Opublikowała m.in.: Gdańsk 1980. Oczyma świadków, 1980
Jakie są związki literatury z polityką? Niniejszy wybór eseistyki Barbary Toruńczyk jest argumentem za tym, że istnieje poprawna odpowiedź na to pytanie. Timothy Snyder
Narodowa Demokracja. Antologia myśli politycznej „Przeglądu Wszechpolskiego” (1895–1905), 1981 Jan Nowak-Jeziorański. Głos wolnej Europy (współautorka), 2005 Rozmowy w Maisons-Laffitte, 1981, 2006 Opowieść o pokoleniu 1968, 2008 Żywe cienie, 2012
Cena 32 zł
Z opowieści wschodnioeuropejskich BARBARA TORUŃCZYK
Barbara Toruńczyk, od 1964 działaczka na rzecz przemian demokratycznych w Polsce. Sekretarz redakcji niezależnego kwartalnika literackiego „Zapis”. Założyciel i redaktor naczelny „Zeszytów Literackich”. Edytor pism Brodskiego, Czapskiego, Herberta, Iwaszkiewicza, Jeleńskiego, Miłosza, Stempowskiego, Wata.
Pytania, na jakie udzielają odpowiedzi przywoływani tu pisarze, nie dotyczą problemu zmiany historycznej, jej natury. Mówią nam oni raczej, jak żyć w świecie zawładniętym przez zmianę, historię, politykę — i zachować w nim wierność swojemu widzeniu, wrażliwości, pasjom. Wartościom. Samemu sobie. Barbara Toruńczyk
BARBARA TORUŃCZYK
Z opowieści wschodnioeuropejskich
Barbara Toruńczyk
In memoriam Tony Judt
Na okładce: Nikifor, Willa w Krynicy (z kolekcji prywatnej); na skrzydełku: Nikifor, Latarnia (z kolekcji prywatnej) Fot. na skrzydełku © by Tomasz Wierzejski
© by Barbara Toruńczyk © for the introduction by Timothy Snyder © by Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2013
ISBN 978-83-60046-76-0
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Publikację wsparł finansowo Fundusz Popierania Twórczości Stowarzyszenia Autorów ZAiKS
BARBARA TORUŃCZYK
Z opowieści wschodnioeuropejskich Przedmowa Timothy Snyder
Zeszyty Literackie
Timothy Snyder Przedmowa
Jakie są związki literatury z polityką? Niniejszy wybór eseistyki i korespondencji Barbary Toruńczyk z ostatnich mniej więcej 35 lat jest argumentem za tym, że istnieje poprawna odpowiedź na to pytanie. Klasyczne odpowiedzi są dwie: „literatura nie ma nic wspólnego z polityką” oraz „cała literatura jest polityczna”. Pisarz ma być niezaangażowany bądź zaangażowany. We wschodnioeuropejskich realiach, jak dowodzi Toruńczyk, literatury nie da się oddzielić od polityki. Niezaangażowanie jest po prostu niemożliwe. Pisarz musi żyć, żeby pisać, a życie na wschodzie Europy było nieuchronnie polityczne. Toruńczyk uważa za Miłoszem, że cokolwiek pisarz myślał o życiu i związkach międzyludzkich, doświadczenie nazizmu i stalinizmu to odmieniło. Kiedy wszystko jest możliwe, nic nie jest absolutne, a pisarz traci grunt pod nogami. Historia relatywizuje wszystkie wartości. Czyni swe straszne dzieło w Wilnie i Warszawie, nie bacząc na nasze wyobrażenia o niewinności sztuki. Skoro niezaangażowanie nie jest możliwe, co z zaangażowaniem? Wedle Toruńczyk istnieją pisarze zaangażowani, ale nie zaangażowana literatura. W Europie Wschodniej, jak wszędzie, pojawiła się pokusa rehabilitowania polityki za pomocą literatury. Jeśli sztuka nie może abstrahować od doświadczenia, niech je współkształtuje. Niech odtwarza życie takie, jakiego chciałby pisarz, jakiego powinniśmy chcieć my. Tematem niektórych zamieszczonych tu wczesnych prac naukowych Toruńczyk jest nacjonalistyczne zaangażowanie prawicowych pisarzy podczas II wojny światowej. W odniesieniu do czasów i okoliczności, V
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
w których łatwo zrozumieć pisarstwo zaangażowane, podtrzymywała ona swój krytycyzm, przy czym nie chodziło jej o treść ideologii, tylko o zmarnowane talenty. To samo dotyczy pisarzy, którzy po wojnie zaangażowali się w komunizm. Nacjonalistyczne i komunistyczne zaangażowanie literatury rodzi się z tego samego fundamentalnego błędu. Nacjonalista widzi historyczną szansę, a komunista historyczną konieczność. W obu przypadkach cały ciężar przeszłości lub przyszłości popycha pisarza do określonego postępowania tu i teraz. Musi zaakceptować historię. Musi się zaangażować. Czy istnieje trzecia droga? Propozycja Toruńczyk dla literatury zaczyna być zrozumiała, kiedy przyglądamy się jej pojmowaniu czasu. Jak wielu pisarzy, których podziwia — zwłaszcza Miłosz i Gombrowicz — przeciwstawia ona czas historii. W jakiejś mierze panujemy nad czasem, co pozwala nam w pewnym zakresie przeciwstawić się historii. W wymiarze intelektualnym i praktycznym, jako pisarz i redaktor, dystansuje się Toruńczyk od teraźniejszości. Przeciwstawia się zaangażowaniu, przeciwstawiając się rewolucji i temu, jak poczyna ona sobie z czasem. Dla rewolucjonistów wszelkich orientacji chwila obecna jest tylko rodzajem projekcji tego, co się wydarzyło lub się wydarzy. Jeśli uznają, że dana chwila sprzyja rewolucji, powiedzą, że cała przeszłość prowadziła do tej właśnie chwili. Innymi słowy, teraźniejszość nie ma dla nich wartości autonomicznej ani własnego sensu — jest tylko przejrzałą, skumulowaną przeszłością. Ci zaś, którzy myślą, że znają przyszłość, kończą tak samo. Teraźniejszość nie ma dla nich innego realnego bytu prócz tego, że można ją przezwyciężyć. Istnieje tylko po to, by ulec transcendentnemu przekroczeniu. Dla Toruńczyk chwila obecna nie jest nigdy sumą dotychczasowych tendencji ani przyszłych nadziei. To czas bolesnego poszukiwania własnej odrębności. Patrząc, jak inni pisarze robili to samo przed nami, dystansujemy się wobec teraźniejszości. Wydarzenia nie są po prostu wydarzeniami, tylko pretekstem do nawiązań. Teraźniejszość rozumieć należy w nawiązaniu do literackich autorytetów, ludzi od nas starszych, żywych i umarłych — w tej książce do Miłosza, Kota Jeleńskiego, Czapskiego, Eliadego, Brodskiego, Dąbrowskiej. Nawyk nawiązywania i okaVI
CZĘŚĆ I. Z OPOWIEŚCI WSCHODNIOEUROPEJSKICH
Zagadka Malewicza
Jan Kott zdołał zobaczyć scenografię i kostiumy Kazimierza Malewicza do opery Zwycięstwo nad słońcem. „Kuby, kuby, kuby” — głuchym echem niesie się w pamięci rytm jego uwag, porywający i nieprzenikniony, jak w plemiennym tańcu. Zagadka kubów nie odsłoniła się, przynajmniej przede mną. Sama ujrzałam je na wielkiej wystawie Malewicza zimą 1994. Było to w Palazzo Reale w Mediolanie — w kraju o wyrafinowanej sztuce, zaprawionym w doświadczaniu wielokrotnego jej upadku i niespożytego odradzania się, gdzie tyle razy chciano zapomnieć przeszłość, lecz nigdy nie pękły ogniwa łańcucha czasu. Przełomy w sztuce zaciekawiają tutaj jako proces tworzenia tradycji. Komunizm już upadł, malarstwo niefiguratywne nadal niepodzielnie panowało, prawdopodobnie z tych samych powodów, które wskazał niemal przed pół wiekiem Konstanty A. Jeleński (Awangarda i rewolucja, „Kultura” 1960 nr 5, przedruk w: tegoż, Zbiegi okoliczności, Paryż 1982). Sztuka ta przybrała formę nowego akademizmu, wszechpotężnej i obowiązującej mody. Zmienił się jednak jej charakter. Abstrakcja, złączona przez swoich twórców na początku wieku XX z metafizyką, miała być sondą ducha spuszczoną na pograniczu „czwartego wymiaru” w odmęty nicości. Ale po rewolucji 1917 roku zaczęła dość prędko powracać na ziemię. Przekształciła się w sztukę stosowaną. Podbiła Europę i świat nowoczesny. Stała się narzędziem rozrywki, zadomowiła w architekturze i dekoracji, weszła do pejzażu życia codziennego. Kuby Malewicza „wróciły” jako element choreografii przygotowanej na otwarcie piłkarskich mistrzostw świata w Seulu 2002. Spektakl obejrzało pół miliarda widzów. Na ekranach domowych telewizorów gięły się we wdzięcznych skłonach 3
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
sześciany plastikowych aparatów telewizyjnych — chwilowy kostium tancerzy, aluzja do nowoczesnej kultury masowej, wyrażona figurami dalekowschodniego obrządku. Widowisko o gigantycznej skali, emanujące energią jazzowej perkusji i punktowane jej tempem, zaimponowałoby Leni Riefenstahl. Jak by je osądzili pionierzy abstrakcji, kubiści i futuryści, odtwarzający na płótnie iluzję przestrzeni i ruchu, których ambicją było odarcie malarstwa z przywileju marzeń? Zwycięstwo nad słońcem obejrzałam na filmie wideo, na ekranie telewizora, pośród osiemdziesięciu ze stu obrazów Malewicza w posiadaniu Muzeum Państwowego Sankt Petersburga. Muzyka Matiuszyna, libretto Kruczonycha i Chlebnikowa. Kostiumy i scenografia — Malewicza. Operę wystawiono dwukrotnie, 3 i 5 grudnia 1913 roku. Projekty sceniczne i muzyka przetrwa ły. Przed stawie nie wraz z ko stiu ma mi od two rzo no w Stanach Zjednoczonych w roku 1980. Zapewne wtedy Jana Kotta dobiegł jego rytmiczny werbel: „kuby, kuby, kuby”. Praca ta, podkreślał Malewicz, stała się punktem zwrotnym w jego wizji sztuki. Opanowała go pokusa malarstwa niefiguratywnego, radykalnej abstrakcji. Skończył 35 lat, znajdował się u szczytu swojego artystycznego żywota, miał jeszcze tworzyć 22 lata (ur. 1878 w Kijowie, zm. 1935 w Leningradzie). Rewolucja, jaką Malewicz przeprowadził w malarstwie, przypadła na lata 1915–18, pokrywając się w czasie z rewolucją komunistyczną. Wiele pisano o zbieżności miejsca i czasu obu przewrotów. Oba cechowało maksymalistyczne nastawienie ich twórców. Temat pozostaje daleki od wyczerpania. W 1915 roku Malewicz tworzy Czarny kwadrat na białym tle, wystawia go wśród 35 płócien abstrakcji geometrycznej, w tym samym czasie publikuje manifest nowej sztuki, suprematyzmu. W 1916 powstaje Czarny kwadrat, w 1918 — Biały kwadrat na białym tle. Stosował wówczas szyfr geometrii i koloru zamiast ciała, wizerunku. Geometryczne zbroje na scenie („kuby, kuby, kuby”) w malarstwie suprematyzmu pochłonął kwadrat. Na „Ostatniej 4
