Karolina
Filipiak
Lorelei czeka
Opowie ci o Niemczech
Kraków 2021
Kraków 2021
© Copyright by Karolina Filipiak 2021
Opieka redakcyjna Joanna Hołdys Adiustacja Mirosław Dąbrowski Korekta Anna Śledzikowska Opracowanie graficzne, skład i przygotowanie do druku Andrzej Choczewski Projekt okładki Studio Kozak Ilustracje na okładce ©Rawpixel.com - stock.adobe.com ©derplan13 - stock.adobe.com Ilustracje w książce Karolina Filipiak: s. 181, 182, 195, 196, 226, 249, 250, 263, 264, 285, 286, 365 domena publiczna: s. 225, 255, 269
ISBN 978-83-64506-82-6
e-mail: jak@wydawnictwojak.pl www.wydawnictwojak.pl
Moim Bliskim, dzięki którym spełniam marzenia. Z Wami wszystko jest możliwe. Dziękuję.
Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku,
oddaję w Wasze ręce książkę, o której napisaniu marzyłam od lat. Okazało się jednak, że aby powstała, musiałam wyjechać z Polski i zanurzyć się w zupełnie nowym dla mnie doświadczeniu, jakim była przeprowadzka do Niemiec i życie emigrantki. Moja emigracja nie miała jednak nigdy (a przynajmniej do teraz, gdy wystukuję te słowa na klawiaturze) charakteru dramatycznego czy krańcowego. Nie zmusiły mnie do niej warunki finansowe ani sytuacja polityczna we własnym kraju. Mój wyjazd podyktowany był wielką (a po czterdziestych urodzinach jeszcze większą) wolą zmiany. Wiodłam sobie w moim podpoznańskim siole wygodne i miłe życie, z pięknym widokiem za oknami dwupoziomowego mieszkania. Kłanialiśmy się sobie codziennie z sąsiadami spokojnymi i znanymi od lat, chodziliśmy po te same sprawunki, rok po roku mijały jesienie, zimy i lata, a każdy dzień wypełniały zajęcia uspokajająco regularne i przewidywalne. Któregoś poranka zadałam sobie pytanie, czy właśnie tak ma wyglądać kolejnych trzydzieści, czterdzieści (czy ile mi tam pozostało) lat życia. Mogłoby. Ale przecież nie musiało. To dlatego usiedliśmy z Mężem na kanapie i zakręciliśmy wielkim globusem. Kontynent po kontynencie wykluczyliśmy kraje leżące za daleko lub za blisko, za podobne lub za odmienne, takie, do których nam się nie spieszy, i takie, w których nie szanuje się praw człowieka. Na placu pozostała północna i zachodnia Europa. To tam chcieliśmy pożyć przez jakiś czas. Całą rodziną. A potem z żelazną konsekwencją (za którą dziękuję Mężowi) próbowaliśmy wcielić nasz plan w życie. Czyli znaleźć pracę na tyle sensowną, by przygoda pozostała przygodą, bez konieczności rezygnowania ze standardu życia, do którego przywykliśmy. Ten proces trwał trzy lata. I kiedy już wydawało się, że trudno, akurat tego planu nie uda nam się zrealizować, los się uśmiechnął i ruszyliśmy pod Frankfurt, do baaardzo zachodnich Niemiec. Zaczęła się wielka przygoda. 7
Każdy dzień był inny. Każdy pulsujący od nowych wrażeń i doświadczeń. Aż prosiły się o notowanie. I tak zaczęłam prowadzić bloga, z czasem przekutego w zbiór felietonów, który trzymacie w rękach. To opowieść o naszym życiu w Niemczech. Ale nie tylko o tym. Także o niemieckiej literaturze, mitach, ludziach, winach i miastach. I o codzienności, w tym o wirusie, który obnażył wszystkie europejskie różnice i podobieństwa. Książkę zakończyłam w grudniu 2020 roku rozdziałem „Stille Nacht”. Europa przeżywała właśnie drugą wielką falę koronazarażeń. Deeplocki pozamykały nas w granicach i w mieszkaniach. Ale mam nadzieję, że wiosną, gdy dzięki szczepionkom wszyscy wspólnie okiełznamy wirusa, ruch między Polską i Niemcami ponownie ożyje. I wówczas moje felietony będą miłym uzupełnieniem Państwa wakacyjnych lub biznesowych podróży. Miłej lektury! Karolina Dietzenbach 2021
czwartek, 28 sierpnia 2019
Schiller też była kobietą
Postanowiłam, że wrócę do niemieckiej literatury, by jeszcze głębiej wejść w kraj, którego jestem gościem. „Opowiadania” Manna czekają na półce. Przed przyjazdem pochłonęłam „Przemianę” Kafki. Mąż czytał ją w oryginale, ja w przekładzie, na oryginał jeszcze przyjdzie pora. Nawet przekład nie był łatwy w lekturze. Wszystkie Kafkowe lęki, wszystkie fobie są w „Przemianie” jeszcze lepiej widoczne niż w „Procesie”, który nie jest ani łatwą, ani prostą lekturą. No i do przyjemnych też bym jej nie zaliczyła. Cieszę się jednak niezmiernie, że przeczytałam „Proces” właśnie teraz, kiedy mam już swoje lata i na rzeczy patrzę inaczej. I z innej perspektywy: rodzica, dziecka, kobiety, żony. W zasadzie wszystko, co przeczytałam do dwudziestego czwartego roku życia, powinnam przeczytać raz jeszcze. „Przemianę” polecam tym, którzy uważają, że „Proces” był dziwny. Nie, nie był. Przeczytajcie „Metamorphosis”, to zrozumiecie, co mam na myśli.
*** Dziś, w drodze między stu sklepami, dwustoma urzędami i trzystoma samochodami (jak powiedziałby bajkopisarz) rozmawialiśmy z Juniorką o literaturze europejskiej, w tym o czołowych twórcach romantyzmu w Niemczech. O Goethem i jego Werterze napiszę następnym razem (gyythee, Aluniu, mówimy gyythee). Dzisiaj będzie o Schillerze, a w zasadzie o jego „Rękawiczce” (Handschuh). 9
Tłumaczenie Mickiewicza jest nieco przaśne, ale dobrze oddaje klimat utworu. Jest średniowiecznie, dzikie zwierzęta, dzicy ludzie, czyli rycerze i królewski dwór. I panna, której rękawiczka frunie z balkonu wprost w kłębowisko bestii w dole: Marta z uśmiechem rzecze do Emroda: „Kto mię tak kocha, jak po tysiąc razy Czułemi przysiągł wyrazy, Niechaj mi teraz rękawiczkę poda”.
Emrod przeskoczył zapory, Idzie pomiędzy potwory, Śmiało rękawiczkę bierze. Dziwią się panie, dziwią się rycerze; A on w zwycięskiej chwale Wstępuje na krużganki. Tam od radosnej witany kochanki, Rycerz jej w oczy rękawiczkę rzucił: „Pani, twych wdzięków nie trzeba mi wcale”. To rzekł i poszedł, i więcej nie wrócił.
„Den Dank, Dame, begehr ich nicht!” Und verlässt sie zur selben Stunde.
