Maria Anna Choczewska
Listy z kuchni
© Maria Anna Choczewska 1975 © Andrzej Choczewski 2012
ISBN 978-83-929749-7-0
Dziękuję Ci, Mamo...
•
6•
•
7•
Nie lubił tego miasta.
Inni mówili, że jest piękne, że jest coraz piękniejsze, wokół starych, stylowych domów śródmieścia rosło nowe, wielopiętrowe, podchmurne, ale on nie lubił go. Miał dość. Od dziesięciu lat każdego dnia wydeptywał jego kamienne chodniki, dziesięć lat jego życia zżarło, strawiło to miasto, Każdego dnia wydeptywał tę samą ścieżkę do swojego biura. Płyty trotuaru musiały być cieńsze teraz dlatego, że on chodził tamtędy. Dwa razy dziennie, tam i z powrotem, nie licząc tych dni, gdy musiał po obiedzie powrócić jeszcze do pracy. Około ośmiu tysięcy razy, jak obliczył, przemierzył już ten kamienny tunel między starymi murami śródmieścia. A śnił o falujących przestrzeniach zbóż i zieleni miedz nakrapianych dzikimi gruszami, o zapachu dojrzewającej koniczyny i bzyczeniu trzmiela w cieple południowego słońca. Było takie miejsce, które wciąż powracało we śnie i do którego tęsknił coraz bardziej, choć nie wiedział dokładnie, gdzie mógłby je znaleźć za dnia. Biwakował tam na brzegu jeziora, które było chłodne, obiecujące, a słońce łaskotało jego skórę, gdy leżał wpatrzony w drobne fale i niteczki trawy zwieszające się ku wodzie. Był tam i zawsze chodziło o to, że pisał swoją Wielką Książkę. Kiedy miał ten sen, rozpamiętywał go po drodze i przestawał myśleć o niechęci murów, rozsuwały się przed nim wtedy, aby ustąpić miejsca zielonym przestrzeniom, które przenikała jego tęsknota. Lecz potem obrzydliwe rekwizyty miasta przyklejały się do jego wzroku, wpełzały w uszy ostrym dźwiękiem, wciskały się znaną, lepką mgłą w usta, oczy i wszystkie pory skóry. Gdy tylko zamykał bramę domu, zaczynał się nieustający, poplątany stukot kroków. Stukały duże, płaskie, męskie buty i obcasy kobiet, natarczywie, pospiesznie, oddalały się i nadciągały znowu. Z naprzeciwka zbliżał się człowiek, mijał go inny, nie miało żadnego znaczenia, kim byli ci ludzie, patrzyli na siebie obojętnie, albo odwracali oczy. Było zawsze tak samo, można było wyobrazić sobie ten wąski wycinek życia spędzanego w ścianach tych ulic, na wiele lat naprzód. Idąc tak, myślał •
8•
o tym, że za dziesięć lat o takiej samej porannej, czy przedwieczornej porze, będzie jak dziś znajdował się na tych ulicach, odrywając nogi od chodnika jedną po drugiej i brnął przed siebie w tę znaną mgłę i nie będzie żadnej różnicy, poza tym, że będzie miał trochę siwych włosów i zmarszczek na twarzy, a oczy jeszcze bardziej mu wyblakną. Myślał o tym, że gdyby przed dziesięciu laty odłożył swoje małżeństwo i poszedł swoją drogą, która potem na pewno mogła się spotkać z jej drogą, gdyby wtedy uwierzył w siebie, byłby może teraz szczęśliwy. Ale nie docenił tej tęsknoty w sobie, a raczej wtedy dopiero jej przeczucia. Nie odważył się na zwrot, gdyż za wiele wyrzeczeń za sobą pociągał. Trzeba by było rzucić w kąt pięcioletnie studia, które okazały się źle wybrane, prosić ukochaną dziewczynę, aby czekała lat jeszcze nie wiadomo ile, wyrzec się pieniędzy i wszelkiego dobrobytu, przynajmniej na pewien czas. Potem mógł nastąpić sukces, który przyniósłby mu pieniądze, radość życia, powrócił dziewczynę i wynagrodził wszystko. Mógł, ale nie musiał. Bał się więc, że zmarnuje sobie życie, wmawiał sobie, że lepiej nie nabijać głowy mrzonkami, że lepiej żyć jak tysiące innych ludzi w systematycznej pracy i cieple swoich mieszkań. W stateczności i skromnym dobrobycie codziennego dnia, które to rzeczy zapewniała im Posada. Wmawiał sobie, że pogodzi te dwie rzeczy razem, Posadę i Tworzenie. Teraz krzywił się gorzko, myśląc o tych rojeniach, bo z każdym dniem, z każdym rokiem wrastał coraz bardziej w