyciła jego spojrzenie i roześmiała się z rozkoszą, przymykając oczy i lubując się drogą i delikatną melodią. Zatrzymali się w Radomiu na kawę, której zapach potem długo roznosił się w samochodzie. Pamiętał, że stali oparci o maskę auta i patrzyli na jas ny, radomski rynek, parząc palce od papierowych kubków z gorzkim napo jem. Ludzie gdzieś szli, spieszyli się, dzieci karmiły gołębie, które dreptały po chodniku, a oni tkwili w tym wszystkim jak zaczarowani. Dał się jej na wet zaciągnąć na środek rynku, by posłuchać pana grającego na akordeonie, któremu wrzuciła symboliczną złotówkę do kapelusza i w którego muzykę stała zasłuchana przez dobre kilka minut, gdy gołębie zebrały się wokół niej jak ciekawski (albo żarłoczny) tłum.

Gdy po kawie zostały tylko puste, papierowe kubki, byli już niecałe dzie sięć minut od miejsca, do którego zmierzał Irysowski. Faustyna przysnęła, skłaniając głowę ku szybie, a Józef odetchnął głęboko, skręcając w stronę Starosiedlic, za którymi zatrzymał się przed niewielkim wzgórzem. Wy siadł z samochodu i przez chwilę stał oparty o dach, podziwiając kamieni ste i piaszczyste ścieżki. Tak dobrze było tu wrócić. Wiatr rozwiał mu czarne włosy, a on westchnął głęboko, ogarniając spojrzeniem ten piękny, mazo wiecki krajobraz. Rzeka Mleczna pluskała gdzieś w oddali, a jej dorzecza rozciągały się po jesiennych ziemiach jak ścięgna haftu, który splatał całe województwo. Wszystko wyglądało jak skopiowane z  Holenderskiego brze gu rzeki Jana van Goyena; tylko zamek nie był tak dobrze zachowany, a i na niebie było jakoś mniej chmur. Malarz rozkoszował się tym widokiem, a ota czająca go cisza – jak płótno – malowała w sobie to, co widział.

Fau… – Po chwili kontemplacji otworzył drzwi od strony pasażera i ukucnął przed dziewczyną. – Pobudka, skarbie. – Pogładził ją po ramie niu. – Wiesz, gdzie jesteśmy? – Uśmiechnął się.

Czekaj… – Przetarła oczy, wyszła z samochodu i powoli zamknę ła drzwi. Odwróciła się w kierunku, w którym patrzył, i zakryła dłonią

41

usta. Cztery zawalone ściany i odbiegająca od jednej z nich wieża. Jasna twierdza górowała nad lasem jak opuszczona przez światło latarnia; sa motna i pogrążona w ciemnym borze. Krużganki obrosły mchem, któ ry osiadł na nich jak znużony spacerami władca, a wiatr wyglądał przez okna, wychylając się z nich jak ulotna księżniczka. Jesień pałętała się na ścianach ruin, obsypując je złotymi liśćmi niczym bogatymi zdobie niami. – Czy to… och, Józek… – Przytuliła go mocno, czując, że jej oczy robią się wilgotne.

Pamiętała, jak lata temu zabrał ją tu we wrześniowy poranek. Przyjechali na rowerach z Sercowa i uczyli się do matury wśród pachnącego deszczem bluszczu. To wszystko było wtedy takie nowe; ich miłość i te widoki, zupeł nie jak dopiero co odsłonięte dzieło. Lecz teraz byli znawcami. Zarówno sie bie nawzajem, jak i tego miejsca. Chodź. – Pociągnął ją za rękę w kierunku drogi na wzgórze i uśmiech nął się, widząc jej pocieszne łzy. – No, nie płacz. – Wierzchem dłoni wytarł jej policzek i otoczył ją ramieniem. Nie płacz, błagam, nie płacz, nie teraz. Weszli na szczyt wzgórza, patrząc na opuszczony zamek i górującą nad nim wieżę. Jesień rozgościła się w tej twierdzy na dobre; jedynie zielony bluszcz wyglądał jak coś, co mogła pozostawić Wiosna. Ich kroki wypędzi ły wiatr z krużganków i starły pajęczyny z wyszczerbionych kamieni. Echo tych kroków brzmiało jak owacje na cześć pary królewskiej; śmiali się z tego, siadając w pustych oknach i patrząc na złociste Mazowsze. Sercowska księż niczka i rycerz mieli tu swoje królestwo.

