VII Blaski i cienie
Nawet w najbardziej nieznośnej sytuacji znaleźć można jakieś pocieszenie.
Oliver Goldsmith
Powiecie zapewne: ten facet zawsze udawał przed nami
moralistę i pisarza zajmującego się religią, a teraz – proszę bardzo: poświęcił cały rozdział na to, aby przedstawić swoją starą szkołę jako siedlisko nieczystej miłości i nie pisnął ani słówka na temat obrzydliwości tego grzechu. Zrobiłem
to z dwóch powodów. Pierwszy poznacie, zanim skończy się ten rozdział. Drugim, jak już wspomniałem, jest to, że nieczysta miłość stanowi jeden z dwóch grzechów (drugim
jest hazard), do popełnienia których nigdy nie byłem kuszony. Nie chcę się angażować się w czczą filipikę skierowaną przeciwko wrogom, z którymi nigdy nie spotkałem się na ubitej ziemi.
(„To znaczy, że inne grzechy, o których tyle napisał...”
Tak, właśnie to znaczą moje słowa, tym gorzej dla mnie; nie ma to jednak żadnego znaczenia dla naszej historii).
151
Miałem teraz opowiedzieć, w jaki sposób Wyvern
zrobiło ze mnie zarozumialca. Kiedy tam trafiłem, byłem
jak najdalszy od tego, by sądzić, że moje upodobanie do niezłych książek, muzyki Wagnera i mitologii stawia mnie
w jakikolwiek sposób wyżej od tych, którzy nie czytali nic oprócz czasopism i nie słuchali niczego poza (mod-
nym wtedy) ragtimem. Brzmiałoby to zapewne zupełnie niewiarygodnie, gdybym nie dodał, że przed tego typu
zarozumiałością chroniła mnie całkowita ignorancja. Ian Hay opisał kiedyś oczytaną mniejszość szkoły prywatnej,
do której chodził, jako chłopców rozmawiających o „G. B.
S. i G. K. C.”* tak, jak inni po kryjomu palili papierosy; motywacja obu stron była taka sama: pragnienie zakazanego owocu i bycia dorosłym. Podejrzewam, że tacy chłopcy
pochodzili z Chelsea, Oxfordu albo Cambridge i że w ich domach rozmawiało się na temat współczesnej literatury. Moja sytuacja była jednak zupełnie inna. Mniej więcej
w tym czasie, kiedy poszedłem do Wyvern, czytałem namiętnie G. B. Shawa, ale nie przypuszczałem, że był to jakiś szczególny powód do dumy. Shaw był dla mnie po
prostu jednym z autorów, których książki znajdowałem na
półkach mojego ojca. Zacząłem go czytać dlatego, że jego
Opinie teatralne zawierały sporo uwag na temat Wagnera, a to nazwisko działało wtedy na mnie jak magnes. Potem
* Chodzi o George’a Bernarda Shawa (1856–1950), wybitnego dramatopisarza angielskiego, oraz Gilberta Keitha Chestertona (1874– 1936), angielskiego pisarza i eseistę (przyp. red.).
152
przeczytałem większość jego książek, które miał mój ojciec. O pozycji tego autora w świecie literackim nie wiedziałem jednak nic, i wcale mnie ona nie obchodziła; nie wiedziałem nawet, że istnieje coś takiego jak „świat literacki”. Ojciec powiedział mi, że Shaw to „mistyfikator”, ale
że w Drugiej wyspie Johna Bulla jest parę śmiesznych scen.
W ten sam sposób podchodziłem do wszystkich moich lektur; nikt (dzięki Bogu) nie chwalił mnie za nie ani do nich
nie zachęcał. (Z nie wyjaśnionych przyczyn mój ojciec zawsze uważał Williama Morrisa za „robiącego dużo szumu
miglanca”). Mogłem zadzierać nosa w Chartres – i niewątpliwie tak robiłem – z powodu dobrej znajomości łaciny;
było to uznawane za chwalebne. Ale literatura angielska
nie figurowała na szczęście w moim oficjalnym planie zajęć; uchroniło mnie to przed zarozumiałością z powodu
oczytania. Nigdy w życiu nie przeczytałem żadnej powieści, wiersza czy eseju w moim własnym języku z innego powodu niż ten, że po przeczytaniu kilku pierwszych stron
stwierdzałem, iż mi się podoba. Nie mogłem oczywiście nie wiedzieć, że większość ludzi, zarówno dorosłych, jak
i w moim wieku nie przepadało za książkami, które czytałem. Mój gust literacki był mało podobny do gustu mojego ojca, nieco więcej do gustu brata; poza tym nie miałem
możliwości porównania i przyjąłem ten stan rzeczy za
swego rodzaju prawo natury. Gdybym kiedykolwiek zastanowił się nad tym stanem rzeczy, dałby mi on, jak sądzę, niejasne poczucie nie wyższości, ale niższości. Najnowsza
153
modna powieść była bez wątpienia przeznaczona dla kogoś o bardziej dorosłych, normalnych i wyszukanych upodobaniach niż moje. Uczucie wstydu i nieśmiałości towarzyszyło wszystkiemu, co sprawiało mi prawdziwą przyjemność.
