o. René-Luc, Serce pełne Boga

Page 1



KS. RENÉ­‑LUC

SERCe pełne

boga przełożyli

Katarzyna i Piotr Wierzchosławscy

Wydawnictwo Esprit


Originally published under the title Dieu en plein cœur Copyright © Presses de la Renaissance, 2008 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Esprit 2019 All rights reserved Zdjęcie okładkowe : © David Latour

Redakcja: Agnieszka Lipińska Korekta: Agata Chwirot, Natalia Biegańska Skład i łamanie: Lucyna Sterczewska ISBN : 978-83-66061-42-2 Wydanie I , Kraków 2019

Druk i oprawa : Abedik

Wydawnictwo Esprit sp. z o.o. ul. Przewóz 34/100, 30-716 Kraków tel./fax 12 267 05 69, 12 264 37 09, 12 264 37 19 e-mail: sprzedaz@esprit.com.pl ksiegarnia@esprit.com.pl biuro@wydawnictwoesprit.com.pl Księgarnia internetowa: www.esprit.com.pl


1

Przyrodni bracia?

Rozlega się dzwonek w gimnazjum w naszej dzielnicy w Nîmes. Początek września 1978 roku, mam dwanaście lat i idę do piątej klasy. Mój brat Cacou chodzi do tej samej szkoły. Jest ode mnie o rok starszy i właś­nie repetował. Znaleźliśmy się w tej samej klasie. Mój brat i ja jesteśmy mniej więcej tego samego wzros­tu, ale on jest zdecydowanie bardziej barczysty, nie jesteśmy do siebie podobni: on brunet, ja blondyn, on ma zielone oczy, ja – niebieskie, on ma nos pros­t y, a ja grecki. On lubi sporty indywidual­­ne i gra w tenisa, ja wolę sporty drużynowe i gram w futbol. On czyta dużo powieści, a ja dużo komiksów. Powierzchowne różnice, które nie oddalają nas od siebie, ale łączą jak dwie pasujące do siebie części puzzli. Jest dzień rozpoczęcia roku szkolnego. Stoimy dwójkami w jednym rzędzie, czekając na sygnał profesora, żeby wejść do sali lekcyjnej. Nie czuję się zbyt swobodnie. W poprzednim gimnazjum, w Alès, królował rados­ny bałagan. Tutaj, w Nîmes, panuje całkowicie inna atmosfera. Na szczęś­ cie Cacou stoi tuż obok mnie. Fajnie jest mieć przy sobie ­starszego brata. Gdy tylko usiedliśmy, profesor zaczął odczytywać listę obecności: 5


– Durant1! – Obecny! – Dupont! – Obecny! Profesor czyta swoją listę monotonnym głosem. Przy każdym nowym nazwisku spogląda znad okularów i lustruje ucznia. Sami uczniowie również obracają się w kierunku tego, który właś­nie został wyczytany. W większości już się znają. Chichotanie pozwala mi zidentyfikować przywódców. Kiedy profesor odczytuje moje nazwisko, czuję się nieswojo. Ciążą mi spojrzenia – nowy dzieciak. Aby to ukrócić, spieszę z odpowiedzią: – Obecny! Ostatni z listy to mój brat Cacou. On też jest nowy, ale nie wydaje się tym zakłopotany – przeciwnie. Odpowiada: „obecny” ze szczerym uśmiechem i pewnie spogląda na wpatrujących się w niego uczniów. Mój brat nie boi się nikogo i jestem z tego dumny! Ledwo rozlega się dzwonek na przerwę, a on już jest na podwórku. Zwlekam trochę z dołączeniem do niego i wtedy jeden z uczniów podchodzi i sucho zwraca się do mnie: – Ej, ty, nowy, powiedz, czemu opowiadałeś przed chwilą te głupoty? – Jak to? – Mówiłeś, że ten starszy koło ciebie to twój brat! – Tak, to mój brat. – Ach tak? To czemu nie macie tego samego nazwiska? – Być może nie mamy tego samego nazwiska, ale to mój brat. – Niemożliwe, gadasz bzdury! 1 Autor zmienił niektóre nazwiska oraz nazwy miejscowości.