swoje wygodne, mieszczańskie życie. Zjawiły się dzieci i musiał pracować na ich utrzymanie, był niewolnikiem swojego domu. Wszystko, co robił tam, u drugiego końca swej codziennej ścieżki, było mu coraz bardziej nienawistne, gdyż nie było tym, co chciałby robić. Posada odbierała mu całą energię, wypluwała wieczorem zmęczonego, bezwolnego człowieka i kazała o sobie pamiętać także w domu, w domu, który miał być odpoczynkiem i zapomnieniem. Żona była dobra, kochająca, dzieci zdolne i nie było z nimi kłopotów, a jego przykładne ojcostwo kosztowało go życie. Zrozumiał bowiem wreszcie, że wszystko jest stracone i kiedy pewnego dnia odebrał sobie ostatni cień nadziei i zgodził się na nicość wszystkich tych dni, które mu jeszcze pozostały, kiedy je ujrzał przed sobą takie martwe i beznadziejne, przeraził się bardzo, a potem zawrzał gniewem i postanowił udowodnić sobie, że niemożliwość nie jest niemożliwością. •
9•
Uciekł. Powiedział, że jedzie na delegację, po prostu. Spakował do walizki kilka drobiazgów i wymknął się z domu wieczorem, unikając pożegnań. Powiedział, że wróci nazajutrz, to nie było więc takie rozstanie, przy którym trzeba by było się całować i mówić sobie różne czułe rzeczy. Nie wiedział jeszcze dokąd pojedzie, było tyle pięknych miejsc, że na pewno znajdzie coś dla siebie. Pojechał pociągiem na noc, tak daleko, aby wysiąść z niego rankiem, było mu lekko, szczęśliwie. Wysiadł o kilka stacji od miejsca, do którego miał kupiony bilet, gdyż spodobał mu się skraj lasu i piaszczysta droga przez wzgórza. Mógł to zrobić, nikt nie kazał mu jechać aż do końca i to był pierwszy dowód wolności. Przeczekał odjazd pociągu, patrzył jak znikał w głębi lasu ciemny szereg wagonów, ostatnia rzecz łącząca go z miastem, z którego uciekł. Ściana lasu zamknęła się i teraz był już zupełnie sam na przystanku, gdzie nie było nawet budynku stacyjnego ani w ogóle żadnego budynku, na nasypie torów porosłym wrzosem i macierzanką. Wszystko było tak jak w tym śnie, nawet jezioro widać było w oddali. Wąską miedzą pomiędzy pszenicą przedarł się nad wodę. Jak we śnie leżał tam na trawie wciągając w płuca wilgotny dech wody i wciskając palce w nagrzaną ziemię. Wykąpał się i znów leżał na suchym piasku. Wieczorem przyszedł do małego miasteczka, znalazł tam hotel i zatrzymał się na noc. Gdy zgasił światło i podciągnął kołdrę pod brodę, pomyślał nagle o domu. Poczuł obecność tych, od których uciekł, tak silnie, jakby naprawdę spał tylko w oddzielnym pokoju. Pomyślał, że to co zrobił, jest szaleństwem. Był i chciał być związany z nimi na zawsze. Rano poszedł wolno tą samą drogą i zaczekał na pociąg, który zawiózł go z powrotem. Miasto powitało go zapachem kurzu, ale na ten wieczór straciło swą obcość i pozwoliło mu ucieszyć się z powrotu. Jednakże to co uczynił, musiało być uczynione, aby mógł zrozumieć niedorzeczność, myślał krocząc w stronę domu. W domu powitali go z radością. Ucałował żonę, ściskał dzieciaki i był uspokojony, jak człowiek, który chciał popełnić samobójstwo, ale w porę się cofnął. Tego wieczoru był zupełnie normalnym człowiekiem, nie myślał o tamtym, i widział rzeczy w ich właściwym, realnym kształcie. Ukradkiem dotykał dłonią sprzętów, wszystko to było miłe, znajome, swoje. •
10 •