Południowe słońce zerkało na nich zza chmur, gdy siedzieli pośród zimnych kamieni, obserwując rozległe lasy i pola, migoczące w oddali dachy domów, czerwone jak łebki zapałek. Bo w tych domach musiała płonąć nienawiść lub miłość. Faustyna delikatnie przesuwała kciukiem po dłoni Józefa, czując drżenie jego palców. Posłał jej uśmiech, po czym wziął głęboki wdech.

Fau, ja… – zaczął, a głos ugrzązł mu w gardle, gdy poczuł, że dziewczy na mocniej ścisnęła jego dłoń. – Muszę… musimy o czymś porozmawiać. –Obrócił się bardziej w jej stronę, opierając nogę na wystającym kamieniu. Rudowłosa skinęła głową, czekając na jego dalsze słowa. – Wiem, że zosta ło już niewiele do naszego ślubu – wymówił to zdanie z tak wielką miłoś cią i czułością, że Świt spłonęła rumieńcem. – I że jest tak dużo do zrobie nia, ale… – Przełknął ślinę, a ona uśmiechnęła się niepewnie. Poczuł, że jej dłoń zadrżała. Nie bój się, proszę, błagał ją w myślach.

42

Jeśli zerwiesz ze mną tutaj, to przysięgam, że skończysz tam. – Skinęła głową ku dolinie pod wzgórzem, po czym przewróciła oczami. – Żartuję. –Ucałowała jego dłoń i wpatrzyła się w niego z uwagą. – Mów dalej. I wiesz… ostatnio rozmawiałem z prodziekanem i… Moja uczelnia pro wadzi badania za granicą. Dali mi możliwość… Wpisali mnie… Boże, chcą, żebym jechał do Toronto – wyrzucił na jednym wdechu, a ona zachwiała się nieco, bladnąc gwałtownie. – To taki Erasmus, ale z projektami badaw czymi. Certyfikat udziału w tej „wymianie” podobno jest wysoko punkto wany przez najlepsze kliniki w Polsce, traktują go jak swego rodzaju staż i… – Przerwał, widząc, jak dziewczyna powoli wypuszcza powietrze. – Za proponowali mi to i czekają na odpowiedź, a ja… – Zacisnął mocno usta, lecz zaraz znów mówił. – Fau, nie chcę cię zostawiać, naprawdę nie chcę. –Głos mu zadrżał. Ile? – zapytała, z trudem panując nad łamiącym się jej głosem. – I-ile to będzie trwało? Pół roku – odparł, a dziewczyna oparła się o zimną ścianę. Ciarki prze biegły jej po karku i plecach. – Fau, proszę, powiedz coś. – Błądził wzro kiem po jej twarzy, widząc łzy szklące się w jej oczach. Dziewczyna obróciła się tak, by siedzieć naprzeciwko niego, i wzięła głęboki wdech, ujmując jego dłonie w obie ręce. Zerknął na ten gest, nie rozumiejąc, co miała na myśli.