10
Po uważnej lekturze tłumaczenia i oryginału (oryginał lepszy!) piszę list do Schillera:
Sehr Geehrter Herr Schiller, Dziś inne czasy. Po pierwsze, jaka rękawiczka? Chyba taka z touch palcem, żeby można było dotykać zimą ekranów telefonów. Po drugie, nie wolno tak traktować zwierząt. Kto to widział, by je głodne trzymać w ciasnych i nieocieplonych pomieszczeniach. I wreszcie: w czasach wszelkiej możliwej równości, przynajmniej tu u Pana, i u mnie, Marta vel Kunegunda nie potrzebuje żadnych dowodów miłości. Najważniejsze, jak uczy dziś psychologia, to umieć kochać samą siebie. A poza tym po co jej facet? Nawet rycerz? Ona sama na siebie zarobi i sama sobie po wszystko skoczy. Po rękawiczkę i lamparta też. A jeszcze lepiej po lamborghini. No, ewentualnie możemy się zastanowić, czy rycerzem nie mogłaby być kobieta. W końcu Kopernik też była kobietą. A zatem w tym aktualnie najrówniejszym ze światów po rękawiczkę Marty skoczyłaby sama Marta lub jej dziewczyna Emrodina, z którą od lat tworzy udany lesbijski związek. Bo, jak przeczytałam w jednej z ulotek o Pana aktualnym kraju, wartości, które są priorytetowe dla mieszkańców Niemiec, to równe prawa jednostek i poszanowanie wszystkich ludzi. Z poważaniem, Frau Filipiak
piątek, 29 sierpnia 2019
Po swojemu
IKEA najlepszym przyjacielem emigranta. I jeszcze sklepy, które dziś noszą miano vintage albo second-hand, a są rodzajem komisów z używanymi meblami, słodkim ukojeniem dla portfela i oczu. Tak, oczu też, bo te aż bolą od patrzenia na ceny nowych niemieckich mebli, skrojonych jak volkswagen, do bólu praktycznie i bez krzty fantazji znanej z francuskich czy włoskich kolekcji. A w wintydżach można poszaleć za cudownie niewielkie pieniądze. To silva rerum, las rzeczy, magazyn magicznych przedmiotów, które trafiły tam nie wiadomo skąd i dlaczego, niektóre brzydkie jak noc, a inne szalone, kolorowe, niespodziewane i aż proszące o to, by je choć wziąć do ręki. Chociaż potrzymać. Zastanowić się, czy nie zabrać ze sobą, by w nowym wnętrzu nabrały nowego blasku. Dać im nowe życie. Nowe ściany, nowy dom. W sklepach z używanymi meblami wraca do mnie powiedzenie architektek wnętrz, z którymi pracowałam nad polskim domem: szlachetne materiały szlachetnie się starzeją. Drewno czy kamień pokrywają się patyną czasu, kolejne pęknięcia dodają im urody. Sunę między meblami, z których każdy ma swoją historię i swoich ludzi, każdy jest wyjątkowy i niepowtarzalny. Dziś, inaczej niż dziesięć lat temu, chcę, by mój nowy dom miał w sobie więcej szaleństwa i indywidualizmu. I był bardziej przytulny. Dekadę wcześniej stawiałam na skandynawski minimalizm. Tylko pragmatyzm rozwiązań i potrzeba dużej ilości światła łączy mnie z dzisiaj ze mną z wczoraj. Mój dom dzisiejszy i mój dom wczorajszy. Dziś daję sobie prawo 12
do eksperymentów. I do pomyłek. Dziesięć lat temu chciałam, by dom był idealny. Na zawsze. Prawie się udało. Jest tak perfekcyjny, że nie ma w nim co zmieniać. Musiałabym kupić nowy, by zacząć zabawę w aranżowanie od początku. Albo przenieść się do nowego mieszkania. I tak słowo stało się ciałem. Już nie chcę pomocy projektantów. Razem z Juniorką planujemy własne wnętrza własnymi siłami. Będzie światło i biel, i przestrzeń, ale też odrobina barokowych kwiatów na ciemnozielonym tle. Wygodny fotel i okrągły stół, o którym marzę od lat. Nad stołem czarna druciana lampa, rockowy pazur przełamujący kwiatowość obrusa jak od Gucciego. Różowe złoto kabla tajemniczo rozświetla sufit. No właśnie. Tajemniczo. I tak jest ok. Odrobina niedopowiedzenia. Odrobina pomieszania. Tego mi dziś potrzeba. Odrobiny szaleństwa w moim dotąd poukładanym i przewidywalnym życiu.
niedziela, 1 września 2019
Ziszczony sen mojego Męża
Każda, najprostsza nawet czynność tutaj, to przynajmniej kilka pytań, których nie zadaję sobie w Polsce albo które zadaję rzadko. Przykład: od przedwczoraj mamy pralkę i suszarkę. Przywiózł ją team, jakżeby inaczej, polski, trochę mieszany, bo młodszy Polak to poniekąd mój rodak półkrwi, polski jest dla niego drugim językiem (i to słychać). Starszy mężczyzna (starszy, czyli tak na oko w moim wieku, hi hi, sama nie wierzę w to, co piszę) wyraźnie napływowy, po polsku mówił ładnie, choć z wkradającym się powolutku obcym akcentem. W zasadzie, myślę, z jakim obcym akcentem, przecież ten akcent jest już dla niego zapewne bardziej swojski niż ta z trudem podtrzymywana polszczyzna. No nic, przywieźli pralkę i suszarkę, i tak oba sprzęty zamieszkały w przytulnej dietzenbaskiej piwnicy obok tuzina im podobnych sióstr. Po niektórych już widać upływ czasu, niektóre mają się lepiej, inne gorzej, niektóre wysoko trzymają kosze wypełnione detergentami i myślą zapewne, że tak górują nad otoczeniem. W tej części piwnicy łatwo trafić do drzwi pralni. Słychać zza nich swojskie pomrukiwanie maszyn, którym towarzyszy snujący się przy podłodze zapach mocnych proszków i zmiękczaczy do tkanin. Pralkę z suszarką kupiliśmy w stylowym second-hand z AGD, obie w wersji lux, obie w cenie jednej nówki no-name. Nie widzieliśmy powodu, by płacić jakieś 800 jurków (tak pieszczotliwie nazywamy lokalną walutę) za sprzęt na dwa, góra trzy lata. Mąż ma wreszcie upragnioną i wymarzoną suszarkę. Widocznie musiał przyjechać do Niemiec, żeby ją mieć. Ja od 14
zawsze czułam pismo nosem, że cudów nie ma i suszarki też kryją w sobie mroczne tajemnice. Krótka instrukcja obsługi zademonstrowana przez panów od transportu utwierdziła mnie w przekonaniu, że miałam rację. Wyciąganie fafołów i wylewanie wody pozostawiłam Mężowi. Niech ma, co chciał. Ze mną jak z dzieckiem. Mówisz i masz. Tak po prawdzie, to nie było wyjścia. W kondominium, w którym mamy mieszkanie (jakie kondominium, mówi Mąż, to przecież zwykły blok jest, tyle że niewielki), wieszanie prania w mieszkaniach jest zabronione. A na balkonach też nie można. Co kraj, to obyczaj. We Włoszech trwa aktualnie gorąca dyskusja, czy wolno odbierać mieszkańcom utrwalony w filmie i malarstwie, historycznie uzasadniony przywilej rozwieszania gaci i pieluch na sznurkach nad głowami zadeptujących włoskie miasta turystów. W Niemczech nie ma takiej dyskusji. W Niemczech płaci się kary za pranie wiszące na balkonie. A zatem, przestrzeżona przez właściciela, szczupłego pana S. w okularach, inżyniera od ciepłownictwa, i przez własnego ojca, który oglądał program w telewizji i w tym programie, Kajka, słuchaj, też było powiedziane, że prania nie wieszamy na zewnątrz. To znaczy można, a jak, kto bogatemu zabroni, tyle że trzeba być wówczas przygotowanym na grzywnę. Mandat. K a r ę. S t