Poezja i wojna
I. Chciałabym się zastanowić, co też się przydarzyło polskiej świadomości kulturalnej w okresie okupacji. Sięgnę po skrajny przykład: publicystyki pisma „Sztuka i Naród” — pisma o zdeklarowanych sentymentach ideologicznych, fanatycznym stosunku do kultury, a zarazem o ogromnym wkładzie w podziemną kulturę. „Sztuka i Naród”, wydawana dzięki poparciu wywodzącej się z przedwojennego Obozu Radykalno-Narodowego Konfederacji Narodu, osiągnęła w prasie kulturalno-literackiej największą liczbę kolejnych numerów. Jej współpra cow ni cy utrzy my wa li sze ro ko roz ga łę zio ne kon tak ty z ówczesną elitą życia kulturalnego. Znali Irzykowskiego, Zagórskiego, Iwaszkiewicza, Miłosza, Andrzejewskiego, Juliana Krzyżanowskiego, Tatarkiewicza, Borowego, Suchodolskiego, Millera, Mauersbergera, Jerzego Brauna, Goetla, Pietrzaka. „Sztukę i Naród” redagowali najbardziej utalentowani — obok Baczyńskiego i Borowskiego — poeci, jakich zrodził czas okupacji. Było to pismo Wacława Bojarskiego, Andrzeja Trzebińskiego, Tadeusza Gajcego, Leona Zdzisława Stroińskiego. Krąg młodych publicystów zgromadzonych wokół „Sztuki i Narodu” w żadnej mierze, pod względem ideowym i umysłowym, nie był reprezentatywny dla całości podziemia. Jednak myśl kulturalna „Sztuki i Narodu” pozwala odkryć zasadnicze rysy obrazu ówczesnego życia umysłowego. Cóż się zatem przydarzyło świadomości kulturalnej podczas okupacji? Rzecz znamienna: oto czas, który jak żaden inny wydawałby się sprzyjać popisom retorów nihilizmu — świadomego nihilizmu nie zrodził w ogóle. Wprost przeciwnie: pośród wydarzeń, które najgłębiej godziły w sens historii i kultury, dążono do 14
„Nowa postawa człowieka tworzącego”
„Pochłonie nas historia. Młodych, dwudziestoletnich chłopców. Nie będziemy Mochnackimi, Mickiewiczami, Norwidami swojej epoki. Mogliśmy być Rimbaudami. Ale odrzuciliśmy to, bo szliśmy gdzie indziej” — pisał Andrzej Trzebiński w epitafium dla poległego przyjaciela Wacława Bojarskiego. Zginęli wszyscy. Za Bojarskim poszedł Trzebiński, rozstrzelany w ulicznej egzekucji. Podczas powstania polegli Gajcy i Stroiński. Byli najzdolniejszymi, obok Baczyńskiego i Borowskiego, poetami czasu okupacji. Pisali, studiowali, wydawali pismo, działali w podziemiu. Rimbaud był dla nich symbolem talentu. Nie znali go na tyle, by wiedzieć, że znacznie wcześniej od nich stanął wobec tego samego problemu — problemu granic sztuki, problemu jej związków z życiem. Nikt nie wie, co myślał Rimbaud, gdy rzucił poezję. Pojechał do Afryki. Wybrał życie. Młodzi poeci okupacji również otarli się o granice sztuki. Ufali jednak, że w sztuce, jaką stworzą, tętnić będzie puls ich życia. Ale życie to związali ze „służbą i ideą” („A ja sam czuję się służbą i ideą, to brzmi patetycznie, niech brzmi, jak chce, nie zaprę się tego: czuję się służbą i ideą”, pisał Trzebiński w dzienniku). Doktryna ideologiczna Konfederacji Narodu dostarczyć im miała „cudownej recepty na ład serca”. W niej szukali prawdy o swoim czasie, o sobie samych. Podporządkowali jej swoje życie, swoją działalność, swoje czasopismo. I wierzyli, że prawdy przez nią odkryte, wcielone w sztukę, ocalić mogą twórczość. Interesująca jest droga myślowa, jaką odbyli. Wyznawcy ideologii musieli przysposobić myśl ar tystyczną do ujmowania sztuki w kategoriach doktryny. Miłośnicy sztuki musieli odnaleźć dialektykę zdolną pogodzić odruchy wrażliwości arty40
Marzec ’68 jako doświadczenie i piętno. Rozmowa
CEZARY MICHALSKI: Prawie w tym samym momencie, kiedy „Zeszyty Literackie” obchodzą dwudziestą piątą rocznicę swojego powstania, obchodzimy też czterdziestą rocznicę Marca ’68. Oba te wydarzenia są etapami opowieści o biografii jednego pokolenia. Z punktu widzenia obserwatorów trochę młodszych Marzec musiał być dla państwa wydarzeniem „przybijającym do ziemi”, lokującym bardzo silnie w czasie i przestrzeni, angażującym politycznie. My zawsze czytaliśmy poezję Nowej Fali, rozumieliśmy państwa opozycyjne zaangażowanie, także wydawanie przez panią „Zapisu” — jako w dużym stopniu pasujące do tamtej klęski i traumy, będące próbą jej wypowiedzenia i przezwyciężenia. Tymczasem „Zeszyty Literackie”, tom esejów Adama Zagajewskiego Solidarność i samotność czy jego późniejsze tomy poezji — to wszystko było zaskakującym zerwaniem z zasadą bliskiego „przylegania” literatury do doświadczenia biograficznego i polityki. BARBARA TORUŃCZYK: W pana pytaniu jest bardzo dużo założeń, które wynikają z pana perspektywy, ale pański sposób widzenia nie jest moim. Dużo rzeczy mnie tu zaskakuje. Użył pan pojęcia pokolenia marcowego w odniesieniu do „Zeszytów Literackich”, tymczasem nasz zespół wcale nie wywodzi się z jednego środowiska i nawet nie wszyscy się znali, kiedy zakładałam pismo. Prawdą jest, że powstało ono jako odpowiedź na konkretną sytuację polityczną. Ale tą sytuacją było ogłoszenie stanu wojennego, a nie Marzec, czyli wszyscy mieli o 15 lat więcej, a to jest dużo, jeśli chodzi o pisarzy. Po drugie, i to jest najważniejsze, ta decyzja założenia pisma właśnie w tym momencie historycznym wyniknęła bezpośrednio z wiary w siłę 55
CZĘŚĆ II. LATA SIEDEMDZIESIĄTE
Nowe oblicze Warszawy
Każdego, kto pamięta Warszawę sprzed lat dwunastu-piętnastu, uderza niezwyczajna zmiana jej charakteru, nastroju ulicy, codziennego klimatu życia. Z Krakowskiego Przedmieścia zniknęły piękne, eleganckie dziewczyny, pojawił się szary, zmęczony, znerwicowany tłum. Ten sam tłum, jednolity, pozbawiony wielkomiejskiego wdzięku, zaludnia pasaże Ściany Wschodniej, poczekalnie Dworca Centralnego, oblepia tramwaje. Warszawa — to wielkie rojowisko umęczonych, wiecznie spieszących się ludzi, ubranych niedbale i bez smaku, o zurzędniczałym, prowincjonalnym sznycie, wszędzie takich samych. Prawda, charakter tego tłumu zmienia się odrobinę na Starym Mieście, gdzie oko, znużone szarzyzną i monotonią, ucieszyć się może widokiem tu — rozrzutnych Arabów, ówdzie — grupki węgierskich turystów czy podekscytowanych polonijnych gości. Na Rynku Starego Miasta może się jeszcze zdarzyć, że Cyganka powróży, papuga wyciągnie szczęśliwy horoskop, podwórkowa kapela odegra stary warszawski szlagier, dorożkarz zaś uprzejmie uchyli cylindra i zaoferuje kurs do Bristolu za jedne trzysta złotych. Można też, jak nigdzie indziej, dostąpić i tego, że wystylizowany hipis zmierzy cię taksującym wzrokiem, widomie (co ci mile pochlebi) zapytując się w duchu, czy kupisz jego obraz (ruiny Warszawy, kopie Malczewskiego, podobizny Papieża, profil Piłsudskiego). Ten sam spryt handlarski, ten sam gust do kombinacji, tym razem brutalny, cyniczny, wyzbyty staromiejskiego wdzięku niewymyślnej eksportowej egzotyki, uderzy cię w recepcjach starych i nowych hoteli najlepszej kategorii, w hallach banków, sklepach Pewexu, najbardziej uczęszczanych kawiarniach. 79
Lata siedemdziesiąte. Polityka
I. DOBRE NOWINY I ZŁE ZNAKI Skończyły się lata siedemdziesiąte. Dekada zagadkowa, obfitująca w raptowne zwroty polityki światowej, nagle wybuchające konflikty i równie niespodziewane sukcesy pokojowych misji. Jak gdyby wszystkie ekstremizmy XX wieku skumulowały się na przestrzeni jednego dziesiątka lat, by raz jeszcze, w formie niekiedy złowieszczej, kiedy indziej znów starczej, nieporadnej, sklerotycznej, ukazać światu swoje możliwości. I jak gdyby w trakcie tego spektaklu ocknął się znużony duch cywilizacji europejskiej, odżyły stare jej ideały, nadzieje i wiary, by stawić tamę rozpadowi i destrukcji, totalizmowi, przemocy i wojnie. I zebrać siły żywotne, ponownie sformułować zapomniane credo. Wojna i pokój Dekada rozpoczęła się pod znakiem protestu amerykańskiego społeczeństwa przeciw wojnie w Wietnamie i zarazem poufnych negocjacji pokojowych Kissingera i Le Duc Tho. Porozumienie o zaprzestaniu wojny zawarto oficjalnie w styczniu 1973, ale USA poczęły wycofywać wojska z Wietnamu już w 1971 r. Mimo to wynik rokowań stanowił dla świata zaskoczenie. Trudno było dać wiarę w rychłe zakończenie wojny przez USA, skoro ambasador Rogers zapowiedział je w chwili wyjątkowego nasilenia walk, skoro na domiar zaraz potem nastąpiły wielkie ofensywy — wpierw wzmożone bezlitosne bombardowanie Wietnamu Północnego, a wkrótce potem odwrotnie: ofensywa Wietnamu Północnego przeciwko Południowemu i wojskom USA (1972). 97