Było tak przez dwa dni, a potem powróciło znowu i owładnęło nim dawne poczucie jałowości i bezsensu. Kontury sprzętów wtapiały się w mgłę, zakurzone ulice napełniały wstrętem, a zgrzyt tramwaju na zakręcie wywoływał dreszcz. Mury tchnęły chłodem i nasuwały myśli o kamieniach grobowych. Szelest kroków rósł nieustannie w wypełniający wszystko huk wodospadu, a mózg pod czaszką zamieniał się w tępy, kamienny ciężar, leniwie i z trudem rejestrujący wrażenia, jak zwolniony film. Zdał sobie sprawę z tego, że martwieje, że powoli umiera i grozi mu szaleństwo, i w nagłym porywie energii postanowił się przemóc. Otrząsnął się i zagwizdał krótko, przenikliwie, próbując rozproszyć ciszę występującą ze ścian samotnego mieszkania (żona wyszła, zabierając ze sobą dzieci). Rozejrzał się wokół uważnie, badając efekt i znów gwizdał z całych sił, wyzywająco. Przyniosło mu to ulgę. Poderwał się z fotela i szybkim krokiem, prawie biegiem, przemierzył całe mieszkanie, śpiewał przy tym głośno i postarał się przyjrzeć uważnie różnym drobiazgom. Zatrzymał się, zrobił jeszcze kilka gimnastycznych ruchów rękami i poczuł trochę zmęczenia. Tak, teraz panował nad sobą, śmieszne były te poprzednie myśli. Jeżeli tylko nie będzie dopuszczał ich do siebie, będzie wszystko w porządku. Ale martwa cisza mieszkania wciskała się znów w uszy, gdy tylko umilkł jego głos, podjął więc znów swój gwałtowny spacer, aż powrót żony zagwarantował mu bezpieczeństwo. Nastąpił teraz zupełnie nowy okres. Był w nieustannym ruchu, dzień zaczynał od forsownej, piętnastominutowej gimnastyki, do biura pędził prawie biegiem, mówił podniesionym głosem, jakby dbał specjalnie o to, żeby wypowiedziane słowa dotarły w głąb jego świadomości. Bo mówił tak oczywiście tylko dla siebie, innym wystarczała ta zwykła, przyciszona mowa jakiej używał poprzednio. Wszystko to przychodziło mu z początku bardzo trudno, jemu, który był z natury powolny i leniwy, a przynajmniej przez ostatnie dziesięć lat. Teraz nie siedział ani chwili bezczynnie. Jeżeli akurat nie miał nic do roboty to chodził po pokojach wielkimi krokami i śpiewał dzieciom piosenki. Nie myślał. Czuł się świetnie. Zabierał dzieci na spacer i szedł z nimi, szczęśliwymi, za miasto, do nędznego lasku, który niewiele tylko przypominał prawdziwy las. Wieczorem kładł się do łóżka zmęczony tak, że nie chciało mu się nazajutrz wstać do pracy, ale wstawał i robił piętnastominutową gimnastykę. •
11 •
Zabijał w sobie tęsknotę, a wraz z nią, pozornie uzdrawiając, zabijał i siebie. Zrozumiał i to także pewnego dnia i zrozpaczony przeleżał całą niedzielę zakrywając dłońmi oczy i nie reagując na zaczepki malców. Po cóż to szamotanie, myślał, jeżeli się poddam, rezultat będzie ten sam. Lecz następny dzień był wyjątkowo ładny, lekki zachodni wiatr powiał świeżością jesieni i ciało przyzwyczajone ostatnio do walki nie chciało ulec apatii. Gimnastyka, do której się zmusił, wpłynęła dobrze na jego humor i pędząc do pracy myślał już o tym, że mógłby spróbować popracować trochę dla swoich marzeń. Jeśli, pomimo wyczerpania pracą w biurze, potrafił ostatnio wykrzesać z siebie tyle energii i wysiłku fizycznego, to może uda mu się zmusić także umysł do posłuszeństwa. Na biurku pod lampą pojawiły się grube tomy. Musiał czytać, aby w swoim wyjałowionym mózgu wzbudzić myśli i problemy, brakowało mu zresztą wykształcenia humanistycznego. Usypiał nad książką, ale tęsknota była silniejsza i wreszcie wciągnęło go to tak, że teraz niechętnie wstawał od biurka. To było miejsce, które tchnęło nadzieją. Tomy zmieniały się szybko, pojawił się stos białych arkuszy, ale wciąż jeszcze pozostawały one czyste. Nie chodził już z dziećmi na spacery, szalał, kiedy w pokoju rozlegał się wrzask, hamował rosnącą złość, gdy żona siadała na krawędzi biurka aby mówić o głupstwach. Musiał jej słuchać, musiał odpowiadać jej od czasu do czasu. W domu był nieustanny ruch, trudno było zebrać myśli, zagłębić się na dłużej w jakiś problem. Siedział tak nieraz, przeżuwając w myśli jedyne, pierwsze zdanie, które chciał zapisać, nie mogąc posunąć się dalej i wzbierała w nim głucha wściekłość, złość na to wszystko co hamowało jego wysiłek, kosztujący go tyle silnej woli. Której przecież nie miał, która dopiero zaczęła się w nim rodzić na jego własne postanowienie. Gdybym był wolny – myślał i żałował straconej okazji tego dnia spędzonego w miasteczku, który miał być początkiem, a pozostał tylko niewiele znaczącym epizodem. Przychodziła z plotkami lub prośbami o radę w głupich sprawach, po prostu chciała czasem zamienić z nim parę słów, a on odpowiadał jej głosem, w którym drżał bunt. Och, zamknij się wreszcie, myślał •
