Marek Zagańczyk
MAREK ZAGAナイZYK Cyprysy i topole
Zeszyty Literackie
Stasiowi
Asolo
Asolo odwiedzam najczęściej w drodze powrotnej, podczas ostatnich godzin spędzonych we Włoszech. Przystaję, aby nacieszyć się słońcem, popatrzeć na wzgórza, przypomnieć sobie chwile spędzone w podróży i na długo zaczerpnąć oddechu. Nigdy nie wiem, kiedy znów powrócę, co wydarzy się w przerwie między wyjazdami. Obiecuję sobie, że kiedyś zostanę tu dłużej, choćby kilka dni, tak aby o zmierzchu z murów zamku w Asolo oglądać panoramę północnych Włoch, podziwiać wielość krajobrazów, od gór piętrzących się wysoko po równinę Veneto, gdzie rachityczne drzewa o jasnobrązowej korze stoją w równych odstępach. Gdy patrzę na nie z ruchliwej autostrady, mam wrażenie, jakbym brał udział w ćwiczeniach z perspektywy, jakby ustawiono je z widocznym zamysłem, aby nowy Uccello mógł tu wymalować swoją leśną bitwę. Jakże jednak odmienny to las od tego, który znam, z sosnami wczepionymi w piasek, z mchem oblepiającym drzewa, z kępami paproci. W Veneto między cienkimi pniami, prostymi i gładkimi jak pal, panuje pustka i hula wiatr. Domena ptaków zaczyna się dopiero jakiś metr nad ziemią, w koronach liści drżących delikatnie. Mijając te drzewa, witające mnie niezmiennie w drodze do Włoch, wracam pamięcią do pól ciągnących się daleko stąd, między Monachium a Norymbergą. Gdy zjawiłem się tam po raz pierwszy, pod koniec lata na wzgórzach pięły się zielone sznury pełne chmielowych szyszek. Po dwóch, trzech tygodniach gęstwiny znikały, pozostawiając, jako znak obecności, drewniane słupy i drucianą siatkę rozpiętą wysoko w górze, jak skrzydła archaicznej anteny wychwytującej 7
Castiglione Olona
Barbarze Veszprém leży na Węgrzech, niedaleko Balatonu, nieco ponad sto kilometrów od Budapesztu. Miasto zbudowane na wzgórzach jest siedzibą biskupstwa i ważnym ośrodkiem naukowym. Nigdy w nim nie byłem. A jednak to jego widok podziwiałem w lombardzkim miasteczku na ścianie pałacu. W Castiglione Olona znalazłem się dzięki życzliwości i wiedzy przyjaciół. Przyjechałem oglądać freski Masolina. Szczególnie piękne są jego prace w kolegiacie na wzgórzu i w sąsiadującym z nią baptysterium. Przedstawiają sceny z życia świętych Wawrzyńca, Szczepana i Jana Chrzciciela. Długo były przykryte wapnem. Dopiero w 1843 roku odsłonięto je na nowo. Są ostatnim, malowanym tuż przed śmiercią, dziełem Masolina. Patrzyłem na góry wyglądające jak dziecięce babki niezdarnie usypane na plaży. Lubię pejzaże zachwycające pustką, sprowadzone do kilku szczegółów, niemal monochromatyczne. Herbert pisał w takich razach o „chudej architekturze” i „wątłych kwiatach znaków wojennych”. Na fresku Masolina oko z trudem rozpoznaje kształty: wieże, baszty z chorągwią powiewającą na wietrze, obronne mury i pas drogi prowadzącej do miasta. Ani jednego drzewa, żadnej rzeki, tylko dwa ścierające się kolory — brąz gór i szarość nieba. Zamki niczym spiczaste czapki ledwo nasunięte na czubek stromych szczytów wyglądają, jakby za chwilę miały się zsunąć w przepaść. Trudno przedstawić surowszą okolicę. Nie ma w niej ludzi. Żadnego ruchu. Tak wyobrażam sobie krainę bajek 12
San Leonardo al Lago
Pustynny krajobraz zaoranych pól pod Sieną ustępował gęstwinie drzew o coraz ciemniejszym odcieniu. Lasy dębowe zieleniły się w oddali. Oczy przyzwyczajone do rozległych przestrzeni musiały przywyknąć do mroku. Jechałem do San Leonardo al Lago, aby w tamtejszym klasztorze podziwiać freski Lippo Vanni. Miałem nadzieję, że raz jeszcze, po kilku latach, uda mi się zobaczyć wymalowane na ścianach obrazy. Sylwetki aniołów, twarze kobiet przedstawione z niezwykłą delikatnością, pełne skupienia, jakby czekające na cud. Heroldowie w długich pasiastych szatach dmący w trąby na znak przyszłej chwały i pokryte kwietnym ornamentem sklepienie. Nie byłem pewien, czy mimo mapy, pamięci, zapisów