r e i f. No i tak sprytny plan, że najpierw kupimy pralkę, a z czasem suszarkę, a ja w międzyczasie będę na nielegalu wieszać pranko dyskretnie na balkonie, spalił na panewce. Wróćmy jednak do początku. Skoro mamy pralkę i s u s z a r k ę, to czas na pranie. Zbieram zatem brudy z obu łazienek, wrzucam do przepastnej torby i już, już mam ruszać do pachnącej reklamową łąką piwnicy, gdy zastygam w kulturowym impasie. Jest niedziela. N i e d z i e l a. Czy oni tutaj dzień święty święcą? Czy w takim dniu chodzi się z praniem po klatce? Zjeżdża klaustrofobiczną windą na samiuteńki dół, by po trzech godzinach odbyć tę samą trasę z ręcznikami pachnącymi różą i fiołkiem, miękkimi od wirowania w programie Schranktrocken? Cholera, trzeba było pranie zrobić w sobotę, nie byłoby problemu. Są dwie zasady, które w takich sytuacjach pozwalają wyjść z twarzą. I z praniem. Jedna mówi: gdy nie wiesz, jak się zachować, zachowuj się przyzwoicie. A druga, w sumie z pierwszą jakoś związana, mówi: popatrz, co 15
robią inni. Czyli moi sąsiedzi. Zatem cichuteńko sunę windą w dół w obstawie Męża i Juniorki. Równie cicho otwieramy drzwi do piwnicy i niemal jednocześnie oddychamy z ulgą. Z pralni dochodzi znajomy, cichy pomruk pracujących maszyn. Czyli można. Z godnością podążamy na spotkanie z duetem AGD. Wkładamy pranie. Wrzucamy trzykolorową kapsułkę, która sprawi, że pranie będzie miękkie i pachnące, jak nie przymierzając, kwiatki na łące (młodzieży, to cytat był). I odpowiednio później odbieramy tkaniny gotowe do wyłożenia na półki szaf, świeże i suche. Ziszczony sen mojego Męża. Składam bawełnę z Indii w ręcznikach ze szwedzkiej IKEA, wypraną wraz z T-shirtami z Chin i Tajwanu. Każdy ma swój sen. Mój to maszyna do składania i prasowania ubrań. Mogłaby też je odkładać na miejsce na półkach. Ale tego snu w globalnej wiosce nikt jeszcze nie spełnił. Widocznie ambitni yuppies w Dolinie Krzemowej mają do dyspozycji sprawne ręce meksykańskich sprzątaczek.
czwartek, 16 stycznia 2020
Der Wunder
Mój kurs niemieckiego to kurs zarówno językowy, jak i – jak tu mówią ‒ orientacyjny. Częścią programu jest zapoznanie uczestników z kulturą i historią Niemiec. Tak zbudowany jest podręcznik (czyli uczymy się słówek, przy okazji analizując tematy, takie jak święta, architektura, festyny, praca, pisane i niepisane zasady, w tym równouprawnienie itd.) oraz inne materiały dydaktyczne, takie jak pogadanki i filmy. Te ostatnie oglądamy dopiero teraz, gdy materiał podręcznika zrealizowaliśmy do ostatniej kropki nad każdym i. Logiczne, bardzo praktyczne i bardzo po niemiecku. Ja wolałabym, żeby takie interwały filmowo-kulturalne miały miejsce wcześniej i wprowadzały trochę powietrza w zwały gramatyki i struktur, ale ja to ja, niektórzy na sali pewnie powiedzą, że filmy to mogą oglądać sobie w domu, niekoniecznie na zajęciach. Od siebie dodam, że owszem, można filmy oglądać i w domu, ale ja na ten film, o którym za moment opowiem, w życiu bym nie trafiła, a poza tym wprowadzenie w wykonaniu nauczyciela starej daty, poniekąd świadka zmian pokazywanych w filmie, warte było poświęcenia tych dwóch godzin. Tego kontekstu, tej ostrożnej interpretacji, tego doboru słów nie znalazłabym nigdzie indziej. Film, który zobaczyliśmy, to „Cud w Bernie” (Der Wunder von Bern) z 2003 roku, w reżyserii Sönke Wortmanna. Pan Wortmann uważany jest za najbardziej kasowego reżysera Niemiec po zjednoczeniu, a „Cud…” ze swoimi sześcioma milionami widzów tylko to potwierdza. I jeszcze dodam, że rozumiem tych sześć milionów, opowieść wciągnęła mnie tak, że finał 105
przyniósł katharsis, łzy i radość. I noc pełną snów. I poranek pełen przemyśleń. Akcja toczy się w Zagłębiu Ruhry, do dziś najbardziej przemysłowym regionie Niemiec, z silnymi tradycjami wydobycia węgla i produkcji stali (a jak węgiel i stal, to oczywiście i górnicy, i hutnicy, a zatem tradycyjnie bardzo męskie zajęcia przekładające się na równie tradycyjny podział ról społecznych z mężczyzną jako głową rodziny). Jest rok 1954, krajobraz i architektura jak na Śląsku. Mija właśnie dziewięć lat od końca wojny, Europa z wolna otrząsa się z koszmaru, jaki za nią. W Niemczech jest jak gdzie indziej w tym czasie i na tym kontynencie, czyli i biednie, i bez mężczyzn, którzy albo zginęli w czasie walk, albo właśnie wracają do domów. Z tą różnicą, że ci, którzy wracają w Niemczech, to najczęściej więźniowie radzieckich łagrów – wyniszczeni fizycznie, zdemolowani psychicznie. Upokorzeni. Ich powrót po niemal dekadzie od zakończenia wojny to powrót do świata, który znacznie różni się od tego, co zostawiali, wyruszając na front. Żony i matki los zmusił do zarobkowania i samodzielności. Pracują od lat, by utrzymać rodziny. Dzieci przestają być dziećmi znacznie szybciej z tego samego powodu. Nie znają lub niemal nie pamiętają ojców, których nieobecność przypadła na najważniejsze lata ich rozwoju. Powrót weterana okazuje się koszmarem, z którym mierzą się wszyscy. Codzienność miażdży obustronne oczekiwania. Równolegle toczy się historia mistrzostw świata w piłce nożnej, w których po raz pierwszy po wojnie mogą wziąć udział Niemcy. Przypomnę, że w roku 1950 w ramach kary Niemcy nie mogły zagrać w pierwszych powojennych mistrzostwach (stary belfer długo szukał słowa, którego w końcu nie użył. A chciał powiedzieć, że to wykluczenie w pierwszym mundialu było demütigend, upokarzające). A zatem dla Niemiec, w których od zawsze grano w piłkę na każdym podwórku, a każde większe miasto Zagłębia Ruhry miało swój klub, mistrzostwa 1954 były wielką narodową szansą. Jakimś sposobem na odzyskanie narodowej dumy. Wątek prawdziwej piłki, futbolu bez kosztownych reklam, bez afer, bez korupcji, za to z wielkimi nazwiskami piłkarzy amatorów, oświetlony blaskiem wyłącznie wielkiej pasji, w finale łączy wszystkich bohaterów. I jeszcze oczywiście walka pokoleń, która kilka dekad wstecz, zanim w XXI wieku rodzice zrobili się bardziej cool niż ich własne dzieci, rzeczywiście miała prawo bytu. Na Stary Kontynent wymęczony wojną spływają 106