12 •
ordynarnie i pewnego dnia wrzasnął tak naprawdę, trzasnąwszy równocześnie książką w blat biurka. Ona stanęła nieruchomo otwarłszy oczy z niedowierzaniem, potem zalśnił w nich ból, a on poczuł się jak świnia. Patrzyła jak na chorego, z przerażeniem i współczuciem, aż wywołał na wargi niepewny, przepraszający uśmiech, a jej ręka dotknęła jego dłoni. Przytrzymał tę rękę i położył ją sobie na ustach, nie śmiał popatrzeć na tę drobną postać, przeciw której zgrzeszył bluźnierstwem, a którą przecież kochał. Ta ręka, to więź, która go pętała, ale śmiesznym było mieć jej to za złe. Walczyć z nią oznaczało walczyć przeciwko sobie. Zrozumiał to i odetchnął, że było jeszcze dość wcześnie, że nie zdążył jeszcze zniszczyć wszystkiego. Był częścią tego domu, ale w tej chwili nie wydawało mu się to ciężarem. Dwa tory jego życia muszą biec zgodnie w obiecane dni, on potrafi, musi tego dokonać! Była to chwila pełna nadziei i światła. Wiedział, że będzie miał znów wątpliwości, chwile apatii i zniechęcenia, ale był na to przygotowany. Panował nad sobą, najważniejsze miał już poza sobą.
Wczoraj, oglądając w telewizji popołudniowy program dla młodzieży,
zostałam niejako sprowokowana do tego, żeby spojrzeć na swoje życie z zupełnie nowego punktu widzenia. Wyjaśnię to zaraz. Cztery młode kobiety (z wyglądu – dziewczyny) opowiadały historie swych małżeństw. Wszystkie te cztery związki były nieudane, wszystkie zawarte w bardzo młodym wieku – w czasie studiów – doprowadziły do głębokich rozczarowań. Ale nie chodzi mi w tej chwili o małżeństwo. Jedna z tych dziewczyn-mężatek urodziła wkrótce po ślubie dwoje dzieci i choć udało się jej jakoś skończyć studia, to jednak nie podjęła pracy, ponieważ musiała opiekować się dziećmi. Wydaje się to oczywiste. Uderzyło mnie to, co powiedziała: – Teraz czuję się poniżona, ilekroć spotykam moje koleżanki i moich kolegów ze studiów. Wszyscy zajmują jakieś stanowiska, są kimś, zarabiają. A moi rodzice muszą się wstydzić przed ludźmi, że ta ich wykształcona córka, z której byli tak dumni, siedzi w domu, zajmuje się gotowaniem i dziećmi! •
13 •
Otóż ja też, jak ta dziewczyna, zostałam w domu i zajmuję się dziećmi. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, że powinnam się tego wstydzić. Oczywiście nieraz rozważałam moją sytuację we wszystkich jej jasnych i ciemnych aspektach, buntowałam się, to znów przyznawałam sobie rację, nigdy jednak nie pomyślałam, że powinnam się wstydzić. A teraz usłyszałam coś takiego i muszę przemyśleć sobie wszystko od nowa. Być może, rzeczywiście (choć nie mam ochoty z tym się zgodzić) znajduję się we wstydliwej sytuacji. Może wszyscy tak myślą o mnie, tylko ja tego nie dostrzegam. Oczywiście czasem spotykałam się z jawnymi wręcz oznakami lekceważenia z tego powodu, że nie pracuję, ale to było ze strony osób, które niewiele więcej poza tym o mnie wiedzą i widziałam w tym zaledwie objawy nadętej głupoty, którą nikt rozsądny nie będzie się przecież przejmował. Tak, ale może stan jest bardziej ogólny, tylko wśród bliższego otoczenia mocniej zakamuflowany? Oczywiście, boleję nad tym, że dotąd niczego nie dokonałam, że moich wielkich zamiarów nie wyprowadziłam z krainy marzeń w realny świat. Czasem to boli bardziej, rozognia się, wybucham, robię Michałowi niezasłużone awantury, by wreszcie przycichnąć po burzy w spokojnej rezygnacji. Bo