Matteo Collura, In Sicilia Copyright © 2004, by Longanesi & Co S.p.a. Copyright © fot the Polish translation by Joanna Ugniewska Copyright © by Fundacja Zeszytów Literackich Warszawa 2013 ISBN 978-83-60046-70-8
SERIA PODRÓŻE Redaktor serii Marek Zagańczyk
Matteo Collura
Na Sycylii Tłumaczenie i posłowie
Joanna Ugniewska
ZESZYTY LITERACKIE
Europa — która zaczyna się na północy, gdzie płyną lodowate rzeki, a narody myślą trzeźwo i obce im są wszelkie szaleństwa — kiedy przeskoczy już Alpy, napotyka Morze Śródziemne i kończy się z wolna na Sycylii. Europa, która się kończy: to właśnie jest Sycylia. VITALIANO BRANCATI
Europa, która zaczyna się na swoim najbardziej południowym przyczółku: to właśnie jest Sycylia. AUTOR NIEZNANY
Europa, która zaczyna się i kończy: to właśnie jest Sycylia. AUTOR NIEZNANY
I
Na mapie, którą mam teraz przed sobą, Portella della Ginestra nie występuje, ale wiem, gdzie jest, tam, pośród kamiennych garbów na południe od Palermo, w pobliżu Piana degli Albanesi. Ładna nazwa, Portella della Ginestra, miła, łagodnie brzmiąca. Ale na Sycylii nie należy wierzyć nazwom. Czasami kłamią i obiecują cuda, a w rzeczywistości odsyłają wciąż do tego samego rozpaczliwego krajobrazu, który przez wieki podlegał systematycznemu niszczeniu i teraz jest już nieodwołalnie zeszpecony. Santa Caterina Villarmosa, Contessa Entellina, Palma di Montechiaro, Isola delle Femmine — niczym sielankowe nazwy w ubogiej Kolumbii Gabriela Garcíi Márqueza: Tucurinca, Guamachito, Neerlandia, Guacamayal... Nie, nie dajcie się zwieść nazwom, kiedy wybierzecie się na Sycylię. Również nazwa Portella della Ginestra was zmyli, nasuwając wprawdzie myśl o jakimś pustkowiu, ale nieodpychającym — portella stara się upiększyć to, co w rzeczywistości jest wietrzną górską przełęczą, a ginestra odsyła do skromnych kwiatów janowca, „słodkowonnego”, powiada poeta, „radego pustyniom”*. Portella della Ginestra byłaby tylko fascynującym toponimem zagubionym w absurdalnej geografii wyspy, gdyby pewnego odległego świątecznego ranka nie dokonano tu jednego * Giacomo Leopardi, Janowiec. W: Poezje. Tłum. J. Dickstein-Wieleżyńska, Warszawa, Biblioteka Polska, 1938, s. 151 [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].
➢ 7 ➢
M AT T E O C O L L U R A
z najhaniebniejszych mordów, jakie zna historia tych górzystych stron. Zjechałem Sycylię wzdłuż i wszerz i nadal po niej wędruję, ale nigdy nie byłem w Portella della Ginestra, bo sądziłem, że jest miejscem nieróżniącym się zbytnio od innych, bardziej kuszących i łatwiej dostępnych. Przyjechałem pewnego letniego popołudnia, kiedy wiatr rozrywał na niebie szybko mknące chmury. Nie sądziłem, że zrobi na mnie takie wrażenie: płaski skalisty teren, na środku którego wyrasta prosty amfiteatr, również kamienny, jak gdyby chciał się upodobnić do otoczenia. Za drogą dzielącą plac na dwie części, dokładnie pod górą, skąd padły zabójcze strzały, dziwaczna grupa kamieni leżących na ziemi wywołuje odruchowe skojarzenie z jakimś atawistycznym świętym miejscem. Jedenaście dolmenów mających upamiętnić jedenaścioro wieśniaków zabitych 1 maja 1947 roku, w tym kobietę w ciąży i trzy dziewczynki. Te głazy położone przez Ettore De Conciliis, autora tego szlachetnego i prostego pomnika, wyglądają jak znaki archaicznej i egzotycznej religii: niewielkie skupisko głazów upodobniających się do ludzi, niczym dolmeny właśnie albo menhiry, tajemnicze kamienie wbite w ziemię w Carnac, w Bretanii. „Ni lu Chianu da Purtedda / chiusu mmenzu a dui muntagni / c’è na petra supra l’erba / pi ricurdu a li cumpagni [...]”*. Powtarzam te słowa poety, mając wrażenie, że jestem na celowniku kogoś, kto stoi pod tą przeklętą górą harmonijnie wtapiającą się w pejzaż. Tra-ta-ta... tra-ta-ta: wydaje mi się, że słyszę serię z karabinu, jak na jarmarcznej strzelnicy. Wiatr, wiejący teraz znacznie silniej pośród monumentalnych kamie ni, do bie ra nu ty do za im prowi zowa nej uro czy sto ści pogrzebowej. Śmierć. Tak, wciąż ona: jedyna rzeczywistość naprawdę oswojona z tym miejscem. Myślenie Sycylijczyków, jak powiada Brancati, „krąży zawsze wokół cmentarzy” i może dlatego, nieświadomie, znalazłem się tutaj, gdzie ascetyczne geometrie skalne czynią krajobraz jeszcze bardziej ponurym. * „Na placu w Portella / zamkniętym między dwiema górami / leży kamień na trawie, / żeby upamiętnić towarzyszy [...]” (syc.).