w dzienniku odnajdę właściwą drogę, czy dotrę na czas. Wiedziałem jednak, że nawet nieudana podróż zakończona przed drzwiami ma swoje znaczenie. Klasztor tonie w całkowitej ciszy. Trzeba wysoko unieść głowę, by wypatrzeć skrawek nieba, jego błękit wyraźnie odcinający się od czarnej zieleni. Do klasztoru prowadzi pas wapiennej drogi, pełnej wyrw i kolein i tak wąskiej, że samochód co chwila ociera się o krzewy. Gałęzie uginają się pod grubą warstwą pyłu, a drzewa zdają się pokornie czekać na deszcz. Jakże blisko stąd do Sieny, a jednak mam wrażenie, jakbym daleko odjechał od miasta. Nie ma tu szeroko rozłożonych winnic ani gajów oliwnych, najważniejsze są drzewa. Przyglądam się liściom dębów i konarom rozpinającym nade mną potężną sieć. Lubię podróże po toskańskich opactwach. Każde z nich wtopione jest w inny krajobraz i wywołuje odmienne wrażenie. Prosta sylweta Sant’Antimo widoczna jest z oddali. Emanuje 15
Monte Amiata
Najpiękniejsza droga do doliny prowadzi wąską szosą z Montepulciano. Niewiele przy niej zabudowań i ruch tu niewielki. Asfaltowy pas biegnie wśród winnic rozłożonych przyjemnie dla oka w geometryczne wzory. Obok nich łąki i sosnowy zagajnik. Gdzieniegdzie maki i róże tuż przy rzędach winorośli, plamy delikatnych kolorów wśród połaci zieleni, naturalny czujnik wychwytujący dolegliwości winnej łozy. Trudno wyobrazić sobie piękniejszy system alarmowy, choć wysyłane przez niego sygnały nie są dla wszystkich czytelne. Traktuję więc obecność róż jako jeszcze jeden ornament, wpisany w i tak już piękny tutejszy krajobraz. I myślę o historii winnej latorośli spisanej przez Roberta Calasso w jego mitologii, o pięknym Ampelosie stratowanym przez byka, o cierpieniu Dionizosa, który nie umiał płakać. Po śmierci Ampelosa bóg zerwał winne grona zrodzone z ciała umiłowanego mężczyzny, zgniótł je czule w ręce, popatrzył na palce poplamione czerwienią i skosztował kilka kropel. „Ten — pisze Calasso — który wywołał płacz boga, co nigdy nie płacze, miał zarazem przynieść światu radość [...]. Myślał przy tym Dionizos: Ampelosie, śmierć objawiła świetność twego ciała. Chociaż zmarłeś, nie utraciłeś swoich rumieńców. Nikt z bogów — ani Atena ze swoją skromną oliwką, ani nawet Demeter ze swoim pokrzepiającym chlebem — nie władał niczym podobnym do tego płynu. Wreszcie pojawiło się to, czego życiu brakowało: upojenie”. Droga, którą jadę, rytmicznie wznosi się i łagodnie opada, prowadząc wzrok w stronę gęstego dębowego lasu, szczelnie zaciągniętej zasłony skrywającej miejsce, do którego zmie18
Torri
Nic nie zapowiadało zmiany pogody. Niebo granatowe po zmroku rozjaśniały gwiazdy. W dolinie wydają się bliższe, świecą jaśniej, zawieszone nad głową jak uliczne latarnie. Od dzieciństwa lubię się w nie wpatrywać i chociaż lato, powtarzam w myślach frazę niczym tajemne zaklęcie otwierającą wrota wyobraźni: „Plejady to gwiazdozbiór już październikowy”. W nocy budzi mnie silny wiatr. Okiennice wybijają rytm jak kastaniety w hiszpańskim tańcu. Za chwilę deszcz zagłuszy wszystko przeciągłym szumem, zatrze wyraźniejsze dźwięki. I będzie padał aż do rana, nieprzerwanie. Dolina w deszczu traci pastelową miękkość. Ziemia paruje, a kolor traw zyskuje mocniejszy odcień. Niebo zasnute chmurami zatapia w szarościach okoliczne wzgórza i domy. Jadę do klasztoru w Torri. Od kilkudziesięciu lat jest własnością prywatną, ale nadal można go oglądać. W ogrodzie zalanym deszczem, bujnym mimo letniej suszy, znajduję furtiana. Jest gotów wpuścić mnie do środka. Bo klasztor trzeba zobaczyć dla jego niezwykłego wnętrza, dla kwadratowego dziedzińca z krużgankami, dla kamieni ułożonych w czarno-białe pasy, jak w katedrze w Sienie i przede wszystkim dla rzeźbionych kapiteli. Właśnie od wizyty w Torri zacząłem uważnie oglądać płaskorzeźby w toskańskich kościołach, ich zatarty rysunek, często prymitywny, na długo pozostający w pamięci. W Torri znalazłem syrenę wyrytą w kamieniu. Jej ogon, jakby rozłupany mieczem, układa się niczym płatki kwiatu. Syrena jest symbolem pokus. Zastawia sidła i czeka. Odys, ulubieniec bogów i patron wędrowców, wierzył, że sposobem można oprzeć się czarowi jej pieśni. Ten pyszałek22
