Wojciech Karpiński, Pamięć Włoch

Page 1



Copyright © by Wojciech Karpiński Copyright © by Fundacja Zeszytów Literackich Warszawa 2008 ISBN 978-83-60046-93-7

SERIA PODRÓŻE


Wojciech Karpiński

Pamięć Włoch

ZESZYTY LITERACKIE


SERENISSIMA

Trudno o większy kontrast. Z pełnego gwaru nowoczesnego dworca wychodzi się ku przystani. Kiedy płyniemy vaporettem, pozostaje za nami świat samochodów, kolei, normalnych ulic i normalnego ruchu. Wenecja ukazuje się od razu w całej wspaniałości. To jest baśń, sen, fantazja — a przecież realne miasto, wynik wiekowych zmagań człowieka z naturą. Jeżeli sztuka łączy się ze sztucznością, jeżeli jest bezustanną walką z tworzywem, narzucaniem harmonii nieładowi, to żadne chyba miasto na świecie nie jest tak całkowicie, tak od podstaw dziełem sztuki jak Wenecja. Czasem na Canal Grande przez chwilę oślepi nas poblask słońca odbitego od fal i rzuci nowe światło na mijane pałace, czasem tchnienie wiatru, szmer wody skupi całą uwagę, ale gry natury są tu dlatego tak istotne, że dzieją się wśród wspaniałych budowli, a te są z kolei nierozłączną częścią mechanizmu, jakim jest — było — to miasto. Wszystkie dzieła sztuki Wenecji oddałbym za to jedno: Canal Grande z Pałacem Dożów i placem Świętego Marka. Niezwykłość miasta jest tak oczywista i frapująca, że wszelkie komunały, jakie na jego temat wypisano, okazują się prawdziwe, choć niepełne, powierzchowne. Najbanalniejsze widoki sprawdzają się przy nowym spotkaniu, najbanalniejsze formuły stają się trudne do ominięcia. „Republika bobrów”, powiedział Goethe: kiedy vaporetto wyciąga dziób znad wody i miarowo turkocząc, mija setki tysięcy drewnianych pali wbitych jako fundamenty domów w dno laguny, wówczas ta trywialna metafora narzuca się sama — choć czasem, jak mi się to ➢ 7 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

zdarzyło, na drewnianym pomoście przystani zamiast bobra można spłoszyć ohydnie tłustego szczura. „Najpiękniejszy salon świata”, powiedział o placu Świętego Marka Napoleon: należy stanąć blisko bazyliki, wówczas plac rozszerza się o piazzettę, o przystań, o połyskliwe fale, z których wyrastają rozłamane trójkąty fasady San Giorgio Maggiore. Trzeba podziwiać geniusz Palladia, śmiałość jego dzieła: doskonale zrównoważona bryła kościoła na wysepce zatrzymuje spojrzenie, wyznacza plac wodny, godne przedłużenie placu Świętego Marka. Tu bije serce Wenecji. Italobizantyjska bazylika, renesansowa biblioteka, a zwłaszcza budowla najwspanialsza i najdziwniejsza, sama dla siebie będąca wzorcem stylu, do niczego niepodobna (jakby szaleństwa gotyku poddać rytmowi i dyscyplinie mauretańskiej architektury) — Pałac Dożów — tworzą całość zróżnicowaną i harmonijną, jak zróżnicowane i harmonijne było życie tego miasta; dlatego zapewne możemy mówić o najpiękniejszym salonie świata, o fascynującym wykorzystaniu ludzkich indywidualności w jednym kierunku, aby dały z siebie najwięcej dla jednej sprawy — wielkości Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Wenecja jako doskonałe dzieło ludzkiej sztuki fascynowała cudzoziemców; jej konstytucję studiowali z uwagą i podziwem Francuzi, Niemcy, Polacy, nawet tak dumni ze swych tradycji politycznych Anglicy. Pod koniec XVIII wieku obok legendy o Wenecji jako ideale republiki coraz częściej zaczęła występować legenda o Wenecji jako doskonałej tyranii; przyczyniły się do jej powstania opowieści Casanovy, prace francuskich historyków, świadków z konieczności stronniczych. Tę legendę — opierającą się na wielu faktach prawdziwych, ale czy zdającą sprawę z istoty problemu? — wyraził jeden z najinteligentniejszych polskich podróżników po Włoszech w XIX wieku, Michał Wiszniewski, gdy w Pałacu Dożów zobaczył symbol Wenecji, miasta więzień i denuncjacji: „Tu było wspaniałe mieszkanie, a raczej złocone więzienie dożów, którzy mieli nad sobą i pod sobą dwoiste więzienia, pod strychem piombi zimne w zimie, a w lecie gorące, gdzie siedział sławny wisus Casanova, i więzienie wilgotne w piwnicach, poz zi”. ➢ 8 ➢


SERENISSIMA

A przecież Wiszniewski nie upraszcza tak dalece, aby twierdzić, że doży odebrano całe realne znaczenie, pozostawiając tylko fikcyjne honory, władzę zaś zdobyła inna osoba, inny urząd, inne ciało zbiorowe. Nie. Naczelną troską konstytucji politycznej tego państwa był podział i kontrola ośrodków władzy, podział taki, który nie paraliżowałby możliwości działania. Oto stały dylemat myśli politycznej. W tym momencie musi dojść do głosu sprzeczność interesów, konflikt zamierzeń: podział wymaga kontroli, kontrola ogranicza swobodę decyzji, brak tej swobody utrudnia skuteczne i szybkie reagowanie na zmienną sytuację. Są to dylematy nieuniknione, należy zdać sobie sprawę z ich istnienia, a przez to dążyć do ograniczenia ich negatywnych skutków. Kiedy przechadzamy się po najpiękniejszym salonie świata, zdarza nam się usłyszeć nie tylko rozmowę Rizza, Sansovina, Longheny, Palladia, Veronesa i Tintoretta, nie tylko dialog artystów, lecz również dyskusję mężów stanu, dożów i prokuratorów bazyliki, członków Signorii, Rady Dziesięciu, Senatu. Fantastyczna sceneria dziś jeszcze pozwala zrozumieć, że Wenecja była tworem niezwykłym nie tylko we Włoszech, ale i w całej Europie, w całym ówczesnym świecie. Kierowała się tak odmiennymi i ściśle określonymi zasadami, że budziła powszechne zainteresowanie swym mechanizmem państwowym. Kiedy przyjeżdżali tu po naukę przyszli statyści, dyplomaci, myśliciele polityczni, to nie piękno miasta i zawarte w nim dzieła sztuki pobudzały najgłębiej wyobraźnię, lecz tajemnica politycznego zaklęcia, formuła polityczna, która ożywiała całe to — w wielorakim sensie słowa — sztuczne miasto. Jak możliwe jest takie zwycięstwo nad naturą, czy też taki kompromis z naturą, narzucenie jej własnych celów? Wenecja jest oczywistym anachronizmem, nie zwodzi fałszywym poczuciem realności, nie skłania do błędnych aktualizacji. Stawia jednak i dzisiaj elementarne pytania o życie jej mieszkańców, o życie zbiorowości w ogóle. Pałac Dożów z jego przepychem jest nie tylko wspaniałym wprowadzeniem w malarstwo weneckie okresu największego rozkwitu, lecz również skróconą lekcją o politycznych instytucjach. Sala Kolegium ➢ 9 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

z portretem zwycięzcy spod Lepanto, sala senacka z Apo te ozą We ne cji, sala Rady Dziesięciu, tuż obok tak na wyobraźnię działająca boc ca di le one, otwór w kształcie lwiej paszczy, gdzie mieszkańcy mogli wrzucać denuncjacje, dalej apartamenty dożów i sala Wielkiej Rady z kolejną Apo te ozą We ne cji na plafonie — odsłania się przed nami cały misterny organizm: serce, mózg i karzące ramię. System wenecki, choć skalkulowany aż po najdrobniejsze elementy, trudno daje się ująć w tradycyjne formuły: „arystokratyczna demokracja”, „demokratyczna oligarchia”, „rzeczpospolita patrycjatu”, mniejsza o nazwy i szczegółowe opisy funkcjonowania. Ważna jest podstawowa zasada: do politycznej działalności dostęp ma tylko określona elita — jej członkowie są jednak poddani ścisłej kontroli, samowola jednostki sprowadzona jest praktycznie do zera. Dostojnik jest sługą republiki — i nie w teorii, lecz w praktyce; niemożliwe staje się pojawienie despotycznej jednostki czy despotycznej grupy politycznej wewnątrz elity, przeszkadza temu precyzyjny system kontroli i podział kompetencji. Najbardziej pilnowanym urzędnikiem był doża. Kiedy w uroczystym pro missio Jacopo Tiepolo zobowiązał się nie tylko dotrzymywać praw, lecz również nie przyjmować żadnych prezentów, zadowolić się wyznaczoną pensją, bez pozwolenia rady nie przeprowadzać żadnych nominacji ani nie otwierać oficjalnych listów, wówczas trudno nie myśleć o królach polskich podpisujących pac ta co nventa, o dumnych słowach jednego z magnatów: si non iurabis, non re gnabis, zwróconych do Walezjusza, usiłującego się wymknąć ograniczeniom swej władzy. A jednak jest to mylna paralela. Choć uprawnienia doży ograniczono z czasem jeszcze bardziej, nie pociągnęło to za sobą — co nastąpiło w Polsce — paraliżu władzy centralnej. Doża panuje, nie rządzi — brzmiała maksyma; nie była to jednak apologia bezrządu. Kolejni dożowie zobowiązywali się, że ani oni, ani ich dzieci nie poślubią cudzoziemskich księżniczek, że nie wolno im zrzec się swego urzędu, że ich synowie będą odsunięci od wszelkich stanowisk, że nie będą posiadali żadnych majątków poza granicami państwa, wreszcie, że adwokatom komuny wolno ich będzie postawić w stan oskarżenia tak za czyny pu➢ 10 ➢