6


Wokół nas robi się zbiegowisko. Przyglądają mi się z zaciekawieniem. Koleś ma się za sędziego śledczego, a utwierdzają go w tej roli bezmyślne spojrzenia tych, których milcząco wyznaczył na członków swojej ławy przysięgłych. Ciągnie dalej oskarżycielskim tonem: – Macie tę samą matkę? – Jasne, że mamy tę samą matkę! – I tego samego ojca? – No, nie… – No to sprawa jest pros­ta: to nie jest twój brat, tylko twój przyrodni brat! „Przyrodni brat”? Czuję, jak krew napływa mi do głowy. Za każdym razem jest tak samo, to słowo, którego nie mogę znieść. W naszej rodzinie jest pięcioro dzieci. Dla nas „brat przyrodni” lub „przyrodnia siostra” to słowa zakazane. Rozumiem, że w niektórych patchworkowych rodzinach nie da się ich uniknąć, ale u nas – nie ma mowy. Mamy to szczęś­ cie, że wszyscy wyszliśmy z tego samego brzucha. Doras­ taliśmy razem, dlaczego zatem mówić o przyrodnim bracie czy przyrodniej siostrze? Dość mamy cierpień w życiu, by jeszcze używać słów trafiających w czułe i bolesne miejsca. Wbijam spojrzenie pros­to w oczy tego gościa i odpowiadam mu sucho: – Nie jesteśmy przyrodnimi braćmi, jesteśmy braćmi. – Nie, to twój przyrodni brat! Tego już za wiele. Podchodzę bliżej i wrzeszczę: – Zaczynasz mnie wkurzać! Jeśli mówię, że to mój brat, a nie przyrodni brat, to co ci do tego? Nasze twarze są ledwie kilka centymetrów od siebie. Mierzymy się wyzywającymi i groźnymi spojrzeniami, zwiastującymi wybuch wulkanu. Jest lepiej zbudowany ode mnie, 7


to jasne. Być może będę żałował swojej brawury w obronie naszego braterskiego ideału. Ale oto właś­nie mój brat, zaintrygowany tym zbiegowiskiem, kieruje się w naszą stronę. Grupa się rozstępuje. Cacou, zbudowany jak rzeźnik – taki zresztą obierze zawód – nie komplikuje sobie życia tak jak ja, aby go zrozumiano – i wszyscy szybko to pojmują! Chłopak natychmiast się wycofuje: – Dobra, dobra, zresztą to wasza sprawa. Mój brat nie musiał poruszyć najmniejszym palcem ani otwierać buzi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki całe zbiegowisko rozpierzchło się po podwórku. Cacou podchodzi do mnie. Mamroczę jakieś słowa i tłumaczę, co się właś­nie stało, potem mu dziękuję. – Chodź, Lulu, to już koniec – mówi, obejmując mnie ramieniem. – Nie myśl o tym. Poza tym i tak by nie zrozumieli. Chodź, dzwonek, trzeba wracać.

*** Kilka dni wcześ­niej przeżyliśmy chwilę o wyjątkowej mocy: Cacou odszukał zdjęcie mojego ojca – tego mężczyzny, którego dotychczas nie widziałem. Jak bardzo byłem wzruszony, kiedy mi je dał!… Kilka miesięcy później obydwaj będziemy klęczeć na ulicy przy zakrwawionym ciele gościa, który zajął miejsce mojego ojca… A uczniowie mają czelność mówić o nas, że jesteśmy przyrodnimi braćmi! Nie, na pewno nie – nie mogą zrozumieć tej głębokiej więzi, która nas łączy.