amerykański swing i jazz, charakterystyczne fryzury i moda. A (dosłownie) z drugiej strony dla tych, którzy pamiętają kryzys i głód sprzed wojny, nieodparcie kuszącą szansą staje się komunizm i jego hasła równości dla wszystkich. Młodość nie chce tkwić w koleinach wypracowanych przez starsze pokolenia i rwie się do popełniania własnych błędów. Wreszcie dla koneserów Europy i jej historii codzienności – dopracowane w każdym detalu stroje, meble, standardy usług lat pięćdziesiątych. Niemiecka kadra na zgrupowanie zjeżdża do hotelu w południowych Niemczech, malowniczo usytuowanego nad jeziorem. Hotelowi boye w wiśniowo-złotych surdutach przenoszą bagaże sportowców. Piłkarze na oficjalne okazje ubrani są w szare rozszerzane spodnie wyprasowane w kant i niebieskie marynarki, całości dopełniają kapelusze. Panie mają loczki nad czołami, włosy kunsztownie ułożone w fale, noszą gorsety i spódnice lub sukienki podkreślające wcięcie w talii i smukłość kobiecych łydek. Taką modę po latach wojennej siermięgi, na fali potrzeby powrotu do podkreślania damskiej sylwetki z sukcesem zaproponował Dior. O ironio, w tym świecie w praktyce prowadzonym przez wyemancypowane, silne kobiety Chanel ze swoimi chłopięco prostymi, wygodnymi fasonami, idealnymi dla pracujących pań, przegrała bój o salony na długie lata. Jeśli zechcemy, możemy się w filmie doszukiwać tego, na co od jakiegoś czasu zwraca uwagę część krytyków, tj. próby pokazania „dobrych” Niemców przez młode niemieckie kino, Niemców w roli ofiar jak inni, ofiar systemu i szaleństwa, które zawładnęło tą częścią Europy niemal sto lat temu. Ekspiacji za dramat wojny. Zwrócenia uwagi na konsekwencje, które ponieśli i oni sami. Ale nawet jeśli taka próba stoi i za tym obrazem, jest dla mnie wyłącznie kolejną odmianą spojrzenia na wojnę, która zawsze w finale okazuje się porażką dla każdej ze stron. Bez względu na to, o czym przekonuje nas jedyna i przez to wyłącznie właściwa propaganda władzy aktualnej w danym okresie. Bardzo, bardzo polecam!
Ciekawostki i smaczki 1. Rodzina, w której życie wciąga nas reżyser Wortmann, nosi znajomo brzmiące nazwisko: Lubanski.
107
2. Choć film jest kwalifikowany jako dramat sportowy, jak w życiu elementy komiczne przeplatają się z tragicznymi. To kolejny przykład bardzo sprawnie zrealizowanego niemieckiego filmu, który po prostu dobrze się ogląda. 3. Niby drobiazg, a jednak kulturowo znaczący: Niemcy lat pięćdziesiątych to naród ludzi o białej skórze i taki obraz bardzo konsekwentnie utrzymany jest w filmie. W porównaniu z dzisiejszym tyglem kulturowym ten widok Niemców składających się wyłącznie z Niemców plus inni Europejczycy – jest u d e r z a j ą c y. 4. Uwaga: spojler. Finałowy mecz mistrzostw 1954, nazwany z czasem właśnie cudem z Berna, miał zostać wygrany dzięki… deszczowi. Ale w rzeczywistości nie bez wpływu okazała się technologia, czyli po prostu buty z kolcami, dostarczone niemieckiej drużynie przez Adiego (= Adolfa) Daslera (vide: adidas).
wtorek, 21 stycznia 2020
Nic bardziej mylnego
Cała zabawa z różnicami kulturowymi polega na tym, że ujawniają się one w chwilach najmniej spodziewanych. Przecież gdyby nasz kulturowy podróżny, świadomy wszystkiego, nie wychylał nosa ze swej zony komfortu, wyłącznie popijając kawkę i ze stoickim spokojem obserwując zachodzące procesy, byłoby o wiele nudniej prościej. I nikt nigdy nie potrzebowałby armii konsultantów ds. relokacji. No i nie byłoby zaskoczeń. Tych większych i tych malutkich. Dzisiaj o zaskoczeniach, a w zasadzie o jednym, ale znaczącym. Czyli – jeszcze raz – wybaczcie, o moim kursie niemieckiego. Jak już pisałam wcześniej, kurs mam blisko i w optymalnej cenie, a jednym z kluczowych czynników wpływających na jej wysokość jest dofinansowanie z budżetu goszczącego mnie niemieckiego państwa. Osoby bezrobotne, które brak pracy odpowiednio udokumentują, mogą ten pomniejszony koszt obniżyć do zera, przynosząc opłacony rachunek do lokalnego pośredniaka, a tenże pośredniak (czyli ponownie państwo niemieckie z pieniędzy niemieckich podatników) zapłaci za kurs w całości. Ta konstrukcja nie jest pozbawiona sensu. W praktyce, aby dostać tu pracę, należy wykazać się znajomością niemieckiego na poziomie przynajmniej B2. Z mojego doświadczenia wynika, że osoby z niemieckim na poziomie niższym w zasadzie nie są rozpatrywane jako kandydaci na stanowiska wymagające wyższego wykształcenia lub w sektorze usług. A zatem państwo goszczące, przyzwyczajone do wielu imigrantów, oferuje kurs 109
dofinansowany, żeby ułatwić tę naukę, a tym samym finalne zatrudnienie. I naukę, i integrację, bo tej drugiej nie będzie bez pierwszej (to efekt lekcji, którą państwo niemieckie odrobiło po masowej imigracji Turków w latach siedemdziesiątych, o czym szczegółowo kiedy indziej). Jest jeszcze czynnik psychologiczny, który mówi, że jak zapłacisz, to bardziej cenisz. Bardziej dbasz. I bardziej się starasz. To dlatego kurs nie jest wprost i zupełnie bezpłatny – nawet ci, którzy z czasem zrefundują go sobie do zera, na pierwszym etapie muszą za niego wyłożyć własne pieniądze. Wszystko fajnie, powiecie, ale na czym zatem polega to zadziwienie? Zadziwienie, moje osobiste zadziwienie narastało powolutku, a swą kulminację osiągnęło pod koniec kursu, czyli w czasie podsumowujących egzaminów. Otóż nagle okazało się, że Punktualität, punktualność, ma znaczenie. Wiadomo, że to grzeczność królów (Ludwik XVIII), nie wszystkim jednak jest dane zasmakować tej cnoty, tym samym zdarzało się, że chłodne spojrzenie prowadzącej zmrażało spóźniającego się nieszczęśnika, by wreszcie, jeśli przypadek zmieniał się w standard, wybrzmieć, że tak, owszem, punktualność jest również brana pod uwagę przy decyzji o przejściu z jednego kursu na kolejny, bardziej zaawansowany. Chyba wówczas zbaraniałam po raz pierwszy. No hello, pomyślałam, zaraz, zaraz, nie mam kłopotów z punktualnością, ale jakoś mi ta terminowość w żaden sposób nie pasuje do umiejętności merytorycznych decydujących o przechodzeniu do kolejnej klasy. To znaczy owszem, dawno temu w szkole podstawowej spóźnialstwo wiązało się z oceną z zachowania, która, obniżona dramatycznie, mogła zaprzepaścić naukową przyszłość niefrasobliwca. Ale dziś? Tu i teraz? Gdy na sali sami stateczni / dojrzali / poważni uczestnicy, teoretycznie odpowiedzialni za swój i innych czas i naukę? A potem zaraz przyszło drugie hello, czyli przepraszam, kapitalistyczne ja płacę, ja wymagam. To znaczy, że co? Że ktoś inny niż ja sama będzie decydował o tym, czy mogę brać udział (= płacić za) w kolejnym kursie??? Niemożliwe, powiedziałam sobie. Jasne, nauczyciel może służyć uprzejmą podpowiedzią, przedstawić ocenę moich postępów, może też wyrazić żal, że nie odrabiam prac domowych, ale chyba nie będzie decydował, czy mogę przejść do następnej klasy!!! Nic bardziej mylnego. Oczywiście, że będzie decydował. Naturalnie, że on, a któż by inny. 110