SERENISSIMA

bliczne, jak i prywatne. Logika tych zakazów jest oczywista: uczyniono wszystko, aby uniemożliwić zamach stanu, zagarnięcie czy zatrzymanie władzy przez jedną rodzinę. Doża wszakże nie istniał sam; był pierwszym urzędnikiem centralnego aparatu. Filarem aparatu była Wielka Rada, do której początkowo miał dostęp każdy obywatel wenecki, ale i tu tworzono coraz bardziej skomplikowane bariery. Ponieważ było to ciało zbyt obszerne, wyłoniono z niego Senat działający w szerokim zakresie: polityka zagraniczna, obrona państwa, podatki. Władza wykonawcza spoczywała w rękach Kolegium (Colle gio). Było jeszcze kilka innych rad zajmujących się określonymi sprawami, największą sławę uzyskała wszakże Rada Dziesięciu, której zadaniem było czuwanie nad bezpieczeństwem Wenecji. Dziesięciu wybierała Wielka Rada, kadencja trwała rok, a żadna rodzina nie mogła mieć więcej niż jednego przedstawiciela. Radzie Dziesięciu przewodniczyło trzech naczelników, którzy zmieniali się co miesiąc, w czasie pełnienia obowiązków nie wolno im było bywać w towarzystwie ani spacerować po mieście. Obradom Rady przysłuchiwał się doża, a także jeden z adwokatów komuny. Rozpatrywano tam jawne i tajne raporty oraz wrzucane do „paszczy lwa” donosy. Oskarżenia traktowano z wielką ostrożnością; przy ich akceptacji wymagano większości 4/5 głosów. Oskarżony miał prawo do powołania świadków i wyboru adwokata. Godna podkreślenia jest instytucjonalnie zagwarantowana opieka prawna nad biednymi. Pięć wieków przed rewolucją francuską Wenecja uznawała równość wobec prawa: przestępstwa nobilów wobec ludu traktowane były z całą surowością. Rada Dziesięciu karała bezlitośnie: wygnanie, galery, więzienie w lochach Pałacu Dożów, powieszenie, ścięcie, utopienie w wodach laguny — takie padały wyroki. Oblicza się, że wykonywano średnio dziesięć egzekucji rocznie. Ta surowość różniła się wszakże od arbitralności ówczesnych tyranii, od partyjnych kondemnat, które były plagą miast nawet tak kwitnących jak Florencja. Obawiano się Rady Dziesięciu, z czasem stała się mitycznym symbolem przemocy, biurokratycznej organizacji ludzkiego ➢ 11 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

życia doprowadzonej aż do skrajności, wyjaławiającej człowieka, zabijającej w nim duszę. Może najdalej posunął się w takim widzeniu Henryk Sienkiewicz, który w doskonałości weneckiego aparatu dostrzegł milczące oskarżenie pod adresem bezrządu własnej ojczyzny. Kierowany resentymentem i animozjami wobec innych czasów i innych stosunków, egzorcyzmował w Pałacu Dożów ducha krakowskich stańczyków; pyszniąc się własną biedą i prostotą, odrzucając dziedzictwo weneckich patrycjuszów, zmagał się przecież z koncepcjami Michała Bobrzyńskiego, z okrutnymi słowami Józefa Szujskiego. Instytucje Wenecji kryły w sobie wielorakie niebezpieczeństwa, za społeczną funkcjonalność „republiki bobrów” przyszło bez wątpienia jej mieszkańcom płacić wysoką cenę, ale słowa Sienkiewicza wydają mi się w swej półprawdzie niebezpieczne i mylące; są wyrazem wiecznej iluzji zniewolonych i zdezorganizowanych: „Historia nie zna straszliwszych władców od kupców-oligarchów. Okrucieństwa pojedynczych tyranów greckich lub średniowiecznych książąt były nadużyciem, okrucieństwa kupieckich archontów — systemem. [...] Patrząc na salę Pałacu Dożów, na szeregi kolumn, na złocenia, mozaiki i marmury, na arcydzieła Veronezów i Tintorettów, na portrety dożów poubieranych w aksamit i strusie pióra, na próżno pytasz siebie: do czego to służyło? Czym było dla ludzkości? Jaka wyższa ogólnoludzka idea wiodła tych kupców? ...i nie znajdujesz odpowiedzi. [...] Z jaką otuchą myśl wówczas leci daleko, nad ciemne bory sosnowe i szare pola, z jaką ulgą rozpatruje się w tych dziejach tak innych, nierządnych wprawdzie i gwarnych, ale tak prawdziwie ludzkich! Spytajcie kogokolwiek, gdzie chciałby żyć, gdyby się urodził w wiekach średnich. Tam gdzie nie było lwich paszcz do wrzucania denuncjacji ani rady dziesięciu, ani rady trzech, ani mostów westchnień, ani czarnych nor nad kanałami! Było wprawdzie mniej kolumn, mozaik i strusich piór, ale była idea, która niosła jak archanioł, skrzydlate zastępy na Niemców w obronie Słowian, na Turków w obronie Niemców... Dziś marmurowym postaciom, śpiącym od wieków w słodkim majestacie, zarzucają i z katedry, że nie umiały być Ludwikami XI, ale ja, wędrowiec, gdym w pysznym Pałacu Dożów myślał i porówny➢ 12 ➢


SERENISSIMA

wał, mimo woli podnosiłem głowę do góry, a na pamięć nasuwał mi się wpół zapomniany wiersz Klemensa Janickiego: «Jać się nie boję, żem sarmackie dziecię...»”. Niesprawiedliwe słowa, mylne porównania, szkodliwe w rezultacie dla „sarmackiego dziecięcia”, bo utrzymujące je w stanie politycznego dzieciństwa. Miała Wenecja na swym sumieniu zapewne wiele poważnych grzechów; nie istnieją społeczne instytucje całkowicie bezgrzeszne, a te, co się za takie podają, są bardziej od innych niebezpieczne. Istotna jest refleksja nad zakresem tej grzeszności i pragnienie jego ograniczenia. Najlepszym dowodem na to, że władcy Wenecji nie byli tak straszliwi, jak pisze Sienkiewicz, jest brak społecznego niezadowolenia wśród warstw uboższych miasta oraz przywiązanie do Wenecji jej pogranicznych prowincji. Lud zorganizowany był w „szkoły”: bractwa zrzeszające poszczególne zawody, posiadające w danej dziedzinie przywilej monopolu, zapewniały członkom godziwy zarobek. Wierność prawom miasta była pierwszym paragrafem cechowych regulaminów. Oligarchia potrafiła przywilejami i nadzorem zapewnić sobie posłuch. Dbała o pozory i umiała szanować dumę rzemieślników — tym, którzy nie należeli do klasy politycznej, starała się dostarczyć rekompensaty ekonomicznej. Siła Wenecji polegała właśnie na zrozumieniu roli instytucji pośredniczących, klas i grup społecznych, które sprzyjają rozładowaniu konfliktów, nie zaś ich maksymalizowaniu. Najlepszym przykładem mogły być tu wybory doży: przypadek wprzęgano w ramy organizacji. Najpierw członkowie Wielkiej Rady wybierali trzydziestu, ci zmniejszali się do dziewięciu. Tych dziewięciu wybierało dwudziestu pięciu, którzy z kolei eliminowali się do dziewięciu, trwało to jeszcze dłuższy czas. Dążono do likwidacji jednostkowej czy grupowej samowoli. W oligarchiach zazwyczaj triumfuje spiskowa koncepcja polityki. W Wenecji zrobiono możliwie dużo, aby to niebezpieczeństwo odsunąć. Ktokolwiek chce zaplanować wszystko, traci panowanie nad rzeczywistością ciągle zmienną, przestaje skutecznie planować. Wenecjanie to rozumieli. Wiedzieli, że w życiu społecznym błędy są nieuniknione. Stwarzali dla tych ➢ 13 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

błędów ujścia bezpieczeństwa. Socjologia zatriumfowała tu nad filozofią. Nie obyło się to bez kosztów. I może dzisiejsze zagrożenie Wenecji, fizyczne zagrożenie tych wspaniałości, jest przypomnieniem o tamtych kosztach, o cenie, jaką trzeba zapłacić za sprawne funkcjonowanie społecznego mechanizmu?

➢ 14 ➢


B L A S K F E R R A RY

Ferrara wydaje się pogrążona we śnie. Rzucona w płaski, nudny krajobraz, należy do sfery niczyjej, do obszaru zawieszonego między Wenecją i podalpejskimi okolicami a wzgórzami Toskanii. Nie budzi ciekawości, skrywa swój blask. Jeżeli nawet ktoś wie, że było to kiedyś jedno z najludniejszych miast Włoch, wspaniały ośrodek kultury europejskiej, to po obejrzeniu kilku znaczniejszych budowli szybko wyrusza w dalszą podróż. Opuści Ferrarę rozczarowany — chyba że zdoła dostrzec blask minionej świetności, blask trudniej dostrzegalny niż we Florencji, Sienie czy Asyżu, niż nawet w Rawennie lub Pizie. Przeszłość skryła się tu głęboko, ale czasem staje się nagle uchwytna. Doznałem tego w ogromnej sali Palazzo Schifanoia — Pałacu Beztroski. Rzucony z dala od centrum gmach był ulubionym miejscem wypoczynku panów Ferrary, rodu d’Este. Pałac opustoszał, zagubiła się dawna beztroska, tylko wspaniały portal przykuwa uwagę. W komnacie na pierwszym piętrze odkryto w XIX wieku pod warstwą wapna cykl fresków. W pustej sali na zniszczonych częściowo malowidłach ożywa dawna Ferrara. Kim są przedstawieni tu ludzie? Kim był ich twórca (twórcy)? Jakie było to miasto? Ściany zaczynają mówić. Wzywają do podjęcia wysiłków, do odrzucenia rutyny spojrzenia. Freski z Palazzo Schifanoia zachowały się w bardzo różnym stanie. Ich działanie może być przez to tym potężniejsze, jesteśmy zaproszeni do twórczej pracy, do przywrócenia im życia. Jedne są aż zbyt jaskrawe — mu➢ 43 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