ani to przecież wina moja, ani Michała. Nie poświęciłabym domu, żeby osiągnąć sukces, a bez poświęcenia to nie jest możliwe. Czuję dotkliwą szpileczkę zazdrości, gdy czytam o sukcesach moich kolegów, o ich nagrodach, ale równocześnie ich osiągnięcia podsycają we mnie nadzieję, że i na mojej ulicy będzie kiedyś święto. Kiedy czytam książki przez nich napisane, nabieram ochoty do natychmiastowego działania, układam plany, robię postanowienia, widzę już sukcesy i w parę chwil potem padam podcięta batem nieustających domowych obowiązków. Może sobie R. bujać po białostockich błotach, przeprowadzać rewolucje językowe, doskonale przyprawiające o drgawki nauczycieli gramatyki i ortografii, eksperymentować – a ja muszę przygotować kolację, umyć i położyć do snu dzieci, a potem jeszcze zrobić małe, cowieczorne pranie. To jednak wcale nie znaczy, że chciałabym nie mieć tych obowiązków. Przecież kobiety pracują i mają domy i dzieci. Dlaczegóż więc ja zrezygnowałam z połowy mojego życia? I czy rzeczywiście powinnam się tego wstydzić? •
14 •
Po prostu wybrałam wolność, ponieważ była mi potrzebna. Uzyskawszy ją jednak, zaprzęgłam się prawie natychmiast w nową niewolę, słodszą wprawdzie, ale o wiele trwalszą, z której nie sposób już się uwolnić. Czego zresztą wcale nie pragnę.
Któregoś dnia w redakcji... Przyszłam tam pełna onieśmielenia i nabo-
żeństwa wobec ludzi noszących znane nazwiska. Nie odważyłabym się pierwsza odezwać do naczelnego, był to w moim pojęcia ołtarz trudno dostępny, który rzadko wzywał mnie do swych stóp, a zbliżałam się doń ze ściśniętym sercem. Wskutek tego moje odpowiedzi zapewne nie zawsze były sensowne. Jednakże miałam talent, zatem wspaniałomyślnie wybaczano mi pierwsze potknięcia. Z czasem poczułam się nieco pewniej, choć wciąż jeszcze zachowywałam sztywny pancerz onieśmielenia (a może i nieufności?) wobec kolegów, który nie pozwalał mi brać udziału w ich swobodnych żartach. Jednak praca, a zatem i życie (bo to było coś więcej niż zwykłe osiem godzin obowiązków) były fascynujące. Stałe przebywanie w pobliżu kotła, w którym mieszały się echa ważnych wydarzeń, dodawanie doń swoich własnych przypraw, przebywanie wśród ludzi znanych i ludzi kierujących, wreszcie wśród ludzi prostych, którzy darzyli nas poważaniem i zawsze mieli przygotowane dla nas specjalne krzesło, świadomość, że można czasem zmienić bieg sprawy, pomóc komuś udręczonemu cudzą złą wolą, niedbalstwem, przepisem – to wszystko dawało dużą satysfakcję. Ale pewnego dnia w redakcji poczułam się niedobrze. To dziecko dawało znać o sobie, dziecko, którego jeszcze nie umiałam sobie nawet wyobrazić. Przemagając niejasne uczucie mdłości i bólu głowy, pozbierałam swoje papiery i zeszłam na dół. Miałam na ten dzień zaplanowany wyjazd, zamówiony już przed tygodniem samochód czekał przed bramą. Jeżeli teraz nie pojadę, nie dostanę już samochodu w tym miesiącu. A materiał musiał być napisany. Godzina jazdy po gładkiej szosie była do zniesienia. Wstąpiliśmy do władz powiatowych, dwaj miejscowi dygnitarze wybrali się ze mną, żeby na miejscu pokazać osiągnięcia. Zjechaliśmy na boczne drogi. Oglądaliśmy najpiękniejsze sady, przodujących rolników, małe sprawne •
15 •
przetwórnie. Samochód podskakiwał na wybojach wiejskich dróg, wpadał w koleiny, dyszał spalinami. Mdła, obrzydliwa kula właziła mi do gardła, Na pół świadomie rozmawiałam, przez mgłę zasnuwającą oczy i mózg oglądałam nowy hotel, basen kąpielowy we wsi, gdzie przygotowywano wzorcowe letnisko, Powrotna droga była koszmarem, nigdy nie napisałam tego reportażu, gdyż sama myśl o nim, wspomnienie tego dnia, wywoływały mdłości. Był to też ostatni dzień mojej pracy w redakcji. Potem był szpital, a wreszcie, po długim okresie oczekiwania – dziecko.