Królestwo podziemi
Grobowiec znajduje się w pobliżu Sarteano. W samym mieście czynne jest muzeum archeologiczne, z dobrą kolekcją sztuki etruskiej, choć mało kto przychodzi je oglądać. Nie pamiętam, kiedy dowiedziałem się o odkryciu grobowca i pierwszy raz zobaczyłem kolorowe zdjęcia zdobiących go malowideł. Było to na pewno na początku moich podróży do Toskanii. Etruskowie dopiero zdobywali miejsce w mojej wyobraźni. Oglądałem ich dzieła w muzeach między Florencją a Rzymem, czytałem o nich u Stendhala, ale za każdym razem była to raczej lekcja obowiązkowa niż zajęcie wybrane dla przyjemności, z przeświadczeniem, że widzę coś, co rzeczywiście do mnie przemawia. W ciemnych, najczęściej wilgotnych jamach wykutych w tufie lub trawertynie z trudem odnajdywałem ślad ręki człowieka, tak jakby te wnęki i zagłębienia skryte w lasach lub rozłożone na wzgórzach wśród dzikich, pachnących letnim żarem krzewów, wypalonych traw i szeleszczących w nich jaszczurek były raczej osobliwym tworem przyrody, rozpadliną, dziurą w ziemi, wielkim nic, ciekawym, ale zawsze niemym. Zwiedzałem je niczym mroczne i puste jaskinie. Nie towarzyszył mi cień śmierci ani tym bardziej blask odległej kultury. Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdybym wówczas pojechał do Tarkwinii. Bo czy może być coś równie pięknego, jak widok ptaków wzbijających się do lotu, rybaków skupionych na połowie, zająca umykającego przed pogonią myśliwych, tancerzy i muzyków, całego inwentarza zwierząt dzikich i domowych, oddanych w żywych kolorach, tak jakby 25
Bagno Vignoni
Wstępuję do Bagno Vignoni. Choć dawno minęło południe, miasto topnieje w słonecznym żarze. Powietrze jest ciężkie, nieruchome. Nic nie zapowiada chłodu. Tak jakby wszystko wokół — domy, drzewa, a nawet kamienie — miały spopielić się, zniknąć i odnaleźć swój kształt dopiero o zmierzchu. Niebo dawno utraciło poranny błękit. Wpatruję się w mleczną zasłonę spowijającą kilka starych budowli o jasnych ścianach pokrytych wapiennym nalotem. Latem bywa tu niewielu turystów. Ciepłe źródła, których obecność poświadczają nitki strumieni spływających ze skał, żółtawe osady i ostry, drażniący zapach przyciągają kuracjuszy przede wszystkim zimą. Na zdjęciach widzę kłęby pary unoszące się tuż nad wodą, niemal równie białe jak pokryte cienką warstwą śniegu okoliczne wzgórza. W Bagno Vignoni nie ma rynku, ulice jasne i krótkie prowadzą wprost nad sadzawkę. Siadam pod arkadami obok zamkniętego o tej porze kościoła św. Jana i myślę o wędrowcach, którzy przede mną szukali w tym miejscu dobrotliwego cienia. Święta Katarzyna lubiła odwiedzać Bagno Vignoni słynące z właściwości leczniczych. W swojej włoskiej podróży zawitał tu także Montaigne. W mieście zatrzymywali się pielgrzymi przemierzający via Francigena w drodze do Rzymu. Mimo upału łatwo znaleźć tu ukojenie, wewnętrzny spokój, szczęśliwy moment z dala od trosk, w ciszy, wolny od ludzkich spojrzeń i gwaru. Patrzę, jak woda delikatnie bulgocze w sadzawce. Nawet na chwilę nie zamiera. Jest znakiem życia, jedynym na tej kamiennej pustyni. Nie sposób dojrzeć dna, przebić się do 31
Wieża Chatwina