Idąc do college’u, byłem gotów raczej przepraszać za mój gust literacki niż pysznić się z jego powodu.
Moja niewinność nie trwała jednak długo. Wstrząsnęło
nią z początku to, co usłyszałem od mojego nauczyciela
o wspaniałościach literatury. Zostałem nareszcie dopuszczony do tej niebezpiecznej tajemnicy, że i inni znajdowali w literaturze „ogromną rozkosz” i że ich także jej piękno
doprowadzało do szaleństwa. Wśród nowych chłopców z mojego rocznika spotkałem dwóch z Dragon School
w Oxfordzie (gdzie wówczas Naomi Mitchison wystawiła swoją pierwszą sztukę w wieku kilkunastu lat) i z rozmów z nimi wywnioskowałem niejasno, że istnieje gdzieś
świat, o jakim nigdy nie marzyłem; świat, w którym poezja jest czymś jawnym i ogólnie akceptowanym, tak jak
Mecze i Miłostki w Wyvern, nawet więcej – że upodobanie do poezji uważa się tam za chwalebne. Czułem się
jak Zygfryd, który zaczyna podejrzewać, że Mime nie jest
jego ojcem. To, co uważałem za „mój” gust, było najwyraźniej „naszym” gustem (gdyby tylko udało mi się kiedyś spotkać tych, o których mógłbym w tym kontekście po-
wiedzieć „my”). A skoro był to „nasz” gust, być może – choć to ryzykowne przejście – należało go także uznać za
„właściwy” albo „dobry”. Jest to przejście ryzykowne, bo 154
pociąga za sobą pewien upadek; w chwili kiedy dobry gust
zostaje uznany przez swego wyznawcę za dobry, traci nieco na swej dobroci, nawet jeśli nie ma potrzeby posuwać się
dalej i uznawać, że wszyscy, którzy tego gustu nie podzielają, są godnymi pogardy „filistynami”. Niestety, uczyniłem także i ten krok. Do tej pory, mimo że moja udręka w Wyvern stawała się coraz trudniejsza do zniesienia, na
wpół się jej wstydziłem; byłem wciąż gotowy podziwiać
Olimpijczyków, czując onieśmielenie i strach raczej niż
oburzenie z powodu ich zachowania. Nie miałem nic, czym mógłbym zaatakować etos Wyvern – nie było stronnictwa,
z którym mógłbym się sprzymierzyć przeciwko niemu; byłem sam przeciwko, jak mi się zdawało, całemu światu. Ale
z chwilą gdy „ja” zmieniło się w choćby najbardziej mgliste
„my” – a Wyvern okazało się nie całym światem, ale małym światkiem – wszystko się zmieniło. Można było teraz,
przynajmniej w myślach, wziąć odwet. Pamiętam wyda-
rzenie, które być może zadecydowało o tej przemianie. Jeden z prefektów, Blugg czy Glubb lub jakoś podobnie, stał przede mną i bekając tuż przed moim nosem, wydawał
mi jakieś polecenie. Bekanie nie było świadomie obraźliwe.
Fagasa nie uważa się za kogoś, kogo można obrazić, tak jak nie można obrazić zwierzęcia. Gdyby Bulb zastanowił
się choć przez chwilę nad moją reakcją, oczekiwałby za-
pewne, że uznam jego zachowanie za śmieszne. Tym, co ostatecznie popchnęło mnie do zarozumialstwa, była jego twarz – tłuste, nadęte policzki, gruba, obwisła i wilgotna
155
dolna warga i mina, w której senność mieszała się z przebiegłością. A to prostak, pomyślałem, a to tępak – nudny,
beznadziejny błazen! Niech sobie ma te swoje przywileje, za nic nie chciałbym być na jego miejscu. I tak stałem się zarozumiałym „inteligentem”.