simy oddzielić to, co dodała pochopna ręka konserwatora. Inne ukazują świeżość barw, śmiałość linii, doskonałość kompozycji. Jeszcze inne są tylko zarysem dzieła, fascynującym fragmentem, który wciąga wyobraźnię. Czym mogła być kiedyś scena w kuźni Wulkana? W jaki wzór, w jaką grę barw układały się zwierzęta z Po lo wania, na którym kolory wygasły, a rysunek stracił wyrazistość? Inne wreszcie są już na zawsze martwe — wywiedzione ręką twórcy z nicości, dłonią czasu zostały z powrotem przywrócone nicości. Freski z Palazzo Schifanoia postawiły mnie z całą siłą przed problemem, który nieraz dostrzegałem w muzeach, w zatłoczonych dziełami salach, gdzie przetaczają się tysiące często niewidzących, często obojętnych spojrzeń: czym byłyby te obrazy, gdybyśmy co pewien czas nie odkrywali ich dla siebie, nie patrzyli na nie z bezinteresownym, swobodnym zachwytem? Gdybyśmy nie ożywiali ich podziwem, nie podejmowali wysiłku odszukania przeszłości, odszukania siebie w przeszłości? Kiedy zdjęto wapno z ferraryjskich fresków, opadły też łuski z naszych oczu. Odkrycie tych malowideł każdy może dla siebie powtórzyć — jak i odkrycie innych dzieł, zakrytych nie wapnem, lecz naszą obojętnością, lenistwem, brakiem wiedzy czy wrażliwości. Choćby dzieło było najbardziej znane, możemy je bez wstydu odkryć dla siebie, jesteśmy wówczas jego współtwórcami — ono też nas potrzebuje, karmi się naszym spojrzeniem, utrwala naszym zachwytem. Kiedy odsłonięto malowidła z Palazzo Schifanoia, przywrócono intensywny obraz życia dawnej Ferrary. Żadne freski nie zajmują się tak otwarcie świeckimi problemami, żadne nie są tak szerokim wizerunkiem codziennego życia Qu attro cen ta. Artyści florenccy szukali pretekstu religijnego, kiedy mówili o współczesności: Benozzo Gozzoli w kaplicy pałacu Medici-Riccardi, Ghirlandaio w Santa Maria Novella, tworząc sceny religijne, także przedstawiali otaczający ich świat, byli jednak skrępowani konwencją. Malowidła ferraryjskie otwarcie ukazują współczesne postaci, bez żadnego pretekstu, bez ukrywania się za pseudohistorycznym przebraniem. Na zamówienie władcy miasta chwalą władcę i jego ulubieńców. ➢ 44 ➢


B L A S K F E R R A RY

Kim wszakże był twórca (twórcy?) tych fresków? Toczono o to burzliwe spory, później odkryto dokument, który zdawał się całkowicie rozstrzygać autorstwo. Francesco Cossa zwraca się w liście do księcia Borsa d’Este ze skargą, że za pracę nad freskami został nikczemnie potraktowany i zapłacony. Wkrótce jednak dyskusje powróciły, bo list Cossy odnosi się tylko do części (najciekawszej i najlepiej zachowanej) malowideł, a i wśród nich także są fragmenty odmienne stylistycznie, nasuwające myśl co najmniej o pomocnikach bądź współpracownikach. Nie ulega jednak wątpliwości, że kompozycje z Palazzo Schifanoia różnią się w tonacji od dzieł toskańskich czy umbryjskich, że łączy je oryginalna wrażliwość artystyczna. Dlatego bez rozstrzygania problemu autorstwa uznajmy je za dzieło szkoły ferraryjskiej, za jej wkład do kultury malarskiej Włoch renesansowych. Wkład ważny, długo lekceważony. Zawinił tu zapewne Vasari, który zbył ferraryjczyków bagatelizującymi wzmiankami. A przecież to malarstwo rozkwitło w XV wieku wspaniale, wytworzyło oryginalną szkołę, której przewodziło trzech mistrzów: przede wszystkim Cosmé Tura, Francesco Cossa i Ercole de’ Roberti. Im właśnie przypisuje się freski z Palazzo Schifanoia. Był to cykl poświęcony dwunastu miesiącom, trzy z nich zachowały się we względnie dobrym stanie: marzec, kwiecień i maj. Każdy miesiąc ukazany został w trzech pasmach. U góry w mitologicznej scenerii trudy i radości mieszkańców Ferrary o tej porze roku. Pas środkowy zajmują znaki zodiaku i postaci symbolizujące cnoty i grzechy wiązane z danym miesiącem. U dołu sceny z życia Borsa d’Este i jego świty na tle zabaw dworskich czy prac rolnych. Ze splątanej kompozycji wybija się jasna arabeska znaków zodiaku; zwłaszcza marzec jest artystycznie znakomity: po bokach Barana dwie postaci, Lenistwo i Aktywność — zaliczyłbym je do najpiękniejszych dzieł włoskiego renesansu. Zadziwiające Lenistwo, mężczyzna w strzępach żółtego kaftana, przypomina pełne energii sylwetki Andrea del Castagno, tylko w miękkości spojrzenia i w gorzko-ironicznym wygięciu ust czai się smutek. Kwiecień — to alegoria miłości: u góry dwa łabędzie ciągną wspaniały rydwan, na którym zakuty w zbroję ➢ 45 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

rycerz klęczy przed Wenerą (jakby malarz przewidywał dekoracje do Wagnera); obok, wśród kłębiących się królików, symbolu płodności, gromadka pięknej młodzieży przygląda się młodej parze w dość intymnym objęciu; nad sceną, w fantastycznym pejzażu, króluje nagość trzech Gracji. Oswojone z bogactwem kompozycji spojrzenie skupia się teraz na dolnej partii fresków: w otoczeniu młodych paziów i naburmuszonych dworaków panuje tam miłościwie książę Borso: Borso sprawujący sądy, Borso na polowaniu, Borso bawiący się z błaznem i wynagradzający go monetą, Borso przyjmujący posłów. Dworski świat układa się wokół oblicza księcia jak wokół słońca. To było centrum życia, centrum Ferrary. Miasto skupiało się wokół dworu, wokół pałaców, a książęta dbali o jego rozwój, wytyczali nowe dzielnice. Dlatego Burckhardt nazwał Ferrarę pierwszym nowoczesnym miastem Europy: była wzorem stolicy książęcej, była symbolem dworskiego ideału — będzie później naśladowana przez Ludwików we Francji, przez niemieckich książąt. Z oblicza Borsa bije zadowolenie. Trudno dopatrzyć się w jego wizerunkach powagi, ferraryjscy malarze nie byli pochlebcami. Dobroduszny uśmiech księcia mało ma w sobie inteligencji, podbródki leniwie spływają na bogatą materię kaftana. Tylko w spojrzeniu dostrzegamy (a może jedynie pragniemy dostrzec) cień tej przenikliwości, która charakteryzowała polityczne działania Borsa. Zgoda, był próżny, lubował się w zbytku, był łasy na pochlebstwa, cesarza Fryderyka III gościł w Ferrarze z niezwykłym przepychem. Otrzymał jednak za to upragniony tytuł księcia Modeny i Reggio, co podnosiło jego polityczne znaczenie. Marzył wszakże o tytule księcia Ferrary, który mógł otrzymać jedynie od papieża. Dlatego Piusa II witał z jeszcze większym splendorem i obiecał trzysta tysięcy florenów na projektowaną przez papieża wyprawę turecką. Wszystko na nic, Pius II książęcej godności mu nie przyznał. Borso otrzymał wymarzony tytuł od Pawła II. Udał się do Rzymu ze wspaniałą eskortą. Bawił tam prawie miesiąc, niezmiernie dumny z okazywanych mu honorów. Wyjeżdżając, kazał rozdzielić cztery tysiące dukatów między papieską służbę. ➢ 46 ➢


B L A S K F E R R A RY

Był to triumf rodu d’Este. Na skomplikowanej i wciąż zmieniającej się szachownicy politycznej Włoch Ferrara zajmowała miejsce szczególnie trudne. Trzeba było chytrego gracza, jakim okazał się Borso (i kilku jego następców), aby zbyt ostre apetyty sąsiadów wzajemnie sobie przeciwstawić: Ferrara zamiast terenem ekspansji stała się koniecznym elementem równowagi sił. Tytuł książęcy był tu świetną pomocą i opłaciły się dukaty rozdane watykańskiej służbie. Warto jednak wspomnieć, że wydarzenia historyczne nie zawsze dają się jednoznacznie ocenić i nie zawsze od razu odkrywają całe swoje znaczenie: nie mógł Borso przewidzieć, że tytuł książęcy stanie się przyczyną odebrania jego rodowi Ferrary; stał się bowiem lennikiem Kościoła i Kościół pod koniec XVI wieku upomni się o Ferrarę jako o swoje lenno. Pałac Schifanoia to wszakże tylko miejsce beztroskiego odpoczynku książąt Ferrary, a tamtejsze freski, choć są portretem wspaniałym, są wizerunkiem jednostronnym. Może na wpół zatartych malowidłach, na przypisywanej Ercole de’ Robertiemu alegorii września dostrzec wolno drugie, groźniejsze i bardziej skryte oblicze miasta i rodu. Triumf lu bież no ści ma w sobie coś z dantejskich wyobrażeń: w kuźni Wulkana pracują straszne postaci cyklopów; dwie małpy ciągną diaboliczny rydwan; Mars i Wenera, splątani w pół miłosnym, pół śmiertelnym uścisku, okryci zostali przezroczystym całunem. Kontrapunktowo ułożone sceny są dramatyczną grą skojarzeń, wprowadzają w przedziwny świat fantasmagorii. Nie malarskim, lecz realnym pomnikiem takiego złączenia grozy, fascynacji i wdzięku jest inna budowla Ferrary, wspaniałe Castello Estense. Zamek otoczony fosami, zbrojny w potężne wieże, wykusze, blanki, mosty zwodzone, sprawia wrażenie przestrzeni doskonale wydzielonej, żyjącej własnym prawem, zamkniętej i bacznie strzegącej swych tajemnic. Dzisiaj mieszczą się tu urzędy miejskie, można zwiedzać reprezentacyjne sale, ale nie tam dostrzeżemy minioną wielkość Ferrary. Dopiero kiedy przewodnik otworzy drzwi do podziemi, kiedy po niskich i wąskich pochylniach zejdziemy w dół, kiedy światło latarki ukaże nam klatki ciemnic, w których zamykano ➢ 47 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

