1 jak odchodziłem od moich ukochanych dzieci Kayano bawiła się na dworze. Wróciła podczas mojej drzemki i przylgnęła zimną buzią do mojego policzka. – Jak ty ładnie pachniesz, tatusiu – westchnęła po chwili. Lecz ja jestem zmuszony wkrótce odejść z tego świata, a tym samym opuścić moją córeczkę! Milutkie, niewinne dziecko. Zapomniała już woni matki, więc chce czuć przynajmniej zapach ojca. Upewnia się, że śpię, a potem z miłością w oczkach tuli się do mnie cichutko, jakby potajemnie. Jej mama zginęła w wojennej pożodze, tata ledwie ocalał. Czy to dziecko wie, co będzie dalej? Czy zdaje sobie sprawę, że niedługo zabraknie i tatusia? Powiadają, że nawet pień umarłego drzewa stanowi schronienie dla ptaków, dopóki nie runie. Jestem przykuty do łóżka i moja choroba postępuje, ale tak długo jak oddycham, muszę być dla tego małego dziecka podobny do wielkiego drzewa, w gałęziach którego może bezpiecznie się schronić. Pewnego dnia moje ciało ostatecznie zniknie z powierzchni ziemi i Kayano wróci od mojego grobu do domu. W którym miejscu usiądzie? I komu się poskarży?
7
Czy będzie wyciągała z szafy moją pościel i zatapiała w niej twarzyczkę, aby poczuć zapach taty? Czy będzie zgrzytać ząbkami, udręczona? Czy ze łzami w oczach będzie powracała myślami do wymarzonego domu, w którym mogła bawić się z mamą i tatą? Wyobrażam sobie cichą scenę, która rozegra się w tym pokoju owego dnia. Nagle moja izdebka, rozświetlona promieniami zachodzącego słońca, stanie się dziwnie przestronna. Gdy myślę o dniu mojego odejścia, czuję, że muszę jakimś sposobem trzymać się przy życiu, co najmniej do czasu, kiedy mała Kayano będzie umiała samodzielnie się ubrać i pozapinać guziki. Nie mogę powiedzieć, żebym już dużo wcześniej nie przewidywał, że nasz los jako ojca i dziecka będzie ponury. Kończąc studia medyczne i poświęcając się radiologii i radioterapii, świetnie zdawałem sobie sprawę, że rad oraz promieniowanie rentgenowskie zrujnowały zdrowie wielu naukowcom, którzy byli codziennie wystawieni na ich działanie. Część z nich zapłaciła najwyższą cenę za swój wkład w rozwój tej dziedziny nauki. Miałem przeczucie, że i mnie może spotkać ten sam los. Nie było to jednak wcale pewne, gdyż stopniowo rozwijano różne coraz skuteczniejsze metody ochrony przed szkodliwym wpływem tego promieniowania – właśnie dzięki poświęceniu moich szlachetnych poprzedników. Ich następcy, czyli my, stosowaliśmy już liczne środki zabezpieczające. Niemniej podczas I wojny światowej zdarzało się wielokrotnie, że radiolodzy byli zmuszeni zajmować się tak wieloma pacjentami, iż mimo wszelkich zabezpieczeń przyjmowali w sumie dawki promieniowania, których ludzki organizm już nie zdołał znieść. Wielu z nich z tego
8
powodu przedwcześnie zmarło. Nic dziwnego, że wyobrażałem sobie okoliczności, które mogłyby i mnie do tego doprowadzić. Zaniepokoił mnie, jak go potem nazwano, incydent mukdeński*, do którego doszło w owym czasie. Pojawiły się sygnały, że Japonia może rozpętać wojnę na wielką skalę. Kiedy więc stanąłem przed perspektywą ślubu z przyszłą matką Kayano, zawczasu opowiedziałem jej szczegółowo o moich przeczuciach, tak aby wszystko dobrze zrozumiała. Dopiero potem rozpoczęliśmy wspólne życie i założyliśmy rodzinę. W Hamburgu stoi pomnik ku czci ponad stu naukowców z całego świata, którzy stali się ofiarami promieniowania. Umarli na chorobę popromienną wskutek pełnienia swojej służby. Na monumencie wykuto nazwiska owych ludzi i nazwano ich „męczennikami nauki w poszukiwaniu prawdy”. W każdym razie ja jestem zwykłym człowiekiem, któremu drogie jest jego życie, i wolałbym żyć niż