Co ciekawe, szkoła prywatna wywołała we mnie po-
stawę, której zgodnie z zapowiedziami miała zapobiec, lub z której miała mnie wyleczyć. Czytelnik musi bowiem
pamiętać (jeśli sam nie miał przyjemności zetknięcia się
z podobną tradycją), że wszystko w takiej szkole ma na celu
„wybicie głupstw z głowy” młodszym chłopcom i „ustawienie ich na właściwym miejscu”. Gdyby młodsi chłopcy
nie byli fagasami, jak powiedział kiedyś mój brat, staliby się nieznośni. Dlatego właśnie na jednej z poprzednich stron
wyraziłem swoje zażenowanie z powodu faktu, że byłem raczej zmęczony ciągłym fagasowaniem. Jeśli ktokolwiek
odważy się powiedzieć coś takiego, wszyscy prawdziwi obrońcy systemu od razu poznają się na nim i wszyscy wystawią mu taką samą diagnozę. Aha, zawołają, a więc to
o to chodzi! Sądziłeś, że jesteś zbyt ważny, żeby lepszym
od siebie wyczyścić buty, co? To tylko pokazuje, jak bardzo potrzebowałeś fagasowania. Ten system jest właśnie po to, aby wyleczyć takich młokosów z zarozumialstwa!
To, że jakiś inny powód niż „uważanie, iż jest się zbyt
ważnym” mógłby wzbudzić niezadowolenie z pełnienia roli fagasa, oczywiście nie wchodzi w grę. Podobno należy
tylko przenieść całą rzecz w kontekst dorosłego życia, aby 156
zrozumieć logikę takiego postępowania. Jeśli jakiś V.I.P. mieszkający w sąsiedztwie rozporządzałby nieograniczoną
władzą pozwalającą mu wzywać cię do wypełnienia względem niego każdej usługi o każdej godzinie, gdy tylko nie
jesteś w pracy – na przykład w letni wieczór, kiedy wracasz z pracy zmęczony i musisz przygotować coś jeszcze
na następny dzień, on mógłby cię zaciągnąć na pole golfowe i kazać nosić za sobą kije aż do zmierzchu, a potem
zwolniłby cię wreszcie bez podziękowania, za to z walizką
pełną ubrań do wyczyszczenia przed śniadaniem i koszem
pełnym brudnej bielizny, którą twoja żona ma wyprać i pocerować – i jeśli w takim układzie nie czułbyś się zawsze szczęśliwy i zadowolony, co mogłoby być tego przyczyną,
jeśli nie twoja własna próżność? Cóż innego mogłoby wywołać tak nieuzasadnione niezadowolenie? Bo rozumie się samo przez się, że każde przestępstwo popełnione przez
młodszego chłopca musi wynikać z jego „impertynencji”
albo „zadzierania nosa”; a udręczenie, czy nawet brak płomiennego entuzjazmu jest prawdziwym przestępstwem.
Oczywiście nie możemy zapominać, że ci, którzy bu-
dowali hierarchię w Wyvern, żyli przez cały czas ze świa-
domością stale grożącego im niebezpieczeństwa. Było dla nich rzeczą zupełnie jasną, że jeśli dziewiętnastoletni chłopcy reprezentujący hrabstwo na meczach rugby i szkołę w turniejach bokserskich pozwolą, by sprawy toczyły się swoim własnym trybem, ich trzynastoletni koledzy
natychmiast ich pokonają i utrą im nosa. Byłby to zaiste 157
niezwykły widok. Należało zatem wynaleźć jak najprzemyślniejszy system chroniący mocniejszych przed słabszymi, trzymającą się blisko paczkę „bywalców” przed kilkoma „nowymi”, którzy nie znają nikogo, nawet siebie nawzajem;
biedne, drżące ze strachu lwy przed rozjuszonymi i zgłodniałymi owcami.
Jest w tym, oczywiście, ziarno prawdy. Kilkunastoletni
chłopcy potrafią być zuchwali; pół godziny w towarzystwie
trzynastoletniego Francuza sprawia, że większość z nas za-
czyna jednak widzieć pewne zalety fagasowania. Nie mogę jednak wyzbyć się przekonania, że starsi chłopcy poradziliby sobie z młodszymi doskonale bez przytakiwania, poklepywania po plecach i zachęty ze strony władz. Bo władze,
rzecz jasna, nie poprzestawały na wybijaniu „bzdur” z głów owieczek; pochlebstwem i przymilaniem się wbijały tyle samo „bzdur” w głowy lwów, dając im władzę, przywileje
i rozentuzjazmowane widownie na meczach. Czy chłopięca natura nie wystarczyłaby, aby bez niczyjego poparcia uporać się aż za dobrze z problemem zarozumialstwa w szkole?