Niewielu jest pisarzy, którzy jak Chatwin zawładnęli moją wyobraźnią, choć nie potrafię powiedzieć, co o tym zdecydowało, jaka część jego osobowości przemawia do mnie najsilniej. Na pewno z trudem odnajduję się wśród jego rozważań teoretycznych. Brak mi właściwego słuchu, by pogrążyć się w opowieściach zamykających historię ludzkości w jednej, choćby niezwykle przemyślanej konstrukcji. Nie znajduję dla siebie miejsca w badaniach nad istotą nomadyzmu, choć ruch i bieg nie są mi obce. Właściwie odmawiam udziału we wszystkim, co ma charakter uogólnienia. Samo słowo „teoria” budzi mój lęk. Wolę unikać pisarzy o silnych przekonaniach, których nic nie potrafi skruszyć. Teorie Chatwina są zawsze solidnie podbudowane, otoczone zasiekami faktów, ale wydaje mi się, że siła jego pisania leży gdzie indziej, w zapisie doznań pojedynczych, w opisie szczegółów. Chatwin jest najciekawszy, gdy notuje naprędce wszystko, co mu się przytrafiło, w czym brał udział lub o czym przeczytał. Najważniejsze są zasady i teorie, które formułuje wyłącznie na własny użytek, by, jak uczył Montaigne, lepiej odnaleźć się w życiu. Wówczas mogę w jego dziele przeglądać się bez przeszkód. Choć rzadko widzę w nim swoje odbicie. Nie jest Chatwin jedynie pisarzem podróżnikiem, reporterem zanurzonym we współczesnym i dawnym świecie. Wypełnia swoje książki w sposób bliski poetom i niektórym powieściopisarzom. W spisanych przez niego historiach są momenty przeżyte i wymyślone, a właściwie dopowiedziane tak, by uzyskać właściwy efekt. Chatwin musi coś dodać, by historia wypadła prawdziwiej. Jak greccy budowniczowie nie34
Spacery nad Arno
Pobyt w Pizie był udany. Tak go pamiętam, zaczynając od dobrze wybranego pensjonatu, przez zwiedzanie miasta i kolację przygotowaną naprędce. Wieczorem na Piazza dei Miracoli jest znacznie mniej turystów. Tłum nie przeszkadza w oglądaniu katedry i baptysterium. Do późna otwarte jest także Campo Santo. Wszystko, co w Pizie najważniejsze, skupione jest na niewielkiej przestrzeni, ustawione na wiecznie zielonym trawniku, jak wielkie bezowe ciastka. Piza była pierwszym miastem włoskim, które odwiedziłem. Pamiętam spacer nad Arno i widok kościoła Santa Maria della Spina, wciśniętego w wąski skrawek kamiennego chodnika między wodą a ruchliwą jezdnią tuż nad rzeką — zapowiedź arcydzieł w głębi miasta, kościół „zaciszny, kolorowy i kruchy jak cacko”. W katedrze wpatrywałem się w alegoryczne rzeźby kazalnicy Pisana: uosobienia cnót i figury ewangelistów. Lubiłem też odwiedzać muzeum położone nad rzeką. W środku nie ma na ogół nikogo. Mogę więc w ciszy oglądać ołtarz Simone Martini, ale całą uwagę skupiam najczęściej na cudownym obrazie Masaccia. Jego złocisty św. Paweł z księgą i mieczem jest dziełem wyjątkowym, malowanym swobodnie, lekko, jedwabiście. Mam wrażenie delikatności i jakiejś niebywałej maestrii, którą odnajduję później u Belliniego, Antonella, u Piero della Francesca i czasami u Sano di Pietro. Warto przyjechać do Pizy dla tego jednego obrazu. Był częścią poliptyku, inne zachowane fragmenty znajdują się w muzeach Malibu, Londynu, Berlina i Neapolu. W Campo Santo patrzę na pozostałości fresku Benozza Gozzoli poddawane zabiegom konserwatorów, pieczołowicie 40
Ogrody Ferrary
I znów jestem w Ferrarze. Stoję na placu przed katedrą i przyglądam się kamieniom, patrzę na obłoki na niebie, o których pisał Zbigniew Herbert: Białe podłużne jak greckie łodzie ostro ścięte od spodu bez żagli bez wioseł [...] suną wolno lecz pewnie ku nieznanym wybrzeżom to w nich a nie w gwiazdach rozstrzyga się los Ferrara to najważniejszy przystanek w drodze do doliny. Tu łapię oddech, jestem wolny od zajęć, mogę być sam ze sobą. Wiele książek prowadzi mnie do tego miasta, ciągnę je za sobą niczym barwny ogon. Każda z nich odzyskuje swój kolor w Ferrarze, jakby była pisana w hołdzie dla tego miejsca, choć przecież są w nich także zapisy innych widoków. Spaceruję 47
Wenecja