➢ 8 ➢
N A SY C Y L I I
Nieubłagany bieg historii sprawił, że tu właśnie, w sercu wyspy, która zaznała tyle żałoby i biernej rezygnacji, zatrzymał się zegar postępu i nadziei. Nadziei na postęp, który ośmielili się świętować tamtego ranka mężczyźni, kobiety i dzieci wymachujący dla dodania sobie odwagi czerwonymi sztandarami. Świętowali, jak potrafili, jakby szli w procesji jakiegoś swojego świętego patrona. Nie było żadnego Zimowego Pałacu, który zamierzali zdobyć, tylko rocznica, obchodzona niczym ludowe święto. Tra-ta-ta... Wydaje mi się, że słyszę serię strzałów pośród głazów domagających się spóźnionej sprawiedliwości i pośród wyrytych słów, które upamiętniają „masakrę z ręki mafii i właścicieli ziemskich”. Jak gdyby wiatr historii — nie ten rzeczywisty, wiejący teraz, który targa moje włosy i trochę miesza mi w głowie — przerzucił nagle i szybko strony, przyspieszając wydarzenia, które znam, bo czytałem o nich w książkach albo słyszałem od tych, co przeżyli. „Cała przeszłość powraca jak fala / i te starożytne rzeczy powracają po to, / by pocałowała cię jakaś kobieta”* — powiada Borges w jednym z wierszy. I w tym momencie czuję to samo: chociaż nie ma kobiety, która mogłaby mnie pocałować, jest ziemia, którą kocham i która chce mi coś powiedzieć. „Z morza wyskakuje ryba / a człowiek z Agrygentu wspomni, / że był kiedyś rybą [...]” — mówi dalej Borges. Jest tak, jakbym znalazł się naprawdę w t a m t e j chwili: ogłuszony absurdalnym hukiem strzałów widzę upadających ludzi: mężczyzn, kobiety, dzieci, jak na zdjęciach przedstawiających rzeczywistość niezbyt odległą od naszej, gdzie jednak rozpoznajemy archaiczną, nieruchomą cywilizację, która nie potrafi znaleźć dla siebie drogi rozwoju. Archibald Colquhoun, angielski krytyk, autor wspaniałego przekładu Narzeczonych, mówi w związku z Sycylią o „źle uregulowanej machinie czasu, który się cofa”. Tamtego dnia „źle uregulowana machina czasu” zasiała śmierć w odległym zakątku świata o ładnie brzmiącej nazwie Portella della Ginestra. * Jorge Luis Borges, Hymn. W: Wybór poezji. Tłum. A. Sobol-Jurczykowski, Barcelona, Lobos, 1999, s. 348.