Jakkolwiek uzasadniony byłby ten system, muszę jed-
nak stwierdzić, że nie spełnił swego zadania. Od około trzydziestu lat Anglia roi się od zgorzkniałych, agresywnych,
nastawionych demaskatorsko i sceptycznie, cynicznych in-
teligentów. Wielu z nich uczyło się w szkołach prywatnych, i zdaje się, że bardzo niewielu je lubiło. Obrońcy systemu
powiedzą oczywiście, że ta kołtuneria składa się z przy-
padków, których nie udało się wyleczyć: byli oni za mało 158
kopani, wyśmiewani, poniżani i bici. Można chyba jednak
uważać z równym przekonaniem, że są produktem syste-
mu? I że wcale nie byli zarozumiali, gdy przyszli do szkoły, ale już w pierwszej klasie system zdołał zrobić z nich zarozumialców, tak samo jak ze mnie? Byłby to rezultat jak
najbardziej naturalny. Czy prześladowanie, które nie zdoła
całkowicie złamać ducha, nie wywołuje w sposób naturalny uczucia mściwej dumy i pogardy? Kajdany i harówkę
wynagradzamy sobie podwójną dawką godności osobistej.
Nikt nie jest bardziej skłonny do arogancji niż dopiero co wyzwolony niewolnik.
Kieruję moje słowa, rzecz jasna, tylko do czytelników
bezstronnych. Z gorliwymi zwolennikami systemu nie można dyskutować, bo posługują się, jak już zauważyliśmy, zbiorem maksym i logiką niedostępną dla umysłu laika.
Słyszałem nawet, jak bronili obowiązkowych gier zespołowych, używając argumentu, że wszyscy chłopcy „poza kilkoma zgniłkami” lubią gry; obowiązkowość wynika zatem stąd, że nie ma potrzeby jej stosowania. (Dałbym wiele
za to, by nigdy nie słyszeć kapelanów w armii broniących w ten sam sposób rzeczy tak podłej jak parady kościelne).
Sama istota zła w szkole prywatnej nie zasadzała się
według mnie na cierpieniach fagasów czy uprzywilejowanej arogancji Gwardzistów. Zjawiska te były tylko ozna-
kami czegoś, co miało znacznie gorszy wpływ, szczególnie na tych chłopców, którzy najlepiej radzili sobie w szkole
i byli w niej najszczęśliwsi. Z duchowego punktu widzenia 159
najgorszą trucizną było to, że życie szkolne było zdominowane niemal całkowicie przez walkę o awans społeczny; wspinać się wciąż wyżej, dosięgnąć szczytu lub, o ile się go
już osiągnęło, utrzymać się na nim – to zajmowało wszystkich. Zajmuje to oczywiście także wielu dorosłych, nie spotkałem jednak dorosłej społeczności, którą ten instynkt
rządziłby równie niepodzielnie. Zabieganie o pozycję społeczną prowadzi, zarówno w dorosłym życiu, jak i w szkole,
do przeróżnych godnych pogardy zachowań; do schlebiania stojącym wyżej, utrzymywania znajomości z tymi, których warto znać, i szybkiego odrzucania przyjaźni, które
nie mogą pomóc we wspinaczce na szczyt, a także do wtórowania chórowi potępiającemu niepopularnych kolegów i do robienia niemal wszystkiego ze skrzętnie ukrywanych powodów. Społeczność Wyvern z perspektywy lat wydaje
mi się najmniej spontaniczną, i w tym sensie najmniej chłopięcą grupą, jaką znałem. Nie będzie chyba wielką przesadą, jeśli powiem, że w życiu niektórych chłopców wszystko obliczone było na osiągnięcie upragnionego awansu.
W tym celu brali udział w meczach, w tym celu dobierali sobie ubrania, przyjaciół, rozrywki i nałogi.
Dlatego właśnie nie mogę nazwać pederastii naj-
większym złem, jakie panoszyło się w Collu. Z tematem tym wiąże się dużo hipokryzji. Zwykle mówi się o tym tak, jakby każde inne zło było łatwiejsze do zniesienia.
Dlaczego? Czy dlatego, że ci z nas, którzy uniknęli tego
grzechu, czują mdłości na samą myśl o nim, tak samo, na 160
przykład, jak na myśl o nekrofilii? Nie wydaje mi się, by
miało to duże znaczenie przy wydawaniu sądów moralnych. Dlatego że grzech ten prowadzi do nieodwracalnej perwersji? Jest jednak bardzo niewiele dowodów na to, że dzieje się tak w istocie. Gwardziści woleliby zapewne
dziewczęta niż chłopców, jeśli tylko mieliby do nich dostęp; w późniejszym wieku, gdy dziewczęta stały się osiągalne, zapewne od nich nie stronili. A zatem potępienie wynika z chrześcijańskich pobudek? Ilu jednak z tych, co
grzmią na ten temat, jest chrześcijanami? I jaki chrześcijanin w społeczności tak światowej i okrutnej jak Wyvern
wybrałby akurat grzechy ciała jako szczególnie godne nagany? Okrucieństwo jest przecież większym złem niż po-
żądliwość, a Świat kryje w sobie przynajmniej tyle samo niebezpieczeństw co Ciało. Prawdziwej przyczyny tej
awantury nie należy szukać ani w chrześcijaństwie, ani w etyce. Atakujemy ten nałóg nie dlatego, że jest najgorszy, ale dlatego, że zgodnie z normami obowiązującymi w świecie dorosłych jest on najbardziej dyskredytujący i wstydliwy, a poza tym według angielskiego prawa jest
przestępstwem*. Świat zaprowadzi cię najwyżej do piekła,
ale sodomia może zepsuć ci reputację, zaprowadzić do więzienia, wywołać skandal i spowodować wyrzucenie z pracy.