Pół roku to tak dużo – powiedziała. – To ponad dwadzieścia tygodni, dwadzieścia takich sobót bez ciebie… – Rozejrzała się po miejscu ich dawnej randki i uśmiechnęła się lekko, choć nie bez łez. Były one jak ostatnie krople letniego deszczu, gdy przez chmury przebija się już słońce. – Ale to ogrom na szansa, Józef. – Zawsze, gdy używała jego pełnego imienia, czuł dziwny niepokój lub ekscytację i teraz nie wiedział, które z tych uczuć wkradło się do jego serca. – Drugi raz mogą ci tego nie zaproponować, nie wiemy tego. To wielka szansa, twój ojciec na pewno byłby za tym, żebyś tam jechał. I nie powinieneś… nie możesz zrezygnować z tego tylko przeze mnie. – Unio sła lekko głowę, a on czuł, że jej dłonie dygoczą jak od zimna. Pochylił się, całując jej palce, a ona uśmiechnęła się przez łzy. – Ja… poczekam. – Prze łknęła ślinę, próbując się rozpogodzić. Popatrz na mnie. – Uniósł jej podbródek i spojrzał w te zaszklone, wio senne oczy; serce pękało mu na siedem tysięcy kawałków, gdy widział łzy pod jej powiekami. – Boże, Fau, kochanie… – Przytulił ją mocno do siebie, a dziewczyna rozpłakała się na całego. – Och, moje słodkie kochanie… –Przeczesał jej włosy i ucałował ją w czubek głowy. – Moja mała… – Skłonił

43

głowę, przymykając oczy i czując, że dziewczyna drży. Jej chłodna skóra wy woływała u niego dreszcze. – Już, już… – Zszedł z murku i wziął ją w ramio na, stając na pokruszonych kamieniach.

Musisz jechać, Józek – szepnęła. – Potem już… – Pociągnęła nosem. –Będziesz cały mój, dobrze? – Uniosła głowę, a on wytarł jej łzy. Przytrzyma ła jego dłoń przy swoim policzku i odetchnęła głęboko. – Proszę…

Już jestem. – Powstrzymał łzy, po czym pochylił się ku jej ustom, scało wując z jej warg słone krople. Odwzajemniła pocałunek, unosząc się na pal cach i mocno przyciągając go do siebie. Łzy ściekały jej po policzkach i kapa ły na jego dłoń jak szklista obrączka przypominająca mu o tym wszystkim, co miało zostać w Warszawie i Sercowie. O tych wszystkich. O niej. Pod za mkniętymi powiekami próbował zapisać ten przedziwny obraz; nie widok, lecz wszystkie uczucia, które mu wtedy towarzyszyły. Jej łzami, jak najdroż szą z farb, malował tę chwilę na jesiennym wzgórzu, po którym przemykał Wiatr. Moment, gdy całował dziewczynę w karmelowej sukience. Czując podmuch Wiatru na karku, Faustyna odsunęła się nieco, pociąga jąc nosem i wycierając oczy. Powachlowała dłonią przed twarzą, chcąc po zbyć się łez, po czym odetchnęła głęboko. Irysowski popatrzył na nią z bólem, wyciągając do niej rękę. Posłała mu smutne spojrzenie, podając chłopakowi dłoń i czując, że lekko ją ścisnął. Wiem, że mi tego nie powiesz – szepnął, a mury zachowały te słowa dla siebie. – Ale widzę, że cię to boli. A największy cios dla mnie, to twoje łzy, Fau – rzekł z trudem, a ona uśmiechnęła się przelotnie. – I wiem, że pęka ci serce, ale… …ale poskładasz je, jak wrócisz – powiedziała pewnie. – Od tego są kar diochirurdzy, prawda? – Uśmiechnęła się, wycierając oczy. – Józiu… – Wtuliła się znów w jego ramiona, zostawiając ślady łez na czarnym golfie. – A spró buj mi nie wrócić – szepnęła, a on zakołysał się z nią lekko. – Mam na to za słabe serce… Wrócę, nie pozbędziesz się mnie. – Odgarnął jej włosy i ucałował dziew czynę w policzek zroszony łzami. – Wynagrodzę ci te dwadzieścia sobót, obie cuję. – Poczuł, że przylgnęła do niego mocniej. – Będę cię przez dwadzieścia tygodni zrywał w sobotę rano, aż będziesz miała mnie dość. – Zaśmiał się, a ona spojrzała na niego z czułością. – Łamiesz mi serce tym spojrzeniem, ty hekso.