Oglądałem Kupca weneckiego z Al Pacino i Jeremy Ironsem. Ten film warto zobaczyć dla Szekspira, dla dwóch wielkich aktorów i Wenecji, pokazanej w najdrobniejszych szczegółach. Patrzyłem na rozpacz i gorycz Shylocka. Podziwiałem siłę przyjaźni, a może nawet miłość rozpalającą Antonia. Al Pacino zachwyca w chwilach gniewu i cierpienia po stracie Jessiki. Ale najwspanialszy jest w czasie procesu. Jego twarz wyraża złość, zacietrzewienie i rozpacz, gdy traci to, co kocha, i to, w co wierzy — miłość i sprawiedliwość. Później Shylock jest już tylko samotny i znieważany. Kupiec wenecki należy do najdziwniejszych sztuk Szekspira. Jest w nim scena balkonowa, maskarada, podwójność płci, motyw życia jako teatru. I scena ze szkatułkami. Jest trudne do zrozumienia poczucie bezradności wobec prawa, które silniejszy zawsze może zmienić. Szczęście w Kupcu weneckim jest tylko złudzeniem, kaprysem losu. Zależy od wiatru na morzu i sprytu fałszywych prawników. Film Radforda jest blisko Szekspira. Nie zaciera miejsc ciemnych, nie dopowiada, nie szuka wyjaśnień. Pozostaje wieloznaczny. Jest zagadką. Giuseppe Tomasi di Lampedusa w wykładach o Szekspirze pisał, że „Porcja, pierwsza feministka w historii literatury, i Jessica, zmysłowa i niewdzięczna, to cud, jaki nastąpił przy tworzeniu charakterów”. Ale mnie najbardziej podoba się jego uwaga o Antoniu, że jest postacią-Szekspirem, raczej wielką osobowością poetycką niż kupcem. I takiego Antonia gra Jeremy Irons. Podziwiam tego aktora od czasów Brideshead Revisited. U Radforda jest nieodgadniony, skupiony, chwilami przerażony, a jednak zawsze pełen godności. 54
Kreta
Konstanty Jeleński spędzał wakacje na Korsyce. Mieszkał w ruinach klasztoru, tuż nad morzem, niedaleko Nonzy. Wstawał wcześnie i szedł pływać. Rytm dnia z codziennie powracającym porządkiem kąpieli i posiłków opisał w listach do przyjaciół. Staram się powtórzyć ten ceremoniał w innym miejscu, na Krecie. Na wyspie jestem zaledwie kilkanaście dni, odmiennych od reszty roku. Szukam przede wszystkim czasu, by zebrać myśli, wrócić do lektur odkładanych na później. „Kreteński krajobraz — pisze Kazantzakis — przypomina dobrą prozę: wypracowaną, oszczędną, wolną od zbędnych ozdobników, pełną dynamizmu i powściągliwą. Jak ona, wyraża istotę rzeczy najprostszymi środkami, wolny od wszelkiej kokieterii, od najmniejszej sztuczności, po męsku surowy. Ale wśród jego ostrych kształtów można odnaleźć nieoczekiwaną czułość i zmysłowość. W cichych dolinach upajają wonią drzewa pomarańczowe i cytrynowe, a z nieskończoności morza, jak z niewyczerpanego źródła, emanuje poezja”. Uczę się więc patrzeć na krajobraz Krety. Chcę znaleźć słowa właściwe, zdolne unieść to, co budzi mój zachwyt: barwę morza, smak prostych potraw i taniego wina. Pragnę zapamiętać także uśmiech ludzi mijanych w górach o świcie i dźwięk fal uderzających o skały. Czytam głównie książki o Krecie. U Zygmunta Kubiaka znajduję uwagi dotyczące historii wyspy, cywilizacji bez murów, życzliwej przybyszom. Herbert dodaje opisy greckiego pejzażu, historię Arthura Evansa i swoją wersję opowieści o Minotaurze spisaną w Królu mrówek. Lawrence Durrell 56
Korsyka
W tej oberży nad chwiejną wspaniałością morza. Czesław Miłosz Stół I Wyspy mają dla mnie jakąś tajemniczą siłę, coś, co przyciąga, każe myśleć o sobie, pozwala z dystansu patrzeć na świat. W dzieciństwie wydawały mi się trochę nierealne, należały do królestwa baśni. W atlasach, które chętnie przeglądałem, były najczęściej niewielką plamą pogrążoną w błękicie. Marguerite Yourcenar mawiała, że „każda wyspa jest wszechświatem w miniaturze”. Na Korsyce zamieszkałem w drewnianym domu tuż nad zatoką, niedaleko Porto Vecchio, wśród karłowatych drzew i gęstych krzewów. Jedyna ceglana droga do miasta wspinała się niemal pod kątem prostym. Patrząc ze wzgórza, widziałem dachy domów z kamienia, jasne plamy szerokich tarasów i kontur wyspy ze starą, jeszcze genueńską wieżą. W bedekerze czytałem, że były to kiedyś tereny podmokłe, bagniste, wydane na pastwę komarów i malarii. Pewnie dlatego niewiele tu zabudowań, brak szerokich plaż i wielkich hoteli. Wieża na wyspie przyciągała moją uwagę. Patrzyłem na nią ciekawy, jakie kryje tajemnice, co dałoby się o niej opowiedzieć, jaką historię wymyślić. Coraz silniej przywiązywałem się do jej widoku. Powoli stawała się moją wieżą. Nie umiałem przestać o niej myśleć. Podziwiałem jej popielate, wypalone słońcem kamienie. Kiedyś kryła władających Korsyką Genueńczyków, dziś samotnie góruje nad zatoką. Codziennie rano leżałem na betonowym pomoście wciętym w skały i wychodzącym głęboko w morze. Woda wydała mi się 59