ludzi, dopiero wówczas uświadomimy sobie drugie oblicze Ferrary, mroczne strony jej przeszłości. Tutaj trzymano Hugona i Paryzynę przed straceniem. Markiz Niccolò III, ojciec Lionella i Borsa, wyróżniał nad wszystkich swego pierworodnego syna, Hugona, widział w nim swego następcę. Cierpiał, że jego młoda żona, Paryzyna, odnosi się do pasierba z niechęcią. Wysłał więc ich oboje — jak opowiadają kronikarze — z pielgrzymką do Loreto, aby położyć kres wrogości. Udało się to tak dalece, że Hugo i Paryzyna zakochali się w sobie. Kochanków zdradzono. Gniew markiza był straszny: obydwoje zostali skazani na śmierć. Wyrok wykonano, a jego sentencja została przesłana włoskim dworom. Świadkiem podobnych wydarzeń bywały wszakże i inne pałace tamtych czasów. Ciemnoczerwone mury zamczyska d’Estów dlatego pobudzają naszą wyobraźnię, że kwitła tu wspaniała kultura. Ktoś zauważył (a warto się nad tym półżartobliwym stwierdzeniem zastanowić), że z pięciu wielkich poematów epicznych, jakie w ciągu kilku tysięcy lat powstały w kręgu kultury zachodniej — Homer, Wergili, Milton, Ariosto, Tasso — dwa stworzone zostały przez poetów ferraryjskiego dworu. Kulturalny rozkwit Wenecji czy Florencji tłumaczyć można ich zamożnością i potęgą. Ale jak wyjaśnić niezwykłe promieniowanie prowincjonalnych ośrodków — Ferrary, Mantui, Urbino? Ferrara była jeszcze — w porównaniu z maleńkim Urbino — względnie ludnym miastem; w okresie renesansu dochodziła do stu tysięcy. Rozkwit zawdzięcza swym władcom, zwłaszcza Lionellowi, który uczynił z niej czołowy ośrodek humanizmu. Znamy twarz markiza ze wspaniałego portretu Pisanella: ścięte czoło, nos długi, krótko strzyżone kłębiące się blond włosy. Lionello uczestniczył w sporach erudytów, za młodu pisywał włoskie poezje, później poświęcał wiele czasu studiom łacińskim, był dumny ze swego księgozbioru. Ale przede wszystkim pozwalał działać innym, przyciągał humanistów, opiekował się miejscowym uniwersytetem, który zyskał europejską sławę. Na dworze panowały wyszukane reguły grzeczności, umiejętność prowadzenia wykwintnej rozmowy stała się warunkiem powodzenia. ➢ 48 ➢


B L A S K F E R R A RY

Zadziwia mieszanina wyrafinowania i prostoty (omalże prostactwa), w jakiej żyli władcy Ferrary. Kiedy Niccolò III wyprawiał wesele Lionellowi i Małgorzacie z domu Gonzagów, koszty uroczystości pokrywali w przeważającej mierze zamożni obywatele miasta. Młoda para zamieszkała na zamku. Miała dwie sypialnie: na lato od północy i na zimę od południa. Sprzęty były bogato zdobione, lecz niezbyt wygodne. Łazienki były wówczas czymś wyjątkowym i trzeba zapisać na chwałę domu d’Estów, że w inwentarzu garderoby znalazła się jednak ozdobiona herbem duża miednica do mycia nóg. Musiało być w Ferrarze coś fascynującego, jeżeli miasto zdołało podbić najbardziej może kontrowersyjną postać renesansu, Lukrecję Borgię. Córka Aleksandra VI, papieża słynnego ze swych występków, siostra Cezara Borgii, w którym świat widział wcielenie szatana, a Machiavelli ideał władcy, poślubiona została księciu Ferrary. Los jej dotychczasowych mężów nie zdawał się wróżyć długowieczności temu związkowi, a jednak Lukrecja okazała się nie tylko przykładną żoną, lecz również mądrą władczynią, dbającą o los miasta, walczącą o jego interesy nawet ze swym papieskim ojcem. Pod koniec XVI wieku schyłek Ferrary był już oczywisty, włączenie do Państwa Kościelnego było końcem jej wielkości. Ferrara zasnęła, pokryła się trawą. Wspaniałe budowle przemieniły się w ruinę. Choć dzisiaj otrząsnęła się z letargu, stała się jednak zupełnie innym miastem. Ciągłość historyczna została gwałtownie przerwana. Odwiecznym marzeniem ludzi jest utrwalić się w potoku czasu, nadać swym dziełom formę, która byłaby zrozumiała po latach: a więc stanowczą, wyrazistą, a jednocześnie otwartą, zdolną do zmian, gdy zajdzie tego potrzeba. Nie ma tu niezawodnych reguł. Należałoby patrzeć na kulturę z trojakiej perspektywy czasowej: tak w teraźniejszości korzystać z przeszłych doświadczeń, aby zdały egzamin w przyszłości. Ale tak patrzeć nie potrafimy. Nie ma zresztą jednej tylko przyszłości, która by raz na zawsze decydowała o sensie naszych poczynań — przyszłość pozostaje otwarta. Nie tylko więc sukcesy powinny nas interesować, ale i nadzieje niespełnione, i krótkotrwałe rozkwity. Szkoła ferraryjska była takim ➢ 49 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

meteorem, włoskie malarstwo poszło inną drogą, dlatego została zapomniana, zlekceważona, niezrozumiana. Dzisiaj inaczej patrzymy na jej dokonania. W stylistycznej odmienności dostrzegamy dawne zamierzenia, stają się nam bliskie. Dlatego może blask Ferrary przetrwał najpełniej w jej malarstwie. Cechująca tę szkołę nerwowość, manieryczne splątanie linii, dramatyczność gestu — wszystko to odpowiada współczesnej wrażliwości. A wyraz najpełniejszy znalazło, moim zdaniem, w zdobiących przykatedralne muzeum płótnach Cosmé Tury — Zwiasto wanie i Święty Je rzy. Natychmiast uderza chorobliwa wrażliwość Tury, to jest malarstwo człowieka rozdartego. Zwłaszcza Święty Je rzy wydaje się pogonią za niemożliwym: przerażenie jest zarazem kamienną maską, ruch zamiera w znak. Zwiasto wanie, ze względu na temat, jest dużo spokojniejsze: ptaszek szepczący do ucha Marii Dobrą Nowinę przenosi nas w świat idylliczny, ale dłonie Madonny (jak dłonie księżniczki ze Świętego Je rze go) zdają się odarte ze skóry, szaty zastygły w nerwowe linie, widoczny z tyłu krajobraz to fantastycznie piętrzące się skały. Świat dramatycznie współobecnych przeciwieństw: strach i uspokojenie, piękno i brzydota, wyniosłość i lekkość, fascynacja i repulsja dochodzą jednocześnie do głosu. Przejmujący, ale często w zamierzeniu sztuczny koloryt, ciągłe zmaganie się z formą. To malarstwo nie chce być ani łatwe, ani naturalne, samo stwarza sobie konwencje, aby je następnie rozbijać. Stajemy wobec wyobraźni osaczonej, próbującej wyrwać się spod władzy jakiejś fatalnej siły, ale wyobraźni olśniewającej urodą. Może malarstwo Ferrary, jak i jej kultura, skazane było na brak bezpośredniej kontynuacji. Było kwiatem pozbawionym owoców, niemniej kwiatem wspaniałym. Hermetyczność, manieryzm tej sztuki nie znalazły zrozumienia u bezpośrednich następców, dziś wydają się tym bardziej przejmujące: przeszłość jest tu zarazem obecna i nieosiągalna. Tajemniczy, zawiły, zmagający się z przyrodzoną ludzkim tworom jałowością, miniony, a jednak żywy świat znalazł dramatyczny wyraz w dziełach Cosmé Tury. Dziwne barwy tego malarstwa przywracają blask, jakim świeciło kiedyś miasto, jego mieszkańcy, jego budowle. ➢ 50 ➢


B L A S K F E R R A RY

Szukajmy tego blasku w twarzach, które wydają się rzeźbione, ryte w twardej materii, w kamiennych, pustych, obsesyjnie piętrzących się krajobrazach, w metalicznym dźwięku kolorów, w nerwowej plątaninie linii.

➢ 51 ➢


U C Z N I OW I E C Z A R N O K S I Ę Ż N I K A

San Gimignano jest dziś niewielkim, kilkutysięcznym miasteczkiem. Jego niezwykłą średniowieczną urodę dość tandetnie wyretuszowano pod gusta zwiedzających. Trudno się dziwić — miasteczko żyje z turystów. I tak jest chyba lepiej. Sądząc z opisów Jarosława Iwaszkiewicza, czterdzieści lat temu było bardziej prawdziwe, ale też biedniejsze, zamknięte w sobie i zamykające swych mieszkańców w ciasnych horyzontach, zasklepione, zamarłe. A kiedyś... Na każdym kroku spotyka się tu zabytki świetnej przeszłości, materialnie doskonale zachowane, lecz pozbawione dawnych funkcji, obumarłe, wyzute z duszy. Także przed wiekami było to miasto małe, ludnością i bogactwem nie mogące się równać ze wspaniałościami Florencji czy Sieny. A jednak było przez pewien czas niezawisłą republiką, stanowiło drobny, lecz precyzyjnie funkcjonujący organizm społeczny. Dziś zachował się tylko artystyczny wyraz tamtej epoki utrwalony w kamieniu i na freskach. San Gimignano stanowi jednak pewną frapującą całość. Można tu lepiej zobaczyć freski Lippo Memmiego (w Palazzo del Popolo), Barny di Siena i Domenica Ghirlandaio (w katedrze), Benozza Gozzoli (u Świętego Augustyna), bo złączyły się na zawsze z murami, z lasem wież, z okolicznym krajobrazem, z całym miastem. Może to drobna skala łatwiej trafia do wyobraźni, może oczywisty i frapujący anachronizm całego San Gimignano. Dlatego zapewne problemy władzy — podział na rządzących i rządzonych, formowanie się elit politycznych i ich spo➢ 94 ➢