umrzeć. Zamiast umierać całkiem młodo i dołączać do grona naukowców-męczenników, chciałbym żyć choćby tylko o dzień dłużej, i choć odrobinę posunąć naprzód badania w mojej ulubionej dziedzinie. Jeśli chodzi o życie rodzinne, pragnąłem oglądać buzie moich wnuków, a nawet chciałbym dojść do przekonania, że będą one mogły kontynuować moją pracę. Mógłbym wówczas wreszcie umrzeć jako dobry dziadek. Ponadto wiedziałem, że umieranie na chorobę popromienną to cierpienie nie z tego świata, porównywalne z tym, jakby człowiek * Incydent mukdeński, zwany też mandżurskim – przeprowadzona
18 września 1931 roku przez grupę japońskich oficerów prowokacja wobec Republiki Chińskiej, stanowiąca pretekst do zbrojnej agresji i aneksji Mandżurii (przyp. red.).
9
rozrywany był na kawałki. Dlatego nie może dziwić, że moja ludzka natura domagała się za wszelką cenę uniknięcia owej strasznej choroby. Od dziecka byłem raczej nieśmiałym i nerwowym człowiekiem. Na przykład kiedy chodziłem do szkoły, nie potrafiłem wykonywać wielu ćwiczeń siłowych z powodu lęku przed tym, że się przewrócę. Skoro tak, to czy muszę tłumaczyć, jak ogromnie bałem się przerażającej choroby popromiennej? Dzisiejsze aparaty rentgenowskie są nowocześniejsze niż kiedyś. Lampy wytwarzające promieniowanie są dobrze osłonięte metalową obudową wyposażoną w okienko, przez które wydostaje się na zewnątrz tylko niezbędna wiązka promieni. Nie stanowią więc wielkiego zagrożenia. Dawniej lampy rentgenowskie były nieosłonięte i promieniowanie rozprzestrzeniało się we wszystkich kierunkach. Uderzając w twarde powierzchnie, promienie rentgenowskie powodowały emisję promieniowania wtórnego, które także rozchodziło się po pomieszczeniu, uderzało w twarde powierzchnie i wywoływało promieniowanie wtórne kolejnego rzędu. W ten sposób w pokoju gdzie stał aparat było pełno promieniowania – nie tylko promienie generowane bezpośrednio przez lampę, ale i olbrzymie ilości dodatkowego promieniowania wtórnego, którego wiązki przecinały pokój we wszystkich kierunkach, niczym krzyżowy ogień. Niszczące oddziaływanie promieniowania jonizującego na żywe komórki to niezwykła potęga. Odpowiednio kontrolowane małe dawki można wykorzystać do unicestwienia nowotworu, jednak większa ilość promieniowania powoduje, że zdrowe tkanki organizmu stają się chore. Aby nie wywołać u pacjenta choroby popromiennej,
10
zawsze dokładnie wyliczamy dawki promieniowania i przykładamy największą możliwą uwagę do tego, aby dawka nigdy nie została przekroczona. Dzięki temu obecnie jest praktycznie niemożliwe, aby pacjent zapadł na chorobę popromienną, jeśli naświetla go odpowiednio wyszkolony specjalista. Promieniowanie jonizujące jest pochłaniane przez metale ciężkie, takie jak ołów, którego powszechnie używa się jako osłony. Kiedy zamierzamy napromieniować fragment ciała pacjenta, jedynie ów fragment pozostawia się nieosłonięty, resztę ciała przesłaniają ołowiane płyty bądź guma ołowiowa. Ściany, podłogi i sufity pomieszczeń służących do radioterapii wyłożone są ołowianymi płytami, dzięki którym promieniowanie nie wydostaje się na zewnątrz. Technik przy pulpicie patrzy przez szybę ze szkła ołowiowego. Lekarze, którzy napromieniowują chorych leżących w salach szpitalnych, osłaniają się niewygodnymi fartuchami, rękawicami i butami z gumy ołowiowej oraz goglami ze szkła ołowiowego. W tego rodzaju ciężkiej zbroi człowiek ma mocno ograniczoną sprawność ruchową, stąd zazwyczaj nie osłania się pleców, ramion ani ud. Taka niepełna osłona wystarcza, aby uchronić się przed promieniowaniem pierwotnym generowanym przez lampę, lecz już nie przed rozproszonym promieniowaniem wtórnym, które oddziałuje na lekarza z tyłu i z boków. Oczywiście ilość powstającego promieniowania wtórnego jest wielokrotnie mniejsza niż ilość promieniowania pierwotnego. Mimo to dawki skumulowanej szkodliwej energii, które otrzymuje radioterapeuta w ciągu długiego czasu, pozostają znaczne. Wprawdzie w ciągu jednego dnia pracy zostaje tylko odrobinę