2

Ojciec nieznany

Pamiętam dobrze narodziny mojej młodszej siostry w lutym 1970 roku. Jest piąta i najmłodsza z naszego rodzeństwa. Ja niedługo skończę cztery lata. Mieszkamy w wiejskiej posiad­­ łości naszego dziadka w Camargue. Nasz dom jest ogromny – to długi, pros­tokątny, jednopiętrowy budynek podzielony na kilka mieszkań. Obok mieszkają farmerzy. Trochę dalej nasi kuzyni, którzy przyjeżdżają jedynie na wakacje. Zbieramy się wszyscy w naszej wielkiej jadalni, tuż obok kominka. Jest sam środek zimy, a więc zimno. Mama ­właś­nie przyjechała ze szpitala położniczego w Nîmes. Trzyma na rękach bezcenny prezent opatulony w biały rożek: – Dzieci, przedstawiam wam waszą młodszą siostrę! Urodziła się wczoraj, 11 lutego! Później dowiem się, że ta data jest rocznicą pierwszego objawienia Matki Bożej w Lourdes, 11 lutego 1858 roku. Ale w tamtym czasie w naszej rodzinie więcej rozmawialiśmy o koniach i bykach niż o religii. – Chodźcie zobaczyć, jaka jest śliczna! – ponawia wołanie moja matka. Bezszelestnie, na paluszkach podchodzimy do tej małej „nowej”. To prawda – ładny dzidziuś. Nadajemy jej przezwisko 9


„Galinette”, ponieważ każde dziecko w naszej rodzinie ma przezwisko. Najpierw jest Babou, mój najstarszy brat, który za kilka dni będzie obchodził siódme urodziny. Brązowe włosy, nie bardzo wysoki, ale dobrze zbudowany, jego oczy jak u kameleona przechodzą od zieleni do żółci w zależności od dnia. Z natury nieśmiały, raczej samotnik, ale jednocześ­ nie ma silną wolę: wie, czego chce. Następny jest Cacou. Ma sześć lat i przypomina naszego starszego brata, ale ma bardziej okrągłą twarz. Prawie tak wysoki jak Babou, nie waha się prowokować go do kłótni i bójek, nawet dla zabawy. To wielki twardziel o gołębim sercu. Potem jestem ja – Lulu, blondynek. I zaraz potem nasza siostra Cricri, która nie skończyła jeszcze dwóch lat. Ona też ma brązowe włosy, jak moi bracia. Jej oczy, i tak już ogromne, są ozdobione długimi rzęsami; jesteśmy jej pierwszymi admiratorami. Jest bardzo szczęś­liwa, że w końcu ma młodszą siostrę, po trzech braciach to będzie odmiana.

*** Pięcioro dzieci w siedem lat, brawo, mamo! Przynajmniej nigdy nie brakuje nam towarzyszy zabaw. Nie potrzebujemy telewizora ani komputera, żeby się czymś zająć, zawsze znajdzie się młodszy brat lub siostra, aby dzielić z nimi nasz wyimaginowany świat. Czasami zdarza się, że dziewczynkom przypadają wszystkie negatywne role, zwłaszcza jeśli bawimy się w kowbojów i Indian. Zdaje się, że pewnego razu przywiązaliśmy je do drzewa, a potem zaczęliśmy bawić się w coś innego i zostawiliśmy je tam aż do wieczora… To zabawne, jedynie dziewczyny to sobie przypominają. My, chłopcy, tego nie zauważyliśmy… 10


*** Moja mama jest średniego wzros­tu. Zwykle nosi rozpuszczone włosy. Czasami upina je w koczek, jak robią to mieszkanki Arles. Moja mama jest piękna takim rodzajem piękna, które emanuje z kobiet mających poczucie włas­nej wartości. Jest w niej jakaś oryginalna mieszanka burżuazji i cyganerii. Pochodzi z mieszczańskiej rodziny z Nîmes. Na początku ubiegłego wieku jej pradziadek dorobił się fortuny. Był właścicielem wielu nieruchomości w Nîmes i dwóch rozległych gospodarstw w Camargue. W miarę dziedziczenia imponujący dorobek naszego przodka stopniowo wyparowywał. W 1962 roku moja matka wychodzi za mąż. Ma ledwie dziewiętnaście lat i zaraz potem rodzą się moi bracia. Z różnych powodów jej związek się rozpada. Opuszcza męża zaledwie dwa lata później i prawie natychmiast zaczyna żyć w nowym związku. W ten sposób pojawiamy się na świecie ja i moje dwie młodsze siostry. Przed narodzinami Galinette odszedł nasz ojciec. Nie zo­baczyliśmy go już nigdy więcej. Nie mam o nim żadnego wspomnienia: albo nie był obecny, albo po pros­tu jego obraz zatarł się w mojej dziecięcej pamięci. Nie mamy po nim nawet nazwiska, ponieważ nie uznał nas przy narodzinach. Trzeba dodać, że moja matka była wtedy w samym środku sprawy rozwodowej z pierwszym mężem i że ówczes­ne prawo francuskie było bardziej skomplikowane, jeśli chodzi o nadanie nazwiska dzieciom „pozamałżeńskim”. Słowem, moje dwie młodsze siostry i ja nosimy nazwisko naszej mamy.