Bad Aussee
Dom stoi na wzgórzu. Przypomina wielką drewnianą szopę. Okiennice o lekko zielonkawym odcieniu wyglądają jak grube, zaciśnięte powieki. Wokół świerki o nagich pniach, kilka bezlistnych krzewów i róża o długich kolcach utrudniających wejście. Po raz pierwszy zobaczyłem go zimą. Tonął w bieli i wydawał się opuszczony. Miał siny kolor pozbawiony żywszego akcentu. Sprzed domu roztacza się widok na łąkę delikatnym łukiem wznoszącą się aż po horyzont. W dali alpejskie szczyty, wśród nich Loser, tutejszy Giewont o wyrazistych kształtach pozwalających wyobraźni snuć własną opowieść. Dom jest prosty i funkcjonalny, ale dopiero po jakimś czasie nauczyłem się go cenić. Można z niego podziwiać okolicę, jest przystanią dla oka, miejscem, skąd widać. I choć nie wygląda obco, wyróżnia się wśród okolicznych zabudowań. Tak jakby jego architekt mówił nieco innym językiem, inaczej składał tutejsze słowa. W dole kręta droga prowadzi do miasta. Przecinam ją, idąc nad jezioro. Wybieram ścieżkę nad potokiem, który mimo mrozu toczy zwycięską walkę z lodem. W miejscu, gdzie woda opada niewielką kaskadą, wpatruję się w toń, szukając pstrągów zastygłych między brunatnymi kamieniami. Wydają się nieruchome, gotowe dać się złapać, byle tylko zanurzyć dłoń. Nad jeziorem przyglądam się okazałej willi z wieżą wyrastającą ponad okoliczne drzewa. Nosi włoską nazwę; przypomina rezydencje w Abbacji. Nieco dalej publiczne kąpielisko z łagodnym zejściem i piaskiem wyłaniającym się spod śniegu. Po drugiej stronie wsparte na palach drewniane domki 65
Narty i poezja
Na starych fotografiach narciarze wyglądają szlachetniej niż dzisiaj. Pewnie to tylko złudzenie, a jednak spoglądam na nich z podziwem, z zazdrością patrzę na drewniane narty o mocno wygiętych szpicach, skórzane buty, długie, bambusowe kije i wiązania przypominające wymyślne pułapki na myszy. Dzisiaj niewielu potrafi jechać telemarkiem, szybko poprawić upięcie kandaharów, cierpliwie wspinać się zygzakiem na strome zbocze, aby za chwilę szusować w dół w miękkim, kopnym śniegu. Filcowe pumpy, wełniane getry, grube swetry i jednopalczaste rękawice wyglądają solidniej niż współczesne kolorowe stroje. Lepiej pasują do stoku. Ale przyjemność zjazdu jest zawsze ta sama. Wyzwolić się z własnego ciężaru, zapomnieć o wszystkim z wyjątkiem pochyłości, jak najlepiej zestroić się ze śniegiem, czując w nogach każde, nawet najmniejsze wzniesienie. Błąd ustawienia, utrata rytmu wywołują rwący ból mięśni. Udany skręt, pewny zeskok, swobodne wyjście z muldy dodają pewności siebie i przywracają radość. Przez chwilę jestem szczęśliwy. Na dole odpoczynek i znów w górę. Tym razem powoli. Z krzesełka wyciągu patrzę na innych narciarzy. Z daleka wyglądają jak rój owocowych muszek. Zbijają się w gromadę i rozdzielają. Jedni znikają szybko, inni kołują lub zdają się stać w miejscu. Ze znanych mi narciarskich opowieści najbardziej lubię opis biegu zjazdowego z Trościanu włączony przez Erwina Axera do jego Ćwiczeń pamięci: „Gorąco zaczyna rozchodzić się po udach, jakby ogień podpływał coraz wyżej. Nie znam tego uczucia. Zszyt! Wyrzuciło mnie z piętnaście metrów, 68
Podróż na północ