U C Z N I OW I E C Z A R N O K S I Ę Ż N I K A

łeczna rola, zakres swobód obywatelskich — są tak ostro wyczuwalne w tej niegdyś niepodległej republice, będącej dziś czymś między prowincjonalną dziurą a (wspaniałym) historycznym skansenem. Walka o władzę nie tylko sprzyjała rozwojowi, lecz i niosła zniszczenie. Jej konsekwencje widoczne są do dziś i stanowią o uroku San Gimignano. Miasto było rozdarte walką stronnictw. Dlatego wznoszono wieże, które dawały schronienie w czas niepokojów. Później budowano je jako widomy wyraz zamożności i politycznego znaczenia. Kiedyś było ich 72, dziś zachowało się tylko 13, ale i obecnie wywierają wrażenie niezapomniane. Miasteczko położone jest na wzgórzu, panuje nad okolicą, co jeszcze uwydatnia pionową kompozycję. Wieże były dumą ich właścicieli, pobudzały do współzawodnictwa. Rozporządzeniem władz zakazano, aby były wyższe od tej, którą wzniesiono przy starym ratuszu. Rodziny budowały więc po kilka symboli swej znakomitości. Zachowały się podwójne wieże Ardinghellich i Salvuccich. Te dwa rody przewodziły zwalczającym się stronnictwom gwelfów i gibellinów. Gibellińska rodzina Salvuccich zobowiązała się układem zawartym ze zwolennikami gwelfów w roku 1257, że zburzy jedną ze swych czterech wież, że zamuruje drzwi wychodzące na główną ulicę, że będzie się ubierać na czarno i przynajmniej przez dziesięć lat nie będzie golić bród. Te sprawy miały wówczas pierwszorzędne znaczenie polityczne, określały miejsce danego rodu w społeczności, zakres jego wpływów. Najwspanialsza wieża zdobi nowy ratusz, Palazzo del Popolo. Z jej szczytu rozciąga się widok na okoliczne winnice, na pola oliwek, na ziemię czasem złociście czerwonawą, czasem spaloną i brązową. W tym gmachu 8 maja 1300 roku Dante jako ambasador Florencji wygłosił słynną mowę o konieczności stworzenia w Toskanii zjednoczonego stronnictwa gwelfów. Wizją Dantego była polityczna centralizacja, która przywróciłaby Italii niezależność i wielkość. A jednak jego plany nie zostały przyjęte z entuzjazmem: czyżby władcy San Gimignano przeczuwali niebezpieczeństwo, jakie kryło się dla nich w procesie scalania? Czyżby wiedzieli, że twórczą energię ludzi wykorzystać można w pełni wówczas, gdy istnieją mechanizmy, ➢ 95 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

które najzdolniejszym pozwalają na staranie się o uczestnictwo w rządzeniu, a uniemożliwiają zasklepienie się w przywilejach władzy? Centralizacja polityczna była zapewne słusznym zaleceniem. Nie każda jednak i nie za wszelką cenę: Florencja stanowiła potęgę zbyt zachłanną i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie tolerowałaby na dłuższą metę żadnych lokalnych, nie w pełni od niej zależnych ośrodków władzy. Mniejsze miasta utraciłyby udział w rządach, przestałyby wytwarzać polityczną elitę, mogłyby dawać jedynie sprawnych wykonawców. A ponieważ naturalną tendencją aktywnej zbiorowości jest prawo obywatelstwa, prawo współdecydowania o własnych problemach, przeto tak „scentralizowani” muszą zamierać. Były to żywotne dylematy dla ludzi, którzy w San Gimignano budowali wieże ku chwale własnej i miasta, którzy walczyli o suwerenność i o przywileje. Dla nich pewne formy rozdrobnienia — podział na śmiertelnie skłócone stronnictwa — były zabójcze; inne — własny samorząd — były źródłem pomyślności. Niegdysiejsza wielkość tej osady, jej późniejsze obumieranie kierują myśl ku problemowi władzy. Włoskie miasta stale zmagały się z dwojakim zagrożeniem — przez despotyzm i przez anarchię; w obu wypadkach twórcza obecność jednostek w społecznym organizmie była likwidowana. A przez to cała zbiorowość stawała się słabsza, mniej odporna na ataki z zewnątrz i wewnętrzne rozprzężenie. Tu rodziło się fascynujące zagadnienie: czym jest mechanizm władzy, jakimi zasadami powinien się kierować doskonały (najbardziej efektywny) władca? Zrozumieć ten mechanizm, zdobyć tajemne zaklęcie, zastosować je w praktyce — to uzyskać pełne panowanie nad ludźmi, stać się demiurgiem. Iluż tak myślało, za iloma, zdawałoby się, trzeźwymi analizami czaiło się marzenie o budowie nowego wspaniałego świata! Machiavelli, dając omalże czysto polityczną interpretację problematyki władzy, otworzył pole dla fascynujących, lecz jakże zdradliwych poszukiwań. Sam był raczej pragmatykiem, ale jego dzieło żyło (i żyje) niezależnie nie tylko od intencji twórcy, lecz w dużej mierze od zawartych w tych utworach treści. Inspiruje pewien mit, ➢ 96 ➢


U C Z N I OW I E C Z A R N O K S I Ę Ż N I K A

wizję księcia (władcy) doskonałego — doskonale dobrego, doskonale skutecznego lub doskonale złego. Kiedy zapomniany przez ogół Niccolò Machiavelli umiera w roku 1527 i zostaje pochowany we florenckim kościele Santa Croce, jego dzieło budzi się dopiero do życia. Wkrótce opublikowano Księ cia, którego sława — czy niesława — zatoczyła szybko szerokie kręgi. We Francji epoki Katarzyny Medycejskiej nastroje antywłoskie stają się dość powszechne; za symbol włoskiej przewrotności uchodzi Machiavelli. Gentillet w 1576 pisze pierwszą refutację, pierwszego An ty-Machiavela. Już wcześniej słowo „makiawelizm” staje się w Anglii negatywnym określeniem pewnej postawy. A więc nie tylko kontrreformacja widziała w nim czarną owcę. Później karta się odwraca. Zobaczono we florenckim sekretarzu bezlitośnie trzeźwego obserwatora społeczeństwa. Podziwiali go ludzie najróżniejsi: Rousseau, Fichte i Hegel, Lenin i Gramsci, Mussolini i Malaparte. Powstawały rozliczne interpretacje. Nie o Machiavellego mi tu jednak chodzi ani o interpretacje jego dzieła, lecz o kontynuację wskazanej przez niego problematyki, o jego uczniów, którzy starali się nie być uczniami czarnoksiężnika, bezradnymi wobec fascynujących mocy, nieraz jednak w pułapki Machiavellowskiej tematyki wpadali głębiej niż ich mistrz-antagonista. Często widziano w Księ ciu komentarz do historii współczesnej bądź nawet jej proroczą zapowiedź. Giuseppe Ferrari twierdził, że florencki sekretarz przewidział rewolucję francuską. Czasem interpretatorzy już bardziej otwarcie uwspółcześniali to dzieło. Ksiądz Guillon ogłosił w 1815 roku tekst Księ cia z rzekomymi adnotacjami Napoleona. Rękopis miał być odnaleziony w karocy cesarza po klęsce pod Waterloo. W 1865 roku ukazała się w Lipsku anonimowa broszura Machjawel polski, w której autor poszukuje „przewodnika politycznego, jakiegoś steru pisanego, który by ogólnie był wskazówką, jak się, jeżeli nie naród cały, to przynajmniej jego naczelnicy prowadzić politycznie powinni, aby odzyskać swobody nasze”. Włoskie miasta — wielkie blaskiem politycznej elity i razem z nią upadające — wciąż przywodzą na myśl zagadnienie ➢ 97 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

z naiwną śmiałością postawione przez anonimowego publicystę: jak się naczelnicy społeczności „prowadzić politycznie powinni”, jak powinna się tworzyć i działać polityczna elita? Chciałbym tu wspomnieć o dwóch nawiązaniach do Księ cia, o dwóch podjęciach Machiavellowskich dylematów. Pierwsze jest spojrzeniem negatywnym, drugie próbą twórczego odnowienia; pierwsze pisane na dworze przez przyszłego króla, drugie w celi przez więźnia politycznego. An ty-Machiavel pióra przyszłego Fryderyka II, króla Prus, budzi zdumienie w zestawieniu z autorem. Wydawać się może nawet ironicznym żartem: przebiegły władca głosi naiwnie cnotliwe, oderwane od rzeczywistości maksymy. Wystąpienie Fryderyka staje się zrozumiałe, jeżeli spojrzeć na nie jako na wyraz oświeceniowych utopii — utopii przyrodzonej dobroci człowieka. „Książęta mają rządzić ludami, wymierzać sprawiedliwość i dawać przykład swym poddanym, tudzież stać się przez swą dobroć, wielkoduszność i litościwość żywymi wizerunkami Boskości”. Jeżeli czasem rzeczywistość odbiega od wzniosłych maksym, trzeba o tym jak najszybciej zapomnieć. Zło rodzi się w społeczeństwie jedynie z fałszywych reguł działania, dlatego, zdaniem Fryderyka, dzieło Machiavellego jest zgubne: „Ośmielam się wziąć ludzkość w obronę przeciwko temu potworowi, który czyha na jej zgubę, ośmielam się przeciwstawić rozum i sprawiedliwość sofizmatowi i zbrodni; odważyłem się na wypowiedzenie swych spostrzeżeń o Księ ciu Machiavellego rozdział po rozdziale, aby antidotum następowało bezpośrednio po truciźnie”. An ty-Machiavel jest tylko pozornie przeciwieństwem Księ cia, naprawdę Fryderyk postępuje jak uczeń czarnoksiężnika: rozpętuje żywioły, nad którymi trudno potem zapanować. Wierzy bowiem, że kto posiadł wiedzę o dobrych regułach działania, ten może kształtować materię społeczną, która będzie mu powolna. Komu przyświeca godny cel, kto głosi cnotliwe zasady, ten pokieruje ludzkość ku szczęśliwości. Trudno się dziwić, że kiedy przyszło do konkretnego problemu, do problemu środków wiodących do tego celu, Fryderyk król nie był już tak skrupulatny jak Fryderyk publicysta. Przy konkretnych rozwiązaniach ➢ 98 ➢