Ktoś musi złamać serce kardiochirurgowi. – Puściła mu oczko. – Do bra, koniec tych smutków, nie chcę pamiętać tego miejsca i tej randki z tobą

44

w pakiecie z Toronto. Chcę kojarzyć je tylko z tobą – dodała, wycierając oczy, a on poczuł się tak, jakby kamień spadł mu ze wspomnianego serca. Dziewczyna wydmuchała nos i odwróciła na chwilę wzrok; w jej oczach wciąż szkliły się łzy, jakby serce nie było w stanie zatrzymać ich ulewy. Nie chciała płakać. Pragnęła wierzyć, że to pół roku przeminie tak szybko, jak zimowe dni i zanim się obejrzy, chłopak wróci do Polski i znów będzie przy niej tak namacalnie, realnie. Gdyby jednak miała opisać swój stan jednym wersem ze znanych sobie wierszy, powtórzyłaby za Mickiewiczem, że „serce nie jest sługa”. I jej drżące serce wcale nie pomagało w przyswojeniu sobie tego faktu, że ten, który przyprawiał je o szybsze bicie, miał być tak daleko. A przecież tak jak wszędzie musi być defibrylator, tak każdy człowiek potrze buje tego, kto poruszy jego serce, gdy nie będzie już dla niego szans. Przeszli przez wzgórze zamkowe, stąpając po miękkim mchu, aż znaleźli się po wschodniej stronie, za którą skryło się słońce. Świt wystawiła twarz w jego stronę, pragnąc, by wysuszyło jej łzy, a Irysowski patrzył na nią z tro ską, czując resztki tych Faustkowych smutków na swojej dłoni. Wiesz, co chciałabym zrobić na tej randce? Żadne drogie kolacje, żadne teatry, opery i spacery. – Po chwili zwróciła się w jego stronę, a on uśmiech nął się przelotnie. Wyjęła telefon i wyszukała coś w jednej z aplikacji. – Pa miętasz tę, hm, biesiadę w Małym Cichym, na którą przyszliśmy cali mok rzy? – Położyła komórkę na jednym z kamieni i podeszła do chłopaka.

Pewnie, że tak, tamtą przygodę odchorowywaliśmy potem przez ty dzień. – Rozpogodził się, wyciągając do niej dłonie, gdy z głośnika popłynął głos Zbigniewa Wodeckiego. – Ale to chyba nie ta piosenka, co? – Uśmiech nął się, gdy splotła ich palce i jedną dłoń położyła mu na ramieniu. Tę zagrali, gdy zasnąłeś. – Puściła mu oczko i uniosła nieco głowę, gdy obrócił ją w rytm muzyki. Była spokojna, miarowa i pełna jakiejś takiej de likatności, czułości, jaka wylewała się z głosu artysty. A jeśli w tym zamku były kiedyś bale, to oni przywrócili mu tę dawną świetność i wielkość przez tych kilka kroków na podeszczowych kamieniach. Aż żal, że nie skrzypiały one jak parkiet.

Widzisz, tyle razy wracałem na Kochliwą i nie zawsze otwierała mi „dziew czyna z warkoczami”. – Przez chwilę oparł czoło na jej czole, przymykając oczy i uśmiechając się z troską. – Czasem to był jej ojciec, któremu chyba nie do twarzy w warkoczach. – Roześmiali się oboje.

No, mój „chłopak ze skrzypcami” nie ma skrzypiec i nie narzekam. – Za śmiała się, całując go lekko i słodko. – Trzymaj ramę, halo. – Wyprostowała

45

się nieco, a on wywrócił oczami. Podniósł ją, obracając się z nią w ramio nach, po czym ostrożnie postawił dziewczynę na wspomnieniu dawnych sal balowych. Gdy jej stopy dotknęły zamkowego bruku, przechyliła się deli katnie, przytrzymywana jego ramieniem, i oparła się na jego piersi, uśmie chając ze wzruszeniem.