I jeszcze zrobi dwa testy. A potem ciało pedagogiczne uda się na naradę. I następnie na oczach całej sali (bo chyba nie pomyśleliście, że w jakimś odosobnieniu, intymnie czy poufnie) opowie każdemu z kursantów, jak źle poszedł mu / jej ten Prüfung, egzamin, zamacha wynikami wszystkich pozostałych osób i wreszcie opowie, jak niezabawne były te błędy (teatralnym szeptem, który też usłyszą wszyscy)*. A potem zapadnie decyzja. Szczupłe grono szczęśliwców zaczyna za miesiąc B2. Grupa nieszczęśliwców nie, a już na pewno nie w tej szkole. Ach, zapytacie, no i cóż z tego? Po prostu ci inni nie idą na B2. Mogą sobie powtórzyć B1 albo B1 plus. Albo poszukać gdzie indziej. Całe pole możliwości. No właśnie. Niby tak. Ale jak nie wiadomo, o co chodzi, to… w sumie wiadomo. O pieniądze. Czyli: część tych niezakwalifikowanych dalej osób to osoby, które dostały totalną refundację na aktualny kurs. Czytaj: państwo niemieckie (= niemieccy podatnicy) zapłaciło za nauczyciela, klasę, książki i czas, w tym czas pracy urzędników, którzy teraz ze zmarszczonym czołem być może będą zadawać niezręczne i krępujące pytania: jak to, Frau X? Nie przeszła pani do następnej klasy? Ale dlaczego, Herr Y? Niewystarczająco się pan przykładał? Wolał pan „The Crown” oglądać zamiast zakuwać niemieckie idiomy? Na Weihnachtsmarkt chodzić, czas i pieniądze niemieckich podatników trwonić, beztrosko nie robiąc wymaganych Übungen, ćwiczeń? I Hausaufgaben? (tak, brak zadań domowych też może Cię wykluczyć, Czytelniku, z kolejnego kursu). I co dalej? Kto zapłaci za powtarzanie zajęć? Kto zapłaci ponownie za udział osoby, która już raz okazała się złą inwestycją? Uczniem niezbyt zaangażowanym? Niezbyt zdeterminowanym? A może nawet… leniwym? – myśli państwo niemieckie, w którym od Bismarcka szkolnictwo ma swoje zasady i się ich trzyma. Podobnie jak skarb państwa, który każde euro trzy razy w palcach obróci, zanim je wyda.
* Rodacy! W Niemczech jakby nigdy nie było RODO, a raczej wygląda na to, że RODO sobie, a Niemcy sobie, chyba że w moim rodzinnym kraju jesteśmy, jak to się u nas dość często zdarza, świętsi od papieża także w definiowaniu i przestrzeganiu RODO. Kto chce zobaczyć, jak nie obowiązuje RODO, zapraszam do Dojczlandii. 111
Mogłabym tu naturalnie – jak adwokat diabła – wrzucić jeszcze parę aspektów. Na przykład, że zwykle wśród podatników, których pieniędzy tak strzegą lokalni urzędnicy, są też pracujący mężowie i żony bohaterów tej opowieści. Że część kursantów to osoby opodatkowane w Niemczech. I że wszyscy jesteśmy dorośli, pochodzimy z różnych krajów, a zatem zasady przechodzenia z klasy do klasy powinny być tłustym drukiem i na czerwono podane na każdym formularzu zgłoszenia na kurs (ach, jak szaleć to szaleć, może nawet w językach innych niż niemiecki). Chyba że za jedynie słuszną przyjmiemy perspektywę, którą onegdaj wygłosiła Pułkownikowa przy okazji omawiania definicji Europy Centralnej i Wschodniej, a którą podważyłam ja (bo była baaardzo zachodnio europejska): – Karolina, jesteśmy w Niemczech, na kursie niemieckiego. A zatem perspektywa jest niemiecka. Punkt. Kropka. No to punkt i kropka. Sami rozumiecie. Niemiecka perspektywa.
niedziela, 31 maja 2020
Lew bliźniak
Jako że nie każdemu będzie dana możliwość zobaczenia lwa Kalidego / Raucha w Berlinie, spieszę z doskonałą wiadomością: rzeźbę znajdziecie też w Hesji, a dokładniej w Hanau, tuż przy wejściu do pałacu Philippsruhe, nad brzegiem spokojnie toczącego swe wody Menu. Co więcej (nomen omen) – lwy są dwa. Jeden to naturalnie znany Wam już znużony śpioch, a drugi to lew z czujnie podniesioną głową, obserwujący wszystkich wchodzących, zwany też lwem czuwającym. Nieoszacowany Kalide stworzył bowiem w pierwszych dekadach XIX wieku dwa lwy i obydwa cieszyły się ogromnym wzięciem przez ponad wiek. Lew czuwający leży podobnie jak jego brat bliźniak, ale głowę ma podniesioną. Kudłata grzywa faluje bujną aureolą, ponownie rzeźba oddaje zwierzę w jego naturalnej wielkości i uwzględnia wszystkie szczegóły kociej anatomii. Hanauskie lwy zamówił dla siebie landgraf Friedrich Wilhelm von Hessen, który po rezygnacji z praw do korony w Hesji otrzymał sowitą rekompensatę. Postarał się zatem, by rodowa rezydencja, pomyślana jako miejsce spokojnej i godnej starości, nie pozostawiała niedopowiedzeń, że mieszka w niej były król i rozpoczął gruntowny remont, którego efekty są do dzisiaj widoczne w pałacu (polecam!). Takim crème de la crème, przysłowiową wisienką na torcie i zwieńczeniem kosztownej przebudowy były lwy, które w roku 1884 ostatecznie ozdobiły Philippsruhe. Jeszcze do 2018 roku można je było tam podziwiać, obłapiane i dosiadane przez dzieci, fotografowane z okazji ślubów i wesel, z kamienną żeliwną 247
cierpliwością towarzyszące pałacowej codzienności i mijającym stuleciom. Które zresztą okazały się dla nich zabójcze. Zmieniający się klimat i – między innymi – kwaśne deszcze rozpoczęły korozję, a ludzki dotyk tylko potęgował zniszczenia. Można by naturalnie ograniczyć postęp choroby, orzekło konsylium znające się na rzeczy, gdyby odgrodzić lwy od ludzi. Niemożność obcowania z homo sapiens spowolniłaby szkody (brzmi znajomo). – Jak to? – oburzył się natenczas znany już moim Czytelnikom mer Hanau, Claus Kaminsky*. – Przecież te rzeźby są z nami od ponad stu lat! Mamy odmówić hanauczykom i ich dzieciom radości z obcowania ze sztuką? Niemożliwe! Oddamy rzeźby do konserwacji, a potem wrócą tu, gdzie ich miejsce. Sztuka jest częścią naszego codziennego życia i tą częścią nadal pozostanie. Żadnego odgradzania!** Jak powiedziano, tak zrobiono. Sprowadzony fachowiec okleił zwierzaki siateczką plasterków wskazujących ubytki i wycenił koszty terapii. 10 tysięcy euro za każdą kudłatą głowę. – Ajj – jęknął czuwający lew (bo śpiący przecież spał od 1884 roku) – 10 tysięcy euro! Kto za to zapłaci? I wówczas, jak zwykle w lwim stadzie, kwestiami gospodarskimi zajęły się lwice, a dokładniej członkinie hanauskiego Ladies’ Lion’s Club, które wyciągnęły z mieszka duuuużo złotych euromonet, by lwy w jak najlepszej kondycji mogły wrócić na swoje miejsce. Uwaga! Z powodu pandemii prace nad restauracją lwów przeciągnęły się i bardzo możliwe, że rzeźby wrócą dopiero w 2021 roku. Jeśli więc za jakiś czas zdecydujecie się odwiedzić tutejsze Muzeum Braci Grimm albo po prostu samą rezydencję, koniecznie potwierdźcie, czy lwy już aby są z powrotem: tel. 06181 2951799. Tuż przy wejściu napotkacie uważny wzrok czuwającego lwa, bo śpiący, wiadomo, śpi. Majestatyczny duet, idealnie wpasowany w pałacowe pierzeje, ponownie stanowić będzie nie tylko stylowe dopełnienie architektonicznej kreacji, ale również w piękny sposób nawiązywać do idei braci Dioskurów, tak modnej w XIX-wiecznych Niemczech. Ale o tym już kiedy indziej.