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
Traktat pokojowy wielu uważało za zdradę Wietnamu Południowego, a koncepcję „wietnamizacji” konfliktu za marny i rozpaczliwy pretekst do wycofania się Stanów Zjednoczonych. Rozwiązanie to nie przyniosło chwały dyplomacji amerykańskiej. Ludy azjatyckie dostrzegły w nim, i słusznie, „gest Piłata” — oto zostały rzucone na pastwę losu, pozbawione, jak Wietnam Południowy, ochrony i wsparcia przed zaborczymi zakusami komunizmu. Lewica Zachodu, podówczas nadająca w znacznym stopniu ton opinii publicznej świata, przeżywała jednak triumf, a amerykańskie społeczeństwo wreszcie odetchnęło. Przeważył więc pogląd, że w sytuacji, w której każde rozwiązanie było złe, obrano wyjście nie najgorsze. Świat przywitał zatem traktat pokojowy z ulgą i nadzieją. Była to pierwsza Dobra Nowina lat siedemdziesiątych. U schyłku dekady, w 1979, zdarzył się cud prawdziwy, jeszcze bardziej — zdawało się — nieoczekiwany, jeszcze bardziej nieprawdopodobny. Po trzydziestu latach stanu wojny Begin i Sadat podpisali traktat pokojowy w imieniu Izraela i Egiptu, nad rokowaniami czuwał prezydent Carter i bez jego inicjatywy, a przede wszystkim odwagi, stanowczości i autorytetu przywódców Egiptu i Izraela misja ta nie mogłaby się powieść. Te dyplomatyczne misje i pokojowe wysiłki uśmierzyły najgroźniej rozjątrzone konflikty w dwóch podówczas najbardziej newralgicznych miejscach globu, doprowadziły do zakończenia wojen coraz bardziej angażujących dwa przeciwne bloki, coraz bardziej niebezpiecznych. Lecz terytoria dotknięte przez te wojny nadal spowija cień i próżno szukać kolejnej dobrej wieści czy prędkiej nadziei. W 1975 wojska Wietnamu Północnego wkroczyły do Sajgonu, zdjęcia boat people, które obiegły świat u schyłku dekady, tworzą uzupełniający wizję Goi cykl, który można by obdarzyć mianem „Nieszczęść układu pokojowego”. Nie ma analogicznych świadectw z Bliskiego Wschodu, lecz i tam to, co dla świata było i jest nadal zawiązkiem pokoju, lada dzień może zostać strawione przez pożogę, rozbudzić siły przeciwne. Traktat pokojowy zawarty w Białym Domu przez Sadata i Begina usztywnił przecież stanowisko państw arabskich, rozjątrzył Palestyńczyków, zdenerwował Rosjan, doprowadził do izolacji Egiptu w świecie arabskim. 98
Lata siedemdziesiąte. Polityka
Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Dobre Nowiny lat siedemdziesiątych mniej budzą rozterek i wątpliwości w Europie, gdzie rozwiązania pokojowe znajdują lepsze uzupełnienie w kulturze i obyczajowości społeczeństw. Dlatego spektakularne i nieoczekiwane sukcesy rokowań mogą być tu poczytywane za znak, iż wreszcie sprzęgły się umiłowanie pokoju i równowagi w stosunkach międzynarodowych z rozsądkiem mężów stanu i ich kalkulacjami geopolitycznymi; przywiązanie do wolności z inicjatywami rządów. Na Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, która odbyła się w Helsinkach w lipcu 1975 i w której uczestniczyli przedstawiciele 33 państw Europy oraz USA i Kanady (ośmiu pierwszych se kre ta rzy par tii ko mu ni stycz nych, sze ściu pre zyden tów, osiemnastu szefów rządów, trzech ministrów spraw zagranicznych), wytyczono, przynajmniej formalnie, kierunek dążeń europejskiej polityki. Normami kontynentu, i to oficjalnie, stały się wolność i pokój, rozwój cywilizacyjny i dobrobyt, granice bezpieczne i otwarte, swoboda kultury, ideałów i pragnień. Nadzieje zapewne przedwczesne, jak ukazała kolejna konferencja tych samych państw w Belgradzie w 1978, kiedy to w praktyce nie udało się osiągnąć consensusu — nazbyt wiele wątpliwości zdążyły bowiem wzbudzić ZSRR i KDL-e co do swej gotowości do autentycznej realizacji swobód obywatelskich. A przecież KBWE uświadamia, bardziej niż jakiekolwiek inne wydarzenie, jak silnie w porównaniu z latami czterdziestymi i pięćdziesiątymi, kiedy to ustalał się i pogłębiał podział Europy, jak silnie nawet w porównaniu z latami sześćdziesiątymi — okresem, kiedy to wciąż jeszcze normą była przynależność do „bloku”, a nie do Europy, spotęgowały się dążenia integracyjne, pragnienie nieskrępowanej współpracy gospodarczej i bezpieczeństwa. Realizacja takich zamierzeń nie jest możliwa bez zbliżenia duchowego, wspólnych demokratycznych ideałów, przez wszystkie układające się strony respektowanych norm i zasad. Jednak, mimo że brak poszanowania wolności w krajach Europy Środkowej i Wschodniej zaciążył poważnie na wynikach konferencji belgradzkiej, jest chyba oczywiste, że Europa doby KBWE mniej ma wspólnego z wizją po orwellowsku 99
Lata siedemdziesiąte. Poszukiwania*
Pamiętam rozmowę po wyjściu z więzienia z wybitnym intelektualistą, który mnie odwiedził pierwszego dnia. Zapytał, co ja o tym wszystkim myślę? Odpowiedziałam: To jest faszyzm. Ale mówiąc „faszyzm”, zrozumiałam, że nie mogę na tym poprzestać — bo to NIE jest faszyzm — ale musimy zrozumieć, o co tu chodzi. On na to, że jakkolwiek to nazwiemy, będziemy robili to, co należy robić podczas faszyzmu: seminaria w domach. Myśmy byli wydaleni ze studiów z wilczym biletem. I ten profesor bardzo prędko zorganizował takie seminarium filozoficzne u siebie w domu, jego uczniem był m.in. Krzysztof Michalski, później założył Instytut Nauk o Człowieku w Wiedniu. Innym problemem były wyjazdy, czyli tak zwane przymusowe uchodźstwo. Czy my chcemy wyjechać? Bardzo trudno było sobie wtedy powiedzieć, dlaczego nie wyjeżdżamy, dlaczego zostajemy. Trudniej to było uzasadnić niż wyjazd. Ludzi, którzy nie wyjechali, a byli w naszej sytuacji, można było policzyć na palcach jednej ręki. Nasi rodzice, bliscy, życzyli sobie i nam jednego — żebyśmy wyjechali, skończyli studia, ułożyli sobie życie. Bo tu nie było dla nas najmniejszej perspektywy. Nie mogliśmy studiować, nie mieliśmy środowiska, często nawet nasze domy by ły znisz czo ne — np. mo ja mat ka, owdowia ła nie dłu go przed Marcem, została wyrzucona z mieszkania i z pracy, jej pracę doktorską, która miała ukazać się drukiem, dano na przemiał. Uważałam wtedy, że prawdziwymi ofiarami Marca byli nasi rodzice i ich pokolenie: nasi profesorowie usunięci z UW, zmuszeni do wyjazdu, rodziny Kuronia i Modzelewskiego i oni *
Cz. II wywiadu przeprowadzonego przez Cezarego Michalskiego, zatytułowanego Marzec jako doświadczenie i piętno.
119
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
sami, po raz drugi uwięzieni na wiele lat, rodziny naszych przyjaciół, które decydowały się na wyjazd na Zachód, nie mając tam zapewnionej przyszłości, pracy, zarobków, emerytury, mieszkania, słowem — decydowali się na tułaczkę. No, przyznaję, wobec nas te represje były jednak dotkliwe w planie normalnego życia. Musieliśmy sobie powiedzieć, że nasze życie nie będzie normalne. Był taki okres, który można nazwać traumatycznym — to trwało do końca Gomułki i wynikało z naszej bezsilności. Byliśmy też kompletnie sami, kiedy strzelano w Gdańsku w 1970. Szliśmy w trójkę przez Warszawę, Jan Józef Lipski, Adam Michnik i ja, i cały czas mówiliśmy, że trzeba coś zrobić, ale nic nie mogliśmy, bo nie mieliśmy do kogo pójść, jak pojechać do tych robotników, jak się połączyć. Wszystko było ucięte, bo rzeczywiście udało się zniszczyć nasze środowisko. Swoje robił strach. Ludzie nie podchodzili, nie witali się, bo bali się, że ktoś doniesie i stracą pracę. Jak Adam Michnik wyszedł z więzienia, uprzedziłam go, że musi się nauczyć, że to nie on pierwszy podaje rękę — bo nie każdy zechce. Są ludzie, co mają dzieci, pracę, której nie chcą stracić. Ale za to wśród tych, którzy już wszystko stracili i padli ofiarą pomarcowych represji, zapanowała prawdziwa wolność. Wielu ludzi odżyło, przyłączając się do tego sporego w końcu środowiska inteligencji pomarcowej w Warszawie. Woroszylski napisał w wierszu: „nigdy nie czułem się taki wolny”. W tym środowisku mówiło się otwarcie to, co się myśli, ci wykładowcy, którzy nie wyjechali, przyjmowali nas u siebie, chcieli uczyć, tak jak ten intelektualista, Krzysz tof Po mian, któ ry mi propo nował pierw sze go dnia na wolności udział w seminarium. Inny zaoferował, że będzie mnie uczył francuskiego. Przyjmowali nas wielcy pisarze, Michnik został sekretarzem Słonimskiego, w jego domu poznaliśmy Herberta. Nam, tej garstce wypuszczonej z więzienia, nie było łatwo, ale chcieliśmy się postawić i przejść przez to w sposób pokazowy, w dobrym stylu. Wiedzieliśmy, że najwyższe władze państwa tylko czekają, aż się załamiemy. W Komitecie Centralnym składano meldunki, co robimy. Nie chcieliśmy im dać tej satysfakcji. Mieliśmy poczucie, że Polska jest naszym krajem, a oni ją hańbią. Jak Michnikowi w więzieniu doradzono wyjazd 120
Dlaczego endecja?