Świat, trzeba mu to przyznać, dokonuje tego raczej rzadko. Gdyby ci, którzy znali szkoły podobne do Wyvern, odwa* A raczej był w czasach, gdy Lewis pisał te słowa (przyp. tłum.).
161
żyli się wyjawić prawdę, musieliby przyznać, że pederastia,
chociaż jest oczywiście wielkim złem, w tamtym czasie i miejscu stanowiła jedyną szczelinę, przez którą sączyło
się nieco dobra. Była jedyną przeciwwagą dla walki o po-
zycję, jedyną oazą (co prawda zieloną tylko od chwastów i nawadnianą przez cuchnące wody) na rozpalonej pustyni współzawodnictwa i ambicji. Możliwe, że niezgodne z naturą romanse były dla Gwardzisty jedyną okazją, aby
przestał się zajmować sobą i zapomniał na kilka godzin, że jest Jedną-z-Najważniejszych-Osób-na-Świecie. Czyni to
jego wizerunek nieco łagodniejszym. Perwersja była jedyną szparką, przez którą mogło się wedrzeć coś spontanicznego
i nieprzemyślanego. Platon miał najwyraźniej rację. Eros odwrócony do góry nogami, poczerniały, zniekształcony i brudny, nadal zachowuje ślady boskości.
A przy okazji, jaką odpowiedzią byłoby Wyvern dla
tych, którzy upatrują źródła wszystkich plag społecznych
w ekonomii! Pieniądze nie miały bowiem nic wspólnego
z panującym tam systemem klasowym. To nie chłopcy w wyświechtanych ubraniach (Bogu niech będą dzięki!)
zostawali knotami, ani ci, którzy dostawali duże kieszonkowe – Gwardzistami. A zatem, według niektórych
teoretyków, w Collegu nie powinno być żadnych burżuazyjnych uprzedzeń i wulgarności. Nigdy jednak nie widziałem społeczeństwa tak nastawionego na konkurencję
i tak pełnego snobizmu oraz służalczości, klasy panującej tak samolubnej i świadomej własnej pozycji ani proletariatu 162
tak płaszczącego się i pozbawionego solidarności, a także poczucia zbiorowej godności, jak w szkole. Być może nie
potrzeba jednak dawać przykładów na coś, co jest tak oczywiste a priori. Jak zauważył Arystoteles, ludzie nie zostają dyktatorami po to, by było im ciepło. Jeśli klasa panująca
ma jakieś inne źródło siły, dlaczego miałaby dbać o pieniądze? Większość rzeczy, których pragnie, zostanie jej i tak wmuszona przez żądnych awansu pochlebców; resztę może wziąć przemocą.
Wyvern przyniosło mi także dwa niczym nieprzyć-
mione błogosławieństwa; jednym z nich był mój nauczyciel, którego nazywaliśmy Smewgy. Zmieniłem pisownię,
aby podkreślić, jak należy wymawiać to dziwne słowo – pierwsza sylaba powinna brzmieć „smju”. W Wyvern pisaliśmy je „Smugy”.
Poza szkołą w Belsen na ogół od samego początku
miałem szczęście do nauczycieli; Smewgy jednak wyrastał „ponad oczekiwania, ponad nadzieje”. Siwa głowa, duże okulary i szerokie usta nadawały mu wygląd żaby, ale jego
głos w niczym nie przypominał żabiego rechotu. Z ust
Smewgy’ego płynęła mowa słodka niczym miód. Każdy czytany przez niego werset zmieniał się w muzykę, coś pomiędzy recytacją a śpiewem. Nie jest to jedyny dobry sposób
czytania wierszy, ale jest to jedyny sposób, by oczarować
chłopców poezją; bardziej aktorskiej i mniej rytmicznej recytacji można nauczyć się później. Smewgy nauczył mnie
właściwej zmysłowości poezji – jak należy ją smakować 163
i przeżywać w samotności. O wersecie z Miltona „Trony,
Panowania, Zwierzchności i Moce” powiedział: „Po przeczytaniu go byłem szczęśliwy przez cały tydzień”. Nigdy przedtem nie słyszałem, by ktoś wyrażał się w ten sposób.