11


*** Galinette z łatwością przystosowuje się do swojego nowego życia. Przechodzi od piersi naszej mamy do wózka, a następnie wpada w cztery pary ramion swoich braci i sióstr, którzy – oczywiście – chcą ją przytulać wszyscy w tym samym momencie. W następny weekend zabraknie jej dwóch par: moi dwaj bracia wyjadą do swojego ojca. Ja zostanę w domu z mamą i dwiema młodszymi siostrami. Nie mamy dokąd iść: ojciec, który zniknął, ojciec nieznany. Zresztą to właś­nie muszę pisać, kiedy wypełniamy w szkole różne urzędowe dokumenty. W rubryce „nazwisko ojca” piszę „nieznany”. Za każdym razem czuję wtedy ucisk w sercu. Kiedy próbuję zrozumieć, kim był i dlaczego odszedł, moja matka odpowiada mi najkrócej: „Odszedł, to odszedł, koniec, kropka!”. Zrozumiałem, że nie należy naciskać. Nadal wpisuję w formularzach „ojciec nieznany” – słowa, które dźwięczą w głowie jak gong. Nie mogę sobie wyobrazić, w jaki sposób nadchodzące wydarzenia uzupełnią – w nieoczekiwany sposób – tę pustą rubrykę…


3

Karma dla psa

W wieku dwudziestu siedmiu lat moja mama zostaje sama z pięciorgiem dzieci w naszej posiadłości w Camargue. Nie ma żadnych dochodów. Ze względu na swoją drobnomieszczańską dumę nie zrobiła tego, co konieczne, by skorzystać z pomocy społecznej, nie otrzymuje więc nawet zasiłków rodzinnych. Wykonuje drobne prace to tu, to tam. Czasami pomaga jej rodzina. Często pożycza pieniądze od przyjaciół. Ale często także musi pożyczać od innych osób, żeby oddać tym pierwszym: zamknięte koło, które znają rodziny ­przeżywające kłopoty finansowe. Zdarza się – rzadko – że mama wraca z bagażnikiem wypełnionym po brzegi zakupami. Takie dni to święto! Spieszymy się, żeby rozładować samochód. Jest nawet czym zadowolić naszego psa Takirou: wielka paczka karmy Canigou. Tak bardzo kochamy naszego Takirou! On także nie był rozpieszczany przez życie. Nasza mama znalazła go w czasie spaceru. Usłyszała cichy skowyt rozlegający się ze ścieku kanalizacyjnego. Kiedy zeszła na dół, znalazła w plastikowej torbie utopione szczeniaczki. Jeden z nich, ładny owczarek niemiecki, jeszcze żył. Porzucony piesek stanie się naszym wiernym towarzyszem. On na pewno nigdy nas nie opuści. 13


Beztrosko zatem wyładowujemy samochód. Ale w głębi duszy wiemy, że ta radość nie będzie trwała długo. Tak właś­ nie często się dzieje w biednych rodzinach – kiedy nie ma się już prawie nic, rodzice kupują dużo. To jakby ostatni zryw buntu przeciwko nędzy. W istocie: w następnym tygodniu nie ma już nic i spiżarnia jest rozpaczliwie pusta. Pielgrzymki dzieci do pojemnika z cukrem nasilają się, kostka cukru tu, kostka tam. Mama gotuje nam wszystko, co jeszcze zostało, to znaczy niewiele. Dochodzi w końcu do karmy dla psa. Canigou rymuje się z „dziwny smak”2! Ale trzeba powiedzieć, że jest to zjadliwe. Poza tym kiedy jesteśmy głodni, nie wybrzydzamy. Wkrótce kończy się też psia karma. Dobrze pamiętam dzień, w którym naszym jedynym posiłkiem była butelka syropu miętowego postawiona na stole. To niesamowite, jak bardzo szczególny smak może mieć syrop.