U C Z N I OW I E C Z A R N O K S I Ę Ż N I K A

ten pupil Woltera okazał się aż nadto bystrym czytelnikiem Machiavellego. Negowanie związku między polityką a moralnością prowadzi bowiem do podobnych rezultatów jak jego absolutyzowanie. I do podobnych konsekwencji społecznych. Antonio Gramsci w faszystowskim więzieniu pisał No wo cze sne go księ cia, czy raczej notatki do tak ambitnego dzieła. Analizował współczesne mu Włochy, szukał wyjścia z kryzysu. Interesują mnie tu nie konkretne propozycje pozytywne, związane z ówczesną sytuacją i taktyką partyjną, lecz pewne bardziej ogólne, choć fragmentaryczne uwagi o No wo cze snym księ ciu, o problematyce elity politycznej. Ze szyty wię zien ne nie były systematycznym dziełem, lecz właśnie notatkami — należy o tym pamiętać, zresztą Gramsci sam przestrzega przed niebezpieczeństwami „doktrynalnych abstrakcji”. „Księ cia Machiavellego można by uznać za egzemplifikację historyczną sorelowskiego «mitu», czyli ideologii politycznej przedstawionej nie w postaci chłodnej utopii czy doktrynalnego rozumowania, ale jako skonkretyzowany wytwór fantazji, oddziałujący na psychikę rozproszonego, rozbitego na cząstki ludu, pobudzający i organizujący jego wolę zbiorową. Utopijność Księ cia polega na tym, że ów książę w rzeczywistości politycznej nie istniał, nie występował wobec narodu włoskiego w postaci bezpośredniej i zobiektywizowanej, lecz był czysto doktrynalną abstrakcją, symbolem idealnego wodza, władcy. [...] W konkluzji wszakże Machiavelli utożsamia się z ludem, ale nie z ludem w ogólności, lecz z tym ludem, który on sam przekonał swymi poprzednimi wywodami, którego on, Machiavelli, stał się sumieniem i świadomością”. Władca mający wyrażać zbiorową wolę ludu, jego mityczną świadomość, utożsamianą z kolei z wywodami twórcy doktryny — Gramsci przenikliwie dostrzegał niebezpieczeństwo nadużyć tym groźniejszych, że księciem w otaczającym go świecie nie była już jednostka, lecz zorganizowany aparat polityczny. W faszystowskim więzieniu notował refleksje, które były subtelną analizą włoskiej rzeczywistości, niebezpieczeństw, w jakie „nowoczesny książę” uwikłał siebie i własne społeczeństwo. „W krajach, gdzie istnieje jedna, totalitarna partia rządo➢ 99 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

wa, partia ta nie pełni już funkcji czysto politycznych, ale raczej techniczne, propagandowe, policyjne, wywiera wpływ moralny i kulturalny. Jej funkcja polityczna ma charakter pośredni: chociaż bowiem nie istnieją inne partie legalne, istnieją zawsze faktyczne stronnictwa i tendencje, nie dające się poskromić w sposób legalny, z którymi polemizuje się i walczy jak w grze w ciuciubabkę. W każdym razie to pewne, że w takich partiach dominują funkcje kulturalne, wytwarzając specyficzny żargon polityczny, zagadnienia polityczne przybierają więc postać kwestii kulturalnych i jako takie stają się nie do rozwiązania”. Antonio Gramsci przestrzegał przed tego rodzaju nowoczesnymi książętami, „którzy sami głoszą w imieniu mas własną niezbędność, a potem przychodzą jako wypełnienie obietnic i nadziei” — chcą być jednocześnie ludem, księciem i Machiavellim. Obiecują polityczne ożywienie, wszystkiemu nadają polityczną etykietę, aż polityka zanika pod żargonem, życie społeczne zostaje podporządkowane propagandowemu schematowi. „Masy służą wówczas po prostu jako masy operacyjne i zdobywa się je za pomocą haseł moralnych, bodźców sentymentalnych i mesjanistycznych mitów w oczekiwaniu na legendarną erę, kiedy to wszystkie obecne sprzeczności i niedole zostaną automatycznie rozwiązane i naprawione”. Może sprawiła to pamięć o niezawisłych miastach-republikach, może obcowanie z dziełami florenckiego sekretarza, Włosi byli wyczuleni na „problem księcia”, na zagadnienie władzy. Vilfredo Pareto analizował krążenie elit, Robert Michels badał formowanie się oligarchii w zorganizowanych strukturach politycznych, Gaetano Mosca interesował się ewolucją warstwy kierowniczej. Czy należy ich uznać, jak chce James Burnham, za spadkobierców Machiavellego? Raczej może za krytycznych kontynuatorów; ich analizy są interesujące zwłaszcza wówczas, gdy nie usiłowali wyjaśnić wszystkiego, gdy pamiętali o historii, jaka się przydarzyła uczniowi czarnoksiężnika. Gaetano Mosca dał interesujące sformułowanie wielu dylematów, które przeczuwamy, zwiedzając miasta włoskie. Ostateczne wyjaśnienie tych kwestii jest utopią, możemy się tylko zbliżyć do ich trafniejszego uchwycenia. ➢ 100 ➢


U C Z N I OW I E C Z A R N O K S I Ę Ż N I K A

Mosca zwrócił uwagę na socjologię polityki: w każdym społeczeństwie istnieje grupa, która sprawuje efektywną władzę; monarcha czy despota nie może rządzić krajem bez aparatu urzędniczego, czyli warstwy kierowniczej; demokracja nie może funkcjonować bez zorganizowanej mniejszości, czyli warstwy kierowniczej. Nazwał tę grupę klasą polityczną; rządzi ona, posługując się pewną formułą polityczną, czyli pewnym usprawiedliwieniem własnej władzy, pewną ideologią. Mosca próbował — nie zawsze szczęśliwie — analizować różne typy organizacji warstwy kierowniczej; słusznie podkreślił, że zagadnieniem podstawowym jest mechanizm kooptacji i eliminacji, zgodnie z którym grupa rządząca przyjmuje do swego grona pewne jednostki, a eliminuje inne. Włoski uczony wielu zagadnień nie postawił: jakie są typy formuł politycznych i jak określają one warstwę kierowniczą; inne postawił chaotycznie, inne fałszywie. Zwrócił jednak uwagę na konieczność powolnego, lecz stałego odnawiania warstwy kierowniczej. Czy zachowane wieże rodu Salvuccich pozwolą nam przyjąć te wywody? Czy Mosca wzorem florenckiego sekretarza nie zapomniał o roli prawa, które odbiera zwalczającym się stronnictwom zamknięty charakter, wprowadza tolerancję, zrozumienie i poszanowanie, umożliwia wymianę doświadczeń i ich utrwalenie, ułatwia przekazywanie władzy, twórcze krążenie elit?

➢ 101 ➢


DIONIZOS W SORRENTO

Zawieszone kilkadziesiąt metrów nad morzem, ukryte w skalnym załomie Sorrento ma w sobie coś oschłego. Utraciło dawny blask na rzecz Capri i Wybrzeża Amalfitańskiego, do nowej sytuacji nie potrafiło się dostosować. Kiedyś przyciągało koronowane głowy, wielki świat i półświatek. Bywali tu mężowie stanu, pisarze, muzycy. Wówczas nie było jeszcze drogi do Positano, Amalfi, Vietri. Zatrzymywano się więc w Sorrento. Dzisiaj w sezonie jest tu na ulicach może nawet tłoczniej niż w okolicznych miejscowościach wypoczynkowych, bo plaży właściwie nie ma, a pozostałe po dawnej świetności wielkie hotele mieszczą masowe wycieczki, przeważnie starszych Niemców i Szwedów. Turyści zatrzymują się przy straganach: wszędzie rozłożono różnej wielkości pudełka-pozytywki, które po otwarciu melodią słynnej piosenki namawiają skandynawskich emerytów, by powrócili do Sorrento. Wróciłem tu w połowie października. Przyjechałem już o zmroku. Przywitała mnie ściana deszczu. Byłem wściekły. Gustaw nakłaniał mnie do zostania w Neapolu, ale postanowiłem choć na krótko zobaczyć opustoszałe Sorrento, bo może wówczas odsłoni mi swój miniony czar. Zygmunt Krasiński marzył o tym miejscu, które w jego wyobraźni na zawsze złączyło się z imieniem Delfiny Potockiej. Tocqueville, spacerując po okolicznych skałach, obmyślał zarys wielkiego dzieła o Dawnym ustro ju i re wo lu cji. Deszcz nie sprzyja wywoływaniu najbardziej podziwianych duchów. Wkrótce jednak przestało padać. ➢ 165 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

Z brudnego hoteliku wyszedłem na puste ulice. Minąłem centralny placyk z posągiem świętego Antoniego. Wąskie uliczki błyszczały wodą. Z ogrodowego tarasu patrzyłem w dół na granatowy zarys morza. Regularny błysk odkrywał wzburzone fale: to światło latarni morskiej na bliskim, lecz skrytym za skalną ścianą Capri. W dali migotał świetlik Neapolu, pulsująca linia jasności. Wiecznie powtarzający się ruch fal jest widokiem fascynującym. Nie myślałem już o poszukiwaniu cieni przeszłości, o wywoływaniu przyjaznych duchów. Nie patrzyłem na skryte w mroku Sorrento, lecz na morze rozbłyskujące rytmicznym rzutem światła. Skłębione fale wynurzały się z ciemności i ginęły, wynurzały się i znów ginęły. W nieskończoność. Wyprowadzały poza czas. Podbijały wyobraźnię, która bezwolnie utożsamiała się z żywiołem, z wiecznym powrotem tego samego. Morze wciąga, obezwładnia siłą i ogromem. Jednych zdobywa przelotnie, na moment zapatrzenia w taniec sorrentyńskich fal, innych na całe życie. Czerpią z uniesień żywiołu własne uniesienia, wolę mocy, ruchliwości umysłu i nieskończoności horyzontu, aż wreszcie przełamią ramy osobowości, wykroczą poza ograniczenia człowieka.