11
napromieniowany, jednak po pięciu czy dziesięciu latach pracy przy naświetlaniu chorych, dzień po dniu, lekarz może dostać choroby popromiennej w wyniku uszkodzenia tkanek przez skumulowaną energię. Przyjmuje ona rozmaite formy – napromieniowanie może spowodować raka skóry, anemię złośliwą, przewlekłą białaczkę, powiększenie śledziony, niepłodność i inne przykre skutki. Czy radioterapeuta lub radiolog po upływie pewnej liczby lat w nieunikniony sposób zapada na chorobę popromienną? Nie. Jeśli tylko ilość promieniowania nie przekracza pewnej wartości, możemy pracować przy jego użyciu dowolnie długo i pozostajemy bezpieczni. Uznano, że najwyższa bezpieczna dzienna dawka promieniowania przy wieloletniej ekspozycji wynosi 0,2 rentgena. W Stanach Zjednoczonych i większości państw europejskich jest to obowiązująca norma; wprowadzono ją ze względów humanitarnych. Przestrzega jej się ściśle, przy czym z mocy prawa radioterapeuci nie mogą pracować więcej niż po siedem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu, ponadto obowiązkowo corocznie idą na co najmniej miesięczny urlop. Dba się o ich zdrowie. Mają wreszcie specjalne dodatki do pensji i emerytury za pracę w niebezpiecznych warunkach. Te same regulacje zapisano także w japońskim prawie pracy, jednak jakoś nikt nie egzekwuje ich przestrzegania. Jeśli chodzi konkretnie o moje życie, to ze względu na wojnę wymagano ode mnie licznych, nader wielkich poświęceń – tak samo jak od całego narodu. Nie sposób było ich uniknąć, a nawet oczekiwano ode mnie jako od obywatela, że będę przyjmował je z radością. Dobrze
12
zdawałem sobie sprawę, że nie służą niczemu sensownemu, jednak niezmordowanie dzień po dniu oddawałem swoje ciało i duszę na potrzeby wojny. Moi młodzi asystenci znikali z laboratorium, jeden po drugim, wzywani na front. Większość z nich nigdy nie wróciła. Zaczęło brakować mi ludzi, aż musiałem wykonywać obowiązki kilku osób. Wykładałem na uniwersytecie i w tymczasowej trzyletniej wyższej szkole medycznej, prowadziłem badania zgodnie z rozkazem o mobilizacji naukowców, robiłem prześwietlenia pacjentom i prowadziłem radioterapię, a do tego jeszcze terapię radem w fabrykach, szkołach czy siedzibach związków zawodowych. Każde z tych poszczególnych zadań starczyłoby za etat. To wielka tragedia, że domagano się od nas wykonywania tak wielu zadań w pojedynkę! Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe – wysoka jakość naszej pracy stała się więc niemożliwością. W owym czasie pielęgniarki układały „piosenki liczone”* i mi je recytowały. Na przykład taką: Numer trzy to ten: gdy widujemy go częściej, wtedy wygląda lepiej, * „Piosenki liczone” to rodzaj „wyliczanek”, czyli wierszyków wystę-
pujących w kulturze japońskiej. Często dotyczą konkretnej osoby, występuje w nich liczba. Nie są rymowane, za to występuje aliteracja, która dotyczy słowa oznaczającego liczbę oraz pierwszego słowa następnego wersu. Występuje też stały układ liczby sylab w wersach: 5–7–5–7–5. Tłumacz wersji japońskiej na angielską nie zdołał tego zachować, stąd tłumacz z języka angielskiego na polski nie podjął się takiej próby (przyp. tłumacza z japońskiego na angielski, zmodyfikowany przez tłumacza z angielskiego na polski).