Nigdy też nie spotkałem tak uprzejmego nauczyciela. Nie
miało to nic wspólnego z pobłażliwością. Smewgy potrafił być bardzo surowy, ale była to surowość sędziego, poważna i wyważona, bez śladu ubliżania.
Nigdy też w życiu grubiańskiego słowa nie usłyszał od niego człek żadnego stanu*. Klasa, którą mu powierzono, była trudna do opanowa-
nia. Składała się częściowo z młodszych „nowych” chłopców mających stypendia, którzy tak jak ja od razu trafili do
tej klasy, a częściowo z weteranów, którzy dobrnęli do niej
dzięki mozolnej wspinaczce po kolejnych szczeblach szkol-
nej kariery. Smewgy potrafił stworzyć z nas jedną całość
dzięki swoim nienagannym manierom. Zawsze zwracał się do nas per panowie, co od samego początku wykluczało
zachowanie nieprzystające do tego miana i sprawiało, że przynajmniej w jego klasie rozróżnienie na Gwardzistów
i fagasów nigdy nie dało o sobie znać. Jeśli było gorąco, pozwalał nam zdjąć marynarki, pytał nas jednak o pozwolenie, gdy chciał zdjąć swoją akademicką togę. Kiedyś z po* Opis Rycerza z „Prologu” do Opowieści kanterberyjskich Chaucera (przyp. tłum.).
164
wodu złych wyników w nauce wysłał mnie na rozmowę do
dyrektora. Dyrektor nie zrozumiał jednak jego uwagi i my-
ślał, że skarga dotyczy moich manier. Smewgy dowiedział
się o tym i natychmiast skorygował pomyłkę. Wziął mnie na bok i powiedział: „Musiało zajść jakieś nieporozumienie. Jeżeli w przyszłym tygodniu nie przyłożysz się bardziej do greki, trzeba będzie spuścić ci lanie, ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z twoimi ani moimi manierami”.
Myśl, że rzecz tak błaha jak lanie (czy pojedynek) mia-
łaby wpłynąć na ton rozmowy między dwoma gentlemanami, wydawała mu się po prostu śmieszna. Sam zachowywał
się bez zarzutu: nie spoufalał się z nikim i nikomu nie okazywał wrogości, nie opowiadał wyświechtanych dow-
cipów, jego stosunki z ludźmi opierały się na wzajemnym zaufaniu i wyczuciu odpowiedniego tonu. Jednym z jego ulubionych powiedzeń było: „Oby w naszym życiu nigdy
nie zapanowała amuzja”. Amuzja, czyli nieobecność Muz;
Smewgy wiedział bowiem równie dobrze jak Spenser, że to Muzy są patronkami uprzejmości.
Nawet gdyby Smewgy niczego nas nie nauczył, już
samo jego towarzystwo w pewien sposób nas uszlachetniało. Wśród banalnych ambicji i tandetnych wspaniałości
szkolnego życia był niewzruszonym przypomnieniem rzeczy większych, bardziej ludzkich, wielkodusznych i wzniosłych. Był on także świetnym nauczycielem w ścisłym tego
słowa znaczeniu. Potrafił nie tylko oczarować uczniów, ale także analizować problemy. Każdy idiom lub napotkana
165
w tekście trudność, raz przez niego wytłumaczone, stawa-
ły się jasne jak słońce. Dawał nam odczuć, że dokładność, jakiej wymaga się od uczonego, to nie pedanteria ani nieuzasadniona dyscyplina moralna, ale raczej finezja i delikatność, której brak zdradzałby „grubiaństwo i prostacki
charakter” uczonego. Zrozumiałem dzięki niemu, że czytelnik, który nie dostrzega w wierszu składni, nie dostrzega także części jego piękna.
W tamtych czasach chłopiec otrzymujący wykształ-
cenie klasyczne zajmował się w szkole niemal wyłącznie
filologią klasyczną. Myślę, że było to rozsądne; największą przysługą, jaką moglibyśmy wyświadczyć dzisiejszemu szkolnictwu, jest zredukowanie liczby przedmiotów. Żaden człowiek poniżej dwudziestki nie ma czasu na porządne
zajęcie się więcej niż kilkoma rzeczami na raz. A zmuszając chłopca, by osiągał mierne wyniki z kilkunastu przedmiotów, obniża się tylko (być może na całe życie) jego wyma-
gania względem samego siebie. Smewgy uczył nas łaciny i greki, ale przy okazji dowiadywaliśmy się wielu innych
rzeczy. Z książek, które przerabialiśmy, najbardziej podobały mi się Ody Horacego, Księga IV Eneidy, i Bachantki Eurypidesa. Zajmowanie się greką i łaciną zawsze w pewien sposób sprawiało mi przyjemność, do tamtej pory był
to jednak ten rodzaj przyjemności, jaki towarzyszy opanowaniu każdego rzemiosła. Wtedy zobaczyłem w nich także poezję. Postać Dionizosa, jak ją przedstawił Eurypides,
wiązała się dla mnie bardzo ściśle z atmosferą książki 166
Stephensa Crock of Gold, którą w tym czasie przeczytałem
po raz pierwszy, z wielkim zainteresowaniem. Było to coś zupełnie innego niż atmosfera Północy. Pan i Dionizos nie mieli zimnego, przeszywającego uroku Odyna i Frei;
moją wyobraźnią zawładnęła nowa jakość – śródziemnomorska i wulkaniczna, jak orgiastyczne bicie w bęben.