* Nietzsche przyjechał po raz pierwszy do Włoch jesienią 1876 roku. Miał wówczas trzydzieści dwa lata. Zostawiał za sobą Niemcy, bazylejską profesurę, filologiczne złudzenia. Także Naro dziny trage dii, pierwszą książkę, już znaczącą, choć jeszcze nieśmiałą, książkę, której prawdziwą treścią była fascynacja dionizyjskim upojeniem, przełamaniem granic osobowości. Przez Genuę i Pizę dotarł do Sorrento. Na zaproszenie Malwidy von Meysenburg spędził kilka miesięcy w willi Rubinacci. Wstawał o świcie, ranek poświęcał pracy, potem chodził na długie spacery. W przechadzkach często towarzyszył mu Wagner, który mieszkał w hotelu Victoria, pięć minut od willi Rubinacci. Były to ostatki ich przyjaźni. Przed kilku laty Nietzsche, zafascynowany muzykiem oraz — delikatniej, lecz może głębiej — jego żoną, spędził w ich to➢ 166 ➢


DIONIZOS W SORRENTO

warzystwie szczęśliwe chwile duchowego zrozumienia. Podziwiał Wagnera, nie była to jednak pokorna admiracja. Chciał, aby Wagnerowska muzyka rozwijała się zgodnie z jego dionizyjską koncepcją sztuki, aby ich przyjaźń była nowym powrotem wiecznego mitu. Niedawna idylla zdawała się świadczyć, że niemożliwe jest możliwe — w szwajcarskiej willi, w nowym Naksos, odżyli antyczni bohaterowie: Wagner-Tezeusz, odważny, utalentowany zdobywca, Cosima-Ariadna, kobiecą subtelnością i przebiegłością wspomagająca herosa, i on, Nietzsche-Dionizos, bardziej od tamtych świadomy, bardziej udręczony, ale odradzający się mocą swej boskości, nieśmiertelny. Wagner nie zamierzał dostosowywać się do tych marzeń, nie dostrzegał ich, podczas ostatniego spaceru wzdłuż sorrentyńskiego wybrzeża opowiadał młodszemu przyjacielowi koncepcję Parsifala. Nietzsche ujrzał zdradę dawnych ideałów, pogodzenie się z chrześcijaństwem, zerwanie z dionizyjską istotą muzyki. Wagner był odtąd w jego oczach zgubiony — Cagliostro muzyki. Nietzsche kontynuował sam krytykę fałszywych bożyszcz, którym oddawali cześć jego współcześni. Dotkliwie odczuwał osamotnienie, nie godził się jednak na żaden kompromis, na jakąkolwiek tolerancję wobec fałszów i błędów, wobec tego, co sam uznał za fałsz i błąd. Musi być godnym wyznawcą Dionizosa, nowym jego wcieleniem, choćby Ariadna zawiodła jego nadzieje, choćby wbrew Ariadnie. Wrócił jeszcze na krótko do Bazylei, lecz nawrót choroby, ustawiczne bóle głowy, ślepota prawie, zadecydowały o ostatecznym zerwaniu z profesurą. Otrzymał emeryturę. Poczuł się wyzwolony. Dzielił czas między Włochy a wyżyny Alp Szwajcarskich. W samotności układał dzieło. Jego książki trafiały początkowo w próżnię. Były zbyt szokujące, coraz bardziej szokujące. A przecież pisane językiem oddającym doskonale wewnętrzne napięcie, wszelkie niuanse myśli. Pisanie jest tańcem. „Dobry jest każdy styl, który pewnego stanu wewnętrznego rzeczywiście udziela, który się co do znaków, co do tempa znaków nie myli. Instynkt mój jest w tym względzie nieomylny”. Gibkość języka, wierność wobec niewypowiedzianego, wobec wewnętrznych uniesień ducha pozwoliła Nietzschemu ➢ 167 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

utrwalić w słowie własny wizerunek. Jego książki są ciągle ponawianą autobiografią. Pierwsze dzieła były oczyszczeniem terenu, opisem kryzysu europejskiej kultury. Kreśląc portret dekadenta, ukazuje Nietzsche siebie. Cały czas zresztą będzie toczyć podwójną grę spojrzeń: teraźniejszość i przyszłość, kryzys i wyzwolenie, bożyszcza i nowy bóg. „Z punktu widzenia chorego spoglądać ku zdrowszym pojęciom i wartościom, i znów odwrotnie, z pełni i pewności siebie życia bogatego na tajemną robotę instynktu décaden ce — to najdawniejsze moje ćwiczenia, moje właściwe doświadczenie, jeżeli w czymś, to w tym stałem się mistrzem. Mam to teraz w palcach, mam palce po temu, przestawiać perspektywy — pierwszy powód, dlaczego «przemiana wartości» może dla mnie jednego jest w ogóle możliwa”. Dzięki dwóm wydarzeniom, które czcił jako osobiste święto, zdołał doprowadzić do formy ostatecznej dwoiste spojrzenie na współczesny świat: mieszaninę aprobaty i potępienia. Pierwsze miało miejsce na alpejskich wyżynach w sierpniu 1881 roku, „sześć tysięcy stóp poza człowiekiem i czasem”. „Pewnego dnia szedłem lasami nad jeziorem koło Silvaplana. Zatrzymałem się przy potężnej, piramidalnie spiętrzonej skale obok Surlej. Wtedy nawiedziła mnie ta myśl”. Była to idea wiecznego powrotu. Narzuciła mu się z taką oczywistością, a wydała się tak niezgłębiona, że nie mógł o tym wydarzeniu mówić spokojnie. „Na mym widnokręgu wytrysły myśli, jakich nie widziałem nigdy. Nie zdradzę się słowem i spróbuję zachować równowagę. [...] Wiele razy zdarzyło mi się, że musiałem pozostać w pokoju; błaha przyczyna — miałem zaczerwienione oczy. A dlaczego? Bo za każdym razem poprzedniego dnia na spacerze zbyt płakałem, nie sentymentalnymi łzami, lecz łzami radości. Śpiewałem, mówiłem głupstwa; przepełniała mnie nowa wizja, która odtąd wyróżnia mnie od wszystkich ludzi”. Wyrazić to upojenie w słowach bardziej precyzyjnych, podzielić się z innymi doznanym olśnieniem? Znów dwoisty nurt: czasem Nietzsche uzna to za swoje posłannictwo, czasem za niemożliwość. W proroczych zamierzeniach pomoże mu drugie wydarzenie. Styczeń 1883 roku spędził w Rapallo. Spacerując ➢ 168 ➢


DIONIZOS W SORRENTO

wzdłuż wybrzeży, dostrzegł w sobie Zaratustrę: rzuconą w przyszłość twarz nowego człowieka, wzór powstały po obaleniu wszystkich wzorów, istniejącą poza czasem i przestrzenią emanację własnej osobowości, a może raczej negację osobowości, formę, w jakiej należy się zatracić, aby poza dobrem i złem, poza ograniczeniami prin cipium in dividu atio nis zjednoczyć się z dionizyjskim żywiołem. Pierwsza księga Zaratu stry powstała w ciągu dziesięciu dni lutego 1883 roku. Gdy ją kończył, doszła go wiadomość o śmierci Wagnera w Wenecji. Kolejne części Zaratu stry powstawały w dziesięciodniowych okresach natchnienia. To były pozytywne proroctwa Nietzschego, dytyramby na cześć wielkiego zdrowia, na cześć południa, nadczłowieka. A jednak pozytywna treść dionizyjskich uniesień zostaje ukryta za przypowieściami, parabolami, które mówią dużo o wielkości wizji, o jej nadzwyczajności, oraz o tym, czym ona nie jest. „Nigdy nie napisano, nie odczuto, nie przecierpiano rzeczy podobnej: tak cierpi bóg, Dionizos. Odpowiedzią na taki dytyramb słonecznej samotności w świetle byłaby Ariadna. A kto oprócz mnie wie, kim jest Ariadna?”. Możemy się tego domyślać, śledzić ten wątek wyrywający się czasem na powierzchnię myśli Nietzschego. Wciąż odnawiana próba pozytywnego sformułowania swojej wizji, swego programu, swego wizerunku wśród innych ludzi, rozpaczliwy wysiłek opowiedzenia historii swego przebóstwienia. „Drogo przypłaca się nieśmiertelność: kona się w zamian kilkakroć za życia. Jest coś, co nazywam ran cu ne wielkości: wszelka wielkość, dzieło, czyn, raz dokonane, zwracają się niezwłocznie przeciw temu, kto je zdziałał. Właśnie dlatego, że je zdziałał, jest teraz słaby, nie wytrzymuje już swego czynu”. „Samotność ma siedem skór, nic nie przenika przez nie. Przychodzi się do ludzi, pozdrawia się przyjaciół: nowa pustka, żadne nie pozdrawia spojrzenie”. Poczucie misji wzmacnia, każe tym konsekwentniej walczyć z przesądami, ze złudzeniami, rozbijać wrogie bóstwa. Nietzsche z radością śledził rozwój nihilizmu w Europie — uważał to za przygotowanie gruntu dla swych przyszłych triumfów, dla nadczłowieka, dla Zaratustry, dla Dionizosa. To jest najsilniejszy punkt jego pisarstwa — pokazał, jak się filozofuje młotem. ➢ 169 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