➢ 9 ➢
II
Jemu właśnie, Robertowi Capie, zawdzięczam, co ciekawe, ostateczne utrwalenie w pamięci miejsca, skąd — chociaż wyjechałem daleko — nigdy się nie ruszyłem. Miejsca takiego jak Cassibile, również będącego zaprzeczeniem samego siebie, własnej historii, nawet własnej obiektywnej topografii. W fotograficznych albumach Capy pewne zdjęcie można uznać za doskonale pirandellowskie ze względu na ostentacyjną, chociaż niezamierzoną teatralność, jaką wyrażają występujące na nim osoby (prawdziwe postaci, które w poszukiwaniu autora znalazły go wreszcie w fotografie); zostało ono zaopatrzone w następujący podpis: „Włochy, 26 lipca 1943 roku. Ulica miasteczka Cefalù dwa dni po wyzwoleniu”. Otóż nie, to nie jest ulica w Cefalù, lecz plac, przy którym stoi ratusz w Agrygencie i który od niego wziął swoją nazwę. Chciałbym opisać dokładnie to miejsce, ponieważ dzięki błędowi w zapisie, jaki popełnił Capa lub — nieważne — późniejszy wydawca, stało się ono esencją najbardziej typowego pi ran del low skie go pa ra dok su wska zu ją ce go na trud ność w określeniu własnej tożsamości, podstępną zasadzkę, w której czai się szaleństwo. Agrygent, Pirandello, obłęd — nie można mówić o jednym, pomijając resztę. To jest wątek, który należy prześledzić, kiedy chce się zrozumieć coś z tego miejsca, któremu los dał w spad ku jed no z naj więk szych — i niewy ko rzy sta nych — bogactw archeologicznych; zbudowano tam bowiem ➢ 26 ➢
N A SY C Y L I I
absurdalne budynki mieszkalne, które uczyniły z niego rodzaj Manhattanu dla ubogich. Zdjęcie zasługuje, żeby opisać je szczegółowo. Jego główne postaci stoją niczym aktorzy na scenie. Na pierwszym planie para małżeńska w niedzielnych strojach: on w pogniecionej dwurzędówce, przekrzywionym słomkowym kapeluszu, odrobinę niższy od grubej żony w lekkiej sukience. Oboje trzymają w dłoniach małe bochenki chleba, znak, że w upalny lipcowy dzień wracają z procesji ku czci ich ukochanego świętego z północnej Afryki, Kalogera, patrona nieszczęśników, którzy dziś przybijają do wybrzeży wyspy. Posągowi tego czarnoskórego świętego, obnoszonemu ulicami miasteczka, zrzuca się z balkonów i tarasów kawałki chleba, tego samego, który owa para pokazuje z mieszaniną pobożności i satysfakcji. Tuż za nią tercet należący być może do tej samej rodziny: stara kobieta w czerni, dziewczyna w czarnym płaszczu, pewnie na znak żałoby — ma okrągłą, przepiękną twarz, śródziemnomorską urodę, pełną, promienną, skazaną jednak na szybkie przemijanie — jest też dziecko. Oto i one przedstawiające niepojętą, wieczną tajemnicę życia, tych pięć z s z e ś c i u p o s t a c i Pirandella, które wstrząsnęły teatrem; oto i one, zjawy, które stały się obsesją Pirandella i źródłem wielkości jego sztuki („Mam od dawna zwyczaj wysłuchiwać każdego niedzielnego ranka postaci z moich przyszłych nowel [...]. Niemal zawsze zdarza mi się znaleźć w złym towarzystwie. Nie wiem, czemu na ogół przychodzą na te spotkania ludzie najbardziej niezadowoleni na świecie albo dręczeni przez dziwne choroby, albo zaplątani w najrozmaitsze historie i doprawdy trudno się z nimi rozmawia. Słucham ich wszystkich cierpliwie [...]”); oto istoty zrodzone z fantazji wizjonerskiego pisarza, który tamtego lipcowego dnia pokierował chyba ręką Roberta Capy, ten zaś, żeby zrobić zdjęcie grupki, ukląkł najprawdopodobniej, jak czynią to często fotografowie, odgrywając w ten sposób najbardziej ponadczasową, a więc i najprawdziwszą scenę z Pirandella: „Powinieneś uklęknąć! A ja, on, wszyscy, przed tak zwanymi wariatami, na kolana!”*. * Luigi Pirandello, Jeden, nikt, sto tysięcy. Tłum. J. Ugniewska. Warszawa, PIW, 2011, s. 120.
➢ 27 ➢
III
Zaraz powiem, gdzie teraz jestem. Muszę jednak nacieszyć się widokiem, siedząc na ciepłym tufowym kamieniu wpatrzony w horyzont morza i nieba, który rzadko można oglądać. Jestem w miejscu, które Kubłaj Chan w błyskotliwej prozie Itala Calvina wyobraża sobie w rozmowie z Marco Polo: „Na początek zapytam cię o miasto schodzące w dół tarasami, wystawione na podmuchy sirocco nad półkolistą zatoką”*. Ułożone na tarasach nad szerokim łukiem zatoki leży Solunto, jestem tu, zanim powrócę do Palermo. Trzeba trafić w ten archeologiczny obszar, aby wyobrazić sobie, jak wyglądała Sycylia w odległej przeszłości, zanim spadł na nią młot bezmyślnego i ślepego postępu. Selinunt, tak, z pewnością; Taormina, oczywiście; i jeszcze Segesta i Agrygent, i Syrakuzy... słynne miejsca, gdzie historia postanowiła zrobić sobie epicki postój. Tutaj również przeszłość i teraźniejszość współistnieją w sposób budzący wątpliwość. Solunto nie jest wystawione na podmuchy sirocco, przynajmniej teraz, kiedy lekka bryza porusza nisko rosnące pośród ruin drzewa, karłowate, jak gdyby przycupnięte, żeby lepiej bronić się w dniach, w których morze wzbiera i wiatr niesie morską pianę. Wraz z Palermo i Mozzią ten akropol, z którego pozostały malownicze ruiny, był jednym z najważniej* Italo Calvino, Niewidzialne miasta. Tłum. A. Kreisberg. Kraków, Collegium Columbinum, 2005, s. 37.