* O burmistrzu Hanau pisałam w rozdziale „Hanau. Koniec bajki”. ** O niemieckim podejściu do sztuki przeczytasz w rozdziale „Krowa na zamku”. 248
Fot. 14. Jürgen Görtz, Cowriosity
Fot. 15. Pomnik Lorelei niedaleko skały, z której według legendy rzuciła się do wody
czwartek, 4 czerwca 2020
Lorelei czeka
Chociaż trudno w to uwierzyć, boska Marilyn w hollywoodzkiej komedii „Mężczyźni wolą blondynki” z 1953 roku nosiła właśnie imię Lorelei, a dokładniej Lorelei Lee. Ciekawy przykład tego, co globalizacja czyni z lokalnymi mitami. A zatem dzisiaj o Lorelei, piękności na zawsze związanej z Renem. Zapraszam. Ren jest jedną z najdłuższych rzek w Europie (1233 km) i jedną z najważniejszych w Niemczech (tu zresztą spędza najwięcej czasu i kilometrów: 865 km). Łącznie płynie przez cztery kraje: Szwajcarię, Austrię, Niemcy i Holandię, a jego kilkudziesięciokilometrowy środkowy przebieg od Bingen do Koblencji znany jako przełom Renu, należy do najpiękniejszych miejsc w Europie. Aby zrozumieć ten fenomen, wytężcie wyobraźnię: szeroka wstęga zielononiebieskiego Renu, po obu jej stronach piętrzą się Reńskie Góry Łupkowe porośnięte lasami i winnicami, na co drugim stromym zboczu gnieździ się średniowieczny zamek*. Urok tego miejsca już od XIX wieku inspirował romantycznych poetów i to ich zachwyt ujęty w strofy wypromował Ren i jego legendy w ówczesnej Europie. Tak rozpoczęła się moda na przełom Renu. Minęły wieki, a zachwyt nie zmalał, co potwierdziło UNESCO, oficjalnie wprowadzając Dolinę Środkowego Renu na salony, czyli na swoją listę światowego dziedzictwa. * Mówi się, że spośród wszystkich państw Europy to Niemcy wydali najwięcej na renowację średniowiecznych zamków. 251
Mogłabym naturalnie skupić się teraz na historycznej roli Renu, w tym na przykład na nieustannym konflikcie Niemców z Francją, która uważała Ren za jedną ze swych naturalnych granic, a z kolei Niemcy rościły pretensje do obszarów niemieckojęzycznych jeszcze po lewej stronie rzeki. Ten spór zakończył się całkiem niedawno i dopiero dzięki strukturom UE. Mogłabym też opowiedzieć co nieco o gospodarczej roli rzeki jako drogi od wieków służącej transportowaniu wszystkiego. Dla zabezpieczenia jej stanu już w 1815 roku cztery kraje, przez które płynie Ren, założyły stowarzyszenie regulujące opłaty i zasady korzystania*. Ale w tych pięknych okolicznościach przyrody skupię się przede wszystkim na legendzie. Niedaleko Bingen Ren, dotychczas szeroka, leniwie tocząca swe wody nizinna rzeka raptownie skręca i zmienia się w wąski przesmyk. Nagle ta sama ilość wody, która wcześniej płynęła szeroką strugą, piętrzy się na szerokości o połowę mniejszej, na ostrym zakręcie pełnym wirów i katarakt. To miejsce przez wiele stuleci stanowiło niebezpieczną pułapkę dla szyprów i flisaków. A gdy pojawia się niebezpieczeństwo, szuka się przyczyny. I szybko znaleziono winną. To Lorelei (tak nazwano także łupkową skałę tuż nad lustrem rzeki). Istnieją przynajmniej dwie wersje opowieści o Lorelei. Jedna to baśń o czarodziejce, która wraz z siedmioma córkami strzeże schowanego w nurtach Renu skarbu Nibelungów. Gdy łódź zbliża się do skały, a kobiecy zespół strażniczy posłyszy flisacki śpiew, odpowiada przenikliwym krzykiem. Ten świdrujący głos zwodzi żeglarzy; zdezorientowani i przerażeni zatapiają łodzie i giną. Alternatywna historia to nadal historia o czarodziejce, tym razem jednak obdarzonej (oprócz urody) intrygującym darem. Otóż na kogo spojrzy, ten musi jej ulec. Jedynym wyjątkiem okazał się ten, na którym naprawdę jej zależało. Ukochany miał tyle siły, by ją opuścić, a zatem teraz Lorelei przeprowadza swoistą wendettę i mści się na innych. Nie opiera się jej nawet biskup. Zresztą to właśnie on postanawia chronić świat przed zemstą zrozpaczonej kobiety i poleca trzem śmiałkom odtransportowanie biedaczki do klasztoru. Biskup wyraźnie ma nadzieję, że gdy czarodziejka zostanie zakonnicą, niebezpieczeństwo zniknie. A może chodziło o to, że w klasztorach żeńskich * Pełna nazwa tej organizacji to Centralna Komisja Żeglugi na Renie z siedzibą w Strasburgu. 252
po prostu nie było mężczyzn? Kiedy misja wydaje się niemal zakończona, a sukces gwarantowany, Lorelei prosi o możliwość spojrzenia po raz ostatni na zamek ukochanego. Rycerze naturalnie nie potrafią jej odmówić. Lorelei wspina się więc na wysoką skałę, z której widok ma być najlepszy. I – co za niespodzianka – zamiast pokornie rzucić okiem i dalej realizować męski biskupi scenariusz, sama rzuca się do Renu. Pięknie o Lorelei śpiewa Halina Mlynkova: gdzie jest ten, co już kochać będzie tak do końca (…), gdzie są dłonie, co nie dadzą z żadnej skały spaść… Słucham i myślę, że może jednak Howard Hawks, reżyser kinowego hitu o mężczyznach i blondynkach, wcale się tak bardzo nie pomylił, gdy główną bohaterkę nazwał imieniem niemieckiej czarodziejki. Obie swą urodą wabiły mężczyzn i w (życiowym) finale każda miała swoją własną skałę. W 1962 roku nikt nie powstrzymał Marilyn przed zabójczym skokiem w fale nieskończonego snu. Dziś, gdy nowe fakty wychodzą na jaw, wszystko wskazuje na to, że te same męskie dłonie, na których ochronę tak liczyła, podpisały na nią barbituranowy wyrok.