Lubię wracać w strony, które znam, Po wspomnienia zostawione tam, By się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich, Choćby nikły cień pierwszych serca drżeń, Kilka nut i kilka wierszy z czasów, Gdy kochałaś pierwszy raz…

Nawet nie wiesz, jak pragnę, byś już na zawsze była moja – szepnął, a ona odgarnęła mu włosy, całując go w czoło, po czym posłała mu kolejny uśmiech. Wiem, bo pragnę tak samo.

Tamta Jesień była deszczowa i jakaś taka płaczliwa. Bo, cóż poradzić, wiele trzeba wylać łez, by powstała z nich rzeka od Warszawy do Toronto.

CZĘŚĆ I POEZJA

Prolog Wszystkie drogi prowadzą nad Kordię 11

Rozdział 1 Pani polonistka i pan doktor 17

Rozdział 2 Dziewięć godzin od jej serca 27

Rozdział 3 Heksa, škoda i trochę Wodeckiego 37

Rozdział 4 Rady z Antony i pożegnanie na Pradze 47

Rozdział 5 Miłości się nigdy nie żegna 59

Rozdział 6 Litewskie korzenie i dzbanowe opowieści 71

Rozdział 7 Co się stało z naszą klasą? 83

Rozdział 8 Potykające się róże i liść klonu 93

Rozdział 9 Białe płótna na ulicach Warszawy 103

Rozdział 10 Popiół użyźnia glebę, Asiu 115

Rozdział 11 Bóg jest dżentelmenem 127

Rozdział 12 Problem Piotrka, żart Witka, upór Józka 139 Rozdział 13 Trzy R: roraty, rodzina, relacje 149

Rozdział 14 Chłopak z ostatniej ławki 161 Rozdział 15 Priorytety prawników i chory lekarz 175 Rozdział 16 Ostatnie takie święta dzieciaków z Żółtego Liceum 187 Rozdział 17 Dezintegracja, adoracja i przebaczenie 205 Rozdział 18 Ben Jonson w kuchni na ulicy Świętego Grzegorza 217 Rozdział 19 Jeszcze pięć minutek! 231 Rozdział 20 Nowe „trzy Z”, paryski bruk i Filip Neri 245 Rozdział 21 Z promenady Ontario do panny młodej w Sercowie 255 Rozdział 22 Ta randka przejdzie do historii! 269 Rozdział 23 Rozmówki polsko-francuskie 285 Rozdział 24 Każdy może mówić o literaturze! 295 Rozdział 25 Sercowska księżniczka zbladła 307 Rozdział 26 Panna młoda w szpitalu, pan młody w rozpaczy 319 Rozdział 27 Czy da się dotknąć Ducha Świętego? 329

Spis treści

Rozdział 28 Wszystko się wali, Witku Niecierpku 339

Rozdział 29 Wielki Piątek to życie i tyle 347

Rozdział 30 Zgoda blondynek i ostatnie uderzenie serca 359 Rozdział 31 Tam dom twój, gdzie serce twoje 369