13
nasz ukochany szef o zaspanej twarzy.
Świetnie mnie ona opisuje – wyglądałem bowiem mizernie z powodu niewyspania i nadmiaru pracy. A oto inna: Numer sześć to ten: gdy chcąc nie chcąc, wykłada cały w stresie. Żal jego studentów którzy muszą to znosić.
To znów celna krytyka moich wykładów. Byłem bowiem w takim stanie, że nie potrafiłem zapewnić ich przyzwoitego poziomu. Następna „wyliczanka”: Numer dziesięć to ten: gdy w końcu pada stary astmatyk. Musi się teraz szykować do ucieczki w długi sen.
To o tym, jak często padałem z wyczerpania, zużywszy wszystkie siły. Pielęgniarki zwykle recytowały chóralnie owe teksty, czyszcząc urządzenia pod koniec dnia pracy. Były i piosenki zawierające w sobie dozę flirtu: Numer pięć to ten: gdy z laboratorium fotograficznego, gdzie zawsze ciemno choć oko wykol,
14
dobiega chichot pięknej młodej kobiety.
I jeszcze jedna: Numer osiem to ten: gdy w dziurawym fartuchu przyciska do piersi gorący ekran fluorescencyjny i powstaje jej prześwietlenie.
„Piosenki liczone” pielęgniarek dobrze opisywały nasze życie w laboratorium. Nie dość że wykonywałem zadania przeznaczone dla kilkorga osób, to jeszcze liczba pacjentów znajdujących się pod moją opieką wzrosła ponad miarę. Z powodu wojny powołano do pracy w fabrykach wielu ludzi, którzy dotychczas przez lata zajmowali się pracą biurową i możliwości ich organizmów były niezbyt duże. Nagle stali się robotnikami, przez co jeden po drugim chorowali wskutek nadmiernego obciążenia wyczerpującymi zajęciami oraz obniżonego standardu życia. Przeciętni obywatele także zaczęli znacznie częściej zapadać na choroby układu krążenia czy oddechowego, skarżyli się na bóle w piersi albo mięśniowe. Przyczyną tego było wyczerpanie i problemy ekonomiczne. Akurat w owym czasie upowszechniła się wiedza o radioterapii, przez co zaczęło do mnie przychodzić nieporównanie więcej pacjentów niż wcześniej. Przychodziłem rano do pracy i przekonywałem się, że poczekalnię i okolice recepcji wypełnia taki tłum, że aż trudno było oddychać.
15
Doznawałem na ten widok mdłości, ale jednocześnie czułem, że staję wobec wyzwania. Zajmowałem się kolejno wszystkimi pacjentami, w sposób, który tylko przy dużej dozie dobrej woli można by nazwać przyzwoitym. Następnie, już po południu, przybywały setki ludzi, którym robiłem zdjęcia rentgenowskie metodą pośrednią. Gdy kończyłem, zapadał zmrok i wtedy przełożona pielęgniarek robiła mi herbatę. Odpocząwszy chwilę przy herbacie, wracałem w milczeniu do gabinetu. Do domu wyruszałem późnym wieczorem i nieraz zdarzyło się, że nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałem wówczas kucnąć wprost na ulicy i odpocząć. Czasem spotykałem w połowie drogi żonę, która wyszła po mnie, zaniepokojona. Opierałem się na niej mocno i, słaniając się na nogach, z najwyższym trudem docierałem do domu. Tam czekał na mnie ciepły kubek koktajlu z mleka i jajek... Miałem szczęście.
16