niedziela, 7 czerwca 2020
Pfalzgrafenstein
Kilka kilometrów od skały Lorelei, mniej więcej w połowie szerokości Renu od strony Kaub (to nie błąd, Czytelniku, dosłownie na skale w wodach Renu, a zatem oblewany wodami rzeki), stoi zamek, który w porównaniu ze średniowiecznymi szarymi bryłami zamków na brzegach wygląda jak żart historii. Albo jak dzieło tego samego grafika, który zajął się projektowaniem gry „Minecraft”, gdzie owce, pochodnie, studnie i domy wyglądają jak sześciany i prostopadłościany, umownie grające role owiec, pochodni i domów*. Pomijając urodę zamku, można by sobie jeszcze zadać pytanie, cóż za sens budować zamek w połowie rzeki, która przecież ma swoje lepsze i gorsze dni, podnosi poziom jak brew lub go obniża aż do wyłonienia kamienistych płycizn, zagrażając tym samym codzienności mieszkańców lub przynajmniej zmieniając ją w koszmar uzależniony od kaprysów żywiołu. Tymczasem, zgodnie ze złotą zasadą, że gdy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, odpowiedź jest banalnie prosta. Tak, tu też chodzi o pieniądze, a dokładniej chodziło o pieniądze, a jeszcze dokładniej o pieniądze z cła. Ren był od zawsze szlakiem handlowym, a zamek postawiono na granicy głębokiej rozpadliny skrytej w rzece od strony zachodniej. Tak naprawdę dobrej i bezpiecznej żegludze służyło wyłącznie wąskie pasmo i to * Zamek prezentuję na swoim blogu pod adresem: https://opowiescirelokowanej.pl/ pfalzgrafenstein/. 254
w jego stronę ustawione były działa Pfalzgrafenstein na wypadek, gdyby korzystający nie chcieli uiścić. Pfalzgrafenstein ma również dla Niemców znaczenie symboliczne. To tutaj wczesnym rankiem 1 stycznia 1814 roku pierwsza armia śląska przeprawiła się przez rzekę. Był to zatem, po dwudziestu latach działań wojennych na ziemiach niemieckich, wypad na stronę francuską. Ponadto ziemie na lewym brzegu Renu, które przez ponad dekadę podlegały Francuzom, przeszły ponownie w ręce niemieckie. Tę scenę, w której odwraca się karta historii, uwiecznił Wilhelm Camphausen, jeden z największych niemieckich malarzy batalistów.
Fot. 16. Wilhelm Camphausen, Przejście Blüchera przez Ren w Kaub, obraz z roku 1859–1860 (źródło: domena publiczna)
255
Obraz wypełnia zamglone światło mroźnego poranka. W stronę ośnieżonych barokowych hełmów zamku wije się wojskowa kolumna. Ta ciemna gęstwa to dziesiątki tysięcy żołnierzy i koni oraz setki dział, które na pontonowym moście generał Blücher przeprawia z Niemiec do Francji. W centralnej części obrazu, otoczony oficerami, wskazuje jedyny słuszny kierunek: przez Ren na Paryż*.
*** Ren widziany w słoneczne późnowiosenne popołudnie w niczym nie przypomina sceny Camphausena. Jedynie bryła szarego zamku po prawej i ośnieżony Pfalzgrafenstein łączą historię sprzed dwustu lat z dzisiejszym Palatynatem. Ale myślę, że taki świt w takiej dolinie to musi być piękna sprawa. I niekoniecznie potem od razu marsz na Paryż. Wystarczy na dobre niemieckie śniadanie: precle, kiełbaski i gorąca kawa z mlekiem. Proszę, wygląda na to, że mam już pomysł na Ren zimą…
* Stolicę Francji Blücher zdobędzie z końcem marca. A nieco ponad rok później okaże się jednym z tych, którzy ostatecznie pokonali Napoleona pod Waterloo. Za swe zasługi otrzyma spersonalizowany Krzyż Żelazny. O tym odznaczeniu i okolicznościach jego powstania pisałam w rozdziale „Jak stal”.
wtorek, 16 czerwca 2020
Ona ma tę moc
O znaczeniu Renu dla Niemców pisałam już wielokrotnie. Nie dziwi więc, że po zwycięstwie nad Francją w krótkiej, ale bardzo ważnej wojnie 1870‒1871 i po zjednoczeniu Niemiec, właśnie nad Renem, na wzniesieniu górującym nad okolicą, z pięknym widokiem na środkową dolinę rzeki, Francję i Niemcy aż po horyzont, stanął pomnik zjednoczonego narodu niemieckiego: Germania. Wbrew złośliwym plotkom olbrzymia personifikacja nie spogląda w stronę pokonanej Francji. Przeciwnie, jej zwrócona na wschód głowa obejmuje poważnym spojrzeniem właśnie zjednoczone Niemcy. Te same, których herby wykuto na cokole służącym jej za podstawę. Postać jest imponująca, i nie chodzi wyłącznie o skalę. Dynamiczna, a przecież niepozbawiona majestatu. Widoczna z oddali, zarówno z poziomu płynących rzeką statków, jak z okolicznych wzgórz. Jak pisze Münkler w swoich „Mitach Niemców”, postawiona w roku 1883 gigantyczna rzeźba (34 m!) cieszyła się umiarkowaną sympatią Bismarcka. Obawiał się, że Germania – identyfikowana jako niemiecka odpowiedź na francuską Mariannę, pannę wiodącą lud na barykady Paryża – będzie niosła ze sobą ryzyko rewolucji. Ale ponieważ to Germania, a nie lokalne Bavaria, Borussia czy Saxonia, ucieleśniała wszystkie państwa niemieckie, szans na zablokowanie projektu nie było. Nie było ich również dlatego, że wiek XIX przyniósł wydarzenia artystyczne ściśle wiążące Germanię właśnie z Renem. Miały one tak silny 267
ładunek emocjonalny, że Bismarck nie odważył się negować idei postawienia kolosalnej statui nad miasteczkiem Rüdesheim. Mowa o pieśni patriotycznej „Straż nad Renem” (Die Wacht am Rhein), którą w 1840 roku napisał Max Schneckenburger. Przez długi czas stanowiła nieoficjalny hymn jednoczący Niemców i porywający ich do wspólnej walki. Ta pieśń stała się z kolei inspiracją dla Hermanna Wislicenusa do namalowania Germanii właśnie nad Renem, znacząco patrzącej na Francję, z mieczem, którego (wiadomo) nie zawahałaby się użyć (fot. 23). I tu mogłabym zakończyć opowieść o Germanii, ale… nie zakończę. Zaintrygował mnie bowiem proces przemian, jakim podlegał jej XIX-wieczny wizerunek. Jest on nierozerwalnie związany z historią tej części Europy, a także zachodzącymi wówczas zmianami społecznymi. Ale o tym w następnym rozdziale.