➢ 44 ➢
N A SY C Y L I I
szych punickich ośrodków zachodniej Sycylii. Cóż za dziwny los — myślę — spotyka miasta rozłożone w podobnych miejscach; w niekończącym się łańcuchu narodzin i śmierci ich założyciele przeobrażają się w narody podbijające inne narody. Zostawiają one po sobie ślady, jak tutaj, gdzie teraz się znajduję i gdzie przyjeżdżają dzisiaj nieliczni turyści. Ułamki świętych budowli albo cubicula i tablina inkrustowane mozaikami, jak głoszą napisy umieszczone wzdłuż wyznaczonej trasy zwiedzania. Ślady, resztki, świadectwa również i tutaj pokonanych dynastii, potęg wydziedziczonych przez innych, których z kolei pokonał nieuchronny upływ czasu. Być może, wypowiadając w obecności dziewczyny spotkanej w Cassibile owo zagadkowe zdanie, tajemniczy przybysz to właśnie chciał powiedzieć. I wspominając tamto miejsce, nie mogę nie pomyśleć, że także tutaj, nad „półkolistą zatoką”, wegetują najwyraźniej pozbawieni pamięci „sublokatorzy historii”, których jedynym zajęciem jest, jak widać, budowanie wciąż nowych letnich domów, tak jak im podobni robią to wzdłuż wszystkich wybrzeży Sycylii. Nieco oszołomiony ekspansją krajobrazu oraz zapachami dzikiej mięty i innych ziół, których nie rozpoznaję, wchodzę po zboczach tego strategicznego wzgórza, gdzie starożytni żyli naprzeciw Morza Tyrreńskiego. Woda, świetliste wybrzeże, widowiskowa ostroga skalna poniżej, na zachodzie, o sielankowej nazwie — i tym razem nie ma w tym oszustwa — Capo Zafferano, przywołują mit homerycki i inne mity, którymi w tych stronach karmiono nas w dzieciństwie. Fenicjanie, Kartagińczycy, Rzymianie walczyli o to miasto-taras, gdzie teraz panuje cisza, jeszcze lepiej słyszalna dzięki lekkiej bryzie. Na szczycie, skąd widzimy, jak morze dzieli się na dwa różne zakola, rośnie las piniowy ze śpiewającymi cykadami. Sosny rzucają wielkodusznie cień. Łagodzą upał i suszę na wzgórzu, przekazują życie, energię, dobry nastrój w przeciwieństwie do eukaliptusów najczęściej rosnących na Sycylii i najsmutniej szych drzew, ja kie znam. Są jesz cze smut niej sze od wierzb i cyprysów, zupełnie niemalownicze, pochodzą z Australii i pokrywają większą część obszaru Sycylii, chro➢ 45 ➢
O D AU T O R A
To, co Truffaut mówi o swoim filmie (Zielony pokój jest listem pisanym ręcznie), mógłbym powtórzyć i ja o swojej książce: Sycylia pisana ręcznie. W wielu fragmentach, muszę dodać, używam pędzla albo aparatu fotograficznego. Można fotografować, pisząc, a jeszcze bardziej malować. Wiele książek tego dowodzi, a co do mnie, mam za sobą przeszłość, krótką wprawdzie, malarza. A jednak, niezależnie od tego, czy książka została napisana, czy namalowana, liczy się pewna wizja, której zawierza autor, wizja niczym iluminacja, nieodparte objawianie się rzeczywistości. W tych wizjach, albo raczej w ich zapisywaniu, towarzyszyły mi obrazy niektórych malarzy i fotografów. I tak patrzyłem na Palermo, pamiętając o obrazach Bruna Carusa, a na Agrygent poprzez obrazy Gianniego Provenzana. Pomogły mi zobaczyć Sycylię zdjęcia Roberta Capy, o czym tu wspominam, i Mela Minnelli oraz Angela Pitrone. Przyjacielem, który towarzyszy mi w zwiedzaniu tego, co pozostało — i co można jeszcze obejrzeć — po zameczku Raniera Alliaty di Pietratagliata, jest Bent Parodi di Belsito, autor Principe mago.