Orgiastyczne, ale nie erotyczne, przynajmniej nie w wyraźny sposób. Możliwe, iż podświadomie było to związane ze wzrastającą niechęcią do zasad i konwenansów szkoły, z pragnieniem ich obalania i łamania.
Drugim nieprzyćmionym błogosławieństwem Collu
okazała się szkolna biblioteka, popularnie znana jako „Gurney”. Było to miejsce błogosławione nie tylko jako
biblioteka, ale także jako sanktuarium. Jak Murzyn zyskiwał wolność, gdy tylko znalazł się na terytorium Anglii, tak nawet najnędzniejszy chłopiec po przekroczeniu progu biblioteki przestawał być fagasem. Oczywiście, nie było
łatwo się tam dostać. W zimie, jeśli akurat nie znajdo-
wało się na liście grających, szło się „pobiegać”. Również w letnie popołudnie można było dotrzeć do sanktuarium tylko w sprzyjających warunkach. Przeszkodą mógł stać
się wyznaczony udział w meczu albo przypadający akurat mecz reprezentacji internatu lub Collu, który należa-
ło obowiązkowo obejrzeć. Poza tym, co jeszcze bardziej prawdopodobne, można było zostać złapanym w drodze
do Gurneya i zmuszonym do fagasowania przez całe popołudnie. Czasem jednak udawało się przemknąć między
167
czyhającymi z każdej strony niebezpieczeństwami, a wtedy
– książki, cisza, lenistwo, daleki odgłos kija uderzającego
piłkę („O, wspaniała muzyko odległego bębna”), brzęczące w otwartych oknach pszczoły i poczucie wolności. Tam
właśnie znalazłem Corpus Poeticum Boreale i starałem się na próżno, ale z wielką przyjemnością, wyklepać oryginalne wersje, posługując się tłumaczeniem u dołu strony. Tam
również odkryłem Miltona i Yeatsa, a także książkę o mitologii celtyckiej, która wkrótce stała się, jeśli nie rywalką,
to przynajmniej pokorną towarzyszką mitologii nordyckiej. Wyszło mi to na dobre; fascynacja dwiema mitologiami
(a nawet trzema, odkąd polubiłem także mitologię grecką) z pełną świadomością odmienności ich atmosfery sprzyja osiągnięciu równowagi i uczy bardziej otwartego myślenia. Odczuwałem wyraźnie różnicę między kamiennym,
ognistym majestatem Asgardu, zielonym, liściastym, ulotnym, pełnym westchnień światem Cruachana, zamku Red Branch i Tirnan Og, a bardziej niedostępną, wyzywającą,
spaloną słońcem urodą Olimpu. Zacząłem nawet (najpewniej w czasie wakacji) jeden poemat epicki o Cuchulainie i drugi o Finnie, odpowiednio angielskim heksametrem
i czternastozgłoskowcem. Na szczęście zarzuciłem tę pracę, zanim jej łatwe, pospolite metrum zdołało popsuć mój gust poetycki.
Północ jednak nadal interesowała mnie najbardziej
i jedynym ukończonym przeze mnie w tym czasie dziełem była tragedia o tematyce nordyckiej w tradycyjnej, greckiej 168
formie. Nazywała się „Loki uwięziony” i była tak klasyczna jak tylko można by sobie życzyć: miała prologos, parodos,
epeisodia, stasima, eksodos, stychomytie i (oczywiście) rymowany fragment złożony z trocheicznych septenarii. Nic nigdy nie sprawiało mi większej przyjemności niż ta praca.