*** Pomnik Germanii, o którym piszę, to Niederwalddenkmal górujący nad miastem Rüdesheim am Rhein. To doskonałe miejsce na weekendowy wypad i kawę z pięknym widokiem. Pod pomnik można dotrzeć: pieszo / samochodem / kolejką linową. Całkiem niedaleko znajdują się skała Lorelei oraz zamek Pfalzgrafenstein, a zatem można to wszystko połączyć w jedną baaardzo przyjemną turystyczną paczuszkę na cały dzień piękna i przygód. Polecam!
Fot. 23. Mam tę moc, mam tę moc… – Germania Wislicenusa (1873) mogłaby śpiewać tak jak Elza z „Krainy lodu”, bo dzierży miecz i towarzyszy jej orzeł, obydwa od stuleci znamionują siłę i odwagę (tekst Schneckenburgera brzmi inaczej, zapewniam)
Fot. 24. Gerhard von Kügelgen, Alegoria żałoby (1815)
Fot. 25. Philipp Veit, Germania (1848)
Spis treści Schiller też była kobietą 9 Po swojemu 12 Ziszczony sen mojego Męża 14 Piątek trzynastego 17 Klimacik w Wiesbaden 20 200 gramów podłogi 22 Galatea (i Pigmalion) 25 Moje łóżeczko i moje miseczki 27 Pamięć mięśnia 29 Weisse Elster 32 Zonk? 35 Powinnam była powiedzieć 39 Bąk królowej 42 Poszukiwane rodzeństwo J. i M. Za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem 44 Das Lied ist aus. To już koniec piosenki 48 Urodziłam się Niemką 51 #metoo 54 Kultureller Unterschied. Różnica kulturowa 58 Der Schimmel. Wzór 64 Leżę i pachnę 67 Świat jutra 69 Weihnachtsmarkt! 72 Amarylisy dziadka Zygmunta 75 Kolorowe jarmarki 78 Die Rechnung. Rachunek 80 Dyscyplina jest boginią 85 Zające bez orgazmu uszu 89 W niemieckiej szkole 92 374
(Mikro)bilans 96 Szczerze 102 Der Wunder 105 Nic bardziej mylnego 109 Ach, takie buty 113 Kot Kac w butach 118 Żubry i inne niebezpieczeństwa 120 Ferdynand Graf von Zeppelin. Ikar pięćdziesięcioletni 124 Interview 128 Sabine 132 Jeszcze o zeppelinach 135 Trzy takie same 137 E-mail 139 W moim magicznym domu 142 Hanau. Miasto braci Grimm. 19.02.2020: koniec bajki 145 Pan Centaur 149 Kim jesteś, (piękna) maseczko? 154 Polski fiat i polski Wiedźmin, czyli dlaczego nie dziwią mnie wyniki Barometru Polska‒Niemcy 2019 158 O Śnieżce, która musiała umrzeć, czyli kryminały z okręgu Hochtaunus 162 Tosca 165 Weekend w cieniu koronawirusa 167 Interview: epilog – część trzecia (i ostatnia) 170 Po sąsiedzku (w czasach pandemii) 174
Covid to, covid tamto. A tu… Waldspirale 178 Wizja lokalna w Altenhain, czyli tam, gdzie umarła Śnieżka (wg Nele Neuhaus) 183 Czort jedyny wie, co rzuciło mnie w… ten kurort 187 Lustereczko, powiedz przecie 189 Zrób sobie spa (albo kurort) 192 Hundertwasser w Bad Soden 197 Jeszcze będzie normalnie 199 Dziewica bohater: Eleonore Prochaska 202 Mercedes też była kobietą 205 Szparagi – delikatna sprawa 207 Do Prochaski 210 2020: rok bez Oktoberfest 213 Luiza, królowa Prus: taki piękny mit 216 Zamiast róży 219 Jak stal 222 Czarownice z Idstein 227 Dzień Matki 230 Jest piękniej w moim śnie 233 Bywa i tak, czyli Königstein w deszczu 235 Sen, brat śmierci, czyli o śpiącym lwie 239 Heidelberg 242 Krowa na zamku 244 Lew bliźniak 247 Lorelei czeka 251 Pfalzgrafenstein 254 Matura i inne przypadki 257 Eltville am Rhein: róże (i marketing) 261 Eltville am Rhein: Gutenberg (i wino) 265 Ona ma tę moc 267
Germania: metamorfozy w świecie mężczyzn 270 Das Yoga 273 Kronberg i (ważna) niemiecka kolonia artystów 277 Kolonia artystów – czym jest, czym była 280 Złote pola Turyngii, grafitowe niebo 282 O czym mówią cesarze 287 Abendland 290 Emil Nolde i jego „das Heimische” 293 Plażing w Kahl 296 Frankfurt Filipa 300 Nowy Frankfurt 304 Kuchnia frankfurcka 308 W muzeum filmu 311 Macke i jego sklep 314 Heski cydr 317 Hildegarda, feministka z Bingen 320 Mysia Wieża w Bingen 323 Der Aufzug. Winda 325 Hessenpark. W skansenie 328 Trudna ojczyzna 330 Mity Niemców 334 Bilans z pandemią w tle 337 Mówić prozą 341 Pasażer do Frankfurtu 344 Najpiękniejsza biblioteka 348 Mein Name ist Bond 351 Mathildenhöhe, czyli o poszukiwaniu domu modelowego 355 Cesarzowa 358 Designer Peter Behrens 362 Minimalistka Jil 366 Stille Nacht 370
Niemcy aż po „Horyzont” Mojej wiedzy o Niemczech i pasji do ich odkrywania nie byłoby, gdyby nie Biuro Turystyczne „Horyzont”. Myślę, że to właściwe miejsce, by za to podziękować. Pierwsze „Opowieści” powstawały w mojej głowie, gdy razem z „Horyzontem” uczyłam się pilotowania wycieczek po kraju zachodnich sąsiadów. Z czasem, pogłębiane lekturami i nauką, obejmowały coraz więcej tematów i wychodziły znacznie poza popularne szlaki Drezna czy Berlina. Z radością dzieliłam się nimi z setkami uczestników wycieczek, które pilotowałam po niemieckiej stronie Odry. Te pierwsze szlify pozostawiły w moim sercu ważny ślad. Dzisiaj dziękuję „Horyzontowi” za wspólne lata, za organizatorską solidność i odpowiedzialność, za wyobraźnię i partnerskie wsparcie. Pilotowałam z „Horyzontem” rozmaite grupy przez ponad dwie dekady – razem się rozwijaliśmy, razem cieszyliśmy z satysfakcji klientów. Czas płynął, ale płynął owocnie. „Horyzont” z lokalnego biura podróży stał się poważnym organizatorem wycieczek w skali kraju i dziś ma swoje przedstawicielstwa w kilku polskich miastach. Jeśli zatem szukają Państwo sprawdzonego i zaufanego partnera przy planowaniu wycieczki szkolnej czy integracyjnej i zależy Państwu na rzetelnej usłudze w sensownej cenie, serdecznie polecam „Horyzont”. Karolina Filipiak
www.horyzont.net.pl
377
Za życzliwe wsparcie i zainteresowanie moją książką pragnę też serdecznie podziękować Niemieckiej Centrali Turystyki w Polsce, czyli tej instytucji, która od wielu lat zachęca Polaków do aktywnego poznawania kraju sąsiadów. Mnóstwo wskazówek, inspiracji i praktycznych podpowiedzi o miejscach wartych zobaczenia w Niemczech znajdą Państwo na www.germany.travel Polecam! Karolina Filipiak
ISBN 978-83-64506-82-6
9 788364 506826