Przeżyłem sowieckie łagry fragment

Page 1

18 CZY JUŻ CZAS MI UMIERAĆ? Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje...

Zima 1952 roku dała mi się mocno we znaki. Ostre mrozy, przejmujący wiatr, nędzne ubranie, a nas, in­ walidów, pędzą bez litości na roboty. Nie dające żyć pluskwy, marne jedzenie, zgryźliwi sąsiedzi, bezna­ dziejna przyszłość... Do tego wszystkiego przyplątały mi się czyraki, wrzody, jakieś guzy i flegmona8. Biegnę do ambulatorium, tam pobieżnie mnie oglądają, sma­ rują maściami, robią opatrunki. – Dziękuję. Ale zanim doszedłem do baraku plastry już zlazły, a czyraki głębokie. Co robić? Porwałem ręcznik na pa­ ski, uszyłem z niego bandaż i sam zacząłem się leczyć kompresami. Całe szczęście, że czyraki wyskakiwały kolejno. Znów idę do lekarza. Teraz stosują przestrzy­ kiwanie mojej własnej krwi z jednego miejsca w dru­ gie. Pomogło mi i ulżyło na dwa, trzy tygodnie. My­ ślałem, że się dorobię zimnej mogiły, bo lekarz już nie potrafił mi pomóc. 8

Flegmona – inaczej „ropowica”, rozlane ropne zapalenie tkanki podskórnej (przyp. red.).

244


Aż nadszedł nieoczekiwany ratunek – pierwsza paczka! Wzywa mnie wtedy dozorca: – Od kogo oczekujesz paczki? – Od całego świata, od wszystkich krewnych i zna­ jomych. – Powiedz nazwisko i miejscowość, skąd masz paczkę, bo inaczej nie wydam. Mówiąc to sprytnie zasłania mi skrzynkę, żebym nie mógł dojrzeć adresu. Jak tu zgadywać? Przez cały czas pobytu w Mandżurii, a także potem, kiedy byłem przetrzymywany w więzieniu i łagrach całkowicie stra­ ciłem kontakt z rodziną, znajomymi i przyjaciółmi. Nie wiedziałem, kto z nich żyje i gdzie teraz mieszka. Zacząłem więc wymieniać adresy na chybił trafił i ja­ koś mi się udało. – A kto wysyła? Nie mogę odgadnąć w żaden sposób. Ale nadzorca, człowiek przyzwoity, zgadza się oddać mi przesyłkę. Aż tu nowa przeszkoda, pomyłka w imieniu ojca. – Widzisz sam, że nie mogę oddać. – Rozumiem – odpowiadam – ale pomyślcie tylko, przecież w obozie nie ma nikogo innego o tym nazwi­ sku, a moje imię i nazwisko się zgadza. Nie macie więc powodu do obaw. A ja przecież... Jednak, jeśli nie chce­ cie dać, to cóż na to poradzę. Do widzenia. Odchodzę z wielkim żalem, ale spokojnie. Co za dola! Pierwsza paczka, ratunek od śmierci, i zwrócą ją nadawcy, a co za tym idzie, nie dostanę już stamtąd nic. Ale i w nich drgnęło sumienie. Widzieli do jakiego sta­ nu doprowadził mnie łagier – kazali się wrócić i prze­ syłkę oddali. Wszyscy znajomi ogromnie się dzi­wili