Moda na endecję. Niemal każde pismo niezależne przyzywa Dmowskiego i sięga po narodowo-demokratyczne wskazania. Raz, by odnowić pamięć polityki czynnej, innym razem, by skrzepić narodową jedność, kiedy indziej — by sławić zalety realizmu. A bywa, że i po to, by uczyć ogół podstaw geopolityki. Jedni odnawiają narodowo-demokratyczny program polityczny, drugich zadowala kultywowanie narodowo-demokratycznej mentalności kulturalnej. Jeszcze inni odwrotnie: podają się za zwolenników kierunku narodowego, lecz gniewa ich endecka mentalność. Jest to specjalność młodej generacji w kraju. Pierwsza rzecz, która się musi rzucić w oczy obserwatorowi naszej polityki niezależnej, to przemożna pokusa zakorzenienia jej w tradycji polskich ruchów niepodległościowych, a także antykomunistycznych i najchętniej niezbyt lewicowych. Jest to reakcja zrozumiała, zważywszy na moralną i polityczną kompromitację władzy komunistycznej. Kiedy bowiem PRL mierzi i oburza, to wraz z nim odtrąca się również jego prehistorię. Bo jakże nie podważać ideowej sukcesji, która wszak obrodziła tragicznym, potworkowatym tworem: Peerelem? Taka jest więc potoczna reakcja i trudno się dziwić. Sięga się zatem po tradycje wyraźnie odrębne, a działają przy tym dwie prawidłowości. Pierwsza, która powoduje, że to polska tradycja właśnie, a nie na przykład zachodnia myśl polityczna, dostarczy zbawczych inspiracji politycznych. I druga, która sprawia, że nie sięga się po tradycje lewicowe. Szuka się więc korzeni myśli niezależnej w tradycji polskiej, jakby w przekonaniu, że nadzieja na poszerzenie horyzontów refleksji politycznej o propozycje opracowane gdzieś na świecie, zwłaszcza świecie zachodnim, jest w sytuacji polskiej zasadniczo nieroztropna i płonna. Dzieje się tak z wielu powodów. Dlatego 125
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
więc, między innymi, że ruchy niezależne są w ich obecnej postaci raczej społecznikowskie, więc z natury swej bardziej aintelektualne niźli elitarne. Że są tedy bardziej skore do odruchów interwencyjnych i protestacyjnych, aniżeli do kształcenia myśli reformatorskiej czy po prostu państwowej. Są bowiem — i ze względu na mentalność uczestników, i ze względu na usytuowanie ruchu na pobrzeżach systemu, z którym w żadnej mierze nie mogą współistnieć w symbiozie — w dosłownym sensie a-etatystyczne. Nic im więc z pomysłowości i doświadczeń ugrupowań pragnących oddziaływać na politykę państwową. Dzieje się tak również dlatego, że nikt jeszcze nie przeformułował udatnie kategorii i problematyki zachodniej myśli politycznej na kategorie, cele i możliwości polityki polskiej. Nie ma wyraźnego iunctim pomiędzy sferą zainteresowań politycznej myśli Zachodu a sytuacją Polski. W odniesieniu do polityki międzynarodowej iunctim takie, dziś, moim zdaniem, nie istnieje; w odniesieniu do polityki wewnętrznej natomiast, choć doniosłość roli międzynarodowej kampanii na rzecz praw człowieka i obywatela jest oczywista, nie ma i nie będzie o czym mówić, póki nie zaistnieje zasadnicza odpowiedniość (którą wszak niewiele zapowiada) pomiędzy sytuacją społeczeństw satelickich a zespołem pytań opracowanych przez myśl zachodnią. I choć problematyka liberalizmu i demokracji państwowej mogłaby w znacznym stopniu ożywić naszą myśl polityczną, to próżno wołać o jej praktyczne podejmowanie, skoro prawdą podstawową pozostaje, że kraje takie jak PRL muszą przede wszystkim rozpatrywać swoje możliwości na tle doktryny Breżniewa. A że ani państwa zachodnie, ani tamtejsze partie i ugrupowania polityczne nie zdefiniowały jeszcze swoich interesów, uwzględniając w takiej definicji sytuację społeczeństw wschodnich, nadzieję polityczną wciąż trzeba umieszczać w rejonach podatnych na aktywność polityczną i obywatelską własnych społeczeństw. Pogłębia to jednak skłonność do izolacji intelektualnej i coraz mocniejszego zasklepiania się w sferze własnych kłopotów. Odwrócenie się od zachodniej myśli politycznej, choć wysoce naganne, jest więc zrozumiałe. Toteż jasne się staje, dlaczego związek z polityką międzynarodową i zachodnią tradycją musi 126
CZĘŚĆ III. LATA OSIEMDZIESIĄTE
Nie dajmy się oczarować sile
Sytuacja w Polsce jest dramatyczna, a należy się spodziewać dalszego, być może jeszcze bardziej tragicznego obrotu spraw. Aresztowano niemal wszystkich aktywnych reprezentantów polskiej opinii publicznej — elitę społeczeństwa cywilnego. W obozach więzieni są przywódcy i działacze związkowi, pisarze, profesorowie, artyści, dziennikarze, studenci, wydawcy prasy związkowej i niezależnej, przedstawiciele wolnej poligrafii. Los ich nie jest znany. Kraj jest odcięty od świata; informacje nie przenikają; społeczeństwo pogrążone w szoku. W Polsce obowiązuje prawo wojenne. Istotnie, mamy do czynienia z wojną wytoczoną narodowi przez władze państwowe; oglądamy bezprzykładną operację pacyfikacji społeczeństwa przez własny rząd. Historia Europy nie odnotowuje niczego podobnego. Odnosi się wrażenie, że koszarową wyobraźnię polityczną generała Jaruzelskiego, działającego — nie może być co do tego wątpliwości — z poduszczenia Rosji, natchnęły raczej wzory wypracowane przez obcych okupantów. Podobna w jego działaniach metodyczność, podobna premedytacja. Pora zresztą na analizy przyjdzie później. Obecnie nie może być wątpliwości, że jest to przypadek najbrutalniejszego pogwałcenia zasad demokracji i wolności w tej części Europy dokonanego jawnie i otwarcie przez władze państwowe na społeczeń stwie na stawio nym po ko jowo i ży wią cym na dzie ję na możliwość pokojowej demokratyzacji swojego kraju. Nadzieja ta była nazbyt ufna i nazbyt naiwna — wiemy to teraz, gdy kraj przekształcił się w jeden wielki obóz koncentracyjny. Nie posuwajmy się jednak zbyt daleko na drodze zwątpienia. Rodząca się polska demokracja miała prawo do naiwności, a aura ufnej nadziei była konstytutywnym elementem 139
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
odrodzenia moralnego, którego terenem w ostatnich latach był kraj. Bez tej aury duchowej nie powstałaby „Solidarność”; bez tej aury wiary i nadziei nie mógłby powstać w zsowietyzowanym państwie 10-milionowy związek ludzi współdziałających w kierunku przebudowy życia publicznego. Daliśmy się porwać upojeniu? Iluzji własnej siły? Złudzeniu niemocy władzy, rozkładu systemu? Być może. Przede wszystkim trzeba jednak pamiętać, że zadania, jakie stanęły przed „Solidarnością” — w tym zadanie przyspieszonej edukacji politycznej społeczeństwa pozbawionego szlifów kultury życia publicznego i obywatelskiego, a także zadanie skutecznego zorganizowania tego społeczeństwa — były w tak krótkim, zaledwie szesnastomiesięcznym terminie, niewykonalne. Demokracji i samorządności, jak słusznie przypomina w podobnym kontekście redakcja paryskiej „Kultury”, narody uczyły się zazwyczaj długo i w spokoju. Kierunek, jaki obrała „Solidarność”, nie wyniknął z błędu naiwności. Podyktowało go dojrzałe poczucie moralne i obywatelskie; świadome parti pris. „Solidarność” — przypominają w pierwszych podziemnych tekstach działający w ukryciu przywódcy ocaleli przed aresztowaniami — chciała być przede wszystkim związkiem zawodowym. Opowiadała się za demokracją i jawnością życia publicznego, całą swoją energię i umiejętności programowo wkładała w opracowywanie pokojowych metod rozładowywania napięć społecznych. Nie była, być nie mogła i nie chciała być związkiem militarnym — przypominają ci działacze. W konfrontacji z bezwzględną siłą musiała przegrać, tak jak zawsze przegrywa ten, kto wyrzeka się siły. Pamiętajmy o tym. Myśląc o błędach „Solidarności” i polskiego społeczeństwa, wystrzegajmy się błędu innego, znacznie poważniejszego: nie dajmy się oczarować sile. Przemoc i terror w konfrontacji z demokracją zawsze działają porażająco, a siła uwodzi złudzeniem skuteczności. Te sukcesy są jednak chwilowe. Już dziś rząd gen. Jaruzelskiego nie ma przed sobą żadnego pola manewru politycznego; najmniejszej szansy pozyskania społeczeństwa. Może on oprzeć się tylko na sile i, potęgując gniew i upokorzenie ludu polskiego, skazywać nasz kraj na psy140
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