➢ 155 ➢
P O S Ł OW I E
Joanna Ugniewska
Jakież inne miejsce nadaje się bardziej na mityczną przestrzeń początków, utopię powrotu niż wyspa? Żeby jednak Sycylia tym wszystkim się stała, trzeba najpierw z niej wyjechać, znaleźć się w odległej północnej metropolii, odtworzyć drogę Elia Vittoriniego, który w jednej z najważniejszych powieści włoskich XX wieku, Sycylijskiej rozmowie, opowiada o opuszczeniu Sycylii na rzecz Mediolanu, w poszukiwaniu nowoczesności, mitu Północy, ale też o tęsknocie za wyspą, powrocie do domu, odnalezieniu sfery matki. Pisarze będący „mediolańczykami z wyboru”, jak Vittorini właśnie, Vincenzo Consolo czy Matteo Collura, w swoim pisarstwie nieustannie powracają na Sycylię, zgodnie z przekonaniem Consola, według którego „literatura nie może wyemigrować”, a więc pamięć, owa pamięć domator, o której pisał Proust, pozostaje w ich wypadku zakotwiczona w miejscu absolutnie szczególnym, jakim jest Sycylia: przestrzeń peryferyjna względem nurtu nowoczesności, przeciwstawiająca — jak dobrze wiedział Giuseppe Tomasi di Lampedusa — długie trwanie gorączkowemu postępowi, ale która nie uniknęła skrajnie negatywnych zjawisk typowych dla cywilizacji przemysłowej: chaotycznej zabudowy, oszpecenia pejzażu; teren działania mafii i nieobecności państwa, ale też styk niezliczonych kultur, między innymi arabskiej, normańskiej, hiszpańskiej; wyspa lękająca się najeźdźców od strony morza, gdzie dziś przybijają łodzie niechcianych imigrantów z Afryki Północnej, ➢ 157 ➢
M AT T E O C O L L U R A
a skąd przez dziesięciolecia emigrowano do Stanów Zjednoczonych, Australii, Ameryki Południowej. Takim właśnie Sycylijczykiem w Mediolanie, a więc kimś, kto wyjechał daleko, ale którego pisarstwo nigdy nie wyemigrowało z wyspy, jest Matteo Collura, autor Na Sycylii, L’isola senza ponte, książek o Pirandellu i Sciascii, publicysta „Corrie re del la Se ra”. Naj waż niej szym tek stem po zo sta je z pewnością Na Sycylii, gdzie tematyka pamięci ujęta została w sugestywną formę podróży, zgodnie z arcywzorcem Vittoriniego. Zamiast jednak powieściowej narracji mamy swobodny nurt eseju łączącego pamięć indywidualną i zbiorową, historię i teraźniejszość, miłość do rodzinnej wyspy, owej mnemoteki, jak chciał inny sycylijski pisarz, Gesualdo Bufalino, z niezwykle krytyczną oceną wielu aspektów sycylijskiej rzeczywistości i jej tradycyjnych plag. Analogicznie do formuły Prousta, według której nasze wspomnienia pozostają „przykute do miejsc, skąd odchodzimy”, Collura nazywa swoją opowieść podróżą do miejsc, gdzie jego pamięć została uwięziona. A zatem miasta i pejzaże będą w tej książce okazją do zakotwiczenia pamięci, nakreślenia mentalnej, ale też rzeczywistej mapy wyspy: wypełniają ją nie tylko architektura, ruiny greckich świątyń, barokowe kościoły oraz szpetne letnie domy szczelnie zabudowujące wybrzeże i równie paskudne nowe dzielnice, zaludniają ją także ludzie, a ich portrety — sędziów walczących z mafią, dziwacznych arystokratów uprawiających praktyki okultystyczne, pasterzy i chłopów utrwalonych na powojennych fotografiach Roberta Capy — stanowią ważną część książki. W podróży odbywanej szlakiem pamięci jest też miejsce na zapomnienie. Historyczną ramą, którą wytycza autor, jest lądowanie aliantów na Sycylii w 1943 roku, ale jego wędrówka w poszukiwaniu śladów i inskrypcji prowadzi jedynie do zniszczonych tablic, krzaków i chwastów porastających miejsca tego epokowego wydarzenia, a przede wszystkim do odkrycia całkowitej obojętności ludzi, którzy wyparli z pamięci wszelkie wspomnienie o tamtej chwili strachu i bombardowań. ➢ 158 ➢
SPIS RZECZY
I / 7 II / 26 III / 44 IV / 69 V / 122 VI / 139 Od Autora / 155 JOANNA UGNIEWSKA
Posłowie / 157