245


na wieść o tym, że nadzorca okazał się tak wspaniało­ myślny. Przypuszczam, że lekarz mógł mu coś szepnąć w mojej sprawie, bo on lepiej znał stan mego zdrowia niż władze, i wiedział, że jest poważny. Ale decyzja na­ leżała do dyżurnego naczelnika. Dotąd nie wiem, kto wysłał mój adres do znajo­ mych, myląc przy tym imię ojca. A w przesyłce same skarby: cukier, słonina, kiełbasa, cebula. Prawda, że produkty były już trochę nadpsute, bo paczka krążyła za mną przez Brack, potem Centralny Szpital i wresz­ cie trafiła do łagru 020. Więźniowie jednak nie zwra­ cają specjalnie uwagi na jakość, byleby tylko lekarz przepuścił. Były tam nawet słodkie suchary, którymi od razu uraczyłem dozorców, a ci uprzejmie nie od­ mówili poczęstunku. Mimo wszystkich szykan, które spotykały więź­ niów, muszę przyznać, że w łagrach paczki nie ginęły. Przy wydawaniu nieraz dozorcy rewidowali je bardzo skrupulatnie, zabierali przedmioty kultu, jak opłatki, książeczki, różańce, albo kroili i kruszyli produkty bez sensu i potrzeby. Nieraz też, zwłaszcza latem, żywność psuła się kiedy ludzie przesyłani byli z obozu do obozu. A trudno było informować na czas o zmianie adresu, mając prawo do dwóch listów w ciągu roku. Wydano wprawdzie przepis, że na potwier­dzenie odbioru prze­ syłki można wysłać list poza normą, byle nie przekro­ czyć 15 słów, jednak tego przepisu w naszym łagrze nie honorowano. A moi dobrodzieje dziwili się i pisali: – Czemu nie zawiadomisz o odbiorze paczki? Inni w takich wypadkach piszą 15 słów, a dlaczego ty mil­ czysz?

246


A ja nie mogłem im nic wytłumaczyć, bo bałem się, żeby mi za „oszczerstwo” nie skonfiskowano jed­nego z dwóch listów rocznej normy za napisanie prawdy. Tak cenna przesyłka podziałała na mnie jak życiodajny deszcz na zwiędłą roślinę. Czyraki jakby kto odjął, rany zaczęły się zasklepiać i więcej się nie otwierały. Pozo­ stały tylko ślady, świadczące o moim ówczesnym stanie zdrowia. Ale i moja radość miała swoje cienie. Nie mając dotąd znikąd pomocy, popadłem w wielkie długi. Wspomagali mnie moi towarzysze, trzeba im teraz się wypłacić, przecież mnie ratowali, gościli. Muszę też poczęstować brygadiera, dyżurnych baraku, do­brych i złych sąsiadów – dobrych z przyjaźni, złych, aby za­ mknąć im usta. Gdym to wszystko rozważył, mocno się zaniepokoiłem: „Mój Boże, co ja mam robić?”. I dziesięcioma takimi paczkami nie obdzielę wszyst­ kich. A ja sam też byłem stuprocentowym „ła­zarzem”, z dnia na dzień coraz bardziej marniejącym na oczach ludzi. Lecz bliźni okazali się lojalni. Nie są napastliwi, zachowują należną dyskrecję, nie pchają się natrętnie na poczęstunek, są cierpliwi i wyrozumiali. Inni nawet specjalnie unikają spotkania, abym pochopnie nie roz­ trwonił cennych produktów. Z wdzięcznością wspomi­ nam moich przyjaciół, tak de­likatnych i roztropnych. Od tego czasu otrzymywałem pomoc w mojej nie­ doli, abym przedwcześnie nie padł z nóg. Paczki dosta­ wałem już do końca pobytu w łagrach, tj. do 27 kwiet­ nia 1955 roku. Faktem jest, że przychodziły rzadko i były niewielkie, gdyż pomagali mi ludzie biedni, a ja nie mogłem się z nimi porozumieć, pokwitować od­