Treść dramatu przedstawiała się znacząco: mój Loki nie był po prostu zły – sprzeciwiał się Odynowi, ponieważ ten
stworzył świat, chociaż Loki wyraźnie go ostrzegł, że będzie to tylko bezsensowne okrucieństwo. Dlaczego stworzenia miałyby ponosić ciężar istnienia wtłoczony na nie bez ich zgody? Główną grą przeciwieństw w mojej sztuce
było przeciwstawienie pełnej smutku mądrości Lokiego
brutalnej prawowierności Thora. Odyn jawił się po części jako postać pozytywna; rozumiał przynajmniej, o co
Lokiemu chodzi i zanim rozdzieliła ich polityka wszechświata, był jego przyjacielem. Prawdziwym złoczyńcą był
Thor, ze swoim młotem i pogróżkami, zawsze podburzający Odyna przeciwko Lokiemu i zawsze narzekający, że Loki odnosi się do głównych bogów z niewystarczającym szacunkiem, na co Loki odpowiadał:
Szacunek okazuję mądrości, nie sile. Thor był w rzeczywistości symbolem Gwardii, chociaż
teraz uświadamiam to sobie o wiele wyraźniej niż w czasie pisania sztuki. Loki stanowił projekcję mnie samego;
169
w jego słowach pobrzmiewało to samo zarozumiałe poczucie wyższości, które na nieszczęście stało się dla mnie jedyną rekompensatą za doznane nieszczęścia.
Mówiąc o „Lokim”, warto wspomnieć o jeszcze jednej
rzeczy, a mianowicie o jego pesymizmie. Żyłem wtedy, jak wielu ateistów lub antyteistów, w świecie pełnym sprzeczności. Utrzymywałem, że Bóg nie istnieje. Ale równocze-
śnie złościłem się na Boga za Jego nieistnienie. Złościłem się na Niego także za to, że stworzył świat.
Jak dalece uczucie pesymizmu i pragnienie nieist-
nienia były we mnie szczere? Hm, muszę przyznać, że
pragnienie to wyparowywało mi z głowy w chwili, kiedy szalony hrabia celował do mnie z rewolweru. Więc zgodnie z Chestertonowską „próbą przeżycia” wcale nie było ono
szczere. Rozumowanie Chestertona nie przekonuje mnie
jednak do końca. To prawda, że gdy życie pesymisty znajduje się w zagrożeniu, postępuje on jak każdy inny człowiek; instynkt samozachowawczy okazuje się silniejszy
niż przekonanie, że nie warto żyć. W jaki jednak sposób dowodzi to, że jego przekonanie było nieszczere czy nawet błędne? Przekonanie, że whisky szkodzi zdrowiu, nie
staje się nieszczere z chwilą, gdy człowiek mając pod ręką butelkę, ulega pragnieniu, które okazuje się silniejsze od
przekonań. Raz spróbowawszy życia, podlegamy odruchowi, który każe nam je zachować. Życie, innymi słowy, powoduje uzależnienie tak samo jak kokaina. Co z tego
wynika? Gdybym nadal uważał akt stworzenia za „wiel170
ką niesprawiedliwość”, uznałbym, że instynkt samozachowawczy pogłębia jeszcze tę niesprawiedliwość. Jeśli samo
wypicie przygotowanej mikstury nie należy do przyjemności, to w czym poprawia naszą sytuację fakt, że okazuje
się ona na dodatek narkotykiem? Nie można w ten sposób
rozwiązać sprawy pesymizmu. Myśląc tak, jak myślałem
wtedy o wszechświecie, dochodzę do wniosku, że nie potępiałem go bezzasadnie. A równocześnie widzę teraz, że
moje poglądy wiązały się z pewną jednostronnością mojego temperamentu. Negatywne żądania zawsze były we mnie
silniejsze niż pozytywne. Na przykład w stosunkach mię-
dzyludzkich łatwiej przychodziło mi wybaczyć, gdy ktoś zaniedbywał moją osobę niż gdy choć trochę – jak uwa-
żałem – wtrącał się i przeszkadzał. Podobnie przy stole – zawsze łatwiej było mi zaakceptować jedzenie monotonne
i bez smaku niż to, które wzbudzało we mnie podejrzenie,
że przyprawiono je nadmiernie. Także w życiu zawsze cierpliwiej znosiłem monotonię i nudę niż najmniejsze nawet
zamieszanie, poruszenie i kłopoty, czyli to, co Szkoci nazywają kurfuffle. Nigdy też, nawet jako chłopiec, nie domagałem się rozrywek; za to zawsze (o ile się odważyłem)
stanowczo żądałem, by mi nie przeszkadzano. A zatem pe-
symizm, czy też tchórzostwo, które kazało mi uważać, że lepiej jest nie istnieć niż znosić choćby najmniej dokuczliwe
nieszczęścia, było tylko uogólnieniem wszystkich moich małodusznych skłonności. Prawdą jest także, że przez niemal całe życie nie odczuwałem przerażenia na myśl o nie171
bycie i unicestwieniu, które tak silnie odczuwał dr Johnson.
Pierwszy raz poczułem je dopiero w roku 1947. Było to jed-
nak długo po moim nawróceniu, kiedy zrozumiałem, czym naprawdę jest życie i co można stracić wraz z nim.
172
VIII Wyzwolenie