Niesłusznie Prześladowanym (VONS), członek Karty 77 i jej rzecznik, pisarz i dramaturg, z powodu złego stanu zdrowia został wypuszczony z więzienia na dziesięć miesięcy przed upływem kary. Jeden z najświetniejszych umysłów dzisiejszej Czechosłowacji i jedna z najwspanialszych postaci wschodnioeuropejskiego ruchu demokratycznego, człowiek, którego duchowa niezawisłość prowokowała i wabiła nawet zza krat więzienia, znalazł się na wolności. Kim jednak jest Václav Havel? W swoim pierwszym wywiadzie („Le Monde”, 10–11 IV 1983) powiedział: „Nie jestem, nigdy nie byłem i nie mam ambicji zostać politykiem, rewolucjonistą lub zawodowym dysydentem. Jestem pisarzem. Piszę to, co chcę, a nie to, czego inni ode mnie oczekują. Jeśli angażuję się nie tylko twórczością literacką, czynię tak, gdyż widzę w tym naturalny obowiązek ludzki i obywatelski, wynikający w końcu także z mojej sytuacji jako pisarza; to jest sytuacji człowieka publicznie znanego i tym samym zobowiązanego do wypowiadania się na pewne tematy głosem silniejszym, niż gdyby był nieznany. [...] Nawet jeśli posiadam, rzecz oczywista, określone poglądy na liczne sprawy, nie przynależę do żadnej określonej ideologii, żadnej doktryny ani nawet do żadnej politycznej partii czy sekty; nie służę nikomu, więc tym mniej jeszcze jakiejkolwiek sile. Jeśli służę czemukolwiek, to tylko mojemu sumieniu. Nie jestem ani komunistą, ani antykomunistą; jeśli krytykuję mój rząd, to nie dlatego, że jest komunistyczny, ale dlatego, że jest zły. Gdyby był to rząd socjaldemokratyczny, chrześcijańsko-demokratyczny lub jakiś inny i gdyby rządził on źle, krytykowałbym go w ten sam sposób, co obecny. Nie jestem po stronie żadnego establishmentu i nie jestem też zawodowym działaczem przeciwko establishmentom; jestem po stronie prawdy przeciwko kłamstwu, po stronie zdrowego rozsądku przeciwko nonsensowi, po stronie sprawiedliwości przeciw niesprawiedliwości”. W tym samym wywiadzie, zapytany o ocenę sytuacji w Czechosłowacji po czteroletniej nieobecności, Havel powiedział: „Mogę mówić zaledwie o moich pierwszych wrażeniach, całkowicie subiektywnych i o których powiem od razu, że dalece 150
Václav Havel na wolności
przekroczyły moje najśmielsze wyobrażenia: Karta 77 przetrwała sześć lat prześladowań, VONS lat pięć i kontynuują normalne działanie, nawet jeżeli z rozmaitych przyczyn ich dokumenty nie mają takiego rozgłosu jak dawniej. Jestem zdumiony zasięgiem najrozmaitszej nieoficjalnej działalności kulturalnej oraz jej znaczeniem: liczbą, trwałością i poziomem prywatnych seminariów filozoficznych, ilością literatury wydawanej przez samizdat (nie tylko literatury pięknej, lecz przede wszystkim eseistyki) i powielanych periodyków etc. Nawet jeśli zmieniły się metody pracy, jeśli — wydaje się — jest mniej strachu i o wiele więcej ostrożności, to mnie zdumiewa rozprzestrzenianie się tych działań — nie wiem nawet, jak będę mógł ogarnąć to wszystko — i przede wszystkim niebywała energia, jaką w to włożono. Wydaje mi się, że obecnie społeczeństwo jest bardziej złaknione wartości kulturalnych i słów wyrażających prawdę, czy pochodzą one ze sfery kultury „oficjalnej” (w chwili obecnej raczej sporadycznie), czy, jak to się dzieje w większości, z „nieoficjalnej”, „innej”, jak nazwał ją Ivan Jirous. Mam wrażenie, że gdyby teksty, które istnieją zaledwie w kilku kopiach, ukazały się w kilkunastu dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, szybko zostałyby wyczerpane. Jak gdyby wielu ludzi opuściło zniechęcenie, jak gdyby nie byli już zdolni do zdławienia w sobie głodu twórczości wolnej i prawdziwej”. Havel nie zapomniał swoich przyjaciół. Upomniał się nie tylko o kolegów więzionych w Czechosłowacji; podkreślił także „solidarność odważnie okazywaną mu przez polskich przyjaciół z KOR-u, którzy obecnie znajdują się w identycznej sytuacji i o których myślę tym więcej, że sam nauczyłem się, czym jest więzienie”. Tematowi temu — próbie odpowiedzenia na pytanie, „czym jest więzienie” — poświęcona została obszerna część wywiadu: „W sumie więzienie wydaje mi się trochę czymś w rodzaju «laboratorium totalitarnej futurologii». Wszystkie zamaskowane, ukryte, niedoskonałe i subtelne procedery, za pomocą których reżim usiłuje kontrolować ludzkie życie i manipulować nim, w więzieniu widoczne są gołym okiem. Na zewnątrz nie dostrzega się ich tak wyraźnie. Natomiast tam są one rozwinięte 151
O królach i duchach
...królem był wtedy Leszek Kołakowski... Gall Anonim XX wieku
I. Mniej więcej począwszy od 1980 roku odnotować można rosnące zainteresowanie połacią Europy znajdującą się pod bezpośrednimi wpływami ZSRR. Dwie osoby zwłaszcza odegrały rolę w definiowaniu tożsamości tego rejonu. Pisane na przestrzeni lat osiemdziesiątych eseje Milana Kundery stanowiły niejako kolejne manifesty obwieszczające ukonstytuowanie się duchowego władztwa określanego mianem Europy Środkowej. W 1986 Timothy Garton Ash, może najbystrzejszy obserwator zachodni politycznej ewolucji społeczeństw wschodnioeuropejskich, podjął wyzwanie w artykule Czy Europa Środkowa istnieje? („Zeszyty Literackie” 1987 nr 17). Esej Gartona Asha, mistrzowsko rekonstruując model świadomości politycznej kształtującej się w tym rejonie, stał się manifestem politycznego istnienia Europy Środkowej. Nie sposób zakwestionować politycznej użyteczności terminu „Europa Środkowa”. Przypomina on o losie co najmniej kilku narodów europejskich o starej i skomplikowanej historii i z dawien dawna ukształtowanych aspiracjach do państwowej i politycznej niezawisłości. Sugeruje, jak podkreśla Garton Ash, że „badania nad tym regionem mogą być czymś więcej niż tylko aneksem do sowietologii”. Edukacyjna intencja łączy orędowników idei Europy Środkowej. Miłosz podkreśla: „higienicznym, by tak rzec, powodem do wybrania terminu Europa Środkowa jest to, że pozwala on szukać specyficzności tej kultury i chroni nas od mylnych analogii” (O naszej Europie, „Kultura” 1986 nr 4). 153
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
Zawsze jednak, gdy mowa o Europie Środkowej, stosowana jest szczególna konstrukcja gramatyczna. Mówi się o niej w trybie hipotetycznym. „Zakładam, że istnieje coś takiego jak Europa Środkowa” — formułuje wprost Miłosz, doprecyzowując: „jakkolwiek w tych dziesięcioleciach XX wieku Europa Środkowa zdaje się istnieć tylko w umysłach niektórych jej intelektualistów”. Od gramatyki tej nie sposób uciec. Język stara się oddać mglistość pojęcia. Gdzie rozpościerają się tereny Europy Środkowej? Jaki rodzaj istnienia jej przysługuje? Jej kształt i cechy zależne są od tego, kto o niej mówi. O ile rysy polityczne są w miarę wyraźne, to już kontur historyczny ginie we mgle. Sporne są granice, skład narodowościowy, terytorium, i wciąż jest otwarty spór o to, jakie wątki historii mają być traktowane jako reprezentatywne. „Europa Środkowa nie jest pojęciem geograficznym” — pisze Miłosz. „Nie jest ona państwem — twierdzi Kundera — lecz kulturą, losem. Jej granice są wyobrażeniowe” (Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej, „Zeszyty Literackie” 1984 nr 5). Jest „królestwem ducha” — wprost nazywa rzecz Timothy Garton Ash. W istocie, jeśli Europa Środkowa jest czymkolwiek, jest najprawdopodobniej zarysem pewnej utopii. Fakt znamienny: o Europie Środkowej mowa jest na ogół wtedy, gdy rozumowanie wiedzie do pytania o prawo do samoistnego bytu politycznego społeczeństw wschodnioeuropejskich, niereprezentowanych ani przez narzuconą im i niechcianą władzę, ani przez ich ustrój polityczny, ani przez oficjalne organizacje życia publicznego. Europa Środkowa to utopia powołana do uobecnienia tych politycznych aspiracji, formuła — jedna z wielu możliwych — doprecyzowywania ich. Podejście to (znajdujemy je u Gartona Asha) nie uwzględnia jednak należycie tego, co pozwala dzisiejszemu Polakowi rozpoznać siebie w mieszkańcu Budapesztu. Czy są sobie bliscy dlatego, że świadomość polityczna jest najwyższą formą świadomości? Czy żelazne prawa Jałty kierują każdym ich krokiem, dyktują wszelką myśl? Twierdzenie takie stanowiłoby chyba niewłaściwą uzurpację w krainie określanej mianem „królestwa ducha”. 154
Wiedeński Instytut Nauk o Człowieku