247


bioru, podziękować lub tym bardziej o co poprosić. Nie mogłem też naturalnie odwdzięczyć się im czym­ kolwiek, oprócz modlitwy. Z zagranicy nie mogłem dostać żadnej przesyłki ani też tam pisać, a krewni moi poginęli lub powyjeżdżali. Ratowali mnie więc obcy ludzie o wielkim sercu! Teraz muszę zaświadczyć wobec Boga i całego świa­ ta, że gdybym nie miał pomocy, nie przeżyłbym nędzy i prześladowania w łagrach Sowieckiego Sojuzu. Ogólnie zdrowie mi się poprawiło, ale odnowiły się he­ moroidy i to w bardziej ostrej formie. Śmierć zdradliwie skrada się do serca, pytając o moją duszę. Krew uchodzi obficie i biedne serce nie może wykarmić zabiedzonego organizmu. Nagabuję więc lekarzy, prosząc o powtór­ ne wysłanie mnie do Cen­tralnego Szpitala. Dr Kohan, bardzo tu poważany lekarz, nie mógł nie uznać powa­ gi sytuacji i konieczności natychmiastowego ratunku. Wezwał na konsylium swych pomocników – dr. Tar­ nowskiego i dr. Korola. Jednomyślnie stwierdzili ciężki stan zdrowia i skierowali do szpitala. Analizy wykazały, że krew mam dobrą, ale jest jej bardzo mało. Koniecz­ na jest natychmiastowa operacja. Wyszedłem z konsy­ lium pełen nadziei na ratunek i wdzięczny lekarzom za ich zgodną opinię. Dzięki nim natychmiast wysłano mnie do szpitala, ale przeszkód było wiele. Na operacje kierowano wyłącznie potrzebnych robotników pierw­ szej i drugiej kategorii, a inwalidów jedynie w przypad­ ku chorób zakaźnych, jak gruźlica lub choroby skórne. Miałem więc wielkie szczęście, że otrzymałem natych­ miastową pomoc. Dzięki temu uniknąłem śmierci.

248


Kohan i Tarnowski byli Żydami, Korol był „tutej­ szy”. Wszyscy oni mieli dobrą opinię w łagrze, ale cóż, kiedy apteka świeciła pustkami i lekarze byli bezradni. Inwalidzi cenili Kohana, poważali Tarnowskiego, a Ko­ rola lubili. Szczęście sprzyjało mi dalej, bo zaraz po kon­sylium zarząd łagru zebrał chorych skierowanych na operacje, wyszukał obszerne sanie, tzw. „rozwalinki” i silne ko­ nisko, które zawiozło nas do szpitala. Była to ta sama placówka, w której znalazłem się poprzednim razem. Trzeba mi było powtarzać za prorokiem Dawidem: – „Gdy się trapiło moje serce, [...] byłem nierozum­ ny i nie pojmowałem, [...]. Niszczeje moje ciało i serce, Bóg jest opoką mego serca i moim działem na wieki. Mnie zaś dobrze jest być blisko Boga, w Panu wybra­ łem sobie schronienie, by opowiadać wszystkie Jego dzieła” (Ps 73, 21-22.26.28). Przy pożegnaniu wielu przyjaciół życzyło mi po­ myślności. Pogoda nastała słoneczna i piękna, ale moja przyszłość zasnuła się gęstą mgłą. Czy otrzymam po­ moc, o którą tak zabiegałem? Jednak złożyłem los swój w ręce Boga i poczułem się spokojniejszy.

249


19 ZNÓW W SZPITALU Choroba nikogo nie zdobi

Nadeszła wiosna 1952 roku, ale i zima nie chce odejść. Na Syberii środek zimy jest najłagodniejszy. O ile na początku i pod koniec mrozy dochodzą do 50 stopni, to w środku temperatura wynosi ledwo minus 20, mi­ nus 15, a ludzie mówią: – Ach, jaka przyjemna pogoda. Mamy zupełną od­ wilż! W kwietniu nie ma jeszcze ani jednego kwiatka, ale ziemia zaczyna już się budzić z zimowego snu. Mróz w dzień ucieka przed słońcem, ale od wieczora do rana aż trzeszczy. Gospodarze korzystają ze słonecznych dni i kiedy śnieg na strzechach zaczyna topnieć, spychają go na ziemię. Tego roku śniegu nasypało bardzo dużo. Droga prowadząca do szpitala świeci w słońcu jak lustro, jest gładka, wyślizgana i błyszcząca. Sanie przechylają się na boki, obijają o śnieżne koleiny, grożąc wywró­ ceniem, ale jakoś udaje nam się przebyć te pięć kilo­ metrów. Gdy mróz zaczyna dotkliwie szczypać w uszy, słyszymy: – Prrr, kobyłka, jesteśmy na miejscu.