*** Chodzimy do szkoły podstawowej w małym miasteczku Camargue, kilka kilometrów od naszego gospodarstwa. Kiedy wszystko układa się dobrze, mama zawozi nas samochodem. Ale często nie wystarcza jej pieniędzy, żeby kupić benzynę do naszej starej białej simki3. Auto pozostaje zatem nieruchome

2 Nazwa „Canigou” zawiera w sobie słowo goût – smak [przyp. tłum.]. 3 Marka samochodu produkowanego we Francji w latach 1934–1980, początkowo na licencji Fiata, a od końca II wojny światowej we współpracy z Fordem i Chryslerem. W 1980 roku markę i fabrykę kupił Peugeot [przyp. tłum.].

14


przed domem, jak doniczka z kwiatami w złym guście. Mama odprowadza nas wtedy na piechotę. Droga wojewódzka przypomina trasę Formuły 1: długie, bardzo pros­te odcinki poprzecinane kilkoma ostrymi zakrętami. Po obu jej stronach rowy i kanały służące nawadnianiu. Poza kilkoma bobrami, które w czasie naszej wędrówki skaczą do wody, nic nie zakłóca marszu – jest raczej długi i monotonny. Kiedy wzmaga się mistral, nasze drobne ciała zdają się zginać wpół pod siłą wiatru. Aby dodać nam odwagi, mama przydziela każdemu cztery kostki cukru – po jednej kostce na kilometr – i naprzód! Potem każe nam śpiewać Zdrowaś, Maryjo na melodię, której nauczyła się w harcerstwie. Według niej ten śpiew da nam siłę, aby stawiać stopy jedna za drugą. Nie rozumiem sensu słów, nie wiem nawet, że jest to modlitwa skierowana do innej matki, w niebie. Rozumiem tylko, że jeśli będę śpiewać tę piosenkę, będzie mi łatwiej pokonać cztery kilometry rano i wieczorem. Moja mama była wychowana w duchu religii katolickiej. Ma, powiedzmy, wiarę typową dla swoich czasów, kiedy to dobry Bóg stanowił jeszcze część codzienności Francuzów. Wzięła ślub w kościele. Po rozwodzie poczuła się niegodna, może nawet odrzucona, w każdym razie odsunięta na margines. Wszystkich nas ochrzciła, ale nie posłała już na lekcje religii. O dobrym Bogu słyszę trochę tylko wtedy, gdy jadę na wakacje do mojej mamy chrzestnej, w Sewennach. Co niedzielę zabiera mnie na Mszę. Stopniowo poznaję kilka mglistych pojęć religijnych. Jedynym wspomnieniem religijnym związanym z moją włas­ną mamą jest to Zdrowaś, Maryjo śpiewane na drogach Camargue, aby dodać nam odwagi. W naszym

15


gospodarstwie znajduje się niewielka, zrujnowana kaplica, ale rolnicy używają jej jako kurnika. Nie mam nic przeciwko Bogu, lecz w ogóle Go nie znam.

*** Pewnego dnia mama zbiera nas wszystkich w komplecie w jadalni przed wielkim kominkiem. – Dzieci, dzisiaj rano przyjdzie pracownica opieki społecznej. Nie powinna was zobaczyć. Schowajcie się do czasu jej odjazdu. Powiedziane, wykonane. Wchodzę razem z braćmi do składzika umieszczonego nad garażem. Z góry mamy niczym nieprzysłonięty widok na podwórko gospodarstwa. Znamy dobrze samochód pracownicy socjalnej. I ją także. Raczej drobna, nosi grube okulary. Nie jest niemiła, ale to prawda, że ma skłonność do zadawania mnóstwa pytań, które sprawiają, że czujemy się nieswojo. Mama każe nam się schować po to, żebyśmy na nie nie odpowiadali. – Gdzie są dzieci? – Ach, poszły bawić się gdzieś na polach. – A jak się mają? – Ależ mają się bardzo dobrze! – Hmm… Proszę, przywiozłam wam żywność. Pracownica socjalna otwiera bagażnik i wyciąga trzy torby. Nie umyka nam, że są dobrze napchane. Trudno nam ukryć radość. Odwrócona plecami pani z opieki społecznej kontynuuje krótką rozmowę z naszą mamą. Mamy jedno jedyne pragnienie: żeby już odjechała. Gdy tylko znika, biegniemy do kuchni, aby rozpakować siatki i schować zakupy