Temat Europy — Europy jako miejsca, gdzie ucieleśniły się określone wartości duchowe, intelektualne, kulturalne — cieszy się ostatnio wzięciem na Zachodzie. Niejednokrotnie przybiera on postać postulatu scalenia Europy; przezwyciężenia jej podziału, przynajmniej w życiu umysłowym. Hasło „scalenia Europy” wymknęło się przy tym spod kontroli polityków i państwowych interesów i wiedzie własny niezależny żywot. Czy postulat ten jest tylko rojeniem? Warto śledzić inicjatywy, dzięki którym nabiera on ciała i przyobleka coraz bardziej wyrazisty kształt. Instytut Nauk o Człowieku (Institut für die Wissenschaften vom Menschen) powstał pod koniec 1982 roku. Mieści się w Wiedniu, założyła go grupa uczonych przy poparciu władz tego miasta z intencją „powołania do życia instytutu badawczego, gdzie naukowcy, artyści, intelektualiści z różnych stron Europy — Europy pojmowanej w sensie kulturowym, nie geograficznym — mogliby spotkać się i wspólnie pracować...”. O historii i celach Instytutu czytamy w broszurze opublikowanej po już prawie czterech latach jego istnienia. Szczególną rolę w historii Instytutu odegrały międzynarodowe kolokwia filozoficzne w Interuniversity Centre w Dubrowniku prowadzone przez uznaną sławę filozoficzną, niemieckiego uczonego Hansa-Georga Gadamera, wybitnego niemieckiego historyka sztuki Gottfrieda Boehma i młodego polskiego historyka filozofii, autora prac o Heideggerze i fenomenologii, Krzysztofa Michalskiego. Spotkania dubrownickie odegrały inspirującą rolę; to właśnie w wyniku zdobytych wtedy doświadczeń powstał późniejszy Instytut Nauk o Człowieku. Konkluzja była jedna: „...wzajemne zrozumienie jest dziś mniej oczywiste niż kiedy184
CZĘŚĆ IV. W RODZINNEJ EUROPIE
List do przyjaciela
Mediolan, 14 VI 1994 Drogi i Kochany, Otrzymałam dzisiaj Twój tekst. Piszesz, że to Twój wykład i że wahasz się ogłosić go w Polsce. Zapewne obawiasz się, że sprawy w nim omawiane są w Polsce znane. Albo że są wyłożone z myślą o innym odbiorcy i nie masz pewności, czy akcenty są właściwie rozłożone. Przyznam, że sama nie jestem pewna. Ale nie z powyższych powodów. Mam wrażenie, że poruszasz problem zasadniczej wagi. Lecz umyka mi nie tyle teza główna — ta jest „zaakcentowana”, ile tok jej wywodu. Teza główna, jeśli się nie mylę, wybacz prostactwo skrótu, to stwierdzenie, że intelektualista Europy Wschodniej akceptuje z natury swojego biograficznego doświadczenia „świat balzakowski”: mówi „tak” rynkowej gospodarce i demokracji liberalnej (zawieszając pytania o ich odcienie), gdyż wie, że poza światem Komedii ludzkiej jest tylko nicująca machina totalitaryzmu (zawieszając pytanie o jej odcienie). Stępia to w punkcie wyjścia aspiracje intelektualisty wschodnioeuropejskiego: w jego niebie brak jest szczęku zbroi, jak utyskiwała Achmatowa, mówiąc o Czechowie. Rys historyczny i analiza porównawcza: silna wyobraźnia z natury jest konserwatywna, i ten jej konserwatyzm, gdy karmiono nim wyobraźnię XIX wieku, okazał się dynamitem. Artyści, niepogodzeni ze światem Komedii ludzkiej, miotali przekleń stwa, roz snu wa li pro ro cze wi zje. W XX wie ku ten krytyczny rozmach cechował artystów modernizmu i potem lewicowych (wiemy, że także prawicowych). Ale postawa ta okazała swoje główne ograniczenia, rozmijając się z podstawowym doświadczeniem ludzkim (i historycznym). W rezultacie artyści 191
Duma i upokorzenie
Mediolan, 31 XII 1996 Drogi Panie Redakotrze, dziękuję za pamięć. Posyłam poprawioną wersję. Proszę o potwierdzenie i informację, co zamierza Pan z tym zrobić1. Łączę życzenia noworoczne. Barbara Toruńczyk, redaktor naczelny „Zeszytów Literackich”, córka Henryka: — To naturalne, że ktoś broni swojego kraju. Ale oni pojechali do obcego kraju, byli gotowi zginąć „za wolność naszą i waszą”, bo tam ważyły się dla nich losy Europy. Używając sformułowania Josifa Brodskiego, powiedziałabym, że to byli ludzie obdarzeni „genem wolności”. Pokolenie, które przyszło na świat w pierwszych latach XX wieku, rozpoznawało się w tej walce. Prawdą jest, że najgroźniejsze systemy polityczne XX wieku zrobiły sobie w Hiszpanii poligon doświadczalny, ale prawdą pozostaje także i to, że Malraux, Auden, Spender, Orwell, Chiaromonte, Simone Weil jechali tam bronić wolności republikańskich. Mój ojciec pojechał do Hiszpanii z nowiutkim dyplomem inżyniera ze studiów w Belgii, nie będąc członkiem partii komunistycznej. W Polsce nie mógł studiować — na uczelniach obowiązywał numerus clausus. Nie należy ich losu i wyborów życiowych i politycznych oglądać rozłącznie od wzbierającej wówczas w całej Europie faszyzacji. Miałam i mam respekt dla dąbrowszczaków, bo to byli ludzie ze szczególnego kruszcu. Znać takich ludzi od dziecka to lekcja na całe życie. To dawało inną miarę sensu i wartości życia. Na tej skali liczyła się wolność, odwaga, męstwo, duma, wierność, wytwarzając na1
Wypowiedź niewydrukowana; redaktor wykorzystał w swoim reportażu jedynie cytat z Brodskiego.
202
Przypis po latach
Warszawa, 10 IX 2001 W 10. rocznicę śmierci Jana Józefa Lipskiego Szanowny Panie Redaktorze, Od jakiegoś czasu na łamach „Gazety Wyborczej” toczy się spór o poetów związanych z okupacyjnym pismem „Sztuka i Naród”. 4 IX 2001 ukazała się replika Pawła Rodaka, autora książki o „pokoleniu wojennym” i wydawcy dziennika Andrzeja Trzebińskiego. Protestuje on przeciwko „redukowaniu Trzebińskiego do jego politycznych koneksji” i wyraża nadzieję, że „w mówieniu o polskiej kulturze XX wieku, której losy tak nierozerwalnie splatają się z polityką i historią, jest miejsce na inne spojrzenie niż tylko przemilczenia i zafałszowania z jednej strony, a jednoznaczne kwalifikacje partyjne, polityczne czy ideologiczne z drugiej”; to miejsce próbuje zajmować — stwierdza, kierując swoje słowa do Czesława Miłosza, w odpowiedzi na jego list (30 IX). Nie mogę się zgodzić ani z podobną oceną dotychczasowej dyskusji, ani ze stanowiskiem Rodaka. Tragiczne rozterki „dwudziestoletnich poetów Warszawy” opisał nie kto inny, jak Czesław Miłosz w pamiętnych strofach Traktatu poetyckiego (1956). W przejmującym wierszu Ballada (1958) włożył w usta matki Gajcego słowa: „— Mówią, synku, że wstydzić się trzeba. / Że niedobrej broniłeś ty sprawy. / A ja nie wiem, niechaj Bóg osądzi”. W szkicu Strefa chroniona (1976), pomieszczonym w książce Ogród nauk, zastanawiając się, dlaczego nie ukazała się rzetelna monografia poświęcona młodym poetom okupacyjnym, Miłosz wskazał przyczyny, dla których pamięć o środowisku „Sztuki i Narodu” ulega mitologizacji. „«Krew jest to płyn 204
Pewna kobieta, w pewnym kraju
Całe życie notowała sny. Szczerość, prostolinijność, odwaga w sprawach uczuciowych, erotycznych. Kochliwa, z nieskrywanym temperamentem i podkreślaną potrzebą uczucia (i — stałością i głębią przywiązań). Niekiedy rozbrajająco próżna: „Kocha mnie dwu najpiękniejszych z urody ludzi w Polsce” (1930). Nowe wielkie rozjarzenie miłości w gorączce okupacji. Odtąd będą jej w życiu towarzyszyć kobiety. Nie będzie jej to wystarczać. Na starość dużo o kwiatach, ciastach podawanych na przyjęciu, ogrodzie, pogodzie. Zawsze wrażliwość na codzienność, drobiazgi życia, przyrodę. Spora, niekiedy zaskakująca, wiedza i kultura, nabyte nieodgadnioną (i nieopisaną) drogą (gdzie i kiedy nauczyła się języków?! — biegle znała francuski, mówiła po angielsku, posługiwała się włoskim). Przez całe życie słucha muzyki i ze znawstwem komentuje wykonania, uprawia rysu nek. Gim na sty ku je się, ma jąc pod pięć dzie siąt kę idzie na ślizgawkę i uczy się holendrować. Mniej więcej w tym samym czasie odkrywa nowe imiona miłości. Jest olśniona. Zawsze głodna uczuć, wielkich fascynacji, szwungu historii. Jak sama mówi, nic nie męczy jej bardziej niż okresy marée basse, gdy opuszcza ją pasja. Życie prowadzi mieszczańskie, stateczne. Na przestrzeni ponad pół wieku (dwóch wojen, dwukrotnego ustalania się życia państwowego, okupacji, kilku przewrotów, paru reżimów) odnotowuje 6 związków miłosnych i mniej więcej tyleż zagranicznych podróży; miejsce zamieszkania zmienia trzykrotnie. W tym czasie napisała wiele powieści i opowiadań, sporo artykułów, słuchowisk i została słynną pisarką. Jej przejęcie się Polską było dogłębne i autentyczne, bardzo „żeromskie”. Dopiero dziś są to dla nas „poglądy”, w jej przypadku 207
Przeoczona tradycja
I. Kim jest Marek Edelman? Jestem wydawcą i redaktorem pisma „Zeszyty Literackie”. Od lat zabiegam o współpracę Marka Edelmana, w przeświadczeniu, że każda jego wypowiedź publiczna ma olbrzymią wagę. Poczuwam się do odpowiedzialności za to, żeby głos i postać tego bohaterskiego i miarodajnego świadka Zagłady Żydów polskich, ostatniego przywódcy powstania w getcie warszawskim, strażnika cieni poległych i zamordowanych oraz „ojca założyciela” środowiska laickiej mniejszości żydowskiej w Polsce powojennej — prze trwały w pa mięci społeczeństwa polskiego, a zwłaszcza najmłodszych, wstępujących w życie pokoleń. Zwracam się z prośbą o druk moich uwag do redakcji „Tygodnika Powszechnego”, bo mam pewność, że czytelnicy i redaktorzy tego pisma wiedzą, kim jest Marek Edelman, laureat Medalu Świętego Jerzego, przyznanego jeszcze za czasów Jerzego Turowicza. Myślę zresztą, że mało kto w Polsce może zadać pytanie: Kto to jest Marek Edelman? Kim on jest? Kto to jest i kim on jest, wiemy wszyscy. Dlatego zaalarmował mnie list Joanny Tokarskiej-Bakir („Gazeta Wyborcza” 2005 nr 302, 29 XII 2005), w którym autorka stwierdziła, że ukazała się książka przeznaczona dla uczniów szkół polskich Pamięć. Historia Żydów polskich przed, w czasie i po Zagładzie1, i że w podręczniku tym nie pada nazwisko Marek Edelman. Zdumiona, sprawdziłam. Rzeczywiście tak jest. 1 Wydawcą książki jest Amerykańsko-Polsko-Izraelska Fundacja Shalom (Warszawa 2004). Ukazała się ona pod redakcją naukową prof. dra hab. Feliksa Tycha. Zawiera teksty Barbary Engelking, Feliksa Tycha, Andrzeja