Śnieg był większy niż zwykle o tej porze roku. Wielkie białe płatki opadały powoli i długo nie chciały dotknąć ziemi. Wysoko w górze mogłem wypatrzyć ich kształt. Przez chwilę wisiały w powietrzu, a potem sunęły prostym torem, nieporuszone wiatrem, jeden obok drugiego. Lód na jeziorze, drewniany pomost o spróchniałych deskach, krzewy i drzewa traciły dawny kolor, ich wyraźne kontury ulegały rozmyciu, tak jakby ktoś wycierał gumką ich kształt, a następnie zalewał je gęstą, białą farbą. Kamienne wazy ustawione przy schodach do pałacu wypełniały się śniegiem. Miałem wrażenie, że pod nieobecność gospodarzy wchodzę do obszernego salonu, gdzie uprzątnięto już większość sprzętów, a te, które zostały, szczelnie okryto białym obrusem. I tylko wspaniale kuta brama wjazdowa wydawała się taka jak dawniej, życzliwie otwarta dla tych, co ku niej skierują swe kroki. Jechałem dalej w stronę miejscowości oznaczonej na mapie czarną kropką, małą jak główka szpilki. Wiedziałem, że nie odnajdę ogrodu, zarosłych winem ścian starego domostwa, parkowych ścieżek skrytych w cieniu wiązów, nie złożę z resztek zabudowań, oszpeconych przez czas i ludzi, obrazu zapisanego w książkach Elizabeth von Arnim. Rzędziny na przekór wyrokom historii nie są dziś dawnym Nassenheide. A jednak coś pchało mnie w te strony. I czułem, że choćby przez chwilę muszę tu być, na granicy krajów, między Niemcami a Polską, na granicy czasu, między dawnym a tym, co pozostało. Dzięki książce szczecińskich historyków czytałem o losach tej posiadłości, ciesząc się, że ich opowieść zaczyna się od 75
Inflanty
Wiele jest miejsc, których nigdy nie odwiedzę. Jedne są za daleko, inne za blisko, po prostu nie po drodze. Są i takie, które znam, choć nigdy w nich nie byłem. Wystarczyły widoki wyniesione z książek, pejzaże złożone z fragmentów wierszy i odrobina wyobraźni. Lubię wymyślone podróże, wyprawy do miejsc dzisiaj już zatartych, odmienionych. Można wędrować bez końca, odchodzić i wracać. Poznawać inny świat, odmienny od własnego życiorys. Byle tylko odnaleźć kilka stronic szczególnie bliskich, barwny opis, anegdotę, starą fotografię. Inflanty zawsze wydawały mi się zbyt bajkowe, by marzyć o ich poznaniu. Nie mieściły się w atlasach gęsto poprzecinanych granicami państw. Należały do przeszłości. A jednak za sprawą wspomnień Kazimiery Iłłakowiczówny bywałem w nich często. Przynajmniej tak mi się zdaje. Trazymeński zając stał się dla mnie książką magiczną, pełną ciepła, momentami zabawną, chwilami smutną, zawsze osobistą. Krótkie zapisy wywiedzione z dzieciństwa, okręcone wokół zapamiętanych zdarzeń i przedmiotów, mają dla mnie delikatność akwareli. Są jak niewielkie obrazy, pełne precyzyj nie od ma lowa nych szczegółów. Ni czym za cza rowa ny dywan unoszą nad Dźwinę, Indrę, Raudawizkę, w okolice Krasławia i Dyneburga, na łąki i w knieje, tam gdzie „brzozy swą tęsknotą budzą śpiące gwiazdy”. Staję przed dworkiem w Baltynie, pałacem w Liksnie, przysłuchując się rodzinnym opowieściom, rozpoznaję portrety służby, ciotek i sąsiadów. W wierszach szukam uzupełnień. Odnajduję nowe widoki i dyskretne ostrzeżenie: 81
Podróże i drzewa
Wojciechowi Karpińskiemu Gdy w 1840 roku Wiktor Hugo wyruszył w podróż wzdłuż Renu, pisał, że wędruje, aby oglądać drzewa i niebo, dwie rzeczy, których nie widuje w Paryżu. Dla uważnego obserwatora krajobraz jest jak partytura i trzeba umieć wydobyć z niego muzykę zaklętą w drzewach. „Podróżni — pisze Jerzy Stempowski — chodzący na niebezpieczne wyprawy, gdzie lada chwila mogą się spotkać z nieznanym, mają zwyczaj śpiewać. Są pieśni żołnierzy, pieśni pasterzy wędrujących przez pustkowia na nowe wypasy, pieśni marynarzy, pieśni pielgrzymów idących na południe przez skaliste przełęcze. Niepewni drogi, śpiewają pieśni swego kraju. [...] Śpiew podróżnego jest gestem symbolicznym, mającym bronić go od nieznanego, niewymownego. Wykonywający go nie cofa się przed wielką przygodą, lecz stara się ją opanować, pozostać w niej sobą. Trzyma się jej słupów granicznych, aby być w strefie, gdzie