Chciał być wierny sobie, aby tym pełniej ofiarować się światu. W imię tej wierności niszczy dotychczasowe bożyszcza, niszczy złudzenia religii, filozofii, psychologii. Nad jego dziełem trudno przejść obojętnie, jest jak wyzwanie, uderza nie tylko literacką doskonałością, lecz zwłaszcza konsekwencją analizy, wiernością wobec wyjściowych założeń. Krytyka nowoczesnej kultury, krytyka europejskiej tradycji jako zabieg konieczny, oczyszczenie przedpola dla wspaniałej przyszłości. Tę przyszłość ludzie muszą sami sobie wywalczyć. Co krytykował? Wszystko, co było blisko, co go otaczało, a odbiegało od jego wizji. Niemców i ich tradycję, ich kulturę. „Duch niemiecki jest moim złym powietrzem”. „Co w Niemczech zwie się «głębokim», to właśnie tę instynktowną niechlujność względem siebie, o której tutaj mówię: nie chcą sobie jasno zdać sprawy z siebie”. Przede wszystkim chrześcijaństwo, wiarę w transcendencję, nadzieję na zbawienie, miłość do słabych. „Cóż jest szkodliwsze niż jakikolwiek występek? — Litość czynna do wszystkiego, co nieudane i słabe, chrześcijaństwo”. „Co zwalczam w chrześcijaństwie? To, że chce ono złamać silnych, że chce ich onieśmielić, że chce wyzyskać ich złe godziny i chwile znużenia, ich dumną pewność siebie przemienić w niepokój i niedolę sumienia, że instynkty wytworne umie czynić jadowitymi i chorymi, aż ich siła, aż ich wola mocy wstecz się kieruje, aż się przeciwko sobie samej zwraca — aż silni niszczeją z wyuzdania samopogardy i złego obchodzenia się ze sobą: ów okropny rodzaj upadku, którego najsłynniejszym przykładem jest Pascal”. Co proponował? Stworzenie człowieka wolnego, nadczłowieka, hodowlę wyższej rasy, rasy panów. Wiem, że obciążanie Nietzschego odpowiedzialnością za to, co w jego imię głoszono (a tym bardziej czyniono), jest zabiegiem nielojalnym, wiem, że odwróciłby się ze wstrętem od sabatu, który się trzydzieści lat po jego śmierci rozpętał (wystarczy wspomnieć odrazę, jaką żywił dla antysemityzmu, dla ducha pruskiego). Nie będę też przypominał jego szczegółowych poglądów na prawo do życia, do rodzenia, na kwestię swobód, równości. A jednak w dziele Nietzschego głębiej tkwi skaza, która otwiera możliwość nad➢ 170 ➢


DIONIZOS W SORRENTO

użyć, interpretacji stronniczych i okrutnych. Całkowite odrzucenie litości, pokory, a zarazem zgoda na wszelkie przejawy życia, na ból i przemoc, przemiana wartości, prowadząca do zagubienia możliwości oceny, wyboru, wolności. „Moją formułą wielkości człowieka jest amor fati: nie żąda się nic innego, ni w przód ni wstecz, po wieczność całą. To, co konieczne, nie znosić jeno, tym mniej zatajać — wszelki idealizm jest kłamliwością względem tego, co konieczne, lecz je kochać”. A że człowiek nie istnieje samotnie, że jego życie nie ogranicza się do dionizyjskich uniesień, do wizji nad morskim brzegiem czy na alpejskich wyżynach, przeto głoszona przez Nietzschego formuła wielkości człowieka, wizja mocy odniesiona do zbiorowości ludzkiej stwarza szerokie ramy do działania przemocy (jakkolwiek konkretne przejawy tego działania odbiegałyby od Nietzscheańskich marzeń). Był tego świadom w przeraźliwych zdaniach: „My czynimy z filozofii niebezpieczeństwo, my zmieniamy jej pojęcie, my nauczamy filozofii jako pojęcia zagrażającego życiu: czym byśmy mogli lepiej przyjść jej z pomocą? [...] Czymże pierwszeństwo pojęcia filozofii może się wykazać przed takimi wartościami popularnymi jak «Bóg», «ojczyzna», «wolność», jeśli nie tym, że kosztuje więcej, że wymaga większych hekatomb?... Przemiana wszystkich wartości — obiecuję, to będzie kosztowne”. I stało się, jako rzekł Nietzsche. On również zapłacił. Schyłek lata i jesień 1888 roku były okresem niezwykle intensywnej twórczości. W błyskawicznym tempie powstawały kolejne dzieła, dzieła ostatnie. Pisane językiem jeszcze doskonalszym niż dotychczas, odbijają stan wewnętrznego upojenia, mieszaninę radości i nienawiści: „pogodne i złowieszcze w tonie, śmiejący się demon [...], nie ma nic w treść bogatszego, bardziej niezawisłego, bardziej przewrotnego — złośliwszego”. W dzień rozpoczęcia czterdziestego czwartego roku życia przystąpił do kreślenia swego wizerunku, autobiografii człowieka genialnego: Ec ce ho mo, oto nadczłowiek. W niecałe trzy tygodnie uporał się i z tym zadaniem. Układał ostateczny plan dzieła, nad którym pracował od lat, a które miało być pełnym wykładem jego filozofii. Tej książki — Wo la mo cy to jej prawdopodobny tytuł — nie dane mu było ➢ 171 ➢


PA M I Ę Ć W Ł O C H

skończyć. Po Bożym Narodzeniu 1888 roku nastąpiło przesilenie: Dionizos ostatecznie zawładnął umysłem Nietzschego. Kiedy podczas spaceru zobaczył, jak turyński woźnica znęca się nad koniem, rzucił się łkając na szyję męczonego zwierzęcia. Rażonego atakiem zaniesiono do domu. Gdy obudził się z dwudniowego snu, był już po drugiej stronie szaleństwa. Zaczepiał przechodniów, mówiąc, że jest przebranym bogiem. Rozsyłał do przyjaciół i znajomych przedziwne listy podpisane czasem Cezar, czasem Antychryst, czasem Ukrzyżowany, a czasem Dionizos. Najbardziej przejmujący bilet, skierowany do Cosimy Wagner, zawierał od lat tajone wyznanie: „Ariadno, kocham Cię! Dionizos”. Nietzsche ostatecznie przełamał granice osobowości, całkowicie wcielił się w mit. Choć sprowadzanie przesłania filozoficznego jego utworów do medycznego przypadku byłoby zgodne z bliskim Nietzschemu widzeniem, z ulubioną przez niego biologiczną metaforyką, byłoby wszakże zabiegiem mało chyba uczciwym i niewiele wyjaśniającym. A jednak nie przypadkiem szaleństwo jest zwieńczeniem Wo li mo cy. Kto przychodzi filozofować młotem, od nowa budować społeczeństwo lub człowieka, kto chce ucinać głowę wszelkim bożyszczom, jakże często w zamian stwarza Zaratustrów, totemiczne bóstwa hipostaz, bożki woli, intelektu, historii. Nie można odmówić Nietzschemu ostatecznej konsekwencji, choć jest to konsekwencja straszna. Postać przykładna: życie i dzieło stanowią nierozłączną całość — a jej dewizą mógłby być w zamierzeniu radośnie bluźnierczy, a w istocie budzący litość tytuł jego autobiografii Ec ce ho mo. Jak się staje — kim się jest. Taki jest człowiek, na takie niebezpieczeństwa wystawiony, kuszony przez takie przepaści. Był bowiem, kim był: kiedy zafascynowany ideą wiecznego powrotu, unoszony wolą mocy, usiłował wyjść poza ograniczenia człowieka, stać się uczniem i naśladowcą Dionizosa, był wówczas — on, piewca zdrowia, południa i energii — skrajnym wcieleniem nihilizmu, dekadentem, który w przesileniu choroby chciał dostrzec wyraz zdrowia, w urzeczeniu mrokiem — jutrzenkę. Stał się, kim zamierzał się stać: mitem wcielonym, ale nie symbolem południa, lecz nocy, nie ludzkiej woli, lecz siły ży➢ 172 ➢


DIONIZOS W SORRENTO

wiołów. Zapomniał o ograniczeniach człowieka, chciał dosięgnąć słońca, uwiecznić chwilę uniesienia, zapłacił za to śmiercią: jego historia bardziej przypomina klęskę Ikara niż radość Dionizosa.

*

Następnego ranka było pogodnie, lecz wietrzno. Po uliczkach Sorrento znów spacerowali skandynawscy turyści, choć mniej liczni niż w sezonie. Na przystani fale zalewały nadbrzeże. Nie można się było dowiedzieć, czy jakiś statek wypłynie tego dnia do Capri. Wreszcie popłynął. Droga na wyspę zamiast dwudziestu minut trwała półtorej godziny. Piękna zazwyczaj przejażdżka okazała się męką. Huśtało niemiłosiernie. Czułem się rozdzierany każdym ruchem statku, jakbym miał ręce i nogi gdzieś daleko, poddane obcej, wrogiej sile. Kiedy wysiadłem, ziemia nadal chwiała się pod nogami. Ale jeszcze kilka kroków do kolejki linowej (identycznej jak na Gubałówkę) i wszystko było wspaniale. Znów zobaczyłem placyk, dziwną wieżę z zegarem, kawiarnie, białe domki o pofalowanych dachach, słońce, dalekie widoki, wielobarwny blask morza, zapach drzew, jaszczurki wygrzewające się wśród kamieni. Szybko zapomniałem o przykrej podróży, o widmowym Sorrento skrytym za skalnym załomem.

➢ 173 ➢


SPIS RZECZY

Serenissima / 7 Wenecja jako sen / 15 W San Vitale / 27 Pisanello / 35 Blask Ferrary / 43 Polityka i sztuka / 52 Benozzo Gozzoli / 60 Szkoła spojrzenia / 69 Widziane z góry / 77 Machiavelli / 86 Uczniowie czarnoksiężnika / 94 Perugia / 102 Piero della Francesca / 110 Kamienie Piranesiego / 117 Rzym barokowy 133 Cmentarz / 142 Powieść rzymska / 149 Andrea Caffi / 157 Dionizos w Sorrento / 165 Kamieniołomy Syrakuz / 174 Palermo i gibellińskie marzenia / 182 Droga do Segesty / 190 Pamięć Włoch / 198 Indeks osób i dzieł / 213 Indeks miejsc / 223


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.