Szanowna pani, opowiadanie do nas nadesłane jest interesujące w po myśle, niestety – nie przekonywujące w wykonaniu. Nie wiemy skąd się wzięła niechęć Pani bohatera do miasta (przecież każdy, kto ma rodzi nę rozumuje podobnie), wypływa to zresztą, jak sądzę, z pewnej ogól nikowości. Bohater usiłuje się przemóc, czyta poważne dzieła (jakie? po co?) jest właściwie nie tyle skazańcem za jakiego chciałaby go Pani uważać, lecz zwykłym histerykiem. Brak więc uzasadnienia i pogłębie nia filozoficznego, w artystycznym sensie tego słowa.
Jak zwierzę zamknięte w klatce, wietrzące nadchodzącą burzę, tak
Anka miotała się po mieszkaniu, chodząc od okna do okna, to z jednej to z drugiej strony domu wyglądając na ulicę. Miał wrócić o piętnastej, tymczasem była już siedemnasta, a on nie nadchodził. Obiad stał w pogotowiu na małym gazie, kotlety zdążyły się już podsuszyć i przypalić. Anka nie mogła zająć się niczym, póki nie skończy z tym obiadem. Przylepiała więc nos to do jednej, to do drugiej szyby, patrząc jak wracają inni. Wszyscy obładowani zakupami, niektórzy podnosili wzrok do okien, szukając zapewne swoich dzieci wyczekujących przy szybach. Uśmiechali się nagle, kiwali ręką, jeśli mogli ją wyswobodzić od siatek; albo tylko głową. I już dzieci pędziły otwierać drzwi, podczas gdy mama albo tata byli jeszcze na dole. Rozlegały się wrzaski powitalne, podskoki i tańce wokół odzyskanych rodziców.
•
16 •
Jak dobrze jest wracać do domu, pomyślała Anka, i jakie beznadziejne jest to moje czekanie. Czy nie lepiej by było, gdyby to na mnie ktoś czekał, gdybym to ja wracała z pracy do domu i dzieci narobiłyby wesołego wrzasku i ruchu. Ale nigdy, przenigdy, nie zostawiłaby swoich dzieci pod opieką kogoś obcego. Nigdy nie mogłaby być pewna czy im się coś nie stało, tyle najróżniejszych wypadków może spowodować cudze niedbalstwo. Nigdy nie byłaby pewna, czy owoce zostały dostatecznie umyte (raczej nie), czy niania nie jada dziecinną łyżeczką i czy dostatecznie często myje sobie ręce. Anka wyznawała pogląd, że dzieci zasługują na to, aby mieć matkę. Teraz siedzą cicho w swoim pokoju, pewno oglądają książeczki, albo układają klocki; i w domu panuje smętna, leniwa cisza. Jest cała masa rzeczy do zrobienia, ale Anka nie może się do niczego zabrać, bo czeka z obiadem na męża. To właśnie czekanie jest takie obezwładniające, że może chodzić tylko od okna do okna, albo bezmyślnie przestawiać rzeczy na kredensie. W ów stan otępienia zaczyna się wkradać niepokój: może mu się co stało? Kotlety są coraz ciemniejsze. Wreszcie klucz obraca się w zamku. – No, co słychać? – pyta Stefan wesoło, nieświadom swojej winy. Odpowiada mu urażone milczenie. – Coś się stało? – dopytuje się Stefan. – Miałeś przyjść o trzeciej. – Ach, tak. Zebranie się przeciągnęło. Chce ją objąć, klepnąć, pocałować, ale Anka wymyka się w milczeniu. Przypalony obiad mogłaby mu jeszcze wybaczyć, ale nie może tego niepokoju, podczas gdy on, jak gdyby nigdy nic cały i zdrowy wraca do domu i nawet nie myśli jej przeprosić. Jeszcze swoje rubaszne obyczaje demonstrować chce. Anka stawia na stole przyczerniały obiad i wychodzi do pokoju. Stefan też już nic nie mówi, zabiera się do jedzenia, czytając gazetę. Anka siedzi w pokoju na tapczanie, nie zapala światła, przez okno spogląda na tumany śniegu wirujące w świetlnych okręgach wokół ulicznych lamp. Dzieci nadal siedzą cicho w swoim pokoju, pewno nawet nie zauważyły, że ojciec wrócił. No tak, myśli Anka z goryczą, no tak. Czy jego w ogóle obchodzą dzieci? Nawet słowem się do nich nie odezwał. Ale Stefan skończył