215
Apel Antygony. Do opinii wolnego świata i polskich polityków
Warszawa 17 IV 2007 My, dzieci i potomkowie dąbrowszczaków, ich przyjaciele oraz byli harcerze Jacka Kuronia z drużyn walterowskich, wychowani w poczuciu dumy, że garstka polskich obywateli przedarła się do rozdartej wojną domową Hiszpanii, aby na polu bitwy bronić demokratycznie obranego rządu Republiki Hiszpańskiej, protestujemy przeciwko pociągnięciom polskich posłów, wymazującym tych bohaterskich ochotników z historii Polski. Domagamy się unieważnienia i zaniechania aktów prawnych i administracyjnych podważających ich dobre imię. Minęło siedemdziesiąt lat od wybuchu wojny w Hiszpanii. Wyrażamy oburzenie zastosowaną przez posłów administracyjną metodą narzucania własnej wizji historii, sprzęgniętą z dezawuowaniem ludzi starych i bezbronnych, przekreślającą sens ich życia. Jesteśmy tym zgorszeni. Na myśl o tego rodzaju polityce polskiej ogarnia nas gorycz i niesmak. Pa mię ta my: ochot ni cy pol scy szli na woj nę hisz pań ską pod polskim historycznym wezwaniem bojowym widniejącym wpierw na sztandarach powstania listopadowego w roku 1830, a potem na sztandarach generała Józefa Bema podczas europejskiej Wiosny Ludów: „Za wolność naszą i waszą”. Pamiętamy: ochotnicy polscy szli na wojnę hiszpańską poderwani bojowym wezwaniem europejskich demokratów: No pasaran — nie godząc się na faszyzm w Europie. 222
Nieuchwytny Kot Jeleński
Zebraliśmy się tutaj w gronie przyjaciół Konstantego Jeleńskiego. Ten człowiek fascynujący, niezwykły, wpłynął na każdego z nas — na naszą wrażliwość, na nasze kształtowanie się intelektualne, na naszą postawę wobec świata, a nawet na drogę życiową niektórych z nas. Po jego śmierci w roku 1987 ukazało się wiele jego wspaniałych portretów. Pisali o nim Józef Czapski, Gustaw Herling-Grudziński, Krzysztof Pomian, Aleksander Smolar, Adam Zagajewski. Każdy widział go inaczej i co innego w nim zauważał. Portret Kota najbardziej wszechstronny, pamiętny zarysował Wojciech Karpiński. Teraz, po ukazaniu się szkiców Jeleńskiego (Konstanty A. Jeleński, Chwile oderwane. Wybrał i opracował Piotr Kłoczowski, Gdańsk, słowo/obraz terytoria, 2007), jest dobra okazja do tego, żeby przypomnieć ich autora i zastanowić się, kim był dla nas. Bo każdy z nas czuje, że to był człowiek dla niego wzorcowy, ale mamy okazję sprecyzować, pod jakim względem był dla każdego z nas wzorcowy, prekursorski. Chwile oderwane, jeśli chodzi o stronę edytorską, to swoisty monument dla Kota Jeleńskiego. Wysoką ocenę pracy edytorskiej Piotra Kłoczowskiego w pełni podzielam. Ten pomnik wzniesiony wielką pracą Piotra uważamy jakoś w duchu za nasz wspólny, należny Kotowi gest. Czujemy, że Piotr utrwala tą książką postać Jeleńskiego również w naszym imieniu, że stara się ukazać jego sylwetkę, prezentując w znakomitym doborze najważniejsze szkice i gromadząc na ponad 90 stronach przypisów najróżniejsze informacje o ich autorze zdobyte w wyniku dwudziestu lat poszukiwań. To zarys biografii tego niezwykłego człowieka, dotychczas nieustalonej. Fantastyczne są także zebrane przez Piotra fotografie, zaczynając od pierwszej na okładce, bo to jest Kot, którego pamięta226
Miłosz i Rosja
Tomy Czesława Miłosza zatytułowane Rosja nie wyszły spod jego ręki. Są to jego wypowiedzi po raz pierwszy zebrane w osobnej publikacji. Pełny jej tytuł brzmi: Rosja. Widzenia transoceaniczne. Tom I: Dostojewski — nasz współczesny, tom II: Mosty napowietrzne1. Tom I to zbiór szkiców będących kontynuacją Zniewolonego umysłu w szerszej perspektywie czasu i obszaru geograficznego. Miłosz pisze o specyfice „rosyjskości” przejawiającej się w myśli religijnej, filozofii, literaturze, w dziele tworzenia ładu społecznego i politycznego, w niechęci do wolności indywidualnej i w skłonności do wiary w fatum — konieczność historyczną. Jego bohaterami kieruje lęk o Rosję i chęć uchronienia jej przed chorobami ducha i umysłu cywilizacji nowoczesnej. Nowa Wiara jest tylko szczególną postacią zniewolenia intelektu. Miłosz opisał mechanizm podporządkowania go doktrynie komunistycznej na przykładzie Polski i polskich pisarzy. Wiek XX ukazał, na czym polega uwiedzenie przez różne odmiany nowoczesnych ideologii: faszyzm, nazizm, marksizm w jego najrozmaitszych odcieniach (leninowski, trockistowski, stalinowski, maoistowski), po doktrynę „rynku”. Pisząc o Rosji, Miłosz sięga po inne przykłady: oto pewne religie, zwłaszcza pozostające pod wpływem wyobrażeń zakorzenionych w gnozie i manicheizmie, sprzyjają rozwojowi ziarna zwątpienia w człowieka i świat. Pewne cechy państwowego centralizmu, świeże ślady niewoli i brak tradycji demokratycznej 1
Tom I wstępem opatrzyła Clare Cavanagh; tom II — Marek Kornat. Pisma Miłosza zebrała i ułożyła w tom Barbara Toruńczyk; współpraca — Monika Wójciak. Warszawa, Zeszyty Literackie, 2010 i 2011.
237
Lekcja Jerzego Giedroycia
I. Kim był Jerzy Giedroyc i „Kultura” dla mnie i mojego pokolenia? Oczywiście nie mówię w imieniu mojego pokolenia ani jakiejś jego grupy. Nikt mi takiej roli nie powierzył. Niemniej mówię jako przedstawiciel tego, nie innego pokolenia. Pokolenia urodzonego po Jałcie, wychowanego w socjalistycznych szkołach. Nasi rodzice na ogół byli ideowymi komunistami, marksistami; z czasem zajęli pozycje rewizjonistyczne w PZPR, a jeszcze później wielu z nich bezpowrotnie odeszło od komunizmu. O moim pokoleniu mówiło się potem „pokolenie 1968”, a o mojej formacji politycznej na Uniwersytecie Warszawskim — „komandosi”. Dla nas, dla mnie osobiście, rola publikacji Instytutu Literackiego w kształtowaniu światopoglądu była fundamentalna. Komunizm odkryliśmy w domach i w gazetach. Kłamstwo komunistyczne — na własnej skórze. Cechowała nas ideowość. W latach 1964–67 przeszliśmy przyspieszony kurs rewizjonizmu: podważanie dogmatów komunistycznych, heglowskiej koncepcji historii i wolności. Największy wpływ wywierał na nas Leszek Kołakowski. Byli inni mistrzowie: Jacek Kuroń, Karol Modzelewski uczyli nas zaangażowania; Jan Strzelecki — poczucia odpowiedzialności za kształt ładu społecznego w duchu Stanisława Brzozowskiego. Jan Józef Lipski pomógł odkryć zalety demokracji parlamentarnej i przekonanie o jej wyższości nad systemem dyktatury proletariatu. Krzysztof Pomian, Paweł Beylin, Roman Zimand, Krzysztof Wolicki, Stefan Amsterdamski — przekazali nadzieje lat wojny i 1945–48 oraz lekcję Października 1956. Odczuliśmy kurczenie się swobód październikowych i okrawanie wolności, chociażby autonomii Uniwersytetu Warszawskiego. Słyszeliśmy o pierwszych aresztowaniach po Październiku, 243
Krucha, bezcenna rzecz
Przy zakładaniu „Zeszytów Literackich” wzorem był mi Jerzy Giedroyc. Zwłaszcza Jerzy Giedroyc — wydawca pierwszego numeru „Kultury”, redaktor miesięcznika z lat pięćdziesiątych, twórca Biblioteki „Kultury”. Rozpamiętywałam wtedy również przykład Klausa Manna, syna Tomasza. Ten uchodźca z III Rzeszy stworzył w Nowym Jorku miesięcznik „Decision” poświęcony światowej literaturze, architekturze, filmowi, sztuce nowoczesnej. Jego pierwszy numer ukazał się w styczniu 1941, a drukowali w nim Wystan H. Auden (przedstawiony jako jeden z najbardziej interesujących poetów nowej generacji), Jean Coc te au, Al do us Hux ley, Chri sto pher Isher wo od, Henryk Mann, Bruno Walter, Franz Werfel, Stefan Zweig. Ogłoszono też dyskusję redakcyjną na temat: „Czy sądzisz, że intelektualista powinien wywierać wpływ na politykę? Jaka w związku z tym powinna być rola pisma kulturalnego?”. W nu me rze dru gim po jawił się To masz Mann, Au den zaś — obok swoich wierszy — pomieścił antologię greckiej poezji we własnym wyborze, którą otworzył wierszem Czekając na barbarzyńców pióra nieznanego wówczas poety Konstandinosa Kawafisa (przekład we współpracy z Marguerite Yourcenar). Dyskutowano o wizjach świata powojennego z sympatią dla ruchu Paneuropy. Publikowano recenzje książek Rauschninga i najnowszych książek Hemingwaya; Klaus i Tomasz Mannowie upowszechniali twórczość Franza Kafki, a Erika Mann z frontu, gdzie walczyła po stronie aliantów, nadsyłała „Listy z wojny”. W „Decision” pisano o Virginii Woolf i jej samobójczej śmierci. Auden zajął się Ortegą y Gassetem (ten jeden człowiek w latach dwudziestych przesądził o biegu kultury hiszpańskiej — zaświadczy Michał Bristiger pół wieku później, kiedy wreszcie 251