16


w szafkach. Chociaż raz mama nie musi nalegać, byśmy jej pomogli: przepychamy się, chcąc brać w tym udział. Kilka tygodni później dochodzi do dramatu, którego tak obawiała się mama. Pracownica społeczna zobowiązuje ją do umieszczenia nas, całej piątki, w domu DDASS 4. – Tak będzie lepiej dla dzieci: przynajmniej będą jadły do syta!

*** To prawda, proszę pani, żołądek przestał nas palić, ale zaczęły płonąć z bólu nasze serca. Kiedy ma się tylko mamę, która nakarmi głód czułości, czemu ryzykować, że umrzemy z głodu miłości? Co jest ważniejsze? Niektóre z pracownic socjalnych dobrze to rozumiały, ale ta musiała mieć żołądek zamiast serca! 4 DDASS – Direction Départementale des Affaires Sanitaires et Sociales (Departamentalna Dyrekcja Spraw Socjalnych i Sanitarnych) [przyp. tłum.].



4

Szczęś­cie, które uleciało z dymem

Ośrodek położony jest w Sewennach. Wspaniałe otoczenie, ale atmosfera dziwna. Po raz pierwszy śpię w zbiorowej sypialni. Jest inaczej niż w wielkim łóżku naszej mamy, do którego tak lubiliśmy wchodzić, kiedy nie było szkoły. Nie nawiązuję żadnych przyjaźni, a przynajmniej nie przypominam sobie tego. Za to pamiętam, że nieraz się bałem. Jeden ze starszych chłopaków ma regularne napady złości, zaczyna wrzeszczeć i biegać za nami. Na szczęś­cie są moi bracia i nie zostajemy rozdzieleni. Mama często przyjeżdża odwiedzić nas w weekendy, w większości przypadków autostopem. Chce nas stamtąd jak najszybciej zabrać. Zawsze jest nam trudno, gdy widzimy, jak odjeżdża, ale ufamy jej, gdy mówi, że to się uda załatwić. Wkrótce mama dziedziczy część spadku i bierze w ajencję hotel­‑restaurację w małej miejscowości w Sewennach, u podnóża wzgórza Lozère. Kiedy wszystko jest gotowe, ­przyjeżdża po nas. 19


Wychowawcy pomagają nam spakować walizki. Czekamy na nią na podwórku. Tak, udało się! To ona! Prawdziwe święto! Wkładamy nasze walizki do bagażnika i żegnamy się.

*** Zaczyna się dla nas nowe życie. W 1971 roku mam pięć lat. Nasz dom ma wiele pięter. Sala barowa i restauracja wychodzą na ulicę. Nad nimi znajdują się pokoje, a na ostatnim piętrze – nasze mieszkanie. Do szkoły ciągle chodzimy na piechotę, ale to tylko dziesięć minut. To duża zmiana w porównaniu z czterema kilometrami w Camargue. Po drodze podziwiam drzwi niektórych domów – mają formę łuku. Są jak te w stajni, przecięte na pół, aby można było tam wprowadzić muły, tradycyjny środek komunikacji w górach w regionie Lozère. Ludzie z ­miasteczka zachowują tę więź z przeszłością. W weekend pomagamy naszej mamie w restauracji. Moim braciom przypada niewdzięczne zadanie obierania ziemniaków albo mycia naczyń. Ja mam więcej szczęś­cia: mama ubiera mnie w czarne spodnie, białą koszulę i muszkę, która zdobi moją szyję niczym kokarda pisankę wielkanocną. A zatem idę obsługiwać salę. Jestem bardzo dumny i dostaję hojne napiwki, które powiększają utarg z naszej restauracji. Chociaż mieszkamy daleko, jesteśmy nadal bardzo przywiązani do Camargue. Zjeżdżamy tam na zimę, a w sezonie turystycznym wracamy, by mieszkać w hotelu. W ten sposób spędzamy pory roku raz tu, raz tam, aż do pamiętnego 21 marca 1975. Niedługo będę miał dziewięć lat. 20