•
17 •
właśnie jeść obiad i nie doczekawszy się herbaty, o której Anka demonstracyjnie „zapomniała”, poszedł do dziecinnego pokoju. Przez chwilę dobiegały stamtąd ożywione głosy i śmiech, potem Stefan wszedł do pokoju, gdzie siedziała Anka, zapalił światło, spojrzał na nią, ale nic nie powiedział, tylko zasiadł w swoim fotelu i otworzył książkę. Teraz dopiero zapadła głucha, prawdziwie przygnębiająca cisza. Pełna napięcia, pretensji i urazy Anka wpatrywała się w jego nieruchome plecy i miała ochotę krzyknąć, albo potrząsnąć nim, żeby tylko coś powiedział. Już lepiej, jak go nie było, pomyślała. Jednak, co z niego za egoista! Myśli tylko o sobie. Żeby choć przeprosił za to spóźnienie, za jej niepokój, żeby porozmawiał, rozproszył choć na chwilę jej całodzienną samotność. Nie myślała o tym, że to ona sama skutecznie go do tego zniechęciła. Westchnęła: trudno, taki już mój los! Wstała z ciężkim sercem i poszła do kuchni, żeby pozmywać naczynia. Rozmyślała o krzywdzie jaką jej wyrządził nie pierwszy już raz. Wyraźnie demonstruje, że nie obchodzi go jej zły humor (czyż nie jak najbardziej usprawiedliwiony?) Nie chce dać jej oparcia w trudnych chwilach, przeciwnie, robi wszystko, żeby wtrącić ją w jeszcze większe przygnębienie. Raz po raz zawodzi się na nim. Tylko dzieci, tylko dzieci jej pozostają. Wytarła ręce i poszła do nich. – Jest jeszcze tatuś? – zapytał natychmiast Leszek – niech tatuś zagra z nami w domino. – Tatuś jest zajęty. Ja zagram z wami, teraz mam trochę czasu. – My chcemy z tatusiem – uparli się. – Z tatusiem! Musiała przełknąć nową gorycz. – Proszę bardzo – powiedziała – Poproście tatusia. Wróciła do kuchni. Nie była im potrzebna, mieli jej dość przez cały dzień. Ani jemu nie była potrzebna. Owszem, ugotować, podać jedzenie, przygotować ubranie. Poza tym mogli się świetnie bez niej obejść. Teraz bawią się w najlepsze, widać Stefan dał się namówić na grę, a ona siedzi w kuchni i nie ma do kogo słowa powiedzieć. Owszem, jest cała masa rzeczy do zrobienia. Tak, to jest niewątpliwie coś, czego nikt jej nie odbierze! Dać im w porę jeść, prać im ubrania, sprzątać, uczyć, bawić, wychowywać – oto jej obowiązki. A prawa? Czyż jej nic się nie należy? Przy tym nie wolno jej okazać ani cienia niezadowolenia, bo on się zaraz obraża, nie odzywa! Więc Anka, cała rozżalona, płacze cicho, a łzy kapią do przygotowywanego na kolację twarogu. •
18 •
Krysiuniu, ja mu się wcale nie dziwię, że on nie chce wychodzić. Na świecie jest zimno tak, śniegi duże, sama widzisz przez okno. To może być powód. A drugi, że jego Ojciecprzynadziei był nieostrzyżony. Ale się właśnie ostrzygł był, jak od ciebie poszedł. Pan polał mu włosy jakimś nowym śmierdzidłem, tyle dobrze, że szybciej wietrzeje. Pan zapytany ile płacę, odrzekł: dziesięć złotych, jeśli pan tak uprzejmy. Hm, czyż by sam zadbał o napiwek? Ze samym strzyżeniem nie napracował się. Skrócił trochę. W tyle chyba nic nie wyrównał. Mówił też, że „... to jest, panie, wdzięczny włos, on się układa, tylko trzeba go zmoczyć, przy zwyczajać go...” Jestem w łóżku i piszę. Jestem, bo jutro chcę wcześniej wstać. Flasz ka za drzwiami. Pisałaś miodu. Miodu to chyba w domu nie ma. Ku pię jutro. Z telefonami trzeba umieć się