CZĘŚĆ V. O AUTORCE
Dobrze, jak dobre idzie ku dobremu. Wywiad
BARBARA N. ŁOPIEŃSKA: Kwartalnik „Zeszyty Literackie” obchodzi swoje XX-lecie. Dostała pani Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, w prasie ukazały się sympatyczne dla pisma artykuły: „W dobrym towarzystwie”, „Stawiają na dobre”. Stawiać na dobre i wygrywać, zwłaszcza ostatnio, to okropnie trudne. BARBARA TORUŃCZYK: Mam w sobie wybiórczość pozytywną, a inni często zwracają większą uwagę na rzeczy okropne. Ja wybieram ładne. Pamiętam, że kiedy w latach siedemdziesiątych jechałam z domu do miasta, a Warszawa była wtedy ohydna, wybierałam sobie taką trasę autobusem, żeby przejechać koło ładnych Łazienek i w ten sposób jakoś przetrwać ten dzień. B. Ł.: Dobry sposób, ale nie na wszystko. B. T.: Ależ to jest sposób na życie, a nie na dzień. Człowiek sam wybiera, co czyta, na co patrzy, kim się otacza. Nie mam w sobie wiecznej opozycji, krytyki i wściekłości na świat. Odwrotnie, bardziej mnie interesuje nastawienie akceptujące, robienie czegoś z podziwu, z zachwytu. I to się sprawdza. Na początku wiedziałam, że robię pismo dla własnej generacji, a teraz wiem, że pojawili się młodzi. Mam poczucie, że mój wybór sprzed XX lat się potwierdził i stawka na to, co dobre, się sprawdziła. Przecież robiąc pismo, nie chcę trafić do każdego, nie chcę mieć z każdym porozumienia i prawdę mówiąc, uważam tak zwanego szarego człowieka za wymysł. Chcę, żeby nas czytali ludzie podobni do nas. B. Ł.: Adam Michnik na wieść o powstaniu „Zeszytów Literackich” napisał do pani z więzienia na Rakowieckiej: „...jestem ciekawy 261
Barbara Toruńczyk / Z opowieści wschodnioeuropejskich
dalszego ciągu i życzę wytrwałości, bo łatwego życia mieć nie będziesz, ale najpewniej jest to jedna z tych niewielu rzeczy, dla których warto żyć i denerwować się”. Dziś warto denerwować się tym samym, co kiedyś? B. T.: Przez lata denerwowałam się o byt pisma, dziś jestem szczęśliwa, że wydaje nas Agora, i już bytem się nie denerwuję. Denerwuję się tylko każdym następnym numerem i jak się zamknąć w budżecie rocznym. Ale najbardziej denerwuje mnie jakość krytyki literackiej uprawianej w Polsce. Że jej ostrze skierowane jest przeciwko tym, o których sam krytyk wie, że są świetni, a na pewno zdolniejsi i mądrzejsi od niego. Ciągle powtarzam, że nie robimy pisma dla każdego, a bez przerwy słyszę, że jesteśmy pismem elitarnym. Jak najbardziej się z tym zgadzam i nie uważam, że to zarzut. Jesteśmy, bo sama literatura, z natury rzeczy, jest elitarna. Od początku prezentujemy hierarchiczną wizję literatury, bo istnieje hierarchia wartości i my się jej trzymamy. O literaturze świadczą najlepsi, a nie najliczniejsi. A zarzut, że publikujemy wciąż te same nazwiska, też mnie nie interesuje, bo to zaszczyt dla redaktora, że drukuje najlepszych. B. Ł.: A jak oni wszyscy umrą? B. T.: Śmierć zawsze zatrzymuje rzecz w połowie. Ale dużo pozostawia i utrwala. Josif Brodski umarł, lecz on, jego twórczość, jego kryteria, jego stosunek do literatury bardzo są dla mnie ważne. B. Ł.: Jednak pani pismo to salon specjalny. B. T.: Kontakt czytelnika z pismem literackim nie jest typu salonowego. Josif Brodski mówił, że czytelnik ma bezpośrednią komunikację z autorem. Nie ma tam nic pośredniego, zwłaszcza salonu. B. Ł.: Gdyby miała pani poprowadzić salon „na żywo”, to kto by w nim teraz był? B. T.: Nie umiałabym poprowadzić salonu. Życie intelektualne i duchowe nie jest życiem towarzyskim. To nieprzenikające się płaszczyzny. 262
Był w nas gen wolności. Wywiad
DONATA SUBBOTKO: W książce Żywe cienie wspomina pani: „Żyliśmy w czasach, kiedy diabeł istniał”. Kiedy się pani z nim zetknęła? BARBARA TORUŃCZYK: Dzieciństwo miałam szczęśliwe, ale ze świadomością zła. Kiedyś w szkicu O królach i duchach. Z opowieści wschodnioeuropejskich pisałam, że w naszym rejonie świata obowiązuje hierarchia wartości. Wie się, co jest dobre, a co złe. W sensie zbiorowym to poczucie też istnieje, jest przeciwieństwem zachodniego relatywizmu, który do nas dotarł, i widać pewne zachwianie. A jeśli chodzi o diabła, to pamiętam, że zobaczyłam go, gdy miałam siedem lat i bawiłam się z koleżankami na ulicy. Postać, co do której byłam przekonana, że to diabeł. Został we mnie ten obraz, do dzisiaj zagadkowy. D. S.: Jak to się ma do ateizmu, w którym panią wychowano? B. T.: Moi rodzice też mieli silne poczucie dobra i zła, chociaż człowiek może myśleć, że robi dobrze, a tak nie jest. To było nieszczęście wczesnych marksistów, polskich komunistów. Przecież część z nich nie działała w złej wierze, byli święcie przekonani, że chcą dobra. Wielu z nas było dziećmi tzw. pierwszych komunistów, czyli tych ideowych, dobrej wiary, którzy potrafili, tak jak mój ojciec, pójść na wojnę domową do Hiszpanii, nie godząc się na faszyzm w Europie. Bo żeby pójść na wojnę w obcym kraju i liczyć się ze śmiercią, trzeba mieć ku temu powód. Może warto postawić py270
Był w nas gen wolności. Wywiad
tanie: jak ci ludzie czuli się we własnym kraju? Bo były powody, dla których oni woleli pójść i ginąć, niż tutaj żyć. D. S.: W przedwojennej Polsce szalał antysemityzm. B. T.: Tak, wolno tym tłumaczyć wrażliwość rodziców, która nas kształtowała. Poczucie, że można we własnym kraju czuć się źle, i chęć, żeby czuć się lepiej. Powiedziałabym o wielu dąbrowsz cza kach — lu dziach o lewi cowych prze ko na niach z XIII Brygady Międzynarodowej im. Jarosława Dąbrowskiego, do której należał mój ojciec — że duch historii ich nie nawiedził, bo im nie chodziło o poglądy, doktrynę, chodziło im o godność. D. S.: W 2007 r. napisała pani Apel Antygony, w którym protestowała pani przeciw pozbawianiu ich tytułu kombatanta, wymazywaniu z historii Polski. B. T.: Po 1989 r. była presja, żeby pozbawiać dąbrowszczaków honorów, bo to komuniści. Zmieniano nazwy ulic, jeśli były ich imienia, i usunięto miejsca ich walk z Grobu Nieznanego Żołnierza. Za rządów PiS-u zdecydowano, żeby pozbawić tych ludzi dodatku kombatanckiego. Sprawa była równie haniebna, co symboliczna — dąbrowszczaków żyło już tylko pięciu: trzech na emigracji i dwóch w kraju. W przypływie goryczy napisałam Apel Antygony adresowany do opinii wolnego świata, bo nie było do kogo się z tym zwrócić — odwołania od tego postanowienia żaden tryb naszego demokratycznego kraju nie przewidywał. Zwróciłam się o podpisy do takich ludzi jak Marek Edelman czy Leszek Kołakowski, do rozsianych po świecie rodzin dąbrowszczaków, do wychowanków Jacka Kuronia. Zebrałam kilkaset podpisów i wydrukowałam to w „Zeszytach Literackich”. D. S.: Prawicowi publicyści piszą o dąbrowszczakach, że to byli „jeźdźcy komunistycznej apokalipsy”. Zapomina się o tej dobrej wierze. B. T.: Pani mówi: „zapomina się”, ale to „zapomina się” ma zawsze imię i nazwisko. Kiedy wróciłam do Polski, uderzyło mnie i zraniło to, że wielu moich przyjaciół też miało takie zdanie 271
Spis rzeczy Timothy Snyder, Wstęp / V Część I. Z opowieści wschodnioeuropejskich Zagadka Malewicza / 3 Poezja i wojna / 14 „Nowa postawa człowieka tworzącego” / 40 Marzec ’68 jako doświadczenie i piętno. Rozmowa / 55 Część II. Lata siedemdziesiąte Nowe oblicze Warszawy / 79 Lata siedemdziesiąte. Polityka / 97 Lata siedemdziesiąte. Poszukiwania / 119 Dlaczego endecja? / 125 Część III. Lata osiemdziesiąte Nie dajmy się oczarować sile / 139 Václav Havel na wolności / 149 O królach i duchach / 153 Wiedeński Instytut Nauk o Człowieku / 184 Część IV. W rodzinnej Europie List do przyjaciela / 191 Duma i upokorzenie / 202 Przypis po latach / 204 Pewna kobieta, w pewnym kraju / 207 Przeoczona tradycja / 215 Apel Antygony / 222 Nieuchwytny Kot Jeleński / 226 Miłosz i Rosja / 237 Lekcja Jerzego Giedroycia / 243 Krucha, bezcenna rzecz / 251 Część V. O autorce Dwa wywiady z Barbarą Toruńczyk: Dobrze, jak dobre idzie ku dobremu / 261 Był w nas gen wolności / 270 Nota o tekstach / 293 Indeks nazwisk / 297