Rozdział 32 Zauroczenie Bogiem i człowiekiem 377

Rozdział 33 Wiosenna Droga Światła 385

Rozdział 34 Majowy zawrót głowy 403

Rozdział 35 Powrót sercowskiego anioła 413

Rozdział 36 Czasami trzeba się rozpłakać 423

Rozdział 37 Namiot światła, Jezus i Judasz 433

Rozdział 38 Wilki tworzą watahę: ślub Wioli i Piotrka 443

Rozdział 39 Ostatni wieczór rozłączenia 457

Rozdział 40 Miłość nigdy nie ustaje 469

CZĘŚĆ II PROZA

Rozdział 1 Państwo Irysowscy – jak to pięknie brzmi! 515 Rozdział 2 Sztuki się nie zapomina, Joanno 529 Rozdział 3 Symbol miłości na ścianie domu 539 Rozdział 4 Dramaty, obietnice i stare pianino 551 Rozdział 5 Pani z Dewajtis, Szczęściarz i zwierzyniec 565 Rozdział 6 Oświadczyny samego Boga 577 Rozdział 7 Lekcja historii na maksa 591 Rozdział 8 Troski, Słoneczniki i cholerna interna 605 Rozdział 9 Zbierz wszystkich Ewangelistów 619 Rozdział 10 Ona jest darem, a dar ma swoją cenę 629 Rozdział 11 Plasterek z uśmiechniętym słoniem 641 Rozdział 12 Doktor filologii od schodów i ciastko dla Marka 653 Rozdział 13 Czarodzieje z Rabki-Zdrój 665 Rozdział 14 Dziewczynka z Kamiennej 675 Rozdział 15 Przyjaciółka od serca i szpitalne nie-pożegnania 685 Rozdział 16 Legenda założenia Sercowa 695 Rozdział 17 Jesienny Bal i trochę strat 707 Rozdział 18 Proszę was tylko o przebaczenie 719 Rozdział 19 Nowe pokolenie z Żółtego Liceum 733 Rozdział 20 Konstelacja z piegów i cisza na Kochliwej 747

Rozdział 21 Wszystkiego najlepszego, Franciszku! 759

Rozdział 22 Burza, ideał i Lidia 771

Rozdział 23 Ich małżeństwo to nieśmieszny żart 783

Rozdział 24 Problemy Wilków i wiersz na podręczniku 793

Rozdział 25 Ta szkoła jest jak muzeum 803

Rozdział 26 Zimowe dziewczyny i własne Karmelowe Kino 813

Rozdział 27 Studnia pocałunków i śmiech pod gwiazdami 823

Rozdział 28 Czasami prawda boli. Pięść Wilków też 833

Rozdział 29 Dziewięć kawałków miłości 845

Rozdział 30 Samanta, pożegnanie pod kościołem i zimowe łąki 857

Rozdział 31 Wszystkie pory roku z Miłością 867

Epilog Poślub mnie nad rzeką 879

Weronika Pawlak po raz trzeci kradnie serca czytelników! Na pozór historie jakich wiele: rozterki młodości, dorastanie, szkoła, studia. A jednak opowieść o paczce przyjaciół z Sercowa pochłania tak bardzo, że od książki nie sposób się oderwać! – Klaudia Naczke-Wójcik, myslowlife

Poślub mnie nad rzeką to książka o miłości – do szaleństwa i wieczności. O wyzwaniach, decyzjach, nadziei, pięknych powrotach i niezwykłych darach od Pana, będących nowym życiem. Czy można żyć bez cudów? – Jagoda Kwiecień, Jagoopeppermint

Po ogłoszonych zaręczynach Faustyna Świt i Józef Iry- sowski rozpoczynają przygotowania do Ślubu i planowanie wspólnego życia. Jednak wszystko staje pod znakiem zapytania przez jedną wiadomość. Na „Dziewczynę Pachnącą Kwiatami” i „Chłopaka z Farbą na Dłoniach” spada nagle wiele poważnych decyzji, niespodziewany wyjazd i ciężka cho- roba… Czy historia zakochanych z Sercowa znajdzie szczęśliwe zakończenie? Czy poradzą sobie z nowymi wyzwaniami? Jak potoczą się dalsze losy reszty przyjaciół z Żółtego Liceum?

ISBN 978-83-67291-98-9

Poślub mnie nad rzeką jest ostatnią częścią Trylogii Sercowskiej autorstwa Weroniki Pawlak. Opowieść o losach Faustyny Świt i Józefa Irysowskiego cieszy się ogromną popularnością wśród tysięcy użytkowników serwisu Wattpad. www.esprit.com.pl

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.