obchodzić. Oto jest na tej poczcie tro je kabin. W środkowej tarcza jest już styrpana i zacina się. Ludzie wolą tam nie wchodzić, albo wnet wychodzą. Ja wczoraj z tamtej kabiny do ciebie... Więc dziś też. Rzeczywiście zacina się. Więc go pogłaskałem, tarczę mu podtrzymałem, trochę popchnąłem, no i raz dwa, jest Krysiu nia. Są tam panie miłe w tym szpitalu, są pewno i mniej miłe, ale do telefonu wszystkie są uprzejme. Tak, Krysiuniu. To jest pomysł. Cisza w eterze. Spać. Jeść. Może czy tać. Chodzić, gimnastykować się. Nie gnuśnieć. Jutro pouciszam wszyst kich. Jak tylko wpadłem do pracy, zwalono mi na głowę kupę roboty. Głównie sprawozdania. Wyjść z telefonem na miasto niepodobna, dla tego dopiero wieczorem. W piątek postaram się być przed południem. Lepiej przed południem, bo tramwaje jakoś mniej tłoczne. Co do mnie, jestem przekonany, że „to” ujrzy świat między szóstym a dziesiątym. Mogę ci też zdradzić dokładniejszy termin: siódmego, czwartek. Zna czy jutro? Jutro. Co to znaczy? Nic się nie bój, śpij dobrze. Całuję cię troszeczkę. Michał. P.S. Pomału przyzwyczajam się do wstawania o szóstej, choć jeszcze ciemno. Bo będę z tobą wstawał. •
19 •
Nie, to nie do wytrzymania. Jeszcze chwila, a wyrzucę ich przez okno,
albo stłukę pupy na płasko. A najlepiej zabiorę się z domu i niech on robi sobie z nimi co chce. Już siedem razy mówiłam do Piotrusia: ubieraj się, pospiesz się, włóż koszulę, zdejm portki od pidżamy, nie wkładaj majtek na głowę, pospiesz się, bo nie będziemy na ciebie czekać. Tymczasem, od mniej więcej trzech kwadransów, Piotruś jest na tym samym etapie – zdążył zdjąć pidżamę. Za to zajmuje się czym innym – podskakuje na tapczanie, ogląda kalendarz, szuka na suficie krasnoludków, ryczy jak lew, pośpiewuje, złości się na Pawełka, a przede wszystkim cały czas gada. Miele językiem, jak gdyby chciał nadrobić czas stracony na spanie. Wreszcie, o Boże! zaczyna wkładać rajtki. Z jedną stopą ubraną i z gołą pupą zabiera się do oglądania Świerszczyka. – Piotrusiu – mówię po raz ósmy, złowrogo – wkładaj rajtki! – No, zaraz – mówi ze złością – nie widzisz, że muszę tu coś znaleźć? Znalazł wreszcie; i rajtki pomału, powolutku pełzną wzdłuż nogi w górę, podczas gdy on przygląda się obrazkowi. Znowu się zatrzymały. Patrzę na niego i przysięgam sobie nigdy więcej nie mieć dzieci. Patrzę i nic już nie mówię, bo musiałabym wrzasnąć. W głowie zaczyna mi się kręcić ze zdenerwowania, robi mi się gorąco, wszystko się we mnie gotuje. Wreszcie chwytam go wpół i najchętniej sprałabym na kwaśne jabłko, ale udaje mi się jeszcze opamiętać. Dostaje więc tylko jednego klapsa i dom napełnia się wrzaskiem pełnym żalu i złości. Chyba mocno go zabolało, na siedzeniu ma czerwoną plamę. Nie przestaje ryczeć. Serce mi wali, ręce się trzęsą, ale trzeba doprowadzić rzecz do końca. Ubieram go dalej sama, bo już najwyższa pora wyjść, no i już nie mam siły patrzeć jak on to robi. Najgorsza godzina dnia – wychodzenie na spacer. Straszne. Pawełek jest już ubrany, dzięki temu że ja to robię. To także nie jest łatwe – trzeba go najpierw schwytać, a potem trzymać mocno i nie wypuszczać z rąk. Ubranie musi być przedtem zgromadzone w jednym miejscu. Jeżeli przypadkiem o czymś zapomniałam i muszę poszukać – łapanie Pawełka trzeba powtarzać od początku. Tymczasem on nierzadko zdejmuje z siebie to, co mu już uprzednio z takim trudem zdołałam nałożyć.
•
20 •