250


Stanęliśmy przed ciężką, żelazną bramą szpitala, jak przed dawną fortecą. Uzbrojony dozorca przepuś­cił nas z tak obojętną miną, jakby sanie załadowano drew­ nem. Jesteśmy zziębnięci, nie mamy bowiem dobrego ubrania, a nasze ciała wychudłe i schorowane. Na oddziale chirurgicznym lekarze (Zazulina – le­ karka przebywająca na wolności i Panikow – wię­zień) obejrzeli mnie i powiedzieli starszemu sanita­riuszowi: – Z nim zupełnie źle, nie wytrzyma operacji. Trzeba go najpierw dobrze odkarmić. Dopilnujcie tego. Wyznaczono mi lepszą dietę. Jednak nie mogę sy­ piać i brak mi apetytu, a krew uchodzi tak, że śmierć już podchodzi za plecy. Przystąpiono do wstęp­nych analiz, a ja czuję, że krew mi zupełnie ucieka, a z nią i życie. Doktor aż się zatrwożył. Co robić? Nie moż­ na odkładać operacji i nie można słabego operować. W końcu dali mi trzysta gramów krwi drugiej grupy. Po tym zabiegu serce się uspokoiło i wzmocniło. Teraz już bez zwłoki kładą mnie na zna­jomy stół operacyjny. Operuje Zazulina, ale słysza­łem, jak dyrygował Pani­ kow. Wszyscy w szpitalu uważają go za najlepszego chirurga. Przed samą operacją powiedział: – Nie bójcie się, całkiem was odremontujemy. Po operacji otrzymałem jeszcze dwieście gramów krwi i poczułem, jak wracają mi siły. Dali mi krew kon­ serwowaną9, którą pobierano od więźniów z nadciś­ nieniem. Później, gdy pracowałem jako szpitalny kan­ 9

Krew konserwowana – krew pobrana od dawcy, podda­ na specjalnym zabiegom w celu niedopuszczenia do jej skrzepnięcia (przyp. red.).

251


celista, miałem w ręku dokumentację mojej choroby. Dowiedziałem się, że krew pochodziła od Nikoforowa i od Szewczenki. Zrobili więc z Białorusina pełny Sowie­ cki Sojuz, białorusko-moskiewsko-ukraiński. Ale moja dusza pewnie się nie zmieniła pod wpływem transfuzji. Doktor Zazulina, to pracowita, sympatyczna, młoda kobieta. Współczuje chorym. Nikt jej nie uważa za ko­ munistkę. Mówi się, że gdy „kroi”, ręka jej nie zadrży. Muszę tu dodać, że gdyby w każdym szpitalu byli tak dobrzy, ofiarni lekarze, jak tych dwoje, to śmierć musiałaby pójść z torbami. Sam szpital od roku 1950 był nad podziw rozbudowany, nowocześnie wyposażo­ ny, i obsadzony fachowymi siłami. Ale jak wszystko w Sojuzie jedno psuje drugie, tak i tu – według bajki Kaftan Tryszkina, w której majster podciął kaftan, żeby nadsztukować rękawy – wyżywie­ nie chorych pozostało bez zmian. Wprowadzono co prawda wiele rodzajów diety i kategorii żywienia, ob­ ciążając kuchnię różnymi przepisami, ale były to tylko pozorne działania, bo tak jak dawniej posiłki były ubo­ gie w tłuszcz, witaminy, węglowodany, i w rezultacie wygłodzonych chorych leczono głodem. W szpitalu były dwa oddziały dla gruźlików, dwa dla nerwowo i psychicznie chorych, jeden oftalmiczny (okulistyczny – red.), jeden chorób skórnych, dwa chi­ rurgiczne, dwa wewnętrzne, dwa dla rekonwalescen­ tów. Była też łaźnia, różne składy, olbrzymia kuchnia, specjalna zona robocza itd. Ponadto na terenie znaj­ dował się również szpitalny karcer („półziemianka”), ogrodzony podwój­nym drutem kolczastym, z dwoma bramami opatrzo­nymi w zamki.

252


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.