*** Tego wieczoru mama wybiera się do przyjaciół. Zostawia dwoje starszych dzieci w hotelu, a młodsze – moje siostry i mnie – powierza opiece sąsiada, który mieszka dokładnie naprzeciwko. Śpię ledwie od godziny, kiedy sąsiad potrząsa mną nerwowo: – Obudź się! Szybko! Pali się u twojej matki! Przecieram oczy. – U kogo? – U ciebie! Chodź szybko, popatrz! Podchodzę do okna i patrzę z niedowierzaniem na dym wydobywający się z okien naszego hotelu. Strażacy rozwijają już węże. Jesteśmy w środku miasta, przed budynkiem gromadzi się tłumek gapiów. Zbiegam po cztery schody i wyskakuję na ulicę w piżamie. Podnoszę głowę i widzę olbrzymie płomienie ucztujące na kilku latach naszego szczęś­cia. Boję się o moich braci, nie ośmielam się wyobrazić sobie najgorszego. Gdzie oni są? A mama gdzie jest? Czuję się kompletnie zagubiony pośrodku tego tłumu. Nie wiem, co mam robić, i wtedy sąsiad krzyczy: – Tam! Popatrz tam, to twoja matka i bracia! Uff! Moi dwaj bracia zdołali wyjść w samą porę, próbowali nawet ugasić pożar. Mama została prędko zawiadomiona i natychmiast przybiegła. Całą piątką przytulamy się do niej, jesteśmy w piżamach. Nie mamy już nic. Trzeba zacząć od nowa. „Normalne rodziny” mają ubezpieczenie, które pokrywa szkody, ale my nie jesteśmy normalną rodziną. Wszystko poszło z dymem, ale to, co najważniejsze, jest uratowane, nasza szóstka – na dobre i na złe!


Spis treści 1

Przyrodni bracia? 5 2 Ojciec nieznany 9 3

Karma dla psa 13 4

Szczęś­cie, które uleciało z dymem 19 5

Martial 23 6 Banda z wioski 29 7

Rozpad rodziny 35 8

Ucieczka i więzienie 39


9

Życie „artysty” 45 10 Günter albo rodzinny sekret 53 11

Wyjście z więzienia, wejście do piekła 59 12

Kulą pros­to w serce 65 13

Poza sobą, daleko od Niego 71 14 Nicky Cruz 77 15

Tamtego wieczoru przed grotą 85 16

Chrzestna bękarta 91 17

Młody człowiek mówi do młodych 99 18 Bóg nie wzywa najlepszych 109


19

Krew Libanu 115 20 Mój legionista… 127 21

Totus Tuus na rockowo 139 22

Seks czy bez seksu? 147 23

Cierpienie serca 155 24 Etniczny futbol w Afryce 161 25

Rzym: Matka Teresa i Jan Paweł II  167 26

Nareszcie ksiądz! 175 27

Na drodze 183 28 Trzecia połowa 191


29

Léopold albo wieloryb na ulicy 199 30 Dożywotnie więzienie 205 31

„Nazwisko ojca” 217 Epilog 221 Podziękowania 235


Nieznany ojciec. Dzieciństwo w okrutnej biedzie. Przemoc. Na pierwszej konferencji chrześcijańskiej pojawił się tyl‑ ko dlatego, że wiedział o spotkaniu z szefem gangu z No‑ wego Jorku. Nie wiedział, że usłyszy świadectwo o nie‑ zwykłym doświadczeniu Bożej miłości. Nie przypuszczał, że jedna modlitwa sprawi, że jego życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. Nie mógł podejrzewać, że kilka lat później będzie głosił świadectwo chrześcijanom w Libanie, zakładał wspólnotę i widział cuda w życiu zbuntowanych nastolatków – takich, jakim sam wcześniej był. Ale to nie jest tylko historia René‑Luca. To historia o mocy Tego, który potrafi zmienić życie.

cena 29,90 zł (5% VAT) esprit.com.pl

ISBN 978-83-66061-42-2

9

788366 061422


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.