znane mu słowa zaklęć i modlitw nie utraciły swej siły”. Dla Stem pow skie go kra jo braz był czę ścią cy wi li za cji. „Struktura ekonomiczna, idee, jak również historia społeczeństwa znajdują w nim swoje odbicie”. Trzeba tylko umiejętnie go czytać, odkrywać ślady, rozumieć alegoryczny język drzew. W 1946 roku Jerzy Stempowski notował w liście do Marii Czapskiej: „Jestem obłożony książkami z okresu baroku, mówiącymi ówczesną łaciną o drzewach, chcąc zdać sobie sprawę z pojęć, jakie mieli o drzewach ludzie, którzy sadzili istniejące jeszcze dziś stare dęby, platany, wiązy itd. 87
Byszewy
Od dawna planowałem tę podróż. Tym razem nie musiałem jechać daleko. Cel wyprawy oddalony był od Warszawy zaledwie o sto kilometrów. Mimo to wielokrotnie odkładałem wyjazd. Bałem się rozczarowania, prawdy o miejscu utrwalonym w wyobraźni. W mroźny, słoneczny dzień zimowy wyruszyłem w stronę Byszew. Chciałem zobaczyć, jak zmieniła się okolica bliska Iwaszkiewiczowi. Jej obraz odnajdywałem na kartach jego książek. Byszewy były dla mnie znakiem przyjaźni, miejscem szczęśliwym, na poły wymyślonym i zmitologizowanym. Długo nie znajdowałem do niego klucza. Starałem się jak najdokładniej przedstawić sobie dwór Plichtów, otaczające go pola, malowniczo pofałdowane, sosnowy las, kilka małych stawów i drewnianą ławkę, skrytą pod drzewami. Byszewy wydawały mi się równie bajkowe jak odległa Tymoszówka. Odsyłały do wierszy i prozy mającej dla mnie niezwykłą moc, do Panien z Wilka, Ogrodów, Książki moich wspomnień, fragmentów Podróży do Polski. Wszystkie te zapisy, różne w tonacji, pozwoliły mi zbliżyć się do Byszew jeszcze przed podróżą. Teraz jechałem samochodem, nie spiesząc się, tak, by móc dokładnie przyglądać się mijanym krajobrazom. Chciałem tam dotrzeć drogą wskazaną przez Iwaszkiewicza. Minąłem przejazd kolejowy w Rogowie, skąd Iwaszkiewicz, najpewniej powozem, a czasami i pieszo, wędrował do byszewskiego dworu. Po raz pierwszy wybrał się tu latem 1911 roku wspólnie z Józefem Świerczyńskim, najstarszym synem Heleny Świerczyńskiej, siostry Józefa Plichty, właściciela Byszew. We dworze panowała „męska atmosfera”, której ton nadawało sześciu 92
Berlińskie widoki
Pokój, w którym mieszkałem, był długo pusty. Stało w nim zaledwie kilka prostych sprzętów, stół do pracy, łóżko, wieszak. Ale najważniejsza była przestrzeń, możliwość zrobienia kilkunastu kroków bez obawy, że wpadnę na meble ustawione kiedyś, nie dla mnie. Na stole rozłożyłem książki, do ścian przypiąłem pocztówki, zdjęcia obrazów, fotografie wybranych miejsc, gdzie chętnie wędruje moja pamięć. Obok nie było nic, jak w mieszkaniu stypendysty z wiersza Adama Zagajewskiego: i matowy czajnik, gwiżdżący we wszystkich dialektach — próbujesz się rozgościć, a nawet myśleć. Czytasz Mistrza Eckharta o dystansie (Abgeschiedenheit) i poezje pewnego Anglika, który kocha Francję oraz prozę Francuza, podziwiającego Anglię; i dopiero po kilku dniach intensywnych prób zadomowienia się w tych higienicznych pokojach, przez które przewinęła się elita wykształconej ludzkości, odkrywasz nieomal ze zdumieniem — tutaj nikt nie mieszka. Pokój zmieniał się wraz ze mną i powoli zapełniał. Wieczorami miał w sobie Hopperowski smutek, w dzień — jasność jego zalanych światłem obrazów. Czułem się w nim coraz lepiej, wiedziałem, że z żalem przyjdzie mi go opuścić, oddalić się bez słowa. Wyjeżdżając, zostawiałem ważną część samego siebie, samotność i skupienie. Ten wycinek fabrycznej hali, 97
Spis rzeczy Asolo
/
7
Castiglione Olona
/
12
San Leonardo al Lago Monte Amiata Torri
/
/
/
18
22
Królestwo podziemi Bagno Vignoni
/
/
Wieża Chatwina
/
Ogrody Ferrary Kreta
/
/
Korsyka
34 /
/
40
47
54
56 /
Bad Aussee
59 /
Narty i poezja
65 /
Podróż na północ Inflanty
25
31
Spacery nad Arno Wenecja
/
68 /
75
81
Podróże i drzewa / 87 Byszewy
15
/
92
Berlińskie widoki / 97